Kazimierz przerwa tetmajer legenda tatr

Page 1

KAZIMIERZ TETMAJER LEGENDA TATR MARYNA Z HRUBEGO JANOSIK NĘDZA LITMANOWSKI WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW 1972, wyd. III


TEKST WG WYDANIA: WYDAWNICTWO LITERACKIE KRAKÓW 1961

MARYNA Z HRUBEGO LEGENDY TATR CZĘŚĆ PIERWSZA


Ujrzała Maryna w nizinie Czarny Staw. Wiatr kołysał ponurość jego wód wśród mgieł, w pomroce. Głuchy bełkot dawały fale, o głazy u brzegów bijąc. Coś niewypowiedzianie smutnego szło od tej toni w górę. Stojąca wysoko na skrzesanej, stromej uboczy pod Kościelcem Maryna patrzała w tę wodę, o której słyszała od urodzenia. Z biczem w ręku, opasterzona w płachtę szarą od deszczu, patrzała w dół spod skały, podana piersią naprzód. Jej szafirowe, ogniste oczy stykały się z czarną, posępną powierzchnią wody, wiązały się z nią, zdawały spływać w jedno. Dusza dzieckadziewczyny uczuła się tak samo wahaną głucho wiejącym wiatrem. Po raz pierwszy poszła paść w hale i po raz pierwszy spojrzała na tę wodę, której Pamięci Seweryna Goszczynskiego... — Tetmajer żywił trwałe uczucia uznania i sympatii dla autora Zamku Kaniowskiego. W słowie wstępnym do cyklu Na Skalnym Podhalu wyznał, że dzieło to powstało pod auspicjami Goszczyńskiego, zwłaszcza jego Dziennika podróży do Tatrów. Wyznał o wiele więcej jeszcze: “Goszczyński otwarł mi ten świat (Podhala — przyp. red.); otwarł mi oczy (...) on mię potem do poezji pchnął" (op. cit., rozdział Stara książka i stara pieSn, wyd. z r. 1955, s. 44). Prócz koneksji literackich rodzinę Tetmajerów, zwłaszcza ojca poety — Adolfa Tetmajera, łączyły z Goszczyńskim więzy osobistej przyjaźni.


imię było jądrem rozmów na Hrubem. Lecz imię prawdziwe tej wody było: groza. Powoli mgły zakryły staw i omroczyły Marynę, tłumiąc wiatr. Nieprzewładana pustka objęła ją, nieogarnione stracenie się od świata. Uczuła nad sobą zwały spiętrzone ślizgich, skrzesanych, niebosiężnych skał i pod sobą wodę zapadłą w mgły, i w okrąg mgły niezmierne. Uczuła się w pustkowiu nieprzewładanym. I uczuła, że wszystko, co w sobie miała, ucichło, znikło. W duszę jej wrażała się ta godzina z mocą wiadomą, że nie zapomnisz jej nigdy. Oparła się na biczysku i pochyliła twarz. Zapamiętała się w mroku. Ptak jakiś zafurgotał zza zrębu i przeleciał na dół w przepaści... Wrzało już, choć nie buchał jeszcze płomień. Chmielnicki gotował się do ostatecznej rozprawy z królem i Rzecząpospolitą. Gdy Jan Kazimierz rozsyłał wici na pospolite przeciw Kozakom ruszenie, tysiące wysłańców Chmielnickiego pospieszyło do dalekich ziem polskich *, pod Poznań, Kraków, w zachodnie województwa. Mieli oni podniecić chłopów do buntu, gdy tylko szlachta pociągnie w pole. Strach zaś był wielki. Olbrzymią armię zbierał Chmielnicki. Naprzeciw sił królewskich zgromadził przeszło trzysta pięćdziesiąt tysięcy Kozaków, czerni i ordy tatarskiej. Chmielnicki gotował się do ostatecznej rozprawy (...) tysiące wysłańców Chmielnickiego pospieszyło do (...) ziem polskich — Po zwycięstwach w r. 1648 nad wojskami koronnymi pod Żółtymi Wodami, Korsuniem i Piławcami oraz po przebiegu walk w r. 1649 (oblężenie Zbaraża) Chmielnicki próbował na terenie Polski, głównie w Wielkopolsce i Lubaczowskiem, prowadzić dywersję na tyłach z zamiarem wywołania ogólnoludowego powstania. Użył do tego celu 2 tysięcy wysłanych w głąb kraju emisariuszy.

Chmielnicki zamierzał daleko: zamierzał zwalić całą szlachecką rzeczpospolitą, wywołać powszechne powstanie polskiego ludu, Rakoczemu ułatwić zajęcie Krakowa, szlachtę zdruzgotać raz na zawsze. Rzucono i rozszerzano wieść, że szlachta buntuje się przeciw królowi, że wymordować chce chłopów, że Kozacy na pomoc królowi i obronę chłopów ciągną. Judzeni chłopi, skorzy dla tyraństwa, ucisku i wyzysku panów dawać posłuch podobnym wieściom, łatwo burzyć się zaczęli. Buchnęły tu i owdzie pożary, w lasy chłopi na tajemne narady szli, zuchwalsi, odważniejsi wobec szlachciców i ich sług się stali. Na Podtatrzu, w Beskidach, lud z dawien dawna do łupieży, zbójectwa, oporu był pochopny. Przez całe Karpaty, od zachodu do wschodu ich granic węgierskich, raz w raz tworzyły się i dawały o sobie znać bandy grabieżcze. W województwie krakowskim, w małym stosunkowo okręgu górskim, więcej było zbójów i napadów niż na ziemiach całej Rzeczypospolitej polskiej, a typ życia Górali podobny był do typu życia zaporoskich Kozaków. Rody sołtysie używały tej wolności w górach, jaką cieszyły się rodziny kozacze na Rusi, a młódź chadzała na zbój na obie strony gór, jak Kozacy na wyprawy z Siczy. W owym czasie Górale byli rozjadli. Od trzydziestu lat trwał spór między dworem szlacheckim i ekonomiami duchownymi i królewskimi o czynsze za wypasy na polach (na które jedni chłopi mieli przywileje i nadania z uprzednich czasów, inni nie mieli), z rozmaitą słusznością, ale i z tym, że i słuszność gwałcono. Prócz tego Lubomirscy, chciwi tytułów i majątków, wstydzący się już rodzinnego, małego Lubomierza, a piszący się hrabiami na Wiśniczu i Jarosławiu (Wacław Śreniawa Potocki: Wojna okocimska), jęli wydzierżawiać dla większego zysku Żydom cła, myta i karczmy i wzbraniać palenia wódki i szynkowania, wbrew prawom osadniczym, warującym sołtysom i całym gromadom w kasztelani!


krakowskiej własne karczmy i gorzelnie. Za przykładem nowych, ale już magnatów, szła okoliczna szlachta. Rozjątrzeni chłopi rwali się do oporu i odwetu, powstawały bandy po kilkudziesięciu ludzi, napadano dwory i podłoże pod bunt powszechny było gotowe. W uczuciu pewnej trwogi i niepokoju opuszczała szlachta podgórska dwory i 'zagrody, aby do obozu królewskiego pod Sokal ciągnąć. Szczupłe, prawie nie istniejące lub zgoła nie istniejące załogi po starościch grodach i grodkach, strzec mający w czas wojny pokoju domowego wojscy, prywatne poczty, te, których przeciw Chmielnickiemu nie pchnięto, panów duchownych i świeckich: małą dawały ochronę i skąpe bezpieczeństwo. Główną otuchą szlachty, wyciągającej z progów rodzinnych, była nadzieja, że chłopi się na nic większego nie ważą, a także przekonanie, że nad ogólniejszym ruchem musiałaby stanąć jedna, i nie chłopska, nie chamska głowa. Nie bez trwogi, ale wzgardliwie liczono, że się taka głowa nie znajdzie. Nie przypuszczano dwóch Chmielnickich równocześnie, gdy jeden już był i od lat całych nękał wojną i odetchnąć nie dawał. W dumnej hardości z zamków swoich spoglądali naokół panowie małopolscy, ci, którzy dla wieku czy niedomagania w pole na wezwanie królewskie nie wyszli, i plenipotenci pańscy pod czas dominiami rządzący; z umyślnym też lekceważeniem patrzyli na ruchy chłopskie urzędnicy królewscy. Starosta czorsztyński, pokojowiec królewski, Platemberg, w zamku dzierżawców Żydów pozostawiwszy, w zbroi szmelcowanej ku wojsku odjechał. Gdy Szymek Bzowski, czyli Aleksander Leon Kostka z Krakowa do Siworogu, zamku Joachima Herburta *, pana na stu wsiach, u którego podówczas bawił, zakupiwszy odzienia, z sercem roztęsknionym wracał: na każdym popasie, od Mogilan poczynając, do (...) zamku Joachima Herburta — Herburtowie, ród pochodzenia niemieckiego. Do Polski przybyli w w. XIV z Moraw i osiedli w Samborskiem. 10


tu o podpaleniu, tam o kradzieży, ówdzie o zabójstwie nawet słyszał, a gromadki chłopskie, nie budzące ufności, po drodze spotykał. Ale jego strój szwedzki, bródka z szwedzka przycięta, łatwa do poznania najęta w Krakowie kolasa czyniły na chłopach wrażenie, iż obcy to człowiek jedzie, a napadu lękać się potrzeby mieć nie musi, skoro go nawet na pachołka przy boku woźnicy nie stać, bez którego lada szlachetka za próg z domu nie stąpił. Mijano go też bez uwagi. Ów zaś plany szerokie roił. Beatę Herburtównę, jedynaczkę, poślubić, na stu wsiach panem się uczuć, rywala, wojewodzica Sieniawskiego, pognębić, a potem — ? Król Jan Kazimierz bezdzietny był, linia Wazów polskich gasła — on jeden krew z krwi, kość z kości króla Władysława Czwartego, wnuk jedyny Zygmunta Trzeciego, pierwszego z dynastii, w Polsce pozostawał... A choć go mała szlachcianka, panna Tekla Bzowska, porodziła, po ojcu on jeden z królewskiej w Polsce krwi się wiódł... Gdyby jakiś wielki czyn, jakiś czyn znakomity... Na dworze szwedzkim wiedziano, kim jest, gdy z listami króla Władysława, wzywającymi do wojny tureckiej, w 1648 r. jeździł, i przyjmowano go odpowiednio; znał go także jako królewskiego syna książę Siedmiogrodu, Rakoczy, u którego po śmierci ojca przebywał; wiedział o nim Chmielnicki *. Czuł w sobie zręczność, śmiałość, dar ujęcia ludzi, przyjaciół znaleźć się spodziewał. Wychowany też w magnackim domu Kostków z dzieciństwa, otarty o dwór jako paź królowej Cecylii Renaty*, wiedział, iż niejednego znał go (...) Rakoczy (...) wiedział o nim Chmielnicki. — Siedmiogród w latach 1526—1686 stanowił odrębne księstwo, na którego czele stał magnat węgierski, książę Jerzy II Rakoczy (1621—1660). Zetknął się z nim Napierski przypuszczalnie w r. 1651. W tym samym czasie Kostka pojawił się w obozie Chmielnickiego, z którym uzgodnił plany ruchu na Podhalu. jako paź królowej Cecylii Renaty—We dług źródeł historycznych Kostka Napierski był paziem na dworze królowej Cecylii Renaty,

którą Władysław IV poślubił w r. 1637. 11


z panów panicza dwornością, pańskim obejściem przewyższy i gdyby trzeba było, głowę wznieść i panem stanąć potrafi. Rozumiał też, że król ojciec nic o nim nie myślał, gdy go niewątpliwie z królewską wolą do Kostików, których imię przejął, na wychowanie dano, gdy go później do fraucymeru królowej stamtąd wzięto i gdy na koniec, jako wysłaniec królewski do Szwecji, miał kredytywy do wszystkich monarchów * i książąt chrześcijańskich. Król Władysław Czwarty jedynego miał syna, Zygmunta, i ten umarł On był jedynym synem królewskim, dziedzicem... Małżeństwo stryja Jana Kazimierza z królową wdową nie wróżyło już potomstwa — ale możnowładcy polscy, choćby królewskiego, bękarta na tron by nie puścili. Nie puściłaby go też i szlachta, ciemna, głupia i możnowładcom służąca. Ha! I jednych, i drugich zgnieść! Pycha pierś Kostce rozpierała, żądza wzniesienia oddech dławiła. Zgnieść, zdeptać, a znakomitym wojennym czynem błysnąć i ogłosić się światu!... jako wysłaniec królewski do Szwecji, miał kredytywy do wszystkich monarchów — Kostka Napierski w czasie wojny 30-letniej służył w armii szwedzkiej w randze kapitana, lecz już w r. 1648 był w kraju, w otoczeniu króla Władysława IV. Jako jego poseł skierowany został w tajnej misji do monarchów Hiszpanii i Szwecji. W archiwach szwedzkich zachowała się wiadomość o przybyciu w 1648 r. do Sztokholmu Aleksandra Leona ze Sztemberku Napierskiego w celu żądania pomocy w planowanej wojnie z Turcją. Zaskoczony wiadomością o niespodziewanej śmierci króla Władysława IV, Kostka znalazł schronienie u królowej szwedzkiej Krystyny; kredytywa (niem.) — pisemne pełnomocnictwo udzielane posłowi delegowanemu za granicę. syna Zygmunt a... — Zygmunt Kazimierz, jedyny syn króla Władysława IV i jego pierwszej żony, Cecylii Renaty, ur. w 1640 r., zmarł 9 VIII 1647. 12


Pod króla znaki pociągnąć nie chciał — nie chciał służyć temu stryjowi, który go nie znał, który na tronie jego ojca siedział, nie chciał służyć i słuchać, gdy się do panowania i rozkazywania urodzonym widział. Zawidził też panom polskim nad wyraz wszelki. Ci magnaci, którzy jak Bogusław Radziwiłł, kiedy jechali incognito, w tysiąc koni jechali; ci dawni, dumni z rodów Zborowscy, Chodkiewicze, Koniecpolscy, Tarnowscy, ci dumni z książęcej krwi Wiśniowieccy, Zbarascy, Zasławscy, ci pyszni, rosnący przy pomocy łask królewskich zagrabiciele dostojeństw, władzy i bogatych starostw, Lubomirscy, Potoccy, kłuli go w oczy aż do krwawych w nich świateł. A porówno z ambicją, gwałconą miłością własną, zazdrością wrodzoną: wrzała mu w sercu miłość do Beaty Herburtówny. Jej serca pewny był, lecz i tu naprzeciw niego stał szlachcic — pan polski, potomek przodka, który się na akcie unii lubelskiej podpisał, prastarego, potężnego, przesławnego domu syn: Jan Sieniawski *, wojewodzic krakowski. Polak, rdzenny Lach, również z Herburtówny urodzony, w którego żyłach krew wszystkich polskich królewiąt płynęła. Bogaty jak król, władny jak hetman, butny jak książę udzielne, urodny jak bożek słowiański. Drobny, nikły, w obcisłych, szwedzkich pluderkach, często skrycie łatanych, karłem i nędzarzem czuł się syn króla Władysława naprzeciw tego dębczaka, od złota i drogich kamieni lśniącego. Gryzł Kostka pod cienkim, czarnym wąsem wargi i w palcach niecierpliwych pierścionek z włosów Herburtówny, ofiarowany mu jako zadatek miłości, obracał. Jan Sieniawski — Ród Sieniawskich osiągnął w dawnej Rzeczypospolitej szereg wysokich dostojeństw (buławy hetmańskie l krzesła wojewodzińskie). Postać Jana Sieniawskiego fikcyjna. 13


Jako Kostka, choć z mniej bogatego, mniej możnego domu niż Sieniawski, od tego kasztelana rzekomo się wiódł, co również podpis na akcie unii za Zygmunta Augusta położył. Świętego też w rodzie miał, a stąd osobliwe błogosławieństwo nad domem Kostków upatrywano. Stary Herburt, pobożny nad miarę, ze czcią go i poszanowaniem, jako krewnego świętych, gościł i niewątpliwie przez samą pobożność związkowi z córką nie miałby się sprzeciwiać. Do stanowczego punktu musiało przyjść. Sieniawskiemu na polowaniu kość niżej łokcia niedźwiedź przetrącił i stąd on, sześciuset husarzów i tysiąc piechoty własnego pokrycia królowi pod Sokal posławszy, sam w domu pozostał i do Siworogu, jako krewniak po matce i konkurent do panny, zjechał. Popierała go stryjna panny, kasztelanowa księżna Dymitrowa Korecka, po śmierci matki matkę Beacie zastępująca, pani dumna i ubogim, choćby to był nie świętego Stanisława Kostki, ale samego świętego Piotra krewny, gardząca. Gdy Kostka w nowym odzieniu na zamku Herburtowskim stanął, zastał on tam sprawy naprzód pchnięte. Oto księżna Sieniawskiego, który rzeczy aż do szczęśliwego zakończenia kampanii kozackiej odkładał, nastraszyła Kostką i ten się zdeklarował i o panny rękę tegoż dnia właśnie prosić się gotował. Zacisnął Kostka pięście na te wieści i ledwo się z kurzu podróżnego otrzepawszy i obmywszy, do Beaty szedł. Już się ku zachodowi słońce miało. Pachniał ciepłym kwietniem ogród zamkowy, pełen kwiatów cennych i drzew odwiecznych. Nad sadzawką zamyśloną napotkał Beatę. Ośmnaście lat swoich i cudne lico uwieńczyła wianuszkiem kwiatków polnych, zaplecionych zgrabnie i powabnie. — Prawdali to? — zawołał Kostka, prawie witać zapominając. — Prawdali to jest? 14


— Co ma prawdą być? — zapytała Beata. — Co słyszę, iże wojewodzie Sieniawski o rękę waszą, miłościwa wojewodzianko, prosić dziś jeszcze przed wieczorem ma? — Prosić może, to nikomu nie wzbronno. — A ja? — A wy też o nią prosić możecie. — Lecz jakaż wasza odpowiedź będzie? Wojewodzianka uśmiechnęła się lekko i wzniosła oczy niebieskie ku górze. — Gwiazd jeszcze nie ma — one wiedzą. — Zatem je wydrzeć z nieba rękoma trza, aby rzekły! — Wydrzejcie. I to wolno. — Wojewodzianko! — krzyknął niemal Kostka. — Dawaliście mi próby przyjaźni waszej! Włosów waszych pierścionek mam! — Gwiazd jeszcze nie ma — odrzekła Herburtówna z uśmiechem. — Nie wzszedł wieczór. I aleją dębową ku zamkowi jęła iść, a Kostka szedł za nią, tak gorejący ogniem, że trudno mu było chciwe usta i dłonie pragnące na wodzy trzymać. Szli chwilę w milczeniu, z jednego szpaleru w drugi przechodząc. Wtem pierwsza gwiazda na błękicie zatlała, blada jeszcze, ale już widoczna. — Gwiazdy już są — szepnął Kostka pochylając się ku Beacie. Ona zaś odwróciła ku niemu nieco głowę i niewypowiedzianej łaski uśmiech posłała mu z ust i ze źrenic. — Kto ma wiarę i nadzieję - zaczął Kostka pół nieprzytomny. — Ten posiąść może miłość — dokończyła Beata Herburtówna nigdy dotąd u niej przez Kostkę nie słyszanym, drżącym od wzruszenia głosem. — Mam rozumieć? — zapytał Kostka półszeptem namiętnością zdławionym. — Jak serce dyktuje. Naówczas zastąpił on drogę Beacie, ukląkł przed 15


nią na kolana i za kraj jej żupanika obramowanego gronostajem ujął, a ona zwróciła naprzód twarz w bok, jakby ze wstydu, a potem wraz ku niemu, jakby zwalczona tym, co ją parło. Za dłonie obie Kostka ją chwycił — nie broniła ich; ku sobie pochylił — poddała się — i nachyloną, klęcząc, wyżej stanu ułapił, piersiami przygarnął i usta w usta jej wcisnął. Wyrwać się niby chciała, ale ją niemoc zniewoliła. Wtedy Kostka wstał i wpół przez ramię przegiąwszy, lica, oczy, usta, szyję, obnażoną w czas ciepła, całować bez upamiętania zaczął. Gdy do siebie przyszli, więcej już gwiazd na niebie płonęło. Szybko poprawiwszy i ogarnąwszy szatki, jak sarna spłoszona, iść przed się ku zamkowi jęło dziewczę. Kostka zaś obok kroczył, milcząc ze szczęścia, z ręką na rękojeści szpady, którą szwedzkim obyczajem nosił, opartą. Podeszli pod zamek. W wielkiej sieni od ogrodu stał Herburt wojewoda, księżna Korecka, Sieniawski i dworzanin jego i druh, Michał Gozdawa Sulnicki, człek siły niezwykłej i rębacz w Małopolsce pierwszy, z twarzą zuchwałą i groźną, bez grosza majętności, z łaski Sieniawskiego żyjący. Z nim razem on się chował, pół^sługa, pół-przyjaciel. Obaj strojni byli od stóp do głów — a Sieniawski na podziw. Miał on na sobie kontusz szafirowy aksamitny, z brylantowymi guzami, z których każdy miasteczko żydowskie był wart, pod tym żupan z niebieskiego atłasu, a pas go opasywał niewysłowionej roboty, tak mieniący się przy blasku zapalonych już świeczników, iż się widziało, że się sztuką tęczy przepasał. Ku temu hajdawery karmazynowe i z żółtego safianu łyskliwe buty, na złotych podkówkach u napletków. U boku słynna Sieniawskich karabela o złotej pochwie, na rękojeści kołpak soboli z czaplą białą kitą, rubinami, 16


szmaragdami, brylantami, szafirami i żółtymi topazami przypiętą. Lewa ręka, od niedźwiedzia przetrącona, na czarnym 'spoczywała temblaku. Sulnicki, choć dworzanin, prawie nie mniej od złota i kamieni świecił, aby znać było, co to za pan, co nie tylko siebie jak królewic, ale i dworzanina swego nawet nad miarę niejednego posesjonata ubrać może. Właśnie w imieniu Sieniawskiego Sulnicki deklarację o rękę Beaty czynić kończył, gdy oboje z Kostką nadeszli. Aliści Beata, która ostatnie wyrazy słyszała, a z nich i z wyglądu sceny snadnie treść dyskursu poznać mogła, 'zwracając się wprost ku Sieniawskiemu, z uprzejmym skinieniem głowy rzekła: — Wielki to honor dla mnie, gdyż, ile się domyślam, rzecz o mnie idzie, że potomek tak znakomitych przodków i sam nie mniej od nich znakomity kawaler, którego mężem swym nazwać za zaszczyt by sobie najpierwsze w Polszcze panny miały, ku mnie afekt swój zwrócić raczył. Iście srodze mi markotno, że afekt ten w tym momencie wewspółdźwięku nie znajduje. — Jakoż to? — zapytała księżna Korecka. — Gdyż serce moje komu innemu oddałam. Blask radości zajaśniał na twarzy wojewody, Sieniawski zaś przy tych słowach Beaty w bok się wsparł i płomieniem z oczu zaświecił. — I komuż to, jeśli wiedzieć wolno? — zapytała księżna Korecka. — Tu obecnemu panu Aleksandrowi Kostce — odpowiedziała Beata. Nim kto ozwał się, pospieszył wojewoda głos wziąć: — Umiem i ja cenić honor — rzekł — jaki na dom mój z ucieleśnienia afektu imci wojewódzka spłynąć by miał. Nie ma jednak snadź domu wielkiego w Rzeczypospolitej, z którym by gniazdo Herburtów spowinowacone nie było, a i samego tu przytomnego wojewodzica Herburtówna rodziła. Gdy sami do czeskiej mitry prawo nosim, nieobce w naszych krewieństwach małżeńskich buławy, wielkie pieczęcie i mitry 17


książęce. Z rodem atoli, którego najwyższa dystynkcja ziemska: świętego wydać — z łaski Boga spotkała, nie dał Bóg się dotychczas skoligacić. I gdy ani dostatków, ani dostojeństw nam nie brak, za wyraźny dokument łaski Opatrzności mam, iż do krwie naszej krew, która i we świętego Pańskiego żyłach krążyła, przymieszać życzy sobie. Naówczas zdarł w górę głowę Sieniawski i odpowiedział: — Nie mam ja tu co dłużej porabiać, gdy mnie porówno serce córki, jak woła ojca odtrąca. Zbyt jednak umiłowaną sercu mojemu jest wojewodzianka Beata, w zbyt wielkiej czci mam jego wielmożność pana wojewodę, w zbyt wielkiej estymie przesławny ród Herburtów, abym, co wiem im przeciwnego, zmilczał. A iż do delacji * nawet w świętej i obowiązkowej sprawie usta Sieniawskiego się nie zniżą, Sulnicki — czytaj list, który na twoje zapytanie kasztelan Janusz Kostka z Dębin ci odpisał. Kostka drgnął, jakby złym przeczuciem tknięty, a Sulnicki, wielki arkusz z zanadrza dobywszy, czytać począł: — “Do Imci Pana Michała Sumickiego, wojewódzka Sieniawskiego dworzanina: Jako mnie waszmość, podejrzeniami pewnymi, jako piszesz, tknięty, pytasz i do odpowiedzi ze strony wiadomej osoby obligujesz, odpowiadam waszmości przez umyślnego co następuje: Sprawiedliwie szacuję miłość waszmości ku prawdzie i nienawiść szalbierzy S wiadomym czynię, iż ów Aleksander Leon Kostika ze Szternberku, za takiego się podający, z rodu naszego nie jest. Przed dwudziestu kilku laty do 'stryjecznego mego, Rafała Kostki, kasztelana bełskiego, zaufanego króla nieboszczyka Władysława, przywiózł hajduk chłopię, ledwie mówić mogące, bogato odziane i tam je wraz z oddanym sobie listem zostawił. Dom był bezdzietny d e l a c j a (tac.) — potajemne oskarżenie, doniesienie 18


i dziecko jak swoje chowano. Gdy chłopiec podrósł, zasię po niego przysłano i co się z nim później działo, nie wiem. Z naszego plemienia Kostków on nie jest, jeśli to ten za takiego się prezentuje. To wiem i słowem uręczam, a nawet, gdyby potrzeba w jakiej ważnej sprawie była, i przysięgą uręczyć mógłbym. Życzę zdrowia waszmości. Gdyby grom z jasnego nieba uderzył, większego by efektu zdziałać nie zdołał. Wojewoda list z ręki Sulnickiego wychwycił, jeszcze raz go przeczytał i ozwał się mocno pomieszany: — Zaiste! Na palu pal — bo 'takie miał, gdy go co poruszyło, przymówisko — ręka to kasztelana, tak mi znana, jak moja własna. Któż więc waszmość jesteś? — zwrócił się ku Kostce. Ten stał biały jak płótno. — Ktoś 'waść jest? — zapytała porywczo księżna Korecka. Kostka milczał, a Sieniawski rzekł: — Jakom rzekł, nie mam ja tu co dłużej porabiać. Atoli zdaje mi się, iż ziem nie uczynił, zezwalając zaufanemu memu, któren z gorliwości ku mnie, o cześć domu Herburtów nie mniej też dbały, podejrzenia powziąwszy, w najsłuszniejszą stronę, gdy kasztelan Rafał i małżonka jego nie żyją, z interrogacją * się zwrócił. Cokolwiek stąd wyniknie, mnie wszelako jedno tylko: odejść stąd — pozostaje. — Czekaj, wasza miłość, nie odjeżdżaj, póki się sprawa nie wyklaruje! — zawołał wojewoda i zwracając się ku Kostce: — Mów waszmość, kto jesteś? — powtórzył. Kostka 'milczał. Białość nie ustępowała mu z twarzy, oczy w ziemię wbił i stał jak skazaniec. Byłby może słowa 'nie rzekł, gdyby nie prośba Beaty, która ręce jak do pacierza złożywszy, ozwała się błagalnie: interrogacją (iac.) — zapytanie, badanie śledcze 19


@— Na Boga, proszę, powiedz waszmość nazwisko swe i godło! Naówczas Kostka spojrzał na nią zarówno z wyrzutem, jak z miłością nieopowiedzianą, i wyprostowawszy się, iż acz nieduży, prawie wysokim w tej chwili się wydał, spojrzenie w oczach obecnych topiąc, rzekł spokojnie i wyniośle: — Imię moje jest w księdze dziejów zapisane nie tam, gdzie wasze będzie. Znaczenia tych słów nie pojąwszy, a najmniej się podobnych spodziewając, wszyscy stali chwilę, spoglądający po sobie, aż pierwszy ozwał 'się zuchwale Suiriicki: — Nie o enigmata * tu idzie, jeno o nazwisko waścine. Powiadaj je i basta. Jeszcze dumniej wzniósł Kostka głowę w górę i odparł: — Odpowiedzieć ci raczę, pachołku, iż pan twój mnie do kolan kołpakiem kłaniać się winien. Spłonił się na to Sieniawski i w oka mgnieniu karabelę ze złotej pochwy wyrwał, ale go blisko stojący wojewoda za rękę chwycił i krzyknął: — Jedno, nie pozwolę (krwi rozlewać w domu moim, drugie, nie wiesz waszmość, kto zacz, a jak zbój mordować nie będziesz! Zatrwożona i ze łzami w oczach Beata powtórnie się ku Kostce skłoniła. — Mów waszmość, jak cię zowią — błagała — nie wystawiaj serca mego na próby ognia! I wtedy ponownie Kostka — jako pierwej, na nią popatrzywszy — rzekł głośno i wyraźnie: — Jam jest króla Władysława syn *. enigmata (lać.) — tajemnice Jam jest króla Władysława syn — Na kilka lat przed powstaniem występował Kostka jako Aleksander Lew (Leon) Napierski ze Sztemberku (Sztem-berk — wieś w Prusach Królewskich, majątek magnackiej rodziny Kostków), prawdopodobnie było to jego autentyczne nazwisko. Według źródeł pochodził z Mazowsza, z rodziny używającej herbu Dąbrowa, którym pieczętoZnów oniemieli wszyscy, jeszcze dłuższą chwilę milczenie potrwało niż uprzednio. Przerwała je kasztelanowa Korecka, mówiąc w aluzji do nazwiska Wazów: — Z tych pewnie waz, co nie jabłko i wawrzyn, ale pierogi ze śmietaną naszały. Huknął śmiechem Sulnłcki, rozśmiał się i Sieniawski, a Sulnicki przez śmiech zawołał: — U mojego szwagra jest fornal Władysław Król, zali nie ten? Nawet podobny z urody! — Pachołku — odpowiedział Kostka wyniośle — jesteś mi jako pies, co na mnie szczeka. Obrazić nie możesz, ale obitym będziesz. Porwał się wreszcie wojewoda, który stał jak słup, bez słowa i ruchu. — Dość! — krzyknął. — Ktokolwiek waść jest, iżeś śmiał pod nieprawdziwym wejść w dom mój nazwiskiem, próg mój przestąpić proszę! — Panno Beato! — zwrócił się Kostka ku wojewo-dziance, która z twarzą zasłonioną rękoma stała. Słowa nie otrzymał, ale ruch głowy nic dobrego, owszem, źle mu wróżył. — Beato! — rzekł jeszcze. Lecz tylko ten sam ruch głowy uzyskał. — Milcz, wasze! — rzekła księżna Korecka. — Jak śmiesz ożywać się jeszcze do tej, którąś zuchwalstwem twym i bezczelnością pokrzywdził i pohańbił! Znamy takich królewskich synów! Z hajduka w pralni się kocą! — Tak jest! — krzyknął z kolei wojewoda. — Tak jest! Jak śmiałeś, fałszywego nazwiska używając, na wali się również Kostkowie. Jako dziecko wychowywał się w domu starosty malborskiego Mikołaja Rafała Kostki. Zarzucano jednak Napierskiemu bezprawne używanie nazwiska Kostka, za pomocą którego próbował on dodać sobie wobec szlachty splendoru, na chłopów zaś oddziałać swoimi związkami ze św. Stanisławem. W czasie śledztwa na torturach zeznał on, że jest nieprawym synem Władysława IV (wątpliwe!) i że nazywa się Wojciech Stanisław Bżowski. 21


dziecko moje, na Herburtównę, oczy podnieść! Powsinogo! Przybłędo! Precz mi z zamku! Precz! Kostka na te obelgi i groźby ku Beacie się zwrócił, ta jednak, twarzy nie odkrywając, milczała jako pierwej. Naówczas gniew go ogarnął, ręką w zanadrze sięgnął i z kieszeni zwitek z pierścionkiem z włosów wojewodzianki dobywszy, pod nogi go jej rzucić chciał, ale się wstrzymał, zbyt bowiem ją jeszcze miłował, aby wstydzić zdołał. Ta snadź odgadła czy odczuła myśl jego, odsłoniła bowiem nieco lica i pełne strachu, przerażenia, wdzięczności spojrzenie padło na twarz Kostki. — Precz! — huczał wojewoda. — Ty niewiadomy człeku, iszalbierzu imienia królewskiego! Precz, bo na samą myśl, żeś na córkę moją patrzeć śmiał, krew mię zalewa! Fora! do kroćset diabłów, bo psami wyszezuć każę! Za wiele tego Kostce było. Nie licząc się już z nikim i z niczym, choć wiedział, że zginąć musi, za szpady rękojeść chwycił, 'gdy nagle o niespodzianej godzinie dzwon kościelny we wsi pod zamkiem 'zabrzmiał i równocześnie dwaj dworzanie wojewody, Rajcerz i Szybka, w najwyższym pomieszaniu przybiegli, jeden przez drugiego wołając: — Wasza miłość! Zbóje! Folwark zgorzelicki płonie! Czerń pustoszy! — Gwałtu! — krzyknęła kasztelanowa, wojewoda zaś, o Kostce zapomniawszy, bo Zgorzelice tuż niemal obok zamku leżały, gębę na razie w zdumieniu i przerażeniu otworzył. — Kupa chłopstwa! — wołał Rajcerz. — Dowiedzieli się snadź, że chorągwie nadworne pod panem Makowskim do obozu królewskiego wyprawione! — Co jest ludzi w zamku! Do broni! Na koń! — wrzasnął wojewoda, mowę odzyskawszy. — Hej! Wasiutyński! — krzyczał oglądając się za marszałkiem dworu. Poskoczył naprzód Sulnicki, a Kostka, trzasnąwszy szpadą w pochwie, wpadł za nim do stajni i nie mając swego, w zamieszaniu najlepszego z wierzchowców wojewody okułbaczył i .za bramę na nim wypadł. Myślano, że ku Zgorzelicom leci, ale on w lesie nie opodal zaimku n'a prawo skręcił i na gościniec myślenicki ku Rabie, co pary było w bachmacie, ruszył. Wrzawę i dzwon larmo czyniący słyszał, wkrótce otoczyła go cichość wieczorna, łunę tylko widział na niebie. O Beatę się nie lękał. Zbyt potężnym było imię wojewody, aby chłopi, choćby jak zuchwali, porwać się na zamek ważyli; zbyt wielu ludzi w zamku, aby najmniejsze niebezpieczeństwo rodzinie wojewody grozić mogło. Spalono już wprawdzie po dwakroć Bełz i zamek ciechanowski, ale tam dowodził zorganizowaną bandą zuchwały i podstępny emisariusz ChmSelnickiego, Jachowski *. Uprzednio wstecz złupił herszt Bajus z towarzyszami Januszkowice, .zabito panów Trojanowskich, Bobownickiego, Bylinę z Leszczyn, splądrowano dwór Olszewskiego w Siarach, Domaradz-kiego w Ropie, słynny Czepiec i Sawka napadli na Jamgród *, choć obwarowany, Męcińskiego, zrabowali w Zyndramowy siedmdziesiąt siedm stadnych klaczy, zgrabieżyli dwór Delpacego w Glinniku, Cikowskiego w Żegicach, Michałowskiego w Rogach pod Iwoniczem, ale z podobnych napaści drwić mógł armatami strzeżony, podobny do twierdzy gród Herburtów. emisariusz Chmielnickiego, Jachowski — Jachowski, agent Chmłelnickiego, był dowódcą oddziału antyszlacheckiej partyzantki chłopskiej działającej w okolicach Lubaczowa, między Sanem a Bugiem. Spalił dwukrotnie Bełz i zamek Ciechanowski. Trudnił się również agitacją i kierował akcją szpiegowską. złupił herszt Bajus z towarzyszami Januszkowice (...) słynny Czepiec i Sawka napadli na Jamgród — Bajus z Leszczyn nad Ropą, przywódca grupy rozbójniczej. Napadów dokonał w r. 1644. Przed zemstą szlachty uszedł na Węgry. Napady Czepca i Sawki (zob, przyp. do s. 73) na Jamgród Dukielski, Glinnik, Zegice, Rogi itd. nastąpiły na wiosnę r. 1649.


W Zgorzelicach były obory pańskie, tam też znęcili się zbóje. Z łuną w sercu, 'nie mniejszą n'fż ta, która ponad nim świeciła, z huraganem gniewu, żądzy zemsty, a zarazem bólu i rozpaczy w sercu pędził Kostka gościńcem. Aż ubieżawszy więcej niż milę drogi, koniowi zwolnił, aby go nie zapalić i nie zmarnować. Olbrzymia łuna gorzała na niebie. Wstrzymał Kostka 'konia, na kułbace się skręcił twarzą wzad, wzniósł rękę z pięścią zwiniętą i wyciągnąwszy w stronę pożaru, począł nią trząść złowrogo, mówiąc: — Poczekajcie, magnaty! Zapalę ja wam lepszy ogień nad głową! Poznacie mnie! Psie syny! Ku górom konia skręcił. W tę dziką, zapadłą stronę wściekłość go i gniew skierowały, jak instynkt wilka, co się z łańcucha urwał. A w pędzie o Chmielnickim jął myśleć. Chmielnicki niejednokrotnie znać mu dał, że o nim wie, że się z nim liczy. Jakby umyślnie wysłannicy hetmana zaporoskiego spotykali go *, półsłówka znaczące szeptali. Bohdan Chmielnicki nie tylko o prawa Kozaków i chłopów ruskich, on i o inne prawa upomnieć się mógł — zwłaszcza dla sprzymierzeńca... Chmielnicki... Ojciec był osadnikiem czehryńsikim za czasów starosty Daniłowicza i zwano go Chmiel, a syn był hetmanem 'kozackim, który z chanem tatarskim brat za brat był, księcia Jeremiasza Wiśniowieckiego zza Dniepru wyparł *, hetmanów koronnych wielkiego Jakby umyślnie wysłannicy hetmana zaporoskiego spotykali g o... — O powiązaniach Kostki z Chmielnickim świadczą odezwy hetmana ukraińskiego znalezione w papierach Napierskiego, jak również fragment listu Napierskiego z dn. 18 VI 1651 do Lętowskiego: “...Mamy dobrą zmowę z Chmielnickim i z Tatarami". księcia Jeremiasza Wiśniowieckiego zza Dniepru wyparł—W r. 1648, na wieść o klęsce w dolinie Krutej Bałki (między Korsuniem a Bohusła i polnego w niewoli miał, do którego wojewoda Kisiel w poselstwie jeździł. Więc jeżeli syn Chmielą z So-botowa, z futoru, Chmielenko, nad sobą chorągiew malinową nosić kazać mógł, cóż on, królewski syn?!... — Hej, hłopce, wieś, co ci powiem, to ci powiem, ale ci powiem — ciepło. — Ono wej ciepło. — Wiaterek od wyhodu słonka poduhuje — wiosna. — Wiesna. — Jar. — Ydź jar. — Kie wiesna, to ciepło. — Terazeście wej, Janie, dobrze pedzieli! Wy macie rozum! — Tak ci powiem, Symuś, ze hań na Stawie ani śkiełka lodu nie będzie. — Nie będzie. — Słonko cysto pięknie spaliło. — O bo haj! — A na Zmarzłem pod Zawrate 'będzie. — Będzie. — Będzie. Kaź by się podział, kie hań do cienia. — Ze j tyś to! — Ale w Pięcistawak hań już sołtysia Nowobilscy z owcami może bedom *. — Może. wem) i pójściu do niewoli hetmanów polskich Kalinowskiego i Potockiego, Jeremi Wiśniowiecki wycofał się wraz z wojskiem z wysuniętej pozycji Pryłuki za Dnieprem. w Pięcistawak hań już sołtysia Nowobilscy z owcami — Sołtysi ród Nowobilskich z Białki, począwszy od drugiej ćwierci XVII wieku, dziedzicznie piastuje funkcje baców na halach Pięciu Stawów Polskich, Roztoki i Morskiego Oka. Dostojeństwo rodu (królewskie przywileje) nie przeszkadzało zresztą ongiś Nowobilskim w prowadzeniu procederu zbójnickiego na wielką skalę. 2 Legenda Tatr


— Przy Rybim * bedom? — Bedom. Cóż by nie byli? — W Cihej bedom? — Syćko nizy. — Naska hala haw u Stawuk nawyzsa. — Nawyzsa. — Ale co ci powiem, to ci powiem: piękna. i— Piękna. — E, ze piękna, to już piękna. Nie mas jej gany — nijakiej. — O bo nie mas! — Jyno telo, co zimna. K'a inendy już dawno pasom, kim się trawa otawi na niej. — No. — Tego lata, jak będzie tak bars ciepło, to hań pudzieme. — Oba. — Oba pudzieme. A gęsiołki se, Symuś, weź. Bo kie hań Byrnas na kobzie zabrzęcy, a Franków Pięter i mój wnęk Sobek na fujerak zagrajom, to cóż byś ty hań, hłopce, przez gęśli robieł! Anibyś hań nie miał po co iść. Boby cię weredy skalami dołu zajeny! — Hej! Może. — Siednieme se popod sałas do słonka. Las nam będzie pachł z doliny, a zaś kosodrzewina i limby od wierchów. Telo musicie grać, coby nas juhasi za graniom we Wirhcihej słyseli! — Tej tyś to! — Nieg wiedzom, ze Po laki grajom! Luptocy zatraceni! — Wiera ze tyś! Ono ik sytko mierzi to granie. — No! I zyntyce se słodkiej popijeme. Z moskali eke. — Bajtoć! — Do słonka się grzejęcy. Bo my starzy. — Hę! Co bees robieł... — Symuś, kielo 'ci tyś to rahujom? — Hę, ono będzie cosi na pionty na sesdziesionty. Przy Rybim— Dawna nazwa Morskiego Oka. 26 — Dziecko! Jedy mnie haw trzi osiemdziesiont na świentom Flawijom mineno! Coześ ty piroci mnie? Smarkać! Alebyś mię i tak jesce w tańcu nie przebrał! — Kaź by! — O bo nie! Nie przebieres! Kie mi pięć dwaścia rdków beło, to się trzok juhasów białcanów ustawiło, kimek ja się zagrzał! — Ej ha! — Tak beto, tak. Ja beł hłop! Ja cały Carny Staw równo ze pse obleciał! Cok go toporzyske pądzieł. Alek hipfcał! — Pod Kościelce. — Wody kęs! — Kęs. Ale ja se i tak, wiecie, Janie, uwazujem, ze kłęby hań do stawu dopływu nie beło, a coby się woda w nim w piwo obrócieła, hę! toby go do jesieni ludzie wysusyli. — Mójeś ty! Niejeden by hań skąpał przi nim, jyno by taki mułek ostawili. Ba jesce by przi nim leżał, coby go cuł. — Aleby się tyz zgichło luda, kieby się wieść taka po świecie ozniesla! Taka by jyno cyrniawa hań stała. I kosę by prasinom, nie bałby się, cy mu zaleje. — Anibyś 'drogom nie przęseł, telo by 'na koniu jehał, nacyrpał w obońki i wióz ku hałupie. — Nagorzyj by jyno na tyk beło, co po więzieniak siedzom. Kieby się taki dowiedział, toby umar ze żalu, co przez niego wypijom. — Ale ci powiem, Symuś! Aleby się tyś tem głównym pijakom ocieliła krowa! Z dziecyskami by przi-seł, a i babę by w doma nie ostawieł. — Hoć kulawy, toby łaź, a i ślepy by tu macał! — Straśnie by się moc luda bez ten pijatykę wykróciło! Biskupi by musieli nakazować i księdzowie z ambon wołać. — Starostowie z Nowego Targu i z Ciorśtyna by musieli hajduków posyłać, coby dostępu bronili. — Haj! Ono by się i wojsko zdało! Bo kieby się


chłopi na to uzdobirali, toby ka jaki hajduk na ziemi leżał. Służbę by odrobił dubelt! — Wiera by odrobił! Do poruseństwa by przisło, jakby na siełe bronili. Boby hłopi pedzieli: Cóż haw komu do tego? Dy ito piwo 'nase! Cyś go ty warził?! — Prawda! Co by się haw wto miał do tego wrażać! Woda beła wse gazdowska, to i piwo gazdowskie! — Miałby się wto opowazyć twoje własne piwo ci bronić pić?! — Ja by temu dał! Przi sam Panu Bohu, tu byk bestyjom zabiel! — Wojewoda z Krakowa by zołmirzów posłał. Ludzi by karali. Za wojaka byś wisiał. — A za jednego powiesonego toby się do siódmego pokolenia ludzie mścili. Ja by mu haw pokazał za własne piwo we stawie ludzi karać! — Krew by się lała potokami! — Całom Polskom by skroś tego piwa zmącili. Król by uciekać musiał. — Prawda, zęby się nie osiedział, kieby się cały wóz ozkierendał. — Co ci powiem, to ci powiem, ale ci powiem, Symuś, rebelija by beła jesce nie taka, jako teraz skroś Kozaków. Ale to się nie stanie. — Dyć ja wiem, ze się nie stanie, ale o cemze by my radzili... Tak w ciepłą, długą wiosenną noc stary Jan Topór Jasica z Hrubego i stary Szymon Krzyś z Olczy, siedząc przed Toporową chałupą i na gwiazdy patrząc, rozmawiali. Gwiazdy świeciły nad nimi, nad Koszystą, nad Buczynowymi Turniami, nad Swinicą. Olbrzymi las czerniał popod góry, popod hale, las, który się zdawał nie mieć końca, początku ani wieku; bo pnie w nim z pniów na pniach spróchniałych rosły. Wiosenny wiatr nocny powiewał starcom w twarze ł musikał długie, masłem wysmarowane, na ramiona spadające włosy. Ujął Krzyś w rękę leżące obok skrzypce, od wę drownego Cygana nabyte, a przez Cygana podobno gdzieś aż we Lwowie ukradzione, przedmiot podziwu i zazdrości wszystkich muzyków góralskich, i lekko brzęknął w struny smyczkiem. Wiedział on, czym Topora ucieszy, i starodawną nutę cicho zagrał. Przysłuchał się Topór, pokiwał głową i rzekł: — Hej, z tam to wej nutom za króla Stefana, Panie Boże mu ta grzyhy odpuść, wybranieccy hłopcy na wojnę moskiewskom śli *. I zanucił pod nosem: Tak cicho nucił za cichą Krzysiową melodią, wtem dobył głosu i na odmienną nutę huknął: wybranieccy hłopcy na wojnę moskiewskom śli — Piechota wybraniecka, czyli łanowa, powstała za panowania króla Stefana Batorego (1576— 1586) na mocy uchwały sejmu z r. 1578. Z każdych 20 łanów (łan — ok. 16,8 ha powierzchni) ziemi w królewszczyznach powoływany był w czasie wojny jeden chłop wybraniec, zwolniony od pańszczyzny i podatków i obdarzony jednym łanem ziemi. Piechota wybraniecka odznaczyła się szczególnie w czasie wojny z carem moskiewskim Iwanem Groźnym (w latach 1578—1582).


i to go zgubiło. Albowiem w te razy zgrzypły dźwierze i wychyliła się z mich głowa Toporowej Marty, Sobcakówny spod Kopy z domu, Janowej żony, i gromki głos się ozwał: — Wieś go! Smyku! Bedzies haw holofiił po nocy? Spać! — Krzyś... Dyj haw Krzyś — próbował mamrotać Topór. — Krzyś nie Krzyś, nieg idzie spać! Pościelone ma w izbie. Spać! Ruszył się Topór z ławy, mruknął do Krzysia, a to dla salwowania honoru: — Z babami narabiał nie bedzies! — i postąpił ku drzwiom chałupy, a Krzyś, odmruknąwszy po rozumie: — Ba j toć! To nie hłopska rzec! — gęśle pod pachę wziął i za nim poszedł w gościnę. Bo Krzyś na posiady, w odwiedziny, do Toporów rad przychodzował i rad był zawsze witany, tak dla humoru, jak dla pięknego grania na gęślach, jako też, że nikt tak szczerze nie podziwiał, subtelnie i przyjemnie bogactw i dostatku Toporów nie chwalił, a komplementów obojgu nie zdołał prawić. Ale po drugiej stronie domu, za bramą obory okolicznej, pobudowanej tak, że gdy się wrota wielkie wjazdowe zaparły, żadnych drzwi na zewnątrz, żadnego okna nie było, a stąd równie złemu człowiekowi, jak wilkowi i niedźwiedziowi niepodobnym był przystęp, na skamieniałym odłamie cisowego pniaka, co, jak starzy ludzie mówili, tysiąc lat miał mieć, również w gwiazdy pozierając, siedziały wnuczka Toporów, dziewiętnastoletnia Maryna, i jej krewniaczka, diocana, cioteczna siostra, młodsza o rok Mrowcówna Teresia, także w Hrubem rodzona, co się do nich nazywało do Sikory spod Uspiska. ...Rzeżwa, jasna, złota woń szła we wczesne, słoń cem błyszczące rano z polanki pod Kopieńcami w świetlne, błękitne niebo. Iskrzyły się rosy na trawach, ziołach i kwiatach, kwiatach wonnych, białych i różowych, błyszczały na igłach rosnących wraz cisów, jodeł i świerków, na czarnych, podłużnych liściach wierzb górskich i zielonych, pierzastych liściach jarzębin, lśniły w słońcu. W przepysznej świeżości rannej stały obok siebie ogromne buki i szerokokonare jawory, dostojne i majestatu twardej siły pełne, a obok bielały brzozy białopienne i olsze splątane zielonymi liśćmi. Młódź drzewna, w gęstą, zwitą spleć związana, miejscami zbite, zwarte krze, chusciaki, gaje, wrzeć się zdawały rozpędzoną mocą wzrostu i bujnią soków życiowych. Polanka otoczona była wałem drzewnym, koronami i pąkowiem lasu. Olbrzymie paprocie i łopuchy zarzuciły ją z kraju drzew, a wysokie szczawie i smukłe kiście i łodygi paśnej trawy ponad niską murawą zieleniły się jako podłoże i baldakimy kwiatów. Rosa szkliła świat, ziemię u nóg. A wysoko lśniły się w słońcu obfite w żar przezroczysty, śniegiem jeszcze osypane, zawisłe w przestrzeni wysoko na zwiewnych mgłach seledynowych nad ciemnymi lasami, szafirowopromienne skały, tak lekkie i lotne, jakby wiatrem niesione, w radosny niezmiar nieba wcięte. Całą polankę napełniało wesele i szczęście wiosennego rana. Nieujęty urok rozwiał się we fale promiennego powietrza. Tysiące drozdów skalnych, okowiaków i mazaków śpiewało, których dźwięczny, cudowny, mocny gwizd rozdzwaniał las dookoła. Zdało się, że każda kropla rosy brzmi, każde drzewo, cicho stojące, dźwięczy. Śpiewające powietrze błękitniało nad ziemią. Niezmierny, niezmącony spokój oprządł uroczysko. Cicho, wolno z gęszczu wyszedł jeleń i przekroczył przez polankę, unosząc olbrzymie, rosochate rogi w inną stronę gęstwiny. Ze starą, poszczerbioną dziadkową kosą, prosto 31


przymocowaną na drzewcu, wziętą od wszelkiego wypadku z domu, wsparta na niej, stała Maryna Toporówna i patrzała w świat. Nie wyszła ona po cokolwiek, przez wiosnę szła z domu na tę polankę, na słonecznisko śródleśne. A kiedy ją owoniały ziemia i las, ośpiewały ptaki, oświetliło słońce i obłękitniły góry hen skalne: wówczas z piersi jej wypłynęła pieśń: I taką ją śpiewającą z dala usłyszał w gęstym lesie wojewodzie Jan Sieniawski, samotrzeć 'się na górskim, z Hiszpanii za nieprzepłacone pieniądze sprowadzonym, niewielkim koniu snujący popod Tatry. Błędnym rycerzem przezywała go rodzina i znajomi, albowiem z półprzyjacielem, pół^sługą swoim Sulnickim i hajdukiem Tomkiem tygodnie, a czasem miesiące całe wędrował on przez lasy i pola, dróg nie pytając, upolowaną zwierzyną się żywiąc, po zamkach pańskich albo i po chłopskich stodołach na sianie nocując. Sześć psów gończych przy koniu szło tak tresowanych, że żaden bez znaku nawet na widok zwierza nie ruszył, prócz tego wyżły dwa i cztery olbrzymie w Anglii zakupione dogi, którymi szczuć dzika było miło, ale które i do obrony służyły. Albowiem w tym otoczeniu wojewodzie Sieniawski, półbóg z Sieniawy, jako go księżne i hetmanówny w Warszawie i w Krakowskiem zwały, przejechał świat od północnych bagien i jezior pruskich i litewskich, aż po Żelazne Bramy Dunaju, Dzikie Pola i goszczony przez grafów i furstów niemieckich aż po Ren. Ale najraczej wędrował on przepastnymi puszczami Karpat, bijąc odyńce, walcząc z niedźwiedziami i szukając przygód miłosnych z urodziwymi mołodyciami na Rusi, z bujnymi Góralkami w Polsce. Oprócz tego od wczesnego chłopięctwa kochał się w wojewodziance Beacie Herburtównie, z którą się we właściwym czasie ożenić chciał. Sierotą był i samodzielnym panem tak olbrzymiej fortuny, iż ledwie ostrogska ordynacja * ją przewyższała, a ni Zasławscy, ni Radziwiłłowie, ni książę Jeremiasz Wiśniowiecki — któremu sam czynsz roczny z 39 610 poddanych zadnieprskich, nie licząc mnóstwa futorów, folwarków ekonomicznych i 423 młynów, nie licząc podatku z szynków, zboża, miodu, bydła, zwierzyny, ptactwa po jego dobrach: milion dwakroć sto tysięcy złotych przynosił — nie byli bogatsi. Wydawało mu się też wszystko równo, jak mówili współcześni, i mało kogo za równego sobie z rodu poczytując, o książęcy tytuł, do czego go namawiano, dbać nie racząc, wszystko za dostępne i możliwe dla siebie Był Jan Hieronim Zygmunt August Sieniawski wzrostu wysokiego, w barkach szeroki, ale w postaci smukły, o włosach ciemnych w loki z przyrodzenia krętych, nos miał orli, pod nim wąsy młode, z polska puszczone, a oczy jasnobł^kitne, świetnie promienne, kiedy chciał ciepłe i słodkie, kiedy chciał srogie i straszne, z przyrodzenia dumne i nieulękłe. Twarzy był jasnej, pociągłej. Z Herburtówny zrodzony dwie miał tradycje w pochodzeniu: jedną, że Herburtowie, gdy marli, dla dzielności w orły się siwe przemieniali i orłami opuszczali świat ziemski; drugą, że gdy się rodził Sieniawski, piorun w najwyższego dęba w okolicy bił, aby go nie zacieniał koroną. W swej woli i potędze rosnący, ledwie się królowi Sieniawscy uchylali, a Jan Hieronim, za kwiat rodu uważany, kwiatem się rodu swego znał. ostrogska ordynacja — Założona została mocą uchwały sejmowej w r. 1609 przez kasztelana krakowskiego, Janusza ks. Ostrogskiego. Objęła znaczną część fortuny Ostrogskich (600 wsi, miast i miasteczek) w województwie wołyńskim l kijowskim. Do dziedziczenia jej powołani zostali sukcesorowie męscy rodu, a w braku ich — synowie Eufrozyny z Ostrogskich Zasławskiej. Po wygaśnięciu Zasławskich ordynacja miała przejść na Radziwiłła i jego potomstwo.


Jednak obok buty, pychy i awanturniczości melancholia go nachodziła nieraz, a wówczas nikogo przy sobie nie znosił. Jeśli był w zamku, ostrożnie się mu trzeba było na oczy pokazywać; jeśli na łowach, opuszczał myśliwych nic nie powiedziawszy; jeśli na samotnej ze Sulnickim i pachołkiem wędrówce, znikał im z oczu z ogarami i czasem tydzień minął, nim się spotkali znowu. Tkwiły wprawdzie w olstrach przy jego siodle pistolety, rusznicy jednak nie brał, tylko łuk i strzały, niechybne w jego ręku, i jeśli ubił zwierzynę, to go huk nawet nie zdradził. Często, starając się dyskretnie pana śladami iść, widzieli go z daleka Sulnicki i Tomek, jak na ogierze 'swoim hiszpańskim pomiędzy psami gdzie wysoko na połonince lub polance stał, czasem w noc księżycową, a czasem silny jego głos gdzie z lasu ich doleciał, gdy śpiewał: Gdy Sieniawski, właśnie tak towarzyszów odbiegłszy, Marynę Toporzankę o kosę wspartą spomiędzy jodeł i smreków ujrzał, psyknął na psy i harapem im pogroził, po czym konia pocisnął i naprzód ruszył. Na skraju lasu się zatrzymał. Nie chciał on przerazić dziewczyny ani spłoszyć, już zaś krew w nim wrzała i żądza doznania rozkoszy natychmiastowej pierś mu rozdęła. W kieszeni od rajtuzów dłonią po czerwonych złotych, których tam garść nasypana była, przesunął, kołpaczek letni poprawił i patrzał. Po chwili z konia zeskoczył, psy 'na smycze wziął i do drzew poprzywiązywał, i świsnąwszy nad nimi harapem, aby, przestraszone, nie rwały się za nim, nazad na konia wsiadł i z lasu powoli wyjechał. Z daleka kołpak zdjął i ku dziewczynie nim na powitanie, na dobrą wolę, powiewał, ale ta nie lękała się snadź, lecz jak była wsparta o stylisko kosy, tak stała, z chustką żółtą na ramiona opadłą, w białej, wyszywanej czerwono na ramionach koszuli, w niskim "do pół piersi, z błękitnej materii w srebrne naszywane kwiaty, gorsecie, rozchylonym na przedzie i zasznurowanym amarantową tasiemką, w ciemnogranatowej w niebieskobiały deseń tłoczonej spódnicy. Włosy we dwa warkocze splecione po plecach aż poniżej tyłu spływały, stopy obute miała w białe onycki i w żółte kierpce, wełnianą czarną taśmą po płótnie kreto przypięte. Dopiero bliżej podjeżdżając, jej przepysznej górskiej piękności zadziwił się Sieniawski, miała bowiem cudną, jasną twarz nad białą szyją i wyniosłymi półkulami piersi, a biodra kryły niewypowiedziane ponęty. Spod gęstych, ciemnoblond brwi, nisko zbiegłych, ogromne .szafirowe oczy patrzały śmiało i bystro. — Niech będzie pochwalony! — zawołał podjeżdżając Sieniawski. — Na wieki wieków! — odpowiedziała dziewczyna. — Dzień dobry! Dobrze jadę? — wołał Sieniawski, świadomy fortelów. — A ka? — zapytała dziewczyna. Rozśmiał się Sieniawski i rzekł nieroztropnie: — Przed siebie. — Starajcie się o nos, bo hań las — odpowiedziała dziewczyna. — Ja bym tu nim wprzód rad uwadzić. — Coby ino nie scyrniał! — Twardo tak? I najechał blisko koniem. Ale dziewczyna zagrodziła drogę do siebie kosą w poprzek. Sieniawski zeskoczył z siodła i oszołomiony żądzą, zbliżając się, bełkotał, sam widocznie nie wiedząc, co gada: — Tak twardo? Tak twardo? Maryna nie cofała kroku, tylko przesunęła szybko kęsisko w ręku, tak że ostrze znalazło się wzdłuż naprzeciw Sieniawskiego. Przystanął i roześmiał się głośno.


— Za ciebie — szepnął namiętnie. — Za mnie? Ja nie warcem nic abo świat. — Jak to? — Wto mnie nie miłuje, to mu nie stojem za nic, wto mnie miłował będzie, tok mu za świat cały. — Zaimek mam z pięciu wieżami — chcesz w nim mieszkać? — rwał Sieniawski słowa ze zduszonej piersi. — Moje wieże wyse i więcel ik — wskazała ręką Tatry. — Uzłocę cię, ubiorę w perły, w diamenty! — Ej ha! — przydrwiła Maryna. — Kie ja do wody do potoku włazem, to po mnie perłów, diamentów dość! — Kochać cię będę! — krzyknął Sieniawski. — Wiedzom pan, jako u nas powiadajom? Zakohał j om jak sydło mróz. — No to cię porwać każę, zuchwała dziewko! Maryna obejrzała się szybko, myśląc, że może służbę ma ten pan za sobą, i wymierzywszy sztych kosy prosto w piersi Sieniawskiego, rzekła: — Gwiźnij! Oczy jej przy tym zaiskrzyły się tak, że można było uwierzyć, że uderzy. — Jestem sam, nie mam nikogo — rzekł Sieniawski, 'w którym mimo woli zabiło serce. — No to wiedz pon: u nas co Topór, to topór! — Jakże to? — Ja z Toporów 'mam ród, z Hrubego. Mój brat i nascy hłopi by mię pod ziemiom naśli! Roześmiał się Sieniawski. Gdyby miał był pod ręką Sulnickiego i Tomka, byliby dziewkę porwali, choćby dla przekonania się, jak to jej chłopi z Hrubego szukać będą i jakby wypadła wojna między Sieniawskim a Toporami. Ale sam tego wobec kosy uczynić nie mógł. — Jeść mi się chce — rzekł, aby jakoś rozmowę dalszą umotywować. — No to jedźcie do nas, do hałupy. Bo tu nie mas nic. — Ugościsz mię? — Wdzięcnie. — A gniewasz się o to, com ci mówił? — Młodziście, toście głupi — rzekła Maryna, zamykając kwestię. — Pocie! Ale gdy Sieniawski po ogary ruszył w gęstwę, aby je zabrać ze sobą, Maryna zawołała: — O, to na nic! Ze psami! Boby ig naskie owcar-skie potargały! — No, to jakże? Psów zostawić nie mogę. — To nic. Ostańcie haw przi nik, a ja haw jeść la was i la nik doniesem. Słóźcie watrę zatela. Zwróciła się i z kosą na ramieniu w las wstąpiła. Ale Sieniawski ognia nie kładł, tylko popręgu ko


niowi popuścił i wędzidło podpiął, aby się paść mógł, po czym na trawie na wznak legł i o młodym, gibkim, jędrnym ciele Maryny myślał. W pół godziny, albo mało co więcej, wypadła ona z lasu okrakiem oklep na koniu, w pełnym galopie, z workiem i koszyczkiem w jednej ręce, w drugiej z siekierą. Gnała z leśnej drogi polaną co koń, niski, krępy kasztan, mógł wyskoczyć. — No, a kaź watra? Coście haw robili? — wolała z daleka. — Kaź watra? Jest haw bób, fasola, spyrka,. placek, la psów tyś w rąbiaku. Cyście spali? Jakisi z was papęziak! Sieniawski z trawy wstał śmiejąc się, a Maryna zwłóczyć chrust na ogień zaczęła. Z pomocą jej siekiery i podróżnego toporka wojewodzica w mig olbrzymia watra buchnęła. Dobył Sieniawski wino i wódkę z troków, spyrkę nożykiem krajał i na patyku skwarzył; popijał. Za ten czas bób i fasola się gotowały. Ucztę miał smakowitą, w kłębach dymu, wśród iskier trzaskających z żywicy. Gdy się posilił, Maryna z pustoty świeże smolne smreczki i jodełki ciąć zaczęła i na ogień je ciskać; skoczył i Sieniawski do tej uciechy. Wybudowali stos na człeka wysoki, że się zdawało, iż płomień i dym w niebo bije. Ogary podrażnione jak na pożar wyć zaczęły. Tak się poznali. Minęło temu dwa lata, na samym początku wielkiego maju (czerwca). Nikt o tym nie wiedział, tylko Teresia, powiernica. I długo w noc czerwcową za chałupą siedząc, szeptały dziewczęta o “panu", który się jeszcze tego roku po zimie nie pokazał, choć zawsze, gdy tylko śniegi stajały, przybywał w te strony. — Wto wie? Może się ozenieł? — mówiła Tereska. — Ja by jego i jom zabiela! — odpowiedziała Maryna. W izbie zaś, korzystając z tego, że gaździna, stara Marta, “Sobcockula", zasnęła, a przy tym trochę przygłucha była, stary Topór, któremu sypiać w nocy nie dawało, z Krzysiem na pościeli leżącym rozmawiał w ciemności. — Śpi? — Śpi. — To wrodniak taki cujny jak pies, telo ino, co głuhawy, to moje babsko — szeptał Topór. — Twoja Byrka, słisy? Bo Krzyś od Byrcarzów z Gładkiej żonę miał. — Slisy. Kiebyk ino napity du domu prziseł, hoć-byk jak kot po cichućku łaź, wie! — Wiś, wiś, wiś? — zacudował się stary Topór. — I co robi? — Je klnie. A case to i z pościele na pośród izby stusi! — Wiś, wiś, wiś! Stusi, padas? — Bo to, wiecie, nogę w łydku ma jak barani zadek! Byrka i Byrka! — Hę wiera! Taka icie wyonacy! Moja ta, dziękować Panu Bogu nowysemu, telo dobrze, co huda. Sieły już takiej nie ma. — Hę, Byrka to se tak jyno pokracuje po izbie. A hoćbyk jako domarźniony w zimie beł, kie z łasa przyjadę, to se jyno pod nogę włazem, to mi ciepło. — Hej hłopce! Co ci powiem, to ci powiem, ale ci powiem: 'ciepło! — rzekł Topór z zazdrosnym znawstwem. — Jak niedźwiedziowi pod wykrote. — To, to, to! Wiś! Kieby to Sobcockula teka beła! Ale to scypki! — Dopieroście se kwalili, '00 je huda. — Hej, wieś, ciekowi bieda dogodzić. To by f ciał i hańto. Temu to wej padajom: Nie wierz lawemu oku, zakiel się prawe nie przipatrzi, a pote obu! — Terazeście wej, Janie, dobrze padzieli! Wy macie głowę! — 'rzekł Krzyś z wielbiącym przekonaniem. — I ciepło oi hań? — Ciepło.


— Pod nogom. Hm... Zamyślił się. — Symek — ozwał się po chwili. — Ja se to tak uwazujem, aj uwazujem, co jakby beło, tak by beło, zawdy tłuściejsa baba lepsa. — Wy macie irozum! — rzekł Krzyś, ale już sennie. Po cieple przyszło zimno, a potem znowu ciepłe dni, nieomal jak w Jakubskim miesiącu (lipcu) nastały. Po czym pewnego popołudnia szybko od północy ku południowi ciemne chmurki zaczęły nad hale wybiegać, stawiać się nad nimi i pierzyć, i głuche, jednoitonne huczenie z gór poczęło się toczyć w dół. Szedł halny wiatr. Wzmagał on się poza wierchami i runął w dół, gorący, nieodparty, nawałny, miecąc tumanami chmur i gęstą, rzęsistą siekawicą. Uderzył z taką mocą, aż las pokłonił, ustał i znowu runął. I tak z przerwami, już potem suchy, bez deszczu, 'obalając jasienie i lipy przy chałupach, rwąc dranice z dachów, krócąc las, dął przez noc i dzień aż do południa, tłoczył spoza krzesanic kłęby chmur na przewyrt w doliny i krył w pomroce, w mroku chmur, Tatry. A gdy deszcz po nim, mocna wiosenna Uć dwie doby przelała i słońce się ziskrzyło na niebie, gazdowie spod Świnicy i Giewontu uznali, że czas już ku Stawom statek wygnać, bo śniegi wyginęły i Kopa Magury radośnie zazieleniała. Było to w początku wielkiego maja. Wzięto się 'więc do mycia i czyszczenia sprzętu szałaśnego, kotłów miedzianych, pucier, gielet, drewnianych naczyń z pałąkiem do dojenia owiec, oboniek, płaskich, okrągłych naczyń do zwozu mleka, skopców, czerpaków. Juhasi poczęli smażyć w maśle koszule ^ strugać strzały, naprawiać kołczany; kto miał, to opatrywał rusznicę lub pistolety na krzemień. Powszechny ruch, powszechna wesołość nastała. Już do Toporów, do Sobfka, wnuka Janowego, po trzeci raz przez gazdów z Hrubego, z Olczy, z Ustupu, od Bach-ledów, spod Kopy, od Sobczaików, od Walczaków, od Tatarów, od Gąsienic wybranego bacą, poczęli się schodzić juhasi dawniejsi i świeżo nastali. Były rady, narady, nauki, a osobliwie udzielał ich sitary Kret z Ustupu, juhas odwieczny, którego nikt młodym nie znał i któremu mogło być nawet wyżej stu lat. Na wtorek, trzy dni przed Zielonymi Świątkami, naznaczył baca dzień miesania. Ze wszystkich osiedli w pobliżu Hrubego zegnano owce na polankę przed domem Topora Jasicy, gdzie czekali już na nie baca Sobek i juhasi. Tam każdy gazda oddawał swoje stadko, a potem 'zmieszano wszystkie owce razem do wielkiego zagrodzenia, koszaru. Jeden juhas wziął koronkę w rękę, drugi z zagrody owce puszczał, licząc, a gdy krzyknął z orawska: desat! — juhas paciorek różańcowy przesunął. Owiec było tysiąc dwieście, które bacy gazdowie na lato powierzali. Osobno stały krowy z pasterkami i młode woły z wolarzami, do 'szałasu należącymi. Szałas nadawał nazwę tylko pastwisku owiec. Stało i kilkanaście koni, mających lato spędzić na hali. Z mrocznej, szarej mgły wyłaniały się wierchy, bystro słońcem złocone, w pełnym obłoków niebie tonące. Liliowosine i fioletowe były te obłoki, które wiatr po szafirowym niebie gnał. Bo wiatr dął silny w to rano wygnania na halę. Wierchy jakoby się ścigały z obłokami, to miały je przed sobą, to ginęły w nich; to znowu ponad szczytami skłębił się tuman kolorowy, a czasem rozbił się w strzępy i rozleciał właśnie w chwili, kiedy blask słońca ugadzał, jak gdyby złotawy ryś wpadł między stado barwistych cietrzewi, sinogarlic i dzikich gołębi na kępach podkrywańskich. Mnóstwo bab, 'chłopów, dzieci zebrało się żegnać juhasów, pasterki i swój dobytek. Matki całowały córki, ojcowie upominali synów, ażeby trzody warowali przed wilkiem i niedźwiedziem, bacy słuchali, ze zbójnikami, jakby przyszli w odwiedziny, byli 41


grzeczni, co polecali tym więcej, że niejeden z nich sam za młodu “za buczki" chadzał. Stara Baganta dawała dziewkom ziela od uroku, od porobiska, tak dla człowieka jedne, jak dla bydlęcia drugie, nieodbyte, gdy się rozdętemu świeżą trawą bydlęciu spałtek, kawałek drewna, w pysk kładzie, a boki gniecie. Brali i juhasi ziela, srebrne pieniążki dając, choć klęte naszyjniki na szyjach nosili. Ten ów na owce, na 'statek swój spoglądał, baby krowy po karkach głaskały, osobliwie cielęta przez zimę podrosłe; smutno się im z nimi było rozstawać. O pogodzie możliwej radzono, lato przepowiadano mokre zrazu, potem aż do jesieni suche i upalne. Owiec zegnanych do kupy pilnowały już psy wielkie, kudłate, o wilczych mordach, białe, z obrożami kolczatymi na karkach, i obstawili je sobą juhasi zbrojni w ciupagi z brzęczącymi mosiężnymi kółkami na tylcu toporzyska, w kije opalone na czarno, śperulce, oblaki bukowe, sękowce ze smreka, siekance nasadzane krzemieniami, buńkosie, maczugi obite mosiężnymi kółkami, wesołe 'brzękiem przy pochodzie, straszące owce, a straszne jako broń. Na głowach mieli małe 'kapelusiki czarne, okrągłe, płytkie, z wąskim skrzelem, wysmarowane tłuszczem, z kostkami z morskich muszelek białych, naszytymi na rzemyk, lub z mosiężnymi łańcuszkami, owitymi dokoła dla oporu na wiatr; ten i ów w kołpaku baranim w kształt perski, kostkami, paciorkami, koralikami oplecionym; włosy wymaszczone, na ramiona od uszu dwie kiecki, huncfuty, we warkoczyki plecione, w paciorki i koraliki zdobne, na 'szyi brem-bulce, naszyjniki z kamyków, kulek i kawałków mosiądzu; koszula spięta blachą mosiężną z łańcuszkami, trzpieniem przekłuta, od pasa do pachy pas z pięciu żółtymi mosiężnymi klamrami, z ciemnej brązowej 'skóry, nabijany świecącymi mosiężnymi i Srebrnymi guzikami, za pasem noże z trzema bulkami z mosiądzu na trzonku, u poniektórego pistolet. Koszula w maśle usmażona, czarna, połyskliwa, z rękawami rozszerzonymi ku pięści, że gdy chłop stanął, do kolan opadały kutasikami zdobne, krótka, że ledwie spod pasa nad portkami rąbkiem wystawała, a często gęsto chłop gołym bokiem i brzuchem błysnął. Portki białe, ze zaszczepkami niebieskimi i czerwonymi z włóczki, wąskie, obcisłe, w onycki wpuszczone i rzemieniem okręcone w pół łydki, na stopie kerpiec z jednego kawałka skóry. Przez ramię torby juhaskie z wełny czarnej i białej plecione, frombijami (frędzlami) zdobne, u niektórego rusznica na krzemień, ale z rzadka, zresztą łuki długie i kołczany strzał pełne, zręcznie z łyka smrekowego plecione. Ten i ów zaś, to kobza skórzana, to piszczałka z wierzbowego drzewa, to fujera lub trombita długa niezmiernie, czasem na półtora chłopa zdłuźć, rozszerzona u wylotu; tę osobliwie wolarze miewać lubili. Chłopy same rosłe, smukłe, gdzieniegdzie olbrzym dwie stopy nad sążeń, to znowu chłop jak pniak, zebrany w sobie, krótki, a z plecami jak ława. Na ramionach serdaki, guńki białe krótkie, nijako nie wyszywane; ten i ów kożuch na plecy odział. Przy juhasach młode chłopcy, gońcy, czyli honiel-nicy, uczniowie na juhasów. Zaś pasterki miały koszule białe, cyfrowane czerwoną lub czarną grubą nicią na ramionach, spódnice ciemne, wytłaczane w białe kropki, zapaski różowe; nogi w kierpcach, tylko nie rzemieniami, ale czarnymi, grubymi wełnianymi sznurami, nawłokami, owite, na ramionach chustki, zapaski, stare guńki ojcowe, stare kożuchy macyne. Mało która piechotą, ale okrakiem na koniu na drewnianym siodle, na nim przewieszone obońki, garnki, skopce, rajtoki, worki z mąką. Tu znowu koń objuczony kotłami żelaznymi do gotowania strawy, sprzętem juhaskim, przyodziewą męską, dziewecką, zapasami we workach. Przytroczona do siodła tu i owdzie rąbanka krótka z szerokim obuchem, wygodniejsza od ciupagi do domowej roboty. Dziewfci, co pieszo szły, na długim lejcu konie trzymały.


Dziewki bujne, urodne, piersiste i zasadzisle, aż się spódnica jak bruzda między kępami dzieliła. A twarze rozmaite. Jedne podłużne, ciemnowłose, czarnookie; inne o włosach jasnych, oczach niebieskich, krótkie i kwadratowe, z mocno wystającymi kośćmi policzkowymi; nosy najgęściej orle, nie za długie, wspaniałe, o wąskich nozdrzach. A tak u chłopów, jak u bab twarze śmiałe, przytomne, myślące, pełne energii i ochoty. Ruch 'był. Juhasi oganiali owce do kierdela, a raz po raz który z radości, że już w hale idzie, pokrzyk-nął, gwizdnął lub 'ciupagę zberczącą mosiądzem wysoko ponad głowę rzucił, że zawarczała młyńcem w powietrzu i w rękę mu z brzękotem spadła. Stał baca, Sobek Topór od Jasiców Toporów, Janów wnęk, Marynin brat, jak buk pomiędzy gromadą. Ruszać już trzeba było, bo słońce wychodziło coraz wyżej. Wzrostu nie był nadludzkiego, jak kilku olbrzymów, ale imponująco głową ogół przenosił, barków potężnych, a ciemna jego, wąska, orla twarz z nosem zgiętym ku wąskim ustom, harda, miała zuchwały wyraz, jakby z magnatów i rycerzy pochodził. Podobne do Maryninych szafirowe oczy spod ciemnych włosów, z ciemnej twarzy świeciły jak ognie. Bacą był już trzeci rok na wspólnych halach pod Kopą Królowej i przy Stawach, choć dopiero dwadzieścia pięć lat sobie liczył, gdyż rozumem, odwagą, męstwem, siłą, a przy tym rzetelnością wszystkich przewyższał. Starzy chłopi ma bacostwo go wprowadzili, a starsi juhasi chętnie słuchali i poważali. — Łop! — mówił patrząc nań do Krzysia dziadek Jan, 'który przed izbą stał. — Łop! — odpowiedział Krzyś. — Taki był i nieboscyk ociec, kieby beł żył. — Ja takiego hłopa jyno raz w Lupitowie widział, kiek do Budzyna na robotę seł. Kamieniami młyńskiemi się bawił — rzekł Krzyś chcąc pochlebić. — Ej ha? — zadziwił się Jasica Topór z niedowie rzaniem. — Kamieniami młyńskiemi? Cy zaś nie śklis, Symuś, dziecko? — Na ozaist! Jeden kamień podrucował, a drugi hytał. — Cię! Cię! Cię! — dziwił się Topór. Sobek się “kamieniami młyńskimi" nie bawił, ale pięścią najokrutniejszego buhaja głuszył i na plecy zarzucić mógł, był zaś przy tym na podziw lekki w tańcu i skoku i szybki w biegu, co przy takiej sile ludzi zdumiewało. Jeden tylko Janosik Nędza Litmanowski go przewyższał, ale z Janosikiem się nikt nie równał. — No, cas! — rzekł popatrzywszy na stado uporządkowane i na słońce, i niebo. I skinąwszy na starego Franka Bundę z Kotelnicy, który mu kropidło podał i kotlik miedziany ze święconą wodą, co po nią aż do Szaflar biegał, bo jej bliżej nigdzie nie było, podstawił: szedł przed nim dookoła owiec, kropiąc je i modląc się o błogosławieństwo i zachowanie od nieszczęścia, po czym, na czoło pochodu wyszedłszy, krzyż 'ciupagą przed stadem na drodze uczynił i do góry ją ostrzem wzniósł. Błysnęła stal pod słońce, a to był znak. — Ostajcie z Bogiem! — krzyknął Sobek do pozostających. — Boże prowadź! Zegnaj Panbóg! Z Pane Boge! — odpowiedziały mu setki głosów. Zadęli juhasi i wolarze we fujery i trombity, zabrzęczeli na kobzach, gwizdnęli na piszczałkach, zadźwięczeli 'na gęślach, zazberczały 'metalowe kółka przy ciupagach i obijane metalowymi obrączkami maczugi; huknęli ci, co nie grali, krzyknęły na krowy pasterki i klasnęli w bicze wolarze. Szczeknęły psy i zatętniał tupot racic owczych i bydlęcych i tętent kopyt końskich. Ale cudownie, melodyjnie, uroczyście zagrały tysiące spiżowych dzwonków u szyi trzód. I pochód ruszył. Konno i pieszo otoczone stada, wiedzione przez bacę, naprzód w olbrzymiej wydłużonej gromadzie, potem krowy, potem woły poczęły


się sunąć drogą przez Toporową polanę. A wraz rozległo się wyskanie, wysoki krzyk, pasterek i młodych gońców, i kilkanaście głosów przy jęczeniu fujer i trombit, rzępoleniu gęśli i piszczałkach, przy basowaniu kobz zawiodło: Rozłamał się chór — mężczyźni zaśpiewali: Zaśpiewali mężczyźni, a dziewki odpowiedziały: I znowu 'chłopi: I dziewki: Ale cudownie, melodyjnie, uroczyście grały tysiące spiżowych dzwonków u 'szyi trzód. Stary Topór Jasica w szerokim pasie i jego żona, chuda, wysoka Sobcackula, i mały Krzyś w kapeluszu ma bakier, o krzywych nieco w kolanach od siebie nogach, i setki chłopów, bab i dzieci stali na polanie i patrzyli, jak się pochód posuwał przez polanę ku lasowi, skręcał za drogą na lewo i prawo, aż się pierwsze owce zaczęły w lesie zanurzać. — Idom — rzekł Topór. — Idom — powtórzyła Sobcackula. — Idom — zakończył Krzyś. I wszyscy troje z rozrzewnieniem, miłością i tęsknicą za pochodem patrzyli. Stary Topór dwadzieścia lat, aż do śmierci ojca, kiedy mu już bogactwo odziedziczone czasu nie zostawiało, bacą bywał. Co się przy owcach naużył, napanował, nażył!... Stara Sobcackula tam była dziewką cudną i ponętną — tam przytulił ją ku sobie w ciemną noc Staszek Wraj z Cichego, dawno zmarły — tam bolesnej rozkoszy zaznała, przy Stawach, pierwszy raz w męskim uścisku leżąca... Jeszcze Topora Jasicy nie znała. Ale on później rad był, bo kiedy dziewkę parobcy radzi widzieli, to znać, że musiała być warta tego i że godną brał. Stary Krzyś co się nagrał tam, naśpiewał, przez trzy lata za gońca, przez dziesięć lat za juhasa u Wawrzka Gąsienicy spod Kopy służąc, nim go potem w świat poniosło... Tam przy Stawach najradośniejsze godziny przeżyli. Był to jakby raj jakiś zaczarowany. Dziećmi śniło się ,,o Stawach", w juhasów bawiono, brzyski, wzgórza, to były turnie Świnicy, Kościelca, Granatów, Harnaś kudłaty musiał udawać niedźwiedzia, Zbójko wilka, woda w cebrzyku to był staw, ów staw czarny, wielki, posępny, nieprzeniknionej głębi, pustymi trawami i kosodrzewiną orosły, głuchymi turniami otoczony, którego jedyny ruch życia to była fala lekko marszczona, jedyny głos — huczący w turniach grom lub lecące spod nieba hurkocące głazy mrozem odcięte. Ów staw wiekuiście tajemny, jako król wieńcem jeziorek osnuty, w Pańszczycy, w Toporowym


lesie, za Kościelcami pod Świnicą, jak okiem Zmarzłym Stawem w Kozie Turnie i w Granat patrzący, król, który snadź chyba wichrem ponad szczyty z równymi sobie wodami w Pięciu Stawach rozmawiał. Bo tak się, podług Krzysia, niosła mowa jezior, od jednych ku drugim, w Piarżystą Dolinę przez Mury Luptowsikie, w Rybie i Oko Morskie ponad nim, ponad Miedziane i dalej het w Hińczowy Staw za Hruby Wierch Mięguszowiecki i het, het aż w słoneczne, leśne, zielonobrzegie nad jasną równiną luptowską Ploso Szczyrbskie, wodę nad złote zboża wyniosłą. — Idom — mówił stary Topór. — Idom — powtarzali stara Sobcackula i stary Krzyś. Oni zaś szli, juhasi, pasterki, trzody, konie, z hukaniem, brzękiem, muzyką, śpiewem i cudowną grą tysięcy dzwonków. Rzucane w powietrze i chwytane w rękę migotały ciupagi. Tonęli w lesie. Wąż jakoby olbrzymi, łuskami migocąc i brzmiąc, wsuwał się w nieprzejrzany, prawieczny las. Idom... Aż wchłonął ich głęboki mrok drzew. Z lasu zaś jeszcze biegła juhaska pieśń: Z coraz dalsza, z 'coraz dalsza słychać było jęczenie hej idzie s e za niemi juhas porubany — Znaczna część spośród przytoczonych przez Tetmajera w Legendzie Tatr pieśni i piosenek góralskich ma charakter autentyczny.

dalekonośnych trombit i zbyrkotanie spiżowych turIrków i kłapacy, — Idom — rzekł stary Topór, uczynił za pochodem ręką krzyż w powietrzu, schylił się, urwał garść trawy spod nóg i rzucił w stronę lasu szepcąc: — Bóg daj! Bóg daj! Bóg daj! Dadźbóg, wielgomozny boże *! Panie dobrego losu! Powoli wznosił się pochód lasem, aż rozwarła się przed nim Toporowa polanka, ta sama, na której pierwszy raz Maryna spotkała się z wojewodzicem Sieniawskim. Przepromienne słońce lało się na trawę i pachnące młode liście drzew, wycinane w rozmaity, śliczny kształt, nabrzmiałe soczystą zielonością i tak wesołe, że, jak mówił stary Kret, hnet byś rzók, jize świergotać zacnom, jako sikory leśne. Nawet ciemne igły smreków, jodeł i cisów świetliły się pogodnie. — Straśnie piękne to rano! — rzekł juhas Franek Marduła znad Potoka do Sobka, blisko którego na przedzie szedł. — O bo piękne! Dobrze zwiestuje na całe lato. — Kieby jyno Panjezus jasne dni, a ciemne noce darzył — eh! niek cię co praśnie! pięć wołów z Cihej Doliny nase! Dadźbóg, wielgomozny boże! — Dadźbóg, pogański bożek otwierający liczny zastęp istot mitologicznych występujących na kartach powieści. Tetmajerowska mitologia góralskosłowiańska nie opiera się bezpośrednio na przekazach staropolskich (w których ze skąpych danych zbudowano niezupełnie spoisty system słowiańskiego Olimpu), lecz na opracowaniu wtórnym w postaci broszury Joachima Szyca pt. Słowiańscy bogowie, Warszawa 1865. Broszura ta konstruuje w sposób całkowicie dowolny i fantastyczny, choć nie pozbawiony cech poetyckich, słowiański Olimp, wzorowany wyraźnie na schemacie greckorzymskim rodziny bogów. Krytycznej analizie ostaje się zaledwie kilka bóstw autentycznych: Tor, inaczej Prowe, Perun — bóstwo gromu i błyskawicy; Swantewit, inaczej Światowid — bóstwo plonów i dobytku, Swarożyc, inaczej Dadźbóg — bóstwo słońca; Trigław — bóstwo troiste ognia ziemskiego i niebiańskiego. Poza tym u Słowian występowały złe duchy — bogi śmierci, nocy, chorób, mrozu, posuchy, lecz nie znane są ich uosobienia, postaci i nazwy. 3 Legenda Tatr


— Redom nam ta i luptowsey juhasi prógować kraść. — Poprógujemy się! — Baca w Cihej sam ten, co i łoni, Andryś Bieha. Pedział Sablikowi tak: Powiedźcie Polakom za Lilio-wem, ize mam na to lato śtyrdk takik juhasów napytanyk, co ś niemi samopięć cały sałas stawiański ozpierem! — Ej ha! Telo się we j tęzył? — Trza się będzie warować. Straśnie pono piękne, bakiesiste owce ma mieć Andryś z jakiegosi dworu spod Hradku na lato dane. Wysy pięć sto. — Ej ha! Będzie w cem brakować! Tak rozmawiali baca i jego towarzysz, Franek Mar-duła znad Potoka, najlepszy juhas, tylko że doić za niego trzeba było, bo nie umiał ani nie chciał, a i paść często, bo go raz po raz na hali nie było. Albowiem był on wielki 'złodziej (zwłaszcza owiec i byków ze sąsiednich hal), zbójnik, tancerz, pijak, gładysz, bitnik i kochanek. Sytka Mardułowie tacy: co u drugiego, to jego, co u tobie słowo, to u nik pięść, a co u kogo łyżka, to Mardułowi dziewka. Wiodła droga jeszcze lasem kęs pod górę, a potem się z niej Sobek wziął na prawo, w perci. Tam się owce poczęły wydłużać w nieskończony sznur, bo było wąsko, po boku się ledwie juhas pod smreczki przeciskał albo też w stadzie pomiędzy owcami z psem szedł. Gęstwa była straszna, drzewo nigdy nie cięte, chraścią, smędlakami zarośnięte i zatrzepane. Tysiąc dwieście owiec wyciągnęło się w biały i czarny sznur, kozy w nim, a za nimi jedna za drugą szły krowy, i woły wielkie rogi między gęstwiną przedzierały. Od turlika pierwszej owcy do kłapaca ostatniego wołu dźwięczał i dzwonił spiż na ogromnej śródleśnej, błędnej w zakręty 'przestrzeni. Bystrzej i bystrzej pod górę, między 'stary, choć coraz niższy las, gdzie się już wszelkie inne drzewo traciło, a tylko smreki coraz wyłączniej zostawały, koło potoku, co z Czarnego Stawu szedł, podbijać się począł pochód ku wąwozowi poza Kopą Królową, ku Królowej Hali, od Maćka Króla, co tam pierwszy pasać zaczął, nazwanej. Aż sięgnięto kosodrzewiny i po kilku godzinach cienia leśnego ujrzano słońce i wierchy, i ostry górski powiew przypłynął. Naówczas taka radość owładła serce Sobka Topora z Hrubego, że zabrzęczał nabijaną ciupagą swoją nad głową i wzniósł głos: drugi wiersz dziesiątki męskich, kobiecych i chłopięcych głosów rzuciły na las: i powtórzyły raz drugi, jak zwykle. A Franek Marduła przeskoczył stopami przez własne toporzysko, prawą ręką za siekierę, lewą za koniec drzewa ujęte, i rozdarł się, aż zgiełcało po hali: — Is, is, Mardułe matura biere! — szepnęły z uśmiechem pasterki. Zaś Marduła jął skakać przez toporzysko w tył i naprzód, potem puścił je jedną ręką i przez wyciągnięte ręce kozła na darni przewrócił, i podskoczywszy, pięć razy kierpce w powietrzu skrzyżował, nim na ziemię spadł. — Is, is, Marduła lace — zaśmiały się dziewczęta. Wówczas Marduła się rozpędził i wyższe od siebie chuściaki susem przesadził, iż się zdał jak cap skalny, co za kozą w listopadzie goni. Sobek zasię dobył pistoletu zza pasa i strzelił. Huknęły za nim i inne rusznice i pistolety, zadęto znów we fujery i kobzy, które już nad lasem były, a kto Rl


z lasu z instrumentem wychodził, dąć zaczynał, tak że muzyka rosła i wzmagała się od momentu do momentu. Wkraczano w dziedzinę szczęścia. Wtem: is! is! icie go! icie go! — ozwały się krzyki. Czy zaspał w cieple i zbudziły go dopiero strzały i hałasy, czy telo śmiały a ciekawy był: olbrzymi, czarny niedźwiedź 'z karbu pod Królową patrzał. Stał tak zachylony za ubocz, że mu tylko łeb 'z karkiem i piersiami i przednie łapy widać było, a cień gruby padał odeń na 'murawę zieloną. Przekrzywił łeb, jak gdyby lepiej naBitawaonymi uszami się przysłuchać i lepiej małymi ślepiami się przypatrzeć chciał, i widniał w górze. — Hej! Jak to se hań hyrnie stoi! — krzyknął któryś z juhasów. — Erezie! — krzyknął inny, niby jak na owce, chcąc go zegnać. — Nie byłbyś ty telo durny, kieby haw Sablik s nami beł — zawołał trzeci. Już jednak sześć czy siedm srogich psów z okrutnym ujadaniem pod górę się po upłazie puściło. Niedźwiedź nie czekał, tylko zawrócił się i znikł za upłazem. — Hę! To obieś! Myślał, co se tu będzie wirhował, jako będzie f ciał! — ozwał się Michna, wolarz. — Wójt halom! Sołtys stawiański! — szydzili juhasi. Jeszcze raz się niedźwiedź wyżej pokazał na wysiecysku, między kosodrzewiną ku Magurze, i znikł. — Ale ze je hytry! — wołano. — Hipce jak jeleń. Stracie! się psie drewno w pusDkak!... Psy przywołane wróciły, a pochód cały posuwał się po stokach Magury po pochyłej darni, aż znowu na perć między kosodrzewiną i ogromnymi głazami, co ku stawiańskiemu owczemu szałasowi i krowim szopom wiodła, wstąpił. Pomiędzy wyrosłą kosodrzewiną owce poczęły ginąć z widoku. Sobek, po przodku idąc, wybujałą od jesieni tu i owdzie gałęź zamachem ciupagi odtrącał i wiódł, aż się szałas i szopy ukazały. śpiewał Marduła, tańcząc w pochodzie “drobnego" i wywijając ciupagą nad głową. Wkroczono w dziedzinę szczęścia. Poruniło się pięknie, gdzie okiem spojrzeć, zielono, tylko na turniach śniegu płaty olbrzymie, w żlebach, gdzie do cienia, hrubo go jeszcze na chłopa zwyźć. Zmęczone bydło poczęło się rozglądać, rozpoznawać, przypominać sobie, wdychać, chylić łby, wąchać bystrymi nozdrzami, poszczypywać i 'skubać trawę koło szałasu i szop. Wiatry halne, a osobliwie ten wielki, co z końca grudnia (z początku listopada) wiał, porobiły szkody, postrząsały kamienie z dachów, a śniegi wielkie, co w zimie, w jagweńcie przed gody (w grudniu przed Bożym Narodzeniem) i potem 'drugi raz w godniku (styczniu) ku końcu miesiąca spadły, zgniotły szopy dwie krówskie do imentu. Trzeba było naprawiać, ale to się duchem przy telik chłopach i wszelkim sprzęcie potrzebnym z domu zabranym robiło. Osobliwie olbrzymi Bartek Gałajida, wolarz, i Franek Marduła znad Potoka 'cud dokazowalii, bo Gałajda na dachy kamienie wykładał, co by trzej ludzie mieli co dźwignąć, a Marduła tak obuchem dzwonił, co się widziało, że w pięciu kuźniach kują. A co raz to se pokrzyknął: Hoba hop! Koszary jęto stare naprawiać, 'nowe stawiać, strągi, miejsca do dojenia owiec, w nich grodzić. Ożyła hala. Zapłonęła watra w szałasie bacowskim; gruby zawaternik, kłat z drzewa z tyłu watry, tlał, a 'smolne drzewo raz po raz dorzucane trzaskało iskrami i miły, znany, gryzący, gęsty dym 'szałaśny napełnił wnętrze. Na Jadwidze, długim kiju, uwieszonej u żerdzi po


przecznej, pod dachem szałasu z dwu stron przymocowanej, wisiał kocieł, a w nim warzyła się klusKa z owsianej mąki, bo Jeszcze nie dojono, filarowego Józka Bronka od Cajiki ją gotowała. Na odwiecerz, kiedy owce zegnano do koszarow, poszedł baca do szałasu po żarzące węgle i wsypawszy węgle, ziela zbierane na Matkę Boską Zielną i żywicę ze smreków, uzbieraną w lesie, w łupek z kory smrekowej, wrócił z tym ku owcom, zdjął kapelusz, przeżegnał się i kadząc od zachodu ku wscnodowi, trzy razy obszedł je w milczeniu, z powagą wielką. Po trzecim razie wysypał węgle na ziemię przed strągą, korą przykrył i ukląkł, a za nim poklękali na jedno kolano juhasi, w oknach, otworacn zagrodowych stojący, i odmówili pacierze do Opatrzności, aby się owce dobrze pasły i doiły i aby im rzucone przez złych ludzi uroki, porobiska, nie szkodziły, osobliwie przeciw zwartogłowianiu, skolerzeniu, chorobie skurłata, czyli wymienia, i tracelinie, gubieniu się w górach. Gdy się pomodlili, powstał Sobek i krzyknął na gońców: Goń! Ci zegnali owce ku oknom, a juhasi wzięli się do dojenia i wypuszczali po jednej ze strągi. Gdy podojono, gońcy zawołali: Dość! Nieg będzie pokfalony Jezus Hrystus! Juhasi przeżegnali się i chuchnąwszy w ręce ruszyli ku szałasowi za Sobkiem bacą. Ten uchylił skrzypiących drzwi i przestąpiwszy próg pozdrowił pustkę: Nieg będzie pokfalony Jezus Hrystus! Potem nad naczyniem, w którym się mleko na żętycę przygotowywało, Sobek, zakasawszy szerokie rękawy koszuli, rozciągnął czystą, cieniutką lnianą satę, położył na środku jej mały, gruby woskowy krzyżyk święcony i drobnej cetyny, gałązek smrekowych, aby mleko szło z glielet bez brudu i poświęcone. Gdy zaś i krowy wydojone do szop zaparto, woły, konie i capy polegały na trawie, psy koło nich — zeszli się pasterze do bacowskiego szałasu. Było tam towarzystwo przebrane, chłop znał do chłopa sposób, wiedział, co drugi chłop wart, a i dziewki były niepłone, bo każda obuchem wilka ubić mogła. Byli tam oprócz bacy owczarze zawołani, Michał Jesionek Wyćwieki ze Suchego Ogrójca, Wojtek Brzega Gdowin, bo matkę wdowę miał, Drzewiany albo Drzewiarz, bo rad z drzewa strugowa!, Jędrek Mocarny ze Starej Polany, Staszek Bulcyk z Cichego, Byrnas, stary, ale jary, byli baraniarze dwaj, Pięter Topór od Gacka i Józek Pycior, dwaj wolarze, Paweł Michna Sawicki, co go nazywano Dąbrowskim, i Bartek Gałajda, ku temu gońców młodych kilku; było pasterek siedm, a pośród nich Maryna Toporów-na i jej siostra cioteczna Teresia, Jadwisia i jej siostra Zośka od Kohutów, która, jedyna spośród dziewek, wdziękom Franka Mardułowym się oparła, skutkiem czego przeniósł on się z afektami do Jadwisi, ku wiecznej pomście uzdajawszy śpiewankę (bo i to umiał), wysoce złośliwą i z góry mierzącą: Bolały mię nóżki hodzęcy do Zośki, a kie do Jadwisie, zagoiły mi się! Tam oni koło watry siedzieli w dymie dusznym, wędząc w nim gibkie, mocne ciała i pasterskie odzienie. Na hali zbyrkotały dzwonki, to tu, to tam, to owcze, to wole, to z krówskich szop, ale nie często, bo stace było zmęczone drogą, więc spoczywało spokojnie. Pies czasem zaszczekał. Było cicho. Gwarzyli — musieli się na nowo w halę wżyć. Opowiadał Wojtek Gdowin, co mu matka mówiła, jako mądry na mądrego trafił: “Jechali furmani drogą i strasznie się im chciało pić, bo było prawie właśnie gorkie, gorące połednie, a juhas owce pasł na upłazie. Pyta się furman furmana: Piłbyś? Jybyś pił, kiebyś miał co! Furman zatrzymał konie, podstawił putnię pod dy


szel, sjon huzdę z konia, zawiesił na dyszlu i wzion doić mleko z dyszla z tej huzdy. Do razu owce staneny 'na upłazku i zbecały. Hę! Skoceł juhas! Zrucił cuche ze sobie, prasnon na ziem, kie zacnie bić po niej toporzyske! Ustał ten doić, co doił z uzdy, ba cóż, kie trza było do juhasa jeszcze w pytanie, żeby ustał bić, ibo się widziało, iże kości w grzibiecie furmanowi wypukajom. Tak wej mądry na mądrego trefił. Wiedział furman owcom porobić, cóż, kie i ten juhas wybity chłop był; znał się bronić..." Tak opowiadał. Potem, kiedy gwiazdy na niebo wyszły, nocny wietrzyk w kosodrzewinie i w poniiżnej smreczynie zaszeleścił, poszły pasterki ku krowom na szopy, na strych, spać, a juhasi, barainiarze, wolarze ku koszarom i stadu. Pozapalowali watry godne, od wilka, niedźwiedzia i rysia, wolarze w trombity zadęM raz, drugi, trzeci na odstraszenie i gwieździsta cisza, od czasu do czasu przedżwi^kła dzwonkiem spiżowym, ogarnęła staiwiańską halę. Nazajutrz baca ikierdele podzielił: owce, dojki i kozy z najlepszymi juhasami osobno, na najlepsze pastwiska, na Halę Królową, ku Magurze, pod Liliowe, za Zielone, ku Mechom; jarki, jagnięta, barany, capy osobno w Kościelec, w Żółtą Turnię; krowy poszły nad stawki Kuklaty, Długi i inne, pod Pośrednią i Skrajnią, woły w kosodrzewinę i w las nad potokiem. Konie spętano .przy szałasie, aby się nie porozchodziły daleko i wilkom łupem nie stały. Sam baca warzył żętycę, koło oszczypków się krzątał. Zaczęło się doroczne życie pasterskie. Na trzeci dzień po przybyciu na szałas przyszli gazdowie, właściciele owiec, z dołu do miru. Poszli z juhasami owce paść, a na południe, wróciwszy, sami w strągach owce do swoich naczyń doili. Po wydo-jeniu każdy do naczynia cienki patyk wetknął i dokąd mleko sięgało, zakarbował, a podług tej miary drugi patyk naznaczył i taki zamirek bacy oddał. Podług obliczenia z tą miarą ser miał baca na końcu lata gaździe odważyć. Niektórzy zaraz po południu, niektórzy przenocowali i nazajutrz rano odeszli. Już teraz przez trzy miesiące blisko nikt się na hali nie spodziewał gości, chyba jeden Marduła, który nigdy nie był pewien, gdziekolwiek by był, czy za nim jaka dziewka z płaczem i lamentem albo z miłości, albo, co go najbardziej cieszyło, z zazdrości nie przyleci. Niemało się też zdziwił Sobek, cytający owce przy kosarze na schyłku słońca, gdy spostrzegł, iż z wielkim ujadaniem psy się ku perci przychodniej rzuciły. Rozległ się strzał — jeden, drugi i trzeci. — Zbójnicy cy co? — pomyślał Sobek, ale zbójnicy zazwyczaj z głośną muzyką na hale szli. Pobiegli gońcy i psy przywołali, i niedługo ukazało się czterech ludzi, z których tylko jeden, po pańsku ubrany, nie był Sobkowi znajomy. Na czele on szedł, czekanem się wspierając, obok postępował sołtys z Czarnego Dunajca, ogromnej postaci, siwobrody i siwowłosy Stanisław Łętowski *, za nimi zaś torby płócienne na plecach dźwigali dwaj chłopi z Ustupu, Stasel Wojtek z synem. Wszyscy zbrojni byli, jak do podróży w górach. Z daleka się sołtys Łętowski baranim kołpakiem Sobkowi pokłonił. Znać go poznał, że baca. Łętowskiego Sobek widział tylko parę razy w życiu, ale jego znano na całym Podtatrzu. On był jakoby księciem góralszczyzny, marszałkiem zwany, bo wszelakich buntów i rozruchów naczelnikiem bywał. Lat temu dwadzieścia trzy, w 1628 r., zasłynął on szeroko, kiedy jakoby hetman stanął na czele po Lętowski — Stanisław Łętowski (właśc. Nowopolski z Łętowni, zm. 1651), sołtys ze wsi Czarny Dunajec. W latach prowadzonej przez chłopów walki o swe prawa ze starostą Mikołajem Komorowskim (1624—33) zdobył popularność jako przywódca powstania chłopskiego i zyskał zaszczytny przydomek “Marszałka".


szel, sjon huzdę z konia, zawiesił na dyszlu i wzion doić mleko z dyszla z tej huzdy. Do razu owce staneny na upłazku i zbecały. Hę! Skoceł juhas! Zrucił cuche ze sobie, prasnon na ziem, kie zacnie bić po niej toporzysko! Ustał ten doić, co doił z uzdy, ba cóż, kie trza było do juhasa jeszcze w pytanie, żeby ustał bić, bo się widziało, iże kości w grzibiecie furmanowi wypukajom. Tak wej mądry na mądrego trefił. Wiedział furman owcom porobić, cóż, kie i ten juhas wybity chłop był; znał się bronić..." Tak opowiadał. Potem, kiedy 'gwiazdy na niebo wyszły, nocny wietrzyk w kosodrzewinie i w poniiżnej smreczynie zaszeleścił, poszły pasterki ku krowom na szopy, na istrych, ispać, a juhasi, baraniarze, wolarze ku koszarom i stadu. Pozapalowali watry godne, od wilka, niedźwiedzia i rysia, wolarze w trombity zadęli raz, drugi, trzeci na odstraszenie i gwieździsta cisza, od czasu do czasu przedżwiękła dzwonkiem spiżowym, ogarnęła stawiańską halę. Nazajutrz baca kierdele podzielił: owce, dojki i kozy z najlepszymi juhasami osobno, na najlepsze pastwiska, na Halę Królową, ku Magurze, pod Liliowe, za Zielone, ku Mechom; jarki, jagnięta, barany, capy osobno w Koscielec, w Żółtą Turnię; krowy poszły nad stawki Kuklaty, Długi i inne, pod Pośrednią i Skrajnią, woły w kosodrzewinę i w las nad potokiem. Konie spętano przy szałasie, aby się nie porozchodziły daleko i wilkom łupem nie stały. Sam baca warzył żętycę, koło oszczypków się krzątał. Zaczęło się doroczne życie pasterskie. Na trzeci dzień po przybyciu na szałas przyszli gazdowie, właściciele owiec, z dołu do miru. Posz'li z juhasami owce paść, a na południe, wróciwszy, sami w strągach owce do swoich naczyń doili. Po wydo-jeniu każdy do naczynia cienki patyk wetknął i dokąd mleko sięgało, zakarbował, a podług tej miary drugi patyk naznaczył i taki zamirek bacy oddał. Podług obliczenia z tą miarą ser miał baca na końcu lata gazdzie odważyć. Niektórzy zaraz po południu, niektórzy przenocowali i nazajutrz rano odeszli. Już teraz przez trzy miesiące blisko nikt się na hali nie spodziewał gości, chyba jeden Marduła, który nigdy nie był pewien, gdziekolwiek by był, czy za nim jaka dziewka z płaczem i lamentem albo z miłości, albo, co go najbardziej cieszyło, z zazdrości nie przyleci. Niemało się też zdziwił Sobek, cytający owce przy kosarze na schyłku słońca, gdy spostrzegł, iż z wielkim ujadaniem psy się ku perci przychodniej rzuciły. Rozległ się strzał — jeden, drugi i trzeci. — Zbójnicy cy co? — pomyślał Sobek, ale zbójnicy zazwyczaj z głośną muzyką na hale szli. Pobiegli gońcy i psy przywołali, i niedługo ukazało się czterech ludzi, z których tylko jeden, po pańsku ubrany, nie był Sobkowi znajomy. Na czele on szedł, czekanem się wspierając, obok postępował sołtys z Czarnego Dunajca, ogromnej postaci, siwobrody i siwowłosy Srtanisław Łętowski *, za nimi zaś torby płócienne na plecach dźwigali dwaj chłopi z Ustupu, Stasel Wojtek z synem. Wszyscy zbrojni byli, jak do podróży w górach. Z daleka się sołtys Łętowski baranim kołpakiem Sobkowi pokłonił. Znać go poznał, że baca. Łętowskiego Sobek widział tylko parę razy w życiu, ale jego znano na całym Podtatrzu. On był jakoby księciem góralszczyzny, marszałkiem zwany, bo wszelakich buntów i rozruchów naczelnikiem bywał. Lat temu dwadzieścia trzy, w 1628 r., zasłynął on szeroko, kiedy jakoby hetman stanął na czele po Łętowski — Stanisław Łętowski (właśc. Nowopolski z Lętowni, zm. 1651), sołtys ze wsi Czarny Dunajec. W latach prowadzonej przez chłopów walki o swe prawa ze starostą Mikołajem Komorowskim (1624—33) zdobył popularność jako przywódca powstania chłopskiego i zyskał zaszczytny przydomek “Marszałka".


ruseństwa przeciw staroście nowotarskiemu, Mikołajowi Komorowskiemu, ciemięzcy ludu, na którego sołtysi Czarnego Dunajca chłopów pospolitym ruszeniem pozwali. “Marsiałkował" on wtedy ze sławą wielką i wielką już wówczas swoją powagę potężnie wzniósł i utrwalił. Zbójnicy zaś, sam nawet Jano Nędza Litmanowski z Nędzowego Gromka ku Kościeliskom, harnaś nad harnasie, dolin i dziedzin strach, “oreł halny", “ryś leśny" i “stryła z hmur", najzuchwalszy z zuchwałych, najbutniejszy 'z butnych, najhonorniejszy z honornych, Łętowskiego szanował i “straśnie miał za co", tak dla chwały, jak znaczenia, mądrości i bogactwa. — Nieg będzie pofalony! — zawołał Łętowski nabliżywszy się. — Na wieki wieków. Jamen! Witajcie! — odkrzyknął Sobek. A gdy sobie ręce wstrząsnęli, rzekł Łętowski do pana: — Sobek Topór, baca. Po czym, z godnością głowę wznosząc, wskazał na przybyłego: — Pan Kostka, pułkownik królewski. Sobek odkrył głowę. Ale Kostka żywo przysunął się ku niemu, rękę z kapeluszem ku głowie mu podźwignął, dłoń potem uścisnął i rzekł: — Cieszę się, że was poznaję, mój baco. Siła o was słyszę, kędy się popod Tatry obrócę. Widzę, że was nie przechwalono. — Młody som jest, ale przy sicie i przy huci — rzekł Łętowski. Sobek zaś, rad i z grzeczności, i z komplementu pułkownika, ręką wskazał szałas mówiąc: — Prosem, nieg racom do sałasa. — Sobek — począł od razu Łętowski — my haw prziśli do was nie po próżnicy. Pan mająm rezolucyjąm królęwskąm. Król kazuje na nogi wstanonć i panów bić. Nie kce, jyno coby nad krajem był sam, a w kraju hłopi. Pan pułkownik sam jest wysłani poruseństwo zrobić. Uniwersały, ozkazy królewskie mająm, z podstarościm nowotarskim, Wiktorynem Zdanowskim, jak go znacie, i z panem rektorem Mar-tinusem Radockim, bakałarzem we skole w Pcimiu, sam jest porozumiem, ja ś niemi, od Dónajca, z Wi-towa, z Hohołowa, z Długopola, z Ludźmirza, z Cerwienego, z Koniówki, z Marusyny, ka jaka wieś hłopi za mnąm, a wy zaś tu Podhalanów, a osobliwie swo-jąm rodzinę zwieść macie. Bo co Topór, to topór, a wyście nad Toporami głowa! Mardułów, Galiców, Chowańców, Łojasów z Poronina, Gąsieniców, Siec-ków, Walcaków, Sobcaków spod Kopy, Gadejów, Matejów, Mocarnyk, Stopków, Pitoniów z Polan trza rusyć! — Rusy się — odpowiedział Sobek. — No, nie rzókek panu? — zwrócił się Łętowski ku Kostce z zadowoleniem. — Ja ludzi znam. Jak ja stary i oni, młody, zawołamy, hyr się stanie po sytkik dziedzinak dookoła — hłopy stanąm jak jeden! Za sytkie hrziwdy, ucisk, swąmwole, ciemięstwo, łupiestwo i oabójstwo ślaneckie się mścić! Mnie jyno o to sło, 'cobyście wy, Sobek, stanęni przi nas! Rad był Sobek niewymownie, gdy przed samym pułkownikiem i posłem królewskim sam marszałek Łętowski tak go wysoce cennym mianował, i z pewnego radosnego zawstydzenia ozwał się: — Ono by wartało z Jane Nędzom Litmanowskim się porozumieć! — E! — odpowiedział Łętowski. — Jano hłop bucny, ale powiher! A i złodziej strasecny! Jakby my kraść śli — nie mas nadeń, ale tu o więkse i inkse rzecy idzie. Jego byś nie utrzimał, boby piersom noc, jyno by się na doliny zniżył, na rabunek poleciał. Pote go może pozwać, kie o rabunek będzie sło. — O! Jak jyno o to idzie, to mnie go tu nie trza sukać! — roześmiał się Sobek. — Jest haw u mnie na sałasie Franek Mardułów, po Wojtkowi po Kulowym, mozeście znali, z Cihego znad Potoka?


— Ten, co miał pedzieć księdzu z miasta: “Ja by Panu Bogu gwiazdy krad, kiebyk skrzydła miał"? Słysałek. Bo to seroko gadali, jako se z księdzem ukwalował. — Ten, ten, ten. — Już chłopi het po górach poruszeni — rzekł Kostka. — Koło Grybowa, Sącza, Myślenic, Limanowy. Wiecie, baco, że wojsko i szlachta w obozie daleko przy królu na wojnie kozackiej? — I wybranieccy hłopi hań pośli. — Uda się łatwo — wojska nie ma. — Ja by wolał, jak się mam bić, cobyk się miał s kiem — odparł Sobek. — Czekajcie jeszcze! To dopiero początek! — rzekł Kostka, bystre i zuchwałe rzucając spojrzenie. W takiej rozmowie szli do szałasu, gdzie ich już juhasi i pasterki z ciekawością oczekiwali. Na Liliowe, na przełęcz wysoką, wybiegła od krów Maryna. W głowie jej huczało, w sercu wrzało. Ostawiła krowy swoje przy innych pasterkach, co tam pasły, sama szła jak koza po czerwieniatych tam piargach, aż się wydarła na górę. Pełna mgieł złocistych od słońca była pod nią dolina od strony węgierskiej. Mgły suche i lotne kotłowały się i kłębiły, unoszone rannym, wartkim wichrem, nisko w podolu. Czasem oddarł się płat mgły i podbity rozstrzępiał się po upłazach i uboczach wielkich, wyniosłych kop Gołych Wierchów, których zieleń spokojną zamącał. Z głębiny, spod mgły słychać było spiżaki, dzwonki spiżowe wołów liptowskich, co się tam pasły. Z biczem w ręku wybiegła Maryna na przełęcz, sama nie wiedząc kiedy. Noc całą w szałasie przesiedziała, słuchająca mów mężów, co przybyli. Siedzieli na stołkach i na ławach brat jej Sobek, stary Kret i stary Byrnas, Marduła, Gałajda i inni juhasi, co starsi, Łętowski i ów pan młody w kusej czarnej katanie. On mówił najwięcej. Mówił o strasznych krzywdach chłopskich, o strasznej doli chłopskiej tam, niżej, po wsiach dółskich, gdzie z krwawego potu chłopa panowie żyją, gdzie pod batogami pańskimi chłopi konają, gdzie się im najświętszych, odwiecznych praw i przywilejów przeczy, własność rabuje, pańszczyzną dusi, gorzej psa, gorzej bydlęcia chłopa traktuje, gdzie ucisk idzie w parze z poniewierką, katowanie mężczyzn z gwałtem kobiet, gdzie szlachcic ślinę swoją wyżej ceni nad godność chłopa, utarcie nosa nad jego życie. A wśród tych nazwisk, które najczęściej na usta Kostki wracały, najgęściej brzmiało nazwisko Sieniawskich z Sieniawy, wojewodzica, który w chłopskie brzuchy i babskie tyły podkówkami kopał, aż odciski podkówek znać było. Wrzało i huczało w sercu Maryny. Był ten złoty panicz katem, krwiopijcą, zdziercą i okrutnikiem... Był potworą, widmem, na której wspomnienie ludzie się żegnali... Był gwałcicielem dziewcząt nieletnich, porywaczem matek i żon do swoich komnat zamkowych, skąd je po nocy napastnej rozpusty rankiem biczami płaczące wypędzać kazał... Był ohydą, która dziewczęta, matki i żony do naga hajdukom przed oczyma swych gości rozbierać kazała... I tego ona kochała? Krew burzyła się w żyłach Maryny i na biczysku zatrzasły się jej palce... Słuchała całą noc, sama jedna z kobiet, nie odzywając się nic, w kącie szałasu o ścianę plecami oparta. Do pomsty, do powstania, do kary i zrzucenia pęt, do otrząśnięcia z siebie szlacheckiego jarzma wołał ten człowiek, którego pułkownikiem królewskim tytułowano. Tłumaczył, że król, zmuszony przez szlachtę, na wojnę przeciw chłopom ruskim ruszył, hetma 61


na kozackiego Chmielnickiego jako wybawiciela ruskich chłopów malował, sam się takim wybawicielem w Polsce mianując. Mówił, że szlachta przeciw królowi, który ludowi dobrze życzy, zbuntować się zamyśla, pokazywał pergaminy i opowiadał, że król w nich chłopów do obrony swej osoby i do dźwignięcia się przeciw szlachcie pozywa. Wymieniał miejsca, gdzie chłopi, a osobliwie beskidowi Górale, już powstali, i nazwiska dowódców ogłaszał. Raczył winem, które za nim na grzbiecie we worku Stasel ze synem przynieśli, i na zdrowie chłopskiej wolności w ręce marszałka Łętowskiego i Sobka pił. Mieszało się w głowie podczas słuchania Marynie, myśli w niej wirem latały, jak woda w stawie wiruje, kiedy w nią wiatr halny uderzy. Bolało ją serce, piekły usta, piekła krew... I wstali wszyscy, i śmierć panom i szlachcicom na krzyż bacowski święcony z wosku, po którym się mleko cedziło przez płótno, przysięgali, a Sobek, jej brat, wzburzony, śmierć od topora największemu okrutnikowi, wojewodzicowi Sieniawskiemu, poprzysiągł. Dziki zaś Marduła tak się wściekł, że z ławy się porwawszy, we watrę równymi nogami skoczył, aż ogień pod dach buchnął, czerwono go jaskrawiąc i łuną obżegując. I wszyscy krzyczeli jeden przez drugiego, tylko stary Kret patrzał w płomień i milczał. W pierś chwytała Maryna wiatr z Wierchcichej Doliny po uboczy się ku niej pnący i chwytała w usta mgłę, co ją ku niej niósł, aż omgliło ją całą i świat jej, a ona światu znikła. Wtem na obcą jakąś, liptowską czy orawską nutę zahuczało poniżej we mgle, dwoma głosami śpiewane: Pieśń, górnie, dumnie śpiewana przez jeden stary głos i drugi męski, huczała we mgle.

We mgle, poniżej, w poprzek uboczy, nad przepaściami, trzymając wzajem zarzucone ręce na swoje karki, szli, snadź przynapici, stary Sablik i Janosik Nędza Litmanowski z rusznicami na plecach. Snadź skądś z Cichej albo z Ciemnosmreczyńskiej Doliny, czy z polowania, czy z jakiejś może dalszej wędrówki z Węgier przybywali. We mgle zaś za nimi ujrzała Maryna trzech chłopów z torbami na grzbietach, zbrojnych również w strzelby. Widać Jano Nędza ze zbójeckiej wyprawy na Węgry wracał. Zataczali się obaj ze Sablikiem, ale dzierżyli się na nogach mocno. I nie dostrzegłszy Maryny we mgle, przeszli dalej po uboczy i zginęli z widoku. Pewnie ku Kohdratowej Hali do białodunajeckich juhasów i Pawlikowskiego sohysa, bacy, wstąpić zmierzali. Nędza Litmanowski, właściciela wielu polan pod Hrubym Reglem, wielu gruntów i licznego stada, syn, zbójnik nad zbójnik! i hetman zbójecki, bogato chowany, tak że nigdy nic twardo nie robił i białymi rękami jaśniał, skąd pieśń o jego białych “rucach" powstała, rabuś tak butny, że ze swymi towarzyszami: Tomkiem Gadeją Stopką od Cajki, Wojtkiem Stopką Mateją i Wojtkiem Stopką Mocarnym bodaś co nie kradł, ale na kupieckie “truchlice" po miastach i królewskie prawdziwe składy się porywał: znajomy był Marynie, bo od czasu do czasu szałas stawiański nawiedzał. Rad go gościł Sobek i obaj się bardzo za co mieli, obaj bogaci, mocni i odważni, a Franek Marduła nie wiedział, gdzie go posadzić najdostojniej. Byłby też do jego bandy na życie i śmierć przystał, ale się go Nędza bał, bo "o zbyt ku dziewkom cia0-


nęło, a taki nigdy nie jest pewny. Niejeden JUŻ “dobry" i najlepszy chłop skroś tego i sam zginął, i towarzysze przezeń szwankowali. A chodził Nędza Janosik Litmanowski w czapce twardej, wysokiej, czerwonej, ze złotymi lampasami, z kutasem ze sznurków złotych po prawej stronie, w koszuli czerwonym jedwabiem haftowanej, ze złotą spina z łańcuszkami pod szyją, złote klamry do pasa dał zrobić, było ich pięć, i portki, zawsze białe i nowe, czerwoną i szafirową nicią grubo w kółka i piękne desenie koło szafirowej zascepki, w pięcioro wykwintnie złożonej, cyfrować sobie po boku kazał, a od parzenic aż w oczy biło. Mnóstwo na nim łańcuszków, blach i guzików dygotało, że gdy szedł, jako dzwon dżwięczał. — Kie tego diabli bedom brali — mawiał stary Krzyś — to będzie Lucyper myślał, ze wóz do piekła z miedzianem! garkami wieżom, telo będzie zbyrku. Minęli Marynę poniżej po mglistym stoczysku góry nad przepaściami idący Janosik z Sablikiem, a ona wbijała oczy w tego hetmana, jakby się w nim całe góry i cały lud zbiegały. Oni ginęli w mgle, aż się z niej tylko dobył górny, mocny zaśpiew: śpiewali, zataczając się we mgle po upłazie, stary Sablik i białorucy hetman zbójecki złotem malowany. Kiedy się Kostka na cetynie w szałasie obudził, dzień już świecił i sołtysa Łotewskiego, który obok spał, dawno już nie być musiało. Członki Kostkę bo lały, częścią, że nieprzywykły był on do górskich dróg, które przewędrował, częścią od twardego legowiska. Przeciągnął się, na wznak położył, rękę pod głowę podścielił i rozpamiętywać począł. Pędzącemu w noc, z łuną folwarku Herburtowego nad głową, z bólem i targającym wstydem w sercu, gościńcem myślenicklim: żądza tylko zemsty i wściekłości pobudkę grała. Chłopi się buntowali przeciw szlachcie, zatem przeciw wrogowi jego, Sieniawskiemu, przeciw Herburtowi, przeciw Sulmickiemu, przeciw kasztelanowi Kostce, który go listem pognębił, biegł więc ku chłopom, aby przy ich pomocy, korzystając z ich zemsty, samemu się mścić, ich ręką ciosem za własną ranę zapłacić. Dusiły go gniew, nienawiść, zawiść, gdy pędził. Ale od tego czasu zmieniło się w nim sumienie. Oko w oko strasznej, nieludzkiej krzywdzie mieszczaństwa i chłopów, strasznemu, nieludzkiemu łotro-stwu i zbrodni stanął. Owe łupiestwa, grabieże i gwałty, owe zabójstwa, pasy darte z żywego ciała, na pal wtłaczania, owe tortury nie szlachcica, ale nikczemnej, podłej bestii niegodne, które tacy dwaj Stadniecy chłopom zadawali *, jeden przez gniew na panią Opalińską ręce jej poddanym odpiłowywać każąc, drugi “dla widoku" całe wsie paląc; owo panowanie bezkarnej, rozpasanej, srogiej, jak zwierzęta głupiej i hańbą okrywającej siebie, a do upadku wiodącej Owe łupiestwa, grabieże i gwałty (...) które tacy dwaj Stadniecy chłopom zadawa1 i... i t d. — Stanisław Stadnicki (1551—1610) zwany “Diabłem Łańcuckim", awanturnik i gwałciciel szlachecki. W prowadzonej wojnie podjazdowej z rodziną Opalińskich dopuszczał się zbrodni i grabieży m. in. na poddanych przeciwników. W toku zajadłej walki z pierwszym mężem przyszłej Anny Opalińskiej był sprawcą gwałtów i okrucieństw, kazał m. in. trzem chłopom poobcinać ręce, w tym dwu z nich — obie, z innego kazał drzeć pasy, następnie oderżnąć ręce piłą i zakopać żywcem po szyję do ziemi (W. Łoziński: Prawem i lewem). — Marcin Stadnicki, kasztelan sanocki, brat poprzedniego. Stanisław Stadnicki do przedsięwzięć swych chętnie angażował najbliższą rodzinę.


kraj szlachty, której “epoką" było ścięcie w Krakowie czterech rdewinnych rajców miejskich za to, że płatnerz, w twarz przez pana Tenczyńskiego uderzony *, odwetu na nim poszukał, a po zamordowaniu magnata w kościele Franciszkanów przez tłum mieszczan, zbiegł, a której ideałem był książę Jeremiasz Wiśniowiecki, żołnierz dzielny i na podziw bohaterski, lecz na lud tyran krwawy i publicznego dobra we Lwowie jawny na swój prywatny użytek zaborca: wszystko to serce w Kostce wstrząsać poczęło, odkąd się temu żywymi oczyma przypatrywać, żywymi tego rękami dotykać począł. Czuł własną swoją krzywdę niknącą pod nawałą tej krzywdy ludzkiej, roztapiającą się w niej bez śladu niemal, jak kropla wody w morze wpuszczona. Biegł ku Myślenicom siebie mścić, a nim z Myślenic do Nowego Targu się dostał, już się czuł chłopów mścicielem. I grało mu w uszach przysłowie szlachty: “Kto by chłopa zabił, jakoby psa zabił", i słowa o szlachcie stryja króla Jana Kazimierza nad wyraz obelżywe, pełne goryczy, wstrętu i zniechęcenia. Począł rozumieć nieszczęśliwego stryja, a sam królewską krew w sobie czując, dębem się przeciw szlachcie podnosił w duszy i jedno czuł: że w tym narodzie król, mieszczanie i chłopi sojusz przeciw szlachcie zawrzeć byli powinni. Z Chmielnickim porozumiał się. Znał on Chmielnickiego nicwartość moralną, ale i potęgę, i geniusz wojenny, i przede wszystkim znaczenie jego nazwiska dla chłopów. Chmielnicki to był bohater, który się porwał ocalić uciemiężony lud. Chmielnickiego płatnerz, w twarz przez pana Tenczyńskiego uderzony — W r. 1461 rycerz Jędrzej Tęczyński oddał zbroję do naprawy płatnerzowi krakowskiemu Klemensowi. Kiedy okazało się, że płatnerz nie wywiązał się z zadania, Tęczyński wymierzył mu policzek. W obronie płatnerza stanęli mieszczanie, którzy zapędzili Tęczyńskiego do kościoła Franciszkanów, gdzie go następnie zamordowali. Werdyktem kasztelana krakowskiego, brata zamordowanego, za czyn ten sześciu mieszczan zostało skazanych na ścięcie. imię było dla nieszczęsnych poddańczych chłopów symbolem wybawienia, wolności — czym był istotnie, nie wiedzieli. W głowie Kostki wichrzyły się plany. Gdy uniwersały Chmielnickiego, wzywające chłopów do powstania, otrzymał: Rakoczego z Węgier pozwać postanowił, przy jego pomocy Kraków zająć, a potem dalej iść, aż po mieszczańskochłopską koronę w Warszawie... Traf chciał, iż uciekłszy od Herburtów i w góry zapadłszy, w Pcimiu koło Myślenic popasał, gdzie się z rektorem Martinusem Radockim *, anabaptystą, od 40 lat nauczycielem pcimskiej szkoły, zetknął. Srogi to był wróg szlachty, a jeszcze większy duchowieństwa, któremu zawinił, gdyż sam niegdyś teologię studiował i przez dziewkę, potem żonę swoją, odpadł. Naukę wielką miał i znaczenie u chłopów ogromne, i mir, wrogiem ciemięstwa wszelakiego, wyznawcą Chrystusowego pokoju i bogomódlcą o mesjasza ludu .będąc. Ten, w Kostce zesłannika niebios ujrzawszy, biegłość mając w sztuce i naśladowaniu pisma, dla świętej sprawy oswobodzenia chłopów spod katowni szlacheckiej na wzór przypowiednich listów królewskich, wydanych rok przedtem niejakiemu Napierskiemu pułkownikowi na zaciągi dla Wiśniiowieckiego *, gdy z rektorem Martinusem Radockim, anabaptystą — Marcin Radocki (zm. 1651) cieszył się dużym zaufaniem miejscowych chłopów, którzy pod jego wpływem odmawiali odrabiania pańszczyzny i dochodzili swych praw w sądach referendarskich. Król Jan Kazimierz specjalnym uniwersałem (12 IV 1651) wzywał poddanych wsi Pcim do posłuszeństwa i wykonywania należnej robocizny. Radocki był anabaptystą, tj. członkiem postępowej społecznie sekty religijnej, powstałej w Niemczech; w Polsce anabaptystami nazywano również arian, czyli braci polskich, występujących częstokroć z radykalnym programem społecznym. na wzór przypowiednich listów... wydanych rok przedtem niejakiemu Napiers k i e m u... na zaciągi dla Wiśniowiecki e-go... — Informacja Tetmajera nieścisła, oparta przypusz


się w swaty do Multan wybierał, Kostce przypowiednie listy na jego imię wydał i pieczęciami je z poprzednich listów zdjętymi zatwierdził, pułkownika tytuł i nazwisko przysądzając. Chudy i wysoki ten starzec, z twardymi żyłami w obnażonej, długiej szyi, nim fałszerstwo to uczynił, długo przed krzyżem Chrystusa krzyżem leżał i noc całą potem się modlił, czysty zamiar Bogu ofiarowując. On Kostce podstarościego Zdanowskiego * w Nowym Targu, jako człowieka największe zaufanie wśród sołtysów mającego, wskazał, wskazując zarazem wodza całej góralszczyzny, “marszałka" Łetowskiego, z którym porozumienie kum Zdanowski ułatwić mógł. Staruszek, pan Wiktoryn Zdanowski, w małym domku przy końcu ulicy Ludzimierskiej blisko boru miejskiego od lat sześćdziesięciu mieszkał, od lat trzydziestu był podsrtarościm, handlował serem, masłem, kapustą, grochem i bobem, z księżmi w okolicy w kości, karty i warcaby grywał, wino im, śliwki i gruszki czalnie na błędnym odczytaniu Szczęsnego Morawskiego (Światek boży i życie na nim. Rozruchy ludu podgórskiego z 1651 r., r. 1871). Wg tego źródła Napierski (t j. Kostka) za pośrednictwem Radockiego zużytkował własny list przypowiedni, wydany przez króla rok przedtem na jego własne nazwisko Napierski, upoważniający go do czynienia zaciągów na wyprawę u boku księcia Dymitra Wiśnio-wieckiego, odbywającego swaty na Multanach. Pieczęcie z tego listu posłużyły do falsyfikatu, w którym pojawiło się sfałszowane nazwisko: Leon z Szternbergu Kostka herbu Dąbrowa, zmyślona dystynkcja pułkownika i bezprawne upoważnienie do werbowania zaciągów dla obrony południowych granic przed Rakoczym. Przypuszczenie jednak o istnieniu dwóch Napierskich wydaje się bezpodstawne. podstarościego Zdanowskiego — Wiktoryn Zdanowski, podstarości nowotarski, zarządzający w zastępstwie starosty tamtejszą królewszczyzną. Popularny wśród Górali z powodu swego przyjaznego stosunku do wsi. W r. 1631 miał głośny zatarg ze starostą Komorowskim o wymuszanie bezprawnych świadczeń na poddanych z założonych przez siebie w 1623 r. wsi Zub i Jastrzębie. przez furmanów z Ludzimierza, Krauszowa i Długopola sprowadzał i rozsyłał, ze wszystkimi sołtysami, ezarnodunajeckimi, białodunajeckimi, białczańskimi, Chochołowskimi i spod Gorców w najprzyjaźniejszej zażyłości pozostawał, ich samych i ich żony leczył, dzieci im do chrztu trzymywał. Znali go wszyscy i szanowali, a gdy mały, w lecie już nawet w kożuszku sieraczkowym, modą węgierską skrojonym, z szarym barankiem na kołnierzu, zgarbiony i na czekaniku wsparty, na rynek nowotarski wyszedł, kapelusz za kapeluszem i czapka za czapką się uchylały, a sam ksiądz dziekan, proboszcz od Sw. Anny, na gorzałeczkę do niego często gęsto zachodził. Podstarośoi, wielce pobożny, uproszonym i ochotnym opiekunem miejskiego bractwa kościelnego św. Anny patronki był i do kościoła co dzień rano z długim różańcem chadzał, nad którym zawsze w połowie zasnął, tak iż go baby budziły: — Stajcie, panie podstarości, bo jus cas! — Albo co? — pytał się budząc. — Bo jus nos kolanom dzień dobry pedział! A mieszczanie nowotarscy zawsze z tego jednakową uciechę mieli. Siedział podstarości w kożuszku w jednej ze swych dwu izbinek wieczorem w sam dzień Feliksa Kapucyna i kabałę kładł, dwie sroki chowane, kłócące się z kawką na ramie otwartego okna, bo dzień był ciepły, od ogródka mając, gdy dziewka pułkownika mu królewskiego zameldowała. — Co? Kto? Hę? — słyszał Kostka zapytania niezbyt chętne zza drzwi. — Jakisik pon. Pado, co je pułkownik królewski. — Jak powiadasz? — Pułkownik. — Pułkownik? — Ze dyć mówiem: pułkownik! — krzyczy dziewka zniecierpliwiona. — Pułkownik! Pułkownik! Ciekawym, jaki by tu


mógł być, kiedy wszyscy na wojnie, nawet pan starosta czorsztyński Platemberg, Żydów na zamku zostawiwszy, pojechał *. Pułkownik! Cielę! Może całownik, hę, co, nie pułkownik? Cielę jedno! Proś! Kostka wszedł. Sam, bez sługi, w zakurzonym ubraniu, snadź że nie z konnej podróży, niepokażny z twarzy i postawy, Kostka podejrzliwe i niedowierzające spojrzenie staruszka spotkał. Nie czekając też, żywo listy przez Radockiego sfałszowane z zanadrza wyjął i wręczając je podstarościełnu, rzekł: — Aleksander Lew Kostka Napierski ze Sternberku, pułkownik królewski, mający rozkaz po odejściu pospolitego ruszenia werbować lud na obronę granic województwa krakowskiego przeciwko Rakoczemu. Gdy staruszek nazwisko Kostka usłyszał i pieczęć królewską ujrzał, zachłysnął się ze wzruszenia, a potem, listy obok na stół położywszy i ręce z rozczapierzonymi palcami wzniósłszy przed Kostką stojąc bąkał: — O rany Boskie! Kostka, świętego Stanisława, patrona czystości, potomek, senatorów syn, króla najjaśniejszego pułkownik — do mnie... Rany Chrystusowe... Do mnie? Cóż ja? Krzesło... I z nieoczekiwanym impetem nagle z góralska wrzasnął: — Jagniś! Krzesło dla pana pułkownika! Polewkę z wina! Z cynamonem! Wartko! Ka Agata? Półgęska przynieść! W ocymieniu! Obaczył się od razu Kostka, z kim ma do czynienia, pan starosta czorsztyński Platemberg, Żydów na zamku zostawiwszy, pojechał — Jerzy Platemberg sprawował od r. 1643 władzę starosty czorsztyńskiego. Starostwo swe traktował wyłącznie jako synekurę. Zamek, pozbawiony załogi i nie przygotowany do obrony, zostawił istotnie Żydowi-dzierżawcy Salomonowi Włostowiczowi. W związku z tym spotkały go później na sejmie zarzuty ze strony szlachty, domagającej się m. in. odebrania mu starostwa i egzekwowania odeń odszkodowania. i chyląc się Zdanowskięmu ku ramieniowi i w rękaw sieraczk&wego kożuszka go całując rzekł: — Wielki, to honor dla mnie pierwszą autoritatem *, nie tylko Nowego Targu, ale i całego Podhala, poznać. Pewnym jest powodzenia, z czym przybywam, jeżeli tylko wasza miłość, mości panie podstarości, względów mi swych i pomocy nie umkniesz. Przy dymiącej polewce z cynamonem, przy półgęsku, szynce i kołaczu z serem żwawo szła pogawędka. Kostka się, nim pierwszą łyżkę do gęby wziął, nie tylko przeżegnał, ale westchnąwszy i krótką modlitewkę po łacinie szeptem, dla siebie widocznie, nie dla pozoru, odmówił, czym ufność do się w staruszku od zamachu wzbudził. A gdy się pokrzepili i Agnieszka miód stuletni, prezentem od proboszcza z Odro-wąża, księdza Misia, przysłany, na stole postawiła, humor rozjaśnił twarze. Ujrzawszy Kostka gitarę na ścianie, prosił staruszka, by zagrał, czemu podstarości nie odmówił, owszem, brzęknąwszy w struny nie tylko grać, ale i śpiewać począł. Jedną pieśń o bitwie pod Piewcami, o Florianie Szarym, drugą o Halszce z Ostroga od kniazia Dymitra Sanguszki porwanej prześpiewawszy, uśmiechnął się filuternie i podreptawszy ku drzwiom, czy dobrze zamknięte, uderzył dwa akordy i dyszkantem zanucił: A wtem Kostka nutę podjął i barytonem podłożył: Ucieszył się staruszek, głowę na ramię przechylił, papuciem, w które obuty był, przytupnął i dalej wiódł: autoritatem (lać.) — znakomitość 71


wtórował Kostka, Zdanowski zaś coraz cichszymi akordami zakończył. Ale gdy skończył, nieco zawstydzony na pułkownika spojrzał i ozwał się jakby usprawiedliwiając: — Stara to piosnka dworska — jeszcze ją pono za króla Zygmunta Starego skomponowano. Nieskromna nieco. — Nic to, ojcze szanowny! — przerwał mu Kostka. — I święci apostołowie w Kanie Galilejskiej świeckimi piosenkami pewnie się zabawiali. Staruszek Kostki już nie puścił, mieszkać go do siebie zaprosił, karmił, poił, czym mógł raczył, gościem się swoim pysznił i całe mienie swoje i osobę swoją gotów był oddać na jego usługi. Po sołtysa marszałka Łętowskiego posłał, a Kostka, krótko z nim na uboczu podczas poobiedniej drzemki Zdanowskiego pogadawszy, prawdę mu, po co i z czym przybył, powiedział, że chce w imieniu króla chłopów nie na obronę granic przeciw Kozakom, ale przeciw ciemiężącej chłopów i buntującej się przeciw królowi szlachcie werbować i jako drugi Chmielnicki mścicielem i obrońcą ludu roboczego stać się. Uchylił Łętowski staroświeckiego kołpaka na nazwisko Kostki od świętego Stanisława, uchylił na tytuł pułkownika, uchylił na imię króla, ale najchętniej uchylił na wspomnienie Chmielnickiego. — E, to to to, mości panie pułkowniku — rzekł. — To wej cłek! Kieby u nas taki beł! Taki hetman hłopski na Małąmpolskom!.,. Marszałek Łętowski ciupagę swoją, którą wszyscy znali, z orłem, rytym przez kowala Stanika ze Starego Bystrego, na prawej stronie, z niedźwiedzią głową na lewej i krzyżem Pańskim na obuchu, gońcem po sołtysach i wójtach w Nowotarszczyźnie z zawołaniem swoim posłał, a Kostka, na sfałszowanych listach królewskich wsparty, mandaty odnośne mając w ręku, werbował otwarcie w krakowskim województwie i aż na Śląsk werbowników posyłał, glejty bezpieczeństwa, gdy trzeba było, po polsku i po niemiecku pisząc. Milczał Kostka o swym pochodzeniu, nie chcący podejrzeń żadnych ani hałasu tym wzniecać, wszędzie się jako poramiennik królewski przedstawiając. Przede wszystkim trzeba było ludzi sobie oddanych, sobie obowiązanych i na wszystko dla niego gotowych straceńców znaleźć, a tu mu traf szczęśliwy dopomógł. Właśnie gdy u podstarościego Zdanowskiego bawił i dostatecznie się już wieść o jego bytności, dostojeństwach i zamiarach po Nowym Targu rozkrzewiła, miano tam tracić dwóch znakomitych dowódców zbójeckich, Cepca i Sawkę *, z których każdy po kilkudziesięciu ludzi pod komendą miał i podobną sławą, jak Nędza Litmanowski na Podhalu, w dalszym Beskidzie się cieszył. Zdarzyło się im nieszczęśliwie, iż gdy się we dwóch, od band swych oddzieliwszy, na przeszpiegi lasem harklowskim snuli, pachołkowie miejscy przez Żyda podprowadzeni ich dopadli, powrozami związali i do miasta przywiedli. Tam, na rynku przed ratuszem, za wiele łupiestw i morderstw rajcy miejscy ściąć ich kazali i już kat, Melchior Handzel, z niemieckich osadników, wielki, ostry, często używany swój miecz w gotowości trzymał, a łby zbójców na pniaku jodłowym położone być miały, gdy nagle konikiem Zdanowskiego z ulicy miano tam tracić dwóch znakomitych dowódców zbójeckich, Cepca i Sawkę... — Postaci i fakty historyczne; Wasyli Czepiec z Grybowa dowodził grupą rozbójniczą działającą głównie w Bieszczadach; Andrias Sawka, były pasterz orawski stad ks. Rakoczego, biegły w piśmie, rozpowszechniał uniwer; sały Chmielnickiego. O ułaskawieniu skazanych ^dzięki wstawiennictwu Kostki wspomina Joachim Pastoriusz. t Legenda Tatr


Ludzimierskiej Kostka wraz z podstarościm na rynek wjechał i prosto przed ratusz, na zgromadzonych ludzi pokrzykując, gnał. — Pułkownik, pułkownik jedzie! — rozległo się po rynku. Wstrzymał się kat, czekał burmistrz z rajcami, aby znakomitemu szlachcicowi, świętych Pańskich potomkowi, króla pana pułkownikowi satysfakcji łbów odlatujących widoku nie umknąć, gdy, ku niemałemu zdumieniu, Kostka, na nogi się podniósłszy, gromko krzyknął: — Szlachetni, sławetni, uczciwi, wiernie mili przyjaciele, panowie rajcy nowotarscy i ty, sławetny nowotarski burmistrzu! W imieniu najjaśniejszego króla jegomości, pułkownikiem i wysłańcem jego będący, dla dwóch tych ludzi skazanych, iże najjaśniejszemu królowi życie ludzkie tej godziny ani jedno nie na zbyt, łaski i darowania proszę, abym pod przysięgą wiernej służby do królewskiego wojska ich zaciągnął, gdzie pierś nieprzyjaciołom Rzeczypospolitej nadstawiając, niecne wczoraj zmazą, godne dzisiaj, błogosławione jutro zasłużyć będą mogli! Zdumiał się burmistrz Mikołaj Rayski, rzeźnik z pradziada, zdumieli rajcowie miejscy. Nie śmieli jednak życzeniu pułkownika i poramiennika królewskiego się sprzeciwiać i egzekucji na rozkaz burmis'trza kat zaniechał. Miecz tylko goły, według starego zwyczaju, obu przed oczyma przewlókł i siarki grudkę sporą na miseczce zapaliwszy, płonącą im pod nos przytknął, mówiąc: Pamiętaj, jak to pachnie! Pamiętaj, jak to pachnie! Wystąpił potem przedni mówca miejski, kuśnierz, Izydor Bełtowski, i długimi i wzniosłymi słowy grzeszników życiu cnotliwemu przywracał, po czym na znak burmistrza pęta im zdjęto i pułkownikowi ich darowan'0, ku któremu do kolan z płaczem wdzięczności przypadli. Kostka przyjść im do siebie kazał, a porozmawiawszy, gdy ich widział na śmierć i życie sobie oddany mi, polecił im wcielić do band swych wszystkich junaków, którzy ku niemu przystawali, a nadto prawdę im odkrył i przysłany sobie uniwersał Chmielnickiego do rozpowszechnienia we właściwym czasie im wręczył. A uniwersał * ten brzmiał: ,,Bohdan Chmielnicki Wiadomo czynię wszystkim poddanym Korony Polskiej, iż za szczęściem i błogosławieństwem od Pana Boga nam danym, pod moc i władzę naszą podbiwszy państwa tejże Korony Polskiej, uwolnić was wszystkich obiecuję od ciężarów i robocizny. Będziecie tylko na samych czynszach, we wszelakich wolnościach, tak jako szlachta byli, tylko żebyście nam wiary, tak jako ruscy nasi poddani, dotrzymali; panów swoich żebyście opuszczali, przeciw nim powstawali i do nas się jako w największych grupach gromadzili". Kości były rzucone. Kostka był winien zdrady względem kraju i względem króla. Gdyby uniwersał taki przychwycono i Kostce rozpowszechnianie go udowodniono: winien był śmierci. Na całą Rzeczpospolitą, na wszystko, co się Polską nazywało samo i komu Polską nazywać kazało, się porwał. Musiał albo zwyciężyć, albo umrzeć. A gdy w niespokojną noc swoją, po odprawieniu Cepca i Sawki z uniwersałem Chmielnickiego, w domku podstarościego nowotarskiego przy ulicy Ludzimierskiej rozmyślał, im głębiej w rzecz wniknąć usiłował, tym jaśniej widział, że tu walka nie tylko na żelazo, ale i na dusze być musi, że szlachta jest nie tylko w kraju panem, ale dusza szlachecka jest tego kraju duszą. Zrazu wydało mu się: wzniecić bunt, szlachtę znicestwić, króla detronizować, samemu się królem mieszczan i chłopów stać — teraz jednak zrozumiał, uniwersał Ch miein i cki ego sału autentyczny. Tekst uniwer


że na miejsce potęgi duszy szlachty potęgę jakiejś innej duszy trzeba dać, że gdy się jedną kulturę duchową obali, nie tylko natychmiast inną na jej miejsce stawiać trzeba będzie, ale nawet w imię tej nowej, następnej i zastępczej kultury wystąpić. Rozdać chłopom pańskie grunta nie dosyć było — ten chłop, stając się panem kraju, musiał od razu przed sobą jakiś wyższy ideał mieć, wiedzieć, że z chwilą zwycięstwa nie zaczyna się tylko używanie, ale że zacznie się dalsza jakaś szlachetna praca dla siebie i drugich, nie stagnacja, ale owszem, pochód naprzód. Chłop był ciemny i jedyną jego wiedzą, jego kulturą duchową, jedynym, za pomocą czego można w nim było duszę stwarzać, była religia. W tym momencie przypomniał sobie Kostka opata tynieckiego, księdza Rstrokońskiego *, biskupa, człeka dziwnego wielce. Z kasztelanem, u którego się wychowywał, kilkakrotnie Kostka w Tyńcu był i potem jeszcze sam księdza Pstrokońskiego, który go polubił, nawiedzał, a ilekroć go widział, zawsze czcią i podziwem czuł się przejęty. Ksiądz biskup Pstrokoński, opat benedyktynów tynieckich, wcale do ogółu wyższego duchowieństwa podobnym nie był, nad miarę nie jadł i nie pił, w karty nie grał, kochanie nie utrzymywał, na łowy nie jeździł, dostojeństw się nie napierał, dla miłego grosza wszystkiego uczynić gotów nie był, ale klasztorem i naukami się zajmując, ludziom dobrze czynił, brata w każdym uznawał i świętego Franciszka księdza Pstrokońskiego — Stanisław Pstrokoński, biskup chełmiński; z benedyktynami tynieckimi miał Kostka istotnie bliżej nie ustalone powiązania. Dowodem — wydany przez Kostkę glejt, list bezpieczeństwa, przytaczany iprzez Tetmajera na s. 81, Wg Oświęcimia wydanie glejtu dla klasztoru było spowodowane udaną pobożnością Kostki. Wg Szczęsnego Morawskiego opat Pstrokoński nie przestał darzyć Kostki zaufaniem jeszcze po oblężeniu Czorsztyna, wydając dla biskupa Gembi-ckiego uspokajające informacje.

z Asyżu za wzór najgodniejszy naśladownictwa uważał. Widział on zło zakrzewione w Kościele i złą drogę, którą kraj ku zgubie wiodła szlachta, i nieraz o tym z Kostką, zachodniej cywilizacji świadomym, mówił. Doń Kostka ruszyć, jego w zamiary swe wciągnąć, jego, szeroko przez chłopów znanego i błogosławionego, jakby papieżem, widomym reprezentantem katolicyzmu swej sprawy uczynić postanowił. Tymczasem zaś z polecenia jego rektor Martinus Radocki i sołtys Łętowski porozpisywali listy po wsiach i sołtystwateh okolicznych, wzywając lud, aby się gromadził pod wodzą pułkownika królewskiego Kostki, ze świętej pochodzącego rodziny, przeciw Żydom i szlachcie w imię Chrystusa, którego Żydzi zamordowali, i najjaśniejszego króla, przeciw któremu szlachta bunt podnieść 'zamyśla, obiecując, co Chmielnicki w swym uniwersale obiecywał, i pomoc kozacką. A iż ściąg wojsk do Nowego Targu do oSoby pułkownika zapowiadali, nakazywali listami, aby wszyscy, którzy się do łączności poczuwają, chałupy zielenią maili, a to będzie znak, by ich 'zwerbowani przechodzący nie rabowali i nie podpalali, jako właśnie czyniły szlacheckie zaciągi, tak iż przemarsze ich do napadów tatarskich porównywano, a miejscami srogie bójki wynikały; gdzie szlachita grabiła i bez miłosierdzia odzierała chłopów i mieszczan, ci, zrozpaczeni, wściekle szlachtę mordowali, za co znów bez miłosierdzia karani byli, aż w końcu zgliszcza, ruinę, nędzę, rany i śmierć chłopom i mieszczanom za sobą wraz z trupami z obdjej strony zostawiano. Chłopi też na gwałt wiece zwoływać i gałęziami zielonymi chałupy maić jęli. Nie wszystkim jasnym było, o co chodzi i co być ma, ale wszyscy zrozumieli, że się od złego zabezpieczyć można. Wsie jak gaje istne wyglądały. Przez takie też zielone wsie Kostka, na krótki czas Nowy Targ opuściwszy, do Tyńca krakowskim gościńcem na wózku podstarościego Zdanowskiego pędził. A był to piękny, pogodny dzień wiosenny, kiedy


ksiądz opat Pstrokoński, z murów klasztoru tynieckiego z wysoka na Wisłę, łany i wsie wiślane patrząc, Kostki mówiącego słuchał. Ten zaś wołał w gorączkowym uniesieniu: — Ojcze! Nędznym człekiem, 'zbrodnią, zemstą pędzony między chłopstwo padłem, a dziś, gdym jako Tomasz w rany Chrystusa, w rany ich palce wetknął, siebiem zapomniał, ich mścić, ich zbawić chcę! I nie straszne mi nic, czylibym i śmierć dla nich ponieść miał! Szeroki ja plan żywię: szlachtę zgnieść, z Rzymem zerwać, aby nam tu zaś Possewinów, jak Batoremu, nie nasyłali, wysokie, z magnatami trzymające duchowieństwo obalić, królestwo polskie ze swoim własnym polskim papieżem, ze swoim własnym polskim kościołem zbudować! O, ojcze, ojcze duchowny! Zali może zrozumieć polskiego chłopa od żuru i barszczu włoski ksiądz, sałatą i morskimi ślimakami karmiony?! Możeż być pasterzem duszy polskiej ten, który tej duszy nie zna, ten, który, sam suchą skałą, wodą i cyprysami otoczon, pszenicznej polskiej modlitwy, z dębów i jodeł rodzonej zbożności, w szerokich zachodach staczającego się nad Wisłą słońca rodzonej tęsknoty Boga nie zna? O zaiste, ojcze! Swego, o polskiej duszy papieża, nie bulli i rozkazów z rzymskiej kancelarii chłopu polskiemu trza! — Schizma! — zawołał ksiądz Pstrokoński wzburzony. — Nie schizma, ojcze, jeno Polska! — krzyknął Kostka. — Jeno polski papież w polskim Rzymie, jeno wawelska katedra miast katedry świętego Piotra, polski Wawel nad Wisłą miast zamku Anioła nad Tybrem, polski kościół Mariacki miast Świętego Jana z Lateranu! — Piotr Apostoł fundował Rzym — rzekł opat. — Lecz Chrystus wszemu światu fundował Boga — odparł Kostka. — Papież, świętego Piotra następca, namiestnik Chrystusa Pana jest, jako Piotr był pierwszym Jego namiestnikiem — rzekł opat surowo. — Ja nie wiem, przewielebny ojcze biskupie, ja nie wiem — odparł Kostka, jakoby z rozpaczą w głosie — teologii-m nie studiował, w Piśmiem świętym, w Nowym Testamencie nie biegły. Może to grzech, co mówię, jedno widzę: a planta pedis usque ad verticem capitis non est sanitas *, od stóp do głowy rak toczy, a Rzym nie daje lekarstwa, a Rzym nie leczy! Giniemy, ojcze, rozpada się ciało nasze! Wojny nasze to konwulsje, zwycięstwa nasze to kurcze rąk ściśniętych w spazmie 'konania! Dusić jeszcze możem — nie pokonujemy! Bronić się jeszcze możem — 'nie zwyciężamy! Zginąć musi ten lew, co chory, słoniom i bawołom rykiem nie grozi, lecz się 'tylko, w jamie swej leżąc, wilkom, hienom i lampartom łapami, acz potężnymi jeszcze, opędza. Kędyś trucizna jest, co duszę i ciało polskie zatruła. Szlachta otruta jest — umrze. Ojcze! Nowej Polski trza! Zali w Rzymie się nowa dusza polska ma rodzić? Zali z Tybru wody trza czerpać, by polską pierś rzeźwiła, zali z cyprysów ogień -kłaść, by w budowanym z dębów powiśinych kościele ogień ofiarny polskiej duszy płonął? — Więc czego ty chcesz? — spytał biskup po chwili. — Hasła z Krakowa, dzwonu Zygmunta, krzyża a •planta. pedis... — W r. 1566 odbył się w Sądowej Wiszni sejmik, na którym rozpatrywano sprawę ewentualnego rozwodu króla Zygmunta Augusta z drugą żoną — Katarzyną austriacką. Stanisław Orzechowski wystąpił z oracją skierowaną przeciw królowi: “Oto przychodzi ostatni dzień, a nieochybnej zguby czas na Koronę Polską. Byliśmy Polakami, była Korona ta sławna, była chwała i spaniałość Polaków, ale ich nie ma więcej, wołam z onym poetą łacińskim Wirgiliuszem, który tak pisał o zburzeniu Troi (...) obawa jest, abyśmy owej piosnki z łacińskim poetą nie śpiewali: Byliśmy, a nie jesteśmy; (...) a gdybyśmy chcieli wszystkie tej Korony wypatrzyć ułomności, to zawołalibyśmy z prorokiem Izajaszem: Od pięty aż do głowy nie ma w niej zdrowia, bo nie ma jedności" (J. Szujski, Roztrząsania i opowiadania historyczne, 1876, s. 203—204).


z katedry wawelskiej, polskiego biskupa, który chłopom w kłos pszenicy, w różdżkę dębu, w wiązkę trawy łącznej krzyż owity ukazawszy, powie głosem ogromnym: “In łioc signo vinces! * — W tym znaku zwyciężysz! Biskup Pstrokoński niżej głowę spuścił, tak iż długa mu czarna broda po habicie spłynęła. — Ojcze! Wstań! Weź krzyż! Pastorałem nową Polskę wzbudź! Lud nie wierzy w Boga, on wierzy w was! Chłopu polskiemu księdza trza! Ojcze! Wstań! Z zakonnikami swymi z tych murów wyjdź! Patrz! Wiosna się kwieci — rozkwitnie świat! Porwiemy za sobą klasztory, proboszczów wsiowych, młodszy kler! Stworzymy na starej ziemi nowy kraj, nową Polskę, której król&m ja, papieżem polskim będziesz ty! Ksiądz Pstrokoński porwał się. — Samozwańcy?! — Jam króla Władysława Czwartego syn! — Jam biskup katolicki, opat tyniecki, sługa Rzymu! — Ojcze! Biskup Pstrokoński odwrócił głowę i szlochaniem wybuchnął. — Ojcze! — krzyczał Kostka. — Nie! — odparł opat i twarz w dłonie ukrywszy, łkał z wielkim piersi wstrząsaniem. — Ojcze! — wołał Kostka z rozpaczą. — Wiesz, że w tym zbawienie! O, Rzym, który cię łamie! O, Rzym! I wtzniósł zaciśnięte pięści w górę, lecz ksiądz Pstrokoński opanował się i rzekł: — Bóg jeden i jeden Jego Kościół, i jeden jest namiestnik Chrystusowy. Do końca świata Rzym będzie świata panem i wyrocznią. Twój krzyż w pszenicę, dąb i trawę łączną owity pogański by był. Krzyż Chrystusów jedno różańcem spowijać można. — Kłamiesz, ojcze, sam sobie! — zawołał Kostka z bolesną porywczością. — Młody jesteś, królewicu! — odparł opat. — Z ziemi powszechnej powstaje człowiek i w 'ziemię powszechną powraca. Część ziemi jeno nazywa się Polską. Zaczęła się Polska, skończy 'się, bo ludzka jest. Lecz dusza z Boga pochodzi i wiekuiście żywię. Wszystko życie świata w nagim krzyżu się 'mieści. Tego słuchajmy. Piotr postawił opokę, na której stoi Kościół świata, a bramy piekielne nie przemogą go. Ja cię rozgrzeszam. Młodyś jest i gorący. Wiara twoja zbawia cię, dobrego chcesz. Duch święty cię oświeci i na drogę prawą nawrócisz. Idź i działaj, twórz. — A ty, ojcze, a ty? — jęknął Kostka. — Modlić się będę za ciebie i za twoją sprawę, która jest świętą, póki jej światło Chrystusowe świeci. — Nie krzykniesz z twoich murów tynieckich? — Gdyby Rzym pozwolił. — Nie wyjdziesz w infule 'z krzyżem z nich? — Jeśli Rzym rozkaże. — Ojcze! Ty gubisz miliony ludu! Na jedno słowo wasze, biskupi, na widok krzyża we waszych rękach — my zwycięzcę! — Jam sługa posłuszny — rzekł opat tyniecki. — A! — zawołał Kostka z wściekłością prawie. — Ah! Palcami grudę rwać, gdzie by ją można rydlem jako piasek za 'się ciskać! A! Czego ja bym z wami nie dokazał?! Jutro by Polska naszą była! Lecz nie, ojcze! Ja ciebie porwę z sobą! Gdy tu, w Krakowie, chłopi w Zygmunta uderzą, ty się nie oprzesz, ty pójdziesz. Wiem! I rozkażę, by cię nikt nie niepokoił z tych, co tu ze Śląska ciągnąć do mnie popod Tyniec będą. I do podręcznej torby, która obok leżała, sięgnąwszy, sprzęt potrzebny dobył i szybko pisać począł: Ja, niżej podpisany, zlecam i mocno przykazuję, 81


ażeby ten Konwent Tyniecki ze wszystkimi wsiami wcale nienaruszenie zostawał od przechodzących żołnierzów, pod regimentem naszym będących, pod utraceniem gardła, kto by się inaczej śmiał poważyć i przy czym być znakowi wojskowemu * sobie na obronę postawionemu, i listowi ręką i pieczęcią własną zaznaczonemu. Dań w Tyńcu dnia 8 maja, r. 1651. Aleksander Lew z Szternberku". Po czym Tyniec i biskupa Pstrokońskiego opuściwszy, Kostka nazad pod Tatry wrócił i tam podług rady marszałka Łętowskiego przez Sobka Topora skalnych Podhalanów ruszyć na halę ku Stawom poszedł. W błękitnych mgłach, daleko, widywał Kostka nieraz podczas łowów, które mu podstarości Zdanowski gotował, z gór Beskidu, Kluczek i Gorca, zamek czorsztyński, nad Dunajcem na skalnym ostrogu wzniesiony. Wydawał on mu się sercem opancerzonym tej doliny, której koroną królewską były Tatry, mieczem jasny Dunajec. I Górale na łowach zamek ów wskazywali. A wieści o zbierających się gromadach chłopskich coraz częstsze i gęstsze dochodziły, Na błękitnym tym zamku z owitą w błękitne, przezrocze muśliny Beatą Herburtówną Kostka się widział —— różowe jej ciało przez przeźrocz świeciło... A złote korony na głowach światłem grały... Ach! Czynu!... Jako orzeł uderzyć od góry! Hetmanem zaporoskim ogłosił się Bohdan Chmiel-nicki, a ten tytuł jemu nie mniej niż zwycięstwa blasku dodawał; starostą czorsztyńskim postanowił się ogłosić Kostka — w imię króla przeciw królowi, niewolnikowi szlachty. A co starosta czorsztyński Góralom, to kasztelan krakowski małopolskim chłopom miał zwiastować, a potem król — całej Polsce. przy(Fz ym być znakowi wojskowemu — wg źródeł poprawne brzmienie: ,.p r z y c z n y m być znakowi wojskowemu'', tj. przeciwnym. Wraało 13 czerwca, w zły dzień, 1651 roku w wu 1-kiej karczmie Icka Hammerschlaga na rogu rynku i ulicy Szaflarskiej, którą zbójników podhalańskich w kajdanach często do miasta na stracenie prowadzono i o której jest szeroko znana nuta: Ze stu chłopów zgromadziło się tam, a byli to przedstawiciele dziesiątków tysięcy Górali, przy panu pułkowniku Kostce się opowiadających. Wielu tam było młodych sołtysów, którzy na mocy prawa króla Władysława od zaciągów wojskowych na wojnę kozacką się wykupili, wielu gazdów poważnych, a za stołem pod ścianą, gdzie siedział sam pułkownik, po prawej ręce mając podstarościego Zdanowskiego, po lewej rektora Radockiego, zasiedli po obu ramionach marszałek Łętowski, sołtys z Chochołowa Jędrzej Kojs, z Białego Dunajca Pawlikowski, z Białki Nowo-bilskich trzech, z wójtem sołtysim Maciejem, Zych z Witowa, mieszczanie nowotarscy, wójtowie niesołtysi i z mnogich jeszcze wsi gazdowie znaczni, a na rogu stołu Sobek Topór, owce i bacostwo Byrnasowi zwierzywszy, szerokimi barkami Wszystkim górował. Urada szła, wino, piwo i gorzałka sprawiedliwie potokami się lały, którą bogaci sołtysi i gazdowie dawać kazali. Naleciało się bab i mieszczanek, baby także od wsi przybyły za chłopami, a Podhalanki skalne wierchowały nad wszystkimi wysoką głową i jasnym licem, szafirowymi jak z ognia oczyma i wysokimi, pełnymi dumy i siły ramionami. Szyję też pojedna całą w dukaty węgierskie obwieszoną miała, że gdy kroczyła, to jak złoty dzwon dżwiękła. Pośród nich Maryna Toporówna podobna do jodły bujnej królowała. Dziesiątki tysięcy ciupag i kos do stóp Kostki kłoniono. Potężnym się czuł, królem już prawie.


Róg jego z czorsztyńskich murów jak grzmot uderzy. Wtem chłopi, Podhalanie, ryknęli ogromnym chórem: Złowrogo huczała pieśń. Rozgorączkowane, rozgadane, rozjaśnione twarze chłopów ściągnęły się i stały drapieżne, głuche i twarde. Twardość, zaciętość, suchość okrutna i złowieszcza jęła się ryć w znanych sobie, przez siebie wyżłobionych bruzdach na licu. Orle nosy, wąskie wargi, blade i suche policzki z wystającymi kośćmi stały się kamienne nieomal, w żelazo zastygłe. Tylko oczy niebieskie i bure płonęły, podobne do ognisk na dzikich kamiennych polach jesieni. Do rana pili i do rana śpiewali. Nikt w mieście nie spał i warty stały pod bronią, choć czuły swą bezsilność wobec tego zboru zbrojnych w ciupagi chłopów, jednak wściekłość przeciw szlachcie tak opanowała chłopskie głowy, że ani jeden uczynek gwałtu na mieszczanach się nie spełnił. Pili jeszcze nazajutrz i śpiewali, kiedy Kostka, wysławszy Sobka Topora na Podhale, marszałka Łętowskiego do Czarnego Dunajca na tworzenie pułków chłopskich, z kilkunastu ludźmi pod zamek czorsztyński ruszył. Starosta czorsztyński, młody i piękny Platemberg, w szmelcowanej zbroi i lamparciej skórze na ramionach jako szambelan królewski ku osobie królewskiej w czas wojny wraz z całym swym pocztem wojskowym się wybrał, pozostawiając, wbrew prawnemu przepisowi, miast załogi ochronnej Żydów dzierżawców. Kostka pod zamek podstąpił i gdy główny dzierżawca, Żyd Jozue Zbaraski, w rozwianym chałacie, z pejsami u wielkiego okrągłego łba, z cebulaistymi oczami, w białych pończochach i pantoflach, bramę otwarł o świcie, zaczajony ze swymi w lasku pod murem Kostka przez bramę wpadł, Żydów, Żydówki i Żydzięta powiązać kazał i stał się panem Czorsztyna. Gdy na mur zamkowy wstąpił, rozszerzyła mu się dusza, jak skrzydła wielkiego ptaika, gdy je, ocknąwszy się ze snu na wysokiej skale, szeroko rozłoży i potężnie nimi zatrzepoce. Rycerskich Wazów królewski syn stał na blankach królewskiej twierdzy i poglądał po ziemiach. Na skale, nad spienionym Dunajcem wyniesiony, dzielił zamek czorsztyński Węgry od Polski. Posiadłości Rakoczego tuż za Dunajcem leżały, a droga z Węgier do Krakowa przez Czorsztyn wiodła. Był to klucz, który wrota Wawelu od Spażu zamykał. Lecz mógł i otworzyć. Rakoczy, książę Siedmiogrodu, przeciw któremu pozornie Kostka wojska werbował, przez Czorsztyn na Kraków patrzał... Niesłychanie, gwałtownie, nad podziw szybko niedawne jeszcze chęci tylko Kostki przybrały ciało. Uczynił krok na przepastnym moście, lecz wiierzył, że przejdzie. Czy nie teraz spełnia się wróżba Cyganki siedmiogrodzkiej, iż wysoko umrze? Czy nie jest już wywyższony nad innych? Ze swojego zamku w Siwym Rogu, ze swoich baszt w Sieniawie czy Brzeżanach nie dumniej, nie wyniośliej, nie wspanialej pozierają Herburt lub Sieniawski. Dziesiątki tysięcy otaczają ich nienawidzących ich poddanych — jego setki tysięcy ubóstwiających go Górali. Sześć tysięcy żołnierzy ma Sieniawski, cztery tysiące Herburt — on kilkadziesiąt tysięcy siekier, kos, maczug, rusznic i pistoletów podniesie.


Gdyby dzisiaj chciał, mógłby niebawem ruszyć stą.di w proch zetrzeć Siwy Róg, z ziemią zrównać Sieniawskich gród hetmański, Beatę na rękach chłopskich, jak wydarte z ogrodu nurtem powodzi brzoskwiniowe drzewo, gdzie by chciał, ponieść — ale nie chciał. Nie był już zakochanym ubogim młodzieńcem — był odnowicielem Polski u progu czynu. Ale że chytrze, zwłaszcza w początkach, nim się Górale wiedzeni przez Sobka Topora i Łętowskiego zgromadzą, poczynać trzeba było: do księdza Piotra Gębiekiego, biskupa krakowskiego, wysłał umyślnym list donosząc, iż za rozkazem królewskim zajął Czorsztyn “z obawy, ażeby forteca ta pograniczna, nie mająca żadnej załogi i opatrzenlia, nie dostała się w ręce Węgrów". Prosił też biskupa o posłanie mu kilku armat przewoźnych, prochu i kuł, bo nic w zamku oprócz nadartych z chłopów przez Jozuego Zbaraskiego pieniędzy i nagromadzonej przez Żydówki obfitej żywności nie zastał. Aliści ksiądz dziekan nowotarski, Jędrzej Bytomski, zaproszony na indora do proboszcza ludzimierskiego, księdza Michała Słomki, zauważył, przez wieś jadąc, iż wszystkie chałupy umajone są zielonymi choinami. Zadziwił się i spotkanego przysiężnego ludzimierskiego Cyriaka o powód zapytał. — Jegomość nie wiedzom? — odparł Cyriak — Je dy to na to, coby wojsko nie rabowało i nie podpaIowało. — Jakie wojsko? — E to, 'co pan Kostka, królewski pułkownik, za królewskim ozkazem werbuje. I biskup Gębicki otrzymał w Krakowie równocześnie niemal Kostkowe zażądanie działek i amunicji do zajętego Czorsztyna i alarmujące listy od dziekana z Nowego Targu i proboszcza z Lubnia koło Pcimia, gdzie rektor Radocki wiece chłopskie tajemnie zwoływał, a nawet od pana Zdanowskiego, któremu ksiądz Bytomski o majeniu chałup donieść rozkazał. W lot zrozumiał biskup, iż ów obrońca całości Rzeczypospolitej wysoce jest podejrzany, a zapowiedziane zaciągi Bóg wie na co posłużyć mogą, odpisał więc Kostce, że “nie w taki sposób zajmuje się królewskie zamki do obrony zlecone" i że radzi mu, aby dobrowolnie Czorsztyn opuścił, sam zaś zwołał radę panów krakowskich, którzy w mieście obecni byli, sześćdziesięciu dragonów pod panem Michałem Jordanem, dobczyckim starostą *, na odebranie Czorsztyna wysłał, ku którym się spory poczet wolentariuszów szlacheckich przyłączył. Zmieszał się srodze Kostka, list biskupa otrzymawszy, i w pierwszej chwili gorąco i zimno mu się zrobiło, a łydki pod nim zadygotały. Wydawało mu się, iż potrzebował tylko rękę wyciągać i brać, że zająwszy zamek, nogę jakoby w strzemieniu postawił i tylko drugą przełożyć musiał, aby w siodle sieść, ale przekonał się przy pierwszym kroku, że się łudził i mylił. Przeraziło go także własne młode niedoświadczenie, którego sobie, pisząc list do biskupa, jaskrawy dał dowód. Opór przeciw sobie sam wywołał i przyspieszył. Odezwać się można było, mając kilka tysięcy, a nie kilkunastu ludzi w Czorsztynie. Za drugiego Chmielnickiego, w którym mieszkał “lew wespół z wężem", się miał, przekonał się jednak, iż stary hetman zaporoski z uśmiechem by go klepał po ramieniu, a on go jak żak nauczyciela słuchać był winien. Jednak chwilę tylko zniechęcenie i przerażenie pod (...) Michałem Jordanem, dobczyckim starostą — Pierwszą ekspedycją karną, wysłaną przez bisk. Gembickiego, dowodził Michał Jordan. Wojsko biskupie stanęło pod murami zamku prawdopodobnie 16 VI 1651. Przebieg działań jest u Tetmajera tylko w ogólnym zarysie zgodny z prawdą historyczną. Po nieudanych próbach pertraktacji wojsko przystąpiło do ataku, uwieńczonego zdobyciem dwóch bram zamkowych i podpaleniem trzeciej — co Tetmajer wszakże przemilcza. — Wobec zaciętego oporu stawianego przez oblężonych, ekspedycja zaniechała dalszego szturmu.


trwało. Odwagą i męstwem niedoświadczenie i nierozwagę wyrównać postanowił, a i czasu na myślenie nie stało, gdyż pan starosta Jordan swego brudnego kasztana ze strzałką, dragonów oraz ochotną szlachtę tak pędził, że już nazajutrz po liście biskupim pod Czorsztynem stanął. Brzuchaty i wąsisty pan Jordan, pod zamkiem przenocowawszy, murom się o świcie przypatrywać począł i podług instrukcji biskupa zamyślił się z panem Kostką naprzód w słowne pertraktacje wdać. Rozkazał więc trębaczowi, Szeludze z Czarnej Wsi pod Krakowem, płachtę białą, od pasterki wziętą, na kiju wywiesiwszy, z trąbieniem wielkim ze sobą pod zamek podjechać. Kostka naonczas spał, a spali i chłopi, krzątaniem się po zamku i plądrowaniem go znużeni, nie spały tylko baby, dwie Nowobilskie, Maćkowa i Józkowa, i dwie dziewki, JantoSia Zeglenliowa z Miętustwa i Hanka Pokusówna z Długopola, co z chłopami z Nowego Targu do Czorsztyna przywędrowały. Siedziały one w kuchni i piekąc z mąki pani Jozuowej Zbaraskiej kołacze z serem, uradzały. Nagle Józkowa Nowobilska przestała zagniatać mąkę, nastawiła uszu i powiada: — Cosi robiom, co trombiom. — Może? — odpowiedziała jej Nowobilska Machowa. — Naozaist trombiom — powiada Józkowa. — Trza wyjźreć. Wyszła i wróciła z wiadomością, że szlachcic na koniu i żołnierz z białą płachtą na kiju i z trąbą pod murem 'stoją. Maćkowa Nowobilska, żona sołtysiego wójta — rodziny sołtysie miewały osobnych wójtów i wójtom gminnym nie podlegały we wsi — Odłożyła ciasto, otarła ręce i wyszła z kuchni, a za nią towarzyszki. Wystąpiły na blanki, a Józkowa krzyknęła: — Nie trąb ta telo, bestyja, 'bo pana obudzis, j... ci oko dziś! Ale Maćkowa, baba obstarna i obszarna, rzekła z godnością: — Ckaj! — i zapytała wyniośle: — Wto? — Hej tam mosterdzieju! — wrzasnął Jordan, bo takie przysłowie miał. — Nie ma nikogo, tylko baby?! — Som jest i hłopy — odparła Maćkowa. — Co fcecie? — Gdzie pan Kostka? — Śpi. — To go obudź! A Maćkowa rzekła wyniośle: — A cóż 'to, nie widzis, ze gaździna? Wspomniał Jordan polecenie biskupa, ażeby politykował, chłopów nie drażniąc, zatrzymał więc oburzenie i zawołał: — Obudźcież go, gaździno! — Na co? — Jaśnie wielmożny Michał Jordan, starosta dobczyeki, rozkazuje! A Maćkowa odpowiedziała z dumą: — Nas pan starosta ciorśtyński taki dobry, jak i dobcycki! — Ksiądz biskup krakowski mnie tu posłał! — E to se stójcie! — zawołała Józkowa Nowobilska. Pan Jordan wpadł w pasję — na razie jednak słów i pomysłu mu brakło i zwrócił się do Szelugi ze srogim spojrzeniem, wybuchając z pasji: — Phu, mosterdzieju, co?! Brrum! A Hanka Pokusówna, tęga, przystojna, młoda dziewczyna z “diablim pyskiem", spod baszty: — A cóż to hań grzmi? Bo tu u nas pogoda. Siepnął się Jordan w kułbace, ale strzymał jeszcze. — Słuchajcie, baby — podniósł głos — idźcie mi po Kostkę natychmiast! — Ej ja hań 'mię idę, bo się boje, byk się nie zadawiła — odpowiedziała Pokuszczanka. — Best! — rozśmiała się Józkowa Nowobilska. — Diabłów zjadło z dziewkom!


— Po coście, panie starosto, przyjehali? — zapytała Maćkowa godnie. — Zamek brać! — odparł Jordan z dołu. — Zamek u mnie gotowy, jyno nie wiem, cy kłuć nie diablipotę! — zawołała Pokusówna. Huknął śmiechem trębacz Szeluga, który mundsztukiem trąby zęby zaciskał, buchnęły śmiechem baby na murze, a Józkowa zawołała: — Siejdze, pokuso zatracona! Cy cię milońscy dziś?! Pan Jordan zaś, cały spłoniony, ryknął: — Psie baby sobacze! Skórę z was drzeć każę! — A skądże pan zacnom? — zapytała Pokusówna. — Skąd, ty małpo wszeteczna?! — wrzasnął pan starosta. — Stamtąd! — I obróciwszy się w siodle, zaryczał bawolim głosem: — Bywaj! Wnet z przylasku poczęli się wysuwać dragoni biskupa Gębickiego i szlachta wolontariusze. — Stąd! — powtórzył pan Jordan w furii. Stropiła się Józkowa Nowobilska, poznała, że niepeć, i rzekła do Maćkowej: — Stesecnyk diabłów zjadło, aj zjadło — zołmirze... Ale Maćkowa nie straciła godnego rezonu; wiedziała ona, że tysiące chłopów pod Czorsztyn nadciągnąć mają, i krzyknęła z góry zuchwale: — Panie starosto! Cobyś nie właz, jak koński mi-hał, ka ci nie trza! — Czekaj, ty wiedźmo stara! — ryknął pan Jordan i zdarłszy konia z trębaczem za sobą, zawrócił ku swoim. Długo sapał, nim się wysapał, a gdy za radą porucznika dragonów i pana Gozdawy Mieszkowskiego wymowny pan Skoraczyński i ksiądz z Maniów, za wojskiem przybyły, z samym Kostką już mówiący i obiecujący mu zupełną 'swobodę, gdyby zamek dobrowolnie oddał, nic nie wskórali: do szturmu uderzyć kazał. Aliści kilkakrotne zapędy dragonów pod mury i usi łowane podpalenie bramy nie powiodły się; w zamku było nieco broni, chłopi też mieli swoją, w dodatku obecny pleban z Maniów ducha oblegającym odbierał, nieustannie powtarzając i wołając: “Spieszmy się! Spieszmy się!" Obawiał on się bowiem mających rzekomo nadciągnąć zbuntowanych Górali. Nieudane ataki, strata kilkunastu koni ustrzelonych i dość ciężkie rany i potłuczenia kilku dragonów, a przy tym coraz rosnący strach przed czernią chłopską źle podziałał na pana Jordana, gdyż nagle, nic nie powiedziawszy nikomu, z panem Mieszkowskim, Skoraczyńskim i jednym jeszcze szlachcicem ogony końskie zamkowi pokazali. Gdy wodza brakło, ruszyła za nim, tchórzliwie zresztą bardzo zachowująca się, ochotnicza szlachta, a za nią i dragony pomknęli z kopyta gościńcem ku Krakowu, w ślad starosty. Drwił Kostka sam ze siebie, że się tak łatwo dał był na razie listowi biskupiemu nastraszyć i że go tak szybko zwątpienie opadło. Zetknął się, starł z nią i zwyciężył przeciwność tak łatwo, że aż śmiechu to było warte, bez jednego skaleczonego w zamku człowieka. Stłukł się tylko w kolano, jakby naumyślnie na śmiech i żart, że przecie rany przy odpieraniu szturmu były, kowal z Łopuszny, Magiera, o kant kamiennego muru się uderzywszy. Rad też i wesół, gdy państwo Jozue i Ryfka Zbarascy miodem swoim i winem chłopów częstowali, zasiadł w kancelarii szambelana Platemberga i znalazłszy tam inkaust i co potrzeba, do imei pana Wi-ktoryna Zdanowskiego list prozą i wierszem * pisać począł, zapraszając, aby “na świętego Jana stawić się w Czorsztynie raczył, bo wielkie wojska tutaj ścią ...do imci pana Wiktoryna Zdanowskiego list prozą i wierszem — Około 20 VI wysłał istotnie Kostka Napierski list do podstarościego Zdanowskiego. Do listu dołączył wierszowany opis oblężenia zamku przez Jordana, zatytułowany Oblężenie gniazda lwiego. Pełny tekst wiersza opublikował L. Kubala w szkicu pt. Kostfcff Napierski (t. I Szkiców historycznych, r. 1873). Z publikacji tej skorzystał Tetmajer. Dl


gać się będą, gdyż jest wola Boża, a nie inna, aby tak wielkie zbrodnie ukarane zostały, co daj Boże, aby bez rozlania krwie chrześcijańskiej. Ja WM. Pana gospodarzem zostawiwszy, pójdę sam, gdzie mię Bóg z wojskiem obróci... akownic a, hakownica — rodzaj dawnej strzelby zapalanej lontem arkabuz (f r.) — rodzaj dawnej strzelby zuzanicy, zuzaniści (stpol.) — lubieżnicy, starzy rozpustnicy

Drugi też list do marszałka Łętowskiego wysłał, ażeby jako z największym ludem przybywał... “A upomnij WM. M. M. Pan, ażeby z sobą braffi siekiery jedni, a drudzy rydle. Pójdziem wszyscy przez Kraków i dalej przez wszystką, jeśli wola będzie, Polskę. Mamy dobrą zmowę z Chmielnickim i z Tatarami i niemieckie wojsko przyjdzie 'nam na pomoc..." Radowała się i weseliła młodość pana Kostkowa. Na zaimku starościńskim, na wyniosłym ostrogu siedział, listy wojenne pisał, w hardości stał. Na wspaniałym karle szambelańskim rozparty, nogi przed się na niedźwiedzią podesłaną pod kantorek skórę wyciągnął i ręce w kieszenie szwedzkich rajtuzów wsadził, głowę przez poręcz przewiesiwszy. przypomniała mu się pieśń mazowiecka o trzech panach Potockich, co jechali z wojny, “pytali się, pytali się o nocleg spokojny..." A kiedy już mieli złe (...) od Akwilony — z Północy (dosł.: Akwi-lon, u Rzymian nazwa północnego, mroźnego wiatru) Wiersz pisany przez Kostkę w zamku czorsztyńskim, cytowany przez Kubalę (przyp. aut.).


Beata Herburtówna... Zali sen?... Kędyś, gdzieś ogród kwietniowym, wczesnym ciepłem pachnący... dawno... daleko... Uścisk — uścisk promienny... Sieniawski, Sulnicki, Korecka księżna, wojewoda... Pożar Zgorzelic, łuna... Królowej Cecylii Renaty dwór... bale dworskie... uczty... psoty paziowskie... Poniewierka, głody, niedostatki... Zali sen? Ach! ten słodki, ten cudowny, ten niebiański uścisk nadziemskiej iście rozkoszy... Wtem stanęła przed nim Maryna z Hrubego. — Panie — rzekła — przysłał mnie brat Sobek ze dwoma ludziami, sam w tym tyżniu haw s tysiące ludzi będzie... Przypatrzył się jej Kostka zamgławionymi marzeniem oczyma. Wspaniale stała. — A ty co? — spytał. — Chcesz tu zostać? — Fcem. — Po co? — Ja do wojny pudem. — Bić się? — Haj. — Chłopów dość, wystarczy. — Ja Się we krwi opłukać musem. — Albo co? — Bo ja się od diabła kusić dała — musem się omyć. — We krwi? — Haj. — A coś robiła? — Ja się z potworem zadawała. — Jak to? Nie odpowiedziała Maryna, tylko rzekła ponownie: — Sobek brat haw bed'zne hnet. Samyfe Toporów ś nim siedmi, Mardułów trzok... Kostka przypatrywał się piękności Maryny. — Maryna — powtórzył. — Panie, ostańcie mi święty, hłopski zbawiciel! — rzekła Maryna i wyszła z komnaty. Przybył nazajutrz Łętowski, ale z paru tylko chłopami, w odwiedziny, obiecując powrócić i spod Czarnego Dunajca dziesiątki tysięcy chłopów ze wszech stron góralszczyzny zwieść, oddano też w cztery dni po ustąpieniu Jordana list od rektora Martinusa Radockiego z Pcimia, który, o “miłośnikach prawdy Chrystusowej" wspomniawszy, donosił, “iż chłopi, gdyby dozwolenie albo głos IMci króla słyszeli, te-dyby prawie sami, na dwory szlacheckie następując, niszczyli je, aby już więcej hardość i wyniosłość ze złością tyrańską na ziemi nie panowała..." Siadł więc Kostka ponownie przy kantorku Platemberga i manifest * swój, zaczynający się od “Pokój Chrystusa!" — pisał, gdzie w imieniu króla “Wszystkie wolności tym wszystkim, którzy teraz stać przy nim będą, i dwory szlacheckie i co w nich" w obszernych słowach obiecał. Dodawał też, “aby (jako na polecone od króla IMci) żadnym uniwersałom, choćby i z pieczęcią, i z ręką króla IMci były, wiary nie dawali, gdyż te musi wydać, 'bojąc się szlachty". Na Kraków zapowiadał pochód i do Czorsztyna “pod swe skrzydła garnąć się" kazał, kościołów polecając nie tykać, “gdyż o Boga i krzywdę ludzką wojować będzietoy". Dań w Czorsztynie 22 czerwca 1651. Szczęśliwa i radosna młodość pana Kostkowa na zamku się cieszyła. Manifesty wydawał, potęgą się czuł, sławę nieśmiertelną przed sobą widział. Cieszył się jak dziecko i w ręce byłby klaskał, a cebulooki, kłapouchy, minogogęby, mały, gruby, brudny, manifest — Manifest czy uniwersał Kostki Napierskiego z dn. 22 VI pisany był, wg źródeł, w czasie oblężenia Czorsztyna i został przejęty przez oblegających. Zawiadamia w nim Kostka, że “Na święty Jan [tj. 24. VI] pójdziem pod Kraków".


krostowaty i finezyjnoironiczny Jozue Zbaraski śmieszył go nad wyraz. Sam nie wiedział, czy się bawi w rewolucję, czy to prawda? Jestli mesjaszem chłopów, panem Czorsztyna, wodzem setek tysięcy — czy paziom królowej Cecylii! w Warszawie, w wojnę turecką z towarzyszami grającym? Krótko, nagle, jakby przez sen się działo... Wypadł Kostka po napisaniu swego uniwersału z kancelarii Platemberga i na Józkową Nowobilską trafiwszy, pod boki ją chwycił i kręcić babą zaczął, a pokrzykiwać: hop! hop! — że myślała, iż oszalał. A kiedy ją puścił, choć baba pięćdziesięciu blisko była, zwierzyła się Maćkowej Nowobilskiej: — Wiecie, kumosko, kie mię ujon, hoćjek ta taka nienomłodsa, ej wiecie, na mój prawdu, ja by się mu 'nie broniła — jakby tak jus musiało być... A Maćkowa: — Hej, 'wiera, jakby musiało... I westchnęła ze zwątpieniem. Aliści niedługo miał się czas cieszyć sobą młody pułkownik. Z 'krzykiem: — Zołmirze idom! Zołmirze idom! — przybliegł wysłany po jaja na wieś chłopak, co przy Kostce służbę pachołka pełnił. W pół godziny później dragoni, piechota, puszkarze z dwoma działami zamek otaczać poczęli — w tysiąc ludzi blisko pod wodzą pułkownika biskupiego Jareckiego *. Ksiądz bisikup Gębicki, po niesławnym odwrocie pana Jordana spod Czorsztyna, gdzie babom na gębę, a chłopom na pięści nie sprostał, wielkie larmo podniósł. Wysłał 250 piechoty pod Czorsztyn, a do podstarościego i sędziego grodzkiego krakowskiego list pchnął*: “Z Krakowa d. 30 Junii 1651. Czorsztyn w tysiąc ludzi (...) pod wodzą pułkownika biskupiego Jareckiego — szczegół historyczny. do podstarościego i sędziego grodzkiego krakowskiego list pchnął — List jest dokumentem autentycznym. Napisał go dn. 20 VI biskup Gembicki do podstarościego krakowskiego Śmietanki, chwilowo nieobecnego w Krakowie. Już następnego dnia

uhieżono i zbójcami osadzono! Ad primum nuntium posłani ludzie, qui flarnmam estinguerent *, nic nie wskórali i ten ogień t'li się, bo chłopstwo msurgżt...* Dla miłości i ratunku ojczyzny przybywaj, przybież W. M. Pan, b'o to straszny ogień!" Popędził goniec do króla, rozesłano do wszystkich proboszczów po wsiach, aby z ambon przeciw buntowi wołali i lud powstrzymywali, a za 250 wyprawionej piechoty wyekspediował przerażony biskup jeszcze 200 siewierskiego swego regimentu, 60 har-ników, zwanych tak od hamisza albo zbroi, a także świstakami, od komendy świstaniem na wzór zbójecki, strzelców górskich wybranych i dwa działa. Starosta z Lubowli otrzymał rozkaz i przywiódł również dwa działa i 150 żołnierzy. Spod Muszyny przybyli dragoni biskupa. A gdy na dzień 27 czerwca podstarości krakowski Śmietanka wszystką szlachtę, starych, chorych, sługi, faktorów i 'urzędników królewskich i duchownych do Krakowa przeciw buntownikowi Kostce .powołał: miał on 22 czerwca naprzeciw tysiąca oblegających 27 górali i 5 kobiet w zamku. Ale miał pewność odsieczy. Z Podhala z Sobkiem, z Beskidów z Cepcem i SaWką, od Czarnego Dunajca gromady Łotewskiego przybyć miały lada godzina. Cepiec i Sawka donieśli, iż pod Lanckoroną, pod Melsztynem stoją całe kupy czerni, iż całe wsie spod Krosna, jak Żegice, Budzyn, ciągną z wójtami na czele, iż pod Babią Górą, w Ochotnicy nad Nowym Śmietanka ogłosił uniwersał do szlachty województwa krakowskiego, powołujący wszystkich pozostałych w domu, także “starych i chorych" w dn. 27 VI pod broń celem odparcia powstania chłopskiego ;• 20 Junii (łac.) — 20 czerwca; Ad primum nuntium (tac.) — na pierwszą wiadomość; q u i flammam extinguerent (łac.) — którzy by ogień ugasili 5 Legenda Tatr


Targiem, w Porębie, w Niedźwiedziu, w całej okolicy bliskiej i dalekiej dziesiątki tysięcy pod bronią stanęły. Więc choć się nie spodziewał oblężenia fi 27 tylko chłopów i 5 bab w zamku miał, nie uląkł się i bronić postanowił, a wici smolne na alarm palić kazał. Rozgorzał Czorsztyn na wsze strony i dymem Siię osłonił. Tymczasem, gdy się zamek na wezwanie nie poddał, bombardować go z dział i 'szturmować piechotą poczęto. Rusznic i armat kilka w zamku było, ale nie było prochu i kuł. Kostka za czasu manifesty pisał i z Jo-zuego Zbaraskiego kpinkował, ale o amunicję się nie był postarał. Zębami zgrzytał teraz i paznokcie w dłonie wciskał, ale to się na nic nie zdało. Wierny pachołek jego, do Lubowli w nocy po proch i kule choć do rusznic chyłkiem wysłany, w ręce dragonów wpadł i pod zamkiem na widoku rano 24 czerwca ćwiczony był batami. Wstało to rano złowrogie. Smolne wici płonęły na murach dzień i noc, gorzał Czorsztyn na wsze strony i dymem się osłaniał, na alarm buntownikom, ale nikt nie przybywał. — Cóż będzie? — zapytał Kostkę Łętowski w kuchni, gdzie ogień płonął. — To! — krzyknął Kostka i wybiwszy czekanem szybę z ramy ołowianej, wydarł ołów i na tygiel rzucił. — Będą kule! Za czym za jego przykładem wszelki metal w zamku na kule przetapiano, gwoździe 'z gontów darto, baby marmury z posadzek łamały, smołę warzyły, kamienie z bruków wyważały; czym kto mógł, raził, prażył, tłukł dobywających fortecy. Dobiegło południe — pomoc nie przybywała. — Cóż będzie? — zapytał sołtys Łętowski, patrząc ku wojsku biskupiemu, które obiadowało. Ale Kostka, ranny draśnięciem kuli w czoło, nic mu nie odpowiedział. A że krew mu oczy zalewała, poszedł ranę zawiązać. Spotkał 'w progu Marynę, kule ulane w kuchni z kandelabrów Platemberga na mur niosącą. — Płótno masz? — spytał. — Cysta kosula — rzekła Maryna i ugiąwszy spódnicy, płótna kawał oddarła. — Wiąż — powiedział Kostka. Zawiązała. — Gdzie twój brat Sobek? — On przydzie. W tej chwili kula armatnia, okno zdruzgotawszy, nad głowami im, w pułapie, cegły krusząc, utkwiła. — Aby tylko dotrzymać! — rzekł Kostka. — Zresztą mnie nie wezmą. Nie damy się wziąć! Marynie stanął w oczach straszny wyraz twarzy Szczepana Kurosa, parobka z Miętustwa, kiedy kochanka jego, Żegleniówna, która mu jeść na mur niosła, kulą w pierś trafiona, u nóg mu padła i zmarła. Maryna zauważyła już, że chłopi między sobą zamieniają szeptane słowa i kryte spojrzenia. Słyszała, jak Nowobilski Maciek, chłop po Łotewskim najpoważniejszy, mówił do brata stryjecznego Józka: — Nie przydzie nik. My tu wyginieme sytka i telo będzie. A Józek Nowobilski, olbrzym woły noszący, ponuro powiódł po ziemi jastrzębimi oczyma. — Ale co z Sobkiem? Co z Toporami? — mówił Kostka. — Co z bratem twoim, Maryna? — Ja nie wiem, panie. Wto jak wto, ale on haw jus powlinił być. Na wcora pod noc se ślubił przyjść. A Sobek hłop nie taki — co komu cy sobie sam prziślubi, to zrobi, hoćby mu sam Chworz-Smok z carnymi skrzydłami abo Krwnik-Ubijca, ''mierzei bóg z macugom, zastompili. — Niech się dzieje, co chce — rzekł Kostka chwiejąc głową. — Już drugi dzień na murze na nogach jestem, oka dwie noce nie zmrużyłem, morzy mnie taki sen, że wytrzymać nie mogę. Chwileczkę pośpię. — Nie legajcie, panie — rzekła Maryna. — Wto wie, co może być?


— Niech będzie, co chce! Za ten czas może Sobek nadciągnie albo Cepiec i Sawka... I rzucił się na łoże Platemberga. Tymczasem działa biskupie i starosty lubowelskiego grzmiały bez przerwy i mury zamku kruszyły. Gorączkowo dobywał Czorsztyna pułkownik Jarecki, bo się nadciągnięcia chłopskiej odsieczy bał. Osobliwie o Podhalanach skalnych wieści pewne doszły, że się ruszyli i na przełaj przez góry na Białkę mieli iść. Sobek Topór dowodził. Coś ich snadź w drodze zaszło, ale każdej chwili przybyć mogli. Nie wiedzieli jednak o tym oblężeni chłopa, a wiarę w odsiecz stracili. Piechota ani dragoni do zamku się mię darli, chował ich Jarecki na możliwy atak czerni, tylko 'działa raz po raz kruszyły mur, rażąc wewnątrz muru zamkniętych ludzi. W piwnicy, aby się od kuł zasłonić i winem pokrzepić, zebrali się obaj Nowobilscy, Kuros i czterech innych Górali. — Co może być, co nik nie przyhodzi? — rzekł Józek Nowobilski. — No ja ci nie wiem pedzieć, bracie — odpowiedział Maciek. — Sobek od Jałsice się zadusiował na rany Hrystusa Pana i na samego boga Poklenca klan, co haw wcora we wiecór z ludziami przydzie. Dy ani -wte nie wiedział, co s nami będzie, a nie dopieroz teraz, kie harmaty po górak dudniom, jaz Oźwiena głuhnie. Ale itu nikogo znikąd nie widno. — No, to co będzie, krzesny ojce? — ozwał się Kuros. — Mamę ginąć sytka, jak moja Jantośka niescęsna? — Ze 'dy prawda — rzekł Kulach z Ludzimierza. — Oibwiesom nas, łebo bedom i kołem łomać, łebo ćwiertować jak w jatkak — rzekł Bagancarz z Klikuszowy. — Pasy s nas kazom katowi drzyć — rzekł Truty z Lasku. — Bedom s nas ciało odscypali jak trzaski — ozwał 'się Kapuściarz z Pyzówki. 100 — Ani nas we świenconej ziemi nie dadzom grzybść. Zwiesili głowy. — Baby i dzieci ostawimy sieroty... — Majątki, ziemie świentej odumremy... — Na męki się damy... — A nie sprawimy nic... — Hłop był hłopem ii hłopem będzie... — Pan był panem i będzie panował... — Taki musi być porzondek świata i wola Boska... — Cóż 'bees robieł?... —. My tu nasom śmierzciom światu nie zbawime... — Ani nikogo... — Może ta pan Kostka i dobrze kcieli... — Abo i marsiałek Łętowski... — Ale kie się nie da, 'to się nie da... — A cóż komu z naskiej haw śmierzci przydzie? Nic. — Abo z męki? — Ma 'się odmienić, ;to się odmieni, a 'nie, to nie. — Ale bez ten zamek się nie odmieni. — O, bo wiera nie! — Wto dowodzi — nieg radzi. Ginąć się nikomu nie fce. — Zej ba! Hebaby głowy ni miał! W tej chwili we drzwiach piwnicy okazały, z siwą brodą, Łętowski 'stanął. — Hłopy! — krzyknął. — Hań na murak jyno pięci zdrowyk, a wy tu?! — Tu — odpowiedzieli ponuro. — Cóż radzicie? Chwilę milczeli, a potem Józek Nowobilski rzekł: — Ginąć darmo się nikomu nie kce. Zrozumiał Łętowski i zbladł. — No to co fcecie? — zapytał cicho. — Kaź som jest jąco Maciek Nowob: — Poseł ranę za ozwał się wymija 101


Nastało milczenie. Wtem zagrzmiało i z muru za plecami Łętowskiego gruz się od uderzenia kuli działowej posypał. — Sami widzicie — rzekł Józek Nowobilski. — Nas jest zdrowyk mało co wysy dziesieńci, a hańtyk jest tysiące. Nagle porwał się Szczepan Kuros z niskiego stołka. — Co haw długo ukwalować?! — krzyknął. — Za ' mek trza oddać i jest! Na to chłopi czekali. — Zamek trza oddać! Słuśnie gadze! — zawołali, zrywając się z miejsc dwaj Nowobilscy, Kulach i trzej towarzysze. — Hłopi! Bójcie się Boga! — krzyknął Łętowski. — I zamek oddać, i pod nóż iść! To lepi zginąć w mu — Ja już wiem, jako zrobić! — zawołał Maciek Nowobilski. — Mnie nie trza ucyć. Ja przy wojsku bywał. I porwał się biec. — Kaź lecis? — zatrzymał go Łętowski we drzwiach. — Na mur! Zamek dać! — Przez pana pułkownika nie wolno! — Pytaj się go sam! — Nie pudzies! — Pude! — Marsiałku, puście nas! — krzyknęli chłopi, którym Łętowski drogę z piwnicy we drzwiach zagradzał. — Przez pana pułkownika nic! — Bajto! — wrzasnął zachwalę Kuros i starca wpół uchwycił, by na bok szarpnąć. Gdy się ten ośmielił, ośmielili się i inni. Ubezwład-nili Łętowskiego, a Józef Nowobilski rzekł: — Zapremy was haw, w piwnicy, do czasu. I wepchnąwszy Łętowskiego do lochu, drzwi zatrzasnęli. Maciek Nowobilski zaś na mur wbiegł, powiewając 102 białą czuchą nad głową na znak, który jako dawny wojskowy znał. Dostrzegł pułkownik Jarecki czuchę i pod mury się posunął. — Co chcecie? — krzyknął. — Za Kostkę i za Łętowskiego puścicie nas ślebodno? Jarecki się czerni bał, odpowiedział więc: — Puścimy! — Przysięngniecie? — Przysięgniemy! — Podpisecie się? — Podpiszemy! — No to ustańcie strzylać! Poślemy opis do podpisania! — Dobrze! Skoczył Maciek po Jozuego Zbaraskiego, wywlókł przerażonego Żyda spod stosu pierzyn za kołnierz i rozkazał mu pisać warunki poddania zamku i wolności. Armaty ucichły. Kostki chłopi nie szukali. Nie chcieli mu spojrzeć w oczy. Wiedzieli od Maryny, że spał. Wtenczas Maryna weszła do komnaty i ujrzała Kostkę na łożu Platemberga, nad chęć snem zmorzonego. Wstrząsnęła go za ramię. Zerwał się: — Co?! Sobek z Toporami? — Nie — odpowiedziała Maryna. — Hłopi zamek oddali. — Jak to?! Co?! — krzyknął Kostka skacząc na równe nogi. — Jako wam mówiem. Skoda was. — Kto oddał?! Gdzie Łętowski? Ustrzelon? — Nie, zaparty do piwnice. — Prawdę mówisz? — Prawdę. Kostka opadł na łoże. 103


— Słuchajcie, jak nie wierzycie — rzekła Maryna. — Armaty cicho stojom. Kostka poczekał na chwilę. — Prawda — rzekł. — Skoda was — powtórzyła Maryna. Strasznym wydało się Kostce milczenie oblężniczych armat. — Jak śmierć — rzekł jakby do siebie. Nagle porwał go gniew, wściekłość, tupnął nogą,' cisnął przez zęby przekleństwo, porwał się biec... bronić się jeszcze godzinę, jeszcze dwie... pomoc nadejdzie! Skoczył w drzwi, chciał wypaść na podwórzec zamkowy — ciężkie drzwi dębowe, na schody wiodące, znalazł zamknięte od zewnątrz. Snadź czymś zaparte. Skręcił ku oknu, ale z okien apartamentu Platemtoerga nie było widać podwórca, tylko w dali Tatry, a przed nimi okolicę podgórza. U dołu był wysoki stok skały zamkowej. Niepodobna się było wydostać. — Zamknęły mnie psiewiary! — krzyknął stając bezradnie. — Zamkneni — rzekła Maryna. I po raz trzeci dodała: — Skoda was. W mgnieniu oka, jak tonącemu, przesunęło mu się przed myślą wszystko, sfałszowane listy królewskie, werbunek i buntowanie chłopów, uniwersał Chmiel-nickiego, uniwersał jego 'własny przed dwoma dniami wydany, zajęcie zamku — jawna zdrada i rewolucja... czekać go mogła tylko śmierć. Siadł na łóżku i głowę na rękach na stole wsparł. — Żal wam młodego życia? — zapytała Maryna. Kostka milczał. Nagle coś zahuczało. — Strzelili! — krzyknął radośnie, dźwigając głowę. — Nie — to 'mur kajsi, kulami zdziurawiony, gn.i-chnon. Kostka naprężył uwagę — cicho było. 104 — Żal wam życia? — powtórzyła Maryna. Naówczas Kostka podniósł oczy, popatrzył na nią i począł 'mówić powoli: — Hej, Maryś... Hej, Maryś! Słońce się nade miną wzniosło jak nad młodym dębem, królem drzew, i koronę 'mi uzłoeiło... za cóż tak rychło, tak zaraz chmury miały wzejść, piorun się nade mną miał zakołysać?... Wywyższeń chciałem być — ale nie jeno własnej 'chwały — ludz-kiegom szczęścia pragnął... Wieki miną, nim się to pełnić pocznie, co się za moją sprawą, co się przeze mnie pełnić miało... Królem chłopów, królem małych chciałem 'być, jako on król Kazimierz Wielki... — Królem-jeście kcieli być? — zapytała zdumiona Maryna. Ale Kostka nie wytłumaczył jej, tylko 'mówił dalej: — Wieki miną... Chłopi sami, rękoma własnymi, nóż pęta na ich szyi przecinający w odmęt morski rzucają. Czemu mnie opuścili? Czemu nie przyszli? Oh! Czemuż biskup Pstrokoński, opat tyniecki, Rzymu się bał? Któż pierwszy gubi mnie i któż pierwszy gubi wolność narodu chłopskiego?! Wiem! Zgaduję, kto! Rozżalił się Kostka i łzy mu w oczach stanęły. — Czemu chłopi nie przyszli! — wybuchnął. — Czemu nie przyszli! Zdruzgotali mnie życie młode, sobie powróz na szyję zmocnili! Obaczą teraz! Ogień i miecz ich karać będzie. A mnie jeno śmierć. O Beato, Beato, Beato!... — Świętom Beatę wołacie? — Świętą, mnie najświętszą na ziemi! Miłowałem ci j'a, miłowałem, aż serce tajało we mnie! Miłowałem dziewicę aniołowi niebieskiemu podobną i ona mnie też miłowała. Myślałem z nią szczęśliw na szerokich 'majętnościach, albo i więcej jeszcze, być, a dziś co? Na suchej skale zamkniony, wojskiem oblężon, od wszystkich odstąpień — krzyż 'mnie, mesjaszowi chłopskiemu, z cierni korona, włócznia do boku 105


i gąbka octowa! A o szatę moje, o myśl moje, o cnotę moje szlachta z księżmi kości rzucać będą i niedolę chłopską wydzierać sobie będą, jak krucy kości i ścierw, szponami go 'każdy we swoje stronę ciągnący! Straszliwy żal, ból brzmiał w głosie Kostki. Przybliżyła się doń Maryna i rzekła: — Panie, luto mi was. Pojźrał na nią Kostka. — Użaliło się mi was serce moje. Miejcie pociese-nie. — Jakoż pocieszenie mam mieć? — odpowiedział gorzko Kostka. — Prząśnice, piekielne panny, na kołowrotku nić wam pletły... Już nastarsa nożyce biere, już ogień gotowy, nie wypletom wam nici do znaku, w ogień prasnom. Pocieseie się — na kwilę. — Jak? — Uciesoie się se mnom. — Jak? — powtórzył Kostka nie rozumiejąc. — Tu wam legnę — rzekła Maryna, stając przy łożu szambelana Platemberga. Zezwał Sobek chłopów ze Skalnego Podhala. Spod Osobitej od Orawie pod Murań do Żaru rozlecieli się jego wysłańcy po wsiach podtatrzańskich... Zeszło się przeszło trzystu zbrojnych chłopów przed chałupę Topora Jasicy do Hrubego. Stanęli gromadą, w kosy, łuki, maczugi, ciupagi, często w rusznice i pistolety zbrojni. Było wielu starych, byli chłopcy nieletni, bo młódź parobska w polu przy królu była. Wyprostował się stary Topór Jasica, że się o głowę wyższy niż zwykle zdał, i zieloną gałęzią smrekową krzyż nad wojownikami w powietrzu uczyniwszy, silnym wyrzekł głosem: — Bogu przenoświętsemu was oddajem, Panu Jezusowi i Matce Boskiej Ludzimirskiej! Nieg was pro106 wadzi, a Tur bóg, co ramie dźwiga, i Trząś Straf, co przed nim na kruku leci, nieg będzie s wami! Dźiewięsiły, Ćmy i Krocie nieg bedom s wami, a Cernica Marzanna, Mór poprzed was! Węzokose, jędze straśne, i Dziw-Dziwo z hociom głową, i katdiaboł z wil-cym pyskem nieg wroga przed wami płosom! Jessa, trzy głowy boże, Panie świata, pomagaj w bój! Za czym wyniosła Toporowa Sobcackula jarkich węglików drzewnych na łopacie żelaznej, a Topór obuchem siekiery w łopatę uderzył, że się ogień na wsze strony świata rozprysnął, i gromkim głosem zawołał: — Jako te wągle na strony świata, tak od was nieg idzie moc i przerażenie! Bydźcie zdrowi! — Jezus Maryja s nami' — krzyknęli chłopi. — Ostajcie z Bogeni — Boże prowadź! Wyszedł Sobek na czoło, a Marduła obok niego, z wielkiego męstwa wyrzucający młyńcem w powietrze zberczącą obrączkami ciupagę. Chciał Sobek Janosika Nędzę Litmanowskiego pozwać ku sobie, aby się z nim spotkał, i posłał doń Krzysia z Marduła na Nędzów Gronik. W ciepłe, piękne południe tam zaszli. — Is, is, kieli leży! — ukazał Krzyś Mardule Janosika Nędzę, wyciągniętego pod jaworem do słońca. Z podziwem nań popatrzeli, choć go dobrze znali, a podziw ten w Mardule był tak wielki, że nawet nie budził zazdrości. Mały dwunastoletni chłopiec, celadnicek, siedział za Nędzą na pniaku jaworowym, bo od wieków jaworami Nędzów Gronik zarośniony był, i grał mu na gęsiołkach. Nędza w krzesanice Czerwonych Wierchów błękitno bielejące 'między ciemnymi lasami na reglach patrzał. Białe i różowawe obłoczki ukazywały się i nikły. Krzyś przybrał uroczystą minę, a Marduła począł drobne kroki stawiać. Podchodzili nie zauważeni przylaskiem rzadkim, dom od wschodniej strony 107


ocieniającym. Krzyś ruszył kapelusz nad czołem i 0'zwał się: — Nieg będzie pokfalony! Co se tak hań pozieracie? — Niegze będzie! Witajcie! — odrzekł Nędza, wstając z trawy na widok gości. — Patrzem, bo się mi widzi, ze hań cosi widzem. — Je co? — Jyno się wpatrzajcie dobrze. Straśnie haw u nas w Polanak dzieci na cosik mrejom. U samej mojej siostry umarło dwoje, a trzecie jyno, jyno! Pałrzajciez dobrze! W rzecy mgiełka. Hań za łase, popod turnie. Widzicie? — Haj, widzem — rzekł Marduła. — Obłocek. — Obłocek, wpatrzaj się tęgo, a przisłoń ocy, bo słonko razi. W białej sacie Ciha, bogini moru dziecięcego, hodzi, a wianek 'ma na głowie z cyrwonego polnego maku i krwawiącąm hustom włosy obwija. Ja tu już uwazował, ize ona hodzić ma, bo kwiaty skły i trawa miejscym tak jak kieby pozwypalował. Ona to hań! — E? — zawołał Marduła z przestraszonym niedowierzaniem. — O, ona będzie — potwierdził Krzyś z dwóch powodów: raz, że we wszystko nadzwyczajne wierzył, po wtóre, że skoro tak potęga Janosikowa widziała i mówiła, to tak musiało być. — No to jom widzicie — rzekł Nędza. — Ona hań jus dość dawno miga. Ceka pewnie na Kanie, co te dzieci, co jej zuciekały, przywabi ku sobie, pohyce i hań je na obłoku prziwiezie. — E jakoż to? — zapytał chłopczyk, co gęśle trzymał. — Ciha jest cyrniata na gębie, a ocy ma wyłupio-ne, jak u sowy, i takie jak mróz. Powietrze koło niej jak z grobu, zimne, 'wilgotne, zatychnione. Białom ma smate na sobie, taki płasc, opleśniony, a pręt carny trzimie w rency i ka na dziecko trefi, to go tym pręte tknie i dziecko mrę. 108 — Sine się stanie, jak kiebyś go zadawieł — rzekł Krzyś. — Ja to widział pod Budzyne, be temu ze trzydzieści roków. — Haj. A te dzieci, co jej ucieknom, to zaś ściga piekielna bogieńka niescęńścia, Kania. T'a się obróci każdemu dziecku w jego matkę, kie się ś niem stretnie, i wabi go ku sobie. Dzieci lazom jak głupie, to je pote na obłoki posadzi, siednie ku nim i leci. — Ka? — zapytał 'chłopczyk. — Je wtoz wie? Ciha służy u Marzanny, Kania zaś Cihej dospomaga. — Ja jesce se staryk ludzi słyhował o Śmiertnicy i o Dżumie — rzekł Krzyś. ' — Tote to jyno starsyk ludzi naracyj bierom — rzekł Nędza. — Mnie to Sablik radzie! o nik. Beły haw obie pote, kie tu Tatarzy w Kościeliskiej Dolinie byli i z Polakami się bili *. — Dżuma pono jesce gorsa — rzekł Marduła. — Sytkik wte Carny Bóg i Peklenc z piekła puścili. Trzybek i Marzanna na Pogwizdowyk skrzidłak lecieli i hłopów i baby bili, a Mór z kosom za niemi seł. — Haj. Boby se sama Dżuma nie dała rady — rzekł Marduła. — Wte mieli hrubom robotę — zauważył Krzyś. — Bajto! Sablikowi gwarzeł pradziadek, co się ludzie kopyrtali jak muhy. — Bie! Nie kopyrtałbyś się, kie cię taki palice tknie?! — rzekł Krzyś. — Wicie jom? Cihom? Ona hań ciągle z łasa we wirhu wychodzi i wraca. Ja się ku niej od samego ra kie tu Tatarzy w Kościeliskiej Dolinie byli i z Polakami się bili — powtórzenie miejscowego podania, wiążącego powstanie nazwy Doliny Kościeliskiej ze słowem “kości", które pozostawić mieli rzekomo Polacy pokonani przez Tatarów, lub na odwrót, najeźdźcy pokonani przez Polaków. Fakty przeczą legendzie, ponieważ Tatarzy najazdem swym w r. 1241 nie objęli Tatr, choć dotarli w ich pobliże (okolice Pienin). 109


nią patrzem. Ceka na Kanie pod turniami — mówił Nędza. • — Wiera ceka — przytwierdził z przekonaniem Krzyś. — Pono śmierzć, Marzanna, na piersego kwietnia, wte, kie słomianom osobę we wodak topiom a śpiewajom: “Śmierzć się wije po płotu, sukająca kłopotu" mrę — ozwał się chłopczyk z gęślikami. — Wiera ci ta śmierzć mrę! Nie gadaj gówien!... — odpowiedział Nędza, a Krzyś, z podziwem nań patrząc, rzekł: — Terazeście wej, Janosiku, dobrze pedzieli! \<y macie rozum! I popatrzał z pokiwnięciem pochwalnym głową fcu Mardule. — No, aleście haw do mnie s cemsi prziśli? — zapytał Nędza. — Maciuś, powiedz mace, ze som jest goście. Coby mleka prziniesła i oscypka, i spyrki, i placka. Wyniosła zatem gaździna, wzniosłego wzrostu i pięknej powagi, poczęstunek; popod jaworami legli, jedząc i pijąc. A chłopczątko przygrywało im na gęślikach, raz po raz przerażonymi oczyma ku białoróżo-wym mgłom pod krzesanicami Czerwonych Wierchów poglądając. A gdy się najedli i napili i Marduła z Krzysiem, po co ich Sobek Topór posłał, opowiedzieli, odrzekł im Nędza, oddając naprzód, jak przystało, cześć Sobkowi: — Sobek Topór hłop jak się patrzy, i my dwa, kieby na to padło, to bymy świat oznieśli. Ani nie wiem, wto lepsy, jyno co Sobek jakisi powolniejsy. Ale ja ta wojny mam dość po Węgrak, za Tatrami. I co mnie to ta obchodzi? Ku mnie haw nie idzie nik, żaden pan ani ksiądz, ani Żyd, ani pahołek, cy to królewski, cy kaśtelański łebo starościński, nieg będzie, jaki fce, bobyk go obuske wypłacie!, coby syćk.ie zęby we smatece du domu poniós. Mnie haw dobrze. Komu źle, nieg się broni. Jakby mnie źle beło, to 110

ja hań nie pudem nikogo pytać, ba się bedem bronił sam. Moje interasy hań — wskazał za Tatry — nie po dziadowskik dolinak. A i casu nie mam tracić. Sablik ośpihował bogatyk kupców, co pojadom bez Luptów, idzieme na nik i moi itrze hłopi jutro. — Sytka polscy hłopi majom wstać — rzekł Marduła. — I ci od Krakowa i od Sąca? — Ha j. — Dobrze, coś mi pedział! Ja by się hań z Labami miał babrać? Nędza Litmanowski, skrzidlaty Podhalan? Bajto! Jesce kiebyście sami Górale, hoćby ta i Klisce, i Zagórzanie, na jaki dwór śli! Może byk ta i poseł. Z podkówcarzami kieby się mi dało zejść, to heba po to, cobyk ś nik kopę w polu ustawieł, jak ze snopków owsianyk. — O całom Polskom idzie — rzefcł Marduła. — Tak mi Sobek ipedzieć kazał. — Je jakaż to ta Polska? I ka? Tu, bo my Polacy, a za granicom Orawcy i Luptacy, a pote Madziary. A ku Krakowu nie Polska, jyno Lafy. Ze cóż mi ta po hańtyk hłopak? Nieg im ta i za pazdury drzyzgi wbijajom. Mnie to jedność. — Król spoiny... — Pan Bóg jesce spólniejsy, taki twój, jak i miemieeki. A bees to Miemca bronieł? Jesce byś bestyjom kopnon, jakby go maścili, kiebyś jyno piętę wraził. Na taki argument zwiesili Marduła i Krzyś głowy w zakłopotaniu. — Powiedźcie Sobkowi tak: — dodał Nędza — ja hań w doliny nie pude, bobyk się wodom struł i pod nos by mi dółskie powietrze śmierdziało. Ba jakby haw wto do nas z Góralami, ze skalnemi, wojnę fciał robić, to ja mu zastompiem. Wte nieg odkażę po mnie. A i to. Jest hań nizy tyś zbójnicy godni, Ce-piec, Sawka. Nieg robiam, co uwazujom. A mnie by nie rzec było hań im zbójecki honor odbierać iść. Stary Sablik pada, jize niedźwiedź spod Krziwanin 111


nie pudzie niedźwiedziom pod Osobitom łebo pod Wysokom wołów paśnyk bić. Ja tu, tam oni zbójeccy hetmani. Ja im ta przeskadzać nie pude. — Kie to nie o zbójectwo rzec idzie. Tem rażę — rzekł Marduła. — Sewiec jyno buty robi, a 'kowal jyno konie kuje — odpowiedział Nędza. Powtórnie zwiesili w zakłopotaniu głowy posłowie i widząc, że nie wskórają nic, ku odejściu z powrotem się zabierali. Ale Nędza wtedy wstał, do chałupy poszedł i wkrótce stamtąd do czekających z darami powrócił. Dostał tedy dla siebie Krzyś pięć złotych węgierskich dukatów, pięknie pod słońce migocących, a Marduła nóż liptowski w cisowy trzonek oprawny, w kościele w Ruziomberku przez biskupa święcony, aby się nim przez trzydzieści brzuchów można wypruć, po wielkim i sławnym zbójniku Śliwie z Kubina. Dla Sobka dał Nędza blachę złotą, równie świętą, bo ze zabranej w Kieżmarku monsitrancji, wielki talizman w przygodzie, przez słynnego Stanika w Starem Bystrem misternie przekowaną, dla Maryny złotej lamy na gorset, kupcowi w Koszycach skradzionej, i dla starego Topora Jasicy cztery flaszki wina, własnoręcznie przez Sablika ze znawstwem rzeczy w piwnicy w Ujhely pod Tokajem u grafa wybranego. W winie tym był ogień życia. Każdy dar wręczając, Janosik Nędza, co trzeba było o nim, powiedział. Złotem suł ze szczodrych, białych rąk, co nigdy nic twardo nie robowały. A matka jego, dumna gaździna na stu krowach, dla Maryny sztukę ślicznego płótna, w domu uprzędzio-nego, dodała. Z zadowoleniem na tę moc swego rodu i podziw przybyłych patrzał, stojąc w progu, stary Nędza Litmanowski, Janosików ojciec, pan czterech-set owiec i polan niezmiernych. I na skinienie jego celadnicek dzbanek gorzałki wyniósł, którą uraczyli się wszyscy do sytości. Zarazem się pożegnano. — Hej — mówił Krzyś, chwiejąc się nieco na krót 112 kich, poderwanych w kolanach nogach — hej, wieś, powiem ci: majontek! — Majontek — powtórzył, usiłując się utrzymać w równowadze, Marduła. I obaj jedną myślą przejęci zawiedli na gęsty las, którym powracali: Sobek, niepomyślną odpowiedź Janosika Nędzy otrzymawszy, nie czekał, ale ruszyć do Czorsztyna postanowił. Jednak nie wprost, jak było najbliżej, na prawo w stronę Pienin, lecz w dół na dunajeckie koryto, wsiami większymi, bo się spodziewał po drodze ludzi zagarnąć. Aliści biskup krakowski, Gębicki, do kogo mógł, listy słał, a wojewodzie Sieniawski, zdrową już niemal lewicę czując, zaopatrzenie zamku w Sieniawie pozostawiwszy, mimo iż tak znaczne, hufy królowi pod Beresteczko wyprawił, jeszcze dwieście siedm-dziesiąt koni z sześciu działami polowymi pod Czorsztyn na wezwanie biskupie mógł ruszyć. Żołnierz każdy w strzelbę i pistolety w otstrach był uzbrojony. I ci się ze Sobkowymi chłopami, ku którym się już niewielu przyłączyło, bo w Szaflarach wszystkich chłopów ksiądz zatrzymał, na równi pod Nowym Targiem o południu zeszli. Nagle, jak na zaklęcie, z mrocznego lasu wypadli Sieniawskiego żołnierze. Siły były te same, ale uzbrojenie i sprawność bojowa inne. W mig obiegli dragoni chłopów i z koni z rusznic ognia do nich dali, gdy sześć dział prosto w kupę kartaczami bluznęło. Jęk się podniósł, strach Górali ogarnął. Spotkanie było tak nieprzewidziane i niespodziewane, atak tak gwałtowny, że się .chłopi od razu zmieszali i bezład się wszczął. Na próżno Sobek ciupagę wzniósł i ze wściekłym przy boku Marduła z nożem Janosikowym w ręku ku najbliżej stojącym dragonom pędem ruszył; na próżno kilkanaście strzelb 113


chłopskich huknęło i kilkadziesiąt strzał furknęło przez powietrze. Ten i ów dragon zachwiał się i spadł z konia, ale palba ich i armaty, przez ćwiczonych artylerzystów Sieniawskiego kierowane, waliły chłopów jak burza las. Rozbiegli się w ucieczce *. Sieniawski rannych chłopów z placu ruszać zakazawszy, aby za żywa dognili, i dragonów na straży tego czynu kilku zostawiwszy, sam pod Czorsztyn co pary w koniach kłusował, aby przybyć, nim go wezmą bez niego Z oczami w sufit wlepionymi, uwięziony w komnacie Platemberga, leżał Kostka na łożu drugą już godzinę z rzędu. Maryna obok siedziała milcząc. Czekali. Wtem otwarto drzwi przedpokoju i kilku ludzi weszło: zastali podwoje do sypialnej komnaty Platemberga zamknięte i zapukali silnie. — Kto? — zapytał Kostka. — My. Poznał głos Maćka Nowobilskiego. — Łotry, tchórze i zdrajcy?! — krzyknął. — Nieg pan odeprę. Pote bedzieme gadać. Kostka porwał się i klucz w zamku przekręcił. Weszli obaj Nowobilscy, Kuros i trzech innych chłopów. — Daliście zamek! Potężni chłopi przeciw niskiego Kostki zmieszali się, aż Kuros zuchwale rzekł: — Kupilimy życie i wolność za wase głowy. — Za czyje? — Za wąsom i za Łętowskiego. Rozbiegli się w ucieczce — Epizod z rozgromieniem chłopów pod Nowym Targiem fikcyjny. Do epizodycznego starcia wojska pod dowództwem Jordana z czernią doszło jedynie pod samym zamkiem czorsztyńskim, przy czym starcie nie przyniosło rozstrzygających wyników. Chłopskie masy powstańcze, opóźnione w swym pochodzie napadami na poszczególne dwory, stanowiły dla wojsk biskupich zagrożenie jeszcze pewien czas po pojmaniu Kostki. 114

Roześmiał się wówczas Kostka. Roześmiał się szeroko. I śmiał się długo, długo, serdecznie. A potem ręce naprzód wyciągnął i rzekł: — Wiążcie mnie! — Tego nie trza, jak pan dobrowolnie pudom — odpowiedział Maciek Nowobilski, nie patrząc Kostce w oczy. — Dobrowolnie pójdę — dobrowolnie narażałem się na śmierć dla was, to i dobrowolnie pójdę na .nierć przez was. Idźmy. I Kostka postąpił przed siebie. — Hłopi — ozwał się Józek Nowobilski z wahaniem. Ale Maciek rzekł: — Przisiengnione, podpisane, skońcone. — Gdzie marszałek Łę+owski? — zapytał Kostka. — W piwnicy je — zaparty. Zaraz go wywiedzieme. — Przyjaciele — rzekł Kostka łagodnie — we mnie i w nim zabijacie sami siebie. — Kieby odsiec beła nadciągła, kieby hoć Sobek z Hrubego bel nadeseł — lepsi co dwie głowy spad-nom, jako cobymy sytka mieli być o głowę krótsi — uniewinniał rzecz Józek Nowobilski. — Mielimy ostawiać baby, dzieci sieroty? — mówił Bagancarz. — Łętowski stary, wyście nie zeniaci — zauważył Kulach. — Wyście nas zreśtom na to prziwiedli — ozwął się Kuros. — Za wąsom sprawom my tu prziśli, za wasym oskazem w zamku się bronili. Obiecowaliście dziesienć tysięcy hłopów — kaź som jest? — Kieby beli prziśli... — Sami powiedzcie, panie, comy mieli robić? — rzekł Maciek Nowobilski. — Dwa dni my się bili jak lwy, jageście to sami nie raz i nie dwa razy do nas rzekli. Syćko Złybóg bożek przeklon! Nie stanie się nic. Ginońć — o co, ale o nic? — Haj, haj! — przytwierdzili chłopi. 115


Otwarli Nowobilscy drzwi od piwnicy i wyszedł z niej Łętowski. Z lękiem spojrzał 'nań Kostka, ale chłop był spokojny. Nie rzucił mu ani jednego spojrzenia wyrzutu czy żalu. Przystąpił do Kostki i wyciągnąwszy ku niemu twardą, zmarszczoną od pracy rękę, rzekł bez wzruszenia: — No to już my nań! Wszyscy zdrowi i lżej ranni chłopi, obie Nowobil-skie i Hanka, Żydzi, z pęt uwolnieni, otoczyli Kostkę i Łętowskiego. Maryna szła z tyłu jak nieprzytomna. Okropności, które słyszała była o kochanku swoim, Sieniawskim, a które jej z myśli nie ustępowały, szturm do zamku, w którym walczyła, lejąc na żołnierzy smołę, gruz strącając i widłami wdzierających się po drabinach prąc na dół, godzina przepędzona z Kostką w komnacie Platemberga, nieprzyjście brata, zdanie zamku i wydawanie Kostki na śmierć, i spokój jego, podobny do spokoju drzewa na walącym się urwisku w czas ciszy: wszystko to oszołomiło ją, jakby zamroziło krew. I chłopi milczeli. Nawet zuchwały i 'zawzięty Kuros odwrócił głowę w bok i oczy przed siebie w ziem puścił. Stali tak — w chwili wydawania ludzi na śmierć *. Wtem ozwał się chrypliwy, wąskoustny głos: — Kłaniam jaśnie wielmożnemu panu staroście pułkownikowi, kłaniam!... Stali tak — w chwili wydawania ludzi na śmierć — Źródła historyczne potwierdzają fakt, że do ostatecznego upadku Czorsztyna przyczyniła się zdrada niektórych członków załogi, będących w porozumieniu z harnikami z oddziałów oblężniczych. Szczęsny Morawski twierdzi — wbrew wersji Tetmajera — że do zdrady przyczynił się Wasyli Czepiec, przebywający z Kostką w Czorsztynie. Wg całkiem odmiennej relacji ówczesnej, Napierski został ujęty wskutek jakoby łatwowierności okazanej harnikom ks. dziekana Kaszkowica, którzy pod pozorem niesienia pomocy Napierskiemu, wpuszczeni na zamek, ujęli następnie przywódcę powstania podhalańskiego. 116 To Jozue Zbaraski przestał się bać Kostki i chłopów. A to tym więcej, że w tej chwili przez otwartą bramę zamku wjeżdżał na siwym dzianecie pułkownik Jarodki, a obok na rosłym, izłotogniadym tureckim, bojowym bachmacie, w bok buławką pozłacaną wsparty, wojewodzie Hieronim Sieniawski. Za nimi dragoni. Wpadli też i chłopi czorsztyńscy i zaraz widząc zmianę fortuny, przypodobać się wojsku chcieli i Kostkę jęli szarpać za długie włosy i pomstować mu. Przerażony jęknął rozpaczliwie, lecz Jarecki dragonom chłopów precz odpędzić kazał. Wtedy Sieniawski podjechał bliżej i krzyknął drwiąco: — Tuśmy się spotkali, panie Kostka?! Ale w ten raz wzrok jego padł na twarz Maryny. — Wszelki duch Pana Boga chwali! — krzyknął żegnając się przez czoło, lewe ramię i pierś złoconą buławą. — Maryna?! Ty tu co robisz?! Zacisnęło się Marynie gardło. W zdumieniu, w zasłupieniu poznała Sieniawskiego. Wojewodzie lekce sobie Jareckiego, oficerów i obecną szlachtę ważył — był pan, a oni wszyscy do strzemion mu się ledwie, by sobie jego pańskie łaski zaskarbić, nie gięli; za nic też miał wzięcie w taki sposób Czorsztyna. Pchnął konia i blisko ku Marynie podjechał. — Maryna, ty tu, przy tym drabie?! — rzekł surowo, wskazując buławką Kostkę, którego już wraz z Łętowskim dragoni Jareckiego otoczyli. Maryna milczała. Żal, ból, oburzenie, gniew mowę jej odejmowały. — Ty przy tym psie?! — powtórzył. Marynie głos wrócił. Wyprostowała się i rzuciła Sieniawskiemi" prosto w twarz, co jej do myśli przyszło. — To, coś 'ty bez dwa roki ode mnie ani upytać, ani za złoto kupić nie zdołał, to on ode mnie przed godzinom dobrowolnie dostał! Teraz wieś?! Zapłynął krwią Sieniawski na twarzy, aż się pur 117


purowy stał. Słowa mu brakło. Nagle buławkę złoconą wzniósł i z konia w głowę Marynę trzasnął. Bluznęła krew, a Maryna, krzyknąwszy: Jezus Maria! — z rozkrzyżowanymi rękami w tył padła. Potem wbił w boki bachmata złote ostrogi i zdarł go cuglami, że wspięty na zadnich kopytach skręcił, i skinąwszy buławką przed siebie, między swoich konia wparł i poleciał ku bramie jak opętany. Runęli za nim jego kawalerzyści. Ruch się zrobił koło Maryny. Podjęły ją z ziemi Nowobilskie z Hanką. Maćkowa jej do serca dłoń przyłożyła, a widząc, że żyje, zaniosły ją ku studni i trzeźwić zaczęły. Wojsko 'zrabowało zamek do cna, potem Jarecki, zostawiwszy w nim 'załogą piechotę biskupią z armatami, Kos'tkę i Łętowskiego na luźne konie wsadziwszy, co tchu, w obawie przed mogącą nadciągnąć od Czarnego Dunajca lub Babiej Góry czernią, ku Nowemu Targowi z dragonami ruszył. Gnał przez Luboń, Myślenice i Mogilany i "na drugi dzień pod wieczór do Krakowa docierał. A tam, gdy się o prowadzeniu buntownika Kostki wieść doniosła, wyjechała naprzeciw druga dragonia na Kazimierz, 'za staw królewski, w towarzystwie panów szlachty Siewierskich pod chorągwiami. Tam wsadzili go na kolasę i stojącego przywiązali do drabinek, ręce związawszy. Stał w kolasce, że go mógł każdy widzieć. Stał i wesoło, śmiało, swobodnie po tłumie ludzi, bo lud srogi wyszedł na Kaźmierz, pozierał. Łętowski siedział za nim w kolasie, z rękoma w tył związanymi, w magierce i brudnej koszuli. Przez Grodzką bramę 'koło wału, przez miasto przywieziono ich przed pałac biskupi, stamtąd odwieziono na zamek i wpakowano Kostkę do wieży szlacheckiej, Łętowskiego 'do złodziejskiej. A już w Szaflarach księdzu plebanowi tamtejszemu oddawali chłopi uniwersał Chmielnickiego, dany przez Kostkę Cepcowi i Sawce, a przez nich i ich wysłanników pomiędzy lud rozdawany. Ten uniwersał ple 118 bań szaflarski biskupowi Gębickiemu posiał, podpisując “pod przysięgą", skąd go dostał, i ten uniwersał, przetrząsając w więzieniu kieszenie Kostki, w jednej kieszeni znaleziono. Zebrał się na gwałt sąd krakowski i na gwałt strażnik grodzki przedłożył protokół, akta, listy i uniwersały Kostki, raporta zaciągów niemieckich i ów uniwersał Chmielnickiego i wniósł oskarżenie. Śpieszono się, bo słuchy szły, że Górale odbić Kostkę ciągną. Nie chciało się to panom krakowskim, a osobliwie biskupowi Gębickiemu, pomieścić w głowie, żeby jeden jakiś młody człowiek, bez bogactw, bez znaczenia osobistego, bez potęgi, Kostka czy nie Kostka, choćby jak śmiały, porwał się sam na szlachtę, i to w tak bezczelnie zuchwały sposób, gdyby kogoś za sobą za plecami nie miał. Agenta czyjegoś w nim podejrzewano. Samo porozumienie 'z Chmielnickim, przed którym bądź co bądź wielkie wojsko Rzeczypospolitej w tej chwili stało, "wydawało się niewystarczającym. Jedni mówili: Rakoczy, inni: cesarz niemiecki, inni imię samego nawet króla, którego ogół szlachty nienawidził, w grę wciągali. Mógł on o przygniecenie żywiołu szlacheckiego skrycie się starać. Inni rachub nawet pomiędzy sobą szukali. Wiedziano, że Kostka po dworach pańskich bywał. Mogły być czyjeś ambicje, zemsty, zamysły poruszone... Kostka mógł być podstawioną figurą jakiego magnata, dążącego do zrujnowania i unicestwienia rywali, detronizacji gasnącej dynastii Wazów i sięgnięcia po chłopską koronę... Ksiądz biskup Gębicki zaś, któremu pełniący cnoty św. Franciszka z Asyżu opat tyniecki dawno już pod oczy padł, a który, jak wiadomo było, Kostkę nie tylko ostatnim czasem gościł, ale nawet glejt bezpieczeństwa, w oskarżeniu przedłożony, od niego otrzymał: tam podejrzenia swe zwrócił. Nie mógł sobie biskup wyobrazić, czego by opat w związku z buntem chłopskim szukał, co by zyskał, 119


ale faktem było, że gdy się wszyscy tego ruchu bali, on się go nie potrzebował bać. Za nic, dla świątobliwości opata i jego cnót miłosiernych, Kostka by był listu bezpieczeństwa tak starannie stylizowanego nie dawał. Ręka rękę myje — myślał ksiądz Gębicki — też kruczego tylko oka kruk szczędzi... Mógł opat w razie potrzeby schronienie obiecać Kostce, mógł mu i pieniędzy dostarczyć... Kto wie, co on tam, chodząc po swoim tynieckim ogrodzie za murami, mógł myśleć... Kostka wyznać prawdę i wyjawić wszystko musiał. Postanowiono przeprowadzić z uwięzionymi śledztwo na mc.kach. Ze zamkowego okna szlacheckiej turmy pozierał Kostka nad Wisłę w stronę Tyńca. Było rano, świt. ślicznie wschodziło ogromne słońce, 'złocąc niebo od razu zuchwałym blaskiem. Na Wiśle zazieleniła się i zasrebrzyła fala. Jak okiem sięgnąć zboża i łąki, pełne kwiecia białego sady, ogrody kwitnące i naokoło puszcze. Góra Świętej Bronisławy zielona, białe wieże kościoła kamedułów bielańskich z czarnymi dachami, jakby pochylone nad Wisłą. Szeroka, zielona przestrzeń Błoń, na które już stada miejskie ze Zwierzyńca, z Półwsia Zwierzynieckiego, z Woli, z Czarnej Wsi, spod łobzowskiego Kazimierzowskiego pałacu wyganiano — stada krów i konie. Pod zamkiem i naokół cicho — cicho aż het poza pola ku błękitnym wzgórzom Beskidu, ku dalekim, majaczącym w szeżodze rannej ostrym, lśniącym widziadłom Tatr. Szły drobne z wysoka postacie bab krakowskich w jaskrawych chustach, jasnych spódnicach i czerwonych butach, z koszykami na rękach i plecach do Krakowa na targ. Szły po dwie, po trzy, czasem grupką — drobne, kolorowe, jak w jasełkach dla dzieci. Na zamkowej górze pod murami śpiewało mnóstwo 120 ptaków wiosennych, czyniąc świegot i wesołe, radosne dźwięczenie powietrza. Świat cały obudził się ze snu i otwarł barwne, świetne, dźwięczne źrenice. W taki czas opat ksiądz biskup Pstrokoński chodził po swym tynieckim parku i pacierze poranne odmawiał. Kwitły koło niego jabłonie i czereśnie, zieleniła się winnica benedyktyńska, kwitły starannie hodowane i pielęgnowane róże, lilie, narcyzy, fuksje, piwonie i tulipany. Pachniał mu w spokoju ogród, w pogodzie i rozmodleniu porannym. I wydaje się opatowi, iż Bóg widzi jego modlitwę — jego i klasztornego ogrodu; iż odwieczne dęby, lipy i klony, wśród których w surowym swym habicie się przechadza, wpół z nim się modlą, jakoby kopułę nad ołtarzem, baldakim splecionych konarów nad jego pacierzem czyniące. O ojcze, ojcze Pstrokoński!... Czemuż nie chciałeś krzyża w rękę wziąć i z murów klasztoru twego, z Tyńca bram wyjść i chłopom polską, chłopską wiarę powiedzieć, i krzyż im w zboża, w bławaty polne, w trawę łączną owity wynieść?... Czemuż nie chciałeś papieżem chłopskim być, narodowego kościoła jutrznią i wieszczem?... Czemuż nie chciałeś być zwiastunem i głosicielem chłopskiego, polskiego Chrystusa? Czemuż wolałeś być i pozostać sługą Rzymu? Czemuż dałeś na zatracenie sprawę świętą, czemuż w rękach sług Rzymu i przyjaciół hardego barbarzyństwa przepadła? O Beato! Beato Herburtówna, piękna, oto przez twoje ręce w ręce sądu wydany!... Boleśnie, żałośnie patrzył Kostka przed siebie. Otwarły się drzwi żelazne. 6 Legenda Tatr 121


Wszedł dozorca więzienny i dwóch drabów z krótkimi, szerokimi tasakami w ręku. — Na sąd? — zapytał Kostka. — Nie, na męki — odpowiedział dozorca. — Jak to?! Nie odpowiedziano mu nic, jego zaś zimny pot oblał od stóp do głów w jednym momencie. — Na męki?! Czemu?! Za co?! Możecie mię zabić, lecz po co męczyć macie?! — Nie wiemy. Przywieść rozkazano. Opanował się Kostka. — Idźmy — rzekł, podobnie jak kiedy go wydać miano w Czorsztynie. Powiedli 'go na dół po wąskich schodach kamiennych, wywiedli w 'ciemny korytarz i wprowadzili w niskie sklepienie, kształt piwnicy mające. Tam na ścianach czarnych ciosowych tliły się kagańce czerwone i słaby blask dnia przez kratowane okna zazierał; obok stołu nisko płonęła w tyglu siarka żółtym płomieniem. Siedział za "wielkim stołem, 'czarnym suknem okrytym, sędzia w kapturze zapadłym na oczy, w opończy długiej. Obok stał kat i jego pomocnicy. Stawiono Kostkę przed stół. Stanął prosty i sztywny, jakby wyniosły. Królewski syn, ludu wódz i zbawiciel... — Ktoś jest? — zapytał sędzia. — Aleksander Leon Kostka Napierski ze Sternberku. — Kłamiesz! — rzekł sędzia. — Kłamać nie będę. Jam Władysława Czwartego króla syn. — Z kim byłeś w zmowie? Nie rzekł nic. — Bierz go kat! Zbliżył się kat i jego pomocnicy. Zwleczono z Kostki odzienie do pasa. Do obręczy żelaznych, w podłogę wbitych, przywiązano mu nogi, do podobnych obręczy, wtwierdzonych w powałę, ręce i przewleczono sznury, które ujął kat w dłonie. 122 — Z kim byłeś w zmowie? Nie odpowiedział. — Włócz go kat! Raz! Kat wyprężył sznury. Zatrzeszczały 'kości w stawach w 'ciele Kostkowym. — Z kim byłeś w zmowie? Dwa! Trzy! Pal go kat! Dwaj pomocnicy kata przytknęli pochodnie do płonącego tygla i zapaliwszy przybliżyli je do wytężonego, wyciągniętego w strunę 'ciała Kostki, do boków. Skóra poczęła smędzić. — Z kim byłeś w zmowie? Milczenie. — Raz! Dwa! Pal go trzy! Kat zanurzył żelazną warząchew w 'tyglu i bryznął płonącą siarką na obnażone piersi Kostkowe. Ze ściśniętych jego zębów wydarł się krótki, dziki Jęk: — Będziesz mówił? — zapytał sędzia. — Będę! — stęknął Kostka. Cofnięto płomienie, sfolgowano sznury. — Chłopów zbuntować chciałem, Ohmielnickiego pomoc przyrzeczonąm miał — jego włócz! Rakoczy zjednany był — jego pal! Werbować Niemców posłałem, Kraków rabować, kościoły palić, dwory szlacheckie w popiół mienić, szlachtę tępymi nożami rżnąć chciałem! W zgliszcze, w perzynę, w kurzawę dawną Polskę obrócić chciałem, nową z polskiego dębu i polskiej pszenicy postawić! Jak mór, jak Boży gniew, jak wulkan i trzęsienie ziemi, jak deszcz ognia 'piekielnego Gomorę duchowną, Sodomę szlachecką przejść, zniweczyć ślady i pamięci imienia nie pozostawić chciałem! We krwi i ogniu utopić 123


i zatopić was, księża, panowie, szlachta, biskupi, rycerze, sędziowie, kąty: tegom chciał! Runął i zemdlał. Ocucono go wodą. Sędzia, wzburzony, więcej go już nie pytał, rozkazał pod pachy wziąć i do celi odwlec, a co Kostka mówił, spisał. Z kolei przyprowadzono Łotewskiego. Ten, wchodząc, przeżegnał się i westchnął. — Nazywasz się? — zapytał sędzia. — Stanisław Łętowski, sołtys z Camego Dónajca. — Z kim w zmowie byliście? A Łętowski odpowiedział: — Z Panem Jezusem, co ludzi sytkik równyk stwo-rzeł. Wkręcono mu palce w śruby i obcęgami żelaznymi szczypano ciało, ale nawet nie jęknął. Powiedział tylko: — Choćbyście mnie tu umencyli, nie powiem nic, bo nic do powiedzenia nie mas. Heba to jedno: nie dziś to jutro! Zreśtom wiecie sytko. Ale biskup Gębicki miał list proboszcza z Lubnia w ręku. Posłano pięćdziesięciu dragonów do Pcimia i ci na siodle rektora Martinusa Radockiego rzemieniami umocowawszy, przywieźli go do Krakowa, gdzie był przed sąd postawień, męczon, lecz tak samo, jak Łętowski, mówił, że nic nad to, co wiadomym jest, do powiedzenia nie ma. Tymczasem przyszły wieści, iż król spod Sokala * Michała Zebrzydowskiego, miecznika koronnego, z kilkuset jego własnymi ludźmi, przydając mu pieniężnie zaciągniętych, kozackie chorągwie cztery i dragonów pana Marcina Czarnieckiego cztery kornety, przeciw rebelii chłopskiej wysłał, a ku tym przyłączył się pan Aleksander Michał Lubomirski, ko król spod Sokal a... — Mimo od wiosny 1651 grożącego ze strony Kozaków niebezpieczeństwa król istotnie wysłał latem pod Kraków około 2 tyś. wojska pod dowództwem Michała Zebrzydowskiego l Aleksandra Michała Lubomirskiego. Obaj byli osobiście w wyprawie zainteresowani, gdyż dobra ich w Krakowskiem leżały na terenach zagrożonych powstaniem. 124 niuszy koronny, sandomirski starosta, “chcąc i majętnościom swoim, które wszystkie prawie około Krakowa leżały, succwrere * i oraz się spodziewając prędzej w tej tam na sławę dobrą zarobić okazjej". Ku temu i Lanckoroński, śniatyński starosta, się przybrał. Ci z uwalniającą od pospolitego ruszenia attestacją królewską: “Jan Kazimierz, z łaski Bożej, Król Polski, Wielkie Książe Litewskie, Ruskie, Pruskie, Mazowieckie, Żmudzkie, Inflanckie, Smoleńskie, Czerniechowskie, a Szwedzki, Gotski, Wandalski dziedziczny Król. Wszem wobec i każdemu z osobna, komu to wiedzieć należy, a mianowicie Dygnitarzom, Urzędnikom, Starostom i wszystkiemu Rycerstwu i Obywatelom koronnym, uprzejmie nam miłym, oznajmujemy, iż na zatłumienie buntów i tumultów, w województwie krakowskim i po wszystkim Podgórzu przez jednego łotra wszczętych, niejakiego Aleksandra Kostkę, wyprawiliśmy etc. etc. etc... za czym, jeżeliby którego spod tych chorągwi Urodzonego Koniuszego Koronnego towarzysza albo czeladnika kto względem tego pospolitego ruszenia turbować chciał, aby za ukazaniem tej attestacyej zaraz wolny od prawa zostawał. Na co dla lepszej wiary przy podpisie ręki naszej pieczęć koronną przycisnąć rozkazujemy. Dań w obozie pod Beresteczkiem dnia XXVI miesiąca Czerwca, Roku Pańskiego MDCLI, panowania naszego polskiego III-go, szwedzkiego IV-go roku. Jan Kazimierz Król" — ruszyli. Też “Jerzy Hrabia na Wiśniczu Lubomirski, Marszałek Wielki Koronny, Generał Krakowski, Spiski, Chmielnicfki etc. Starosta", wszystkiej szlachcie, którą “za nastąpieniem niebezpieczeństw od ściany podgórskiej i żarzącej się między chłopy rebelliej J. K. Mc. Pan nasz M-ciwy dla obrony i zabieżenia wszczynającym się rozruchom, ze zdaniem Panów Rad i Senatu powracać raczy", attestację “z władzy urzędu swego" dał, że “ochotni do obrony całości ojczyzny succurrere (łac.) — przyjść z pomocą 125


efcc. byli" i teraz “za samym zdaniem tylko, wolą J. K. M. i Senatu potrzebą Rzpitej pociągnieni, wracają". Razem 2000 wojska z wielkim strachem, mimo potęgi kozackiej i tatarskiej naprzeciw, na gwałt wyprawiono. “Albowiem najbardziej ze wszystkich niepokojących wieści z kraju (przez pana Twardowskiego, surrogatora * poznańskiego, i pana Adama Niedźwiedzkiego z Królikowa, powiatu słupieckiego przysłanych) potrwożyły wszystkich listy Piotra Gębickiego, Biskupa Krakowskiego". Wyrok sądu 'zapadł *: osądzono Radockiego na ścięcie, Łętowskiego na ćwiertowanie, Kostkę na pal. Jechał ksiądz opat biskup Pstrokoński do Krakowa wstawiać się za Kostką, ale gdy mu powiedziano, iż wydany dla klasztoru tynieckiego list żelazny powagę powszechną zwrócił, uląkł się. Uląkł się tym więcej, że 'stosunki Kostki z sekciarzem Radockim, wrogiem panującego Kościoła, podejrzenia jakowe i na niego zwrócić były mogły. Zgłosił się tylko na zamku, iż jako dawny obwinionego znajomy i wychowawcy jego, nieboszczyka kasztelana Rafała Kostki, przyjaciel, wyspowiadać by go chciał, na co pozwolono. Było rano wczesne w dzień egzekucji, kiedy go do celi Kostki puszczono. surrogator (łac.) rościński

zastępca podkomorski lub sta Wyrok sądu zapadł — Proces Napierskiego i Łętowskiego odbył się przed sądem grodzkim w Krakowie w dniach: 30 VI — 18 VII. W toku przewodu podsądni zostali wydani na tortury. Mimo tortur Napierski nie wymienił konkretnie nazwiska żadnego ze swych wspólników, zeznał tylko, że liczył na pomoc Chmiel-nickiego, Rakoczego i zacięznych wojsk niemieckich oraz na udział w powstaniu 30 tyś. chłopów. Wyrok, skazujący Kostkę na pal, a Łętowskiego na ćwiartowanie, zapadł 18 VII. Proces Radockiego, ujętego w Pcimiu i przewiezionego stamtąd do Krakowa, rozpoczął się 8 VII; 11 VII sąd wydał wyrok skazujący go na karę śmierci i wbicie głowy na pal. 126

Kostka leżał na słomie, oczy miał otwarte, w słup stojące, nieruchome. — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — ozwał się opat, próg przestępując. — Niech będzie na wieki wieków. Amen — odpowiedział skazany nie patrząc, kto wchodzi. — Synu, niosę ci ostatnią pociechę przed śmiercią — rzekł opat. Kostka wzniósł głowę i poznał przybyłego. — A — rzekł dźwigając się z pościeli — to ty, ojcze? Bądź zdrów! — Przyniosłem ci Ciało i Krew Pańską. — Ojcze, jam chciał kościoły palić! — Ciało i Krew Pańską ci przyniosłem. — Ojcze, jam chciał dobra duchowne chłopom rozdać! — Ciało i Krew Pańską ci przyniosłem — rzekł po raz trzeci opat. — Rzym mi przyniosłeś, ojcze! Jesteście jako śmierć! Cokolwiek by się robiło, jakkolwiekby się broniło: przyjdzie! I wy przychodzicie jak śmierć: pewni, w godzinę śmierci! Ale nie ma was tam, gdzie jest życie! — Chrzcimy — powiedział opat. — Chrzcicie! "Woda wasza i sól — to żelaza! — Blużnisz, synu, i grzeszysz w ostatnim momencie życia. — Bluźnię i grzeszę?! Zali ciebie, ojcze, nie okuto w żelaza w zaraniu, abyś gdy przyjdzie pora, ręce i nogi pod pętami uczuł? Nie powstałeś, nie wyszedłeś z krzyżem przed prosty lud, ten lud, którego Chrystus był mesjaszem! — Anabaptysta Radocki przez ciebie mówi. — Nie potrzeba tu anabaptystów! Świętego Franciszka z Asyżu naśladujesz, który Chrystusa naśladował. O zaiste! Gdyby się Chrystusowi podobało w te dni z nieba zstąpić, byłby on cię rozgrzeszył, ojcze, przed nami z krzyżem spotkawszy! I świętym byłbyś we większym kalendarzu niż ten, którym 127


rok rachujemy! Świętym byłbyś w kalendarzu milionów dusz nieszczęśliwego narodu uciemiężonych! Nie kadzidła za tynfy u kupców nabyte by cię, ojcze, okadzały w ołtarzu, ale by ci błogosławił tłum ciemiężonych i łzy niewoli obmyłyby ci stopy i ręce wodą świętą, jak wodą chrztu!... Pod ten czas, wyspowiadawszy się i komunię przyjąwszy od zamkowego księdza, sołtys Łętowski pisarzowi do kaźni mu przyprowadzonemu dyktował testament *, zaczynając: “W Imię Pańskie Amen! Roku Pańskiego 1651 dnia 24 lipca. Ja, Stanisław Marsiałek alias Łętowski, widząc się być iż dopuscenia Pana Boga Wsechmogoncego bliz-sym śmierzci niżeli żywota, takie osporządzenie cyniem: naprzódzi duse swojom oddajem Panu Bogu Wsechmogoncemu w rence jego święte, a ciało ziemi... Siostrze Kajsce becka kapusty, co pod oknem w carnej izbie stoi, i dwoje cielont od cisule. Jantałek śrybelnyk wielgik talarów wengierskik na nowy ołtarz w kościele w Dónajcu lęgu jem, kotlik dukatów nieg dzieci pomiendzy się ozdzielom. Jyno co-by się przi tem nie kłopocili. Brat Franek do równości sprawiedliwie ozdzielić ma. Jest je showany w ogródku za izbami, blisko studnie, między skalami, pod takom wielgażnom skrzizal, tak jako w murze. Jyno trza przódzi rankom miejsce przeżegnać i trzi razyj przepedzieć: w Imię Ojca i Syna i Duha Swientego. Amen — bo ig inacy nie dostanie. Śmiertelny jest cłek i śmierzci się zawdy spodziewać musi. Nie żal mi umierać, bok długo żył i Panu Bogu się nie prociwiem, jyno mi to żal, co nie w doma, ka ojcowie marli, umrem, ba na mękak, cemu ja się nigda za zywobycia nie spodziewał. Ale skoro taka wola Boska, nieg będzie. I to mi testament — Wersja Tetmajerowska jest skróconą i zarazem swobodną przeróbką oryginału, w kierunku nadania dokumentowi silniejszego kolorytu regionalnego, podhalańskiego (gwara, fikcyjny pomysł z kotlikien0. 128 żal, co się ze swojemi ludziami, ze żonom, z dzieciarni, z bratem, ze siostrom i ze sytkiemi nie pożegnam, ani co se jesce na swoje rolom i na sad, hoć się ta w nim płono rodziło, na łąki i na las, na całe gazdostwo, a beło z łaski Pana Boga niemałe, nie uspozieram, ocy ś niem nie uciesem, ba trza obdalno od swojego kraju odpytać świat. Bóg zegnaj sytkim i sytkiemu, co po mnie ostaje, i bądź miłościw mnie grzes-nemu teraz i w samej istej godzinie śmierzci mojej, co nieg się stanie w Imię Ojca i Syna i Duha Swientego. Amen." Rektor Radocki odmówił księdza i ostatniej spowiedzi. — Z Bogam duszę wziął, Bogu ją oddam — rzekł do zakonnika, który doń przyszedł. — Nie bądź zuchwały myśleć, iżbyś Bogu ręce wiązać lub rozwiązywać mógł. Co wy zawiążecie na ziemi, będzie zawiązane i w niebie, a co wy rozwiążecie na ziemi, będzie rozwiązane i w niebie, powiedział Chrystus, co dotyczyło jego świętych prawd, nie władzy nieba i piekła w ludzkich rękach! A gdy przedstawienia, namowy, prośby i zaklęcia nic nie pomogły i suchy, żylasty starzec niewzruszonym pozostawał, wzburzony ksiądz wyszedł krzyknąwszy: — Idź więc, przeklęty heretyku, samochcąc w ogień wieczny! Na stosie by cię spalić należało! Wówczas powiadomiony o tej zatwardziałości sąd głowę jego na palu wystawić rozkazał. Na Krzemionkach za Wisłą troistą szubienicę wzniesiono i pomocnicy kata ostrz żelazny na pal sosnowy wbili. Jedenaście chorągwi konnych w pełnym rynsztunku, 'miejskich, biskupa i panów okolicznych, wyjechało, a gawiedzi miejskiej masy ogromne poza Wisłę przez most, na promie i łódkach rybackich się przeprawiły. Ze strachem, który z niecną i podłą ciekawością walczył. 129


Wieść, iż Kostkę pojmano, iż go do Krakowa dragoni “pod siablami" wieźli, rozeszła się falą po góralszczyźnie. Żony mężów, matki synów, siostry braci, dziewki kochanków, a dzieci ojców za szyje czy pod nogi obejmowały i wołały, aby go szli bronić. Ku wieści tej przymieszała się wieść po śledztwie, na którym się Kostka wyznał, iż był królewski syn. Starzy chłopi pamiętali wielkie wojny za Zygmunta III i Władysława IV, walczyli pod nimi przeciw Turkom i Rosjanom, pamiętali bunty i rokosze szlacheckie, królów udrękę, i chowali w duszach miłość i cześć dla rodu królewskiego i królewskiej krwi. Dlatego “cała siła województwa", jedenaście chorągwi, otoczyła plac egzekucyjny. Pod ten czas też Beata Herburtówna, na rekolekcjach w klasztorze klarysek w Nowym Sączu przez ojca osadzona, usłyszawszy, iż Kostkę na pal wbijać mają, po prześcieradłach 'związanych w nocy po murze się spuściła i jak szalona przed się 'w habicie, w który ją przyodziano, biegła. Biegła ku Krakowu gościńcem, napadana przez psy, które jej habit darły, różańcem się im ametystowym opędzając. Biegła przez noc z tą myślą, aby Kostikę ratować, lecz ku ranu sił jej braknąć zaczynało i z 'wycieńczenia słaniała się, gdy w polu nie opodal dym i ogień dostrzegła. Czując, że padnie i krwawymi stopami nie pójdzie dalej, tam się zwróciła. Traf chciał, iż obozował to Sieniawskiego oddział, spod Czorsztyna przeciw chłopom wiedziony. Sieniawski jeszcze do nikogo nie przemówił był; jechał na czele i szukał band chłopskich, które, o ile się wiły w okolicy, przed jego dragonami pierzchały. Przy osobnym ognisku, na derach i kobiercu leżał Sieniawski pół drzemiąc, kilkadziesiąt kroków od żołnierzy, gdy 'ku niemu Beata Herburtówna przypadła. — Wszelki duch Pana Boga chwali! — 'zawołał oczy podnosząc. — I ja go chwalę! — odpowiedziała Beata i w tej chwili poznali się nawzajem. 130 — W takim stroju?! Wojewodzianka?! Tu?! Sama jedna?! Pieszo?! — mówił zdumiony Sieniawski. — Pana Kostkę ratować biegnę! Na pal go w Krakowie wbijać mają! Zerwał się Sieniawski z leżenia na równe nogi. Złe ognie na twarz mu wybiły. Przytknął trąbkę do ust i zagrał na alarm. W mig porwali się pobudzeni już dragoni. — Konia luzem! — krzyknął. Usłyszeli dragoni i duchem wierzchowca przywiedli, w zdumieniu na pannę spoglądając. — Mości wojewodzianko, oto koń — wybaczaj, lecz damskiego siodła nie mamy z sobą — rzekł Sieniawski. — Dokąd? — zapytała Herburtówna. — Kostfeę odbić! — odpowiedział Sieniawski dziwnym głosem. Beata ustami do ręki mu przypadła. Rycersko odsunął ją Sieniawski, na konia w rękach prawie podniósł, burkę swoją na nią zarzucił i na ogiera swego skoczywszy, ostrogi mu wbił i krzyknął: — Naprzód! Wichrem pomknęli. Wszystko stało się tak szybko, że dopiero teraz, na koniach, w pędzie, żołnierze mieli czas na dziwienie się i nierozumienie. Odbiegli lanc-korońskich lasów. Nikt nie przeszkadzał egzekucji u troistej szubienicy na Krzemionkach. Na wielkim drabiniastym wozie, w otoczeniu eskorty wojskowej z dobytą bronią, wieziono trzech skazanych przez Stradom, Każmierz, na most, i przez Podgórze nad Wisłą na Krzemionki. Dzień był dżdżysty, wiosenny, to chmurny, to świecący słońcem, pełen wilgoci. Kostka jechał blady jak trup, ze ściętymi ustami i z oczyma tak zimno surowymi, że gdy na kogo spojrzał, mróz szedł po członkach. A patrzał po ludziach ciągle, na prawo i na lewo — czy chciał się im przypatrywać, czy szukał kogo? Wyprostowany siedział, nieporuszony. Ale od czasu do czasu garbił się, kur 131


czył, strach śmiertelny i zgroza osiadały mu twarz, smutek, ból i rozpacz ściągały mu głowę w dół — i znów prostował się, i znów jechał wyprostowany, zimny i surowy. Radocki oczy w przestrzeń miał wbite, jakby nie istniało naokół niego nic. Łętowski wypił w każni konewkę wina i jechał obojętny na śmierć, która tak czy tak jest nieuchronna. Wtem ujrzał Kostka itroistą szubienicę i pod nią pal we mgle. Wówczas szyja wstąpiła mu w ramiona, a broda wpiła się w pierś, oczy skołczały, pot wypłynął na czoło, zaczął się trząść i dławienie poczęło mu ramionami podrzucać. Nieopisana trwoga osiadła mu twarz. Ale trwało to krótko. Opanował się, nie wzniósł, ale poderwał głowę w górę, wyprostował się i uikazał twarz tak spokojną, stężoną, własnowolną, jak gdyby ta śmierć, której naprzeciw szedł, była oczekiwaną. Podjechano pod szubienicę, wysadzono skazanych z wozów. Stał 'kat z pomocnikiem; jeden miecz ciężki trzymał w ręku, drugi przy palu z nabitym szpicem żelaznym stał. Pień na głów ścinanie był przygotowany. Urzędnik grodowy, wśród grobowego milczenia tłumu i żołnierzy, odczytywać począł wyroki: spokojnie ich skazani wysłuchali. Po czym podprowadzono rektora Martinusa Radoc-kiego; i on, i Łętowski ręce mieli w tył związane. Dwaj pachołkowie opuścili Radockiego na klęczki, obnażyli mu szyję; Radocki milczał i oczy miał wzniesione w niebo. Dopiero gdy ukląkł, westchnął i dużym głosem zawołał: — Przyjdź Królestwo Twoje! Ciężki miecz spadł: głowa potoczyła się wśród strumieni bluzgającej z arteryj krwi. Po czym kat podjął ją za długie, siwe włosy i otwartymi usty 'bluzgającą jeszcze 'krwią i łypiącą 132 oczyma, jął przybijać gwoździami do jednej z szubienic. Pomruk zgrozy przeszedł przez tłumy. Następnie przyprowadzono do pnia Łotewskiego. Nie rzekł nic, tylko: — Skoro się tak Panu Bogu nawysemu podobało... Ukląkł i został ścięty. Potężne jego ciało, z odzienia odarte, kat mieczem na części ćwiertował. Kostka patrzał na te egzekucje bez drgnienia powieki. Twarz miał białą, bez kropli krwi. Nie drżał, tylko chwiał się w tył i naprzód, jakby zgoła ruchu swego nieświadomy. Raz po raz zwracał twarz w stronę Tatr — odsiecz nie nadeszła... — W godzinie śmierci swojej powiedz, jak się nazywasz — ozwał się sędzia. — Szymon Bzowski, Władysława króla syn — odpowiedział Kostka cicho, ale wyraźnie. Pomruk, głosy różne, współczucia, żalu, szyderstwa, nienawiści, zawziętości, litości odezwały się. Kat kazał się Kostce położyć na ziemi. Dwaj pachołkowie uklękli przy nim tak, iż każdy jedną ręką rozszerzył mu nogi i przytrzymywał, drugą ramię do ziemi przyciskał. Naówczas kat uniósł kół zaostrzony i co miał siły, uderzył. Jąknął Kostka. Dał się słyszeć płacz i śmiech spazmatyczny kobiet. Kół nie wniknął w ciało należycie. Drugi więc i trzeci raz ugadzał nim w ciało Kostkowe niezręczny kat rękami drżącymi, wśród okrzyków, klątw, wyzwisk, łkania i przeraźliwych pisków mieszanego tłumu; pot ściekał mu po twarzy, dygotał cały. Z Kostki zaś piersi wydzierały się jęki nieludzkie. Za którymś razem rozpruto ciało Kostki, jak należy; szpic utkwił we wnętrznościach. Wówczas z rzygającym z podbrzusza krwią ciałem, czerwony cały 133


od krwi pal pomocnicy kata z Kostką wznieśli i w przygotowany zawczasu dół wstawiwszy, ziemią go okopywać zaczęli. Trupią, ale żywą twarz Kostki z oczyma raz wraz przymykającymi się i otwierającymi ujrzano ponad sobą. Głos snadź zamarł mu w piersi z cierpienia. Nagle tłuim się zakołysał i rozstępować począł — przeraźliwy, przerażający wrzask niewieści przeszył i wstrząsnął powietrze, łby końskie sapiące wydobyły się z tłumu i na miejsce egzekucji, osypani kurzem, Siemawski we zbroi, Beata Herburtówna w burce Sieniawskiego i Sulnicki za nimi przypadli. Beata konia wstrzymała i jak gdyby zalęgła w siebie nieruchoma. Sieniawski zaś w bok się wsparł i zawołał: — Cóż, panie Kostka? Spotkaliśmy się? Ha zaiste! Imię twoje jest w księdze dziejów zapisane nie tam, gdzie nasze będzie! Rywalu! Tłum i wojsko, a nawet urzędnicy i dygnitarze w pierwszej chwili, nim Sieniawskiego poznali, myśleli, że to może gońce królewscy z ułaskawieniem, spóźnionym już, lecą. Słowa Sieniawskiego zdumienie i zgrozę wywołały; wtem Beata Herburtówna, zeskoczywszy z konia i nie krzycząc, ale skrzecząc okropnie, pod pal Kostkowy podbiegła. Burka osunęła jej się z ramion i spadła na ziemię — poznano kobietę. Nikt jej w pomieszaniu drogi nie zastąpił — obłapiła słup z ciałem Kostkowym ramionami i usta do buchającego krwią żywą tułowia przycisnęła. Z obecnymi poczęło się dziać coś nieopisanego. Kat i pomocnicy uciekli między wojsko, tłum uchodzić począł niemy, unosząc omdlałe kobiety. Nieprzytomnie stojącemu na koniu Sieniawskiemu Sulnicki cugle z dłoni wyrwał, przez łeb koński zdarł i parł się z nim ku sieniawskim dragonom, choć im nie grożono, gdyż wszystkim tysiącom ludzi mowa została odjęta. Chorągwie wojewódzkie mieszać się zaczęły i zwracać konie ku miastu bez 'rozkazów. Jedna za drugą 134

ruszyły kłusem wzdłuż Wisły, dążąc ku podgórskiemu mostowi. Naówczas ogarnęła tłum paniczna trwoga przed zapowiadaną odsieczą czerni. W niewypowiedzianym strachu, tłocząc się, kotłując, przewracając, obalając i depcąc jedni drugich, wiele tysięcy uciekało w ślad jazdy rycerskiej lub biegło, gdzie stał prom i przewoźne łódki. Dygnitarze i urzędnicy wskakiwali na wózki, gdzie kto mógł, i pędzili galopem za wózkiem kata, który ze swymi pomocnikami pierwszy na przodzie na wozie egzekucyjnym za wojskiem, biczem konie smagając, gnał. W kwadrans nie było na Krzemionkach nikogo, tylko ze straszliwie rozdziawionymi powiekami głowa rektora Radockiego, przybita do szubienicy, i krwawe jego ciało, głowa sołtysa Łętowskiego twarzą leżąca do ziemi i czerwone ćwierci jego korpusu, i na pal wsadzony Kostka, a pod nim Beata Herburtówna, pal obejmująca. — Pić — szepnął Kostka. Herburtówna oderwała się od słupa — spojrzała wokół: wody nie było. Opodal, daleko płynęła Wisła, lecz w czym przynieść? — W czym ci przyniosę?! — krzyknęła z rozpaczą. Kostka uczynił ruch rękami w znak, iż rozumie, że mu jej podać nie może; ruch to był chorego dziecka. — O Boże! — jęknęła Herburtówna. — O Boże! — zawołała. — Ludzie! Pomocy! Nie było nikogo. Kostka stulił dłonie i pokazał, aby mu tak przyniosła. — Jakże ci podam, choćbym doniosła?! — krzyknęła Herburtówna. Ponowny ruch zrozpaczonego dziecka wykonał Kostka. — Cierpisz?! — wydarło się z łona Herburtówny. Nie odpowiedział. — Kochałam cię! — krzyknęła. — Z ciebie... — odpowiedział Kostka wyraźnie i znać serce w nim pękło, gdyż skonał.


^tał Sobek Topór obok koszara i czytał owce zegnane z paszy na odwiecerz, jako to baca, czy wszystkie są. przyśpiewywał pod nosem stary Byrnas, przypatrując się z opodal tej robocie. Czytał Sobek Mardułowe owce, a czytać trzeba było nie tylko, że się co kilka dni zawsze liczyło z obowiązku, ale że się Mardule samemu zdawało, iże mu “cosik chybiło". Kiedy Marduła z pasenia wracał śpiewając: to wiadomo było, że wszystkie wiedzie; ale kiedy, co się od czasu do czasu przygodziło, śpiewał: to już Sobek wiedział, że albo “wilk co porwał", albo “z tumie odpadła", albo się “cosi kajsi stało, ani nie wiedzieć co, co jednej nie mas..." Czasem dwu, czasem trzech... Bo Mardułę kusiło w nocy, kusiło i w dzień — a nieszczęście nie czeka. On ino ku Bron 136 ci Polkowskiej w Kasprową albo ku Helci od Seligi w Goryczkową od owiec poleciał — raz kieli cas — bo przecie dziewek na miejscu przy Stawach moc było — hop! jest! brakuje. Sobek teremtetuje, gniewa się, to potem na parę casów dobrze. Ale Mardułę kusiło w nocy, kusiło i w dzień... Przerachował Sobek owce, z kierdela brakło trzech. — No, kieloz ik ta chybia? Jedna? — zapytał Marduła z udaną niedbałością, bo się Sobka, jako bacy, bał. — Trzi — odpowiedział Sobek. — Może? — zgmytlił Marduła jakoby ze zdziwieniem. — Coś robieł? — Je cóż byk robieł? Mozek ta zadrzimał kielo telo. — Kaś beł? — W Kaspr... — mam pedzieć: w Kościelcu. — Dy ja wiem, zek ci w Kościelec z owcami kazał iść; ale kas ty sam, przez owiec, beł? — Je kaź byk beł? Dej ci gadam: mozek ta zadrzimnon, a Licha z Biedom nie trza pytać. Oni sam wartcy. — Jak ty ku Bronci. — Edź — obraził się Marduła, a gońcy huknęli śmiechem. — Ja wiem, jako beło — rzekł Byrnas. — Raróg bożek właz Gałajdzie do rękawa i we wilkołaka go odmienił. On owce Mardule porwał i zjad! — Hahaha! — śmiali 'się gońcy i jęli wołać ku wo-larzom: — Gałajda! Zjadeś Mardułowi owce! Bo Gałajda, jak olbrzymi był i za trzech ludzi siłę miał, tak też za trzech ludzi jadł, mógł jeść zawsze i nigdy syty nie był. A Raróg Rarasik, bożek maleńki, Peklenca Boga służebnik, w Gałajdowym rękawie jak pchła mógł skakać. — No — rzekł Sobek, pozierając na gęste, mroczne mgły, które zawaliły góry — dziś ig ni mas co iść 137


sukać. Ciemno. Heba jutro rano. A jak się nie najdom, to ig Marduła Kubowi z Podwiicnika zapłaci. Bo to jego chybia. — Cóż byk nie zapłacie!? Zapłaceni — mruknął Marduła zły. — Uskładajom się Broncia z Helciom, a jesce i Jadwisia co doruci — i Kasia, i Hańcia, i Zosia — żartował Sobek. Marduła marknął dosyć obraźliwie dla dziewcząt, gdzie je wszystkie ma i mieści, i chcąc się Sobkowi przypochlebić, jął się gotować do dojenia. — Hę, hłopy! — zaśmiał się Byrnas. — Rombcie las na ogień, bo do jutra nie uwarzime. Marduła będzie dojeł! — Ha ha ha! — huczeli gońcy. Gdy podojono, powieczerzano i pokiepkowano jeszcze z Marduły, a dokuczały mu najbardziej równie zazdrosna o niego Jadwisia, jak nie podbita przezeń nigdy Zosia, i gdy zapadła groźnie ciemna, w chmurach utopiona noc, wówczas Sen przyszedł na polanę ku Stawowi skleić powieki dzieci i starców, zewrzeć w uścisku kochanków i rozciągnąć członki samotników, jak Gałajda, przy ognisku wedle wołów, pod smrekiem rozłożystym. — Na jutro be śnieg — ozwał się do siedzącego na ławce Sobka stary Kret, poprawiając toporzyskiem watrę w szałasie. — Wtoz wie — może być. Zima. — Ha j. Raz tu na tej hali w Bartłomiejskim przisły takie zimna, co nad cuda mroziło. W nocej my się redykali ze statkem dołu, bo się widziało, 'co umarż-nie. Dorzucił drew na •watrę i począł ręce grzać, wyciągając je nad ogień. Sobek zaś znowu myślą ku temu, co się zdarzyło, powrócił. Już minęło kilka tygodni od rozgromu pod Nowym Targiem, którego doświadczył. Wrócił w hale. Wieść o wzięciu Czorsztyna, o wydaniu Kostki i Łętowskiego, o ich śmierci męczeńskiej rozeszła się szeroko; 138 i ku Stawom posłał ją Stasel synem, ten, który tam Kostkę prowadził. Marynę baby przywiozły na Hrube, gdzie bezprzytomna długo leżała, nim do sił powracać zaczęła. Silnym ciosem ugodził ją “rycerz". Toczyła ją jakaś tajemnica rycerskiej, krwawej miłości, o której nie wiedział nikt. Sobkowi się wszystko czasem wydawało jak Sablikowa baśń... Trudno było uwierzyć, że się stało, że on sam udział w tym brał. A słowo “szkoda", co myśli Sobkowe od kilku tygodni zamykało, mieściło w sobie wszystko, co Sobek czuł. — Skoda... Bo się widziało, ze świat odmłodzi... Wtulił ręce między kolana, głowa mu 'zwisła ku ogniu. — Śpi... na siedzącku — zamruczał Kret do siebie, spojrzawszy na Sobka. — Taki to się i tak wyśpi... Sobek spał, tymczasem zaś ciężkie, ciemne chmury, co nad Tatrami zawisły, poczęły silić śniegiem jak w listopadzie. Orawski dojmujący wiatr z zachodu huczał doliną. — Hę — mruczał stary Kret — be tyś hań staw sumiał... Wielki, głuchy, niezgłębiony Czarny Staw, którego już trzydzieści lat nie widział, bo tylko w dolinie pasał. Ku ranu zdrzemnął się Kret, obudził się zaś Sobek. Było jeszcze mroczno, ale już miał się robić dzień. Chlipnął Sobek zimnej żętycy, obmył twarz wodą z konewki, wziął ciupagę i pistolety za pas i wyszedłszy z szałasu gwizdnął z cicha 'na swoje dwa psy owczarskie. Śnieg przypirchnon dosyć grubo, ale Sobek się bał, że słońce 'w Jakubskim 'miesiącu może nagle wejść i stopić śnieg do znaku, a chciał po tropach owiec przez Mardułę potraconych poszukać. 139


Cichy stał świat, tylko wiatr czasem po kosodrzewinie przeszumiał i poleciał dalej. Sobek ruszył ku Czarnemu Stawu owczą percią. Na dolinie był słabszy, ale w górach wysoko musiał tęgi wicher dąć, bo się chmury jęły rozbijać, wznosić i gdy słońce zaczęło świtać, brzask się spod chmur, na niebie skłębionych, w których tonęły szczyty, popod turnie ukazał. Rozwidniło się. I wówczas Sobek wzdrygnął się nagle, stanął i w przerażeniu prawie że zawołał: — Jezus Maryja! W Imię Ojca i Syna i Ducha Świentego Amen! Je cóż to takie?! Przestraszone jego oczy padły na psy, ale psy spokojnie stały. Tak jest — wyraźny to był ślad. Przy pierwszym zaświeceniu dnia dostrzegł go Sobek. Ślad małych stóp, jakby dziecięcych. Słychował Sobek z ludzi starszych o bogieńkach, co w kyrpcoskak chodziły *, ale to nie był ślad kierpców. Był to ślad małych, szerokich, dziwnych butków z dużymi obcasami. Sobek dygotał i ciupagę w dłoni ściskał. Ale cóż pomóc mogła ciupaga przeciw duchowi, co w bucikach chodził? Gdyby był święconą kulę do pistoletów miał — ale nie miał. Jednak i tak 'wyjął pistolet z opaska i gotów był go przełożyć pod kolano kurkiem na dół i 'strzelić, jak się do Złego strzela. Ogarnięty niewysłowionym niepokojem, byłby uciekł z powrotem do szałasu, gdyby nie spokój psów, które niczego nie węszyły, a wiadomo, że pies ducha czuje. Odważył się postąpić i zajrzeć w kosodrzewinę, w którą się wkręcała ścieżika. Ślad trwał. o bogieńkach, co w kyrpcoskak chodziły — “Siły nieczyste" w przyrodzie albo bóstwa niższego rzędu były wyznawane faktycznie w dawnej Słowiańszczyźnie i w dawnej Polsce. Nosiły rozmaite nazwy: mamuny, dziwożony, boginki, brzezinki, wiły. 140

— W nocy sło — szepnął sam do siebie, przejęty. Sobków początkowy pełen przerażenia lęk począł się przemieniać w lękliwą ciekawość. Jednak to nie szło na dwóch ratkach, tylko na bucikach. — Kiebyk poseł za tem? — pomyślał. — E wiera! — przyszło mu na myśl. — Cy mię pote nie wewiedzie łka w pustki i nie przisiednie abo w jakom grotę w Kościelcu nie wewiedzie i skalami nie zawali na widkuistom wiecność? Szedł ostrożnie, czujnie, z wytężonym słuchem i 'wzrokiem. Serce biło mu prędko, gwałtownie. Coś go ciągnęło. Czuł to. I ujrzał Staw Czarny, cichy, posępny, rozległy i zmarszczony. Chmury nad nim wisiały całunem i dookoła bieliły się upłazy. Martwy, wieczysty staw. Stanął i sparł się oburącz na ciupadze. Wtem zaszczekały zajadle psy; Sobkowi omal ciupaga ze strachu nie wypadła z garści. A nie opodal o jakie dziesięć kroków, w kosodrzewie, snadź wsparty przednimi łapami na łomie pnia, ukazał się niedźwiedź czarny i ogromny. Sobkowi ciupaga wrosła w garść i odwaga mu powróciła, a nawet humor na widok 'tego dżwierza w serokik madziarskik gaciak, towarzysza gór. — Tuś? — krzyknął. — Dziadu zatracony. — Pudzies! — zawołał na psy, które się ku kosodrzewinie rzuciły. — Pudzies ty! Ale już było za późno; zaciekła suka poskoczyła za blisko. Niedźwiedź schylił się i przeraźliwy psi pisk przedarł powietrze. Z rozdartym, tryskającym krwią uchem, którego niedźwiedź sięgnął pazurem, suka uskoczyła ku Sobkowi. — Jerdyk tobie! Zjes ty ozpalonom skałę! Bees mi haw drogę zastempował i psy kaliceł?! — wrzasnął Sobek. I dobywszy pistoletu, nie pytając, w kufę niedźwiedziowi wypalił. Kula gdzieś po boku paszczy się pośliznęła, czerwieniąc czarne kudły. Niedźwiedź w pierwszej 'chwili 141


jakoby się zdziwił — nie zabierał on się snadź wcale do walki, byłby człowieka koło siebie przepuścił, ognał się tylko psu. Ale teraz ryknął złowrogo, zniknął w kosodrzewinie, zachwiał nią jak halny wiatr i w mgnieniu oka wzniósł się przed Sobkiem na ścieżce na zadnich łapach, olbrzymi, ciekący juchą z rozwartego pyska, z łapami przednimi podżwigniętymi w górę i rozczapierzonymi pazurami. — Oprałeś ty dwok diabłów! Ckaj! — wrzasnął Sobek ł z drugiego wyrwanego z pasa pistoletu lepiej, w komorę, strzelił. W tejże samej chwili dopadły boków niedźwiedzich broniące, wierne swemu panu psy. Niedźwiedź po strzale padł na łapy, beknął, oderwał od siebie i prasnął jednego psa w bok, gdzie pies padł martwy, bez jęku nawet. W tymże momencie ostrze ciupagi Sobka wcięło się po obuch w czaszkę niedźwiedzia. Niedźwiedź z rykiem siepnął się tak straszliwie mocno, że Sobek, nie chcąc runąć za ciupagą, puścić ją z rąk musiał. Niedźwiedź przypadł na przednie łapy przed głazem, z 'ciupagą sterczącą w czaszce. Jeszcze się szarpnął, poderwał i osunął na piersi. Zaciekła suka chwyciła go za kark za uchem. Sobek zaś wyskoczył na głaz i oburącz z czaszki ciupagę wydarł. — Skoda dźwierza — sapnął. — Nie robieł nic, statku nie bił, te jałówkę jedne. Każdy fce żyć. Mięło pojrzeć, kie po ubocy hodzi. Darmo. Zawdy się ze śmierzciom 'mijał nie bedzies. Niedźwiedź w kosówce nie sukana rzec. No nic. Spojrzał znów na ślad bucików. Wił on się dalej śniegiem. Niezmierny strach ogarnął Sobka znowu, jednak walka i zwycięstwo dopiero co odniesione czyniły go śmielszym. Czuł się w łasce Pana Jezusa. Zdjął zabitemu psu obrożę, gwizdnął na sukę i począł iść tropem, szukania owiec niechając zupełnie. 142

Trop od wody skierował się w prawo i znaczny był na uboczu Kościelca. — Ku wodzie przisło, koło wody sło i wzieno się spinać — zauważył Sobek. Jednak zaraz też zauważył, że buciki na śniegu się ślizgały, znać było nawet upadek na kolana, po czym skręt w dół na prawo, przy czym w paru miejscach ślady upadku i usunięcia się. — E kiz to diasi?! — szepnął sam do siebie Sobek. — Cóż to za bogieńka, co kiełza? Tymczasem jednak nagle zagrzmiało, skłębił się powicher i z chmur, wiszących całunem nad halami, sypnął mroźny, ogromny grad, tak gęsty, że natychmiast pokrył i zabielił sobą całą powierzchnię skalną. Mglista wilgoć przysiadła ziemię. Niebo siało jak z kadzi. Suka skuliła się, a Sobek zakrył ramieniem twarz, bo się o oczy bał, i kucnął w kosodrzewinie, aby się jako tako osłonić. W niedługą chwilę po kostki tego gradu było. — Źle — myślał Sobek przerażony — niwto iny to beł, jyno płanetnik *, co gradami rządzi. Pogniewał się, cok go ślakował, i cysto pióknie doliny gradem zasuje... Kieby naw jyno ku mnie nie fciał przyjść!... Widlisko jedno!... Zimno spadło takie, że się Sobek mimo serdaka i całej wytrwałości trząść począł. Waliło i waliło gradem przy gruchocących się po skałach od czasu do czasu grzmotach, po czym znowu lunęła chmura śniegiem z deszczem zmieszanym z taką gwałtownością, jakby potop miał nastąpić. — Co mię tyś to aj co skusiło za tom potworom iść?! — myślał Sobek. — Je dy świat zniesie, jak nie ustanie... Wtem suka zjeżyła grzbiet. płanetnik, co gradami rządzi — zjawa z kategorii podobnej, co dziwożony i boginki. Wdzierał się zwykle do siedzib ludzkich, które zatapiał wkrótce obfitym deszczem. 143


Sobkowi dech zamarł w piersiach. Usłyszał chlupot, jakby coś biegło, coraz bliżej. — O Świenci Pańscy, ratujcie mnie! — westchnął. Lecz spojrzał i zobaczył Mardułę w serdaku zarzuconym na głowę, sadzącego susami jak jeleń. — Franek! — krzyknął. Marduła się wzdrygnął, z przestrachu ledwo nie siadł i stanął jak wryty. — Kaź tak uciekas? — zapytał go Sobek dźwigając się z ukrycia. — Rany Boskie, Sobek! — krzyknął Marduła. — Ja widział cosi strasne! — Ka?! — Hań, pod Małym Kościelce — w kosówce... wiązek na to... Sobek nie pytał dalej; wyskoczył ku Mardule na perć i jęli uciekać obaj spod Kościelców na lewo, w przeciw. — Hań niedźwiedź — sapnął Sobek. — Niegze ta! — odsapnął Marduła nie zwalniając kroku. Przeskoczyli trupa niedźwiedzia, suka z warczeniem za nimi, i biegli na prześcigi obchodną drogą ku szałasom. Gdy zdyszani wypadli ze smreków na halę, ujrzeli przed szałasem starego Kreta, który na łubie z kory węgle jarzące trzymał i ku 'chmurom z nich spod okapu dachu kadził. — Is, is! — rzekł Sobek. — Kret się płanetnikowi prociwi. Kadzi ku niemu. — Cy go tyś przewładze? — zastanowił się Marduła. Przybiegli ku starcowi. — Tuście? — rzekł on. — Cy jus świat fce zabrać, cy co?... Całe okolę ciekło strugami wody. Ale nagle ulewa poczęła się uśmierzać; szybko, jak naszła. Porwał się z dołu nieuhamowany wicher i jął gnać 144 chmury z niezmierną gwałtownością, zupełnie jak powódź wielkiej górskiej rzeki niesie szerokokonare pnie drzew, splątane z sobą. Na wschód pędziły chmury, poza Granaty i Kozi Wierch, 'tak szybko, iż wkrótce poczęło się ukazywać ponad niskimi wzgórzami we framudze Tatr od północy niebo ostre, czyste, błysłe, świetnego, głębokiego, granatowego niemal szafiru, jakby zmyte i wymrożone nawałnicą. Rozprzestrzeniało się coraz więcej, wznosiło, rozszerzało, i wreszcie spoza chmur trysnął blask słońca tak ognisty, aż ślepił. I jakoby wypadła z kłębów obłocznych w szalonym gonie ogromna kula słoneczna i słońce jakby żarłoczne i rozhukane runęło promieniami na ziemię. Śnieg i grad, gdzie go kupy nie rozmoczone od deszczu w zakryciu leżały, począł świecić, a potem topnieć i tajać w oczach; słońce prażyło jak żywy ogień. Po rozpętaniu słoty zwaliło się na świat takie szaleństwo pogody, że się zdawało, iż świat skipi i rozbłyśnie się promieniami. Nie trwało dwóch pacierzy. — No wtos hań rządzi? — zamruczał stary Kret. — Cy się Pogoda z Psotom i insi bogowie zawzieni? Wtóry mocniejsy? Ruszono się od razu z szałasu i szop statek głodny na paszę wyganiać. Wtem ku szałasowi zbliżył się olbrzymi Gałajda, który pilnował wołów, brnąc w mokradle i dźwigając na rękach ciało pół biało, pół czarno powłóczyście odziane, kobiece snadż, bo długie, jasne, mokre włosy niemal do stóp Gałajdzie spływały. — Je cóż to niesies? — spytał Sobek, przystępując z ciekawością. — Ja to nalaz w kosodrzewinie — odpowiedział Gałajda. W 'cichym, ustronnym uroczysku leśnym Maryna układała ostatnie kamienie na kopiec kwadratowy. Było to w sam dzień Wniebowstąpienia Najświętszej Panny Marii, 15 sierpnia. 7 Legenda Tatr 145


Krowy zeszły już z hal, zimna bowiem przyszły wczesne, a pastwisk wszędzie 'blisko chałup było dosyć; przy stawach 'zostali tylko juhasi z owcami i wo-larze, Teresia więc pomagała Marynie układać głaz na głaz. — Bój się Boga, Maryna — mówiła — duse diabłu zaprzedanie. Dy jesce nie to, ale dziś sam dzień Matki Boskiej. Odpust w Ludzimierzu... Nie odpowiadała Maryna nic, tylko stanąwszy przy stosie kamiennym i przymierzywszy, iż sięga jej wyżej pasa, rzekła: — Dość. Po czym siekierą poczęła ciąć dookoła siebie młode smreki, rąbać i na stos ciskać. Teresia czyniła machinalnie to samo i wkrótce gruby pokład świeżych, smolnych kłód leżał na głazach. Wtedy Maryna wyjęła z kieszeni serdaka krzemień, krzesiwo i hubkę, skrzesała iskry i podpaliwszy chraści, podsunęła ją pod stos drzewa. — Maryna, rany Boskie — mówiła Teresia — dyj my krzcone... świenconom wodom... Niedługo czekały: ogień chwycił się żywicznej smreczyny, języki ogniste poczęły obiegać białe drzewo, pełzać po nim, lizać je, wyginać się, jakby z sinoczerwonej blachy były, i 'wystrzelać ponad nie i spomiędzy kłód, podobne do wiatrem chwianych czerwonozłotych kwiatów o ostrych końcach. Naówczas, gdy się stos dobrze rozpalił, przystąpiła Maryna ku małemu byczkowi, który stał nie opodal uwiązany u jodełki, postawiła na ziemi garnek miedziany i zabiwszy obuchem byczka, poderżnęła mu nożem gardło, tak iż krew ściekała w miedź. Następnie rozćwiertowała byczka i część po części na ogień rzuciwszy, postawiła wśród płonących polan garnek z krwią i wznosząc ręce do góry, krzyknęła głosem wielkim: — Jecie i pijcie!... 146

— Maryna! — ozwała się Teresia, zaczynając dygotać. Ale Maryna, jakby nie słysząc, wołała z oczami ponad las w niebie utkwionymi: — Halu, 'ty, co w zimie marźnies, a odtajes na kaz-dom wiesne, boże wsehmogoncy, światło stworzenia, słowo ojca bogów i ludzi, ty, co zwiestujes objawienie. Jestem! Halu, boże wsehmogoncy, iy, co wniwec obracas i zaś odnawias świat, w tobie cas, w tobie wiecność! Trygławie, ze wtorego trzok urwanyk głów staneno trzok bozyców, bóg biały, bóg carny i bóg rudy, a za każdym siedem potęg, co światem władzom! Światowidzie — Słońce i wy, Zwiezdy wiecorne i raniejse, Lelu, Polelu, matko Lado, matko Dziewo, bogami brzemienna! I ty PierunieGromie, Torze, co wroga orzes! Zywieno, Dziedzilijo miłosna, Przyśnieno, pani sprawiedliwości, co się jyno śnis, Wodanie Jezerny z Wihrami! I ty Świentoborze, Jediowy Stromie ze siełom żelaza, Pachmo woniejący! I wy, Majki zielone majowe, Drzewice, przepromienione miesiącem, lasowe panny! I wy sytka, złe bogi, piekielni panowie, Peklencu, Nijo, Marzanno, Carty, Latawce, Chwycice, Mór! Jecie i pijcie! — Maryna, Maryna — 'szeptała, drżąc ze wzruszenia, Teresia. — A cóż?! — 'krzyknęła Maryna. — W Imię Krystusa, z Naświentsom Maryjom Pannom ludzie śli i co się stało?! Ludzie pobici, Ciorśtyn wzięty, pan Kostka na palu zginon, sołtysa Łętowskiego ćwiertował miecem kat, jako ja haw tego bycka siekierom ozrubała! I co się stało?! Hań, daleko, pod Berestecke, kajsi na ślepak, ślakta hłopów ruskik pobiła! I co się dzieje?! Panowie się teraz zlecieli nazad do Polski mścić, jak krucy na chorego zająca! Ka słyseć: siubienice, pale, kije, kary, ogień, mieć! Panowie karajom, ze hłopi polscy wolności f cieli! Krew się leje, jęk, płac, zębów zgrzitanie! Wolność hłopska posła w popiół i w dym! W Imię Krystusa, z Matkom Boskom panowie ślakta na hłopów idom,


no to my co?! Dyj się Bóg sam proci sobie nie porwie, a cóż mu lud? Na Boga trza bogów takik, jako i On!— — Ze dy krześcijanski Panbóg namocniejszy... — Mocny! Zwaleł kamiene ołtarze okfiarne, chramy świente, gontyny zmian, świente gaje, bożnice, przenoświentse bugaje w nik zabacone od ludzi; A spytaj się nasyk dziadów, jako za starodawnyk bogów bywało. Kmieć beł wolny, ślebodny i z kmiecia beł król i królewski ród, jako kieby i s nas, z Toporów. Nie beł lepsy kruświeki Piast, jako haw podhalański Topór! Beł kmieć! Za starodawnyk bogów wolność beła — za teraźniej wiary jest pańscyzna, jest na hłopa łańcuhy, kara i śmierzć! Telo wej jest — więcel nic! — No to co ty fces? — Starodawnyk nasyk bogów wołam! Nieg nas wesprę jom, nieg broniom! Na całom Polskom hłopski jęk! Panowie z wojny wrócili i za reberyjom pana Kostkowom kara jom! Toś słysała?! — Słysałak... Wtem, kiedy się już krew dodymiała w miedzi, a mięso żarły smolne płomienie, zerwała Maryna grube, czerwone korale, setki talarów warte, ze szyi i rzuciła je na stos wołając: — Co nadrogsego mam — wam da jem! Spojrzała po sobie — nie miała więcej kosztownego na sobie nic; więc zdarła z ramion złotymi kwiatami haftowany gorset i prasnęła na stos z wołaniem: — I to! Hoć biedne!... Nagle wzrok jej padł na złoty medalion święcony w Krakowie, 'który świecił w rozwartej koszuli na piersiach Teresi, powieszony na czerwonej wstążeczce; poskoczyła ku niej i urwała go ze wstążki. — Maryna! — (krzyknęła Teresia przerażona. — Cóż ty robis?! — Ofiarujem go Niji, pani miłosierdzia, piekieł królowej! Teresia zasłoniła twarz obu rękami ze zgrozy i jęła uciekać, sama zaś Maryna, jakby przesilona swym czynem, została bez ruchu i słowa nad ogniem. A gdy była już zupełnie sama, pośród milczących jodeł, smreków i buków, co tam rosły, w dzień cichy, padła na kolana i podniósłszy ręce na głowę z płaczem i szlochaniem zawodzić zaczęła: — Dziedzilijo, pani miłosna, ty, co wieniec mirtowy różami mas pleciony! Wydrej ze serca mojego ten miełość niescensnom, przeklentom! Cok ci winowata, iześ mi carta wcielonego miełować kazała? On brata mojego i hłopów naskik pogromie!, przezeń pan Kostka, hłopski Mesyjas, na męki i śmierzć dany, on mnie buławom zlotom igłowe ozbieł, on fcrwiom hłopskom się pasie, hłopów katuje! Za cóż ja w tej miełości tonem, w tem miełowaniu sknem i pozbyć go nie mogem?! O Dziedzilijo, pani, 'bądź lutościwa mojemu pragnieniu! Wydrej mi ze serca młodego, z młodej duse Sieniawskiego, ze Sieniawy pana! I twarzą się ku ziemi skłoniła, a włosy jej ciemne, w dwa warkocze uwite, przez ramiona opadły na leśny mech. Powoli iął wstawać wiatr i szumieć lasem. Pod ten czas stary Topór Jasica i stary Krzyś siedzieli przed chałupą Toporową i ukwalowali. Toporowa żona, Sobcackula, do Ludzimierza na odpust pojechała. Bogata gaździna ubrała się pięknie, aby ani mieszczkom nowotarskim, ani 'zamożnym sołtysiankom Długopolskim, ani słynnym z majątków Gąsior-kowym z Rogoźnika nie ustąpić. Na głowę czepiec włożyła wzorzysty, ślicznie i krasno haftowany, granatowo i czerwono, na szyję korale grube, w trzy rzędy, ogromnym dukatem spięte, na się kożuch odziała czerwonym suknem kryty, młodziutkimi, białymi barankami podbijany, do stanu, złotymi wstążkami szamerowany na piersiach i lamowany w pasie 149


i z tyłu. Spodnie wiele, a na wierzchu wzorzystą, ciemnogranatową w siwe tłoczenia, ku temu buty żółte, wysokie, na podkówkach, a na ramiona rańtuch biały, cieniuchny. Tak strojna powiozła się z czeladzią wozem o drewnianych osiach, zgrzypiącym, parą końmi, tęgimi kasztanami, którymi pacholik niemy powoził. W domu została tylko niemłoda, szpetn: służka Ewa od Koślów, ze sąsiedniej Pardółówki, i małe cielę, co w izbie mieszkało. Jak to' u gazdy. Ciepły wiatr podmuchiwał. — Wieś, Symuś — mówił stary Topór — co ci powiem, to ci powiem, ale ci powiem: ciepło. — Ciepło. Taki wiater jak grzane piwo — odpowiedział Krzyś. — Hej wiera, ciepło. Taki dzień, jak wte, kie Sobek z hłopami w Ciorśtyn seł. — Taki. — Nie dał Bóg — rzekł stary Topór i zasmucił się. Ale Krzyś, jedno brzydził się smutkiem, drugie, nie poniósł osobiście żadnej szkody, trzecie, o humor i zdrowie bogatego Topora, swego hojnego przyjaciela, dbał, rzekł więc: — Nie trapmy się. To na nic. Kieby ziemia beła smutna, toby ś niej kwiaty ani jagody nie rosły. Topór pomyślał. — Boby nie mogły — powiedział. — Nie rosłoby nic, jyno krzan. — I gorcyca. — Terazeście wej, Janie, dobrze pedzieli! Wy macie głowę! I jałowiec. — Hę hę hę! — rozśmiał się Topór. — Kwicale by miały uciehe, ale Symuś, dziecko, co by tyś wte pasterki zbierały po lasak? — Abo s cym by się ołtarz strojeł? — Hę, wieś, Ona ta wie, Matka Boska. Ona se wse kwiatów nagazduje na wiesne. — Je bo wie, ze Jej świento będzie na Matkę Boskom Zielnom. 150

_ Ale dziś pono Wniebowstąpienie, to jesce lepsej Matki Boskiej jako Zielnej. — O, bo lepsej. Nie mas lepsejsej jako dzisiak. W tej chwili wiatr zadął mo'cniej i na bakier lekko wdziany kapełusek Krzysiowi z głowy o parę kroków na murawę zniósł. — Is, is, is! Nie dało, a biere — rzekł stary Topór. — To nie w porzondku — dodał Krzyś podnosząc kapelusik. — Daj, ale nie bier! — Hę — — cy nam tyś ta Sobcackula co prziwiezie z odpustu? — rzekł Topór. — E! — zauważył Krzyś z niedowierzaniem, spoglądając na Topora. — Prziwiezłaby to co kiedy gaździna! — ozwała się Jewfea, wychylając głowę z drzwi. — Dy to łakome jak pies, a skąpe co cud! Stary Topór zaczął się śmiać. — Słuśnie gada. Jewka zaś zakończyła: — Obiad! — Pojdze — rzekł Topór do Krzysia, zapraszając. — Je dy ta — odpowiedział Krzyś z ceremonią, choć na obiad czekał pożądliwie. — E pojdze jyno! Podź. — Je dy ta — powtórzył Krzyś i poszli do izby, gdzie ich bogactwo otoczyło. Tam Jewa postawiła przed 'nimi krupy warzone i dymiące mięso baranie. Dobry obiad we wielkie święto. Podsunęła Toporowi baraninę, a Krzysiowi krupy, ale Krzyś rzekł: — Wy mnie krupami, koślawko, nie sielcie, ba mi dójcie klubre mięsa, bo mi z mięsa nie źle. Usłyszawszy to Topór śmiać się zaczął i sam gościowi mięso w misie przysunął mówiąc: — To to taki skąpy brzydoś, jak i Sobcackula, ta Jewcia. Jedli. Krzyś mlaskając połykał i połykał, bo żarłoczny, choć mały był. Nie mogła Jewa wytrzymać 151


i rzekła z przekąsem, widząc, że ogromnie ubywa z misy: — E dy już może dość będzie? Ale Krzyś odpowiedział: — Lepi coby brzuk puknon, jak coby to miało ostać — i jadł dalej. A gdy się już najedli i gęby otarli, stary Topór mleka słodkiego się napił i do Krzysia się ozwał: — Matki Boskiej Wniebowstąpienie... hm... Słisałeś tyś to, Symuś, co gadajom? — Je co? — O Mace Boskiej na Suhyfc Horak oray/sluk? — Wiem. — Ze je żywa ma być? — Ta, co skądsi z Uherska na Suhe Hory do kościoła uciekła? — Ta. Ksiądz niewierny beł i przekonać się fciał, i nozyke mały palec skrabnon. Krew wysła. — Wiem. Pote się za żywa zamurować dał. — Sam się wej ukarał, jeże niewierzący beł. Kościół drzewiany, a przy nim murowana komora. — Haj. Ale nie mas Matki Boskiej nad Ludzimir-skom *. — O, nie mas! Ona je tyś żywa. Kie jom po ujńściu ludźmirskik cystersów do Scyrzyca w Nowy Targ do fary przenieśli, to się w nocy wyrtła do Ludźmirza. Ale n i ś mas Matki Boskiej nad Ludzi-m i r s k o m (...) — “Matka Boska Ludzimirska, z kościoła, w XIII wieku fundowanego, do wystawionego przed dwudziestu kilku laty nowego przeniesiona, w ołtarzu wielkim od niepamiętnych czasów przez Górali jako cudowna jest uważana (...) Jest to największa i najdroższa świętość całej góralszczyzny, która ją czci jako patronkę swoją" (przyp. aut,). Drewniana statua Matki Boskiej z Dzieciątkiem powstała ok. r. 1400. Jest dziełem anonimowego ludowego snycerza i należy do zabytków archaicznej rzeźby ludowej na Podhalu. “W XIII wieku osiedlili się cystersi w Ludzimierzu; wskuteik napadów 'zbójeckich pozostawiwszy kościół i klasztor, uciekli do Szczyrzyca [r. 12:45]. Kościół przetrwał aż do ostatnich czasów; już za mojej pamięci rozebrano go i postawiono nowy, murowany [w r. 1869—1877]" (przyp. aut.). 152

— W nocy. Hłopi konie pasący jasność widzieli, jak bez pola sła. — Haj haj ha j! Rada swój kościół widzi. — Je dy Jej tyś w nim dobrze. Ciepły, suhy, a i malowany pięknie, padajom, bok hań nie beł. Cóż by ci hań nie siedziała? Umilkli chwilę. — Je — rzekł Krzyś — sytka świeńci ku Mace Boskiej nie płacom nic. Ona je władna. — Co ci powiem, to ci powiem, ale ci powiem: władna. — I dobra. — Haj. — Dowiedział ja się z jednego wendrownego cłeka, ono to kesi w Polsce miało być, co się raz stało. Przi-seł złodziej i korale Mace Boskiej w ołtarzu ze syje fciał sjonć. Siengnon rencom, a Ona wystawiła rącke z ołtarza i hyciła go za ten renke. — E raty! Za ten renke? — No. Nijakim świate się wydrzyć nie móg. — Eu! — No i dobrze nie bardzo, ześli się ludzie. Radżom: co mu robić? Jeden gada: Uciońć mu renke! Drugi gwarzi: Uciońć mu głowę! Trzeci mu roki sądzili, ono nic, trzimie. Jaze jeden pada: Darujmy mu! I wte Matka Boska tego złodzieja puścieła. — Puścieła?! E raty, Symuś, dziecko! Puścieła?... — Telo je dobra. — E ze już dobra! To ci powiem, tak jak jest: dobra. — Dobra. — Anibyś wej nie pedział, ze to z babskiego fajtu, babski potunek. — O bo nie! Kazbyś ta! Ja baby znam! — Raz ci upuściela, jak w puhu. — A pote cię telo dogryzie, co ci do pluć zajźre. — Hę hę hę! — rozśmiał się stary Topór z uradowanym rozkosznym znawstwem. Krzyś pożegnał się niebawem i poszedł. Obawiał on 153


się docinków skąpej Toporowej, gdy powróci z odpustu, bo bardzo dużo zjadł. Poleciała i Jewa, posprzątawszy po obiedzie, na Pardółówkę do siostry, co tam wydana była. Został stery Topór sam. Począł się przechadzać po izbie, a cielę beczało głodne. Użaliło się go Toporowi i częstował je mówiąc: — Ze bodej ze to keny, bodę j! E wtoz to widział płakać! E cóż mię lizes, e dziadulko? Nie dostanies połedininki pilno, bo zakiel ta z odpustu gaździna przijedzie!... Mas młodzicek, mas sianecko, prógujze... Nie bęc nic!... Dawał cielęciu siano z ręki, a ono chwytało raz za źdźbła, raz za palce; stary Topór uśmiechał się z rozrzewnieniem. W tej chwili silnie ktoś zapukał do izby, tak śmiało i silnie, że Topór pomyślał: cy Litmanowskiego Nędzy Janosik cy co? — i głośno zawołał: — Nie zaparteT Otwarły się drzwi i schylając głowę pod niską framugą dworzanin Sieniawskiego, Sulnicki, wstąpił przez próg, a za nim ukazało się kilku sieniawskich kozaków. — Niech będzie pochwalony! — ozwał się Sulnicki. — Niegze będzie. Witajcie, panie! — odpowiedział Topór. — Co haw fcom? — Takeśmy po drodze wstąpili — rzekł Sulnicki, siadając na ławie. — Na mleko. Uczęstujecie nas? — Je dyć gaździnej nie mas — rzekł Topór z zakłopotaniem — pojebała 'z celadziom na odpust. A i Jewka służka kajsi... — O, to nic — odpowiedział Sulnicki. — Wnuka wasza, Maryna, nam poda. — I Maryny nie mas — kesi wysła, od ranią. A skondze pan Maryne zmajom? — zapytał prostodusznie. — Z Czorsztyna! — roześmiał się Sulnicki brutalnie. 154

Nieufność i gniew zagrały we wąskich, przymglonych źrenicach Topora. — Z Oiorśtyna? — rzekł. — Ka jom rycerz buław-kom w coło wycion? — Stamtąd, stamtąd — zaczął Sulnicki jak pierwej, ale nagle mu snadź coś do głowy przyszło, gdyż zmienił ton i ozwał się uprzejmie: — Panu memu luto Maryny, że uderzoną została. Sto czerwonych złotych jej posyła, nagrodzić pragnie. Na widok złota, z brzękiem z trzosu wysypywanego na stół, wąskie, przymglone źrenice Topora zapłonęły chciwym blaskiem, a palce zadrgały. — I jeszcze nie tak ją nagrodzi — mówił Sulnicki — tylko powiedzcie nam, ojcze, gdzie Maryna? — Kie tyś nie wiem, prosem ig pięknie — odpowiedział stary Topór z uszanowaniem. — No to my tu na nią poczekamy — rzekł Sul-nitfki. — Chłopcy! Dać tu miodu, ale konie gotowe! — rozkazał kozakom. W starym Toporze wzbudziła się znowu nieufność. — Zołmirze? — zapytał wskazując kozaków. — Pańscy. — Moc ig haw? — Trzydziestu. — Trzidziestu?! Cy wojna? — Może być i wojna — uśmiechnął się zuchwale Sulnicki. — Witki w lasach... Stary Topór drapnął się za uchem i zabrał ku drzwiom mówiąc: — Ja haw zaraz bedem. — Dokądże to zamierzacie iść, ojcze? — zapytał Sulnicki, zastępując mu drogę. — A cóż mi to z własnyk izbów wyjść nie ślebodno? — obruszył się staruszek. — Macie gości. — Wiera, gości — rzekł Topór bardzo nieufnie. W tej chwili dojrzał przez okno Sulnicki wychylającą się z lasu Teresie. 155


— Łap! — krzyknął pokazując ją najbliższym kozakom, otaczającym dom. Teresia cofnęła się na widok żołnierzy przed domem i znikła w gąszczu; kilkunastu jeźdźców ruszyło galopem ku lasowi. — Kogóż to pan łapać kazujom?! — zapytał ciekawie, ale energicznie stary Topór. — Twoją wnuczkę, Marynę, chamie! — huknął Sulnicki pewny swego. — Bośmy po to przyjechali! Stary Topór zapłonął cały; rozprostowały mu się plecy, jak kiedy w pochód wojenny wybierających się chłopów błogosławił, cofnął się krok w tył i krzyknął groźnie: — Wnękę mojom, gazdowskom dziewkę, wy?! A cóż wam do niej?! — Będzie łóżko mojemu panu słać i będzie z nim spać! — odpowiedział Sulnicki. — Ona? Pańska dziewka?! Maryna?! — Mogła zdrajcy, hołyszowi Kostce, za podściółkę być, woli panu wojewodzicowi! — Pan Kostka świenty cłowiek beł! — zawołał Topór oburzony. — Z famieliji swientej i królewski pułkownik! La Boga i la króla takiemu nie bees ujmował nic! A wy, psiogłowce zatracone, w pole! Mars! — A to? — krzyknął Sulnicki wskazując dukaty na stole. Zawahał się stary Topór, na złoto spojrzawszy, ale tylko na sekundę jedną; zagarnął przedramieniem w koszuli dukaty i z brzękiem rzucił na podłogę, wołając: — Bier se ig! Zjedz! Sulnicki zaśmiał się i krzyknął: — Zliżesz, stara świnio, gdy stąd Marynę za włosy powleczemy! Ziskrzyły się wąskie, przymglone oczy starego Topora; schylił się, chwycił siedak za nogę i w łeb nim w czapę drucianą Sulnickiego trzasnął, że się ten, zamroczony od ciosu, gębą na stół zwalił; potem zwró 156

cił się ku kozakom ze wzniesionym stołkiem, krzycząc: — Ja tu gazda! Tu was wybijem do nogi, piesecne psy piekielne! W pole! Ale pachołek przyboczny Sulnickiego, nie czekając, kindżał z pochwy na piersiach dobył i w bok pod serce Topora pchnął. Z rozkrzyżowanymi rękami, z jękiem: Jezus kohany! — zwalił się starzec na podłogę. Za czym 'poczęto go bić i kopać, i zabito. Widząc, że Sulnicki bez zmysłów, na stół twarzą padłszy, leży, kozacy, którzy słyszeli, iż gazdowie górscy skarby miewają, jedni dukaty pozbierali, a drudzy plądrować się dom rzucili. Tymczasem też jeden po drugim gońcy Teresi popowracali. — Nie złapaliście? — Nie. Kamień we wodę! To był majak. — Czort zatumanił... — Diabeł zrobił, żeby dusza tego starego bez odpuszczenia grzechów do piekła poszła... Sprzewracawszy, co było, zrąbawszy skrzynie, zwaliwszy piece, zrujnowawszy piwnice, stajnie, chlewy, zabrali kozacy nieprzytomnego jeszcze prawie Sulnickiego między siebie na konia i kłusem ruszyli ku drodze, którą przybyli, unosząc łup co lepszy. Teresia, ujrzawszy dom Toporów otoczony żołnierzami, za których wzięła Sieniawskiego kozaków, przerażona cofnęła się w las, a słysząc, że ją gonią, wpadła do starego, opuszczonego lochu, kędy podobno niegdyś osiadły tu szlachcic, Płaza, banita, wino chował w beczkach. Loch w gąszczu między dwoma wykrotami po wietrze halnym uszedł uwagi kozaków. Tak im się też dziwnym wydało, żeby ktoś im po prostu z oczu znikł, że nie bardzo tropili, od razu mamunę czarcią przypuszczając. Długo siedziała w lochu Teresia, nim się wychylić odważyła, a gdy ostrożnie ku krajowi lasu podeszła i przekonała się, że nikogo naokół nie ma, pobiegła ku domowi Toporów i trupa starego Topora w progu ujrzawszy, wrzasnęła z przerażenia i nie patrząc wię 157


cej, trzęsąc się cała jak od zimnicy, popędziła w uroczysko leśne ku Marynie. Niedługo potem stara Toporowa, Sobcackula, z odpustu z furmanem, małym pacholikiem, niemową, bo reszcie czeladzi pozwoliła w Ludzimierzu jeszcze pozostać, w obejście wjechała. Wspaniale, po gazdowsku. Nie wiozła z odpustu nic prócz kukiełki. Na widok mężowego trupa i wnętrza domu zrąbanego i zniszczonego: w bezwładzie i skostnieniu członków upadła na twardą glinę sieni wznak; pacholik wystraszony głowę jej podjął i poduszkę przywleczoną podsunąwszy, uciekł nieprzytomny ze strachu, konie zostawiając. Nie zastawszy siostry w domu, powracała też na Hrube i Jewka, nie mogąca się uspokoić nad apetytem Krzysia. — Wrodoś, kielo to żre! — mruczała. — Miskę byś połknon! Wiera nie?! Przepaśny koń! Wilce garło! Zarbyś? Jaskółce gniazdo! Nagle głos zamarł jej w krtani: z otwartych drzwi od sieni wyskoczyła z cienia przez wysoki próg łasica. — Je cóż to?! — zdumiała się Jewka. — Nie mas nikogo, co haw łasice gazdujom? Je dy wóz i konie na oborze... Wstąpiła do sieni i omal nie potknęła się na leżącej z odjętą mową i władzą członków Toporowej. Potem natrafiła na zamordowanego Topora; potem ogarnęła zdumionymi oczami zrąbane skrzynie, poodrywane dyle podłogi, sprzewracane łóżka, zdarte półki, rabunek. — Zbójnik! beły — zakonkludowała — abo panowie karajom... Siadła na ławie, wtem wzrok jej padł na coś błyszczącego w rogu pod ścianą — podbiegła. — Dukat!... Miał!... Rzuciła wzrokiem wzgardliwym na starego Topora. — Miał! Zaczęła szukać, szperać, biegać jak łasica po domu. 158 Znać było, że szukano przed nią, ale śladów pieniędzy Toporowych nie znalazła. Były one schowane dobrze, pod jaworem za izbami, w ziemi. Czego kozacy nie ukradli, to szukając pokrajali, posiefeli, poszarpali. Mało co pozostało w dobrym stanie. Jewka od razu, nie namyślając się, nie żałując nikogo, postanowiła iść na służbę ka inendej. Toporowie, Sobek i Maryna, którzy żywi pozostali, nie byli jeszcze wprawdzie bynajmniej “dziady" mimo rabunku, ale ją nieradzi widzieli — młode pępki, łandygi! Postanowiła też w te razy wynieść się z Hrubego w dalszą okolicę, zabierając co się da. Rozłożyła wielką chustę na pośród izby i ładowała w nią graty mrucząc: dobre — niedobre... Nie szło jej o nikogo. Ale oprócz przyodziewy, o ile jej kozacy nie ukradli, jedyną niemal rzeczą nie zniszczoną, a zabrać się dającą na plecy, była poduszka, na której leżała Toporowa. Ze skołczałym językiem i skościałymi członkami, straszliwym wzrokiem za kradnącą i plądrującą Jewka wodziła leżąca na glinianej polepie w sieni bezwładna, ale przytomna Toporowa Sobcac-kula. Kradnie!... I oczy jej w nieruchomych oczodołach paliły się piekielnym blaskiem, stare, wściekłe, bezsilne oczy... Kradnie — ten dziad, ten plugac, sługa! Okrada ją — gaździnom nad gaździny — — kradnie jej majątek!... Resztę majątku!... — Hę! Zagłówek! — zamruczała Jewka łakomo, patrząc na poduszkę pod głową Toporowej. Zagłówek, poduszka, piękny, fajny, dobry! Piękna poduszka!... Pochyliła się nad Toporową i chwyciła poduszkę za dwa rogi, wtem we włosy wbiły się jej jak szpony 159


suche, chude, kościane palce ręki gaździny i zastygły tam, zdrętwiały zamarłe. — Puść! — charknęła Jewka. — Puść, bo cię za dawiem! Ale oczy Toporowej Sobcackuli tak straszno patrzały w jej twarz, że nie śmiała jej sięgnąć ku gardłu, aby udusić. — Gaździno, puście! — jęła błagać. Chwilowo przerwany okropną złością bezwład członków Toporowej trwał znowu. Jewka chciała rozerwać jej palce siłą, ale nie mogła. Wołać było późno. Głos się głuszył w sieni i dom stał daleko i osobno na polanie. Powoli zaczął zapadać mrok. Olbrzymi Gałajda wraz z Sobkiem dziwne stworzenie przynieśli do szałasu i wszyscy juhasi i gońcy zbiegli się i zadziwieni oglądali. Gałajda trzymał to na rękach ostrożnie, blisko ognia i obsuszał, bo było mokre. Dziewka to była młoda, cudacznie ubrana. Miała suknię na sobie białą, sukienną, na tym płaszcz czarny sukienny i na nogach drewniane, przypięte rzemykami podeszwy z obcasami. Te to Sobek po śniegu ślakował. Cudowali się Sobek, Marduła, Byrnas, nawet stary Kret nic nigdy podobnego nie widział. Chrzczone było, bo mu na szyi złoty krzyżyk na złotym łańcuszku wisiał. Mokre było całe i oczu otworzyć nie chciało. Ale żyło. — E dy ozebrać trza, coby oskło — rzekł stary Kret. Więc że dziewek nie było, stary Kret i Byrnas na rękach Gałajdowych rozbierać ono zaczęli, młodsi zaś z szałasu wyszli. A że babskiej przyodziewy nie mieli, owinęli nagie, bo do koszuli przemokło, do suchych guń i uwędzonych w dymie kożuchów i położyli nisko 160

i blisko ognia na ławce, tak ażeby dym ku twarzy nie szedł. — Uwarz słodkiego mleka — rzekł stary Kret do Sobka. Więc Sobek wypłukał czyste naczynie i mleko z ostatniego udoju gotować zaczął, oni zaś radzili, co by to mogło być i skąd się wzięło, ale nikt nie wiedział nic... — Przisło... Wtem dziewczyna westchnęła i otwarła oczy niebieskie. — Patrzi — rzekł młody goniec. Ale Sobek palcem milczenie nakazał przez delikatność. Gałajda zaś suszył koszulę i suknie nad watrą, bacząc, by się nie przypiekły. — Gdziem jest? — ozwał się cichy, słaby głos. — U nas, w sałasie stawiańskim — odpowiedział Sobek. — Mleka jej dajcie — rzekł Kret. Nalał Sobek gorącego mleka do czystego skopca i podstawił pod usta dziewczynie, w obu dłoniach dzierżąc.

Piła — i kolory życia nieco jej na twarz wracać jęły. Wypiwszy popatrzyła po sobie i prawie że krzyknęła: — Jam naga! Gdzie moja koszula?! — Jeć się susy — odpowiedział Gałajda rozpinający koszulę jak żagiel ku ogniowi. — Oddajcie mi koszulę, suknię, płaszcz! — wołała dziewczyna, zatulając się gunią. — Czy wy zbójcy?! — My juhasi, pasterze — powiedział Sobek. — Nie bójcie się haw nicego! — Wy dobrzy ludzie? — Z dobrem! dobrzi. — Jam — zaczęła i urwała. — My się ani nie pytamy, wtoście wy — rzekł Sobek. — Będziecie jesce pić? 161


Dziewczyna rąk nagich spod guni wyjąć nie chciała, więc jak poprzednio przykląkł nad nią i ze skopca ją poił. Napiła się, zamknęła oczy i twarz schyliła. — Może będzie spać — szepnął Kret. — Wyście dobrzy ludzie? — zapytała cicho, widocznie usiłując walczyć z wycieńczeniem i snem. — Śpijcie jak u janioła na rencak — odpowiedział Sobdk. — Młode — nie będzie temu 'nic — szeptał Kret. — Cud boski, ani nóg nie odmroziło. Musiało kajsi w kolibie siedzieć. Gałajda, kaześ jom nalaz? — Ja to 'nalaz uswijane w kłębko w kosodrzewinie. Wisiało w gałęziak — odpowiedział powoli Gałajda, rozciągając obsuszoną koszulę na żerdzi nad watrą. — Musiało nogi stulić pod się, a ręce za pazuhy wephać, bez to nie odmroziło — rzekł Kret. — Bóg świci, co nie zglewiało samo. Uwazujciez, coby 'zygi na niom nie leciały. — Siumne dziewce — szepnął Byrnas, gdy dziewczynie przywarły się powieki. — Jak leluja! — szepnął Sobek. — Do cudu! — szepnął Marduła. Na palcach chodzili, drwa obsuszali, nim na ogień poszły, by nie dymiło, mleko gotowe mieli, a coraz czym świeżym przyodziali. Dziewczyna leżała na naprędce usłanym posłaniu ze smreczyny i chust, pod kożuchami. — Zamglało w kosówce — mruczał Kret. — Nieg się odeśpi. Osata się hnet, bo to młode. Czuwali. Obleczona przez Kreta i Byrnasa w koszulę dziewczyna leżała. Szeptem ozwał się Brzegów Wojtek do Sobka: — W samem tem miejscu leży, ka pan Kostka pościelone miał. Wydało im się, że dziewczę drgnęło; popatrzeli — blade było jak płótno i głowa zwisła mu w tył. Zlękli się mocno, ale stary Kret znał obacować i do przytomności dziewczę przywrócił. 162 Lękliwie pozierali, czy znowu nie zemdleje. Przeszła noc. I na drugi, i na trzeci, i na czwarty dzień czuwali — stała się wielka cisza w szałasie. Jeden przed drugim żałował, że bab nie ma do pomocy i przyzioru, ale wszyscy radzi byli, że są sami. Posługi spełniał stary Kret z pomocą starego Byrnasa. Nie wiadomo było, czy dusza nie ucieknie, ale ją za wszystkie końce trzymali. Nie sądzili dziewczęciu życia, ale nie tracili nadziei, że nie umrze. A nie dziwota, że śmierć za węgłem szałasu stała —— co to przetrzymać musiało, nim ją Gałajda znalazł, co przetrwało... Nauczyło się to biedy, o ha j... Ale stary Kret znał zioła cudowne; więc zbierali je na wyprzódki i do szałasu nieśli, a Marduła po najlepszy litworowy korzeń aż w Litworowe pod Polski Grzebień * lasami na Roztokę i na Białą Wodę doliną pod Wysoką poleciał. O świcie się wybrał, a słońce śródpołu wysoko jeszcze na niebie stało, kiedy wrócił. Tylko nowe kyrpce zdarł. Stary Kret ziela warzył, a on seliriiejakie przysady znał; zamawiał chorobę. Dziewczę o świecie nie wiedziało, gadało, krzyczało. ale nikt nie rozumiał, co. Jeszcze co można było zrozumieć niekiedy, to słowo: oczy. — Urzók jom wtosi ocyskami — mówił stary Kret. Szóstego dnia rano choroba się jakoby przesiliła i dziewczę przytomnie spojrzało. w Litworowe pod Polski Grzebień — Dawniej Polski Grzebień stanowiła długa partia szczytowa Tatr pomiędzy Małą Wysoką a Lodowym. Być może nazwa ta obejmowała pierwotnie pasmo szczytów jeszcze rozlegle jsze: od Wysokiej obok Rysów aż po Lodowy. Obecnie — przełęcz pomięć'— ' ^elickim Szczytem a Małą Wysoką. 163


Stało się wielkie święto w szałasie. Że delikatnie jeść musiało być nauczone, dawali mleko słodkie z miodem, którego Mardule dziewki aż z dalekiego Ratułowa naniosły. Nikt się o nic nie pytał, o nic dziewczęcia nie badał. Było. Zrobiły się cudne, gorące dni i zaczęto wychodzić przed szałas. 'Naszła jednak noc parna a chmurna i mglista nadzwyczajnie. Nie mógł Marduła wytrwać. Wybrał się cicho z szałasu i przeżegnawszy się od złego, 'przy czym mruknął trzykrotnie: ,,Ojcze Światowidzie!", i rzuciwszy przed siebie trzy kamyczki, puścił się niesłychanie szybkim pędem z kroku ku Liliowej Przełęczy, skąd zsunął po ćmie jak nietoperz dołu, kamienie trącone, nim spadły, stopą przytrzymując, cicho ponad szałas liptowski. Przystanął obwysno nie opodal za skałą, nasuł prochu na twardą dłoń, skrzesał 'iskrę i zapalił. Buchto. Już był pewny, że żaden pies nie zaszczeka. Po czym kradł się bez szelestu za instynktem, jak żbik przyczajony, a jak ryś posuwisty. Znał. gdzie koszar. męłło mu się wśród zębów. Nie był ani wesoły ze psoty, ani rad z zuchwałości — wciągnięty w siebie przystępował i przystępował, wolno a zsuwisto po uboczy, przychylony i diabelnie ostrożny. Dopadł owcę zza ogrodzenia, jedną ręką za wełnę na leżeniu, drugą za nos, by nie zbeczała, podniósł bez żerdź, zarzucił jak mógł na plecy i ramię i chyłkiem w zwyrt najśmiglejszy w górę skoczył. Psy się nie ruszyły. Dopiero rad się stał, bo dokazał stuki nad śtukę, zuchwałości nad zuchwałość, bystrego serca nad bystre. Już mu dygotało na 'zębach: ale się wstrzymał. Juhasi liptowscy czuwali niedaleko w nizinie. W bacówce watra gorzała przez szpary. Marduła się od razu schylił z owcą na karku, wypiął portki ku juhasom i pomiędzy nogi swoje pozdrowił ich niepięknie. Po czym się wyprostował, podskoczył i kerpce na dwoje w powietrzu skrzesał z uciechy, jedno, że ukradł, drugie, że pannie przyniesie. Na Litijowem się ozdarł: — Bacio, boziaj me w rzyć i z owcom!!... Owcooom!!...— rozległo się echo od Swinicy i Walentkowej ku Gołym Wierchom i Zielonemu Krzyż-nemu — tak zgiełcało we mgle, jakby się dzwor w niebie urwał, I uradował się Marduła, że ma taki piękny i do nośny głos. Powstała rano larma na Hali Liptowskiej; bać z Wierchcichej spostrzegł i wybrał się z pięciu juha sami zbrojne, na siłę skradzione owce odbierać. Mai duła słynął. Przyszli czarni, odymieni i od mosiądz dżwięczący, wczas, w słońca, co mgły zgasiło, blask Ale Sobek wyszedł naprzeciw nich z juhasami i gc się sobie wzajem pokłonili, rzekł: — Mamy tu pannę, przy bitce krzyk. Wrócem wal To ino bez spaś. A jakby wam o bitkę sło, to s zejńdżmy hań na grani. Zgoda? I dał owcę, którą Mardule markotnemu odebr — Zgoda — rzekł baca. — A jakbyście se chci spróbować, wyjdzeme. Pokłonili się sobie godnie, podali ręce i rozeszli godnie. Ale przechodząc mimo Bobkowego szałasu b z Wierchcichej i juhasi liptowscy ujrzeli dzie"w siedzące przed progiem. — Jaaj! — zadziwił się śpiewnie baca z Wierć chej Doliny. 164


— Jaaj! — zadziwili się śpiewnie juhasi. Bo to był śpiewny, smętny, słowacki lud; a nie miał w węgierskiej niewoli nic prócz swoich kobiet. I stanęli rzędem, i dziwowali się pięknu, co rozkosz daje. I ze wzdychaniem, brzęcząc blachami i zbroją, w górę odeszli. A gdy stawiańscy juhasi z gońcami owce paść wygnali, Sobek sery w szałasie gniótł; stary Kret, do słońca się grzejąc, bo cudne sierpniowe pogody były, pośród głazów na hali dziewczęciu opowiadał. Opowiadał jej o ogromnych kościołach w skałach, gdzie księża w białych komżach mszę odprawiają i tysiące świec się jarzy, a od organów na chórach cała góra wewnątrz gra; opowiadał o pieczarach, gdzie złote są mosty nad wodami, po których od mraikoty mało widno, a na sadzawkach bezdennych złote kaczki pływają i jajka z diamentu niosą; o parobku, co dziewczętami gardził, a po śmierci za nimi biegał i rutę im z kapelusza dawał, żeby mszę za jego duszę kupiły; o dziewczynie, co nikogo kochać nie chciała * i po śmierci zmieniła się w kwiatobłok, co ani na ziemi siąść, ani do nieba wzbić się nie może; o królu wężów, co na Tatrach leżał i nikomu się widzieć nie dawał, aż gdy go parobek jeden odważny podpatrzył, on śpiących rycerzy na śpiących koniach ze sikały na lud w burzy i zawierusze puścił. Od których lud Perłowic, co się z połkniętej perły kobiecie jednej koło Jaszownic urodził *, za poradą lilii za Opowiadał jej o ogromnych kościołach w skałach (...) o pieczarach, gdzie złote są mosty nad wodami (...) o parobku, co dziewczętami gardził (...) o dziewczynie, co nikogo kochać nie chciała (...) — Są to na ogół reminiscencje z Seweryna Goszczyńskiego (Dziennik podróży do łotrów, zwłaszcza w rozdziale zatytułowanym Świat duchowy Podhalan oraz poemat pt. Sobótka, którego akcja rozgrywa się w Tatrach). Perłowic, co się z połkniętej perły kobiecie (...) urodził — Perłowic, wg podania góral166

biwszy smoka Wołosyna, który się zamienił w górę nad Roztoką, i widziadło, co w Mnicha skamieniało nad Rybim Jeziorem, i zwalczywszy króla wężów — uwolnił. Ale do śpiących rycerzy nie doszedł, bo król wężów, uciekając pod ziemię, skałę ogonem strącił i wchód do nich zawalił. A Perłowic się potem z lilią ożenił, bo tak był ślubował, gdy prosił Boga, aby mu lud od utrapienia uwolnić pozwolił. Wówczas lilia przed nim wykwitła i broń mu pokazała, maczugę. A gdy wątpił, to maczuga była tak ciężka, że jej dźwignąć nie mógł; a gdy wierzył, to była lekka jak pióro. Nią zwyciężał. I opowiadał jej o czarnym, samotnym stawie pod Kościelcem, kędy z głuchych skał ściekała woda i kędy wiatr pływał na fali poruszonej. On trzy kwartały w roku, gdy owce, co się nad nim pasały, z hali zeszły, bywał samotny. A wtedy z wielkimi jeziorami w Pięciu Stawach, z Rybim Jeziorem i Morskim Okiem ponad nim, z Hinczowym Stawem za Hrubym Wierchem Mięguszowieckim on gwarzył. Pytał się ich bez wiater przed zimą: Nie śpicie ta jesce? — czy jeszcze na nie nie zapadł lód; a potem na wiosnę: Nie śpicie ta jus? — czy lód już po nich potajał. Głosiły się stawy jeden do drugiego, bo sytko polubienie 'ma. Gwarzyły, jako to było, kiedy cała dolina popod Tatry pod morzem była. Były wody niezmierne na obszerz świata rozlane, one zaś, wyniesione wysoko w górach nad morskimi wodami, słuchały, jako szumią, bo do chmur zdychno było. Tysiąc lat po tysiącu szło. Wtem przyjechał król Chrobry i mieczem przeciął łańcuch gór. Z niesłychanym hukiem i grzmotem runęło morze w dół za Gorce i świat tamten zalało. Ka było morze, leje się Biały Dónajec i Carny. skiego, pogromca króla wężów — Wołoszyna, wybierającego haracz z ludności miejscowej. Podanie to, umiejscowione częściowo w Pieninach, częściowo w Tatrach.


Stawy zostały same, samotne, wielkie wody na wysokości. A jeszcze dawniej nie było nic, lem śnieg i lód. Dawno. I różne inne powieści prawił stary, istuletni Kret, a dziewczę słuchało. Nieraz też juhasi kolejno, jeden za drugim, przy muzyce czyjejkolwiek tańcowali w szałasie wieczorem, a potem często cała gromada chłopaków, gońców, wyskakiwała naraz koło watry “drobnego", aż bita ziemia odzywała. Czasem chłopcy ,,cud broili": na igłowach stawali, ma rękach chodzili, we watrę się prali, na drągach na poprzek pod dachem powtykanych wieszali się jak małpy i śpiewali popod dach. A że dziewczę rado słuchało, więc i juhasi śpiewywali, po dwóch i po trzech lub wszyscy razem w szałasie bacowskim, a nigdy nic nieprzystojnego i nigdy nawet uwagi ani ga'ny starsi chłopi młodym dać nie musieli. Niekiedy stary Brert, w zamyśleniu podczas śpiewów siedzący, przyćmionym, głuchym głosem zawiódł: i znowu w zamyślenie stuletnie zapadał, w zapamięć... Gdy nikogo w szałasie nie było, gdy juhasi owce w upłazy pognali, a baca ku nim wyjrzeć poszedł, naówczas miało dziewczę gości: szare ptaki, gazda szałaśny i siwarnik, śmiało koło szałasu się kręcili, ze śwSegotem i piskaniem, i zlatywał czasem z wysoka tęczoskrzydły, z dziobem podobnym do żądła, motyl skalny, o długich, silnych pazurach, zwiedzacz ślizgich od ciekącej wody turni wyniosłych i szczelin nadbezdennych nad zawrotnymi przepaściami, gdzie czarna śmierć nocuje. Z kosodrzewiny i z górskiego karlego jałowca krzaków lub niżej, spośród czerwonych jarzębin, zrywał się dziki kohut, cietrzew, na ciężkich skrzydłach, lub głuchań z potłumnym łopotem, w przestrzeni kołysały się potężne jastrzębie lut) wartkie, trzepotliwe jastrząbki, nieruchome 168 w powietrzu, jak przeszpilone w przestrzeni; a czasem zataczał ponad halą koła bijący owce orzeł skalny lub śmigał ponad nią szybki, gwałtowny, jak z piorunu odprysły, sokół, w locie jaskółkę chwycić zdolny. Spod Żółtej Turni gwizdały świstaki, między głazami żerujące, a 'czasem dał się słyszeć wysoko ze skał ostry, chrapliwy, pszkający gwizd kozicy, blisko zaś wśród kamieni prześlizgiwała się żółtopłowa łasica lub biały gronostaj. Metaliczne jesienne muchy o przejrzystych błonach migały z brzękiem S pozłociste, świecące, zielonawe chrząszcze suwały się w trawie powoli, po której szybko przemykały szare halne pająki o wysmukłych nogach. Ostrożny lis wystawiał niekiedy z gęstwiny pobok ostrokończysty, szpiczastouchy łeb lub żbik żółtooki albo kuna ciemna popatrzyły ku szałasom z konarów smrekowych i uciekły od ludzi. Niekiedy po zielonych trawiastych uboczach, co popod Magurę biegły, przechodził rozłogorogi jeleń, cień rosochaty wlekąc za sobą i 'spozierając w dół czamo-złotymi, mieniącymi się szafirowo oczyma, lut) tętniło po nich stado łań z cielętami. Tam, leżąc z 'rękami za tył głowy założonymi, na hali, widziało dziewczę nad sobą gry nieba rozmaite, zmienne kolory błękitu, fale 'barw i świateł, od blado-srebrnego seledynu aż do w granat wpadającego szafiru, i chmur gry upajająco przemienne, od ledwo widnych, zwiewnych, pierzchliwych, białych mgieł, wypływających z głębiny i mknących nie wiadomo gdzie, aż do ciężkich, mrocznych chmur, zaścielających jednostajną powłoką dolinę, i żółto-granatowych, świecących fosforem obłoków, na których płynie burza. Jednego promienistego dnia dziewczę poszło i dość długo go nie było, aż się zaniepokoił Sobek i juhasi, co na odwiecerz z owcami zeszli. Ale ono wyszło z lasu i pęk kwiatów leśnych i ziół pachnących przyniosło i dało pół Sobkowi, a pół Gałajdzie, którzy ją do szałasu przynieśli. Gałajdzie śwircki 'stanęły 3 Legenda Tatr

169


w oczach — bo to było przy nim małe, ani mu pod pazuchę głową nie sięgało. On był olbrzym. Nazywali dziewczynę “ono" za starym Kretem; imienia nie znali. Pewnego dnia ono zapytało Sobka: — Długo tu jeszcze będziecie? — Niedługo. — Pójdę razem z wami do wsi, abym tu na wiosnę powrócić mogła. A nikt, choć z wyjątkiem Kreta i Byrnasa chłopy były młode, nawet myśli nieprzystojnej nie powziął. Marduła nawet się pytał Sobka, czy nie myśli, czy to nie święte albo czy z nieba nie zjechało gdzie z deszczem ku Stawom? — Jedy beło zmarżnione i chorowało, w niebie tego nie ma — rzekł Sobek. — Mogło się wej stłuc, tele dale z nieba lecący — odpowiedział Marduła. — Nie jest z nieba, bo syćko robi tak, jak cłek — rzekł Byrnas. — Ja wiem, bok widział. — Dy i Pan Jezus jad i pił, a Bogem beł — odparł pomądrze Marduła. I wszyscy nań z podziwem spojrzeli, bo od niego rzadko o czym innym, tylko o spódnicach, o bitkach, o pijaństwie i o złodziejstwie słychowali. Ono było ciche i modliło się wiele. A o pobyt pana Kostki na hali nigdy nie pytało, ale gdy opowiadali, słuchało blade i modliło się potem, długo w noc klęcząc, w bacówce, gdzie sypiało pod opieką dwóch 'psów, u progu na łańcuchu upiętych. Psy mu ręce lizały, owce doń przychodziły. Żeby mu się nie przykrzyło, juhasi przynieśli młode jagnięta. Tych kilka już onego ani w dzień, ani w nocy nie opuszczało. Nieraz juhasi rano 'budzić przyszli — ono śpi, na jagnięciu głowę wsparłszy, a 'między jagniętami się grzeje. — Jak 'na śkle malowane — mówił z zachwytem Sobek. Wtem wieczorem, tego dnia, gdy Sieniawskiego 170 dragoni Toporową zagrodę najechali, psy gwałtownie zaszczekały i w chwilę potem -w progu szałasu pojawiły się Maryna z czarną wypaloną głownią w ręku i Tereska. Właśnie wieczerzano i ono piło kwaśne mleko z plackiem. — Maryś, cos ci?! — krzyknął Sobek, widząc twarz siostry zmienioną i wyraz straszny. — Pomsta! — zawołała Maryna. — Bogowie wołajom się mścić! Nieskończonym, nieobjętym szumem chwiał się był inad Maryna las. Powoli, w dymie stosu, poczęła jej się była pojawiać ogromna, jakoby miedzianoszkar-łatna twarz w złotej z długimi kolcami koronie, okolona rudymi kędziorami. Pochylała się ona nad stosem w chmurze dymu. Widziadło. Maryna, klęcząca od długiej chwili z oczyma w płomień wpatrzonymi, przygięła głowę przed majestatem zjawiska. Bóg się pojawiał... Starzy bogowie wysłuchali jej, przychodzili pomagać przeciwko panom i księżom... Starzy bogowie nieba i ziemi, wód i gór, lasów i gajów świętych... Stare bogi, człowieka potężni druhowie mili, moce swoje... Spływali ponad nią w ćmie, 'staczali się w niesłyszanym grzmocie. Ich twarze drgały w brzemieniu omroku ich przybywania. Siarką i ciepłem gromu było ich czuć. Marynie pracowała gwałtownie pierś. Przejmowała ich w nią, zastępowała nimi w ciążę. Wtem zdyszana, zziajana Teresia wpadła w uroczysko. — Maryna! Nie mas dziadka, nie mas pościeli, nie mas w komorze nic! — krzyknęła. — Jako?! Co?! 171


— Zołmirze! I mnie na koniak gonili, ale jęk do Płazowskiej piwnice uciekła. — Tobie gonili? — powtórzyła Maryna. — Ha j! Na koniak. Może z dziesieńci. Prawiek z łasa fciała wyjńść. — Ha! — krzyknęła Maryna zrywając się z klęczek. — To jego zołmirze! To po mnie przijehali! To on — sieniawski pan! — Ze jakoż wieś? — Ten łbozyc mi rzók, co hań się w dymie z nieba znosi! O bogowie przenajświeńtsi! Wyście mnie ukarali i wy mnie teraz wołacie! Za krew — fcrew! Za głowę dziadka Jasicy — jego głowa! Za mój dom — jego dwór! Na jego sable: -topory! Hejhaaa! Dziki, przeraźliwy, wysoki wrzask napełnił powietrze, a porwana ze 'stosu i zakręcona nad głową głownia wianem iskier owiała Marynę. — Hejhaaa! — powtórzyła okrzyk. — Tego trza beło, coby się hłopi porwali bronić i mścić! I poskoczyła naprzód. — Ka polecime? — zapytała Teresia. — Ku Stawom, do Sobka! Mścić się! Mścić! Był dziesiąty dzień po przybyciu Beaty Herburtów-ny na halę 'ku Stawom. Sobek zbiegł na dół z dziewkami, ujrzał własnymi oczyma rabunek i trupa dziadka; nie rzekł nic i pogrzeb dziadkowi wyprawił. Zbili mu jedlową truchle z czysto rzezanych desek i do truchły, co rad widział za życia, włożyli: stary 'nóż zbójecki, starą po Toporze Łamiskale przodku blachę, co się nią koszulę spinało pod szyją, i śliczny obrazek na szkle malowany, wyobrażający świętą Cecylię w zachwycie na organach grającą, której aniołowie słuchali, z zielonymi palmami w rękach, którą za listwą w izbie miał. A stary Topór Żelazny wsunął 'mu jeszcze pod głowę ziemi garść, bo był gazda i ziemię miłował. Truchle zabili, włożyli na wóz i 'do Szaflar do parafii powieźli. Za wozem szły baby z płaczem i zawodzeniem, jako zwyczaj każe, i 'chłopi milczący, zawzięci, zły gniew żujący. Tak szli z trupem z Hrubego przez Olczę, Poronin, Biały Dunajec, najlepszymi drogami, aby się trup nie trząsł, do Szaflar. Szedł i mały Krzyś, strapiony, z olbrzymim Gałajdą, który, woły drugiemu wolarzowi zwierzywszy, na pogrzeb spod Kopy Królowej zstąpił. A gdy się pogrzeb odbył, razem wracali i do karczmy w Białym Dunajcu, do srodze znajomego Krzysiowi Żyda wstąpili i w strapieniu pili. A gdy potem wyszli i znowu pod hale, trzymając się za ręce, wracali, użaliło się Krzysiowi Gałajdy, że ani żony, ani dzieci nie miał i samotnie woły pasać w lecie, a w zimie w domu siedzieć musiał, i mówił 'mu, bo to byli dobrzy znajomi: — Wieś ty, ja cię ożenię... Najdem ci babsko obi-telne, jak się patrzy... Tobie baby trza... — Trza — potwierdził rzewnie Gałajda. — Ja ci najdę!... Nie oblizańca ami nie matafije, co by maniery miała... Mnie tobie żal... Same ino obsiwkary koło tobie, co na jednem ramieniu wodę nosi, a na drugiem ogień... Gałajda westchnął. — Tobie baby trza — mówił Krzyś z przekonaniem. — Ja ci posukam... Gazdowskom dziewkę, nie wysredzianom, rezuwitnom, wystawnom i przystojnom... Boś ty cłowiek! Gałajda wzruszony stanął, małego Krzysia w olbrzymie łapy obłapił i lepkimi wargami w usta go mlasnął. Po czym znowu, objąwszy się za karki, ruszyli, a Krzyś zataczając się dowodził: — Tobie baby trza... Ja wiem... Ja ci najdem... Co


by miała duse jak woda, serce jak złoto, rozum jak włosy, a od biedry do biedry w zadku śtyry siuhy... Browar!... Bo o itakom nietrudno, co ma dupę jak scudło. Gałajda chlipał, Krzyś mówił: — Kie ja młody beł, za mnom takie kerdelem hodzieły... Wino mi na Węgrak konewkami nosieły... Ja kazdom uwiód... Nie wierzys mi? Tobie baby trza... Ja ci najdem... Bo baba jest psia para, lec przez baby okfiara... My to nieraz z nieboscyke Topore gadali... On miał głowę!... Nagle Krzyś się zatrzymał, puścił Gałajdę, zastąpił mu drogę i rzekł groźnie: — To beł hłop! Nie taki jak ty, dziadu! Gałajda się stropił i zmartwił. Po czym wstąpili do karczmy w Poroninie, gdzie zastali równie wielkiego, potężnego i pijanego jak Gałajda Jakuba Karkosa i zaczęli z nim pić. Po chwili Karkos bez przyczyny dał w łeb Gałajdzie, aż jękło, a Gałajda mu oddał, aż znowu jękło, Krzyś zaś, zdjąwszy ze ściany skrzypce karczmarza Żyda, zaczął na nich grać Toporową drobną nutę orawską: Wkrótce Gałajda uderzył w łeb Karkosa, Karkos zaś Gałajdę. Ale to wszystko bez gniewu; dlatego że byli mocni i że im to nie szkodziło. I tak od czasu do czasu huczały grzmocone pięściami jak bochenki łby, Krzyś zaś grał. Po czym poczęli do siebie zdrówkać wódką, blaszanymi kwaterkami, a potem zaczęli się ceremoniować, gdyż Karkos, jako miejscowy, chciał płacić za Gałajdę i Krzysia, Gałajda zaś za Krzysia i za niego. Wreszcie Gałajda wziął pod pachę i wyniósł Żyda za drzwi. Krzyś wybił okno bez powodu i wyszedł za nim przez nie, a Karkos wlazł do alkierza i położył się do łóżka Żydówki spać. 174 —. Ja cię ożenię — mówił znowu Krzyś do Gałajdy. — Tobie baby trza... Coby ci honor oddawała... Boś ty cłowiek!... Straszliwe gniewy rozpłonęły nad okolicą górską. Z jednej strony szlachta, dumna i upojona zwycięstwem pod Beresteczkiem *, o którym sama wieść zgniotła pozornie wszystkie ruchy chłopskie, przybywszy do domu i karcąc zbuntowanych chłopów, “zdawała się odchodzić od siebie ze zemsty i oburzenia". Śledztwa i sądy, zwłaszcza we województwie krakowskim, wszczęto tak srogie, iż całe wsie uciekły w góry na życie zbójectwem lub przedzierały się i poddawały pod opiekę Węgrom. Ścinano, palono, wieszano, zabijano pałkami i puszczano z dymem domostwa. Z drugiej strony zapłonął gniew Toporów z Hrubego. Już stary Mikołaj Topór Od Muru, stryjeczny brat zabitego Topora Jasicy, i stary Wojciech Topór Leśny z Hrubego, i Stanisław Topór Żelazny spod Wierchu schodzili się na narady, a wszyscy dookoła, Ustupscy z Ustupu, Murzańscy z Muru i Murzasihia, Łojasy z Pardółówki, Bulcyki z Poronina, Bachledy od Bachledów, Zalińscy z Furmanowej, Chowańce z Cichego, i dalsi, potężni, w przyjacielstwie pozostający, Nowobilscy z Bialki, Pary z Bukowiny, Jarząbki spod Kopy, pomiędzy których wieść się o napadzie pańskich kozaków, mordzie i rabunku rozeszła, dzielili oburzenie. Wszyscy patrzeli na Sobka Topora, najbliższego, co się pomścić miał, a Sobek, owce z hali zegnawszy, siedział w chałupie i milczał. szlachta... upojona zwycięstwem pod Be-resteczkiem — Bitwa pod Beresteczkiem (28—30 VI 1651) zakończyła się całkowitą klęską wojsk kozackich. Klęska ta wpłynęła zarazem na ostateczne zlikwidowanie prób powstańczych chłopów polskich. 175


— Sobek hłop! O 'niego się nie ma co obawać! Cosi namyśluje! — gwarzyli między sobą gazdowie, gotowi pomóc krewniakowi i towarzyszowi. Tu w królewszczyźnie, na Podhalu, nie było panów ani 'kar — można było radzić i myśleć. Maryna Sobkowi opowiedziała wszystko. Jak ją poznał Sieniawski, jak jej się podobał, jak ją kusił złotem i pochlebstwami na próżno, ale jak ona go kochała nad wszystko i gdyby był parobkiem, jak byłaby mu się pod pierwszym jaworem oddała, lecz nie chciała, aby jej użył pan, ku któremu nie czuła się równą; jak oddała się panu Kostce, by go pocieszyć w godzinę niewoli i nieszczęścia, kiedy wszyscy stają się równi, i jak bogów 'dawnych wołała w pomoc i przymierze —— a Sobek smołę ze smreków żuł w zębach i słuchał milcząc. Nieruchoma, skościała babka leżała w izbie na pościeli. Przychodził Krzyś i grywał; grywał stare Topora Jasicy nuty i ducha jego krwawego z tamtego świata wywoływał. Schodzili się Toporowie, Od Muru, Leśny, Żelazny, i sąsiedzi, i piersi im rozsadzało oburzenie, że się ktoś na Topora i gazdę na swoim porwać śmiał, a młodzi Toporowie mówili Sobkowi: — My gotowi!... Udał się Sobek 'w Polany do starego Sablika i stary iSablik z gęślikami, rzekomo nika nic, ruszył gościńcem krakowskim i po tygodniu powrócił z wiadomością, że zamek w Sieniawie srogi, armatami, nie ciupagami by go dobywać trza, a wojska w nim tysiące. W tajemnicy było mówiono. Oprócz Sobka, Maryny i Krzysia nie słyszał nikt, nawet ono, dziewczę, które z ha'1 z juhasami zeszło i u Sobka mieszkało, lekkie posługi domowe czyniąc i koło nieruchomej babki posługując. Słyszał też w swej wędrówce stary Sablik, iż panu Herburtowi ze Siwego Roga zginęła córka i że jej poszukuje, a za znalezienie trzy tysiące czerwonych złotych wypłaci. Opowiadał i o zakonnicy, co pod pa 176 lem Kostkowym, gdy wszyscy uciekli, została i kędyś znikła potem jak mgła. Wiele słyszał, bo umiał słuchać. “Miał głowę..." Tknęło coś Sobka i poszedł wprost zapytać dziewczęcia, ono odrzekło: — Jam jest. Ale nie wydajcie, bo tu żyć, tu umierać pragnę. I do ręki mu przypaść chciała, aby ją całować, ale Sobek zatrzymał ją łagodnie i spytał: — Jako 'was, panno, wołać mamy? Dziewczę pomyślało chwilę i odrzekło: — Chrzestne imię trzecie mam Ludmiła — tym mnie wołajcie. Tak więc ją zwano, ona zaś prosiła, aby ją za siostrę uważać. — Majętności wam nie żal? — zapytał raz Sobek. — Majętności moje rw 'ziemi leżą — odpowiedziała z żałobą. Tymczasem Sieniawski kozakom, którzy rzekomej Maryny, przez Sulnickiego wskazanej, nie schwytali, po trzysta śmiertelnych plag wsypać kazawszy, wiernego i obeznanego z okolicą górską sługę Tomka w przebraniu wędrownego kramarza ze swej strony na prześpiegi w H.rube posłał. W ręce Marynę dostać jakim nie bądź sposobem postanowił. Ruszył więc Tomek z koralikami, paciorkami, grzebieniami, medalikami i obrazkami świętymi i do osady Toporów Jasiców wstąpił, a tam oprócz Maryny ujrzał i poznał Beatę Herburtównę, którą nieraz, z panem swym do Siwego Rogu jeżdżąc, widywał. Co też powróciwszy Sieniawskiemu zameldował. Zdumiał się Sieniawski, a potem, palec do góry przy bystrym spojrzeniu wznosząc, rzekł do Tomka: —' Ani pary z pyska! Obie w sak! Milcz! — Tysiąc czerwonych złotych masz u mnie — dodał. Jak przed Sobkiem, tak i przed Maryna wyznała się Beata. Przyjaźń między nie weszła i opowiedziały sobie wszystko — i wzajem w największym wzrusze 177


niu w o'czy sobie poglądnęły, 'bo tenże sam Sieniawski Marynę uwieść chciał, buławką ją ugodził i porwać, choć daremnie, rozkazał — i tenże sam Sieniawski z Beatą chciał się żenić, pana Kostki nieszczęścia stał się przyczyną. Ale Mary na o swej miłości do Sieniawskiego nie rzekła, bo się wstydziła; i o iswej miłości do Kostki nie powiedziała Herburtówna. Czemu w Tatry z klasztoru uszła, nikt jej nie badał. Była. Tylko kiedy się Maryna dowiedziała, że Sieniawski równocześnie, gdy ją bałamucił, inną zamyślał poślubić, krzyknęła: loter! — i Beata na wiadomość, że zalecał się do Maryny w czasie konkurów do jej ręki: o łotr! — szepnęła przez zęby. Wysłuchał opowiadania dziewczyn Sobek l gdy w czas jakiś ponownie zjawił się ten Isam kramarz Tomek, przynosząc przyobiecane Marynie korale do wyboru, choćby tylko na pokaz, Sobek na noc go zatrzymał, z pomocą Maryny gębę w nocy mu zakneblowawszy, ręce i nogi mu związał i cicho do lasu nie opodal do lochu Płazy wyniósł, gdzie, przytykając mu nóż kończysty do serca, gębę odetkał i rozkazał: — Gadaj, co wieś! — Co mam gadać? — jęknął śmiertelnie przelękniony Tomek. — Co wieś! Ja poznam prawdę! I nóż lekko przycisnął. — Prawdziwyś kramarz? — Nie — szepnął trzęsąc się Tomek. — Wtoś jest? Ja prawdę poznam! — Sługa... —Cyj? Zawahał się Tomek, ale Sobek znowu nóż pocisnął. — Pana ze Sieniawy. — Widźis? — zwrócił się Sobek do Maryny. — Co wieś? — Ja 'sługa, mnie kazali... — Dobrze. Gadaj sytko, co wieś? — Siostrę waszą pan mój porwać każe... — Dobrze. Co więcy? 178 — Wraz z wojewodzianką Herburtówna, która u was jest... — Wie o niej? — Wie. — Skąd? — Ja ją poznał. — Po coś teraz drugi raz do nas prziseł? Tomek zamilkł. Sobek nóż pocisnął. — Gadaj! — Dwa tysiące koni sieniawskich, niby na karanie chłopów za bunt, w lesie pod Obidową stoi. — Dobrze. Na co? — Napaść was. — Cy jest sam pan? — zapytała Maryna. — Pan w karczmie w Zaborni, z kilkudziesięciu ludźmi. — Kie majom napaść? — Jak doniosę, że dziewka i panna w domu. — Dobrze. Co więcy?! — spytał Sobek. — Więcej nie wiem nic. — Co pan Sieniawski fce z Marynom konać? — Nie wiem. Com wiedział, tom rzekł. Ale mnie nie zdradźcie! Na palu bym zgnił. — Pewnyś! Po czym Sobek nóż, który na sercu Tomkowym trzymał, po rękojeść wbił, wyciągnął język z ust trupa, urżnął i spuściwszy z zabitego dolne odzienie, wetknął go trupowi w odkryty tył, jak dawny zwyczaj uczył, aby było o takiej rzeczy milczenie. Następnie w sam koniec lochu z Maryna zabitego wepchnęli i ciężkimi kamieniami przywalili. Siadł Sobek pod smrekiem i ciężko głowę zwiesił na piersi. — Teraz jus po mas — począł mówić w strapieniu. — Na takom siełe niś mas rady. Ani się obronić, ani uciec, ani się skryć. Ucieceme na Węgry, to nas hanstela za pieniądze dostanom. Ucieceme w góry, z polowacki żyć, to nas zima wyzenie. A dom spalom, 179


bydło, owce zabierom, budynki powalajom, wyjndzieme na dziadów. Pote jakoż babkę odejńść i onym samom jedne ostawić? Ja już nie wiem rady nijakiej... Na dwaścia ludzi, na dwa sta ludzi ciupagi by się nasły teraz po wojnie, kie hłopy do'bre jus w doma, ale na dwa tysiąca!... Zginie nase pokolenie Toporów, Jasiców, bo pokiel ja żywy, ani tobie, ani Herburtównej on nie weźnie, ale pote co?... — Trza zwołać jutro Toporów, Żelaznego, Leśnego, Od Muru — rzekła Maryna. — No i co? Na co, hojbymy zwołali? — odrzekł Sobek. — Cóż poradzom? Trza by z dziesieńci mil wkoło hłopów pozwołować, a i to by jesce nic nie płaciło ku telej siele. Dwa tysiąca wojska! Hóbaby Waliłaś z Łamiskałom z grobu powstali, cobyś obstał! Dźwignął się spod smreka i w milczeniu ku domowi szli. Tam on do czarnej izby lec poszedł, bo jeszcze do rana daleko ibyło; Maryna zaś do białej świetlicy, gdzie z Herburtówną sypiały. — Tyś to, Marynko? — zapytała budząc się Herburtówną. — Ja. — Wychodziłaś? Gdzieś była? — Niescęście — rzekła Maryna, siadając na pościeli. — Ten kramarz, co haw beł, to beł przebrany pana Sieniawskiego służący; pana Sieniawskiego dwa tysiąca zołmirzów kiełka mil stąd, pod Obidowom w lesie, on sam w karcymie w Zaborni, tobie i mnie porwać fcom. — Wiedzą o mnie? — krzyknęła Herburtówną przerażona. — Wiedzom. Ten służący cię poznał, kie cię tu kiejsi widział. — Ten, co tu śpi? — On 'tu 'nie śpi. — Przecie go brat twój zatrzymał na noc? — Nie mas go haw więcyl. — Jak to? Poszedł? Do Sieniawskiego? 180

— On jus nie pudzie nika. — Albo co? — To nic... Trza radzić, co robić? — Uciekać! — Ba! Ka? Z gór cię niedługo zima w dolinę zezenie. A dom... a babka... — Ja ucieknę... — E, to was łapiom. Dwa tysiąca ludzi! — O Boże, Boże! — jęknęła Herburtówną w rozpaczy. — Lubo w klasztorze mnie ojciec zamurować za życia każe, lubo po niewoli żoną tego łotra zostać mi przyjdzie!... Wolej śmierć -niż jedno albo drugie! Równie mi .straszna klasztorna cela wilgotna, włosiennica, dyscyplina i niewola, jak łoże tego pohańca, tego gnębiciela, straciciela mego Lwa!... Co robić?! Co robić?! Sierotam nieszczęsna... U 'was myślałam do końca życia pozostać, choćbyście mi kazali gnój spod krów waszych widłami wyrzucać i podłogi w izbach 'myć, a z ostatnią sługą jeść dali, ale i wam piorun nad głową wisi... Poczęła płakać, a potem wśród łez opowiadać, jak ją ojciec, gdy pożar folwarku ugaszono i rabusiów odegnano, do Sącza do klasztoru na pokutę wywiózł, jak ją tam zakonnice dręczyły, jak ją morzyły głodem, budziły w nocy, rozbierały do naga i biły dyscyplinami, pokrzykując przy tym dziwnie, jak ją siekły językami, wypominając jej świat i urodę, jak poniewierały jej miłość i z jaką radością doniosły jej o skazaniu pana Kostki na ipal, że już tego okrucieństwa znieść nie mogła. — Myślałaś się na Kostkę naprawić * — rzekła jej bezwstydnie przełożona — a tu ci jego samego na pal. wprawią!... A gdy to usłyszała, dziwna moc w jej członki wstąpiła, po prześcieradłach zsunęła się z piętra i uciekła. A gdy od pana Kostki trupa na palu w nocy się oderwała, poczęła iść w tę stronę, w którą ostatnie jego spojrzenie padło, ku Tatrom, i szła, szła przez naprawić się — nasadzić się 181


lasy, jagodami się żywiąc, obojętna na dzikiego zwierza, inie czując zimna ani upału, nie znużona, jakby ją te oczy za sobą wiodły, nie wiedząc, po co idzie ani dlaczego?... Szła nie wahając się, nie błądząc, nie zbaczając z drogi i dopiero, gdy zawieja śnieżna ją napadła, poczęła błądzić i wreszcie skuliła się w kosodrzewinie, by zginąć. I żałowała wówczas, że nie rzuciła się do tego ciemnego stawu, nad którym przechodziła, ażeby zasnąć w jego głębiach na wieki. Ah! I teraz żałuje, żałuje, żałuje!... Jęła ją Maryna gładzić po głowie, ona zaś lamentowała. “Z ciebie" było ostatnie słowo pana Kostkowe, bo jej wzgarda wbiła weń pal. Gdyby mu była nie okazała wzgardy jako ojciec, jako księżna ciotka, jako wojewodzie Sieniawski, nie byłby on z bólem, rozpaczą i gniewem z zamku Herburtowskiego wypadł, nie byłby się w rebelię chłopską cisnął, nie byłoby się to nieodpłacone, straszne, okropne nieszczęście stało... Z niej to poszło... Ona mu miała rodzić dzieci, a urodziła mu śmierć. — Pan Kostka hłopów ratować kciał — rzekła Maryna. W ciemmie nie ujrzała ona oczu Beaty, wznoszących się ku niej z pełnym niezrozumieniem. I dalej lamentowała ona i tuliła się do Maryny, po rękach ją całując, za kolana chwytając, aby jej broniła wraz z bratem, aby jej ani w ręce Sieniawskiego na żonę, arii w ręce ojcowe na pokutę i karę nie wydawali. Obiecywała ich sowicie nagrodzić, gdy kiedyś po ojcu fortunę odziedziczy, i kuliła się pod silne Marynine ramiona. Uchyliły się drzwi i Sobek spytał: — Nie śpicie? — Nie — odpowiedziała Maryna. — A ty, bracie? — Mnie już sen odbióg powiek, pokiela się tak abo tak nie przeważy. Trza będzie może, jak zegicanom, całej wsi z wójtem, przed pana swojego Krżistofa Ci-kowskiego tyraństwem i brata jego Jarosa rotmistrza pomstom, na Węgry za Beskid: sytkim Toporom kany 182 prec do światu się wynosić. Pan Sieniawski, słysałek, ma sam więcyl wojska, jak nas tu gazdów ku kosie z trzidżiestu wsi. — Sześć tysięcy — szepnęła Herburtówna. — A i to, jak się ujńść da — 'rzekł Sobek. Chwilę milczeli, aż ozwała się Maryna głuchym, nieswoim, ale stanowczym głosem. — Ostanom Topory na Hrubem. — Ja pewnie, ale trup — rzekł Sobek z poważną, spokojną rezygnacją. — Nie. — Cóż myślis, siestro? Żywego mię ani ku domowi, ani ku wam obu nie przekrocom. — Legnijme spać — rzekła Maryna. — Sen śmierzci brat, ale dobrej rady ociec. Cofnął się Sobek do czarnej iżby, a gdy się nazajutrz o świcie ocknął, Maryny nie było przy piecu, warzącej śniadanie, jak co dzień. Czekał, a gdy się doczekać nie mógł, Uchylił znowu drzwi od świełtlicy i ujrzał Beatę samą na pościeli. Zbliżył się, stanął nad nią i począł szeptać: — Ja by cię miał dać komu zabrać, kie jyno u nas siedzieć fces, kwiecie lelujowy?! Niedocekanie nicyje! Nie jestek ci ja wojewoda ani książę żadne, myśleć o tobie ni mogem, ale cię żaden więcyl miłować nie zdole ani miłować nie będzie! Do twojej wole moja krew i życie, ptasku z dolin! Kwiecie lelujowy! 'Coś poderwało mu kolana, ukląkł przy łóżku, wtem obudziła się Herburtówna i ujrzawszy Sobka, zawołała zdziwiona i przestraszona: — Co to jest?! Co robicie, Sobku?! — Sukałek Maryny, fciałek se pacierze odmówić — odpowiedział Sobek zmieszany, powstając. —' Nie ma Maryny? — No nie ma... Ona zaś, osiodławszy konia i kosę wziąwszy w rękę, jechała kłusem przez las ku Zaborni. Śpieszyła się 183


bardzo. Sieniawski bowiem niewątpliwie, nie mogąc się doczekać sługi, ruszy ku Tatrom. Temu trzeba było zapobiec. Drogi nie znała, ale do Raby Wyżniej na przełaj dobiła, a stamtąd jej chłopi, jako ma jechać, powiedzieli. Gdy się zbliżyła ku Zabomi, było już blisko południa. Jechała stępo, bo koń był już zmęczony i ona sama znużona wielce, porówno drogą długą, jak i myślami. Jechała naprzeciw niebezpieczeństwa, ażeby mu zastąpić, ażeby go nie puścić, by przyszło. Nie wiedziała, co uczyni, chciała tylko wtargnięcie Sieniawskiego na Hrube zatrzymać. Oddawała mu się w ręce; jako próg, którego przekroczyć nie potrafi, legnąć chciała u nóg jego. Co z nią będzie — nie mogła przeczuć. Bogowie ją powołali — to czuła. Za pogrom Sob-kowego hufca, za pal pana Kostki, za śmierć dziadka, za rabunek domu — wiedli ją ku Sieniawskiemu się mścić, lecz porówno z nienawiścią, jak i z miłością w sercu... Dziedzilija, pani miłosna, nie wysłuchała jej modlitwy... Pani miłosna, we wieńcu mirtowym różami czerwonymi przeplecionym chodząca, błękitną przepaską pod piersiami przepięta, gołębiami otoczona, serce miała widne w boku, aby widać 'było, że nie masz w nim nic nieczystego, zemsty ani zdrady. W sercu Maryninym, jako żmije pośród lilij, pomieszane były uczucia. I kochała, i nienawidziła. Trzymała się leśnych dróg, ażeby na gościńcach w oczy nie wpadać, i kierowała podług widoku Babiej Góry, pod którą leżała Zabornia. Tu i ówdzie też ludzie spotkani, jak ma jechać, wskazali. Tłumaczyła się Janosika Nędzy Litmanowskiego siostrą i że do Bajusa z Leszczyn, herszta, który miał żółte wąsy i panów Trojanowskiego, Bobrownickiego i Bylinę zabił, w poselstwie od brata wyprawiona, a takie przedstawienie się wystarczało. Nie podniósł na nią 184 nikt zuchwale oczu — chyba poza plecami parobcy łakomo na jej krasę spoglądali. Dojechała po południu i straży przed karczmą do pana się z interesem od Tomka opowiedziała. Pod ten czas Sieniawski w izbie przywiezionymi ze sobą kobiercami wybitej siedział i wiersze pisał. Czuł się samotnym, opuszczonym i serce miał przepełnione tęsknotą i żałością. Gdy pachołek zapukał, dźwignął głowę zaledwie, lecz gdy się dowiedział, że dziewka z kosą na koniu przed karczmą stoi, rzucił pióro, porwał się od stołu i wypadł na dziedziniec. Tam zdumiał się niepomiernie, ale to zdumienie krótko trwało. Poskoczył ku Marynie i wrzasnął, podobnie jak w czorsztyńskim zamku: — Ja — odpowiedziała Maryna z konia. Dokoła stali dragoni, kilkunastu ludzi, którzy świadkami byli wstydu, jakim go Maryna w Czorsztynie okryła. Wściekłość Sieniawskiego ogarnęła. Jakby ogniem zapalony i przez ogień myślący krzyknął: — Bierz ją! Dragoni zdarli Marynę z konia, nim kosą śmignąć mogła. — Zwlecz — krzyknął Sieniawski. Z ramion Maryny ściągnięto kożuszek. — Do naga! Nie broniła się. Kilkanaście silnych rąk obezwładniło ją; zerwano z niej zapaskę i spódnicę, wreszcie koszulę. Włosy z rozplecionego warkocza sypnęły jej się na ramiona. Nie krzyczała. Blada strasznie, patrzała w oczy Sieniawskiemu, nic ludzkiego w spojrzeniu nie mając. Wysokie, proste jej góralskie ramiona nie drżały w rękach żołnierzy. Stanęła naga, jak jodłowe drzewo, smukłe, gibkie i mocne. Żołnierze Sieniawskiego, do wszystkiego przyzwyczajeni, spoglądali jednak po sobie. On zaś w bok 185


się, jako miał zwyczaj, wsparł i sapiąc z pasji, w Marynę patrzał. Maryna nie wiedziała, co z nią pocznie — czy nie rzuci jej na pastwę dragonom? Więc niebieskie jej oczy, jak kończyste noże z błękitnej stali, usiłowały przeszyć Sieniawskiego aż do serca. Śmiertelna zgroza ją owładła. Jako broń pozostały jej tylko zęby i dusza w oczach. Sieniawski stał i patrzał na nią. Widywał on w podróżach swoich po Włoszech marmurowe posągi nagich bogiń starożytnych — bogini łowów, Diana, co z oszczepem jelenia 'goniła, taką być musiała. Przepyszna moc zwierała się w ciele Maryny z przepyszną żeńską pon^tą. I nagle poczęły Sieniawskiemu usta drgać, broda i szczęki wyciągnęły mu się naprzód, szyja wydłużyła z bark, jak u polującego sokoła, i niespodzianie, jakby większą niż wszystko inne siłą pchnięty, skoczył ku niej, w pół objął ręką i — precz! — krzyknąwszy dragonom, nagą po stopniach kamiennych do karczmy wewlókł. Tam, oczy zamknąwszy, aby jej oczu nie widzieć, w objęcia ją chwycił. Ona 'zaś, potęgę Dziedzilii, pani miłosnej, poznając, czuła, że progiem między Toporami a Sieniawskim legła. Długo milczeli, aż Sieniawski szepnął: — Kochałaś mnie? — Kohałak — odpowiedziała Maryna. — Czemuś mi była oporna? — Ja nie róża leśna, co się tardze, powonio i praśnie! — Kochasz mnie jeszcze? — A tyś co zrobieł? — Com chciał! Sieniawski uczuł, jak ręce Maryny związały mu się za krzyżem i ugięły mu krzyż. — Tomek cię posłał? — Hej. Jo go nasła konającego w lesie. — Co się stało? 186 — Niedźwiedzica go przysiadła. — Herburtówna jest u was? — Ja by tobie i jom zabiela — rzekła Maryna. — Kochasz mnie jeszcze? Maryna nie odpowiedziała, tylko dłonią poszukała, gdzie było bijące wojewódzka serce. comes Lanckoroński, później od chłopów zabjty, rotmistrz Cikowski — Stanisław Lanckoroński, właściciel wsi Iskrzynna w okolicach Krosna, Cikowski: Andrzej, rotmistrz; jego brat—Krzysztof posiadał wieś Zegice między Duklą a Krosnem, której ludność występowała wielokrotnie wrogo wobec ciemiężącego ją właściciela. Gdy po zwycięstwie pod Beresteczkiem obaj Cikowscy wznowili okrutne represje, cała wieś uszła w Bieszczady, a następnie na Węgry do Zborowej, gdzie poddała się opiece Rakoczego 187


— Sobek Toporów beł hłop! — No, no... — Ale go zradzieło pod miastem, ludzie doń wiarę stracili. I cosi mu chybia. Jo go widział pozawcorem. Jakisi taki łazi ja'k zdechły. Jesce się to Maryńsko kajsi podziało... — I konia wziena pono? — No. — No to się Sobkowi nie ma cego cudować. Dyj to skoda wieldzaźna — koń. — 'Sobek nie. Ale ja hłopa wiem. — Wtoze taki? — Litmanowskiego Janosik, od Nędze. — Ten harnaś? — Ten. To sęk! Jak ten nas nie zratuje, to niwto iny. Kie ten euipnie nogom, to mu siedem sito diasków spod kyrpca wyskocy! To oreł! Jo idę ku niemu. — Je dy idź — rzekła Byrka, niewiele ponad garnek i kidanie spod krowy rozumiejąca. Zebrał się Krzyś, zimnej kapusty z wczorajsza na śniadanie zjadł, bo o ile w ogóle jeść lubił, o tyle u siebie 'szczędził i nie dostawał: kawałek placka owsianego i spyrki do szmatki na drogę zawinął i ruszył pod Kopę, na polany i osiedla Zakopane, do Nędzów. Żadnej karczmy nie minął i w każdej się 'napił, ale w miarę, 'aby trzeźwo 'do Janosika zajść. Tego się obawiał, że go w .domu nie zastanie, jakże się jednak zdziwił, gdy pod chałupą Nędzową ogromną gromadę bab, chłopów i dzieci ujrzał. — Je cóż 'to? — pomyślał sobie. — Cy wto umar, cy co? Wszyscy mówili do siebie szeptem, a gdy Krzyś gwarę podniósł, aby się zapytać, co się stało, dano mu znaki, aby milczał. — Śpi! Śpi! — Wto? — zapytał Krzyś. — Janosik. — Janosik? W doma je? — W doma. Ale śpi. 188

— Cy je chory? — Nie, ale śpi. — A po co się was haw zgichła tela żmudź, jak na odpust? — My ku Janosikowi przyśli. Przepchał się Krzyś przez ciżbę ku izbie, gdzie przed progiem oboje starzy Nędzowie i dwie stryjeczne siostry Janosika, Jadwiga i Krystka, 'stały, obok zaś na ławie stary Sablik 'siedział i po strunach gęślików palcem cicho dzwonił. Kobieta jakaś stara, matkę Janosikową po twarzy gładząc, pytała właśnie: — Rusy isie? A Nędzową odpowiedziała z wyniosłą dumą: — Qn się rusy. W tej 'chwili otwarły się drzwi i z sieni domu wyszedł Janosik Nędza, w koszuli tylko i w portkach, boso, i odgarniając włosy z czoła powiódł po obecnych pytającym, sennym jeszcze wzrokiem. Najbliżsi zaś chłopi, baby, dzieci do nóg mu padli z [krzykiem i jękiem: — Ratujcie nas! — Prze co? — zapytał Janosik spokojnie. — Prze gwałt, prze ozbójstwo, prze ogień, prze katostwo! I kobiety pod inogi Janosika pochwyciły wołając: — Co mamę, to wam damę! Ja 'płótna! Ja krowę! Ja miodu! — Ja dziewkę! — krzyknęła jakaś ibaba, śliczną szesnastoletnią córkę za rękę dzierżąc. — Nie tykana, hetmanie zbójecki! Tłum ludu otoczył Janosika, on zaś dłonie położył na głowach dwóch kobiet, co u nóg mu (klęczały szlochając, i rzekł: — Kie ja od Zelaznyk Bram na Dunaju z rabunku bez Żelazne Wrota w Tatrak do Polski seł, widział ja cyrwonom od ognia noc. Cy to bez to? — Bez to! Bez to! — krzyknęli ludzie. — Śłaheckim ramieniem Panbóg kara! 'Ze my wolności fcieli. 189


— Za reberyjom! — O kara, kara! Gorzy Tatarów ślakta broi! Palom, ścinajom, wiesajom! — Całe wisi ucieka j om! — Całe wsi spalone! — Bydło, ludzie, majontek, syćko ginie! — Ratuj nas! Ratuj! — My tu ku tobie, hetmanie zbójecki, jak ku archaniołowi Mijałowi przilecieli! — Pod skrzidła twoje! — Słońcem ijeś beł nad nami, bydż jako mieć! — Broń nas od panów! — Świenty Stanisław Kostka syćkie łzy swojego świentego poturika we iworcek pozbierał i Panu Bogu na stół zaniós!... — No, no!... — Krew się nasa leje! Nik godziny niepewny! — Od ognia, głodu, wojny, nagłej, niespodziewanej śmierzci i pańskiego karania zahowaj nas, Panie! — Od pańskiej rency ratuj nas, Panie! — Pan Lanckoroński jako Lucyper z piekła wyseł! — A rotmistrz Cikowiski jako Jancykryst! — Mór, powódź i posuha nic proci panów nie sto-jom! — Gorsa własna ślakta od Tatarów! — Uciec nam na kraj świata abo wyginońć u proga hałup! Rozległ się powszechny jęk i płacz bab, chłopi ze zwieszonymi głowami w milczeniu rozpacznym stanęli, śliczne zaś siedmnastoletnie dziewczę wyrwało się z matczynej ręki, skoczyło ku Janosikowi i zawisnąwszy mu na szyi, jęło go całować po licu piszcząc: — Hetmanie zbójecki! Ratuj dziedziny naskie! Odsunął Janosik Nędza poważnie dziewczyninę i ozwał się w te słowa: — Kie mię matka, będzie temu ze seść roków, w Carny Dónajec do spowiedzi wyganiała, gwarzyli mi ludzie drogom, ze hań straśnie zły ksiądz i ze bije. 190 Taki duk prziseł do mnie, ani zły, ani dobry. Mesie se, ze jak mnie będzie bił w kościele, to jak tobie wolno, to i mnie. — No, no, zawdy tak trza — rzekł stary Nędza, przytakując głową. — No to jak panom wolno bić hłopoiw, to i hłopom panów — skończył Janosik. — To to wej! — zawołał z tłumu Krzyś z zachwytem. — Terazeście wej, Janosiku, dobrze podzieli! Wy macie głowę! — Haj — rzekł stary Nędza do syna. — Trza, cobyś się ruseł. — On się rusy — odpowiedziała matka Janosika z wyniosłym spokojem. — Możecie iść du domu — rzekł Janosik. — A wto ma wolom z hłopów, nieg zbrój z domu zabiere i tu przidzie na dziś na wiecór. Do rąk, do nóg cisnęli się hetmanowi zbójeckiemu ludzie, że się ognać nie mógł; 'całowali go po twarzy, po ramionach, głaskali po włosach. Śliczne zaś siedmnastoletnie dziewczę stanęło przed nim, sięgając dłonią pod szyję, jakby zawiązkę od koszuli rozpleść gotowe, i zapytało: — Fcecie mnie? Zarusięki? Ale on się uśmiechnął do niej łagodnie i łaskawie, jak do dziecka, i rzekł: — Nie ku orłowiś ty, ba jacy ku pawowi. Bydź zdrowa! Dziewczę popatrzyło nań chwilę i rozpłakało się. — Du domu! Du domu! Posprząccie się tustela — rozpędzał ludzi stary Nędza. Błogosławiąc, we Izach jeszcze i już w radości odchodzili. Pozostał tylko stary Sablik i Krzyś. Wtem Jamosik włożył dwa palce w usta i gwizdnął przeraźliwie, aż powietrze zadrgało. — Je kiz to sto dziadów?! — zawołał przerażony Krzyś. — Hę, hę, hę — zaśmiał się stary Sablik i oparłszy 191


gęśle o żebro, zgrzypnął po 'nich krótkim, kabłąkowatym smykiem. Krzysiowi w uszach dzwoniło, że ani nie słyszał Sablikowego grania. A myślał: Co to będzie? Na co to takie gwiżnięcie, że od 'niego aż w pępku zadrga. Niedługo z lasu, skąd 'dym snadź nad chałupą widać było, wynurzył się wysoki chłop i zbliżać ku Nędzowemu domostwu począł. — Jus idzie jeden — rzekł Sablik. — Ę! — rzekł Krzyś, który już wiedział. Przyszedł potem drugi towarzysz Janosikowy i trzeci. Snadź od domowej roboty szli; na jednego odzieniu 'trzaski pouczepiame były. — Nieobdalno mieskajom — objaśnił Sablik Krzysia. — Je dy ten i diabła w piekle obudzi, kie gwiź-nie! — rzekł Krzyś z zachwytem i począł podziwiać Janosikowych towarzyszy, pięknych, wysokich i potężnych, co gdy “staneni do prostej leniji, to jaze pachło!" Jak buki na wiosnę. — Hę, ci narobiom matu — szepnął do Satolika. Sablik zaś pokiwał głową i zgrzypiał dalej na gęsiołkach. — Hej, krzesny ojce — ozwał się Janoisiik Nędza — zagrajcie o zbójnikowi, o 'tym jakimsi Janosikowi, co przede mnom bywał, nutę, 'bo się mi wte dobrze myśli. Przykręcił Sablik kołki, posmarował smyczek smołą, z kieszeni od serdaka dobytą, i począł zaraz z polska z orawska śpiewać i na 'gęślach 'sobie misko'wspartych wtórować, istryjeczne zaś siostry Janosika, Krystka i Jadwiga, w głos za nim poszły. Słuchał Krzyś pieśni zbójnickiej, której nie znał jeszcze, i cudował się jej piękności. Oni, patriząc na Janosika, który na ławce pod jaworem siadł, ręce w przypory od portek założył i bose nogi szeroko 'rozsławione na trawę przed siebie wyciągnął, podczas gdy trzej towarzysze jego, za 'nim stojąc, na ciupagach się wsparli, śpiewali: 192 Pod jaworkem, pod zelenym (...) — W zaPisie S. Goszczyńskiego, L. Siemieńskiego i L. Zejsznera bohater pieśni okazuje się krwawym żonobójcą, mordującym z powodu wykrycia się jego sprawek zbójnickich. W wersji Tetmajera, przejętej od gawędziarza Gadei, bohater pieśni jest bardziej “honorny", bardziej zharmonizowany z postacią samego Janosika ŁiStmanowskiego. 9

Legenda Tatr 193


Krzyś z szeroko otwartymi oczyma, z półuśmiech-niętą, rozchyloną gębą, wpatrzony w Sablika i w dziewczęta, w niemym 'zachwycie słuchał pieśni zza Tatr skądś przyniesionej, łowiąc każde słowo, łowiąc melodię, aby nic mię uronić i wszystko w głębokim uwielbieniu zapamiętać. Janosik zaś 'Nędza pozierał przed siebie "w mgły, snadź kędyś daleko myślą będąc. A gdy ustali śpiewać, ozwał się półgłosem, jak gdyby obrazem kończył myśl swoją: po czym rzekł do trzech swych towarzyszy: — Lecie po dobryk hłopak, co blizy. A naprędzej do tyk, co się ku mnie wprasali, powiecie im, ze im teraz nie odpowiem, ba ik wdzięcnie przijmiem. Wto 194 fce się mścić, niek idzie, a wto fce rabować, niek idzie tyś. N'a dziś wiecór niek tu bedom. A ja zatela idem spać. Podniósł swą wspaniałą siłę i poszedł do domu legnąć na wygodnej pościeli, za nim zaś poszli ojciec i matka, co trzeba było, przygotować. Trzej chłopi po krótkim porozumieniu ruszyli każdy w innym kierunku. Krzyś przysunął się ku Sablikawi i spytał: — Je kaście tyś takoim pieśń słiseli? — Ja to słysał — odparł Sablik — daleko we świecie, na Spiżu, u jednego leśnidkiego, co my u niego na polowaniu beli, Jarząbek ze Zywcańskiego, stryk Jaśków Wawrzek Nędza nieboscyk, a i Jasiek beł, takie jesce hłopcysko, nie beło mu osiemnaście roków. Ci hań w takik lasak siedzom, co może trzi dni na syćkie strony iść, zacym z łasa wyjńdzie. To jest lasy grafów Palfik, Erdedyk *, panów Maryasik, a i biskupie. Do tyk hań nie dojdzie nijaka wieść. O wojnie się dowiedzom, kie tsie już skońcy, o morowem powietrzu, kie się kajsi w morzu utopi. Miał hań ten leśnicki trzi córki; jednej beło Irma, miała jasne włosy jak len, drugiej Weronka, miała carne warkoce mieniące, trzecia beła młodsa, Juczi, Ulka po nasemu, i brat beł, hłopiec, Andryś, co na h&rmoniji igrał. Ony ten pieśń śpiewały. Haniok ciho, jacy jyno potok pod dom sumi i drzewa nad nim. Do nieba jyno ponad wierhowce widno, ferecyna w pas, a pustki co straf. Dziewki płótno przędom i śpiewajom, pieśń po pieśni. Zamnozyło się hań dzikik świń i ryły po polak, bo ik beło tysiące, i odkażał po nas stary grof Palfi, ze my strzelcy. I poleciał s nami Jasiek, bo to beło ciekawe. — Ładne beły dziewki? — zapytał Krzyś zainteresowany. — Do cudu! — Jakoż Się hań ta leśniarka nazywała? grafów Palfik, Erdedyk — Palffy z Erdod, stary ród książęcy i hrabiowski na Węgrzech, rozgałęziony w kilka linii genealogicznych. 195


— Sełbyś hań? Rabsik. Oni to nazywajom Hagi. My hań krótko beli, jyno jedne noc, co my haństela dalej pośli, ku Batyzowcom. Jasiek nieraz rabsickie dziewki wspomina. Kotwi się mu jesce dziś za niemi. — Je cemuz hań nie pudzie? — Zbójnikowi nie rzec tak hodzić. On się zawdy warować musi. O Jaśkowi po Węgrak bębnowali i na jego głowę dwa tysiąca talarów naznacono. — Ej wiera! Ale takom pieśń w złoto oprawić! — W złoto. Kie Janosik co namyśluje, jako ka zrobić ma, to mu jom wse śpiewać musem. A i te dziew-Ki się poznaucowały. — Hę, nie mas to jako przi starej pieśni medeto-wać — powiedział Krzyś z naciskiem. — Ja sam, kie mam co do myślenia, to se sejmiem skrzipce ze ściany i gram. Byrka ta cosi ozore miele, co inlic nie robiem, a!le ja jej ita jyno telo zeźwieńce: — Ej hłopce! — wykrzyknęła jedna stryjeczna siostra Janosika, Jadwiga, do drugiej, Krystki, gdy Krzyś swawolny ostatni czwarty wiersz zwrotki dokończył. — Ja tak uwazujem — rzekł 'Sablik — ze nie mas nad muzykę i pieśń. W niej się zmieści cała dusa cłowieka. A i tyk gór bez tydzień nie obejńdzies, a do jednego pomyślenia ig syćkie wrazis i na strunak ci w jednym razie brzęknom, jak kiebyś na gwiazdy poźrał. — Haj — potwierdził Krzyś. — Ja nieraz i dwa tyźnia sam po górak po polo-wace hodzieł, ale mnie się nie cło. Gęślikik jęk zawdy miewał w rękawie w cusce, to jęk postrzelonemu niedźwiedziowi i przigrał, coby mu beło wesoło umierać. — Ej ha! — zawołał Krzyś. 196

— A sobiek grał po dolinak w nocy, przi watrze, pod Krziwanie, w Hlińskiej Dolinie, pod Hrubym Wierne, w Hlinej za Wołowcem, w Miegusowskiej, ka padło. Turnie beły koło mnie i las. Ja bel hań sam jedyniec, a drugi beł on. — Niedźwiedź — rzekł Krzyś z przejęciem. — Niedźwiedź. My się hań sukali, ale kie my się ześli, to las grzmiał. Wyciągnęła się sępia twarz starego Sablika, brząk-nął smykiem po gęślach, usta wąskowargie mu zadrgały i siwe, przymglone źrenice w bezmierz pobiegły. — A .lupto'Skik strzelców kieloście hań w skalak z kulkom w piersiak ostawili? — zapytał Krzyś. Sablik ruszył tylko głową: — E dy ig idź porahuj — mruknął. — Po co zastempowali? — rzekł po chwili, nie przestając grać. Krzyś zaś rzekł: — Teraz ja jus na miejscu. Kie się Janosik Litmanowski rusy, to amen. Lecem ja ku Sobkowi, ku Toporom, ku Mardułom, ku Mrowcom na Olcom, trza odesłać na Bfiałke, na Gron. — Jest hłopy i na Bukowinie — wtrącił Sablik. — Hań naród postrahany, to we wierhu, wiater. Hłop kie do pola wyjńdzie, to mu każdy włos osobicie stoi, a na każdym włosie wes siedzi. — Ej hłopce! — zawołała siostra stryjeczna Janosika, Krystka, do Jadwigi. — Ścignon by ja jyno oblecieć i odkażać z kiełka hłopami od nas, to w nocy haw bedom. Boby się niejeden pomścić kciał za Nowy Targ. Zgichnie się haw litwa! Jak jaskółek w jesieni na wieżom w Saflarak przi kościele. Rrzidom Topory, Mardułowie, Ustupscy, hę, ci im hań zaśpiewajom: Hę, hę, hę — przyśmiał się Sablik lekko. 197


— No, ostańcie z Pane Boge na temćase — mówił Krzyś wstając z ławy. — Przyde i ja. Jyno se sfarzipce z hałupy weznem. Bedem wam pomagał Janosikowi grać, kie legnie. — A babsko? — zapytał Sablik. — Byrka? Moja Byrka nie zginie! — Ej hłopce! — wykrzyknęły do 'siebie obie siostry stryjeczne Janosika, Jadwiga i Kryistka, parskając śmiechem. Ale z sieni wychyliła się matka Janosikowa i psyk-nęła: — Ciho bydźcie, dziewcęta! Janosik śpi! On jednak nie spał. Leżał na pościeli twarzą ku powale i w sosrąb ryzowany patrzał. Już to ośm lat 'uszło, jak w Rabsiku był, Irmę, Weronkę i Juczi śpiewające, i Andrysia grającego na harmonii słyszał. Przyszli rano przed świtem do leśniczówki, strasznymi lasami idąc, on i ci strzelcy nad strzelce, chrzestny ojciec Sablik, stryk Nędza i Jasiek Jarząbek ze Zyw-cańskiego. Wiódł ich posłaniec grafa Palffyego. Spali w kolebie w lesie, przyszli jeszcze w mrok. Mgły były. Żona leśniczego śniadanie im zastawiła, a we mgle koło domu, po rosie, przesuwały się koło stajni krowiej i koło gospodarstwa dziewki jak widma. Twarzy uznać nie sposób było, nic, tylko znać było, że dziewczęta. Wszystko się wydawało jak ze mgły — dom, stajnia, chlew, ludzie, psy gończe powiązane. Drobny deszczyk mżył, grube krople kapały z dachu powoli i rzadko; co się uzbierało na goncie. Dała im leśniczowa wódki borowiczki po pucharku i chleba z paprykowaną węgierską słoniną po okrutnym kęsie. Stryk Wawrzek Nędza, któremu nos zła 198 mał niedźwiedź, i Jasiek Jarząbek, jego przyjaciel, któremu nos złamała Kunda Harendzka, trąciwszy go weń ramieniem przy zwyrcie w tańcu, po tym śniadaniu zaczęli mówić. Nie rozumiał ich nikt, ale oni siebie rozumieli. Choć nawet głusi trochę obaj byli: stryk ad obucha, którym go za młodu Kula Wałowy przy Marcinkowej Bronci uderzył, Jarząbek od drzewa, co się na niego przy rąbaniu zwaliło. Brzęczeli na gębach jak na drumli; tyle tylko można było rozumieć, jak stryk Wawrzek mówił: betstyjka! — a Jarząbek: na to mówiący — bo takie porzekadła mieli. Dziewki bujne, wysokie, tęgie we mgle się ukazywały, w dziedzińcu, na wilgotnej rosie, co kroki głuszyła. Poszli z leśniczym. Cały dzień do wieczora polowali, z obławą się zeszedłszy. Padło dziewięć dzików, trzy wilki, ryś, cztery jelenie i łoś, nie licząc sarn, lisów i zajęcy; dwa niedźwiedzie postrzelane poszły. Jednego strzelca Niemca spruł na śmierć odyniec; dwóch ludzi z gońców poszarpał niedźwiedź, z tych jeden zaraz zmarł. Wrócili wieczorem do leśniczówki, aby przenocować i dalej się nazajutrz posunąć. Sutą wieczerzę z pańskiego skarbu zastawiła leśniczowa. Było wino tokajskie i miód koszycki, placki z pszenicznej mąki i gulasz okraszony, i paprykarz pieprzny; bogata ziemia węgierska, mlekiem i miodem płynąca, o której 'na skalnym, zimnym Podhalu śnił lud jak o raju... Wypogodził się 'ku wieczorowi las; gwiazdy na wietku miesiąca niebo czarne zasłały. Las się nimi zarosił, jakoby kwitł. Tysiące gwiazd na wierchow-cach i konarach świeciło. Po wieczerzy Sablik jął grać na gęślikach, a stryk Wawrzek i Jarząbek grzali nogi, stanąwszy naprzeciw siebie i cyfrując po góralsku dostojnie i pięknie, jak na tak sławnych i wielkich myśliwych przystało; potem Andryś grał czardasza na harmonii, a tańczył go stary Sablik z leśniczowa, ku podziwowi obecnych, 199


tym większemu, że był Polak, i w kyrpcach, nie w butach. Gdy skończył, zabrzęczał Jarząbek do Jaśka jak na drumli: — Zatońc-ze se i ty, hłopce, na to mówiący. Więc krzesny ojciec Sablik przykręcił kołki i zazgrzypiał, a Andryś grał sekundę. Zodział Janosik czuchę, zrucił serdak i pas i wyszedł na pośród izby w koszuli tylko i w portkach. Pojrzał we drzwi od sąsiedniej izby: obie dziewki tam stanęły, co je we mgle rano na pół widne widział. Jedna miała jasne włosy jak len i niebieskie oczy; druga czarne włosy mieniące i oczy 'szafirowe jak niebo. Serce w nim zadrgało. Popatrzał ku tej drugiej i zaśpiewał przed Sablikowymi gęślami: Tak głosem oczoim dziewczyny odpowiedział. Ale już nie wrócił więcej. Tańczył nieźle, bo stryk Wawrzek nierad chwalił i młodzież miał za nic, a “e bestyjka!" ze dwa razy powiedział. A gdy zgrzany, obhajdukowawszy trzydzieści razy izbę dookoła i wykrzesawszy całego drobnego, do pola dla ochłodzenia się wyszedł, po niewielu krokach dziewczynę czarnowłosą spdtlkał. — Piękny taniec — rzekła. — Wyście piękniejsi — on powiedział. — Jutro pójdziecie dalej? — Jutro. Westchnęła dziewczyna, a on ją wpół ujął i szepnął: — We was świat!... Rozejść się trzeba było. Potem dziewczęta zawołała matka do izby. Wzięły się, jak zwykle, do przędzenia płótna i za matką poczęły śpiewać gościom, a Andryś grał na harmonii. Długo w noc słuchali myśliwcy w wielkiej mrocznej izbie, kagańcem smolnym oświeconej, posiadłszy na ławach koło ścian, poopierawszy głowę na rękach, pieśni; o młodizieńcu, co się pytał matki: A gdy się dowiedział, że umarła, leży w szczerym polu w hroboweńku, poszedł nad grób i wołał: A gdy nie 'wstała, gdy mu powiedziała “wec som całkom zemdlona", oczy ziemia zasypała i usta, tak się żalił: I śpiewały z uśmiechem: I o tych wędrownikach, co śpiewali: 201


I śpiewały smutną, tęskną pieśń niewoli węgierskiej : I o tym śuhaju, co był taki wspaniały, że ku niemu musiałaby krasna holka osiem razy krasna być... Za pieśnią szła pieśń, aż pcrtężnych myśliwców sen morzyć począł i wsparte na rękach głowy kiwać im się jęły. Wówczas spać ich na szopę do siana wyprowadzono. Ale z czarnowłosą Weroniką ścignął Jasiek słowo zamienić. Więc gidy posnęli wszylscy, zesumął się z szopy, a ona już u studni czekała. Poszli w chojnik, gwiazdami nabijany. Nie broniła mu ani ust, ani siebie. Tylko pytała: — Wrócisz się? A on jej odpowiedział: ' — Wrócem. Ona mu mówiła: — Takiś mli, jak ten las... A on jej mówił: — Bierem s tobie miód, jako pscoła z beżu... Noc była jeszcze, kiedy się rozstali, świtu nie było, kiedy leśniczy na rogu na psy zagrał. Znów im dano po pucharku borowiczki i po kęsie okrutnym chleba z paprykowaną słoniną. Ale Jasiek nie jadł, tylko do torby chleb ze słoniną wraził i odchodząc zaśpiewał: 'Lecz już w parę tygodni później zawiódł go ojciec na Pająkówkę, ku Krzistofowi Pająku, zbójeckiemu sławnemu harnasiowi, bo taką karierę uradzili ze strykiem i chrzestnym ojcem dla niego, a matka do-kwalowała. Pająk go spróbował na jedno i na drugie, na siłę, na bieg, na skoki, na rzucanie ciupagą i cięcie konarów w powietrzu od rzutu, i na odwagę i zaprzysiągłszy przed odwiedzionym pistoletem, do bandy przyjął, a gdy w rok później 'nieszczęśliwie powiesili Pająka w Mikułaszu na Liptowie, już Janosik Nędza sławnym był zbójnikiem i nagrodę za jego głowę obiecowano. Kochanek miał, ile chciał i gdzie by był chciał; ale on się dziewek warował trochę, bo zdrada przy tym. A onej Weronki z Rabsiku zapomnieć nie mógł. Zali była dalej u ojców w lesie, zali się wydała za mąż i gazduje gdzie na jakiej leśniiarce albo na gazdostwie rolnym? Zali żyje? Zali umarła? Zali piękna taka do cudowności, jako była? Nieraz się o niej Janosik Nędza zamyślił, bo mu jej nikt nigdy nie zastąpił, a urok kobiet był mu ku urokowi Weronki, jako kwiatów w ogrodzie ku róży ciemnej. I często mu Sablik spiskie pieśni grać i śpiewać musiał, i ponauczali się ich jego towarzysze od Sab-lika, i jego siostry stryjeczne, i mały czeladniczek, a nawet matka często nuciła przy tkackim warsztacie, kądzieli albo podczas rafania lnu. I kiedy Janosik co zamyślał, medytował nad ozym, kazał sobie tak śpiewać. Przy pieśniach Weronki z lasów spiskich namyślawszy, siał postrach po dolinach, od Liptowa przez Cisę aż po Bramy Żelazne u tureckiej granicy. Nie tylko Strach o głowę swoją Janosika Nędzę


wstrzymywał od szukania Weironki. W nienawiści, odrazie i wzgardzie ku zbójnikowi Weronkę w pańskiej leśniarce chowano, jak jego wychowano we wzgardzie ku pańskim sługom i w dumnej wyniosłości. Nie dałaby się mu matka nawet żenić nie z gazdowską .córką, ale z “dziadem", “spod pańskiego pro-ga", “'ze służkom". I spotkać się obawiał — — wolał pamiętać tę noc, te godzin parę i kazać sobie śpiewać pieśni, przy których plany wypraw zbójeckich, podobne do planów orła, układał. Beata Herburtówna na Hrubem miejsce Maryny przy gospodarstwie zajęła. Ona rano wstawała warzyć śniadanie, ona białymi, delikatnymi rękami gotowała obiad i wieczerzę, a nawet do prania się wzięła. Maryny nie szukano. Widno było, że zabrała konia i pojechała gdzieś własnowolnie, umyślnie. Mogła strachem nagłym opętana przed (Sieniawskim gdzie uciec... Mogła mniemać, że w ten sposób nieszczęście odwróci... Nie było się już o co w razie napadu na Hrubem bić. Mogła przypuszczać, że prędzej czy później Herburt się o pobycie Beaty u nich dowie i zabrać ją przybędzie, a temu się sprzeciwiać nikt nie ośmieli ani powinien. Ale w miarę jak coraz więcej i bliżej Sobek Topór Herburtównę przy sobie miewał, w duszy jego poczęły się niecić ognie i pożądania miłosne, a krew poczęła w nim kipić. Nie poważał się wprost, ale pochłaniał postać panny poza plecyma rozpalonymi oczami i w ustach czuł na jej widok suchość płomienistą. Wynajdywał tysiączne przyczyny, aby ciągle być przy niej, a męczył się, bo się niczym nie zdradzał. Sypiał on zawsze w izbie czarnej, a ona w białej, ale Sobek w nocy pod drzwiami jej siadywał, słuchał i klął dom tak budowany, że szpary między drzwiami a framugą nie było, a i zlegi od góry się dopasowały. Aż razu pewnego przyszła mu szatańska myśl do głowy: w powale dziurę wywiercić i tamtędy patrzeć.' Wziął świder wielki, gdy Beata w stajni przy krowach była, i na strych z nim wyszedł. Ale gdy ostrze do drzewa przyłożył nad łóżkiem Beaty, strach święty go przeniknął. On że miał wiertać dziurę, dziurawić dom, za króla Olbrachta budowany, półtorasta lat stojący, w którym ojciec i pradziadowie jego, Topór Krzos, Topór Obuch Jasica, Topór Wysoki marli, w którym zmarł i budowniczy jego Waliłaś, brat Łamiskały, co Hrube wykarczowali, polanę wyrobili, w którym dziadka zabito, w którym się pokolenia rodziły — dom święity? Miał go psuć?! I buk, i smrek w lesie od jednego włókna psuć się zaczyna, nim scędrzeje do cna i zbutrzniały do znaku runie. I niedźwiedziowi poczyna próchnieć jeden ząb — wielki jest jeszcze i mocny, ale koniec się mu zaczął, chyli się, aż legnie. Ale Ito rofbi czas, a on by w domu swym, w domu ojców miał sam zacząć zniszczenie? I cofnął przytknięty świder od drzewa powały. Ale przyszła żądza. Ujrzy pannę w łoże idącą, ujrzy, jak wstawać będzie, jak się obmywać i bieliznę przewłóczyć będzie, ujrzy... I przytknął świder do drzewa. Zdawało mu się, że dom zadrżał. I znów stal odjął. Święty strach, święta groza go ogarnęła. Obejrzał się wkoło. Zdawało mu .się, że cienie stoją poza nim, że straszliwe ramię wyciąga ku niemu Waliłaś, co Hrube karczował, i Łamiskała, co polanę wyrobił, olbrzymy. Ale nikogo nie było. Znów przytknął świder — przycisnął, zakręcił. I wiercić począł z całych sił, z wściekłością, potem oblany, dygocący z zimna. Wiertał... Wiercił dziurę z pasją, z szaleństwem,


z siłą dziesięciu ludzi, aż nie stało oporu. Wyciągnął stal, dmuchnął w trociny i ujrzał światło i pościel Beaty Herburtówny. Wówczas szybko zbiegł na dół zmieść podłogę i od tego czasu dni i noce przepędzał na strychu. Bo wyjść trzeba było i lec na powale, gdy nikt nie słyszał, a zejść także tak samo. Więc nieraz przeleżał tam od popołudnia aż do dnia białego nazajutrz. Poczęli radzić krewni. Maryna znikła, Sobek ścieńciwiał, aż do cienia stał się podobny, gospodarstwa zaniedbał, zdechniony łazi — jak tak dalej pójdzie, przy telim majątku na dziada wyjdzie. Zaziuneno go cosi, jak gad ptaka ocami — a i cały dom po Jasicach... Ku temu niedalelko w sąsiedztwie chłop zdrowy, co od wojska spod Beresteczka przyszedł, wybraniec, położył się i umarł. Rozszerzyła się łożnica pomiędzy ludźmi wkoło. Skąd, kiedy chłop zupełnie zdrowy jeszcze do osiedla przywędrował?... Baby poczęły szeptać między sobą, radzili chłopi. Chłopi o Bobkowym upadku i że ni Maryny nie szuka, ni o pomszczeniu dziadkowej śmierci nie myśli; baby co innego szeptały. Żona Topora Żelaznego rzekła do żony Leśnego Topora: — Cosi Jasiców zaziuneno... — Wiera haj! i ja tak myślom... — Maryna się straciła — ślaku znaku po niej... — No. Jakby jom co porwało. — Myślałak ja, cy nie dziwozony — ale ig haw nie mas nikany ani o nik nie słyhno. — Mniik samo to nie; ludzie go nie wlidowali dawno. Wilki tyś nie, to nie zima. — No to ka się straciła? — Edź? — Iz koniem. Do ziemie nie wjahała ani w powietrze nie furkła. Nic, jyno jom wygnało z domu. Wto wie ka — w las łebo w turnie. Wto wie cy jesce żywa?... — No, no, no, wto ta wie, co się ś niom stało?... 206 — Zaziuneno jom. Nic, jacy to. — A i Sobek jaki? Cień i cień. A i mało go widno. Syćko kajsi w doma siedzi bez calućkie dni. — Haj. Ja uwazyła po nim przemianę. — Tak i ja. A od kiedy? — Dy niedawno. Mało co, kie się przyredykali z hol z owcami... — No, no, no. Teraz my na ceście. Zaziuneno Jasiców. — Zaziuneno. — A ludzie chorujom. Troje pomarło. — No. — Skąd? Bez co? Dyj tu nijakiej chorości nie bywało! Skąd się wziena? Kieby Wojtek Bustryckiego, co od wojny prziseł, beł prziseł chory — ale Panie broń, nie beło mu nic! — Tu zachorował. — No tu, ze zdrowego. Zaziuneno cosi Hrube. — Zaziuneno. Ale co? — A cóż haw łazi zdrowe, piękne, nie brakuje mu nic? A skąd się wzieno? — Je co? — Żre, pije, jako ony płanietnik, co pod Kopom za wodom u Sobanka siedział, a dokucał syckik, jaze pole osiedla fcłał wytopić. — No. Ale haw płanietnika nie mas nikany, do nikogo nie ślaz siedzieć, pomiędzy gazdów. — Ze dyć wiem. Ale co Gałajda nalaz? Przi Sta wuk? — Ehę? Ten pannę? — On mi sam opowiadał, a ja mu powiadowała kiełka razy j: wto wie cyś dobrze zrotoieł, coś jo'm prziniós. — Może i to być. Hm... — No dy uwazujcie sami: syćko się naokoło fce skantrzyć, stulać dołu, a ono rośnie! — No, no, prawdę gadacie. — Ja ta na nikim rada wirchowała nie bedem. Ale tu — w ocy bżga jak nożem!


— Hej, hej, hej — bźga. — Topór stary zabity, Toporowa jak kłoda leży, Maryna przepadła, Sobek zgłupiał, a onemu dobrze. — No, no. — Ja wam tak powiem, bo ja ta nierada figli nijakik gadam, wto wie co Gałajda do sałasa przmiós? — No, no, wto wie? — Może ibyć mamuna jaka, dziwa stwora, pokusa... Pomilczały chwilę pod wrażeniem. — No .to cóż robić? — rzekła Leśna. — Co robić? A co zrobili w Trybściu za Białom Wodom z carownicom? — Z Biedrzanom? Co jom spalili? — No! Znów umilkły. Uczuły, że rzucają coś strasznego z dusz, jakby kamień rozpalony na głowę czyjąś z rąk. — Kie krowy zaceny mleko tracić, kie dzieci wzieny mreć? A samo tak 'i ona skądsi przisła. — Ze światu. — Bajto! Wtoz wie skąd? — Może i z Łysej Góry? — Ja to słisała z ludzi. W Hispanji sami księdzo-wie każowali heretyków i wseliniejakilk carowników palić. I to beło świente. — Dyć i jakiegosi Husa Niemcy spalili. — No, co dzieci w żywocie macierzyńskim urzekał, ze się umarłe rodziły. — Ja to słasała na odpuście w Saflarak, jako ksiądz z ambony wołał. .• — Hej raty, przeraty! ; — Trza lud ratować. — A i ród; Sobek Topór. — Może się i Maryna najdzie. Wto wie? — A coby 'my jom wzieny 'bić? Fotela, pokiela się Maryna nie wróci abo polkiel nie powie, ka je jest abo ka Marynine ciało, jakby nie żyła? — Podźme ku hłopom. Poszły. Chłopi wysłuchali z uwagą. Bo ,to byli mądrzy i świadomi spraw świata gazdowie i choćjakich próżniaków im nie trza było mówić. Przywołali najstarszego między sobą, Topora Od Muru, i jego żonę od Kulów z Gronia. Na spalenie się nie godzili, “dowodu" takiego nie było. W to uwierzyli, że się Maryny wyzbyło z domu czarami, żeby więcej jeść miało, i że Sobkowi pocyniło, aby zmarniał i aby całe gazdostwo wzięło sobie. To już bywało nieraz. Czasem się i dziwtore-mu dialbłu uprzykrzyło w piekle siedzieć, umyślił se na ziemi gazdować. To albo od chłopa gazdostwo kupił, albo wysłużył, jak to diabły są niejednako władni, albo go wystraszył, albo rozmaitymi sposobami do ruiny przywiódł i gazdostwo sobie wziął, tak jak Żyd. Czasem też i figlem wycyganił. I żenili się. Po takim jakimsi duchu jest Duchowie w Międzycerwiennem przy Czarnym Dunajcu. A i Polkusowie, ród szeroki, od Ludzimierza po Polany pod halami, skądinąd się nie wzięli. Kto wie czy ta panna to nie diabli poseł, a może diabłowa kochanka? — Kie jej nie widział nik nika hodzić ani nic... — Nie bójcie się! Jedno 'mogli się ułożyć na kwilę, drugie diaboł nie potrzebuje dźwierzy sukać ani na oknie burzyć. Hoćjakom sparom wleci, koło zapory cy nad progem, a ludzi zaśpi. — Bajto! To duk! Milczał stary Topór Od Muru, wreszcie rzekł: — Co łby mogło być, nie wiem, ale ze se Sobków i Marynin majontek przysobić fce, to może być. Słuhował ja ze staryk ludzi o karle, co się do gazdy na pahołka zjednał i gazda przy nim na takom biedę prziseł, co się obwiesić fciał. Niwto mu poradzić nie wiedział. Ale beł cłek 'mądry i poradzie! karła wygnać. Toż to zesła się cała dziedzina i karła wygnali het, iza granice. I ony hłbp się zaś sproście! na gazdę jako prędzy. A to miało być kajsi na Orawie. — No, no, no, widzicie — poczęła szybko mówić Żelazna. — Samo tak i tu będzie — zaczęła za nią Leśna. Sobek zaś jak szalony chodził. Porwać się na Beatę


nie ważył, nawet się do niej bardzo odzywać śmiało nie nauczył ani nie próbował. Co razy w nocy pod jej drzwi podszedł, to odpadł od nich, pchnąć nie śmiał. Tylko zdziczał tak, że rad był, że Maryna przepadła, bo przy niej aniby na strychu przy wywierconej w powale dziurze leżeć, ani pod drzwiami Beaty w nocy nasłuchiwać w sieni nie mógł. A słuchał każdego jej poruszenia, feażdego westchnienia, oddechu. Kiedy sią po pościeli przesuwała, jego dreszcze gorące przechodziły, jafc żeby się żelaza roztopionego napił. Czasetm mu przychodziło na myśl fcotlik miedziany z dukatami spod jaworu za domem wykopać, pannie nogi złotem obsypać, ale go zaraz śmiech brał — nie telo złota ona w ojdowym zamku Widziała, może jej więcej do przesypywania garneczkami jako dziecku dawali... 'Nieraz tłukł Sobek głową w stajni o ścianę, a czasem się wściekł i konie szarpał za uzdy, kopał i pięścią po łbach bił bez powodu, że drżały, gdy wchodził, podczas gdy dawniej szyje ku niemu obracały przyjaźnie. Dziwował się parobek służący, ale gdy raz się odezwał, Sobek pozbierał mu w kułak koszulę pod gardłem, zakręcił i takimi oczami nań spojrzał, że parobek postanowił milczeć, choćby Sobek i żywcem skórę z koni darł. Beata zaś chodziła cicha, nic nie widząca, niczego niedomyślna, w trwodze i niepokoju o Marynę i w przerażeniiu przed Sieniawskim. Niemniej powietrze i zdrowe jadło oraz zajęcie sprawiły, że utyła nieco i nabrała kolorów, których nigdy nie miała. Miłość i straszne przejście z Kostką, wyrzuty sumienia i żal czyniły, że łagodna jej i spokojna dusza smutną się stała i zadumaną i wieczna melancholia ocieniała jej czoło i źrenice. Żyła zaświatom, a drżała przed rzeczywistością. W Sobku nie postrzegła nic. Nie przychodziło jej to do myśli. Jego mizerny wygląd i opuszczenie się przypisywała zgryzocie, której miał tyle przyczyn; 210

czego on zaniedbywał w gospodarstwie, ile w jej siłach było, własną pracą i trudem nagrodzić się starała. Co się mogło stać z Maryna, w głowę zachodziła. Wiele też kłopotu i dolegliwości było ze starą Toporową, babką, która widocznie już ani żyć, ani umrzeć nie mogła. Przytomna była, bo oczy jej przytomnie po ludziach błądziły, i męczyła się widać walką życia i śmierci, ale umrzeć nie mogła. Do szkieletu podobna leżała w komorze bezwładna i nieruchoma i co rano szeroko miała rozwarte straszne, półtrupie oczy — żyła. Jednego dnia przed południem Sobek, wracając z ciupagą w ręku z lasu, gdzie drzewo zakirzesami znaczył na ścięcie, ze zdziwieniem ujrzał sporą gromadę ludzi z Toporami, Żelaznymi, Leśnymi Od Muru, i ich żonami na czele, podchodzącą pod jego dom z widłami, cepami, z biczami, osobliwie baby. Przyśpieszył kroku i stanął naprzeciw pytając: — Je kaź to lakom kupom idziecie? Cy na wilki? — Do tobie — odpowiedział Topór Od Muru, głowa rodu. — Do mnie? — No. — Cy się stało co? Ale co? — Idzieme Złe z twojego domu wyganiać. — Złe? Z mojego domu haw? Je jakie .Złe? Ja nie wiem o nicym! — Nie wieś, boś zaziuniony — rzekła Toporowa Żelazna. — Ja zaziuniony? Cyście zgłupieli, stryno? Cóż wy radzicie? — Stryna dobrze radżom — rzekł Topór Od Muru. — My cię prziśli ratować. — Je kiz diasi?! — krzyknął Sobek zniecierpliwiony. — Cyście wy sytka wary jaki, cy ja o rozum przi-seł? Cóż wy haw radzicie do mnie? I uderzył końcem toporzyska o kamień. 211


Naówczas Topór Od Muru wystąpił krok naprzó i począł mówić: • — Słuhaj, Sobuś, dziecko, kie na Orawie w jednafli dziedzinie kareł się do gazdy za pahołka zjedni^B i gazda przi nim itak, jak tyś i ty haw teroz, marnia^B syćko się mu nie więdło, krowy zdychały, owce zJa^H łowiały, kobyły porucowały, baba mu umarła, on sangH zrzesał, jako tyś i ty haw teraz; ku temu się mór n^H ludzi cisnon — zesła się famielija i cała wieś i karłaJ wygnali. > — No to co? Cóż to haw ma do mnie? ' — A ty se myśl pozbieraj do głowy: dziadek zaa bity, babka rażona, Maryna zginena, wto wie cy jesce żywa, tyś zrzesany, ścienciwiony co ijaze żal, gazdo-*; stwa nie patrzis, ludzie dookoła na łożnice mrę' jom —— — No to co? — przerwał mu Sobek niespokojnie, jakfoy przeczuciem tknięty. — My haw od tobie wyganiać przisli. — Kogo?! — Pannę. — Pannę?! — My uradzili, je ze ona to złe we was dom przi-nieisła. — Cyście wy się saleju nazarli, stryku, cy mnie bez rozumy przejńść fcecie?! — Uwazuj, do kogo gadas! — rzekł Topór Żelazny surowo. — Jezus Małyja! Na mój sto prawdu! Nie wódźcie mnie na pokusenie, bo hoć jeście starsejsy i stryk — — — Tu cała dziedzina za nami — rzekł Topór Leśny. — A coby i tysiąc dziedzin beło! Ja tu gazda! Na • swojam! Kogo mam w doma, 'to mój! Icie w krocset diabłów, pokielek dobry! Stosecnyk diasków zjadło! — My się haw tobie nie boime — rzekł Topór Od Muru. — My haw przisli w świentej sprawie. Ka panna? 212 — Ale skąd wam to do głowy wjehało?! Stryła wam maciory do boku! Skąd?! — Z mądrości — odpowiedział Od 'Muru. — My nie od dziśka zyjeme ani nase baby tagze. Tyś młody, głupi. Dowodu nie mas. Ty nie wieś nic. A jesce barzyj bez to, coś zaziuniony. — Je siem skaranie, trzisła wam w garle dziś, stryku, s tem zaziunieniem! Ja zaziuniony, jak haw krew śknie spod obuha! — Uwa.zuj, do kogo radzis! — odezwał się Żelazny groźnie. — A hojbyk i do was samyk radzieł, krzeteny ojce! — grzmiał Sobek głosem. — Wy mi jej nie wydrecie, helba z dusom! Spojrzeli chłopi po sobie, spojrzały baby; pokiwali głowami. — No, Sobek — rzekł Topór Od Muru. — Kaź panna? Wtedy Sobek zsiniał, sczerniał prawie; oburącz ujął toporzysko od ciupagi i rąbać dookoła siebie począł kamienie, głazy, krze jałowcowe, ziem, jakiby go szaleństwo owładło. Piana wybryzgnęła mu na usta, oczy stanęły w słup, biegł i w zamachu rąbał, straszliwe kręgi zataczając ciupagą. Ludzie się cofnęli w trwodze, wołając: — Złe nim piere! Złe nim piere! Ale ToporoWie, Żelazny i Leśny, i dwóch chłopów podsunęli się ku Sobkowi, jakby ślepemu w szale, i chwycili go za ramiona. Odpadło trzech, jak od buhaja wściekłego, lecz Żelazny, siłacz, przy ramieniu prawym się utrzymał. Poskoczyło więcej chłopów, ubezwładnili Sobka, zwalili na trawę i przysiedli pod sobą. Wtedy z gardła jego wydarł się krzyk, jak z gardzieli dławionego przez wilki jelenia. Ten krzyk usłyszała zajęta w piwnicy Beata i wybiegła z niej, w spódnicy ugiętej po ikola.na, przed dom. — Tu je! Tu je! — wrzasnęły baby. 213


zawołała Herbur — Co się stało?! Na Boga?! — łowna. Ale nagle ujrzała się napadniętą i otoczoną przea tłum z widłami, cepami i biczami. Koło niej ryknęłyj dzikie głosy: ' — Za granice! Rusią j stela! Bier się! Uciekaj! Carownico! Psia duso! Idź istąd! Bezero! Psie mięso zatracone! Rusiaj tustela... Bicz śmignął i uderzył ją w plecy. — Ah! Jezu! Co to jest?! — krzyczała Herbur tówna. — Za co mię bijecie?! — Za co mię wypędzacie?! — Rusiaj! Rusiaj! — ryczał tłum. — Za granice! Bier się! Uciekaj! Carownico! Dziwa stworo! Weredo! Jeden z machających koło niej bijaków od cepów ugodził ją w głowę. Złapała się za głowę rękami, zasłonić chciała od ciosów. — Ukamienować jom! — wrzasnęła jakaś baba. Ludzie usłuchali — schylili się i podjęli z ziemi kamienie. Pierwfsze rzuciło dziecko, chłopiec dwunastoletni, któremu oczy zażegły się ogniem. Trafił Beatę w grzbiet. Wtem przez tłum przepchał isię stary, stuletni Kret; zasłonił Beatę rozpostartą gunią i odezwał się do niej: — Podź, dziecko! Uciekaj, bo cię żabi jom! Ja s to-bom! Podż! Ptasimi, pełnymi śmiertelnego lęku oczami spojrzała Beata Herburtówna na Kreta i przypadła głową pod starą, wytartą gunię. Kret ją zatulił i wieść począł w stronę lasu, a za nimi szedł tłum, złorzecząc, hucząc i hałasując, ale nie bijąc ani nie rzucając kamieni. Taka była powaga, taki majestat opieki w starcu, w którym każda ' kostka już się trzęsła, taki odzew na napad, że ludzi onieśmielił. Szli za nimi bandą, wielu, zwłaszcza dzieci, z kamieniami w rękach, z wrzaskiem i krzykiem, ale czuli się jakoby ogłupieni przez Kreta. 214 I w końcu poczęli ostawać, a ci dwoje szli naprzód, aż przybliżyli się do lasu i znikli. Trzej Toporowie, Od Muru, Żelazny i Leśny, popatrzyli na siebie. — Przysady miał — rzekł Żelazny. — Ja to dawno kalkulował... Gdy wieś wypędzała Beatę za swoje granice, w las, Sobek, czarny prawie na twarzy, bez przytomności na ziemi leżał; trzy Toporowe, Żelazna, Leśna i Od Muru, do domu Jasiców weszły i nad pościelą Toporowej Sobcackuli w komorze stanęły. — Nie może umreć, stary biedak — rzekła Leśna. — Ani żyć — rzekła Żelazna. — Ani jedno, ani drugie — rzekła Od Muru. W rozwartych szeroko źrenicach Jasicowej wymalowało się śmiertelne, okropne przerażenie. — Wie biedok — rzekła Żelazna — co radzime. — Je dyj sama bacy, kie jej ociec nie móg skonać. — I kie staremu Głacanowi już sto trzidzieści ro-ków beło, a jesce żył, ślepy, głuhy, taki jyno trzopek. — Haj, haj, haj! — pokiwała głową Toporowa Od Muru. — Je na cóż to takiego półtrupa trzimać? Heba coby w izbak powietrze psuł. S niej julz nic nie będzie. — O bo nic! — No nic. — A beła to gaździna! — I baba! — A i dziewka musiała być! Padajom starzy, co się jaz świat rumienieł, kie iprzi Stawuk pasała. — No! Mogło to być! — Siedmi parobków się o niom wyzabijać fciało. — A teraz półtrupa. — No, no... — Ani pól nie mas. Ćwierć. — Tak to wej, tak... Oczy Sobcackuli przesuwały się, niewypowiedzia 215


na trwogą przeszyte, z twarzy na twarz stojących na< nią kobiet. — Biedaku stary •— rzekła Leśna. — Nieborko! — westchnęła Żelaizna. | — Ale trza ś niom zrobić, jako jest zwyk. Jako] i nam feiejsi może młodsi zrobiom, jak by my za długoj żyły. Dawieł jej przecie nie bedzies — rzekła Od| Muru. ;' — No, no, zrobić trza, jako jest zwyk... ; — Trza — rzekła Leśna. staryk do łasa nie wywozowali, łoby młodym ciasno beło. Taki świat. — Taki wej, taki... — Może ta i skórze j dojńdzie... — Albo ta i dźwierz dziki przydzie. Co fiie ma mencyć długo. móc. Biercie, kumosko — rzekła Toporowa Od Muru. — Pościele skoda. — Je dy naw descki na podwórcu jest. Nie mas co wozu zaprzągać, bo las blisko. — Siejdze haw jesce zatela, biedarstwo, siedź. Oczy Sobcackuii pełne były potwornej rozpaczy. Trzy Toporowe zaś wzięły kilka desek z podwórca, znalazły gwoździe i siekierę, zbiły obuchem nosze i powróciły do komory. — No, podź! — rzekła Leśna. Sucha, twarda, skalista rezygnacja widniała już w oczach starej, półmartwej Góralki. Toporowe podniosły jej sztywne ciało z pościeli, wyniosły z domu, położyły na zbitych desikach i dźwi- . gnęły w górę. Stały w podwórcu, na oborze, między domem mieszkalnym a stajniami i chlewami. Trzymały Sobcackulę na deskach. 216 — Ostatni raz! W tej chwili zaryczała w stajni smutno, przeciągle krowa. Jakieś jakby drgnienie wzruszyło nieruchomą, skościałą twarz Sobcackuii i jakby łzy zaszkliły w kątach jej suchych oczu. — Wiś? Płace — rzekła Od Muru. — Śwircki jej w ocak staneny. — Luto jej króiw... — I krowom jej. Toporowa Żelazna otarła łzę rękawem od koszuli; po zawiędłej, jakby zatęgłej bruzdami twarzy Toporowej Od Muru popłynęły duże, sączące się strugi łez. — No, podżme — rzekła Toporowa Leśna, wzdychając żałośnie. We wrotach obory spotkały Sobka — szedł czarny prawie na licu, chwiejąc się i wspierając na ciupadze. — Babka skonać nie może. Fcemy ci do cysta porzondek zrobić w doma. — Trza, cobyś się zenieł — rzekła Toporowa Od Muru. — Haj — potwierdziła Leśna. — Uprzącemy ci. Hoć to dzieci abo wnęki same robujom i staryk ojców cy dziadków do łasa wieżom, ale tyś jakisi taki jak chory teraz, fcemy cię przerencyć. Sobek popatrzył na babkę błędnymi oczami. — Dobrze — rzekł jakby bez myśli. Trzy Toporowe, niosąc Sobcackulę na deskach, wyszły przed izby; ludzi nie było — poszli za Beatą ku granicy. Przed izbami stali tylko trzej Toporowie. Popatrzyli i nie spytali nawet o nic, nieraz to widzieli. — Uprzącemy Sobkowi — rzekła Leśna. — Maryny nie mas, tego diabła my wyzeneni, trza, coby się Sobek zenieł. Trzej Toporowie kiwnęli głowami w milczeniu, pochwalając. 10 Legenda Tatr 217


Kobiety zaś, tą samą drogą, którą owce pędzono^ sprzed Toporów Jasiców ku Stawom, szły ku lasow^j i zanurzyły się w nim. — Ka jom oistawime? — Spytała Żelazna. — U Płazowej piwnice. Hań gąsc, husciawa — odrzekła Od Muru. Poniosły i położyły nosze na mchu. — Haw cię źmierzć dokończy — rzekła Losna. — A janieli cię i haw najdom, jageś nie w grzyhu — rzekła Żelazna. — Ostaj z Pane Boge! — rzekła Od Muru. Popatrzyły chwilę na Sobcackulę: twarda, spokojna, skalista rezygnacja świeciła martwo w oczach starej Góralki. — Deski zabiereme? — spytała Leśna. — Je dy to nie wóz — rzekła Od Muru. — Zawdy skoda — rzekła Żelazna. — Pięknie oheblowane. — Jasieniowe drzewo... — Na 'mehu jej i tak lepsi będzie... — Lekcyj się jej skona... — No... — Ani nie musime tyk desecek Sobkowi wracać. On ig ma dość. — Kozda se nieg weżnie po jednej... — No... — Ono się przida w doma... — Bajto! Przida... — Je cóż ta takiemu biedokowi, na cym leży? — A hojby jom to obesło, to nie powie... — Bo nie gada... Zdjęły sztywne ciało Sobcackuli z nosz i na mchu położyły. — Lezze se haw, łez — rzekła Żelazna. Po czym rozbiły nosze i (każda wzięła deskę ipod ' pachę, i wlec je jęły odwracając się ku wsi. Po chwili rzekła Leśna: — Ale wam powiem, kieli to ten las, co się nie przeruwa nikany... 218 — No haj... Straśnie je wielgi... — I pusty. A może ta w nim teraz niejeden taki stary cłowiek leży... — Abo i błądzi!... Kie Kośla swojego ojca Pietra do łasa wywióz, to jesce Pięter fajnie hodzieł... — Nie móg się wej Kośla dookać, kie ociec umrę... To straśnie gwattoWliwe, a złe jaik pies. — Mnie raz Mrowcowa Kaśka padała, jeże kości ze starego Mijała Mrówce, co beł jej hłopa strycnym dzładkem, to jaze kajsi pod Kosystom juhasi z wiesnom naśli, telom dal zaseł, kie go przed Gody syn Maciek, co go nazywali Frombijarzem, do łasa wywióz. — Siełe miał, na, to seł, a wracać się ku domu nie miał po co. — Wiecie — rzekła Leśna — kie se tak pomyślis, e, to strasny ten las... Jedni w nim niedoumarci leżom, drudzy po nim hodzom, na rencak i na nogak pojeden... i na brizuhu się wiece... — Haj, haj, haj! Takie jascury... — A jęcy to, wzdyha... — Nie dajze Panie Boże za długo żyć! — Strasno pomyśleć — mówiła Leśna. — Taki głuhy las, sełbyś po nim, a tu ci cosi kajsi pod krzakem westhnie... — Abo zjajcy... — O raty! Ja by zamglała... — Abo 'kieby ci się taki na radku z cienia wywłók — pod nogi... — Ocy do tobie wystawie!... — Ze zębisków, jak ta jesce ma pojeden, ozór wywalieł... — I zasitompił ci —— ze ziemie patrzęcy — — Ja by zamglała — rzelkła Leśna. — Ja by uciekła — rzekła Żelazna. — Ja by kopła, nieg się dzieje, co fce — rzekła Od Muru. — Strasno pomyśleć, taki las... — Strasno... 219


Powróciły do Sobka; trzej Toporowie siedzieli prze< domem na ziemi. — Kaź Sobek? — spytała Żelazna. — W nuku — odpowiedział jej mąż. — Podźmyz ku niemu. ; Chłopi powstali i wraz z żonami do sieni weszli;: Sobek leżał w czarnej izbie na pościeli. — Sobek — rzekł Topór Od Muru — ja jest no starsy, to ci radżom. Ostałeś sam, majontek jest, trza, cobyś się zenieł. — Ale s kim? — zauważył Leśny. — Dziewek po świecie dość. Jest hań i po Łętowskim Marsiałku córka, Hanka, dziewka do rzecy i bogata. — Jest na Białce dwie dziewki u Stanisława Nowo-bilskiego jak śrybło — rzekła Toporowa Od Muru. — Abo i pod Kopom u Tatara, Marysia, u Sym-cia? — rzekła Leśna. — Dziewek po świecie dość. Będzie fciał, to se wybiere; opuści się na nas, to my mu wybiereme. O to nie bieda... W tej chwili usłyszeli Toporowie nosowy głos Krzysia, iktóry śpiewał: Napić by się, napić, kieby co dobrego! Kiedyby obłapić, coby co godnego!... — Krzyś z Olce — rzekł Topór Żelazny. — Przynapity. Jakoż przynapity nieco Krzyś ukazał się we drzwiach na krótkich, krzywych nieco w iks nogach, w kapeluszu na bakier, z miną butną. Patrzał 'z jasności w sień z olśnionymi jeszcze oczyma, a Topór Od Muru zauważył; — Kanysi popił, bo podufały. — Jest haw wto? — zapytał Krzyś nie pozdrawiając i wyniośle. — Jest — odpowiedziano mu. — Sobek Topór? — Jest i Sobek. — Jest je? Ka? — Haw. Na pościeli. — No to nieg wstaje! Janosik Nędza Litmanowski na panów idzie. — Co?! Jako?! — Jako mówiem! Ja idem ś nim, jyno skrzipce weznem. — Ka idzie? Co? — Na panów! Ludzi bronić! — Nędza? Hetman zbójecki? — No! Sobek siadł na pościeli, potem zerwał się, skoczył, schwycił ciupagę i z gołą głową do sieni wypadł, potrącając Krzysia we drzwiach, który się zachwiał. — Kapelus weź, piscolce! — zawołali za nim Toporowie. Ale on wyskoczył w pole, wpadł do stajni, wywiódł konia na użdzienicy, wskoczył nań i z kopyta się puścił. — Zginie — rzekł Topór Od Muru, patrząc za nim. — Skoda go — rzekł Topór Leśny. — Maryny nie mas, Sobek kajsi jedzie bez pamięci, jakby pole przypadke zginon, no to majomtkem się my dzielime — rzekła Toporowa Żelazna z niesłychaną nagłością porywczą. Ale Topór Od Muru surowo na nią popatrzał. — O Sobkowi nie radź, a o Marynie nie wiadomo nic. Pokiel ja zyjem, garka tu jednego nik nie rusy! Umilkła chciwa Żelazna. — Krzyś, gadajcież, co, jak? — naglił Leśny. Ale Krzyś, który powracając od Nędzów do karczem wstępował, popatrzył nań z niewypowiedzianym lekceważeniem i odpowiedział: — Jageś 'ciekawy, to hań leć. —• Ze ka? — Na Nędzów Gronik. Hań dziś w nocyj zbiórka. — Dziś?! 221


— Ja idem po skrzipce i po Mardułe — oświad-| czył Krzyś i wyszedł na krótkich nogach, chwiejąc" się. Zaraz za domem zaczął brzęczeć na nosie: ; W głęboki zaś las ku Spiżu szedł stary, stuletni Kret przed Beatą Herburtówną, mrucząc do niej: — .Trzeba se dwa tęgie kije ułomić, od wilków abo i złego cłeka cy psów, kie na ceste wyjdłzieme. Ludziom się nie cuduj, co cię wygnali. Ludzie som jest głupi. Dziw Boże, jakby się ka mądry nalaz. A ja tobie nie opuscem, bok cię nie na to mlekem warzonem karmił, cobyk cię na zaginienie dawał. Ja pomału za ludziami seł, nie wiedzęcy, ka idom ani po co? Włógek się ta, bok stary. Prawie jęk sproście na dobrom kwilę prziseł. Ony by cię może beły i ukamienowały, ty baby. Prze co? Brzydosie zatracone? Mnie ta po nicym nie lufo. Ta izbecka, ka jęk siedział, jak na psa. Ba kie w hale z wiosnom pudom, to mi luto będzie. O! Będzie mię cliwo przez owiec! Będzie! — Ojcze! Wyście dobrzy! — szepnęła Herburtówną. — Hej, Boże, dziecko — odpowiedział Kret — takim głosem nik się do mnie siedemdziesiont rolków nie obezwał... A kaź twoi ojcowie siadująm? Wyjdzieme z lasu, bedzieme się ospytować. Zawiedem cię. Może mi hań owce dadzom paść. Hawok się juls nie wrócem. Fciały cię psie pary ukamienować! Prze co? Ale przez owiec z wiosnom to by mię cliwo beło. O, cliwo by mię beło. Ja je osiemdziesiont roków pas w halak... Krzyś, co się stało u Toporów, nie wiedział, szedł on bowiem w inną stronę, walecznego Mardułe ku Janosikowi Nędzy pozwać. Zastał go siedzącego na progu domu, w którym ze starą matką mieszkał, bęsiem, nieślubnym synem będąc. Marduła był ponury. Posiadał on bowiem dwie pary portek, jedne nowe, drugie stare, ale się zdarzyło, że gdy wszelki dudek, jaki miał, wymijał po karczmach, poszły za dudkiem i nowe portki. Krzyś, który się po drodze wody z potoku napił i tym do równowagi umysłowej znacznie przywrócił, zauważył Marduliną gorycz i zapytał politycznie: — Hłopie! o cym tak medetujes? — Hę, radbyk na kściny iść. — Kaź to? — zapytał Krzyś skwapliwie. — U Wojdyłów. — Je cóż ta Bóg nagodzieł? Hłopiec cy dziewka? — Dziecka nie ma. Zdziwił się Krzyś. — I jako? — Bo się narodziło nieżywe. Ale kściny som jest, bo syóko beło przygotowione. — Je prawda — rzekł Krzyś — wtoz go ta wiedział, jakie się narodzi? Nie pytał się go nik. Gorzałka hań jest? — I piwo, i wino, syćko. Dy Wojdyła gazda! — Pytali cię? — Hę, i oni, i wcora wiecór jesce przileciała Klar-ka Ustupska, cobyfc jyno prziseł. A i Wojdyłówne, Marcia i Milcia, strycne, mię straśnie pytały. Wtoz hań zatańcy, jak mnie nie będzie? I Marduła stał się dumny. — No, kiebyś na kwilę poleciał — rzekł Krzyś zastanawiając się. — Je, ale cemuz nie idzies? — Jakoż pude? W '.taikik portkak nieporada iść... I wyciągnąwszy długie nogi przed Krzysia, z żałością na swoje połatane spodnie spojrzał. Krzyś pomyślał chwilę i rzekł: — Wieś co, mam ja nowe portki, końdek som jest długawe i syrokawe na mnie, bedom na tobie. Lejdze duhem do Byrki, ona ci da, wisom hań na zyrdce


w białej izbie, a przynieś mi i skrzipce. Niepyta nyk na te kściny, ale mnie ta ze skrzipcami przyjmioim. — Ha j! — krzyknął Marduła i gwizdnąwszy na psa zajął go kijem i puścił się biec w nieporównany sposób, jak to miał zwyczaj, za psem galopującym przed nim, nieledwie się go za ogon trzymając. — Jedy by ci ten kisiendza po kolendzie łapieł — mruknął Krzyś, zasiadając Mardułowe miejsce na progu. — Na kściny na malućkom kwilecke wstąpime, i tak hańtędyj droga ku Nędzy. Usłyszała stara Mardułka obce mruczenie i wyjrzała z izby do sieni. — Tuście, swoku? — ozwała się przyjaźnie. — Zy haw. Jak się ta miewujecie, ciotko? — Ze tak ta, po końdku. Ani tak, ani tak. Kaź Franek? — Poleciał do mnie na portki. Skroś tyk kścin. Rad by tańcyć. — E dobrze ze tyś! Wyzycycie mu? Bo se straśnie markocieł, co ni ma w cym iść. — Ale z tyk kścin to on tu jus du domu nie przydzie. — Zje ba kas pudzie? Jął Krzyś Mardułkę objaśniać, a ta wysłuchawszy rzekła: — Je dy dobrze. Może się ta przecie raz Franefe do kupy pozbiera i na p&rzomnego, godnego złodzieja, jako i drudzy, wyjńdzie. Ja to sama wiem, ze i ś niego by móg być złodziej, jaz nie żal, kieby nie te dziewki! Co się mu nieraz nagadam: “Franek, dajze pokój, posiedź! S temi freirkami nic nie nagazdujes, ba jesce swoje minies! Złodziej byś móg być, jako i Nowobilski wtóry na Białce abo Maleją w Polanak, a tyś co?! Z porwaśnegoś rodu, to ta porwies, ale wto fce się ze zbójectwia na gazdę sprościć, nie musi o figlak, kohaneckak myśleć, ba jedno w głowie mieć: kraść!" — Terazeście wej, Mardułko, dobrze p&dzieli! — rzekł Krzyś. — Wy macie rozum. — Ale Franek jako Franek! Co prawom rencom przyniesie, to trzoma lawemi pomiendzy dziewki ozda, a i pozywać się go bojom, hoć je hłop, bo taki nigda niepewny, co mu jyno to nań w głowie, to cerniućkie a drobne. Nieraz ja się i napłacem, bok go przecie na zbójnika howała... — Przy JanosSku się prziucy. To ociec świenty zbójecki! — rzekł Krzyś z namaszczeniem, kiwając patykiem na oście. Tak rozmawiali, tymczasem zaś szybkobiegacz Marduła z portkami Krzysiowymi i skrzypcami, wiatr 'zdumiewając, powracał. Psa nawet za sobą zostawił. — Żeś tyś hytry — rzekł Krzyś z uznaniem. Z porozumiewawczym, polecającym spojrzeniem spojrzała Mardułka na Krzysia — co by to z Franka mogło być, a j być!... W mig się przeobuł Mairduła; trochę było ciasno i krótkawo, ale ony okami płóciennymi poowijał kostki wysoko i rzemieniem pookrącał. Było. Opowiedział mu za ten czas Krzyś, po co poń przyszedł: Mardule się oczy zaśmiały, słuchał bystro, po czym ciupagę z kąta, noże i pistolety z półki zaraz wziął. A gdy matkę całował na pożegnanie w rękę, ta rzekła: — Idzies tak, jak do skoły. Talant ci Pan Bóg dał, od korzenia się weź! — Ale się z moik portek wyobujes? — zastrzegał się Krzyś, ruszając z Marduła. — Wyobujem. Ja se ta nie jyno jacy portki, ale i buty z holowami najdem! — Łacwie — rzekł Krzyś. I obliczał, że z godzinkę się na chrzcinach zabawiwszy, jeszcze na czas na Nędzów Gronik zajdą, a nie, to Janosiika dościgną. O tym, że miał i innych 'chłopów ku Janosikowi pozwać, już nie myślał. U Wojdyłów grali, aż z daleka huczało. Gości


wdzięcznie Wojdyłowie powitali, a na widok Krzysia9 poczęto wiwatować, bo to był muzyka nad muzyki.] Młoda Woj dylowa od Karkasów, trzeci dzień po po| łogu, właśnie tańczyć przestała i szepnęła do męża:) — Uwenerujze Krzisiowom personę, coby zagrał, l Ale Krzyś, napiwszy się ponownie, wolał naprzód zatańczyć. Chłopi rzędem dookoła izby pod ścianami stali i jeden po drugim przed muizyfków wychodził i tańcował, jak było zwyczajem, lecz Krzysiowi miejsce zrobiono dla wieku i wartości. Wystąpił więc z ostrą miną przed muzykantów, dwóch skrzypków i basistego, i wyjąwszy jakieś gro-siwo ze supła smatfki, którą miał w kieszeni od serdaka, i rzuciwszy do basów, zaśpiewał: Po czym ogromnie głośno począł tupać kyrpcami w dyle podłogi i puścił się dookoła na oewodną nutę, Marduła zaś podskoczył ku Capkuli, babie wielkiej i na podziw rozłożystej, i pokłoniwszy się jej z gracją lekko kapeluszem, który miał na głowie, wpół ją ujął i kilkanaście razy wyzwyrtawszy, aż babie spódnice ku kolanom wylatowały, pod rękę ją puścił jak frygę, aż babie spódnice powyżej kolan wyleciały i pokazała się pod nimi mężowska biała guńka, którą dla większej jeszcze urody na biodra zapasała. — Hejże ino z Franka pies! — krzyknął rozradowany ojciec Wojdyłowej. Capkula zaś, prawą rękę wdzięcznie z tyłu na biodrze grzbietem dłoni ku ciału z zagiętymi palcami wsparłszy, wyprężyła się niepomiernie i na palcach się wspiąwszy, drobno beczkować wokoło Krzysia poczęła. Krzyś zaś wkoło się nosił, a co czas przed muzyką stawał i śpiewał. — Choć nogami telo nie doprawdzi, to gardłem dorobi! — dokwalowali chłopi. Głowę to na bok zwieszał, to w dół, to dźwigał, 226 odrzucał, a nogami to w dyle tupał, to po piętach się dłońmi na trojako z lewej strony, z prawej strony i z przodu przed sobą bił, to w obie naraz, podskoczywszy, dłońmi uderzał, to jedną piętą, przystanąwszy, powoli z góry mocno w podłogę rąbał. Nagle stanął i okręcając palce wskazujące w powietrzu koło siebie, do okółka, drobnego zakomenderował: — Hej, stary! — krzyknął rozradowany ojciec Wojdyłowej, grożąc Krzysiowi palcem na nosie. Krzyś zaś na ciemieniu ręce zaplótł i krzesać począł, piętą o piętę zastawiać, to wartko nogę przed nogę przekładając, to z węgierska piętą za piętę cofał się w prostej linii, to drobno kyrpcem przed kyrpcem sunąc, w bok szedł, to w przekątną przez izbę z nogi jednej posuwiście, a Capkula to koło niego, to przed nim do linii, to za nim. Jął ją Krzyś ganić, małym korpusem w jej rozłożyste ciało godził, piersiami bez mała w brzuch, nosem w biust, kolanami w golenie, ona uciekała, on jej dopaść nie mógł; znów się cofał, a ona ku niemu zalotnie przybliżała. Z Krzysia pot się lał. Capkula czerwieniała na gębie jak rak. Nagle Krzyś stanął, rozkraczył szeroko nogi przed muzyką i zaśpiewał: (śpiewankę dowcipnie skomponowaną przez juhasa zza Wirchporońca na skąpego tamtejszego bacę od Kohutów z Muru). I 'podskoczywszy, jak za młodości, w górę, na obie stopy skrzyżowane Krzyś od razu spadł i hajduko


wać począł, przysiadami “ponad ziem", dokoła Capkuli; ale Capkula też pokazała, co umiała. Jafk si< weźmie, jak łupnie! Równymi nogami na stół wypalis ła, aż stół jęknął, a co na nim stało, brzękło, szczękła i dzwiękło. | — Wiwat! — krzyknęli chłopi. < Ale Capkula ze stołu zeskoczywszy przed muzykant tów się posunęła i stanąwszy przed nimi, odmieniła: Krzyś Capkulę wpół do zwyrtu pochwycił i okręciwszy się z nią wielokroć, pod rękę ją, ja'k Marduła na początku, chciał puścić, ale że on był mały, a ona wielka, ona jego ku powszechnemu śmiechowi z niezmiernym pędem, nim się spodział, puściła, 'aż go na baby ku ścianie zaniosło. — Hej, stary! — zawołał stary Wojdyła; Krzyś równowagę pochwycił i okiem ku niemu zipnął. Gdy się zaś piwem ochłodził, między muzyków siadł i prym Mairdule, który z kolei tańczył, na skrzypcach grał. Ale krótkie i ciasne portki Krzysiowe na rosłym i bujnym Mardule poczęły zdradzać swą nieodpowiedniość. Jęły trzeszczeć, a opięte były tak, że się zdawało, iż we wszystkich szwach pęlkną. Toż haftki na kostkach, sztucznie w onycki pochowane, powyłaziły nad płótno. Spojrzał Marduła po sobie i zrozumiał, że trzeba ratować stan rzeczy. Huknął więc przed Krzysiem, bo właśnie drobnego tańczył: Ale Krzyś nie wytrzymał, aby dościpu dościpem nie zagrzać i znad skrzypców odpowiedział: Izba zatrzęsła się śmiechem. Marduła stropił się, 228 ale tylko na sekundę. Skoczył, jak pióro lekki, na skrzypce Krzysiowe i końcami palców skrzypiec mu dotknął z wierzchu, a Krzyś nie przestał grać, tak lekko dotknął. Gęby się otwarły na tę sztukę. Zaś za chłopami, co rzędem wkoło tańczących stali, na ławach za stołem siedzieli starsi gazdowie i gaździnę. Gaździnę prawie ciągle po dwie, po trzy razem śpiewały, gazdowie toż samo i weselili się. Wódka, piwo i wino potokiem się ze dzbanów lały, a dowcipy, przypowiednie i żarty strzelały jak race. Tam homerycki śmiech wywołał stary Gahut, opowiadając historię o żydowskim sądzie — jak wybudowano gdzieś kościół i majster blacharski na wieżę ku krzyżowi wyszedłszy, pośliznął się i spadł, a na dole stała masa ludzi, między nimi kupa Żydów. Na jednego z Żydów spadł i zabił go, jemu zaś samemu nic się nie stało. Wtedy Żydzi zaczęli krzyczeć: Ge-wałt! ukarać go! zabić go! Ząb za ząb! Oko za oko! Jako to żydowska wiara. Polecieli do sędziego. Sędzia wysłuchał i tak osądził: Ha, moi Żydzi, on go nie zabiel umyślnie, ja go — pada — inacyj karać nie mogem, jyno go heba pod wieżom postawić dam, a nieg jeden Żyd na wieżom wylezie, spadnie nań hańistela i zabije go. Inksej sprawiedliwości nie wiem. — Wyseł tyś wtóry? — pytał ojciec Wojdyłowej, zanosząc się śmiechem. W izbie było duszno, gorąco i ciasno nad wyraz. Wiele tam objęć, wiele uścisków, wiele całusów wymieniono, jedne otwarcie, drugie ukradkiem, jak komu wypadło. Gazdowie brali cudze baby na kolana lub obejmowali przed sobą, cudze baby szczerzyły do cudzych chłopów zęby, kto się ku komu czuł, to z niego wyłaziło. Tam przystojny, tęgi Wojtek Kujon zaśpiewał półgłosem do przystojnej tęgiej żony Jędrzka Pęksy: — Widziałek cię, widział, kies cesała przedział! — a ona mu z wiele mówiącym uśmiechem odpowiedziała: — I ja cię widziała, kies siwe wołki gnał! — i tak sobie


o sobie pod figurą poezji znać dawali, co czują, m Wojtek miał babę starą, a Pęksa się babie nie widział. l Tam palce bogatej Kasi Symciarówny trzeszczałyl potajemnie w palcach ubogiego Klimka Bustryckiego, j a w kącie, za piec wtłoczeni, Michał Wyrdzinnik ze Zosią Samkową prawie się zupełnie rozkoszy oddawali. Drżało wszystko od tych dziewcząt o ślicznych twarzach i oczach niebieskich, smukłych w biuście i ramionach, a tak pełnych biodrach, że z nich jak kwiaty z dennicy wyrastały. A kto tknął tych bioder, szał go brał. Dyszało wszystko nad nimi. A im płomienie w oczach świeciły, piersi od gorąca i tłoku dyszały prędko. Gięły się do uścisku. Wymykały się z parobkami. Wrzał pohut płciowy. Wtem zrobił się rumor. Piotrek Sawickiego, którego do tańca puścić nie chciano, bo nie proszony przyszedł, i Sawiccy z Wojdyłami nie byli dobrze, a za awanturnika go 'znano, do basów talara srebrnego rzucił i wypchawszy się na pośród izby, skakać począł, pięściami koło siebie wywijając, piana mu zaś ze złości zaraz na usta wybiegła. Nibt mu dziewki wywieść do tańca nie chciał, natomiast młody brat Wojdyłowej Józka Sieczkę pchnął umyślnie, ażeby tańczył. Już Marduła stał blisko. Gdy się Sawicki z Sieczką bok o bok uderzyli, już Marduła był przy nich, a gdy Sieczka dostał w pysk pięścią i zatoczył się na rząd ludzki, już Marduła koszulę skręconą w garść pod gardłem Sawickiego trzymał. Ale Sawicki, parobek niosłaby, tak samo Mardule zakręcił i dławić się zaczęli. Chwilę wszystko ustało z ciekawości, który którego praśnie. Zsinieli Marduła i Sawicki. Niedługo to jednak trwało. Znikł Sawicki pod nawałą napastniczych ciał, a w chwilę potem krwawą masę do sieni wyniesiono i z sieni w smreczki za domem ciśnięto. Uspokoił się mat i zaraz się dalej ochota zaczęła. Czy Sawicki był żywy, czy umarły, nikt się nie troszczył. Upił się jednak ogromnie cioteczny brat panny młodej *, Bartek Bachleda, i bałamutę zaczął; wrzeszczał, (klął i rwał się do bitki. Więc go kilku poważniejszych chłopów za ręce wzięło, wywiedli go w pole, chałupę z rogu nieco dżwigli i pod podchylony węgieł długie włosy Bartka wsadziwszy, opuścili dom na powrót. — Teraz se nieg siedzi, polkiel się nie wysuma. Darł się Bartok wniebogłosy, ale to w ogólnej wrzawie i przy muzyce głutehło. Tam tancerz jakiś do drobnego znowu ciął: Owdzie starzy gazdowie, blaszanymi kwaterkami wódki do siebie zdrówkając, opowiadali sobie dalej ucieszne historie i 'pokładali się raz w raz w tył ze śmiechu lub po kilku bezbarwnymi głosami ryczeli piosenki rozmaite. Baby wywodziły pieśni, przeraźliwie cienko, przy drzwiach 'zaś blisko stanęło kilka dziewcząt, objęły się rękami za szyję i śpiewały ustami w usta jedna drugiej, że ledwie można było zrozumieć: Ale wnet otoczyli je parobcy. Głosy się zmieszały, głowy przepletły, ciała jęły stykać ze sobą. Wesołość, radość, zdrowie potężne i namiętna ochota i zdolność upił się jednak (...) brat panny młodej — Typowe “przepisanie się" autorskie. Tetmajer, odtwarzając wesołą atmosferę zabawy góralskiej, zapomniał, że nie jest to przecież wesele, lecz raczej stypa po noworodku.


życia hulały, z hulania przechodziły w szał. Szczepan z Ustupu, niemłody już chłop, ale w barach jak wół, Capkulę na ręce porwał i z nią hajdukował za jakimś tancerzem. Jasiek z Podwiicnika w zębach stół ze wszystkim, co na nim było, 'próbował dźwignąć. Staszek Topór na rękach do góry nogami chodził, a Mar-duła w miejscu do wścieknięcia nad głowy ludzkie podskakiwał. Zośkę Jacinową, babę dzietną, tak nabrało, że na Maćka Karkosa, parobka, piersiami padła i przygniótłszy go ku ścianie, dyszała na nim: — tyś mój! tyś mój! Zaś Hanka Wojdy łowna trzem parobkom na raz wynieść się na rękach z izby dała, spod oczu matki, która wołała pijana: — Jeno hłopcy po młodsemu, po młodsemu! Stary Wojdyła, dziadek martwo narodzonego, ze starym Byrcarzem, teściem Krzysia, objąwszy się za szyję, na śmierć pijani, pod ławę się zwalili i tam jeszcze nos w nos śpiewali żałośnie ciągle to samo: Nie opodal zaś młoda Wojdyłowa z matką męża kłóciły się ząb za ząb, co by z dziecka było, gdyby było żyło, czyby się było podało na Wojdyłów, czy na Karkosów, a jej matka własna kiwała się na ławie nad blaszanką gorzałki, zawodząc: — Oj toiedarstwo, kies tyś 'ty się nieżywe narodziło, kies ty takie kściny miało mieć!... Wtem nagle Krzyś ustał grać, za struny wsunął smyk, wstał z ławy i podszedłszy żywo ku Mardule, ozwał się doń surowo: — Franek, je cos to robis?! — Abo co? — Je dy my mieli do Nędzów lecieć! — Hę dwaścia zjadło! Iście my mieli! — No, to cos ty robis?! — A wy? Zastanowił się Krzyś, jakby mu to dopiero na myśl 232 przyszło, spuścił z tonu i odpowiedział o wiele łagodniej: — No to podźme. I nie żegnając się z nikim wyszli z izby, a gdy wyszli, Krzyś rzekł: — Po drodze nam Gałajda. Hybajme poń. Gałajdę zastali na słomie, na której sypiał w małej izdebce, gdzie sam jeden mieszkał i gospodarstwo prowadził. Gałajda leżał pod niską powałą, w dusznym cieple, twarzą na izbę 'zwrócony, i chrapał, aż dudniało. Przystąpił doń Krzyś i Wstrząsnąwszy go 'mocno za ramię, że się obudził, zaczął mu opowiadać, po co wstąpili. Ale Gałajda wysłuchał opowieści i na zapytanie Krzysia, czy pójdzie z nimi, odpowiedział: — Nie. — Lacego? — Bobyf spał. — No to haw przyjadom panowie i zabijom cię. — Może — odmruknął z obojętnym niewspółudziałem Gałajda i obrócił się twarzą ku ścianie. — Byku! — huknął mu jeszcze zgorszony Krzyś nad uchem, ale Gałajda znowu chrapnął, aż zadudniało. Poszli więc sami, przyspieszając kroku. Ciemno już było i gdy przechodzili przez pastwisko na Gładkiej poza lasem, ozwał się Marduła do Krzysia cokolwiek zmienionym głosem: — Gwarze! mi kowal, Fakla Józek *, znaliście go, ze kie do freirki do Słodycków za Kopę tutędej hodzieł i raz w nocy seł, patrzi, a tu się źrybie pasie. Widziało się mu, że Firkowe, strzelieł toporzyskem bez zadek i pada: “Idzies ty du domu, weredo!" A to żryibie kie zerzy! Jaz się las zatrząsł! I jedzie prosto nań, z pyska kielce wystawiło jak miedziane i ogień Gwarzśł mi kowal, Fakla Józek — Opowiadanie o przygodzie Pakli z czarodziejskim źrebięciem jest powtórzeniem gadki Tomka Gadei z Polan (W. Brzega: Gadeja, “Lud" 1910, s. 202).


mu wej z nozdrzy fuknon. Fakla się złąk, jaze zedrzał, toporzyskem się opądza, a to cym blizy ku niemu, tym je więkse, rośnie, jaz nad las. Fakla się cofie do łasa i skrył się. Wrócił się do domu. Kie na drugom noc zaś ku freirce się zabrał, kie w to miejsce przi-seł, to jaze .poty na niego biły, telo się bał. — Hę — rzekł Krzyś — ja by hań nie seł, hojby 'miała zlotom! Po chwili zaś zaczął mówfić: — Ono nie śpi. Kie Wnękowie z Dzianisa księdza, co z kazaniami przijehał, zabili, bo się im straśnie śrybelne mentaliild u niego zwidziały, co się nie narobili, coby ciało skryć, a nie dało. Wsadzili go do becki z kapustom, wyjońć musieli, pote zagrzebi! w ziem, zaś wyjeni. — Bez co? — przerwał Marduła. — Bo musieli. A obawiali się, bo księdza biskup krakowski posukować kazał. Na ostatku umyślili wywieźć go za granice orawskom. Nie daj Synu Boży! Zaprzągł! dwa konie, co ku granicy przijahali, nie mogli za niom rusyć. Musieli wrócić. Jaz ig hajdukowie dostali i obiesili. — No to i ci 'zbójnicy, bacycie, co w Saflarak hłopa zabili, samo tak; kie ludzie krwiom tego zabitego liny od zwonów w kościele pomaścili i zacyni we zwony bić, to ka ten głos zwonów zaleciał, to ig zatrzimał. Nijakim świate przestompić nie mogli. Tak jak klętej obręce. W Goryckowej ig kajsi połapali, co się kręcieli po dolinie jak zaklenci. — Haj, przidzie tak, co hamuje. I seliniejako rozmaicie. Kie stary Jawolcyk z Małego Cichego, Jadam, ten woli złodziej, zmar, to go śtyrma wołmi z miejsca w truhle rusyć nie dało. Ba go sami hłopi musieli wynieść. — Je bo za swojego zywobycia nic nie robieł, jyno woły kradał, to go po śmierzci nie fciały wieźć, — Ja ci powiem, Franek, niezlicne rzecy we świecie jest, aj jest! Niek cię Bóg scęści! — O jest! — Cłowidk nie jest scęśliwy. Bo je na ostatku stworzony. W samym zadku stworzenia stoi, syćko złe, co na świat sło, on uwadziło. Cała kurniawa. Szli milcząc, aż Krzyś powiedział: — Zimna noc. Cujem. Ja jus rzadki. Nie takik wyraźny, jakok bywał. Cłek tak cieńce na starość, jak płótno. Marduła popatrzał na niebo i rzekł: — Be pogoda. — Będzie, bo miesiąc kolombkom dołu. Kie je rożkami do góry, to pokazuje na dysc. Ja się jus i dogonieł. W tańcu to się widzi wiatru we mnie telo, co-byś rąbanice urobieł. Ale tak to mię ubyło. Ba z łamania po kościak tok się wylecył. Wzionek liści z pokrziwy, z jasienia, z bożego drzówka, z macierzanki i z jałowca z 'bobkami, pięciorakie ma być, i parzyłek się. Popuściło mnie do trzeciego razu. O, godnie jęk się zratował. Bo mię jus noga jedna bars dogorywała. Kie co gościec cłowiekowi lubi, to pilno pomoże. No jus my do koniecźlebu dośli. Jus my blizo potoków. — Ale! — zawołał nagle Marduła. — Dy ja we wasyk portkak! — No niegze ta! Wróois mi ine. — O to nic! Ale się hłopi bedom śmiać, ize nie pro-ci preporcyje portki namierzane... Krzyś myślał chwilę i rzekł: — O to nic. Paniezus pedział, ze nie miejsce zdobi cłeka, jyno cłowiek miejsce. Tak tyś i portki hłopa. Ale co robić! — Ksiąndz hoćby beł w lesie, to mu każdy niesie — rzekł sentencjonalnie Marduła w analogicznej myśli. — To tyś to! — rzekł Krzyś. — Bydżze wesoły, cłe-ku! A wieś, padała mi 'stara Magiei-fea, jeże Sobcac-kule do łasa baby, Toporki, wyniesły. — Może? — Ze ba haj! Zawdy się mi zbacuje, jako stary Hury, kie go syn bieł i bez izbę wlókł, coby go za próg


wyrucić, pedział: E, stój, synu, bo tyś i ja ojca dalej nie włócył, jeno po próg... Potem, że droga była jeszcze długa, jął Krzyś opowiadać Mardule o kunistworze, tchórzu, 'co był taki wielki jak koń, gdyż był tego zdania, że lepiej o niczym 'mówić niż nic. Jak obłąkana snuła się Maryna koło karczmy w Zaborni. Wszystkie krzywdy, jakich przez Sieniawsfeiego doznała, wszystkie zbrodnie, za które go 'nienawidziła, stopniały w jego uściskach jak wosk na ogniu. Zapomniała dziadka Topora, zapomniała pogromu Sobkowego hufca, zapomniała Kostki, zapomniała siebie i ciosu złoconą bułaWką w Czorsztynie, zapomniała, co o wojewodzicu opowiadano, jakim był — rozkoszy miłosnej zaznawała w zalewającej ją mierze i traciła zmysły. Dwie tylko rzeczy pamiętne jej były: że się przez dwa lata na polanach w lesie potajemnie schadzali i pieścili, kiedy jej się Sieniawski 'widział jak złoty archanioł z baśni, S że na Hrubem ma rywalkę, Beatę Herburtównę. O czym przez dwa lata marzyła, spełniło się; oddała się Sieniawskiemu cała, od stóp do głów i z duszą. — Po co jęk przisła haw? — pytała się czasem sama siebie, musiała sobie przypominać. Legła jak próg u nóg Sieniawskiemu, aby nie pokroczył na Hrube, ale gdziebykolwiek się zwrócił, chciała, ażeby ją ze sobą wlókł, choćby mu buty rękoma obejmować miała. A gdy pomyślała o Beacie, zęby jej się ścinały i wówczas to Sieniawski doświadczał 'z jej strony szału, który więcej prawie bólu niż szczęścia dawał, w którym ostre, białe, żbieze zęby Maryny raniły mu ciało, ssały jego krew, a jej potężne, mocne ramiona zdawało się, iż 'kości połamać w nim pragną. Wieczór był jesienny. Maryna chodziła po polu koło karczmy, słuchając szumu lip i patrząc w mgły zawalające dolinę pomiędzy górami. Ani księżyca, ani OOfl •fOB

gwiazd widać nie było. Przez przymkniętą okiennicę karczmy szparami błyskało światło; to Sieniawski siedział zamknięty w wybitej kobiercami, makatami i adamaszkami żydowskiej izbie i wiersze pisał. Tęsfeniło jej się. Już nadejść miała noc, codzienna noc wesela. Maryna przystawała pod oknem i przykładała ucho do okiennicy — pióro Sieniawskiego zgrzypiało ciągle. Usiadła na kamieniu, ręce między kolanami zapletła i rozmyślać jęła, ale cokolwiek myśleć chciała, myśli ginęły. Kochała. I nie było w niej walki ani oporu. Miłość, jak buhaj szalony, zwaliła i rozniosła wszystkie płoty i zagrody. Gdy tu podjeżdżała, w sercu jej wiły się żmije między liliami, teraz zaś serce jej było tylko płomieniem. Nagle uchyliła się okiennica drewniana i przez kratę okna dały się słyszeć lekki świst przez zęby i zapytanie półgłosem: — Maryś? — Hawefe — odpowiedziała pośpiesznie. — Chodź! — rzekł Sieniawski. Pod ten czas zaś lasami na czele kilkudziesięciu zbrojnych Podhalańców kroczył hetman zbójecki Ja•nosik Nędza Litmanowski. Obok niego szedł Sobek Topór, milczący, jakby mu mowę odjęło, Marduła Franek i Nędzowi zbójeccy towarzysze nieodstępni, Gadeja, Mateja i Mocarny, wszyscy z rodu Stopków, siłacze, gwałtownicy i rycerze. Sablik i Krzyś postępowali w pochodzie, ale już nie grali. Kroczono cicho. Stary Sablik z maruszyńskich lasów na przeszpiegi posłany, z gęsiołkami w rękawie od czuchy, a do brzęczenia gotowymi, wędrujący pod Babią Górę rzekomo niby do brata, który był kościelnym pod Lubniem, a którego w istocie nie miał, przewiedział się, że wojewodzie nie ma w Zaborni koło siebie więcej jak pięćdziesięciu ludzi, a reszta ruszyła przeciw chłopom, którzy się uspokoić nie chcieli, w stronę Kalwarii. Od Sobka zaś wiedział Janosik, że Sieniawski w Zaborni siedzi.


Ten pogromiciel spod Nowego Targu był mu najbliższym, a pogromienie takiego potentata rzucało od razu postrach na szlachtę i czyniło imię Janosikowe głośnym i sławnym. O to zaś Janosikowi Nędzy szło. Coby się hyr o nim i ozgruch stał po świecie, coby jako oreł spadł od Tater i żeby imię jego od razu stało się straszne. Cicho, jak wilki, podsuwali się pod karczmę. Za przewodnika służył chłop z okolicy, a pochód umiał Janosik jak ryś prowadzić. Karczma w Zaborni stała u dróg rozstajnych, samotna zupełnie. Gdy światła dały się już z dala widzieć, Janosik rozdzielił swą bandę i oddał pojedyncze jej oddziały pod dowództwo swych towarzyszy, tak ażeby równocześnie ze wszystkich stron śpiących dragonów i sługi napaść. — Jyno śmiało, chłopcy, a bić! — polecał. Sieniawski nie kazał stawiać straży, wydawały mu się nie tylko niepotrzebne, ale nawet uchybiające jego potędze. Wokół wojowano z chamami. Dragoni, służba, nocowali w skleconych naprędce barakach. Otoczono ich po cichu, Janosik zaś, Sobek Topór i kilku innych podeszli pod karczmę. 'Drzwi od sieni były nie zamknięte. Janosi'k szedł na palcach, w prawej ciupagę, w lewej ręce kaganek dzierżąc. Uchylił lekko drzwi od izby i ujrzał pana i Marynę snem zdjętych. Zawahało się jego mężne i rycerskie serce. Ale tuż za nim szedł Sobek. Poznawszy Marynę, wydał okrzyk przeraźliwy i rzucił się ku łożu z podniesioną siekierą w ręku.


JANOSIK NĘDZA LITMANOWSKI LEGENDY TATR CZĘŚĆ DRUGA


ciupaga Sobka Topora, w mig ciupagą Janosika z tyłu poderwana, stal pod osadzenie, zastanowiła się w powietrzu; siepnął Sobek toporzyskiem, ale Janosik Nędza Litmanowski dzierżył jego siekierę na uwięzi. Obudzeni krzykiem Sobka Sieniawski i Maryna zerwali się ze snu i usiedli na łożu. — Bracie?! — krzyknęła Maryna Toporówna. Ale nim Sieniawski do pistoletów, co obok łoża na stole leżały, ręką sięgnąć zdołał, Sobek, nie zdarłszy ciupagi swojej z ciupagi Janosika, z gołymi rękoma nań się rzucił i pod gardło chwyciwszy, na poduszkę go obalił, a ciupaga z brzękiem na ziemię padła. Charczeć począł Sieniawski zdławiony. Moc mu zaraz członki odeszła. Maryna nie wiedziała snadż, co czynić, chwyciła przecież ręce Sobka i odrywać je jęła od szyi wojewodzica; dopiero jednak .czterech przywołanych przez Janosika Górali uwolnić go z Toporowego uścisku zdołało. — Sobek — rzekł Janosik, który stał z boku w izbie — nie rób mu nic! On mój, nie twój. — Mój! — ryknął Sobek. — On mi dziadka zabiel, dom okrad! — Sobek — rzekł Janosik spokojnie — abo mię słuhać musis, abo się wróć, skądeś prziseł. Sieniawskiego, bladego i wysilonego, chłopi trzymali na łożu, w którego nogach Maryna w koszuli siadła. Sobek patrzał na nią, jakby na widziadło poglądał. 241


Snadź w głowie mu się mieszało. Trząsł się cały. — Maryna?! — zdołał tylko wypowiedzieć. — Kieby nie ja — rzekła Maryna — toby byli my i sytka Toporowie na Hrubem we krwi i w ogniu pogineni. Ja go sobom zatrzymała. — Odruwałaś mi rence o'd jego garła! — 'krzyknął Sobek. Ale Janosik zawołał: — Nie cas na to teraz! Hań bitka! Tego strzec! Wskazał chłopom trzymającym Sieniawskiego i wypadł w pole, skąd gwar walki go doszedł, chwyciwszy za rękę Sobka i ciągnąc go we drzwi. Na podwórcu i wokoło karczmy bito się, a raczej dworzanie i dragoni bronili się przewadze Górali w ciemności. Trudno było rozeznać człowieka od człowieka w nocy i we mgłach. Lecz Janosik, kilkadziesiąt pochodni w kącie sieni stłoczonych spostrzegłszy, pochwycił jedną, drugą złapał Sobek — zapalili od kaganka. — Podpalmy ikarcyme! — krzyknął Janosik. — Będzie widnij! Przytknęli więc pochodnie do słomy poszywającej dach karczmy, w której zaszli znienacka Sieniawskiego z Maryna i jego śpiących żołnierzy i pachołków. Płomień się dał ujrzeć prędko; poszycie było suche od spodu. Skoczyli w drugie, w trzecie, w dziesiąte miejsce — ze wszystkich stron podpalany dach buchnął płomieniem. Rozległ się wrzask i lament Żydów arendarzy. Z płonącej karczmy wybiegła ledwo zaodziana Maryna i chłopi wywiedli Sieniawskiego. Maryna trzymała w ręku wojewodzica karabelę i z tą się między dragonów rzuciła. Jak straszne' odyńce, co kłami prują stado wilków z nimi sparte, mordowali dworzan i żołnierzy sieniawskich Gadeja, Maleją i Mocarny Stopkowie, Janosikowi towarzysze, a obok nich gruchotali im ciupagami kości Sobek Topór i Franek Marduła. Karabelą rąbała Maryna.


Stary Sablik, gęśliki do rękawa od czuchy wpuściwszy, niedużą swoją, na długim toporzysku ciupagą raz wraz w łeb dragona czy dworzanina przebiegającego mimo szybko śmignął, a Krzyś z boku za płotem stał, skrzypce pod pazuchą a ciupagę w garści trzymając, i podziwiał. Podziwiał on nie opodal walczącego Janosika Nędzę, który zdał mu się być diabłem, nie chłopem. Janosik zresztą nie walczył żadną bronią — walił on ludzi człowiekiem. Ująwszy pod gardło i za brzuch dragona, grzmocił sieniawskich to nogami jego, to głową, jakby snopem bił. Padali sieniawczycy od uderzeń krwawego trupa żołnierza, któremu mózg na hełmie czyimś wyprysnął. — Jezus Maryja! — myślał Krzyś w zachwycie. — Jedy by ten iciekem młócieł, jak drugi cepami!... Niedługo bitka trwała. Janosik w łunie karczmy triumfował. — Zbierajcie zdrowyk! — krzyknął na Górali. Zabitych i 'ciężko rannych z pięćdziesięciu ludzi Sieniawskiego było przeszło dwudziestu; reszta się poddawała, broń rzucając. — Ustawić zdrowyk i takik, co iść mozom — rozkazał Janosik. — Zamglonyk wodom lać! Najwięcej zemdlonych od ciosu, ale zdrowych lub lekko rannych, było tych, których on sam dragonem na ziem zwalił. Ci stanęli prawie wszyscy, gdy ich spędzano do kupy. — Hłopy! — zawołał Janosik do sieniawczyków. — Icie sytka ślebodno i z panem wasym! Powicie światu, ze ja się ruseł spod Tater, Janosik Nędza Litmanowski, hetman zbójecki z Nędzowego Gronika w Polanak! Po czym obrócił się do obok stojącego Mocarnego i rzekł: — Ja wiedział, cemuk ik nie bieł ciupagom, jyno hłopem! Wyście ik pobabraH żelazem, a ci pudom i pedzom! Wtóry zaś kie harnaś zbójecki tak się zwiestuje jako ja!? Kt® szedł przy Janosiku, olśniewał.


Albowiem nieporównany był to chód. Na całą Małopolskę rozniosło się imię Janosika Litmanowskiego, a całe Podgórze trzęsło sią od jego imienia. Mścił on się jak szatan, raz się spod hal ruszywszy, za to, że szlachta, karając chłopów za rebelię Kostkową, w zemście ,,od zmysłów odchodziła". Janosik chciał, aby mówiono, że znalazł swój swego, i za okrucieństwa panów na poddanych z nawiązką płacił. Dwory i stodoły szlacheckie płonęły, często gęsto, nazajutrz po napadzie, rano zgliszcza zabudowań, trupy szlacheckie w zgliszczach znajdowano. Były pochody nocne, były i walki ząb w ząb, oko w oko. Chłopi owisłe w rozpaczy głowy dźwigać zaczęli, a imię Janosika powtarzać jak święte. Jak orzeł rzucał się na szlacheckich hajduków lub królewskich harników i żołnierzy Sobek, jak orlica rzucała się Maryna. Ale choć ten i ów z Górali pobok pod mieczem, szablą czy od kuli padał, ich się śmierć nie imała. A nie mówili do siebie nic. Wesoły, swobodny, zuchwały i butny wojował Janosik. Nigdy przy nim nie brakło na obozowisku z pieśnią, gęślami i opowiadką Sablika, nigdy ze skrzypcami Krzysia, a Gadeja, Mateja i Mocarny byli przy nim jak wichry przy płomieniu. I tak się w kupę zbili z Toporami z Hrubego, co nie mówili do siebie, i on ku nim, Franek Marduła. Zarabiał on na pochwały Janosika. Bo bił się jak diabeł, a kradł jak lis, jastrząb i kuna razem wcielone w wilka. I wszystko dobrze szło, póki chodził w Krzysiowych portkach. Ale że się z niego śmiano, że ciasne i krótkie, a i Krzyś, swoje starsze drąc, o zwrot się pożyczonych nowszych przymawiał, postanowił Marduła o portki się postarać. Uszyć nie było czasu dać, nie pozostawało nic, tylko ukraść. Tak też Marduła namyślił i tak się zdecydował. Ale że i wybredny był, i nie wypadało jemu, tak


pierwszorzędnemu rabusiowi i tak pierwszorzędnemu elegantowi, byle czego kraść i w byle czym chodzić, ruszył na portki, od bandy się oddaliwszy, do samego bogacza sołtysa pod Kalwarią, gdzie się rzecz nie powiodła, gdyż Mardułę schwytano, obito i przeciągającym żołnierzom pana Rzeszowskiego, jako podejrzanego o należenie do nie opodal grasującej bandy Janosika, choć się Marduła zapierał, oddano, aby go do Krakowa, do grodu zawiedli. Ale pan Rzeszowski lubił więźniów i Mardułę u siebie w zamku do lochu wrzucić kazał. Gorzko i w smętku mu tam płynęły dni i noce. Od strażnika jednego, człeka dobrego, dowiadywał się tylko od czasu do czasu, iż to w tej, to w innej okolicy Janosik Nędza Litmanowski się pojawił, dwór spalił, szlachcica powiesił, zarąbał lub za piątą granicę wystraszył, a wówczas żałość niewypowiedziana ściskała Marduły serce na myśl, ile się tam nabito, ile dobra złupić musiano i miano okazję. Dni i noce biegły Mardułę w smutku i strapieniu. Sam on nie wiedział, jak długo już świata Bożego nie oglądał. Siedział ze spuszczonymi między kolana rękami albo przez małe zakratowane okienko w lochu na skraweczek widzialny nieba spozierał. 2e był poetą, począł wiersze składać. On to w przystępie autoironii uzdajał tę gorzką śpiewankę: (bo las prześwieca). (bo z lasu zima wypędza). (bo w jasnym lesie złapią).


Zrazu składał wiersze krótkie o swej niedoli, aż raz, pewnej nocy, począł nucić cicho, żałośliwym głosem — głośno nie było wolno — sam nie wiedząc, skąd się mu słowa i nuta snują: — Za portki — dodał z goryczą. Pewnego dnia usłyszał Marduła jakiś gwar i ruch. Weszło do kaźni trzech hajduków z latarnią, kazali Mardule wstać i przeprowadziwszy go przez loch, wewiedli w inne miejstee, wepchnęli i zatrzasnęli za nim drzwi żelazne. Ciemniej tam jeszcze było niż uprzednio. Słaby blask księżyca wmykał się skądś spod sklepienia, z góry. Mardułę taka rozpacz zdjęła, że miał płaczem wybuchnąć, gdy jakoby oddech czyjś posłyszał. — Jest haw wto?! — zapytał pół z radością, że nie jest samotny, pół ze strachem: czy to nie duch sapi w ciemności. Nic nie' odpowiedziało. — Jest haw wto? — powtórzył, ale również odpowiedzi nie otrzymał. Zląkł się Marduła strasznie i począł pacierze odmawiać, do ściany przyciśnięty. I tak usnął. Nazajutrz rano, gdy się obudził, dzień już był i było widniej w więzieniu. Marduła ujrzał w mroku starca z brodą białą do pasa, z włosami niżej ramion, siedzącego na wiązce słomy, rzuconej więźniom do spania. Odziany był łachmanami, przez które kościane ciało przeglądało. Marduła wzdrygnął się na ten widok, ale i ucieszył. Nie był przynajmniej sam, co mu było straszne. — Hej! — zawołał. Starzec się nie odwrócił. — Głuhy je — pomyślał Marduła. Zbliżył się ku starcowi, przed oczy mu przyszedł, ale starzec się nie ruszył. — I ślepy je jest — pomyślał. Dotknął go ręką. Starzec drgnął lekko, ale się nie ozwał. — Niemowa 'cy co? — pomyślał Marduła. — Jaki jest, taki jest, zawdy lepsi, cok nie sam... Poprzednio Mardule strażnik jeść przynosił, tu chleto i wodę na lince z góry spuszczono. Starzec, który nieruchomo siedział, snadź porę i miejsce znał, bo równocześnie, gdy bochenek chleba i dzbanek z wodą przed nim się zakołysały, on ręce po nie wyciągnął. I Mardule podobnie strawę przysłano. Próbował Marduła zwrócić na siebie uwagę starca, ale nadaremnie. A gdy się dobry strażnik, który dbał o to, aby Marduła za żywa nie zgnił, pojawił, opowiedział, że gdy o'n do więzienia nastał, lat temu trzydzieści, już człowiek ów tu siedział tak dawno, że nikt nie pamiętał, kiedy go zamknięto ani za co. Podobno za dziada obecnego dziedzica do lochów go wtrącono. Skąd był, kto, już nie wiedziano. Panowie Rzeszowscy zawsze lubili więźniów. — Nie słysy? Nie widzi? — pytał się Marduła. — Zdaje się, że nie. I znowu Mardule począł biec czas jednostajnie, tyle tylko, że na starca patrzał, który znać zupełnie


sprawy sobie nie zdawał, iż towarzysza niewoli mu dano. Aż raz Marduła z rozpaczy śpiewać na całe gardło zaczął. Nie śpiewał on, ale wył, ile mu sił w piersiach starczyło. Chciał się zawyć na śmierć — skroś Krzi-siowyk portek... I wówczas wydało mu się, że starzec drgnął i głowę wzniósł nieco. Marduła śpiewał dalej: śpiewał o górach, o lasach, o zbójeetwie i kochaniu, o bitkach, o kopalniach srebra i żelaza * i o juhastwie w halach, o ptakach i zwierzętach, o wodzie i ogniu, o robotach w polu i ścinaniu drzewa — śpiewał wszystko, co było życiem Górala i ubrało się w pieśń. Starzec jakoby słuchał i słyszał, a gdy Marduła, jak wilk raniony zawywszy na końcu, na garść swojej słomy się prasnął, starzec pół jęknął. Zerwał się Marduła na równe nogi. — Mówicie?! — krzyknął. Lecz starzec milczał. Marduła przypadł ku niemu, za ręce go uchwycił. Starzec zdawał się nie czuć. Jął teraz śpiewywać Marduła na cały głos często. Snadź go z lochu nie słyszano, darł się więc wniebogłosy. I razu pewnego usłyszał słowo starca: dawno... Wydało się Mardule, jakby mu kwiat na ucho padł. Przyskoczył ku starcowi i ujrzał dwie łzy płynące mu po twarzy. — Żyjecie?! Cu jecie?! — wrzasnął rozradowany. Starzec jakby mocował się z sobą i wykrztusił znów: dawno... A potem wysilił ze siebie: — Śpiewaj... ...o kopalniach srebra i żelaza — Kopalnictwo rozwinęło się wcześniej w Tatrach niż hutnictwo. Rudy żelazne, i początkowo srebro w znikomych ilościach, wydobywano już od XV w. począwszy, głównie w Tatrach Zachodnich, w okolicy Tomanowej, Miętusiej, Pysznej, Starorobociańskiej i w Ornaku. Natomiast hutnictwo tatrzańskie datuje się dopiero od XVIII w.

I czas biegł, dni, tygodnie, miesiące czy lata — — Marduła nie wiedział. Śpiewał w kaźni, a starzec snadź słuchał, na słomie siedząc. Aż razu pewnego ozwał się chrapliwie: — Skądeś ty? — Z gór! — krzyknął Marduła. — Wiem — ale skąd? — Z Olce. — Z Olce... — powtórzył starzec. — Woda... — Jest woda — zawołał Marduła. — Las... — Cy znacie?... — Znam — wykrztusił starzec. Marduła, jak był długi, do kolan mu przypadł. — Dziadku! — krzyknął. — Wyście z gór?! — Spod Tater — odpowiedział starzec. — Skąd?! — Z Leśnice... Więcej tego dnia nie mógł mówić. Snadź gardło odwykło od wydawania głosu i język od składania wyrazów. I po tym jednym momencie jęki tylko niezrozumiałe przez długi czas z ust starca się wydobywały, aż znów pewnego dnia ozwał się: — Lato... — Rany Boskie! — pomyślał Marduła. — Cy ja tu od jesieni jus do lata przesiedział?! Cy może więcyl roków?! — Lato — powtórzył starzec. — Owce w halak... — W halak... — Dziewieńdziesiont roków... — Tu siedzicie? — Haj. Mardule się tak serce ścisnęło, że nie zważając na wstrętne ciało starca, za kolana go objął. — Dziewieńdziesiont roków nie gadałek. — Nic?! — Nic. — Ja myślał, żeście niemowa i głuhy!


— Ja był głuhy i niemowa, aleś ty mię pieśniami obudzieł... Ja się słowa po słowie ucył... Jak dziecko... — Boże jedyny! — Haj. Ucyłek się. Zrazu ja nie móg nic ozróźnić... Słyisałek jyno głos... Alek nie rozumiał nic... Takie usy były, jak ze żelaza... Pole słowo... Jedno... Drugie... Mąciło się... A cosi się mi zbacowało... Słowa się mi zbacowały i świat... Las — drzewa... Słońce — jasno... Woda — płynie, sumi... Dziewka — piękne, rumienne... Ciupaga — zbyrcy, rombie... Hala — owce, pies, juhasi, turnie... Tak się mi zbacowało jedno po drugiem... Słowa i świat... Bo ja dawno nie słysał i nie widział... Dziewieńdziesiont roków... Haj... — A widzicie? — Widzem... Hałupe swojom... Wóz... Konie dwa — cisawe... — Ale mnie haw? Przy was? Widzicie? — Nie. — A za co was tu zaparli? — Zaparli?... Do lochu?... Za co?... Drzewo ścinać zgodzili... Dziewka była... Piękna... Panowa miełośnica... Zakohała mnie... Dawno... Juzek nie wrócieł do Leśnice. — Kielo wam roków? — Ja rabował cas... Dni... Po jadle... Raz do dnia... Cok urahował rok, tok dolicył... Pirsy dziewieńdziesionty idzie... Miałek trzi dwaścia... — No to wam, pockajcie, sto trzynaście roków? — Będzie... — Jezus Maryja! Mardułę przeszedł dreszcz lęku jak od trupa. A starzec 'mówił: — Ona była hań!... Za ścianom... My się słyseli... Płakała... Trzydzieści roków i dwa... Umiiikł starzec i Marduła umilkł od grozy. I znów milczenie ogarnęło Mardułę, starzec mówić przestał, aż po paru tygodniach w nocy poczuł Marduła, że go coś za ramię ciągnie. Zląkł się i krzyknął: To ja — odpowiedział starzec w ciemnościach. — Gadaj... — Jak tam — — u nas. Ja tu dziewieńdziesiont roków gnił... W lochu... Ja tu drzewo ścinać przyseł... panu... Nie wróciłek... Jak tam... u nas?... Ja by hań na kolanak seł... Ziemie całował... Ja by na ziemi log, piersiami przywar... Ja by hań — — wodę widzieć kciał... Drzewa sumiom — — jedle — — smreki — — 'lipy— Zwonki grajom... Gwary pełno... Sędyl ludzie — gadajom... Ja by na ziemi leżał, piersiami przywar... Ja by na fcolanak hań seł... Ziemia cudowna... Świat... Marduła jął płakać. — Gadaj mi... Zielono... Trawa zielona... Oława... kie pokosis... otawi się... Jarzec siać... Pług... Jeździ-limy do jarmaku na siacie... Zboże kupować... Żarno... Dawno... Łuk... Strzelajom? Z łuków?... Niedźwiedź w gar-ło... Z proce w oko... Gęsie pierza na strzale... Ja umiał... Bez oko w mózg... Gadaj... Kijaniom chusty prać... Peu, peu, peu, pac! pac!... Baby pierom... Pierujom?... Biały rańtuch na niej... Kyrpcoski... Chustka jedwabna — z odpustu... Gorset... Piersi... Hę... Dziów-centa — — w polanie... Kie .kwiaty... Niebo — — hań... Turnie... Skały... Wysoko... Het... Podniósł rękę nad głowę. — Het... Wysoko... Słońce... I runął na barłóg. Marduła poskoczył ku niemu. Starzec się rozśmiał i skonał. Naówczas Marduła ukląkł nad nim, przeżegnał się i mówić począł: — W imię Ojca i Syna, i Duha Swientego. Amen. Dzieńkujem Ci, Panie Boże, cofc się bez portki Krzi-siowe tu dostał i ze skroś tyk portek ten stary cłowiek śmiejęcy się umar. W Imię Ojca i Syna, i Duha Swientego. Amen.


Ii siądź opat tyniecki, biskup Pstrokoński, spokoju od śmierci Kostki Napierakiego nie miał. Brzmiały mu i grzmiały w myśli słowa Kostkowe: kędyś trucizna jest, co duszę i ciało polskie zatruła... a planta pedis usque ad verticem capitis nora est sanitas — od stóp do głowy rak toczy — Orzechowskiego słowa, przez Kostkę powtórzone onego wiosennego dnia w Tyńcu... A rak toczył Rzeczpospolitą, 'toczył ją od podeszwy stopy do wierzchołka głowy. Aleksy Michajłowioz, aby przeszkodzić, by Chmielnicki z Kozakami miast jemu nie poddał się sułtanowi, ruszył w ,,obronie wiary prawosławnej" * i pobiwszy przez kniazia Czerkaskiego i Kozaka Zołotarenkę hetmana polnego litewskiego pod Wilnem, do Wilna wjechał i wielkim księciem litewskim się nazwał. Wycięto Swisłocz i Kojdanów, zajęto Mińsk, Połock, Dyneburg, KowAleksy Michajłowicz (...) ruszył w “obronie wiary prawosławnej"... itd. — Jako rezultat ugody perejasławskiej z r. 1654, przyłączającej Ukrainę do Rosji i poddającej ją pod zwierzchnictwo Rosji, car Aleksy Michajłowicz, w sojuszu z Chmielnickim, wypowiedział latem 1654 r. wojnę Polsce. Jedna armia rosyjska zajęła w latach 1654—55 Smoleńsk, Białoruś i część Litwy wraz z Wilnem, druga zaś, zespolona z Kozakami, pod dowództwem Buturlina — w momencie wkraczania Szwedów do Wielkopolski — współdziałała z Chmielnickim, który otoczył Lwów, zajął Lublin i dotarł do Wisły. Dopiero pod naporem Tatarów, będących w sojuszu z Polską, armia rosyjska cofnęła się, a Chmielnicki kapi-tulował.

no, Grodno; Chmielnicki z kniaziem Buturlinem obiegli Lwów; Lublin zajęli Kozacy. Karolowi X Gustawowi poddali się i przysięgli bez dobycia szabli wojewoda poznański, satyryk Krzysztof Opaliński, i wojewoda kaliski, Grudziński, pod Ujściem *, z dwudziestu dwu tysiącami pospolitego ruszenia przeciw siedmnastu tysiącom, które wiódł ze Szwecji graf Wittenberg i zdrajca Radziejowski. Owszem — gdy Poznań bronić się chciał, wojewodowie wymusili murów otwarcie. Radziwiłłowie na Litwie poddali się Karolowi Gustawowi i przysięgli. Warszawski magistrat zbudował nową bramę i ustawił na wałach dwadzieścia sześć armat, ale za trębaczem szwedzkim z listem wysłanym ruszył konno i woźno i za Wolą, klęczący, królowi szwedzkiemu się przedstawił. Stefan Czarniecki w Krakowie nie zginął jak Leonidas, ale kapitulował. Konieopolski, Dymitr Wiśniowiecki i Stanisław Re-wera Potocki z piętnastoma tysiącami żołnierzy poddali się Szwedom i przysięgli. Fryderyk Wilhelm II, elektor, za hołd złożony w 1640-ym Wielkopolskę chciał zabrać *. Karolowi X Gustawowi poddali się i przysięgli (...) wojewoda poznański, satyryk Krzysztof Opaliński, i wojewoda kaliski, Grudziński, pod Ujściem — Karol Gustaw, król szwedzki, za poduszczeniem zdrajcy Hieronima Radzie j owskiego napadł w r. 1655 na Polskę, pragnąc zdobyć koronę polską. Pod wrażeniem pseudopatriotycznej orać j i Radzie jowskiego, przybyłego z armią szwedzką, oraz początkowych sukcesów tej armii, Krzysztof Opaliński oraz Karol Grudziński, sprawujący dowództwo pospolitego ruszenia, podpisali pod Ujściem kapitulację i adres wiernopoddańczy do króla szwedzkiego. W późniejszej fazie walki ze Szwecją częściowo zrehabilitowali się, przechodząc do obozu Jana Kazimierza i prowadząc walkę z najeźdźcą. Fryderyk Wilhelm II, elektor, za hołd złożony w 1640-ym Wielkopolskę chciał zabrać — Fryderyk Wilhelm II (1620—1688) przy objęciu tronu w 1640 r. złożył królowi polskiemu Władysławowi IV hołd. W okresie zalewu szwedzkiego zdradził Polskę, występując zbrojnie po stronie Karola Gustawa. W r. 1656


Jan Kazimierz uciekł na Śląsk z ojczyzny. • Rzeczpospolita ginęła w odmętach. Zalali wrogowie kraj. Łupiono miasta, rabowano 'dwory i pałace, obdzierano mieszkania królewskie, nie było kąta ziemi polskiej nie deptanej stopą najeźdźcy. Lecz broniła się Jasna Góra i wieść o 'tym po ludzie szła. Lud dźwigać się począł. Leżał Janosik Nędza Litmanowski z bandą swoją w szałasach pasterskich w lasach pod Babią Górą. Trzy lata wojował on ze .szlachtą i ustać ta wojna nie chciała ani nie mogła, bo Janosik na szlachtę napadał, szlachta na Janosika polowała. Ale mu dorównać nie mogli. Na złotogłowiach Janosik po lasach sypiał, małmazję pijał i słodkie ciasta jadał, i śmiał się. Wesoło mu było, bo zwyciężał. Banda jego, z kilkudziesięciu ludzi złożona, ciągle nowymi siłami odświeżana, mogła była regularnemu wojsku cesarza za wzór służyć karności i sprawności. Migiem Janosik wydawał rozkazy, a rozumiano je i spełniano. Toteż setki ludzi liczące chorągwie pańskie i biskupie i wojsko kwarciane nic mu uczynić nie mogły, owszem, pod bokiem żołnierzom łupił, palił i wieszał, nie gorszy szlachty wróg od Kozaków, Rosjan i Szwedów. Ale chłopi polscy go błogosławili. Gdzie się pojawił, tam kończyła się krzywda, bezprawie i ucisk, a nawet nędza i głód. Bo Janosik złych panów tłumił, a biednym ludziom hojną ręką sypał srebro i złoto złupione. I szeroko rozsłynął po Małopolsce białorucy hetman zbójecki w pasie o złotych klamrach i złoconej czapce. zawarł z nim układ, mocą którego Warmia miała być przyłączona do Prus Książęcych, później zaś, wobec bliskiego odwrotu szwedzkiego, wymusił na Karolu Gustawie przyłączenie Wielkopolski i zrzucenie lenna. Podpisując w r. 1657 z Polską traktat welawskobydgoski, utracił prawa do Wielkopolski, ale uzyskał całkowitą suwerenność.

Ale cofnął się Janosik w lasy górskie, albowiem zagęściło się od szwedzkiego żołnierza. Przypadł w lasach i czekał; w ostatku już i o powrocie pod hale czasem myślał. Czwarty rok toczył boje za krzywdy chłopskie. Pod naciskiem Szwedów już i na ciemięstwo chłopów szlachcie sił braknąć zaczęło, a łup we dworach stawał się coraz marniejszy. Leżał w lasach babiogórskich, pił; grano mu i weselił się w puszczy. Księdzu opatowi tynieckiemu brzmiały i grzmiały w uszach słowa Kostki: Wstań! weź krzyż! pastorałem nową Polskę zbudź!... I w celi swojej na Tyńcu, na śniegami pola przyprószone patrząc, rozmyślał on, co by dla Polski uczynić mógł. A w cudowną obronę Jasnej Góry patrząc, przeczucie miał, iż stamtąd zbawienie i ocalenie przyjdzie. I zrozumiał, że aby Rzeczpospolita się dźwignęła, głowy jej trza. Głowa ta była na Śląsku, za granicą, i sprowadzić ją trzeba było. Lecz jak? Szlacheckie hufce jej nie zwiodą, bo ich nie stało. I znowu przypomniała mu się mowa Kostki: Na jedno słowo wasze, biskupi, na widok krzyża we waszych rękach — my zwycięzcę!... Myślał ksiądz biskup Pstrokoński, że jeżeli kto króla ze Śląska do kraju powrócić może, to jeno chłopi, Górale beskidowi, że bez ich pomocy przez góry i wąwozy górskie nie przewiedzie go ze Śląska nikt. I myślał ksiądz biskup Pstrokoński, że jeżeli głową Rzeczypospolitej jest król, ramionami magnaci i duchowieństwo, piersią szlachta rycerska, to brzuchem siłę członkom dającym i nogami, na których ciało Rzeczypospolitej stoi, są chłopi. Dochodziły go wieści, że król pod wpływem cudownej obrony Jasnej Góry do kraju chce, że się doń


rwie, że powiada, iż polegnie w ojczyźnie, ale jej więcej nie opuści; wiedział też, że uniwersał królewski, który za namową żony swojej i wielkiego marszałka koronnego, Jerzego Lubomirekiego, z Opola na Śląsku dnia 20 listopada do Polski wysłał, a w którym między innymi pisał: “Jeden do drugiego, trzeci do dwu, czwarty do trzech, piąty do czterech i tak per conseąuens *, by też każdy z własnymi poddanymi zgromadźcie się, a gdzie słuszna, na jaki odpór zwiedźcie się. Tam sobie wodza obierzcie. Jedna do drugiej kupy wiążcie się i słusznie już wojsko z siebie uczyniwszy, wodza nad nim wiadomego obrawszy, osoby naszej poczekajcie" — wielkie uczynił wrażenie. Już tu i owdzie nawet chłopi zrywali się i pomniejsze oddziały szwedzkie znosili, już ruch szedł po kraju, potrzeba było tylko jednego wstrząsu, aby kraj porwał się wzdłuż i wszerz, a tym wstrząsem potężnym byłby powrót Jana Kazimierza. Wielokroć biskup Pstrokoński rozmyślał, czy dobrze uczynił, pomocy swej synowi Władysława Czwartego, Leonowi Kostce, odmawiając? Czy nie byłoby to zbawieniem dla kraju, gdyby król taki chłopski, jakim się być Kostka zapowiadał i głosił, na jego tronie zasiadł, czy nie byłoby to zbawieniem dla kraju, gdyby owa ciężka i pono jedna ze straszliwszych w Europie niedola chłopa polskiego skończyła się była? To niewątpliwym było, że ogromne masy chłopskie, raz przeciw szlachcie zbuntowane i ruszone, mimo zbroić i waleczności zalałyby ją były, jak ją zalał Chmielnicki na Ukrainie. I to pewnym było, że za królem, który by był ich dobrym ojcem, i przeciw okropnemu uciskowi szlachty idący chłopi byliby nie tylko Chmielnickiemu piędzi ziemi urwać z granic z Rzeczypospolitej nie pozwolili, ale byliby tych granic niezłomną ochroną się stali. Myślał ksiądz Pstrokoński, zali dobrze zrobił, w on dzień wiosenny Kostki wysłuchać nie chcąc, zali nie było drogi poper consequens (łac.) — kolejno łączyć posłuch dla Rzymu z nowatorstwem politycznym niesłychanym, a jednak może dla Polski do gruntu, do podstaw zbawczym?... Zali może ów Kostka, ów nieprawy syn nieboszczyka króla, tyle chłopstwu przychylnego, nie był zesłańcem Opatrzności, któremu marnie sczeznąć dozwolono? Cokolwiek bądź, królem polskim był Jan Kazimierz. I szalona biskupowi myśl do głowy przyszła: oto Janosika Nędzę w Beskidzie odszukać i zeń wprowadziciela królewskiego do granic ziemi polskiej uczynić. Za natchnienie Boże to sobie później biskup miał i myślał, że Szaweł stał się Pawłem i że przez łotrów dzieje się wola Boska, a nawet i dzieją się rzeczy święte. I nie mieszkając, jakoby jasnowidzeniem jakimś ten mąż pobożny i nad niedolą ojczyzny spłakany, iż łzy mu jako druga Wisła płynęły po licu, ujęty, do sanek pewnego grudniowego dnia zaprząc kazał, opactwo swoje na czas księdzu Silvie, Hiszpanowi, zdał i samotrzeć z pachołkiem-woźnicą i strzelcem--gajowym, rusznic od wilków lub i ludzi do sań nabrawszy, ku Beskidowi ruszył. Trudno się o Janosika dopytać było, jedno, że on z lasów wychodził, ale gdzie w lasach przebywa, nikomu nie obwieszczał, drugie, że chłopi zdradzić jego pobytu nawet księdzu nie chcieli. Podprowadził księdza Pstrakońskiego pod obozowisko Janosikowe leśny pana Zebrzydowskiego z Zawoi i ukazał kierunek, w którym się udać trza, aby do obozowiska Janosikowego na polanie dotrzeć. — Niech was Bóg prowadzi, jegomość — rzekł — dojedziecie tą leśną drogą, małe pół mili stąd. Ale wy to gorzej wilkowi — diabłu w gardło leziecie! — Za wolą Pana naszego Jonasz z wnętrzności wieloryba, a Daniel z lwiej jamy wyszedł — odpowiedział mu biskup Pstrokoński i kazał ruszyć w górę. Droga była leśna, którędy chłopi nawóz z polany


w zimie na saniach z osłonami zważali, bo wozem ,' przejechać byłoby nie sposób. W jar wjechano, że często popod drzewo, przezeń górą przewalone, jako pod arcem triumphi * przejeżdżać trzeba było. Pachołek po lewej, gajowy po prawej ręce drogi przed saniami szli i śnieg kapcami deptali, bo konie na beżtorze byłyby nie wyciągnęły, a w lic je, jeden przed drugim, zaprzężono, aby zbyt bokami nie zapadały. Cugli trzymać nie było trzeba; jedna tylko droga była i konie za ludźmi szły, a biskup biczem śmigał i pokrzykiwał. Straszny to las był i dziwował mu się biskup niepomiernie. Olbrzymie drzewa w nim rosły splątane gęstwą, igły z liśćmi, a najwięcej smreki z buczyną. Toteż nie tylko tropy, ale i stada dzików, i pojedyncze odyńce, i wycinki zgoła na bliskie oko jadący widzieli i nieraz konie spłoszone za uzdy łapać trzeba było. Wilki się ukazywały, ale je strzałami z pistoletów odganiano. Zdawały się też znać mores przed ludźmi, co sobie biskup bliskością bandy Janosika, która pewnie nie żartowała z nimi, tłumaczył. Niedźwiedzich śladów też moc wielką spotykali, ale te ślady na dawno nie kurzącym śniegu zaległe były i uważali, że niedźwiedzie już spać pod wykrotami dawno musiały. Godziny całe jechali już i już popołudnie nadeszło, biskup się uspokajał w duszy, że przecie takie pół mili i pięciu krakowskim milom wyrówna. Wtem chłop mu zastąpił wysoki, barczysty a śmigły, a za nim trzech innych, zbrojni wszyscy w ciupagi, noże, pistolety i rusznice. Ścierpł biskup, choć po to, aby się ze zbójami zobaczyć, jechał. — A ka to jadom? — zapytał wysoki chłop, przystępując z bliska. Cóż za surowy widok! Włosy po ramiona, twarz od pod arcem triumphi (łac.) — pod łukiem triumfalnym

mrozów i wichrów zapiekła, dymem i żarem ognisk ogorzała, czapka na nim barankiem obszyta, z uszami, z suknianym granatowym dnem, z kutasem czerwonym u góry, ze złotymi czterema galonami na sukno dna w gwiazdę od kutasa naszytymi, kożuch rozchylony, krótki, a pod tym widno pas klamrzysty — portki w kapcach z sukna białego do kostek, a powyżej, ponad nie, prześlicznie granatowo i czerwono wyszywane, z białego sukna również, “pończo-: chy" się wydobywały. Rękawice też białe, o jednym palcu, wielkim kunsztem z wełny białej, czerwonej i granatowej plecione. Wszystko to jasno, choć las był, od śniegu odbijało i biskupowi w oczy wpadło. — Ka jadom? — Do Janosika Nędzy. Zdumiał się chłop, jakby źle usłyszał. — Ka? — powtórzył. — Do hetmana, Sobku, powiadajom — ozwał się Góral za przywódcą stojący. — Do hetmana? Ze dy hań niwto nie może iść. — Jam ksiądz, opat tyniecki, biskup — rzekł ksiądz Pstrokoński — i samotrzeć, jako widzicie, jadę, a nie puścicie mnie nazad, choćbym zaprzysiągł, że nie wydam, to wasza wola. Pozdejmowali chłopi czapki, popatrzyli na siebie. — A po co? — Prośbę mam. — Do nas jyno hłopi prośby majom. — Mam ją i ja. Popatrzeli chłopi znowu na siebie, podejrzliwie i nieufnie, ale ten, co się wpierw odezwał, przemówił: — Puśćmy ig jahać, Sobku, telom dal w las wjehali a i pewnie kajsi z precka jadom. Ze dy ig jyno trzok, a jak prośbę majom i za biskupa się głosom — — No to jedźcie — rzekł Sobek. — Idze 'ty, Kuba, ś niemi, coby wiedzieli na sałasie, jeże my się widzieli.


Ruszył chłop owy przodem. — Warta? — zapytał go gajowy biskupa. — Hm — mruknął chłop. Pytać nie było po co. — Wojskowy u nich moderunek — pomyślał biskup. — Grzeczna czata, że lepszej by i pan Jan Chryzostom Pasek z Gosławic nie sformował... Rozwidniło się przed biskupem i dachy ujrzał. — Tu to będzie — pomyślał i mimowolny dreszcz go przeszedł. Niebawem też zobaczył szałasy i szopy wielkie; dym bił nad dachy. Polana była szeroka, lasem dookoła otoczona. Wysypali się chłopi naprzeciw w zdumieniu niezmiernym. — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — pozdrowił ich biskup. — Na wieki wieków! — odpowiedzieli. — Kuba, a to wto? — Biskup. Poodkrywali chłopi głowy, wraz też Janosik Nędza przed szałas bacowski wyszedł. — Hej tam! Wto jedzie? — zapytał. — Biskup! — Biskup? Jaki? Skąd? — Z Tyńca! — zawołał ksiądz Pstrokoński. — Opat benedyktyński, tyniecki! — Witajcie! A cego sukajom? — Janosika Nędzy Litmanowskiego. — Ja haw — rzekł Janosik. Biskup podjechał już popod szałas. — Prosem, nieg racom. Jyno ostrożnie, bo próg wysoki, a ocap niski — zapraszał Janosik, pomagając biskupowi wysiąść. I do ludzi swoich, wskazując konie i służących biskupich, się zwrócił: — Wziąść; jeść i pić, postawić w cieple. Wstąpił biskup do szałasu, ponownie Pana Boga chwaląc, a z szałasu mu “niegze będzie" stary Sablik, Krzyś, Maryna Toporówna i obsiedli koło ogniska chłopi odpowiedzieli. — Prosem. Nieg siednom — zapraszał Janosik, podając siedak samorodny, trójnozny. Jeść i pić przed biskupem postawiono: mięsiwo, pieczeń jelenią, i wino, i miód, że lepszych i w Tenczynie za panów Tenczyńskich, co w złotych strzemionach jeździli, nie pijano. — Z zacnych to piwnic zrabowane — pomyślał ksiądz Pstrokoński, smakując. Pił, jadł, gościnnie i godnie traktowany, i pozierał dokoła. Szałas zaopatrzono na zimę, mchem szpary utkano, a watra paliła się taka, że i w najtęższe mrozy można się było przy niej zagrzać. Na ścianach wisiała broń, po domach porabowana szlacheckich, i makaty stamtąd poznoszone. Ludzie zaś, którzy księdza otaczali, dziwne na nim czynili wrażenie: dzicz z jakąś górnością malowała się w ich twardo rzeźbionych twarzach, a obejście ich miało cechę rodzimej dworności, u prostaków nie spotykanej. Patrzał ksiądz opat Pstrokoński na Janosika, ten się go zaś delikatnie nie pytał, po co go widzieć chciał, aż sam mówić zacznie. Aż ksiądz Pstrokoński nagle wstał, przeżegnał krzyżem ponad głowami obecnych i rzekł podniesionym głosem: — W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Zbójcy wy jesteście! Uczyniło się cicho w szałasie. Aż po chwili odparł Janosik, nie wstając z ławy pod ścianą, na której siedział, nogi wyciągnąwszy ku ognisku: — Księże biskupie, cyście po to przyjahali? — Zbójcy jesteście — wołał w uniesieniu ksiądz Pstrokoński — rabusie, podpalacze i mordercę! Nie po toż przyjechał, sam się owładnąć nie mógł, uniosło go oburzenie na łotrów. Janosik zaś rzekł: — A panowie Cikowscy, Lanckoroński, Stadniccy, Bylina, Lesc, co z hłopów żywcem pasy darli, batami zabijali i dobytek hłopski psami gońcemi zezeraii, byli co? 261


Zmieszał się i stropił biskup, bo wiedział, że Janosik prawdę mówił. Ów zaś wtetał na całą wysokość swoją, głową pod pułap sięgając, śniady na orlej twarzy i potężnym głosem przemówił: — Ja se w Polanak, we wierhak siedział, a jagek zbójować seł, to na Węgry. I ludziom biednym jęk dawał, bo zbójnik świat równa i na to go Pan Bóg stworze! i opiekuje go. Ja tu do Polski nie seł. Ale przyśli ku mnie z placem i lamentem, przyśli hłopi tacy, jako i ja haw, i na panów o pomstę wołali. Ja tu hłopów przed panami bronić i na panak za hłopskie krzywdy mścić się prziseł. Rabusia, podpalowaca i mordercę mi ksiądz biskup zadajom — no to bier krziz i przed hłopami stań, i broń rk! Haj! Grzmotem słów napełnił Janosik Litmanowski bacówkę zawojską. Ksiądz Pstrokoński zaś wzniósł ręce do góry i zawołał: — A jako Szawła w Pawła Pan zamienił, tak ja cię, zbójecki herszcie, w króla obrońcę chcę zmienić! Pojrzeli na siebie chłopi; nie rozumieli mowy. Biskup Pstrokoński wołał: — Pan nasz i ojciec nas wszystkich, król Jan Kazimierz, na Śląsk przed Szwedami uszedł. Najświętsza Panna Maria klasztor jasnogórski ocaliła i duch w narodzie się dźwiga, otucha w zwątpiałe serce wstępuje. Już się miejscami nawet chłopi ubodzy, prostaczkowie, podnoszą, wrogów wdzięcznie, z pobożności ku Najświętszej Pannie, biją. Król pan powrócić pragnie, na czele rewolucji przeciw najezdnikowi szwedzkiemu stanąć. Na Śląsku on cesarskim w Opolu siedzi, stąd niedaleko, za górami. Górale! I wyście chłopi! Króla do Polski przez wasze góry wprowadzić trza! A na to Janosik, który był usiadł i nogi ku watrze wyciągnął, rzekł: — A mnie do tego co? — Jak to co?! — zawołał ksiądz Pstrokoński. — Wszakżeś ty Polak, Polski, Rzeczypospolitej syn! — Ja jest Polak, a hań, za Tatrami, Łupiący i Węgrzy; a dołu Lafy. — Jakie Lachy? — Ci, co ku Krakowu i w Krakowie mieskajom. — To przecie właśnie Polacy! Bracia twoi! — Moi bracia, Górale, w kyrpcach hodzom. Lafy to odmienny naród. — Wszakże mowa ta sama! — Je dy ta i ryby majom mowę ten samom, żadna nic nijako inacy jako druga nie powie, a pstrągowi głowac to brat? Albo łososiowi brzana? — Ależ, człowieku! Przecie król wspólny nad wszystkimi! — No to i niedźwiedź gazda Tatrom, a bez to kozica z liskom wraz wody pić nie hodzujom. — Nie kochacie króla waszego? — Ja go nie widział. — Nie chcecie potrzebującego pomocy wesprzeć? — Je dy jęk z Polan zeseł i śtyry roki potrzebującyk pomocy wspieram. W uniesieniu jął ksiądz biskup Pstrokoński o królu opowiadać. Jak w Warszawie na zamku żył, jak władał i panował, jak uciekać i tułać się musiał, aż Gadeja, który w kącie na ławie leżał, ozwał się: — Zej to tak, jak kłęby gazdę z hałupy wyścigali. Na co rzekł Krzyś przez nos: — Terazeście wej, Tomasie, mądrze pedzieli. Wy macie rozum! Zaś Janosik, gazdowski syn, podniósł głowę i powiedział: — Gazdę nik z hałupy wyścigać nie śmie. Zwrócił się ksiądz Rstrokoński na ten Janosikowy ruch. — No, ale tu właśnie tak, tu właśnie tak! — zawołał. — Szwedzi króla z kraju jako gazdę z gazdostwa wygnali. — To nie jest w porzondku — rzekł Gadeja. — Król to król. Wyganiać go nikt nie powinił. Tu nie ma sprawiedliwości.


— Ani słychu o tem — dodał Krzyś sentencjonalnie. — Hę! — ozwał się na to żywo Janosik. — Ja nie podzwole! Zbójnik świat równa! To by ni miało być! — No widzisz, widzisz — zawołał biskup — a ono jest, jest! Widzisz! — Gazdowi w takim niescyńściu się godzi pomóc — rzekł Gadeja — nie dopieroz królowi. — No — przytwierdził Mocarnego Wojtek, łupiąc ziemniak z łupy. — Haj — przyświadczył Mateja po towarzisku. Janosik spojrzał po towarzyszach. — Jakoż uwazujecie'? — Król to król — rzekł Gadeja. — Polski — dodał Mocarny. — Nas — Maleją. Janosik pomyślał chwilę i odezwał się: — To rzec. Gazdę wyścigowa! nie bedzies. Kieby się haw do mnie obrócieł, ja by go bronieł. Jastrząb be bronieł jastrząba, kiedy mu puhac młode biere. Hłop ku hłopu. Jakby na to padło, ja by króla na jego bronić seł. I towarzisia za mnom. Rzucił się ku niemu biskup Pstrokoński i w objęcia go chwycił. — Zbawionym ty jeszcze będziesz — krzyknął. — I pamięć twoja nie zaginie! I król nagrodzi! — Ja o nadgrode nie słojem — odpowiedział Janosik. — Mam swojego dość, jesce zwyse. Ba tu o inom rzec idzie. O prawo. Ja haw za śtyry roki hłopskiego prawa bronieł, i królewskie prawo jest. — Bo na kigoz by diabła, aj diabła, sytko wysło, jakby świat na gazdak nie stał! — zauważył adoracyjnie Krzyś. — Jeden ma mało, drugi dużo — rzekł Mocarny. — Ale kies na swojem, to twoje — Mateja. — Ludzie się majom trzymać. Bo dziś tobie, jutro mnie — rzekł Gadeja. — Dzisiok bryje na pomyje, a jutro je sam wypije! — prayśpiewał Krzyś. — A i to rzec — odezwał się Sablik — coby ludzie ku sobie w równości beli, jeden drugiego godny. Lecz Janosik, który myślał, przerwał mowy, wstając i mówiąc: — U mnie krótko. Jutro, lem świt, idzieme na Swędów. Niek ig będzie, kielo fce. A dziś, kie mamy gościa, a i jesce ig biskupiom miełość, niek haw będzie wesoło! Doruócie na watrę! A gdy watra płomieniem dachu sięgać jęła, a wino złote, woniejące, z piwnicy pana Pongracza, pana na Mikułaszu Luptow,skim, potokami ze srebrnych, w krysztale rżniętych, złoconych i szczerozłotych szlacheckich pucharów popłynęło i ochota okrutna, jako zwykle przed wyprawą, jeszcze tak straszną i niezwykłą, ludzi ogarnęła, poczęły się snuć opowieści jedna za drugą, osobliwie zaś starzy Sablik i Krzyś cuda prawili. Że zaś biskup był wesoły, jemu mogące być miłe opowiadki zbacowano. Sablik mówił: — Kie, prosem pięknie ig miełość duhownom, Paniezus stworze! świat, to się obeżrał, ośmiał się i tak se pedział: — Bans ja to syfcko dobrze porobieł. Jyno nie wiem, cy się Jadamowi nie bee kotwić, bo je sam, haj. Trza mu końcem sprawić jakom zabawkę, coby się ś niom przy casie zabawie!, coby mu się nie kotwiło. Tak se pedział Paniezus. I dobrze nie bardzo, zawołał: — Jadalnie! Hybajze haw. Jadam prziseł, ale się mu straśnie łydki zaceny trząść, bo się Pana Jezusa straśnie bał, haj. — Legaj! — pada mu Paniezus. Jadam pilno log, ale se pomyślał: — Ę, będzie cosi, będzie źle — i łydki zaceny mu jesce mocniej dygotać. Paniezus porulsał na pościeli ręcami nad nim, tozto pilno usnon. Wyjon pote, prosem pięknie, składak z tórbki i wyrznon mu we śnie ziobro. Ale to beło 12 Legenda Tatr


straśnie brzydźkie i masne, tozto prasnon na brzy zek, cofay oskło. Diascy nadali psa. Zakradła się kanalija, łap ziobro i w uciekaca ś nim do dżwierzy Raju. Paniezus łap kija i dalej za nim. Ale pies wartki, a Paniezus stary, i nie móg go dolecieć i hycić, coby mu ziobro wydar. Lecom, lecom, jeże przilatujom do dżwierzy Raju, a pies już beł we dźwierzak. Tozto Paniezus telo ścignon, co wartko dżwierze kopnon. Dżwierze się na zaworke zaparły, ucieny psu ogon, ale pies ucióte, ha j. I dobrze nie bardzo, co Paniezus nie robi, wzion ten ogon pote, obeżrał, zgniewał się i podział tak: — Cekaj jyno ty! Ja ci i tak pokazem, zek cosi kajsi wart! Tozto zgniewał się, łapił ogon i z tego ogona stworzeł babę, ha j! — Śmiał się ksiądz biskup Pstrokoński, pijąc wino wśród zbójów leśnych. Zaś Krzyś, który był wielki zbereżnik, tak opowiadać począł: — Nastały raz straśnie złe roki. Nic róść nie kciało i głód bel wielgi wsędy! Jaze belo dwók kumotrów i jeden drugiemu tak pada: — Wiecie co, kumotrze, ja mam jarzec, a wy macie stajanie próżne, dajcie mi jedno stajanko, a ja wam siacia dam. Zasiejemy, urośnie nam. Kiby to diascy byli, coby nie urosło! I tak zrobili. Zazierajom, hodzom, ale nie kciało róść, jyno taka bieda. Straśnie beł plony ten jarzec. Ale tego kumotra, co jarcu dał, jesce beł płońsy, mniejsy. Zgniewał się i pedział: bier diable taki jarzec! Poseł du domu i straśnie mu smutno beto. Ale kie znowa na jarzec poseł zażreć, beł już wielgi, więksy jako kumotrów. Wartko poleciał du domu, wyklepał kosę i hybaj kosić! Przyhodzi na zagon, pobrusieł kosę i zacion. Jaz tu w te razy wyskocy diaboł. Łap mu za kosisko i pada: — Stój! Nie bees kosieł. — A bez co? — Bo jarzec mój. — Lacegos twój, kie ja go nastał? — Temu, żeś pedział “bier diable taki jarzec", no to ja se go wzion. Kazałek mu róść i teraz se go be-dem kosieł, a ty nie! Wzieni się za garła. Hłop, ze beł mądry gazda, diabła się nie bał. Trzi-mał się setnie na nogak, a straśnie go prał po pysku. Jaze mu diasek tak pada: — Wieś co, hłopie? Załóżmy się. — Ja nie od tego. — Wto na pięknie j se j kobyle przyjedzie jarzec kosić, to jego. Hłop przistał; co miał robić. Zaseł du domu, łeb zwiesił, bo jakoż to diabła kobyłom przebrać, kie ani konia w stajni nie było. Baba jego smutek uźrała, ospytuje się, cego by taki smutny być miał. Tak i tak — hłop jej powiada. A baba na to: — O dajze pokój, dajze pokój! Zej do jutra się jesce nie raz namyślime. Mamy cas. No i co się nie stało. Raniućko, lemze świt, jehał diasek kosić jarzec na kobyle siwej, talarkowatej, co kwiatek, to beł na niej iny. Hłop se ta zaś jyno wyjechał na gołej babie. Jaz go diaboł uźrał i z daleka już wołał: — Bier jarzec! Koś jarzec! Twój jarzec! Bo ona, ta hłopowa kobyła, beła śmyśna. Tam, ka miała mieć grzywę, to miała ogon, a ka miała mieć ogon, to miała grzywę. Haj. Ksiądz biskup Petrokoński, opat tyniecki, Irt01"^ Jana Kazimierza do kraju z ucieczki sprowadzać


i kraj od Szwedów ratować pragnął, tak się śmiał, aż złocistym winem pana Pongracza szaty pokropił. Jeszcze mu, gdy już spać miał na futrach zrabowanych lec, odmówił Maleją “ojczenasz góralski" i przeżegnał się: “Panie ojce, bądź w miłości, jako tako na prędkości!" Ksiądz biskup go w łeb trzepnął, ale łzy ze śmiechu chustką jedwabną ocierał. Tańczyli też chłopi w jednym miejscu, bo miejsca skąpo było, drepcąc i podskakując, a ksiądz Pstro-koński dziwił się zarówno dzikiej, monotonnej, zapamiętałej muzyce, jak i równie dzikiemu, monotonnemu a zapamiętałemu tańcowi, do 'którego trzeba mieć było istotnie “nogi ze stali", “abo komu diabli dali". Dziwił się 'też niezrównanej lekkości, zgrabnogci i wytrzymałości tancerzy, a najbardziej podziwiał, gdy tancerz, na końcach palców u stóp stanąwszy z wyprężonymi nogami, niesłychaną ilość razy pięty w powietrzu umiał niezmiernie prędko zbliżyć jedną ku drugiej i oddalić od siebie, jednej o drugą nie uderzając, co się księdzu biskupowi widziało sztuką godną baletu francuskiego, o którym cuda opowiadano. 'Zwano Marynę Toporzankę do tańca, ale pójść nie chciała. Siedziała, posępną myślą trawiona, w kącie szałasu, a gdy ją nagabywano, aby i babski taniec gościowi zaprezentowała, zabrała się i poszła. — A to kto, ta kobieta? — zapytał ksiądz biskup Janosika. — 'Siostra tego tu haw hłopa — odpowiedział Janosik, wskazując głową Sobka Topora. — Orlica zbójecka — dodał. — Za dwók dobryk hłopów obsianie. — I rabuje? — Rabować to ta ona nie rabuje, ale jej wse do działu dajem i oskraibinami nie zbywam — rzekł Janosik. — No więc co tu robi? Gotuje wam jeść i grzech z wami płodzi? — Jeść ugotuje, ale grzyhu nijakiego nie płodzi. Sprógować tu jeden fciał, taki Juro z Lasku, już nie żyje, bo go harnicy biskupa krakowskiego zastrzelili, ale się od razu nogami nakrył. Ona nie rabuje, ale się bije, jak na to padnie, co ani ja, ani jej brat, ani tu żaden pomiędzy nas lepi nie zdolimy. Ona się mści, bo jom ślakcic porwać fciał i w Ciorśtynie jam przy panu Kostkowi buławom wycion, co na ziem spadła zamglona... A gdy seti morzyć wszystkich począł i spać się jedni porozchodzili po szopach, drudzy w szałasie poukładali, ksiądz biskup szparą, którą dla dymu w ścianie szałasu między drzewami zostawiono, odmawiając modlitwy, na świat Boży jął patrzeć. Gwiazdy widział tak wyiskrzone, jak nigdy w dolinach, na tak czystym, iż się zdawało szklannym, niebie. Zebrała go ochota i otuliwszy się we futro, siadł na progu przed szałasem. Las stał dookoła nie do wypowiedzenia cichy i spokojny. Niebo, w nieskończoność rozesłane, jasnozielonawo-błękitne, wisiało ponad nim jako olbrzymia rola gwiazdami uprawna i gwiazdom matka. Białe śniegi polany przed biskupem, otwarte szeroko, milczały tak samo, jak las i gwiazdy. O równej ciszy i równym spokoju nie miał ksiądz Bstrokoński pojęcia... I jeszcze go potęgowała i podnosiła jedna mgła, podobna do słupu dymu z ogniska, obłok nad lasem widny, nieruchomy, jakby lodem przemarzły. Zastój uroczysty i niezmącony, grozy ostępu pełny. — Zaiste — rzekł ksiądz biskup w swojej duszy — gdybym teraz anioła przelatującego zobaczył, nie miałbym tego za cud, tylko za zwykłe w noc zimową w górach zjawisko... Wrócił do szałasu i legł na przygotowanym dla siebie posłaniu przy watrze, którą od czasu do czasu któryś z leżących koło niej Górali poprawiał. Wtem drzwi skrzypnęły i weszła Maryna. Miała ona swoje łoże w komorze przy szałasie, gdzie mleko w naczyniach stawianym bywa i rozmaity sprzęt się umieszcza, — Nie śpisz to jeszcze? — zapytał ksiądz biskup.


— Dy prawie idem — odpowiedziała Maryna. — Piękna noc — rzekł ksiądz. — Nagodzieł Panbóg. — Aniołowie dusz pobożnych pilnują. — To cemuz na świecie jest grzyby? — Tak Pan Bóg dał umyślnie, aby człowiek o zbawienie miał starość. — Nie lepi beło cłeka całkę nie stwarzać? — Gdyby człowieka nie było, nie mógłby być zbawionym. — No to cóż by mu o to sło? Nie suka cycków to dziecko, co się nie urodziło. Bo niegłodne. — Rozumu i wole Boskiej niech człowiek nie przesądza. — Ale cierpieć mu wolno, ha j? — Na to człowiek żyje, aby cierpiał i wycierpiał koronę niebieską. — Nie zaobsełby się? Przez piekła i przez nieba? — Boleść jakaś przez ciebie mówi. — Hę, jegomość, boleść ta jako boleść; dusa ludzka beze mnie mówi, bo jom w piersiak mam jako i drudzy. — Do kościoła chodzisz? — Edź jęk ta beła parę razy w Saflarak. — Tu co robisz? — Sukam, cego nie najdem, tracem, cego nie zbędem. — Gadaj wyraźnie. — E, jegomość, ma to dziewka wyraźnie gadać, kie Panbóg nic wyraźnie nie podział? — Blużnisz! Bóg ozwał się przez Ewangelię. — Ja Go słysała w pierunak i grzmiotak, alek M'u nie rozumiała, co gadze. — Chcesz pójść ze mną? — Ka? — Boga poznać. — Ka? W doliny? Cy Go hań więcel jako haw? Więcel hań świeci gwiazd, hrubse lasy słojom, więcel wód? Cy się hań jaśniej łyska, głośniej grzani? Hur mawice hań więkse dujom i piękniej ptaki w lecie po gaj'ak śpiewajom? Zorza hań więcel radosna, a na odwiecerz więcel spokojności w serce ludzkie z ćmom shodzi? — Kto cię tak myśleć nauczył? — Wto? Ze dy Panbóg, o wtorym gadacie. Kie syć-ko stworzeł, to i mnie, a kie syóko, to i to, co we mnie jest. Zamyślił się ksiądz biskup Pstrokoński. — Jak ci to na imię? — spytał po 'chwilLi. — Maryna. — Maryna — rzekł — patrz jak to pięknie: na niebie Pan Bóg mieszka, Aniołowie koło Niego, Święci Pańscy — chórem Mu śpiewają. Prawda, że pięknie i piękniej być nie może? — A na ziemi co? — Jak to co? — Ze dy haw, na ziemi? — Na ziemię patrzy Pan Bóg z Aniołami i Świętymi i czuwają nad nią. — Straśnie dobrze sytka robiom — rzekła Maryna. — Ale 'ziem teraz pusta. — Jakże to pusta? — Kiebyście, jegomość, słyseli staryk ludzi. Kie haw jesce Światybór władał! Podany on beł na niedźwiedzia, kudłaty i wielgi, a na głowie miał jelenie rogi. Strzóg lasów z rąbanicom w ręcy. Kie ,seł bez las, na zadnik nogak, to jaze dudniało pod nim... Strasny beł, ale jyno na tego, co lasom skodzieł. Cerwone ocy mu ze łba świeciły w nocy jak kaganki. Zedrzał niejeden lasowy złodziej, prasnon siekierę i uciók przed nim... Kie tu Pogoda bywała, pani złotego dnia i śrybnej nocy... Skrzidła miała gołębie, a bratki po nik kwitły... Kie tu bywała Wiesna, co jej skowronki z garzci wylatowały, a uśmiehała się tak, jako słońce na jaworowyk liściak... Kie Lelki pilnowały skarbów, we ferecynie pohowane, kie Majki i Drzewice promieniste po lasak goniły... Kie 'tu kwiaty i drzewa, i ptaki z ludziami gwarzyły, kies seł bez las, to tak,


— Dy prawie idem — odpowiedziała Maryna. — Piękna noc — rzekł ksiądz. — Nagodzieł Panbóg. — Aniołowie dusz pobożnych pilnują. — To cemuz na świecie jest grzyhy? — Tak Pan Bóg dał umyślnie, aby człowiek o zbawienie miał starość. — Nie lepi beło cłeka całkę nie stwarzać? — Gdyby człowieka nie było, nie mógłby być zbawionym. — No to co'z by mu o to sło? Nie suka cycków to dziecko, co się nie urodziło. Bo niegłodne. — Rozumu i wole Boskiej niech człowiek nie przesądza. — Ale cierpieć mu wolno, haj? — Na to człowiek żyje, aby cierpiał i wycierpiał koronę niebieską. — Nie zaobsełby się? Przez piekła i przez nieba? — Boleść jakaś przez ciebie mówi. — Hę, jegomość, boleść ta jako boleść; dusa ludzka beze mnie mówi, bo jom w piersiak mam jako i drudzy. — Do kościoła chodzisz? — Edż jęk ta beła parę razy w Saflarak. — Tu co robisz? — Sukam, cego nie najdem, tracem, cego nie zbędem. — Gadaj wyraźnie. — E, jegomość, ma to dziewka wyraźnie gadać, kie Panbóg nic wyraźnie nie podział? — Bluźnisz! Bóg ozwał się przez Ewangelię. — Ja Go słysała w pierunak i grzmiotak, alek Mu nie rozumiała, co gadze. — Chcesz pójść ze mną? — Ka? — Boga poznać. — Ka? W doliny? Cy Go hań więcel jako haw? Więcel hań świeci gwiazd, hrubse lasy stojom, więcel wód? Cy się hań jaśniej łyska, głośniej grzmi? Hur mawice hań więkse dujom i piękniej ptaki w lecie po gaj'ak śpiewajom? Zorza hań więcel rado'sna, a na odwiecerz więcel spokojności w serce ludzkie z omom shodzi? — Kto cię tak myśleć nauczył? — Wto? Ze dy Panbóg, o wtorym gadacie. Kie syć-ko stworze!, to i mnie, a kie syfiko, to i to, co we mnie jest. Zamyślił się ksiądz biskup Pstrofeoński. — Jak ci to na imię? — spytał po chwili. — Maryna. — Maryna — rzekł — patrz jak to pięknie: na niebie Pan Bóg mieszka, Aniołowie koło Niego, Święci Pańscy — chórem Mu śpiewają. Prawda, 'że pięknie i piękniej być nie może? — A na ziemi co? — Jak to co? — 'Ze dy haw, na ziemi? — Na ziemię patrzy Pan Bóg z Aniołami i Świętymi i czuwają nad nią. — Straśnie dobrze sytka robiom — rzekła Maryna. — Ale 'ziem teraz pusta. — Jakże to pusta? — Kiebyście, jegomość, słyseli staryk ludzi. Kie haw jesce Światybór władał! Podany on beł na niedźwiedzia, kudłaty i widgi, a na głowie miał jelenie rogi. Strzóg lasów z rąbanicom w ręcy. Kie seł bez las, na zadnik nogak, to jaze dudniało pod nim... Strasny beł, ale jyno na tego, co lasom 'skodzieł. Cerwone ocy mu ze łba świeciły w nocy jak kaganki. Zedrzał niejeden lasowy złodziej, prasnon siekierę i uciók przed nim... Kie tu Pogoda bywała, pani złotego dnia i śrybnej nocy... Skrzidła miała gołębie, a bratki po nik kwitły... Kie tu bywała Wiesna, co jej skowronki z garzci wylatowały, a uśmiehała 'się tak, jako słońce na jaworowyk liściak... Kie Lelki pilnowały skarbów, we ferecynie pohowane, kie Majki i Drzewice promieniste po lasak goniły... Kie tu kwiaty i drzewa, i ptaki z ludziami gwarzyły, kies seł bez las, to tak, 271


jak kieby tysiące zwonecków koło tobie zwoniło... Di-i-i-tirlutirlutirludon<londindondon^dinri-liliri-ili'lidindondiindondindon... Co drzewo, inom miało gwarę, co kwiat, 'co ziele, co ptak... Seł cłek mówięcy po lesie, bawiący się ś nim, nie tak jako teraz, co jyno ptaki śpiewajom, ale im nic nijako nie wyrozumies. Ka się podziały Promiennice nocne, co koło stawów po halak siadowały, jak kiebyś lelujami staw obsiał, i gwiazdami się we wodzie bawiły? Ka som jest Miesięcne Panny we gmak noc-nyk po wierhak latające? Ka jest Zamice, co rosę siały i rosę zbierowały? Ka Ćmy z niebieskiemi ocami, w cieniu leśnym popod spięciom konarów pohowane jak zające? Ka Świt iż ogniem na głowie i cerwonemi skrzidłami i ka Olbrzym, co słońce z nieba znosieł na ramieniak, jak juhas owce w śtyrbnem miejscu z 'turnie? Ka som wodne duhy z trąbitami i fletami, co się kiejsi dawno tz capów i pasterek porodziły, kudłami obrośnione, z rogami koźlemi, na dwók nogak hipkające? Ka Połednice, co dziewki za ramienia hytały i na kępy na grzibiecie kładły, co pote robieł ś niemi, co wto fciał. Dawały. I Wiośnianki, co się na błyskawicak po niebie woziły? Ka się to sytko popodziało? Przyśli księdzowie z panami, poceni świente drzewa ciąć, dali krżiize strugać i pospostawiali je i sytko przepadło... W jeziora pozapado-wało, w dziury, w jamy podziemne — jyno się case ozwiom tak jako placem... — Maryna — spytał biskup — umiesz ty pacierz? — Eć mię ta ucyli misyjonarze, co u nas na Hrubem siedzieli, kiejek mała beła — odpowiedziała Maryna po chwili, jakby ze snu się budząc. — Modlisz isię co dzień? — pytał dalej biskup. — Modlem się, kie modlitwa ku mnie przydzie. — Jak to? — Kie się mi zafce, to się modlujem. — Co dzień modlić się trzeba. — Cy się fce, cy nie? Ze cóż to taka modlitwa sukana, co jom za nogi hyitać trza? — Jaik to? Nie rozumiem ciebie. — Modlitwa się mi widzi tak jak głód. Kie się mi fce hieba — jem, a kie się mi fce Boga — moldlem się. Jyno dusa nie telo nienazarta jako diało; temu trza i trzi, i śtyry razy do dnia dać pojeść. — A duszy rano i wieczór Boga! — Cy Panbóg nie jest tak jak dysc? Kie leje, to leje, a kie nie, to nie? Przydzie ku dusy, to je naw, to się módl, bo Go cujes blizo sobie. Modlitwy się mi tak widzom, jako kwiaty pachniące; nie noś ig za pazuhom, bo usknom, ba Wte woniaj, kie z ogródka pachnom. — Maryna — rzekł 'ksiądz biskup Pstrokoński zdumiony — Maryna, szkoda ciebie! — Hej, jegomość — odpowiedziała Maryna — jesce o'kiść z łasa obleci i będzie ciepło, wiesna. Miejcie dobrom noc. — Dobranoc ci. Módl się, Maryna, i przestań grzeszyć. — Kie mi diaska żal! — roześmiała się Maryna. — Cóż by robieł, jakby my sytka w niebie beli? Kie diabła Panbóg stworzeł, to se zaraz pomeśleć musiał: stworzeni i grzyby, bo po cóż byk diabła stwarzał? Kogo Panbóg stworzy, to go nie umorzy — padajom. Miejcie dobrom noc. I poszła za ścianę. Zawinął się ksiądz biskup we futro. Jakże mu dziwnie było... W obcym miejscu, w dziczy, pośrodku lasów ogromnych, wśród nie tylko obcych ludzi, ale zbójów, wilków i niedźwiedzi... Groźne, potężne chłopy chrapały pozawijane w kożuchy, dery, futra porabowane I makaty wokoło niego. Dym z watry gryzł w oczy, piekł żar w jeden bok, gdy w drugi noc mroziła. Jakże daleko była wygodna cela klasztorna w Tyńcu, gdzie chłopak 'służebny drew do pieca dokładał, a łoże spokojne i wygodne było. Ale oto jutro miał być dzień wielki... Miał król polski przez chłopów być wprowadzony w granice swego kraju...


— Ah! — myślał ksiądz biskup Ps.trokoński w drzemotę zapadając. — Zali jeszcze kiedy chłopi polscy większego niźli ten i srożej, i przez większych nieprzyjaciół wygnanego z królestwa swego króla na rękach swoich nazad do kraju nie wniosą? Zali nie przyjdzie czas, kiedy rtak sroga opresja spadnie na Rzeczpospolitą, i'ż stan 'szlachecki nie starczy na jej obronę, ale ile rąk mocnych w niej, tylu do zbawienia swego potrzebować będzie? Zali w srogim terminie szlachta nie będzie szukała chłopskiego hetmana, aby ratował, bo Rzeczpospolita tonąć będzie w morzu klęsk? A klęski te i upadek przepowiadał wielki kaznodzieja ojca Jana Kazimierza, ksiądz Piotr Skarga Pawęski... anosik, przy nagromadzonych łupach straż w lesie babiogórskim na 'polanie zostawiwszy, ruszył o świcie na czele bandy *. W pośrodku, na sankach, ksiądz biskup Pstrokoński, jadąc i pacierze ranne odmawiając, a Boga o powodzenie imprezy prosząc, podziwiał siłę, zwinność, lekkość Janosikowych opryszków, w każdym ruchu wśród 'ciężkiej drogi się objawiającą. Osobliwie zajął jego uwagę Sablik, siwy i stary, a tak zgrabny i lekki, że się raczej suwać po śniegu niż stąpać po 'nim zdawał. Gęślicki w rękaw od czuchy wraziwszy, podpierając się toporkiem, szedł na równi z młodymi, z twarzy do starego sępa podobny i zamyślony. — Ociec! — krzyknął nań biskup, gdy się koło sanek znalazł. Sablife przystąpił bliżej. — Ociec, o czym se też tak dumacie? — zapytał biskup. — E meślem se, prosem ig miełość duhownom, cy J a nosi k (...) ruszył o świcie na czele bandy — Pomysł powierzenia hersztowi zbójnickiemu roli wybawcy króla i obrońcy kraju przed najazdem szwedzkim wywodzi się być może z pracy Szczęsnego Morawskiego (op. cit.). W zakończeniu szkicu (s. 223,4) Morawski pisze o autentycznym zbójniku Sawce: “Więc też powrócił i Sawka Andrias (...) zbratał się z Labowiany i ogółem z sołtysy Beskidu Małego, (...) aż napadnięty na zimowisku w Roztoce, uszedł do Tylmanowej na Liga Tam bacując doczekał się Szwedów (...) doczekał się chwili, że zbójców powołano na usługi Rzeczpospolitej".


tyś ta hań w niebie, kie u nas zima, śniegi kurzom? Bo jakby hań zimy nie beło, to skądże by się u nas brała i skąd by śniegi leciały? Ja tak uwazujem, ze ona by hań miała być jesce lepsa jako itu, coby im hań śniegu nie hybiło, ba się musi to zwysać, co tu na ziem spaduje. Uśmiechnął się biskup, ale we futro, aby starego nie urazić, i ozwał się: — Hę, któż to wie, jak 'to w niebie może być? — Oni nie wiedzom? — zapytał, lekko dworując, Sablik. — Dyć som jest na to uconi? Po śmierzci się ta sytka dowieme i wte telo będzie wiedział dziad, co i ociec świenty w Rzymie, nie bójmy się. — Tylko trzeba sprawiedliwym na ziemi być. — To to wej, mądrze radżom. Kie ja do Luptaka pod Krzywaniem z ruśnice abo z proce mierzem, a on do mnie, to my oba sprawiedliwi, hoć się każdemu inacy widzi. Skonfudował się nieco biskup Pstrokoński. — Sprawiedliwość Boska jedna jest — rzekł. — Jyno ludzkiej telo, kielo ludzi na świecie — odpowiedział Sablik. Zadumał się ksiądz biskup Pstrokoński nad ciemnym i grubym pogaństwem tego starca, a Safolik, pomilczawszy chwilę, naprzód poświstał z cicha starodawną nutę myśliwską, potem zamruczał: A twarz jego przeciągnęła 'się i mgliste 'siwe oczy w dal zamierzchłą pobiegły. — Hę, to obieś! — ozwai się z pełną galanterii poufałością Krzyś do biskupa, gdy Sablik się nieco oddalił. — To obies! Niejednego on strzelca z Lupto-wa a'bo z Orawy we wantak ostawieł. Jemu nie zastempuj na drodze. Strze'li do icłowieka jak do wilka. — Wszelki duch Pana Boga chwali! — wykrzyknął ksiądz Pstrokoński. — Gdzieżby zaś?! — Ę bajto! Beło ig trzok bratów, ten Jasiek, Józek i Jędrek. Kie na polowanie pośli, to kie jeden na Krzywaniu, drugi na Hrubym Wierchu, a trzeci na Ostrej foeł, to się fcapelusami abo cuhami dogadowali. Ale jyno ten Jasiek ostał, fio Józka zabiel niedźwiedź, kajsi w Bobrowcu, a Jędrzka luptowski strzelec w Miegusowskiej Dolinie. Hę, to obieś, ten Sablik! Dość się tu na Sąd Ostatecny nasukajom, 'kim te syć-kie kości, co on je we wierhak poóstrzepał, najdom! — Takiż to on? — Taki. W rzecy grzecny cłowiek, muzyka, uśmieje się, uradzi — e, ale hań, w lesie! Jyno go juhasi radzi straśnie widzom, kie na polanę zajńdzie, bo jak niedźwiedź woły bije, nie mas nadeń! A na niedźwiedzia idzie sam, z ruśnicom abo z łukem. — Sam jeden? — Sam. Worcek mąki weżnie, soli abo i to nie, bo jemu jej ta niekoniecnie, i idzie. Case go i trzi, i śtyry tyźnie nie ma. Baba już i ma nosom za duse cosi ze trzi razy dawać hodziła. — I gdzie siedzi? — Na polanie ka, przy juhasak, abo w lesie. Znajom go po halak na Luptowie, na Orawie, na Spisie i dalej, poza Matre, poza Fatre, poza Hocz, sędyl. Bacowie, panowie, panicowie, po nasenni leśni, a straśnie go radzi widzom, ze strzelec! Zabawiał Krzyś 'księdza biskupa, aż i droga się wywinęła, którędy ku Krakowu wracać było można. Odpuścił ksiądz Pstrokoński bandzie Janosikowej grzechy i pobłogosławił, chłopi go w ręce całowali, a gdy się pożegnano, wziął się Janosik ku Spiżowi, którędy słuchy szły, iż król ma do Lubomli, do pana Jerzego Lubomirskiego, wielkiego marszałka koronne-


go, jechać, aby stamtąd akcję zaczepną przeciw Szwedom rozpocząć. Ostrożnie postępował Janosik, szpiegów rozsyłając, aby 'królewskiego gazdę tym pewniej na gazdostwo wawelskie wprowadzić. Im dalej 'ku wschodowi, 'tym śniegi były mniejsze a twardsze, tak że co pod Babią Górą po kolana zapadać trzeba było, to poza wytok Jaworowej Doliny raczej trza było raki żelazne pod kapce przyprawiać, bo się ślizgały. Gdy też Janosikowi Gadeja i Maleją wieści donieśli, iż Szwedzi, o przekradaniu się króla powiadomieni, w wąwozie nań pod Magurą Spiską czatować mieli, w mig Janosik plan walki powziął, a siła się już chłopów ku niemu po drodze przyłączyła. Cicho jak żbiki szli szpiegowie Janosika za rajtarami i szwedzką piechotą, a nim Szwedzi do wąwozu dotarli, już ipo obu stronach jego w lesie kilkuset chłopów na śniegach leżało. Głazy olbrzymie na rozkaz Janosika ze zmarzłego gruntu chłopi nadludzkimi swymi siłami ipowydobywali i czekali przy nich nad uboczami, prawie nie pokrytymi śniegiem. Czekali od rana, ale zimna nie czuli, tyle w nich było żądzy tej okropnej, śmiertelnej, zbójeckiej psoty, jaką 'wyrządzić mieli. Każdy przy głazie leżał i patrzał pomiędzy drzewa w dół. Wtem zabiły im serca: naprzód ze dwustu rajtarów z oficerami, potem paręset piechoty poczęło w wąwóz wkraczać. Szli niczego nie podejrzewając. I zaczaili się za zakrętem na króla, sparci w gromadę. Co za piekielna uciecha! Zasadzka na tego, co sam zasadzkę urządza. Chłopi byliby rżeli z uciechy, gdyby Janosik najmniejszego hałasu pod gardłem nie zakazał i gdyby się sami zepsuć isobie uciechy nie obawiali. W żelezie jechała rajteria, w kirysach szła piechota — ale to p.roci kamieniom na nic... Aż i z przeciwnej strony, widno było z góry, jeźdźcy z dala ukazywać się poczęli. Na przedzie, zrazu jak majak, jechał we futro odziany człowiek, za nim orszak nieduży, koło pięćdziesięciu ludzi liczący. Jechali spokojnie, snadź niczego złego nie przypuszczając. Owszem, widać było, że jadą wesoło, jeździec na przedzie zwracał się często, snadź z mową, do jadących za nim towarzyszy. — Król, król — szeptali Górale. Wjechali w wąwóz. Orszak wydłużył się dla wąskości miejsca i posuwał powoli naprzód. Rajtaria i piechota szwedzka za zakrętem nasłuchiwać zaczęła. Wtem wrzask straszliwy napełnił góry, od którego konie spłoszone dęba stanęły i na zadach przysiadły. Z obu stron wąwozu na Szwedów zaczęła się toczyć lawina głazów. Uczyniło się wśród nich okropne zamieszanie. Konie i ludzie miażdżeni przewalali się i z ciał i ścierw tworzyły się kłęby i zwały. Ze wszech stron leciały głazy. Przed siebie i za siebie jęli przerażeni do najwyższego stopnia Szwedzi uciekać, ale w tej chwili gruchnął na nich grad kuł z samopałów, strzał z łuków, kamieni z proc, a w ślad wynurzyły się z mroku leśnego postacie i z niesłychaną szybkością zbiegając jak grad na dół, z ciupagami na 'szukających ratunku natarły. Na hełmach i pancerzach szwedzkich zadzwoniły siekiery. Szwedom wydało się, że diabły, i prawie bronić się nie śmieli, zresztą furia nacierających, zręczność, siła i dzikość łamały wszelki opór. Czego nie zgniotły głazy, rąbali chłopi. Z dala zza drzewa podziwiał Krzyś Janosika, Sobka Topora, Maleję, Gadeję i Mocarnego, którzy ciosami ciupag hełmy łupali jak gonty, kiedyby się dach na domu palił. Ryk nieludzki grzmiał w górach i szczęk jak w olbrzymiej kuźni. — Diabli się wyzbiegajom z widłami — myślał Krzyś — bo b?dom myśleć, ze haw straho'tna kuźnia,


coby im je posprascać, jak się im pokrzywiły od ognia, ka męcom... Orszak ikrólewski tak się 'tym nieludzkim hałasem •zastraszył i stropił, i tak od niego osłupiał, że nawet do ucieczki się 'nie rzucił. Nuncjusz papieski i biskup krakowski Gębicki, którzy królowi towarzyszyli, krzyżem świętym przestrzeń przed sobą żegnać zaczęli. Dopiero gdy pierwsi Szwedzi w popłochu spoza zakrętu wypadli, król szpady dobył, za nim iszlachity i żołnierzy kilkunastu, a inni do ucieczki się rwali. Lecz widok ścigających Szwedów i spadających na nich Górali do reszty orszak królewski zdumił i osłupił. W oczach króla i towarzyszących mu panów i żołnierzy zarąbano rajtarów i piechotników szwedzkich. Gdy się zaś śmielsi z orszaku wraz z kroiłem naprzód na to widowisko końmi poparli, ujrzeli chłopów bijących w (kupę Szwedów, po prostu jako praczki kijaniami w kupę bielizny mokrej walą. I patrzał na rzeź zachwyconym wzrokiem. Jego to pogromców gromiono. Kto pardon wołał, nie darowano zdrowiem. W okrutnej zapamiętałości puszczeni na to Górale kosili Szwedów, aż nuncjusz papieski oczy zakrył, a biskup krakowski wołać począł: — Dosyć! Dosyć! Stójcie, chrześcijanie! Ale dopóki ostatni stojący nie padł, ranny dobity nie został, straszna młoćiba toporów nie ustawała; szalała dzicz o krwi bezlitosnej. Król ujrzał przed sobą zagrodzoną drogę — ale trupami. — Ludzie! Ktoście wy?! — zawołał. — Górale! — odpowiedziały zdyszane, ochrypłe głosy. — Skąd? Kto was nawiódł? — Janosik Nędza Litmanowski z Polan! In nomine Patris et Filii et Spiritus. Sancti. Amen! (lać.) — W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen! — Dawaj go sam! — krzyknął król. A 'biskup Gębicki zawołał: — Chłopi! Król przed wami stoi! Naówczas poczęli Górale odkrywać głowy z czap wełnianych, kołpaków baranich i kapeluszy sukiennych, które się od tłuszczu zakrzepłego nieświadomemu oku jako skórzane wydawały. Wielu w uniesieniu przypadło do rąk i 'butów królewskich. — Gdzież wasz wódz? Gdzież ów Janosik? — pytał Jan Kazimierz. Wystąpił Nędza naprzód. Cały krwawy, old czapy po kerpce; z czerwonej ciupagi po toporzysku krew mu ciekła. — Aleś to, widzę, z jatki przyszedł, rzeżniku! —• zawołał wesoło król, jako był prędko skory do śmiechów. Janosik czapką króla pozdrowił, nazad ją na głowę wdział, wsparł się na ciupadze i ręką w bok i rzekł; — Jedźcie, panie królu, na gazdostwo wase! — Człeku! Czapę ze łba! Do króla mówisz! — krzyknął biskup krakowski. A 'któryś ze szlachty z orszaku wzburzonym głosem wrzasnął: — Na kolana! Cham! Z piorunami gniewu w oczach zwrócił się Jan Kazimierz za siebie, ale nim usta otworzyć zdołał, pogardliwie a wyniośle Janosik odpowiedział: — My oba do się i w capkak możemy radzić, bo my na przodku. A klękać to mię jyno przed Pane Boge ucyli w kościele. Nie śmiał się nikt nic ozwać na gniew królewski, na twarzy Janowi Kazimierzowi widny, ksiądz biskup Gębiold zaś, aby zło zażegnać, rzekł: — Nim w Krakowie na Wawelu Te Deum 'zaśpiewamy, tu Ciebie Panie chwalimy zaśpiewajmy, a wy, chłopi, ziemskiemu swemu panu drogę przez trupy szwedzkie rozgrodżcie! Wzięli się chłopi do roboty, Jan Kazimierz zaś Ja nosika pytał: 281


— Jakiej nagrody chcesz? Janosik myślał chwilę, snadż namyślał się, potem rzekł: — Wytnijcie, królu, tego, co mi klękać przed wami kazował, w pysk. — Może i to być! — zawołał wybuchając nieopatrznym śmiechem król. — A więcej czego chcesz? — Nic — odpowiedział Janosik. — Ja wam pomóg jak gazda gaździe. Wracajcie się na gazdostwo swoje. Śmiał się król. — Jakby ci trza było, Janosiku, z Krakowa z chorągwiami pancernymi pod Tatry przyjadę! — Mnie nań nie itrza będzie. Ja se wse rade dam sam. — Szpetnie nam przymówił — zwrócił się król do orszaku. — No, Janosiku, czym mogę, to ci dziękuję w podróży! I kiesę złota zza pasa wyciągnąwszy, pod nogi Janosikowi rzucił. Za przykładem tym poszli biskupi, panowie i szlachta towarzysząca królowi. Złoto potoczyło się na śnieg. — Biercie, hłopcy, jak wam wola — ozwał się Janosik do Górali, którym na widok sakiewek dusze i ręce trząść się poczęły, a którzy i Szwedów na gwałt obdzierali — a wy, panie królu, przymcie zaś ode mnie to! I ciupagę swoją (krwawą ku królowi wyciągnął. — Bierz! — zawołał Jan Kazimierz na rękodajne-go, który siedział na koniu wpodle. — Bierz! Bo oto przez chłopską siekierę do królestwa mego wracam! I 'ruszywszy koniem ku Janosikowi, za głowę go uścisnął, i przez torowaną pomiędzy trupy rajtarskie drogę konia naprzód pchnął, a za nim posunął się orszak z głośnym śpiewaniem pieśni Ciebie Panie chwalimy, którą i pobliżej kościołów mieszkający chłopi za biskupami i rycerzami śpiewali, otoczywszy orszak, aby go w razie ponownej napaści bronić i osłonić. 10 latach wojny i straszliwym spustoszeniu szwedzkim wybuchł głód. Gdy Janosik z towarzyszami do domu rodzicielskiego, w Polany, powrócił, zastał dokoła nędzę po wsiach. Trzymali się, a nawet nie czuli niedostatku bogaci gazdowie, Kojsowie w Chochołowie, Walczaki i Jarząbki w Zakopanem, Nowo-bilscy sołtysia na Białce, nie czuł go także Janosików ojciec, ale ogół Górali głodem przymierał. Gdy Janosik powrócił do domu po latach czterech bojów ze szlachtą i zwycięstwie nad Szwedami pod Spiską Magurą, łupy wioząc bogate, jął on ludzi ubogich wspomagać własnym dobytkiem i z pieniędzmi sanie po żywność na Węgry słał. Ale ku końcu stycznia przywaliły świat śniegi tak straszne, iż dachy chałup pokrywały i ludzie tunele i lochy kopać musieli. Po prostu zginęła ziemia pod śniegiem. Dzień po dniu i noc po nocy dął wicher i płatami olbrzymimi śniegu spoza Tatr od zachodu rzucał. Czeladź Janosika i domowi na zmiany dzień i noc pracowali, aby przejścia od izb do stajni, chlewów i stodoły utrzymać. Jedzenia nie brakowało, bo bydła hrubego i drobnego statku, owiec, baranów, świń było dość, było też czym zimować żywinę, a i drew na opał za czasu czeladź narąbała i nawiozła z lasu. Trzy tygodnie, aż do lutego, dęły te śniegi, że i matka Janosika już wątpiła, czy ustaną kiedy, i śmierć przewidywała w całunie. Aż pewnego rana rozwidniło się niebo, jasny, szklisty pokazał się błękit, rażący oczy lśnieniem nieporównanym i nieprzetrzymanym, i mróz okropny ściął


świat, tak iż zwały śniegowe stęgły w żelazo. Po drabinie wydrapał się Janosik od podwórza na dach i po drugiej jego stronie ujrzał białą rówień. Jak oko Sięgnąć zdołało, nie było nic, tylko biała płaszczyzna, drzewa tylko koło domów wzdłuż potoków z Gubałówki płynących rosnące, jawory, jesiony, lipy sterczały ponad śnieg i lasy smrekowe białe i w 'lód ścięte. Jednego dachu nie było widać. Na Nędzowym Groniku, u Staników, u Czajków, u Staszłów, u Faklów, Tyrałów i Pitoniów, Gadejów, Mocarnych, Matejów dookoła jednego 'szczytu dachu znać nie było. — Wygineni — pomyślał Janosik z okropnym uczuciem. Ale tu i owdzie dojrzało jego oko nad śniegami lub lasem dym błękitny — tu i owdzie więc byli żywi pod zawałą. I długie znów tygodnie biegły tego jednostajnego, śmiertelnego mrozu. Niebo iskrzyło się w dzień słońcem rażącym, w nocy gwiazdami, których moc ogromna zdawała się przybyć na stropie, a które tak świeciły, jak płomienie. Ludzie poczęli na nartach i karpiach suwać się po skorupie otchłannego śniegu, a wilki nad dachami się ukazywały i bywały wypadki, że zgłodniałe rzucały się znad dachów na podwórza wewnętrzne obejść domowych bez pamięci. Tam walczyć z nimi musiano, bo ich wygnać nie było którędy. Straszno było pojrzeć w nocy, gdy nad głową dookoła widziało się iskrzące się ślepia pośród gwiazd złowrogich i słychać było nad głową warczenie lub wycia zajadłe. Taka sucha, druzgocąca mrozem zima trwała aż do końca marca. Kto umarł, to wykopywano jamę w kupie śniegu na dziedzińcu i tam go grzebano. Wszystko wydawało się zaumarte. Cisza była w powietrzu nieprzegarniona i ani jeden ptak nie przelatywał przez czyste przestwory. Wyginęły od śniegów i zimna lub uleciały niżej, gdzie może nie tak twardo było. Raz jeden spostrzegł Janosik o fioletowym zmroku puchacza, wysoko lecącego gdzieś ku południowi, za Tatry. Wtem przyszedł halny wiatr, talk ciepły, że cieplejszy w czerwcu nie bywał, i dął półtora dnia, a potem lic gwałtowna, ulewa przerażająca. Jak w styczniu wiało śniegiem, tak teraz deszcz ustać nie chciał. Wzięły śniegi topnieć po dolinach. Ciepłe wiatry dęły i nawoziły chmur od wschodu. Rozpływały się śniegi, topniały w oczach, nikły. Deszcze przeświecały piorunujące słońca, o gwałtowności i sile orkanu protnieni. Zwały śniegowe zsuwały się podmokłe w dół z grzmotem i hukami dech zapierającymi. Wydobyły się na wierzch odmarzłe wody. Uczyniła się powódź, choć na Tatrach leżał jeszcze śnieg, do lipca, w nadmiernej nasypany grubości, trwać wróżył. Jakże straszne były widoki... W niektórych chałupach znaleziono ludzi z głodu pomarłych, całe rodziny, indziej uduszonych pod zawałą śniegową. Toż zwierzęta domowe, konie, krowy, owce, psy, świnie zdechłe i uduszone. Znajdowano ślady przerażających walk z wilkami, gdzie czasem wilki zażarły 'całe rody góralskie, ilub też we wspólnej z napadniętymi pozostały mogile śródśnież-nej. Znajdowano domy zgniecione nawałą śniegu, zmiażdżone chałupy, stodoły, stajnie, a pod tym trupy i ścierwa, Bóg wie odkąd, od miesięcy całych leżące. Tak zginęła cała rodzina Jana Fakli w Polanach, tak dwie familie Zychów w Witowie, Sieczka Stanisław z rodem swoim w Zakopanem i wielu, wielu innych. Na setki zmiażdżonych śniegiem liczyć było można. Wilki bandami teraz grasować zaczęły, zeszły z gór i niedźwiedzie, obudzone już, a nile sobie w lasach znaleźć nie mogące. W biały dzień rzucał się zwierz leśny na ludzi i napadał wprost domy. Niedźwiedzie po trzy, cztery, pięć i więcej w stadzie rozwalały stajnie, atakowały chałupy lub na dachy po węgłach uciekały przed goniącymi je hordami wilków.


I walki krew mrożące widywali ludzie dzikich be-styj, które się zażerały między sobą u progów i u ścian ludzkich. Śniegi stopione gwałtownie wzdęły rzeki, powódź spłynęła na Podhale. Piekło się wściekło — mówił lud. Teraz wybuchł głód w całej pełni potwornej, choroby niesłyszane, nędza przerażająca i śmiertelna. U Walosów -w Brzegach rodzice dzieci zabili i zjedli, w Szaflarach Król żonę własną z grobu wykopał na cmentarzu, zabrał do domu, gotował i jadł, aż -w boleściach umarł. Mnóstwo szalonych poczęło się snuć po dolinach. Przychodziły dzikie poczwary od Gorców i z Zagórza, kretyny wolowate, a ze wsi podhalańskich rozbiegali się w świat obłąkańcy z pianą na wargach i gryźli się po polach z psami wściekłymi lub ginęli, szarpani przez wilki na sztuki. Całe pasma wściekłych wilków włóczyły się, siejąc postrach, grozę, przerażenie nie do wypowiedzenia. Powietrze zaś (napełniło się chmurami kruków, wron, jastrzębi, sępów i orłów, spadających stadami na ścierwa i zwłoki gnijące. — Świat fce zaginonć — mówili chłopi. Klęska była niesłychana i niepamiętna. Wyległy też z gór potwory, wiłkołaki, strzygi, martwce, latawce, dziwożony, topielce. Widywali je ludzie rozognionymi od głodu i przerażenia oczyma. Okropne upiory jeździły na niedźwiedzicach i uganiały na wilkach z chychotem i piekielnym śmiechem. Wśród stad ptaków drapieżnych zlatywały gryfy i biły się z orłami i sępami. Wrzask, skwir nieraz słyszeli ludzie w powietrzu nieznany i ptaki spadały pokrwawione, z poprzebijanymi kośćmi barkowymi na ziemię. Widziano karły w siwych czapach baranich i portkach miejskich, szerokich, od kierpcy obutych i rzemieniami po wierzchu okręconych, jak siały pod lasami i w lasach grzyby trujące. Salkę od Słodyczków ze Zebu Mnich porwał, gdy po wodę wieczorem po szła, i przepadła bez śladu, choć blisko domu było. Wrzasnąć tylko zdołała. Rozhukali się wśród tej zagrozy ludzie. Kto co miał w sobie, to się wydobywało z niego rozpasane. Bracia gwałcili siostry, teściowie synowe, cudze żony na nagim polu oddawały się kochankom, dziewki dwunastoletnie nierząd czyniły. Koniec świata przepowiadali starce i wróżowie i przyjście Jancykrysta. Mord jął się szerzyć. Zabijano się o kawałek placka owsianego, o kwartę mąki. Lada kłótnia, lada spór krew wytaczały, a dawne zemsty wiały jak wicher. Ludzie się mścili na sobie, jakby lękając się, że umrą i nie zdążą. Głupota, lekkomyślność, rozpacz zresztą powodowały sprawy szalone. Jarząbek ze Zywcańskiego za obiad Halę Jarząbczą nad Chochołowską Doliną sprzedał, Kojs, wójt 'sołtysi z Chochołowa, rolę pod trzydzieści korcy darował dziadowi Bartkowi z Łopuszny, bo “cóż mu po niej". A jego synowie jeszcze mu, temu dziadowi, siostrę swoją, cudowną Kasię sołtysiankę, 'przez jakieś obłąkanie ducha w małżeństwo dać chcieli. Ginęło Podhale. Na to ginięcie zaś patrzały spokojnie Tatry. W niemej, głuchej zapamiętałości siedzieli wieczoA na Tatry patrzał Janosik Nędza Litmanowski. rem przed chałupą pod jaworem oboje rodzice Janosika i ponurzy Gadeja, Maleją i Mocarny Stopkowie. Im jeść nie chybiało, bo na Węgry po zbóju chodzili, ale trapiło ich powszechne utrapienie góralskie. Siedzieli na ławie koło jaworów, popodpierali brody na rękach i kolanach i myśleli. Pod domem zaś na ławie, wyciągnąwszy bose nogi przed siebie, choć dopiero kwiecień był, i założywszy ręce za przypory u portek, siedział Janosik, obok Sablik stary, na ławie siedząc, pogwizdywał. Obaj patrzyli przed siebie w górę na Tatry, gdzie słońce zachodziło, czerwonofioletowe i chmurne. Gdy oczy ich tam w przestrzeni, nad wierchami ze


szły się i dusze zrozumiały — wydobył stary Sablik 2 rękawa od czuhy gęśliki i grać począł. Grał stare odwieczne nuty, jakie strzelcy i zbójnicy niegdyś tam, w praczasie grywali. A gdy jedna i druga godzina minęła i na niebie już wśród chmur gwiazdy świecić zaczęły, ozwał się Janosik do towarzyszy: — Hłopcy, pudzieme na wojnę... J uż się ku wiośnie brało, śnieg w dolinach tatrzańskich ginął, w cieniu trwał jeszcze, a w słońcu w błcrto się przeistoczył. Dziką i pustą doliną szedł stary Sablik z ruisznicą przez prawe, łukiem przez lewe ramię, z ciupagą w ręku i nożem za pasem. Czekał on od jesieni zimę całą na ten czas. Ani go straszliwa nędza Podhala, ani bieda we własnym domu od myśli nie odwodziły. Sablik pasem brzuch głodny ściągnął, na gęślikach brzęczał, gdzie się dało gorzałkę pił, śpiewał, gwizdał i wiosny czekał. A gdy się już ile ityle ociepliło, nie powiedziawszy nawet żonie: ostań s Pane Boge! — znikł samotnie. Rozkosz niewypowiedzianą, radość niewypowiedzianą odczuł, gdy znowu rzemienie od 'kierpców potężnie przykręcał, nie na chód dzienny, ale na długie dni wędrówki; gdy znowu ciupagę w garści poczuł, która twardą stalą do twardej jego dłoni na długie dni przyrosnąć miała, gdy obuwał się w portki na to, aby może tygodnie całe ich nie ściągać; gdy to, co miał na sobie i przy sobie, na długi czas nieoddzielnie z nim być miało, być jego wszystkim i wystarczającym. Jego nóż doświadczony, jego dobrze obejrzane krzesiwo, które znajdowały się z nim tylekroć w pustkach górskich i znowu tam znaleźć się z nim miały, dawały mu rozkosz, 'jaką czuć może orzeł, na szpony swoje spozierający. Z radością słanął na zawiązanych kierpcach nie po to, aby do 'karczmy albo do sąsiadów zabiec, ale aby śliznąć się na nich, gdzie ludzkie oko często nie sięgło nigdy przed13 Lagenda Tatr


tem. Stanął na tęgich podeszwach z twardej skóry, wesoły. Znowu czekały go noce pod niebem gołym, watry ze świeżego rąbania, smolne, pełne dymu i trzasku wilgotnych gałęzi, owo samotne pożywianie się strawą skąpą lub obfite obłowy polowania, wody pite ustami z rwących potoków lub ze strug sączących się między głazami. Sablik cieszył się na ową smolną polepę, którą poróść mu miała twarz, szyja, kark, ręce, że stać się miał nieledwie częścią lasu, czymś dzikim, odyńcom, jeleniom i smrekom pokrewnym i podobnym. Znowu oczy jego, ręce i nogi miały mu być wszystkim. Sablik miał znowu, jak od lat kilkudziesięciu, być sam z sobą, zupełnie i wyłącznie, i radował się na to, jak się cieszyć może orzeł o łowach swoich myślący. Pogwizdując i pośpiewując oglądał swój sprzęt podróżnostrzelecki, badał go i próbował. Szedł wyzywać pustacie, drogi błędne i straszne, lasy i góry, zwierza groźnego i ludzi wrogich, strzelców przeciwników zza Tatr nie mniej niż sam groźnych; szedł żyć całą pełnią swej śmigłej, drapieżnej i rycerskiej duszy, zagrążyć się w Tatrach, które go wychowały. Szedł na wicher, deszcze, śniegowe fujawice, spiekoty, mroki mgielne i nocne, na znój, pot, na trud swoich kolan, na ślizgie spiczaste kamienie, zdradne upłazy trawne; ostre sęki drzew, spadziste utrudzające ubocze i turnie ziejące przepaściami. I śmiał się sam do siebie. Albowiem w tym wyrósł, to umiłował i nie rozumiał życia bez tego. Stary Sablik kochał zdyszenie się swych piersi, spojrzenie szukające oparcia dla stopy, kochał rozciągnięcie się swego ciała na palcach rąk trzymających się odziomków skały i palcach stóp opartych w szczelinie nad otchłanią; kochał szum piargów uwożących się mu spod kierpców, kochał wysilony zarzut ciupagi na konar w nie chcącym puścić w górę gąszczu, krępującym głowę, ramiona, piersi; kochał wrąb jej w strom wyniosły, aby spocząć obok w kraju rysia i żbika, żmii i kuny leśnej. Drogą mu była ojczyzna jego duszy myśliwskiej i wędrownej, duszy skrzydlatej. Szedł, aby mu wiatr w oczy i szyję gołą bił, na rozkosz nozdrzy i płuc do zimnego prądu powietrza nawykłych, szeidł na radość rąk, gdy w rękawy od koszuli wiatr się wmyka, na pełnię życia skóry, gdy w twarz rzęsny, bystry deszcz siecze i jedna jej cząstka nie zmyta, nie przenikniona wodą nie pozostanie. Szedł odwiedzać to, co znał, kąty lasów przepadłe, moczary skryte w gąszczu, spady wód szumiące i koleby myśliwskie, leże ciche i tajemne, gdzie długo po odejściu strzelców ostrożna liszka albo kuna skalna, wietrząc i spozierając dookoła, resztek słoniny szuka. Szedł znaleźć to, co zawsze było niespodziane, gdzieś rogi z kozicy przez rysia pożartej lub lawiną strąconej, gdzieś ślady walki zimowej wilków z dzikami lub pojedynku niedźwiedzia z odyńcem, po którym często dwa szkielety obgryzione przez drapieżników pozostawały; często spod śniegów wytajał trup człowieka, strzelca, zabitego przez współzawodników, zaskoczonego kurniawą i zawalonego śniegami, czasem skarbów poszukiwacza, co z turni odpadł, z którym się turnia usunęła, że zginsł, lub zabitego tajemną ręką złodzieja albo ducha, co skarbów strzegł. Całą historię strasznej, ponurej, niezwładanej i nieowładniętej zimy tatrzańskiej czytał Sablik na wiosnę, gdy śniegi stopniały. Gdzie lody skałę rozsadziły, gdzie śnieg las połamał, gdzie wichry w nim spustoszenie porobiły. Szlakował niedźwiedzia, gdzie spał, jelenia, gdzie ku źródłu chodził, rysia, kędy kwiaty, do róż podobne, rozwitych łap swoich odciskał. Cieszył się na świst strzały swojej, na huk swej rusznicy, z której gładkiej lufy kula wartko i śmigle a celnie leciała. Cieszył się na mierność swej ręki, 291


na przykład twarzy do kolby, oka zmrużenie. Cieszył się na stuk swego toporka w ciszy gór i lasów... Hej^ Ciupaga! Z wyostrzonej stali!... Salblik czuł się cały w sobie, cały przez siebie, skończoną czuł się istnością, tak wcięty w Tatry, jak bywa wbity słup w dno rzeki, nad którym jedna powierzchnia przepływa. Tak niknął z wiosną od pół wieku, a gdy po tygodniu, dwóch, trzech, czasem po miesiącach całych do domu wrócił, znowu z Janosikiem Nędzą na wyprawy lub na przeszpiegi szedł. Jak gazdostwo się więdło', jak sobie żona, niegdyś piękna Tereska od Walczaków ze Skitoówki, dawała rady, on o to nie dbał. To nie było jego życie. Rusznicę Saiblik wziął, ale prochu tylko na kilka nabić w rogu, bo go koło domu wypsuł, łuk niechybny starodawny przez schylone wiekiem barki przewiesił i ruszył w góry, orzeł stary, na łowy. Szedł ku dzikiej, pustej dolinie Kościelisk. Ledwo minął las, co ją zasłaniał, i drogę nad Dunajcem, (kędy owce na hale, na Smytnią, w Ornak, w Tomanową, do Smreczyn, na Pyszną, szły, kędy z hal siano i nawóz zwożono, a za królów Zygmuntów górniczy do kopalni srebra i żelaza trakt był, pośród odciśniętych na śniegu tropów sarn, jeleni, lisów, kun, wiewiórek, wyder i wilfków ujrzał ślad przechodniego dzika, który snadż złamaną od kuli lewą nogę zadnią powłóczył, i ślady czterech niedźwiedzi, dwa wielkie, zwłaszcza jeden ogromny, i dwa mniejsze, z tych jeden większy. Popatrzył i ozwał się sam do siebie: — 'Dwa stare, niedźwiedzica z młodym i piastun. Przypatrzył się baczniej odciskom największych łap na wilgotnym śniegu. — On! Poznał go Sablik. Ta sama pięta, te same palce, te same pazdury. Przyłożył do śniegu ciupagę, gdzie miał naznaczony znak długości i szerokości tych łap zdłuść i syrzć. On był. Hę, Boże, dajze się ś nim zejść! Siem diasków zjadło, aj, zjadło, zej dy się mi widzi, ze jesce uróst. Hoć temu będzie może telo, jako mnie... Sablik nie pamiętał już dokładnie, odkąd za nim chodził; zdawało mu się, że od samej wczesnej młodości, odkąd polować zaczął. iSablik go widział i uznał, że nie było godniejszego w Tatrach niedźwiedzia ani nie będzie, chyba za trzysta lat. Jak się Janosik Nędzów trafił jeden na całe Tatry i od czasu Toporów Łamiskały i Walilasa z H.rubego chłopa takiego pod Tatrami nie było, tak się i teraz niedźwiedź trafił i drugiego takiego nie masz. Na chłopa i na niedźwiedzia trza czekać. Gawiedzi zawsze jest dość, ale chłop, co by był jak się patrzy, a i niedźwiedź, czas minie! O bo minie! Widział go Sab'lik kilka razy i strzelał doń. Ale czy chybiał zawsze, czy tylko po kudłach kulą osmędził, nie mógł poznać, bo nigdy kropli farby na śniegu ani na rosie czy mchu znać nie było. Sablik w bądź co nie wierzył, ale już czaisem przypuszczał, że niedźwiedź przysady, sposoby miał jak czarnoksiężnik. Znali go i inni strzelcy, Jędrzej Wala, Sieczka Maciek, Sobczafc Staszek i jego ojciec Sobanek, Samek Wojtek, Symcio Tatar, Jarząbek Jasiek ze Zywcańskiego, znali go Tyrałowie, Marduła Józik z Polan, Wojtek Bukowski z Pająkówki, strzelcy najsławniejsi, ale nieradzi nawet mówili o nim. Bo 'to potwora była tak straszna, że im serce w piersiach miękło i nieraz go koło siebie puścili nie strzelając, a z widłami myśliwskimi i toporem czy maczugą żaden by się przed nim stanąć nie ważył. Woły on najpotężniejsze ciosem łapy zabijał, a tak zuchwały i odważny był, że gdy go w Zuberskiej Dolinie za Rohaczami woły gonić zaczęły i na sporą skałę nagnały, stanrtąd ze skały na nie skoczył i po grzbietach im jak po moście wichrem przeleciał, straszliwe tylko, krwawe bruzdy


na mięsie zostawiwszy. W ten sposób do lasu uciekł i tej jeszcze nocy dwa woły z tego stada ubił. Czyniono na niego sieci, stawiano oklepce żelazne, kopano doły — obchodził. Sablika myśliwska dusza płonęła do tego niedźwiedzia. Abo ja twój, abo ty mój — myślał. A choć towarzystwo myśliwskie lubił, z tym niedźwiedziem samotnie się tylko spotkać pragnął, aby z nim nikt rozkoszy walki i chwały zwycięstwa nie dzielił, a jeśli ulegnie — dziś czy jutro: to jedność. A nie 'wątpił, że przyjdzie taki dzień i taka godzina, kiedy się oko w oko zewrą — na śmierć i życie. Stary Sablik nie bał się potwora, bo w ogóle nie bał się śmierci. Urodzisz się bez twojej woli, żyjesz i umrzeć musisz. A co potem, o to się nie kłopocz, bo to darmo, nie dowiesz się, a potem będziesz wiedział. Nie było o czym myśleć. Zwierz zdechnie, drzewo zgnije, człowiek umrze. Talk musi być. Dziką, pustą doliną Kościelisk nad wodą, aż ku źródłu, gdzie się woda w dwie strony dzieli, Sablik tropem niedźwiedzim postępował, a 'trop to był z nocy. Ale nie opodal za źródłem tropy się dzieliły; niedźwiedzica z młodymi poszła w górę na prawo, w ubocz, on poszedł samotnie dalej doliną. I Sablik poszedł za nim. Dzień był cichy i mgła góry przysiadła, lecz tak cienka, że słońce świeciło przez nią przyćmione i ponad nimi wysoko widać było koło światła w szeżo-dze, w oćmie i zatajeniu, jakby w usidleniu zmroku. Niedźwiedź skręcił na Smytnią, na lewo przeszedł tuż koło pustych jeszcze szop juhaskich, wstąpił na ubocze lesiste i drąc się między wykroty, przełażąc przez skały sterczące ze śniegów i w śniegi zapadając, przebrał się ku wieczorowi już do Doliny Kamiennej pod Czerwone Wierchy. Sablik zmiarkował, że człowieka zaczuł i ucieka przed nim. Uradował się jego duch i miał to sobie za dobrą przepowieść. W Kamiennej Dolinie trzeba było nocować. Sablik wynalazł kamień wielki z małym wydrążeniem na wierzchu, ułożył chrustu i drzewa kosodrzewinowego na ognisko, skrzesał ogień i w płonącą watrę włożył skałkę, do dołka zaś w głazie nalał wody i naBypał mąki, której odrobinę z domu wziął do woreczka, a gdy się 'skałka rozpaliła, wsunął ją we wodę. I była kluska, którą gorzałką popił. O sól nie pytał. Potem-watrę nabił tęgą, kosodrzewiny naciął na zapas na noc i legł przy ogniu na mchu. Naid nim zapaliła się noc tysiącem gwiazd i sierpem miesiąca, co zza turni się dobył. Wokoło zaś były olbrzymie kamienne ściany, korytarze i zakręty, nad którymi się piętrzyły pod niebo mury, podobne do twierdz i baszt, wapiennych turni. Myśl Sablikowa mimowiednie błąkała się po tych korytarzach, przepaściach, grotach odsłoniętych i pieczarach bez sklepienia, niezmiernej wielkości, gdzie mogły spoczywać od prawieków żyły złota i srebra lub iskarby zakopane przez zbójników. A gdy go wśród cichego szumu nocy górskiej i grzmiącego od czasu do czasu huku urwanych głazów i spadających lawin śnieżnych kędyś we wysokościach naszedł sen: śniło mu się, iż ze skrzydłami u ramion wędruje po Kamiennej Dolinie i ciupagą skały rąbiąc, złoto z nich wyrąbuje i pod nogi sobie zgarnia. Gdy się obudził, jeszcze ciemno było, lecz po zimnie poznał, iż ku dniowi się zmienia. Dorzucił patyków i gałęzi kosodrzewinowych na watrę i ręce zabijać zaczął, by się ogrzać. A już olbrzymie ciemnomodro-fioletowe cienie zaczęły się słać po skałach i mrok nocny tajać zaczął, tak iż gwiazdy z wolna w oczach gasły, a niebo szarzało. Napił się Sablik gorzałki i świsnął lekko przez zęby. Warzyć jeść czasu nie było, co zostało z wczorajszej kluski, na zimno zjadł, proch pod krzemień podsypał i z pierwszym brzaskiem ruszył z legowiska.


Wiedział on, że niedźwiedź w dolinie nie nocował, ale śnieg mię prószył i oślady nie zakurzył, łatwo ją znalazł. Het popod turnie Małołączniaka drzeć się Sablik, nad przepaściami wisząc, po śniegach musiał, ale sobie powtarzał: kiedy nie urwał się on, nie urwiem się i ja, dy je cięzejsy, a kie się jemu w głowie nie zawracało, to się i mnie nie musi — i (koło południa za niedźwiedziem, który znowu na południe ku Węg-grom wykręcił, między Małołączniakiem a Kopą Kondracką przez Jaworową Dolinę do Wierchcichej 'zszedł. Tu otoczył go tak ogromny las, że niebo ponad nim zniknęło. Ale dzień był słoneczny, gorący prawie i wiatr ciepły od Liptowa wiał, tak iż las pachnąć j'uż zaczął, a i śniegu mało w nim było. Rozszerzały się Sablikowe płuca radośnie, że znowu po długich miesiącach na węgierskiej stronie Tatr się znalazł, na tej stronie pięknej i do miodu podobnej. Głód był, dało się jednak strzałą śmigłą jarząbka ze smreka strącić. Sablik obdarł pierze i surowo piersi zjadł i barki i udka obgryzł — nie było czasu piec. Albowiem niedźwiedź w las się wszył i Salblilk czuł, że nie jest daleko i że poza dolinę nie wyszedł. Rysim więc chodem za osiądą popod konary często na brzuchu się sunąc, nagle zatrzymał się. O jakie pięćdziesiąt kroków w kotlinie niedźwiedź na zadnich łapach wspięty Stał i jarzębinę zeszłoroczną, zmarzniętą łapami do kupy z gałęfei zgarniał. Sablik patrzał chwilę z gęstwiny. Potwornego ogromu, czarny, wyciągnięty prosto zwierz wydawał się jak drzewo. Zasłonił sobą kęs przestrzeni, bo kotlinka była nie zabita smrekami, lecz wolna nieco od lasu. Tram tylko ją przewalił na poprzek spróchniały. Niedźwiedź nie czuł człowieka; stał poniżej Sablika i wiatr od niego ku Sablikowi zaciągał. Sablik odwiódł po cichu kurek, proch świeży pod sypał na panewkę i kolbę do twarzy przycisnął, pod łopaitkę na komorę wymierzywSizy. Ale nie strzelał. Wiedział on, że drugi raz w życiu tej rozkoszy mieć już nie ibędzie, jak nie miał jej nigdy dotąd, pół wieku życia przepolowaWszy. Rozśpiewała się w nim dusza hymnem mordu, zwycięstwa, tryumfu, potęgi. Z lufą wymierzoną przed siebie, pod nawałą konarów do ziemi obrosłego Smreka leżąc, przez muiszikę na lufie patrzał i był jakoby pijany widokiem niedźwiedteia i świadomością prochu, pakułów i kuli w rusznicy. Starość od niego odeszła. Wtem niedźwiedź 'zwrócił ku niemu głowę. Małe jego, skośne ślepia zamigotały, 'przestał jarzębinę zgarniać i łapy zatrzymał w ruchu na gałęziach — w tej chwili Sablik za cyngiel pociągnął. Niedźwiedź wzdrygnął się, beknął i na przednie łapy spadł. — Dostał, bo zbecał — przemknęło przez głowę Sablika. W tym momencie zasłonił mu się przed oczyma świat — olbrzymia czarna masa waliła się ku niemu, łamiąc konary. Ale Sablik z lekkością ptaka spod gęstwy się wysunął i gałęzi sąsiedniego smreka dłońmi się uchwyciwszy, w susie między nie się dźwignął i Wspinać zależał. Z rykiem niedźwiedź dęba stanął, lecz go już nie pochwycił. Rzucił się więc na pień i sapiąc wła'zić zaczął. Sablik wspinał się coraz wyżej, myśląc: 'kim się ty ta wygramodilas, to ja jus będę na wierhu... A dulszę jego przenikała radość walki. Gdy niedźwiedź w połowie drzewa był, trzasnął pod nim konar i zwierz rutnął na trawę. Jak wściekły obiegał drzewo, wspinał się na zadnie łapy, ryczał i pianę z krwią z pyska toczył. Sablik miarkował, że go niedobrze, choć ciężko trafił. Mógł długo żyć. Rusznicę Sablik zostawił w gąszczu, ciupagę pod drzewem. Ale zdjął łuk z ramienia, strzałę spod boku


ze skórzanej pochwy wyciągnął i wymierzywszy, w kark niedźwiedzia ugodził. Raz po raz z piętnastu strzał, które wziął z domu, trzynaście w cielsku niedźwiedzia utopił, dwie sobie zostawiając, aż wreszcie zwierz, czy raną zmożony, czy pragnieniem spieczony, czy od bólu od strzał spod drzewa odstąpił i w las zapadł. Sablik natychmiast zsuwać się ze smreka zaczął. — Pockaj, weredo — mruczał — wlazbyś mi ka, zdechnonbyś i zgnił... Nie na to my się pół wieku sukali... Ckaj! Chwycił naprzód ciupagę, poczekał chwilę, po czym rzucił się ku rusznicy i nabijać ją począł. — Na niedźwiedzia kula gaździna — mruczał przybijając ją lekko stemplem. — Na niedźwiedzia nie mas nad kule... I odnalazłszy farbę, jął kroczyć za nią. Szedł ostrożnie, raczej skradał się, czujny na każdy szmer, na każde drgnienie gałązek, pomiędzy którymi się przeciskał, z oczyma w ziemię wbitymi, by farby nie stracić. Śmierć była koło niego, bo niedźwiedź mógł w każdym miejscu zapaść w gęstwie, z każdego miejsca dźwignąć się z rykiem na zadnie łapy i zwalić się nań jak piorun. Więc stawał, nasłuchiwał, wietrzył ostrymi, wiatr chwytającymi nozdrzami. Kilkakroć kolbę już ku piersiom schylił, niosąc strzelbę przed sobą oburącz, lufą do góry, kurkiem blisko pachy. Wtem zobaczył niedźwiedzia. Przy wodzie, poniżej w jarze stał i ranę broczącą ziemią z mchem dartą zaciskał. Lecz gdy Sablika ujrzał, ryknął straszliwie i przed siebie się rzucił. Odskoczył Sablik w tył. Nie strzelał z góry, bo w pędzie bał się nie trafić w krzyż albo w mały u niedźwiedzi mózg, po którego czerepie kula ześlizgnąć się mogła. Stanął i czekał, aż niedźwiedź wzniesie się przed nim na zadnie łapy. — Teraz abo ty mój, abo ja twój — myślał przyłożywszy strzelbę ku żuchwom. Jak kiedy płomień podczas pożaru dach przeżre i z kłębem .czarnego dymu z wichrem ponadeń wybuchnie, tak z czerwonym, błyskającym białokrwawymi kłami pyskiem, z jęzorem krwawo spienionym i ślepiami lśniącymi wypadł ów czarny niedźwiedź na brzeg, rwąc spod łap kamienie, i widząc strzelca przed sobą, na tylne nogi się wspiął; a w tej chwili z rury Sablikowej rusznicy prysnął ogień i dym i w grzmocie strzału bestia zwaliła się na piersi i jęzor wysunąwszy, rozszerzyła łapy bezwładnie. Krew buchnęła z paszczęki, posoka spiekła — — konać począł. Naówczas Sablik, o kilkanaście kroków stojąc, oparł rusznicę o smreka, ciupagę na konarze zawiesił, wyjął z rękawa czuichy gęśle, kołki zawiłgłe popluł i zębami przykręcił, smykiem i palcem popróbował i o bok lewy niżej ramienia oparłszy, grać niedźwiedziowi począł. Napełnił się cichy, nieprzejrzany, samotny las chrapaniem konającego zwierza i Sablikowym graniem. Dzikie, rwane, zgrzypiące, ostre tony drgały i plątały się z sobą ponad głową zwalczonego potwora. Huczała w wąwozie rzeka po głazach, jakoby tło do tej muzyki poddająca. Zwierz chrapał i charczał okropnie, krew z pyska wylewając, Sablik zaś grał. Oczy jego utopiły się w kudłatym łbie zwierza, jako mgliste gwiazdy w jesień 'toną w czarnym stawie tatrzańskim.


Lekcej się niedźwiedziowi konało. Zapamiętał się Sablik w swej grze. Jakoby duchy wszystkich pomordowanych przez siebie niedźwiedzi zwoływał na pogrzeb króla Tatr, z nowotarskich Gorców, od Babiej Góry, z spiskiej Kratowej Hali i przepastnego liptowskiego Dziumbiru o leśnych szczytach, gdzie polował. Spod Rohaczów i Wołowca, z Jarząbczej, z Pysznej, z Tomanowy Polskiej, ze Strążysk i dalej z lasów Roztoki, z Pięciu Stawów, z Kopro-wej, z Ciemnych Smrcczyn, 'spod Wysokiej, zewsząd z Tatr wołał duchy pobitych przez się potworów. I otoczyły kołem swego brata, straszne, groźne, posępne. Przybywały jeden po drugim, bo Sablik wierzył, że duchy ich tam pozostają i krążą po pustkach, kędy śmierć im zadano. Przybywały i wieńcem otaczały ostatniego, który do nich przybywał. Piąty, dziesiąty, piętnasty i dwudziesty, dwadzieścia jeden widm z czerwonymi ranami w piersiach, na łbach, na grzbietach i w brzuchach poczwarnych. Witajom go — myślał Sablik. I zegna go las... Wtem niedźwiedziowi pysk posunął się po ziemi. Naowczas Sabilik wyprostował się, schował gęśle do rękawa, poczekał chwilę, a potem duży kamień podjąwszy, w łeb nim niedźwiedziowi gruchnął. Zwierz nie drgnął. Więc ciupagę z gałęzi Sablik zdjął i młodego smreczkia ściąwszy i okrzesawszy, śmiało przystąpił i z niesłychanym trudem tyle olbrzyma podważył, aby mu nożem brzuch spruć i parę z cielska wypuścić. Po czym szybko watrę złożył, ognia skrzesał i wydawszy z boku sztukę, na patyk ją nadział i piec nad ogniem począł, podstawiając kapelusz, by doń sadło kapało. A gdy się naskwarzyłb pełno, sadło wypił i jeść, nożem przy ustach urzynając mięso, począł. Po czym tęgi płat mięsa, skórę obdzierając, nożem i palcami i zębami ją przytrzymując, iż koszulę i pas krwią ubroczył, spod grzbietu wyciął i do torby wrzucił, olbrzymie zaś niedźwiedzie ścierwo łamanym i ciętym chruisitem, gałęziami, mchem przykrył, aby go ni strzelcy, ni żaden zwierz dziki nie znalazł. Urosła nad zwierzem mogiła. Do wsi się Sablik z powrotem zabrał, by z Tyrałami i Bukowskim powrócić i poćwiartowane mięso oralz skórę zabrać. Aby jednak ślady zmylić i strzelcom innym drogi do niedźwiedzia nie wskazać, głazami potoku spod śniegów i z lodów skalnych płynącego iść począł, kierując się ku przełęczy Goryczkowej, co Polskę od Węgier dzieliła, doliną Cichą od Hali Kondratowej i Kalatowej, w przełęcz wyniosłą między trawiastymi kopi-cami i szczytami położoną, kędy .świstaki kopały gniazda i gdzie się lubił pasać jeleń z lasów węgierskich lub z pustek spod Giewontu i Kopy Magury wyszły. Długi czas potokiem, z głazu na głaz skacząc, z kawałem niedźwiedziny we worku szedł, aż się w las wkroczyć zdecydował. Wola perć w gęstwie go wiodła, gdy głos ludzki usłyszał. Zatrzymał się, strzałę i łuk w ręce ujął i w gęstwinę się wkulił. Nie mylił go słuch wyćwiczony — ludzie mówili. Zbliżali się dróżką leśiną, w skos z percią się schodzącą. Sablik przyczaił się. Już odróżniał głośną gwarę — 'to byli strzelcy liptowscy. Serce poczęło mu bić mocno, lecz powoli uspokoiło się. Oparł strzałę na cięciwie i czekał. Było ich tylko dwóch. — Abo ja twój, abo ty mój... Niedługo wyszli. Sablika w gąszczu nie zauważyli, 301


minęli go i szli dalej. Rusznice mieli na plecach. Szli na kozice, jelenie lub sarny. Sablik mógł ich przepuścić i poczekawszy ruszyć w przeciwną drogę, by się nie spotkać. Ale wąska twarz jego ściągnęła się, bruzdy na niej wyżłobiły, usta skrzywiły się i zbiegły ku dołowi w kątach, straszliwa nienawiść, zawziętość, a zarazem okrutność niewypowiedziana wymalowała się w mglistych starych oczach i uśmiech straszny na twarz wystąpił. Nie wiedzieli nic, szli spokojni, ufni, bezpieczni. Sablik śmiał się w duchu. Naciągnął łuk, zmierzył do o'ka i ze świstem wypuszczona strzała w tył głowy, między kapelusz a kołnierz barankowy serdaka, ugodziła strzelca idącego po lewej stronie. Z jękiem zwalił się na twarz, rozkrzyżowując ramiona. — Miałbyś mnie ty kie! — pomyślał Sablik. Drugi strzelec zwrócił się, zerwawszy rusznicę przez głowę, ale w tej chwili drugą strzałę Sabilik wpakował mu w gardziel. Krew go oblała, zatoczył się, rusznica mu z ręki wypadła i runął plecami na drzewo poza nim stojące. Wtedy Sablik z gęstwy z ciupagą w ręku wyskoczył. W mgnieniu oka przypadł ku wspartemu o drzewo Liptakowi, a temu strach śmiertelny unieprzytomnił lice i szept śmiertelnego lelku wydarł mu się z ust: — Sablik!... Jedną chwilę patrzał nań Sablik, któremu siwe włosy zmierzwiły się od igieł smrekowych i polepiły od smoły — chciał widzieć trwogę nieprzyjaciela, błagalne o życie oczy, drżenie ciała wrogiego przed wzniesioną ciupagą. Napawał się. Pił rozpacz, strach, bezsilność nieprzyjaciela modrymi, mglistymi oczyma, po czym śmignął siekierą i czoło Liptakowi rozłupał. Ten z wrzaskiem się okropnym zwalił i otrzymał pięć uderzeń na ziemi. Zabitego już Sablik rąbał. On miał się mścić za. to: on im w zwierzynnych górach zwierzynę kradł, oni by go byli, w ręce dostawszy, zabili. Poskoozył potem ku towarzyszowi, który z mózgiem przebitym martwy leżał. Wówczas Sablik obrabował strzelców liptowskich: zabrał im rogi z prochem, kule, noże i żywność, a Strzelby pochował pod głazy, aby je później zabrać, bo ciężko by było. Wydarł strzały swoje z ran strasznych, obtarł o trawę i w pochwę schował. I poszedł dalej. Raźno mu się szło, lekko, rzeźwo, odmłodniał. Pojadł niedźwiedziny, popił niedźwiedziego sadła, Liptaków pobił... Wychynął już z lasu w ubocze, a wówczas obejrzał się za się. Samotny był. Gołe Wierchy były poza nim, Wielka Kopa, Tomanowa Polska, Węgierska, Czerwone Wierchy od południa, wokoło góry ogromne, pod nim las, a nad nim niebo. Roztężyła mu się pierś, rozwarła szeroko. Czuł się królewski, wielki, niepokonany. Poznają go strzelcy, co towarzyszów swoich pomordowanych znajdą. Poznają go po okropnej celności strzał. I pójdzie znowu o nim wieść na Wyhodną, Kokawę, Prybilinę, Mięguszowce, Hradek, Wielką — Sablik był, ludzi pobił, Sablik chodzi po górach!... Roześmiał się. Jak okiem sięgnąć, samotny był, pan Tatr, kozic, jeleni, niedźwiedzi, wróg strzelców liptowskich. Nieprzeimierzona pustynia powietrza w twarz starą, bruzdami pożłobioną, wiatrem mu uderzyła. I zwrócił się ku przełęczy w ubocz, do góry, dobywszy gęśliki z rękawa czuchy i nucąc nad opartymi pod ramię:


Nieprzemierzona przestrzeń powietrza słuchała. A oto opodal, nie wieHaząc niczego złego, stado kozic się pasło. Stare pasły się po odtajanej od słtońca ku południowi .trawie na uboczy, od czasu do czasu pozierając na młodzież, która cuda broiła. Jedne w szalonym tempie ścigały się po upłazach, inne się bodły, na kolanka przyklękając i pod brzuch różkami celując, jak zwykły czynić capy, walczące w jesieni w czas rui, drugie zjeżdżały po twardych śniegach w dół, na zadach przysiadając i podbijając się nad urwiskami na cztery nogi, jak sprężyny stalowe odgięte. Niejedną śnieg skręcił i zwiózł na grzbiecie, przecie zawsze w porę się dźwignęła na cztery nogi, wesoła i swobodna. Naliczył ich Sablik jedenaście starych i óśm młodych, godny kerdel, dziewiętnaścioro. Lecz gdy kombinował, czyby je podejść mógł, nagle z góry, jakby z Obłoków wypadły, orzeł na stadko uderzył. Nim zbiegły się, nim skupiły i rogi nadstawić zdołały, już na rocznego capiorika runął i szponami mu boki ob-łapił. Alle podnieść nie zdołał. Cap zaś rzucił się przerażony i gdy kozy zbiegały się w kupę, w przechodzącym wyobraźnię ludzką pędzie począł biec na oślep przed siebie gruntem kamiennym, i widział Sablik, jak orzeł skrzydła rozpiął i unoszony gnał nad bezdenne przepaście. Szponów wyrwać w szalonym spadzie głęboko wbitych nie mógł, dziobem kuć ofiary wśród rozipacznego pędu po łbie nie zdołał. Sus za susem leciał cap w dół, do skrzydlatego potwora podobny. Już uderzył tak strasznie skrzydłem orlim o turnię, mimo przebiegając, że złamać je musiał, bo skrzydło orłowi zwisło. Lecz snadź w oczy krzywym dziobem ptak uderzyć potrafił, bo oto bez kierunku, na oślep capa SabSUik gnającego zobaczył, w urwiska, gdzie nagle gruchnął z krzesanicy na upłaz i toczyć się poczęli w dół wśród olbrzymich wahadeł skrzydeł orlich i skrętu ciał, aż znilkli Sablikiowi sprzed wzroku. — No niegze ta — pomyślał Sablik — przydzieme po niedźwiedzia jutro, to się ig ta da nańść w dolinie, jaik ig liski i rysie nie zezrejom za tela. Spłoszony kerdel kozic pierzchał wichrem ku szczytom nad Kasprową Doliną.


ył Marduła Franek w strapieniu srogim i opuszczeniu nieludzkim w lochu u pana Rzeszowskiego, gdy zwłoki starca zabrano. Rezygnacja go ogarnęła i melancholia tak ciężka, iż całymi dniami i nocami, podobnie jak zmarły starzec, z głową na piersi zwisła siedział, bez myśli już prawie, bez czucia. — Pomału to i ja gadać zabacem — myślał — i sto roków tak przezyjem, bez te portki niescensne... Wtem pewnego dnia klucz w zardzewiałym zamku drzwi do lochu zazgrzytał i przy blasku latarni, którą niósł odźwierny, ukazał się postawny mężczyzna z ręką za pas wetkniętą, w czapie z zawiasami i szerokich hajdawerach i rzekł: — Możesz iść. Marduła nie zrozumiał. — Wto? Kany? — zapytał. — Ty; gdzie ci się podoba — odpowiedział mężczyzna. — Wolnyk?! — wrzasnął Marduła. — Wolnyś. Marduła buchnął do nóg panu, ten zaś odsunął go mocną ręką i powiedział: — Nie mnie dziękuj, jeno Bogu Najwyższemu i jaśnie wielmożnej pannie Agnieszce Rzeszowskiej, kasztelance wojinickiej, która za wojewodzica Sieniawskiego za mąż wychodząc, ojca w dniu zrękowin swych o wypuszczenie więźniów ubłagała. — Je kaź tyś ona? — wrzasnął Marduła. — Cobyk jom za nogi obłapieł! — Módl się za. panną kasztelanką i o błogosławieństwo Boże dla jej potomstwa proś, i ruszaj z Bogiem. Marduła się zebrał i poszedł. Zataczał się jak pijany, gdy wyszedł na powietrze. W łachmanach go z zamku puszczono, a gdy się zza rzeki poza siebie obrócił i czarne małe okna u dołu murów ujrzał, o mało nie omdlał ze zgrozy. W okropnym odzieniu, z włosami niżej bark, z brodą blisko pępka, szedł jak dziad, o kawałek chleba prosząc, aż mu się na prawdziwego, dostatnio odzianego dziada w polu trafić udało. Tego obdarł do koszuli, samego zaś u suchej wierzby uwiązał, aby za nim z wrzaskiem nie leciał, i puścił się w dalszą podróż. Ale nie ku domowi naprzód skierować się postanowił. Maszerował on ze sakwami dziadowskimi i kijem prosto pod Kalwarię Zebrzydowską, gdzie go sołtys na kradzieży portek złapał i dragonom pana Rzeszowskiego oddał. Po paru dniach wędrówki zaszedł na miejsce pod wieczór. Zastał sołtysa, jak był, tylko podstarzałego nieco; prosił o ndcleg, pozwolono mu go. W zmizerowaniu więzieniem wyglądał na starca, poznania się nie obawiał. Po wieczerzy, którą mu dano, cuda jął opowiadać. — Hę! — zaczął. — Kiebyście wy wiedzieli, po co ja haw prziseł. — No po co, po co? — zapytał ciekawie sołtys. — Hę, kie mi może nie uwierzicie — ociągnął się Marduła. — No ino gadajcie, gadajcie, dziadku, będziemy widzieć. — Idem ja z daleka, ze świentego miejsca, aze od Grobu Krystusowego. — Joj! — Miałek hań objawienie. — W Imię Ojca i Sena! — Ukazał się mi świenty Tobijas i podział mi tak:


jest hań sołtys pod Kalwaryjom Zebrzydowskom, grześnik straśny — — E, co !by ta! — Diabli się o niego ju!s pytajoim — — Rany Boskie! — On ukrziwdził straśnie cłeka — — No bez co? Jako? Kiedy? — Hłopa pięknego, młodego, co portki u niego wyzycyć przyseł, z parobkami dobił i zołmirzom pana Rzeisowtekiego dał. — Wyzycyć? Prawda! Ukraść! I kie .to ta było! Dawno! — odmarknął sołtys. — E dy mnie świenty tyś wcora rano mię gadał — obruszył się Marduła. — Trzy roki ze Ziemie Świelntej idefm. Bez dwanaście mórz jęk płynon i dwa sta rzek jak morze głębokik jęk przęseł; a jyno trzy mosty na nik beły. — Jejejej! — I pada mi ten świenty Zianaireus... — Dyjeście mówili Tobijas? — Tobijas się 'nazywał 'na ziemi, a w niebie to go zaś Zahareusem wołajom, bo ta i was po śmierzci nie bedom wołali: Wojciehu! — jyno: podź haw, grześniku zatracony! — odpowiedział nie stropiony Marduła. Sołtys westchnął. — Pada mi — mówił Marduła — icie, dziadku, ku temu (sołtysowi pod Kalwaryjom i powici ez mu Itak: hłop się obiesił <ze żalu i sytkie jego grzyby na niego spadły Iz hłopa. A to beł złodziej, drapieżnik, łupierz, biłtnik, zabójca i gwałciciel. — Za iVo syitiko, co' ten hłSop porolbieł, będzie ten sołtys na itym tu świecie odpowiadał, niby na ik. Diabli 'się o niego pytajom, co się bieda ognać, padał mi ten świenty. — No to cóż radzie? Cóż radzić? — Co radzić? Źle. A 'znacie wy tego sołtysa? Popatrzył sołitys na 'żonę, żona na niego. Wtem Marduła oczy przysłonił i wrzasnął: — Co? Gdzie? — spytał przerażony sołtys. — E 'za wami! E hań! Cy cień stoi? — E gdzie?! — E hań, za plecami! Rany Boskie! W imię Ojca i Syna, i 'Ducha Swientego! Jamen! Jamen! Jamen! I Marduła pocizął czynić krzyże w stronę sołtysa. — Cóż tam? — krzyknęła wystraszona sołtyska. — Diaiboł taań 'stał! Lewdy jęk go odegnał! Sołtys skulił się i poit mu urosił 'czoło, a Marduła żegnał i powtarzał: Jametn! Jamen! Jamen! — Nie ma go ju!s? — azepnął sołtys. — Nie ma. Uciók przed krzize, a połę ja tu mam wodę, ico •jom Panjezus w Kanie Galilejskiej nie do-pieł — i póika'zał flaszkę Iz .wódką, którą W sakwie dziadowskiej namacał. Sołitys się skulił w dziesięcioro i w przerażeniu drżącym głosem pyttał: — A 'nie pedział wam świerity, jako się sołtys ratować ma i cyby się jako diabłu nie wykupił? A Marduła z powagą na ito: — Podział mi świenty Tobijas tak: niek się sołtys wybicować da, coby go bete tydzień baba miała po cym smarować, a pote pieńdziesiont dukatów na okfiare księdzu na msom do kościoła na Obidowom do Krziza niek zaniesie. — Je skondze ja tyś takie pieniądze weznem? — jęknął sołtys. — Toście to 'wy som jest?! — krzyknął Marduła zdumiony, usuwając się w świątobliwym zgorszeniu na bok. Sołtys głowę 'zwiesił. Wtem Marduła jak wrzaśnie, jak chluśnie wódką w okno: — Diabeł zażrał! — Do okna?!... Po niedługiej chwili legł sołtys na ławę. A Marduła,


że osłabiony się czuł, dał kostur swój sołtysce, a co wycięła męża, wołał: — Tęzejze! Tęzejze! Diabły wyskakujom jak śmieci ze żarna we młynku! O! O! Tu je! Tu dwa! Kielo to 'tego! Jesce ze go! Jesce ze go! Ze dy tu pełna izba grzybów! Dwa 'tygodnie Marduła u sołtysa siedział, jadł, pił, łgał i do sił wracał, a chłopi się do niego schodzili, nad którymi modlitwy odprawiał, błogosławił, złe zażegnywał. Jak do cudownego obrazu 'chłopi ciągnęli i po rękach go całowali, a znosili jadła, napitku, przyodziewy, domek postawić chcieli, byle ich tylko nie opuszczał. A Marduła miał prosto Iz nieba 'wiadomości jak prorok. Pewnego dnia spojrzał w górę, zobaczył burzę ciągnącą od Krakowa: powiada niby do 'siebie, ale tak, żeby go wszyscy słyszeli: — Wiedziałek, 'ze tak będzie... — No co? No co? — pytają isię ludzie, co ku Mar-dule procesją szli. — Ociec 'zły... Pokłopocili się ze syne... To zawdy tak — mówi Marduła, kiwając ręką z rezygnacją. — Wtóry ociec? Jaki? — E to tak. Panu Bogu to jus dawno markotno o to, ize nie Jego kwalom, ba Pana Jezusa. Ja, pada, stworze! świat, ludzi i syćko, powie to wto: niek będzie pofalony Bóg Ociec? Ba jyno syćko: niek będzie pofalony Jezus Krystus! A cóż on proci mnie? Jakby mnie, pada, nie beło, toby i jego nie beło. A jak wto, rzekę, wkiełżnie do kałuże abo do młaki, o to wtedej: Boże ratuj! Albo do biedy wpadnie, źle mu wyhodzi: Boże jedyny, nie opuscajze mnie! A jak se ślebodno idzie, dobrze mu: niek 'będzie pofalony Jezus Krystus! Je pokielze to tego będzie? Chodzi po niebie, pomrukuje, a DulsT Świenty za nim na skrzidłak lace i w usy mu: gru gru gru! gru gru gru! — bo tyś Paniezusowi zazdrości. Jaze Pana Jezusa cysto pięknie nagniewali oba, 310 stanon wej proci nik i pada: Je kiz to sto dziadów! Kieby nie ja, toby ani teło nie beło! Boby beli na świecie ino sami Żydzi i Turcy! A jesce ta Ociec jako Ociec, ale ty, Duhu Świenty, nie podwódź, ba rad bydż, co cię do Świentej Trójce rahujom, hoć jeś ptak! Furces, laces, a coś żrobieł? Cyś się to ukrzizo-wać dał? Abotoyś znał zmartwykpowstać? Pockaj! Niek cię oskubiom i zamurujom, cy trzeciego dnia wyjńdzies! Nie bój się! Zielone Świątki mas po moik Godak i po Wielgiej Nocy — kieby moich Świąt nie beło, to twoik jesce ani telo! Wto by ci kądziel w kościele, kieby nie ja?! Ja się, pada, doprociwieł, coby w Męce Pańskiej nic nie hybiało, a tyś za tela, pada, grok dzióbał po niebie! A Ociec to tyś zawdy taki pokłębny! Jak mię nie mieli ludzie kwalić, to ik nie trza beło stwarzać! Ba haj! Cy ja pytał o nik? Cy mi to końcem trza beło na krzizie wisieć? Ja by się był zaobeseł przez tego! Wiera haj! Może nie?! Telom zwadę zrobili, co cud! Przileciała Matka Boska, słuha, za Synem stanena. Takiście skrzętny, pada do Pana Boga, jak i mój Józef! Syćko mu źle! Cyście jus taki stary, jak i to moje świente Józefisko? A Pan Bóg straśnie nierad widzi, kie mu o starości radżom. Icie, co się robi? Jakie hmury carne idom? Bo się Ociec ozpajedził, pada: Staryk? Ale mi wej jesce nic nie hybia! Młodego przeskoce! Potrafi to wtóre s was? — Kie łupnie piorunami! Widziało się, że się niebo zawali. No i icież: burza idzie jak straf. Syćko z tego... Kiwali chłopi głowami w niemym zdumieniu na objawienie. A gdy sołtys konie sprzedał, woły sprzedał, a Marduła się podpasł i do sił wrócił, ruszyli razem w las, ku Obidowej, z ofiarą po grzechów odkupienie, bo się diabły mimo biczowania ukazywać w oknie nie przestały. A gdy głęboko już w lasach i pustkach kilka mil od Kalwarii byli, Marduła sołtysa za kark ułapił, na ziemię zwalił, piętą w potylicę kopnął, drugi raz poprawił i pistolet, który sołtys za pas na drogę wra 311


ził, wyrwawszy, do łba mu przytknął i wrzasnął po zbójecku: — Daj piniaze! W śmiertelnym przerażeniu i zdumieniu sołtys woreczek z pieniędzmi oddał, a Marduła, 'ze trzydzieści razy kosturem go jeszcze po dopiero co wysmarowanych miejscach potężnie przeciągnąwszy, krzyknął: — Diabli cię odstompili, bestyja, cok skroś tobie tele roki w hereście wysiedział?! Pockajze, oni cię haw najidom! Heba 'ci świenty Tobijas Zahareue pomoże! Chwycił ledwo żywego sołtysa i związawszy mu pasem z własnych jego spodni nogi, głową go na dół na (konarze powiesił i w las skoczył. A gdy się u matki swojej pokazał, rfco go poznać nie mogła. Odzienie dziadowskie, broda po pępek, a złotymi i srebrnymi pieniędzmi 'stół zasiał. Zaraz przyszedł ogromny Gałajda z nożycami, którymi owce strzygał, i Mardule włosy urównał i torodę obciął, a potem go ogolił, głowę mu pod pachę wmiesiwszy i mocno trzymając. Potem mu nowe swoje portki olbrzymie odprzedał, a potem zaraz Marduła, portki ręką przytrzymując, bo mimo pasa zjechać chciały, między dziewki poleciał, ale już ani jednej 'znajomej panną nie zastał, gidyż wszystkie za mąż powychodziły. Wyprawił więc ucztę w 'karczmie na Ustupie, aby się o nim znów głośno stało, i o przygodzie swojej ze sołtysem pod Kalwarią Zebrzydowską, o więzieniu, o starcu w nim, o uwolnieniu, o tym, jak sołtysa wypłacił, szeroko i głośno opowiadał. Dobiegły te wieści Maryny Toporównej ti w sercu jej zawrzało. Sobek Topór po powrocie z wypraw Janosikowych natychmiast się z Hanką Bulcylkówną ożenił, Maryna zaś, mały idom osobno pobudowawszy, samotna siedziała, o wyjściu za mąż słyszeć nie chcąc, choć się mimo nędzy powszechnej, Klęsk i moru wielu parobków o jej rękę głosiło. Ale Maryna odtrącała każdego i w posępnośei chodziła, a rada była tylko Krzysio312 wej muzyki słuchać, który też od Janosika do domu do Byrki powrócił. Zastał Byrkę stęsknioną Krzyś i zaraz po dawnemu na wieczerzę krapkę kapusty dostał i pod nogę jej potem wlazł. Zły czas skończyć się nie chciał. Wiosnę całą tak lało, że potoki górskie ziemię z zasiewem znosiły i wszystko gniło, a co zrosło, niebywałe po tych deszczach susze wypalać jęły. Zapowiadał się głód jeszcze większy, niż był w zimie. Ale Maryna nie dbała o to ani o nic na świecie. W jej sercu rosła straszna tęsknota do wojewodzica Sieniawskiego, do jego uścisków i do jego mowy pieszczonej. Gdy Janosik Nędza Litmanowski do karczmy w Zabomi z Sobkiem Toporem wszedł i w łożu ją z wojewodzicem znalazł, równocześnie opanowały ją wstyd, wściekłość i strach o Sieniawskiego, że byłaby brata rękami własnymi udusiła, gdyby był Janosik ciupagi Sobkowej nad wojewodzicem wzniesionej swoją ciupagą nie podbił. Czuła to, że Sieniawski droższy jej jest nad wszystko, a gdy z bandą Janosikową na szlacheckie dwory szła, to nie tyle szła, by się na szlachcie mścić, ile by czuwać, aby Sieniawskiego nic złego od chłopów nie spotkało. Ale wojewodzie znikł jej z oczu — pewno na zamku swoim, daleko na Rusi, bezpieczny za murami siedział. (Nie wiedziała, że Sieniawski ze wstydu i złości, iż go chłopi pobili, S w wojnę taką wdawać się nie chcąc, Sulnickienru gromienie rebelii zlecił, sam zaś do Włoch pojechał i tam w Rzymie śród panów italskich i dam żył, błyszcząc urodą, wzrostem i złotem. Po długim czasie dopiero wrócił i w węzeł małżeński wstąpić postanowił. Ale nie myślał już o Herburtównie, której śladu odszukać strapionemu ojcu się nie dało. Ku kasztelance wojnickiej, znakomitego w Rzeczypospolitej domu, Agnieszce Rzeszowskiej, afekt obróciwszy, wzajemność jej nie tyle zdobył, ile ofiarowaną sobie 14 Legenda Tatr 313


przyjął i zrękowiny odbyły .się na wiosnę, a ślub do lata dla ogromnych przygotowań odłożono. Królewskie to miało być wesele, od którego Rzeczpospolita cisnąć była powinna. Wyniośli tak wysokiego związku sławą Rzeszowscy nad stan i miarę przepych weselimy gotowali, Sieniawski zaś jedno' tylko: nowy kontusz z brylantowymi, tak olbrzymimi guzami robić rozkazał, iż ile guzów, tyle wsi dobrych u sukni mu wisiało. Sporo złota ze skarbu sieniawskiego i brzeżańskiego wyszło, ale tem ubytek ledwie znać było. Maryna 'z Hrubego nie czekała. Na koń, jak uprzednio, gdy do Zabomi jechać miała, siadłszy, ruszyła nad San, ku zamkowi panów Rzeszowskich, podług drogi, jaką jej Mardula rozpowiedział. Co 'chciała przedsięwziąć — nie myślała. Przeszkodzić chciała ślubowi wojewodzica i przeszkodzić temu ślubowi wyruszyła z Hrubego. Mijała miasteczka i wsie, lasy, pola orne i pastwiska, widziała stada koni panów małopolskich i niezliczone trzody bydła i owiec, których, zda się, wszystkie hale w Tatrach by nie wypasły, widziała dworki, dwory, pałace i zamki warowne, dumne grody Lubomirskich, Zborowskich, Mieledkich, Szydłowieckich, Kościeleckich i króla. Widziała świat .nieznany i odmienny, ale nie dziwowała mu się. Albowiem 'serce jej pełne było tylko miłości, tęsknoty, żallu i wściekłości. I myślała, jak się dziwnie plecie, że Mardułę niedługo potem z więzienia puszczono, gdy ona do domu powróciła, że 'właśnie siedział on w zamku pana Rzeszowskiego i panna Rzeszowska, którą Sieniawski ślubić miał, wolność mu wybłagała, jakby 'umyślnie, by o 'weselu opowiedzieć mógł. Czuła w tym rękę bóstwa — Dziedzilii, pani miłości, 'czy okropnej Zamarzłej 'Czernicy, której oddech upadał lodem. Wiodło ją li coś dobrego, Chrystus i Białybóg czy Złybóg i diabli piekielni? W niewiadomości jechała z dziką rozpaczą i dziką miłością w 'sercu, nie przemyśliwając nic, nic nie 314

przewidując. Ale byłaby jechała 'w paszczę niedźwiedziom rozżartym. Siłę też w sobie czuła taką, że jednym zamachem pięści powaliła ogromnego chłopa, Iktóry jej drogę w lesie koło Bochni zastąpił, obroniła się też siekierą z domu wziętą trzem kundlom owczarskim, które ma nią, gdy przez pustki przejeżdżała, napadły i ją a konia rozszarpać chciały. Bóstwo ją jakieś wspomogło wtedy, bo jednemu z psów czaszkę rozłupała na prawo, drugiemu łapę w powietrzu przetrąciła na lewo, trzeciego zaś koń uderzył zadnimi kopytami i na miejscu ubił. Po tygodniu blisko jazdy ujrzała zamek, który z opowiadania Marduły poznała, iż był zaimkiem panów Rzeszowskich. Było to pod wieczór, na pustym gościńcu. Maryna zsiadła z konia, zdjęła zeń użdziennicę i siodło, odniosła nieco w gąszcz, a konia, poklepawszy po karku, puściła wolno. Zaraz zaczął się paść. Sama zaś legła w gęstwinie i do rana czekała. Nazajutrz rano, siekierę pozostawiwszy, do zamku prosto poszła, a gdy ją odźwierny w bramie zatrzymał, opowiedziała się za biedną sierotę z domu przez macochę wygnaną, która służby szuka. Wpuszczona, obejmowała nogi gospodyni i po kolanach ją 'całowała, aby jej rondle myć, krowy doić lub choćby śwtiniom jeść nosić pozwolomo. Jej wspaniała mocna budowa, uroda i bystra przytomność umysłu ułatwiły jej przyjęcie — dano ją do kuchni. Widywała pannę Rzeszowską i starała jej się na oczy wejść. Panna Agnieszka, łagodna i ludzka z natury, a sama wiele w domu czyniąca, zauważyła ją i widząc zręczność i urodę, z kuchni do kredensu przeniosła. Za czym i do swojej osoby wziąć ją chciała, ale Maryna wymówiła się, obawiając się wejść na oczy wojewodzicowi, którego przyjazdu wrychle się spodziewano. Albowiem nie wiedziała, co ima czynić. Jak przeszkodzić wejściu wojewódzka na Hrube postanowiła,


tak postanowiła i nie dopuścić do ślubu wojewodzica z panną Rzeszowską. Czasem przychodziło jej na myśl chwycić siekierę od drwa rąbania i przechodzącą przez dziedziniec lub spacerującą po ogrodzie pannę napaść i głowę jej roztrzaskać, ale gdy spojrzała na pannę Rzeszowską, żal się jej robiło, bo o swoje życie ani tortury nie dbała. Panna Rzeszowska piwne miała oczy i tak się nimi śmiała do każdego, jak kwiatami. Podobne do 'ciemnych bratków aksamitnych te oczy były. Całą twarz dosyć ciemną miała z rumieńcem jasnym i włosy kasztanowate. W chodzie zaś, w ruchu, w ciele powab taki, że czarowała ludzi. Kobiety to .rozumiały, że posiąść taką, taką przytulić — szczęście niewypowiedziane. Nie dziwiła się Maryna Sieniawskiemu, że taką zakochał, że przy niej Be'aty Herburtówny zapomniał, a cóż dopiero o niej, prostej dziewce. Słyszała też, jak mówił kozak Sieniawskiego z listem przysłany, że pan bratu stryjecznemu powiadał, iż -większa gładkość panny Agnieszki 'niż nierówność fortuny, parenteli i godności w Rzeczypospolitej. Co 'się Marynie pięści na pannę Rzeszowską ścisnęły, to opadły znowu, a panna, jak umyślnie, szukała jej, głaskała po twarzy, lubiła z nią mówić, nazywała Marynią albo Marycbną i obdarowywała znoszonymi chustami i spódnicami, choć na Marynę krótkie były. Aż inne dziewczęta dworskie zazdrość brała, ale i poszanowanie w ludziach dla Maryny rosło. Myślała Maryna to i to. Czasem, żeby 'się do wyprawnej służby panny Rzeszowskiej, co by jej nietrudno było, dostać i wojewodzica choć z daleka, choć z kuchni czy pralni widywać, ale czuła, że to by było męką straszliwą, niemożebną do przetrwania. Jej miłość do wojewodzica unosiła ją, jak wicher płomień roznosi. I czuła Maryna, że wszystko naokół niej jest jako dachy słomiane na stodołach, iż na co spadnie, zniszczy i strawi. Czuła się z tą mocą nad tymi (ludźmi. Naczynia stołowe myjąc w kredensie, czuła się jak orlica nad pawiami w dziedzińcu, wybierająca czas, aby uderzyć. Wietrzyła krew, ona, która tak wściekle .rzucała się w bój, gdy się zdarzyło starcie, kiedy w bandzie Janosika chadzała, że ją krwawą Maryna nazywali. Szukała śmierci. Obłąkiwała ją myśl, aby p odziać gdzieś pannę Rzeszowską, stracić ją z oczu Sieniawskiego, jak się niegdyś Herburtówna Beata z oczu ludzkich zapodziała, nikt nie wie gdzie przepadłszy. Z zamku Rzeszowskich, z okien, patrzała na Wisłę, wielką i szeroką, nie opodal płynącą, między wikliny i przylaski. Panna lubiła chodzić nad Wisłę. Rwała kwiatki i nuciła piosenki dworskie i chłopskie, bo tych masę umiała. Zapytała też o Ito i Marynę, a gdy jej Maryna raz i drugi z cicha w dziedzińcu swoje przeciągłe góralskie śpiewanki zanuciła, rozsmakowała się w nich panna i na przechadzki jej ze sobą chodzić kazała i śpiewać. Dziwnie się po dolinach nad Wisłą po wiklinach rozlegało: Śmiała się 'czasem panna z dziwnej, obcej (nuty, a czasem uczyła się i ciągnęła razem z Maryna: Nieraz nad głębią wodną napadała Marynę chęć porwać pannę Rzeszowską wpół i w wodę wtrącić. I gdyby się ratowała, poty po głowie kamieniami bić, aż na dno pójdzie i woda ją zniesie. Widziała jej 317


ciało płynące z falą, coraz dalej, coraz dalej, precz, na zawsze, ha wieki... I inie nie śmiałaby 'tego uczynić, ona, która przez lata cztery przy Janosiku Nędzy parobkom dworskim i panom, harnikom 'królewskim i wojsku w twarz w czasie walki patrzyła, aniby nie była iniezdolna śmignąć swymi stalowymi ramionami dziewczynę na siągę od brzegu, w głąb... W zaimku zaś czyniono do ślubu przygotowania, nad miarę świetne. I nadszedł on 'czas .nieszczęsny dla Maryny. Widziała z okna kredensu, jak w złoconej poBzÓKtnej karocy w siwe jabłkowite ikonie tureckie, z grzywami ido piersi i ogonami do ziemi, zajechał wojewodzie Sieniawski, z pozłacanymi hajdukami z węgierska na koźle i za karocą. Widziała go przez szybę kryształową i jak wysiadał świetny i piękny, w bramowanej sobolami delii aksamitnej, granatowej, kapiącej złotem. Widziała go z okna kredensu, zza (kraty, i byłaby się rzuciła ku niemu 'udusić go, zadławić i zacałować na śmierć. Trzystu ludzi przyjechało za nim w orszaku. Jechali husarze nadworni i kozacy, koniuszowie i masztalerze, hajduki, pajuki, rękodajni i marszałkowie jego dworu, sokolnicy z cudnymi sokołami i wiedzione 'smycze chartów wspaniałych. Nawet wielbłądy dwa przyszły, złotoszytymi kapami okryte. Obóz poza zamkiem rozbiła drużyna Sieniawskiego, bo jej gdzie w zamku pomieścić nie było. Ale choć tak licznym otoczony był dworem, taką potęgą oblubieniec, przecie większą potęgą nad jego oblubienicą czuła się Maryna z Hrubego. Zjechała gości moc wielka, panów i dygnitarzy koronnych, krewnych pana młodego i panny młodej, zjechało też i pomniejszej, mniej znacznej, ale Kacnej szlachty wiele, obu domom powinowatej, i zaroiło się w zamku i w miasteczku pod nim, jakoby wielki jarmark się odbywał. 318 A wśród tej ciżby chodziła panna Agnieszka Rzeszowska, jasna jak gwiazda od szczęścia. 'Zabawy Maryna widziała z okna kredensu: ścigali się młodzi kawalerowie do pierścienia, kopiami z siodeł wysadzali na improwizowanych turniejach, szczuto psami chowane niedźwiedzie i w pole kawalkaty wyjeżdżały z psami i sokołami, oblubieńcy pośrodku. Wyło w Marynie serce. Kryła się, aby Sieniawski jej nie ujrzał, a także przed swawolą młodzieży szlacheckiej, przebierającej w dziewkach dworskich, miasteczkowych i wiejskich w okolicy jak w ulęgałkach. Pojąć tego Maryna nie mogła, bo dziewki oddawały się jak niewolnice, na jedną noc, na jedną godzinę, na jedną chwilę nieraz. Najmniejszego oporu, najmniejszej swej woli nie miały. Kto skinął, kto zawołał, do tego 'szły. A gdy jedną Maryna zagadnęła, odpowiedziała: — Jest, ze się fcce, jest, ze się 'nie kce, ano lepiej po staremu, jak matki robiły, niżli podkówkom w brzuch dostać abo kściną bez plecy. — A cyś ty niewolnica? — Ja poddana, pańska. A ty to nie? — Nie! — A cyjaześ ty? — Swoja i swojej śmierzci! — Śmierci? No to my wsyscy. Piersy Pombóg, drugi pan, trzecia śmierć. A coś ty inksygo jako ja? — Nic — odparła Maryna i pomyślała, gdzie inaczej ona tuliła ku sobie pierwszego spośród tych kawalerów, ah! i pana młodego panny Rzeszowskiej!... A gdy wszyscy pojechali do kościoła w miasteczku ślubnym orszakiem i zamek opustoszał, chwyciła Maryna nóż długi i spiczasty i wybiegła z nim na schody, nie dostrzeżona przez nikogo, i przez komnaty popędziła a'ż do tej świetlicy, gdzie łoże oblubieńcze na noc poślubną nowożeńcom pod baldachimem z błękitnego, w gwiazdy złote tkanego jedwabiu przygotowane stało. Stare łoże dębowe, na którym panny Rzeszowskie od prababek dziewictwo traciły, z wy 319


jątldem tej jednej, co się z lekarzem nadwornym skaliła i żywcem w lochu pod zamkiem zamurowana za króla Zygmunta została. Wielkie, ciężkie kotary osłaniały to łoże, grube i fałdziste, ku samej ziemi opadłe. Szybkim ruchem znalazła się Maryna za kotarą przy ścianie, ukryta tak, że chybaby umyślnie ktoś jej szukać tam szedł, aby mógł odkryć. Decyzję powzięła jedną: zamordować oboje, gdy się oboje do rozkoszy ułożą. — Hę, ty bees ś niom spał?! — szeptały jej zakrwawione zębami usta. — Ty bees jego?! Ty?! Cekajcie! Ja naw!... Długo głusza wielka zalegała zamek, aż przez okna uchylone usłyszała Maryna trzask z batów, strzelanie z moździerzy, okrzyki; snadź powrócono od ślubu. I długo, długo w noc grzmiał zamek od palby z moździerzy i armatek, od śpiewów li rozgwaru weselnego, a jaskrawe blaski wpadały do ciemnej komnaty małżeńskiej, bo już wieczór nastał i noc nastała. Wtem weszło dwóch hajduków z zaświeconymi kandelabrami, a za nimi wojewodzie Sieniawski z oblubienicą i rodzice panny młodej, i orszak cały weselny, który państwa młodych w łoże prowadził. Tam słyszała Maryna, jako chór pacholąt, cudnie biało przystrojony, różaimi całymi dywan w komnacie zasłał i przy dźwiękach niewidzialnych lutni śpiewać począł: Po czym matka, babka, ciotki, stryjne, krewne, druhny i przyjaciółki poczęły żegnać płaczącą pannę młodą, hajdukowie cofnęli się z kandelabrami, cofnął się orszak ślubny i Sieniawski z panną Rzeszowską pozostali sami. — Moja! — krzyknął wojewodzie, chwytając ją w objęcia. — Mój!... Piekło wrzało w Marynie. Oddech tłumiąc i nóż ściskając, przytłaczała się do ściany za koitarą. Ogniem żywym palił jej się mózg i paliło serce. Wydawało jej się, że rozsadza ją, rozerwie w sztuki uczucie, którego nazwy nie znała. Wschłuchiwała się. Zda się, jakoby brała w siebie żar, piekło całe. Czuła się podobną do dział podczas oblężenia Czorsztyna, w które im więcej prochu nasuto, tym straszliwszy wyrzucały pocisk. I nagle jęk przedarł powietrze. Zerwał się z łoża, wydzierając się z miłosnego uścisku, Sieniawski, z krzykiem przerażenia porwała się za nim z posłania panna .młoda. niech 321


— Co to?! — 'krzyknął wojewodzie. — Zali przywidzenie? — O nie! O nie! — wołała młoda pani. — Słuchaj! Tam 'ktoś jest! Jezu! Czy czart?! I z głośnym, przeraźliwym wrzaskiem w bieliźnie runąć chciała we drzwi, by uciekać, ale ją Sieniawski przytrzymał za rękę. I schwyciwszy szarawary i buty na się, karabelę przy łożu złożoną 'z pochwy wydarł i ku kotarze przystąpił. Rozchylił lewicą fałdy kotary, w prawicy gotowa do szitychu broń trzymając. Jasny, pełny księżyc padał w okno i świecił w komnatę: Sieniawski ujrzał postać kobiecą. Cofnął Się, przerażony tym widokiem miespodzianylm. — Wszelki duch Pana Boga chwali! Kto tu?! Widziadło?! A kysz! Lecz gdy między fałdy ręką pchnął, żywe ciało natrafił. Uchwycił wtedy niżej łokcia postać Stojącą i wyrwał silnie ku sobie, a wówczas przy miesiącu poznał Marynę. Nóż 'wbity tkwił jej nad gorsetem w piersiach po lewej stronie. — 'Chryste Przenajświętszy! — krzyknął Sieniawski. — Co to?! — Ja — rzekła głucho Maryna. — Maryna?! Ty przebita?! Poznała ją młoda pani i z wybuchem przypadła. — Marynka?! — Znasz ją? — zapytał mąż. — Znam. Służyła u nas. — Ona? Ty? Maryna tu? Tu? Skąd? — A ty ją znasz? — zapytała Agnieszka, już Sieniawską, zdumiona. — Z dawna! Ty przebita?! — Ha j. — Jakim .sposobem?! — Ja tobie zabić przyślą — rzekła Maryna, — Mnie?! — I jom! Wskazała głową młodą panią. — Wariatka?! — krzyknął Sieniawski ze zgrozą. — Nie! Jynok 'konała. — Skądże ten nóż w twych piersiach? Na Boga! — Ja go sama 'Wbiła. Skłoniła się. Pochwycił ją Sieniawski i posadził na fotelu przy łożu stojącym, nie opodal okna. — Agnuś! — zawołał. — Wdziej co na się. Biegnij, każ zawołać medyka mego, Franconiego! Ale Maryna przytrzymała Sieniawską mówiąc: — Stójcie, .pani. Mnie nijakik Frankonik nie trza. Nija'kiik medyków. La minie jyno jeden medyk — śmierzć. — Boże! Marynka! — zawołała pani .Sieniawską. — Marynka! Coś ty uczyniła? Coś ty uczynić chciała?! — Przebiłak się. Cóż? Umilkli Sieniawscy, jakby wstyd, wstyd zresztą niczym wyitłumaczalnym nie sprowadzony, dusze ich przejął. Aż pani Sieniawską rzekła: — Marynka, biedna; czekaj, nic ci nie będzie, doktora przywołamy! — Pani — przerwała jej Maryna — nie mąćcie mi śmierzci. Ona idzie. Jus je nieprec. Nabliza się pomału. Oboje Sieniawscy wzdrygnęli się. — Nie mąćcie mi śmierzci, nie wołajcie nikogo... Wody mi dajcie krapke. Nalała Sieniawską z kryształowego dzbana szklenicę i podała ją Marynie. — Marynka! — jęknęła. — Ten nóż!... W piersiach twoich! '— Wynijdź pani z pokoja — odpowiedziała Maryna. — Nie patrz... Krew... Wynijdź i ty, jak fces, panie młody. Umrem sama — ja sprosta dziewka góralska, mnie haw do śmierzci nikogo nie trza... Jyno mi ten łaskę zróbcie: nie wołajcie medyków. Ja nie fcem


żyć ani jus nie mogem — ja to cujem... To jyno kwilą. Przypadł Sieniawski na kolana przy Marynie, pod nogi ją objął i jęknął: — Maryś! Odpuść mi! Przebacz! — Z nicego. Tyś beł pan... — Kochałeś ją? — wyszeptała, sło,niiąc oczy, Sieniawska. — J'a jego kohała — rzekła Maryna. — Uwiodłeś ją? — pytała Sieniawska z przerażeniem. — Ja mu się dała, sama. Okfiarowałak się mu — jus nie panna. Pan Kostka mi wieniec z coła sjon, w Ciorśtynie. — Gdziem cię buławką ugodził — odezwał się Sie niawski. — Hań. Sieniawska rozszlochała się. — Co słyszę! Czego się dowiaduję! — powtarzała wśród szlochań. — Nie płaćcie, pani... On wam to kie opowie — we wiecór. Będziecie sami. Opowie, jako my się poznali i ka, na polanie, blizo Toporowyk Sławków... Opowie, jako my się shadzali i jako beło... Pote pan Kostka prziseł — hłopów ratować... On rozgromię! Górali, co ig mój brat, Sobek, wiód panu Kostce na odsiec, twój mąż... Pote mię porwać fciał, posłał zołmirzy... Pote my się ze sługi, z Tomka, dowiedzieli, Izę je jest w Zaborni — hań ja go zatrzimać posła, nie puścić w Hrube... Tomka mój brat zabiel. — To on? Mówiłaś, że go niedźwiedzica rozszarpała. — — Haj. My beli te niedźwiedzie, z brate moim. Pote jęk z Janosike Nędzom Litmanowskim posła panów bić — tobie strzec... — Jak to? — Ja by tobie nie bela dała włosa z głowy sjońć. Sieniawski kolana Marynine całować począł. — Pote jęk się dowiedziała, ize się żenić bedzies — przyjehałak... — By mnie zabić? — oderwał Sieniawski usta od kolan Maryny. — I żonę twojom. No 'to mię mas i sable mas — zetnij mię abo katowi daj, niek domęcy. Z głośnym, przeraźliwym jękiem runęła Sieniawska na sofę turecką i wyć z płaczu spazmatycznego zaczęła. — Cicho! Zmilknij! — zawołał Sieniawski. — Widzisz, że jej źle... Maryny oddech stawał się coraz krótszy, bardziej zduszony, rwany, głowa zwisła jej ku ramieniu. — A to jest moje życie — poczęła mówić półgłosem, jakby niezupełnie już przytomna — łąki i zimy, las, Carny Staw... Mój brat mię za ramie wzion, kie ja się weń zapatrzowała, w głęlbizne... Kazał mi iść, odejńść, ze hań przepaści *... Mnie nie beło piętnaście roków... Ja się zapatrzyła, wpadłak w głębizne... w toń... — Czegoś ty 'chciała? Mów! — szepnął Sieniawski. — Ja was fciała zabić, bok cię zanadto zakohała. Ja haw męki wystała, wystałak piekło za tom firankom — nie 'wypowie nik, nie przemyśli nik... Ale kiejek telo miłości wasej użrała — ja nie was, ja moje serce tem noże przebiła, co go haw z piersi mojej widno... Opadła w fotelu. — Cierpisz? — Nie telo — jyno mię mgli — to jus będzie zaraz... po mnie... — Bież po księdza! — krzyknął Sieniawski do żony. — Nieskoro — i co mi po nim? Nie was ksiądz do mojej duse — powiher mnie weźmie... kazał mi iść, odejńść, ze hań przepaści — Słowa Maryny odnoszą się do urywka tekstu, który odpadł w czwartym kolejno wydaniu Legendy Tatr z r. 1922. Fragment ten zawierał krótką scenę z Sobkiem powstrzymującym siostrę przed upadkiem w przepaść.


Wstrząsnął się Sieniawski. — Maryna! Biużnisz Bogu! W 'chwili skonania może! — Hę — szepnęła Maryna — podź naw, niek ci głowę przitulem, niek cię przy minie ucujem... A to wieś, jako śpiewujom? Hej zahucały góry, zasumiała woda, hej śmierzć mi ulubieniec, a ja panna młoda... Sieniawski ją za rękę ścisnął. — Patrzała ja kiejsi we wodę, w ciemnom... W Car-ny Staw... Zapatrzyłak się weń... Ono 'się mi wej znacyło... Cuł to Sobek, brat, kie 'mię za ramie ujom... Bał się, byk nie wpadła... Wpadłak... Wtem wzdęła jej się pierś, podniosła ręce i krzyknęła prawie głośno: — Stawie! Stawie! Stawie Carny!... Głowa jej opadła. — Jezu! Kona! — zawołał Sieniawski. Sięgnął ręką ku twarzy Maryny — już była martwa. W biełiźnie, z wrzaskiem: ludzie! ludzie! — wypadła młoda pani z komnaty. Sieniawski pozostał przy Marynie sam. Położył jej dłoń na ziębnące czoło, nachylił się ii w usta ją pocałował i w 'ręce obie, i zdawało mu się, że Maryna szepnęła: bądź zdrów! — ale poznał, że to mu się tylko już zdawało. I rękę na czole Maryny trzymając, mówić zaczął półcicho: — Przysięgam ci, iże póki życia mego, żaden poddany mój chłop mieczem, kołem ani ćwiertowaniem karan nie będzie, przez śmierć twoją, Maryna, tak nii dopomóż Bóg i Święty Krzyż! Potem nóż z martwej już piersi wolno wysunął, z krwi otarł i na kolanach zmarłej złożył mówiąc: — A to relikwia święta będzie, którą na ołtarzu w kościele w Brzeżanach zawieszę. — śpij! W tej chwili 'ze światłem wpadli goście weselni, kto trzeźwy o ityle, o ile jeszcze był, i służba wystraszona. — Mości kasztelanie! — rzekł Sieniawski do ka sztelana Rzeszowskiego, ojca Agnieszki. — Gromnice z zakrystii każ przynieść, księży wołać i modlitwy za umarłych odmawiać. A na zwłoki tej dziewki, tej chłopki, Maryny z Hrubego, cztery deski dobowe zbić daj, do Brzeżan ją powiozę i w złoconej trumnie pochować każę. Na obchód pogrzebowy wszystkich waszmościów z sobą zapraszam!


W tenże sam czas wieść po górach poszła, iż dusza pokutująca czy zaklęta panna po nich się włóczy. Chodziła po halach to tu, to tam od niejakiego czasu osoba młoda, naga zupełnie, tylko w trawy, w liście, kwiaty i gałązki odziana, z olbrzymimi złocistymi włosami, które ją jak płaszcz okrywały, przychodziła ku szałasom, gdzie psy w dziwny sposób nie rzucały się na nią, ale tylko oszczekiwały ją i wyły na jej widok i po jej odejściu; jadła i piła, co jej podano, i nie mówiła nic, tylko się uśmiechała. Odzienie, jakim ją okryć chciano, zrzucała. Włóczyła się po Tatrach od wiosny, błądziła po lasach i uboczach, wstępując na hale. Znali ją pod Hawraniem, przy Zielonym Stawie pod Szczytem Kieżmarskim, w Dolinie Zimnej Wody i Staroleśnej, w Dolinie Wielkiej, w Batyżowieckiej, wszędy od południa. Zrazu bali się jej juhasi i uciekali przed nią; później już tylko kobiety strach przed nią zdejmował. Złego nie robiła nic, do każdego się uśmiechała jak dziecko. Miano ją za duszę nie z tego świata, dlatego nikt na nią ręki w żadnym zamiarze nie podniósł, a wiarę ,tę zachowanie się psów zajadłych i atakujących każdego potwierdzało. Gdy jednak razu pewnego zawędrowała het aż ku północy, ze strony węgierskiej Tatr na polską, na ubocz pod Lilijowem, poznał ją tam Franek Marduła, barany pasący, i poniżej pasąca krowy Teresia z Hrubego. Mówili oni z sobą, gdy widziadło się nabliżyło, i w trwodze śmiertelnej za turnicę się schowali, ale gdy bliżej nadeszło, szepnęła Teresia: — Franek! Ze dy to podane na ten pannę, co u Jasiców Toporów bywała, co jom wygnali i ukamienio-wać f cieli, i co z Kretem starym usła? — No no no! I mnie się widzi! — Ale pewnie! To ona! Sama ta! Ta panna, co jom Gałajda w śniegu nalaz! — E, to będzie jyno jej dusa — rzekł ostrożnie Marduła. — Zy ka dusa? Kie ma pięty pozbijane? Dusa by ci pięty po skalak zbijała? Poglądnął Marduła bystro. — Prawda — rzekł, ale bez przekonania. — Ja na nie zawołam — rzekła Teresia i krzyknęła: — Panno! Stanęło widmo niewieście, obejrzało się. — Po imieniu zawołam, Ludmiła jej. Panno Ludmiło! Widmo niewieście stało i słuchało. — Is — słuha. Jyno zgłupieć musiała. Biedarstwo! Ja się jej nie boje, ja idę ku niej. Teresia wyszła zza skały, a i Mardułę wstyd wziął lękać się, gdy się dziewka nie boi, choć nie dowierzał i pięty go o materialności widziadła nie przekonały dostatecznie. Teresia zbliżyła się śmiało. — Panno Ludmiło — rzekła — wyście to som? Widmo ludzkie uśmiechnęło się. — Was Gałajda nalaz? Wyście bywali u Jasiców Toporów, u Sobka i Maryny? Na Hrubem? Was ukamienować fcieli? Coś, jakby myśl jakaś, przemknęło przez twarz półodzianej w liście, trawy i gałązki kobiety. Zmarszczyła czoło, wytężenie mózgu odmalowało jej się w oczach i nagle złapawszy się za głowę rękami, z piskliwym wrzaskiem napastowanego dziecka, kurcząc głowę w ramiona i jakby osłaniając ją od razów, uciekać jęła. Puściła się za nią Tereska i Marduła podążał wołając: nie bój się! stój! — ale gdy ją doganiali, upa


dła na ziemię i jak kuropatwa, gdy na nią jastrząb bije, głową przypadła iku ziemi, rękami ją ciągle słoniąc. — Panno Ludmiło — ozwała 'się Teresia łagodnie — panienko, wyście to? Nie strahajcie się! Pocie s nami do sałasa! Na mleko, na ser. Ale gdy ją za rękę ująć chciała, rozpaczny pisk wydała półnaga osoba. — Waryjak — rzekł Marduła. — Zgłupiała. Daj jej pokój. — Ostawić jom mię możemy. Walki jam zjed-zom, zmarznie abo od głodu zemre. Patrz, jakie to chude, biedne! Skóra i kości. Franek, odejńdź, może se mnom samom pudzie. Oddalił się Marduła i za wielką wantą uik.rył, Teresia zaś usiadła obok leżącej, ale cała jej słodycz i perswazja na nic się nie zdały, a gdy na ręce biedną wariatkę wziąć chciała, taki wrzask rozpaczny zaczął 'wstrząsać jej piersią i z ust się wydzierać, że serce ścisnęło się w piersi Tereski. Nagle Franek wzdrygnął się i ozwał: — Ostaw jom! Niek robi, co fce! To jaj przeznacenie. To prziwilija śmierzci... Teresia natychmiast cofnęła się, przejęta grozą. Półnagie stworzenie porwało się z ziemi i poczęło się spiesznie oddalać. — Zginie — rzekła żałośnie Teresia. — Nie mów nic. Tu jest Duk. Kie Duha nie beto, to jom Gałajda nalaz. Kobieta szalona oddalała się. Szła szybko ku turniom nad Kasprową Doliną. — My się cofany. Tu Duk rządzi. 'Mnie ja'ze włosy stajom. Cafmy się! — Je idyć... Cofnęli się spiesznie. Herburtówna znikła w ska" — Mnie jej straśnie żal — szepnęła Teresia. łach. — Cyt! Nie mów nic. Ka Duh władze, tam się cłowiek nie śmie prociwić. — Po cemeś go poznał? — Zimno mnie takie iprzejeno jak lód. Ja jesce nigda takiego zimna nie pocuł. Mnie ociec opowiedał: taki mróz po kościak ludzi przęseł, kiedy stary Jarząbek na polowaniu miał od turnie odpaść. Palce im do łuków przymarzły. Nie wysło dwa pacierze, Jarząbek się urwoł, z piargiem skała, i gruchnon do przepaście z Koziego Wierhu, dziś hań leży. To prziwilija śmierzci. — Mogli go hycić? — Mogli. Bo mój ociec przed nim, a Jarząbek syn za mim, a ten się uwióz i ręce wyciągnon. Ale już Duk beł. Duk żenię przed sobom. Tak jak matka dziecko do hałupy. Dziadek Jarząbek podział do mojego ojca: jo już ;ze idwa roki przy moim synie Duha cuł. Jo wiedzioł. Teresia się skuliła. — Rany Boskie! — szeptała. — Rany Boskie! Panie Jezu! Panienko Maryjo, miejcie jom w Swojej opiece i nas także... Kret już zemzeć musiał, temu jom samom ostawieł. To straśny świat... Jo by s tych gór uciekła... Bo my tu i tak ino prziśli ze światu... — Wsędy jednako — rzekł Franek. — Przebrało we Panu Bogu scenśliwości. Dał jom wodom, dał jom ziemi, dał jom słońcu, gwiazdom i miesiącowi, nie zna niescęśliwości cłowiecej ni drzewo, ni ziele, ni krowa, ni owca. Na samym ostatku cłowiek stworzony. W samym zadku stworzenia stoi. Nie starcyło dlań boskiego daru. Tak to tak... — Ona już może nie żyje... — Może... Siednijme ka obdalno. Syćko się pasie. Nagle przerażający wrzask rozdarł powietrze. Franek i Teresia popadali na twarze. — Łaska syćkik Bogów nad nami — powtarzał Franek. — Nik jej ratować nie móg. Duh puścieł mróz śmiertelny... Bądźcie nam miłościwi sytka Bogowie niebiescy, ziemscy i piekielni... — Amen...


Ledwo parę tygodni statek był po Zielonych Świątkach na halach, gdy nad doliną nowotarską niebywale licznymi stadami białe rybitwy o długich, wąskich skrzydłach nad wodami krążyć poczęły. Przylatywały one zawsze, gidy wiosenna świętojańska powódź okolicę podgórską nawiedzić miała, nie widywano ich jednak w takiej gromadzie. Miarkowali z tego chłopi, że powódź będzie sroga, sroższa niż zazwyczaj, bo te weredy czują wodę. Ale zadrżała rówień nowotarska. Dwa dni z tygodnia przed świętym Janem deszcz się wzmógł, a dnia trzeciego ulewy całe niebo od strony orawskich Tater pokryło się po południu koło godziny trzeciej chmurą czarną. Zagrzmiało kilka razy i chmura oberwała się na ziemię. Deszcz nie lunął, ale runął z wysokości. W jednej chwili wody poczęły tak pęcznieć, jak 'żmije, gdy się najedzą. W Ludzimierzu wezbrały oba koryta Dunajca, to, które idzie pod kościół, i to, które idzie pod brzeg, gdzie siedzieli Gapka i Wietrzny Kuba, rybak. Między tymi korytami, bocznym pod brzegiem i głównym pod kościołem, rozciąga się szeroka rówień, kamieńcem zwana, trawą w znacznej części porosła, pastwisko gminne, którędy i 'z dalszych pastwisk, z Zardzawicy i skądinąd, bydło powraca i w bród główne koryto rzeki pod samą wsią przechodzi. Na maruszyńskie i rogożnickie wierchy stamtąd widno i na łańcuch Tatr w jedną stronę, w drugą na Gorce, Kluczki, Babią Górę i orawskie wzgórza. Dzieci nieletnie w Ludzimierzu pasały, z wodą obeznane dobrze, od wilków w lecie spokojne, zwłaszcza że lasu w pobliżu kamieńca i pastwisk między rzeką nie było. Deszcze ich nie trwożyły, ale gdy woda, wartko i bystro od Krauszowa, Długopola i Czarnego Dunajca z Kościeliskiej i Chochołowskiej Doliny się tocząca, nagle wzbierać zaczęła, tak nagle, iż w oczach rosła i dźwigała się ku (krawędziom pobrzeży, w popłochu gnały bydło ku rzece, póki jeszcze zbrodzić ją można. Lecz napór wód był tak gwałtowny, że bydło mu się oprzeć nie mogło i wegnane pierwsze krowy co słabsze fala obaliła i toczyć po męcie zaczęła. Na który widok inne z rykiem z wody i od wody się cofnęły, pasterze jęli krzyczeć i płakać i zgromadzone już na przeciwnym brzegu kobiety również krzyczeć i płakać jęły. Wieś poczęła się na brzeg zbiegać. Chłopi z pobliża po konie poskoczyli, a konie mieli rosłe, bo z dawna po wino na Węgry i po sól do Wieliczki jeździli, i wpław na ratunek w rzekę wjechali. Ale choć kilku śmielszych na najlepszych koniach na drugą stronę dobiło, nie wszystkie dzieci, na koń je biorąc, ratować mogli. Więc te, które zostawały, z rozpaczy się im portek i końskich ogonów chwytały, lecz kilkoro czy z trwogi, czy też nie miał ich kto już zabrać, zostało na wyspie. Chłopi batami krowy w rzekę gnali, sądząc, że między konie je wziąwszy przegnają. Ale krowy nagnać się nie dały, a woda rosła. Więc z powrotem puścili się chłopi z samymi dziećmi; mały Jaś Cajków, co przy ogonie Byrnasowego siwego ogiera wisiał, odpadł w prądzie i woda go zniosła. W ten sposób Cajcyna Hanka trzech swoich krów, które w Dunajec pierwsze weszły i utonęły, i syna w jednym prawie momencie pozbawioną została, i tarzając się po ziemi i włosy drąc z głowy, wyła: — Kieby się mi 'beły sytkie dzieci wytopiły, a co-by mi krów woda nie wziena! Kieby się imi beły syt


kie dzieci wytopiły, a coby 'mi krów woda ,nie wziena! Bo dzieci był wydatek, a krowy był dobytek. Dzieci jeszcze miała troje, które płacząc biegały koło szalejącej z rozpaczy matki. Niedługo rzeka wystąpiła z koryta; z dwu stron poczęły 'się rozlewać wezbrane odmęty, a wyspę, na której stało kilkadziesiąt sztuk bydła i kilkoro dzieci, poczęły otaczać wody powodzi. Już ryk krów i lament 'dzieci woda głuszyć zaczynała. Wtem 'nadbiegł Jędrek Fit z głośnym wołaniem: — Ka Zosia?! Ka moija siostra Zosia?! Rąbał on drzewo opodal w lesie, w Grelu, i porzuciwszy .siekierę, pędził na ratunek, bo wiedział, że Zosia z krowami za wodę poszła i że woda stać 'się groźną już musi. — Hań — wskazał mu ręką wójt Sopiarz za Dunajec, bo Zosi nie miał kto na konia zabrać. Więc Jędrek iw wodę skoczył. Silny, młody chłop do pół koryta ramionami i grzbietem wystając z tonią walczył, lecz go zniosło. Rękę w górę wzniósł i pochylił się, rzucił się naprzód, lecz sille fali oprzeć się nie mógł, zatoczył się, ipadł i płynął przewracany prądem. Na ten widok matka ich, wdowa po Michale Ficie, przysiężnym, która niemo nad brzegiem stała, niemo w tył padła. Nikt się nie popatrzał, czy żyje, czy umarła. Nie było głowy na to. —Nastąpił mrok talki, jakoby się słońce zaćmiło. Woda nie rosła już, ale piętrzyła się; od brzegu cofać się musiano. Zachód słońca 'zaledwie znać było w nawale chmur, które tytko bladły w tej stronie. Dunajec wylał .na gościniec, mętny i brudny, zalał ogrody Bartłomieja Fita, Krużlów, Szymczyków, organisty. Rzucono się do chałup bliżej wody stojących na ratunek rzeczy, dobytku domowego, niemowląt, starców i chorych. Na falach już toczyły się pnie z tam powyższych i drzewa powyżej powyrywane. Ciemności potężniały i ulewa mię ustawała w potędze. Za wodą już tylko, jakoby kępę w cieniu, gromadę krów i kilkoro dzieci wtłoczonych między nie odróżniano. Ludzie przed powodzią musieli się cofać coraz dalej od brzegów. Pod wieczór na gościńcu już koniom mad brzuch woda sięgała. Z dachów nawoływano ku krowom i pastuszkom, jak gdyby im to co pomóc mogło. Łodzi we wsi nie było, woda na to zawsze była o wiele za płytka; o żadnej tratwie myśleć nie można było, rzeka by ją była rozbiła, rozniosła i porwała za sobą. Nikt zresztą w całej wsi mad płytką górską wodą pojęcia o pływaniu nie miał. W pola, w stronę lasu wynosili się chłopi nad wodą mieszkający; za szczęśliwych miani byli ci, 'co się dalej pobudowali. Lecz takich było niewielu, bo i Lepietnica od Klifeuszowy gnała z drugiej strony, straszliwie wezbrana w Beskidzie. Gdy wieczór zapadł, kto miał dziecko iza rzeką, powtarzał: czy je też zobaczy jutro rano? Matki i siostry wyły w lamencie. Noc rozpętanych żywiołów, powodzi deszczu, huraganu i ciemności czarnych pomnożyła rozpacz, a gdy blady dzień zaświtał, przed oczyma Górali ludzimierskich widniało ryczące 'morze, na którego wściekłej, spienionej, glinianej barwy fali płynęły domy zniesione z wyższa, które druzgotało w ich oczach i porywało domy ich własne i które pochłonęło bez śladu dzieci ich wraz z bydłem. Nie było widać nic, tylko toń ryczącą, niezmiernie rozlaną. Na myśl, jak woda zbliżać się musiała w mocy, jak rykiem trwożyła śmiertelnie, a stopy podmywała coraz wyżej; jak dzieci chlupotały w wodzie, jak im sięgnęła kolan, brzuchów, jak je obaliła i porwała wraz z krowami, i poniosła gdzieś, naprzód, na głębie pod Sypką, pod nowotarskim brzegiem, gdzie je topielce chwytały, skąd ich już mię uratuje inikt 'nigdy ani nie ujrzy; na myśl, jak te dzieci płakać i wołać o ratunek musiały, nim tonąć zaczęły: matki dosta


wały obłędu, a Katarzyna od Walosa, której syn dwunastoletni utonął, chwyciła topór, pobiegła ku kościołowi przez wodę brnąc, dopadła go i rąbać zaczęła, krzycząc w opętaniu: — Ludzie Ci kościół stawili, cobyś w nim siedział, a Ty kas beł, coś się nasym dzieciom potopić dał?! Kaś beł? Kaś poseł z kościoła?! I rąbała ścianę kościelną, aż ją czterech chłopów, obawiając się zemsty Boga i sroższego jeszcze dopustu, powrozami skrępowało i gębę jej chustą zatkało, aby ibiuźnić okropnie nie mogła i Pana nie wyzywała. 'Cała dolina nowotarska zatonęła w (klęsce powodzi; nawet w wysokich wsiach podhalańskich, gdzie zwykle potoki z hukiem w dół spadały, poginęli ludzie, bydło, poobalały się domy. Lamentem napełnił się świat dookoła. Trzy dni woda gazdowała niszczącą potęgą, niczym nie odparta, niczemu nie podległa. Z Nędzowego Gromka w Kościeliskach, z wysokości nadwodnej patrzał na to Janosik i słuchał, pozberkując obuszkiem ciupagi po kamieniach przed domem. — Wiedziały rybitwy, po co lecom nań skądsi jaze od morza — mówili chłopi dunajeccy, gdy rybitwy po opadzie wód pozostałe na szlamie o-yby i upieczone od słońca, co na niebo z pomroków wyszło, czerwone raki dzióbały. — Taka gawiedź wie. Mądrzejsa je jako cłowiek... Po straszliwych nieszczęściach zimy i wiosny twardy Góral odetchnął, aby niepohamowane puścić wodze chciwości, oszczędności i zazdrości. Wielu woda pochłonęła i zniszczyła całe zasiewy, wielu gruntu części znaczne w rwących odmętach potraciło. Dzieci •były ciężarem rodzicom, starzy rodzice dzieciom. Stary Siuta, gazda ludzimierski miepłony, sam torbę przez plecy przewiesił, kij do ręki wziął i synowi się z chałupy uchylił, po pytaniu poszedł. Bał się, że go zabije. Tak uczyniła niewidoma Kułalska z Ostrowska, Handzel stuletni z Waksmundu. Kępiński z Kliku szowy, który czternaścioro dzieci miał, a któremu woda dom wzięła i cały zasiew zamuliła, dwoje tylko najmłodszych przy sobie i żonie zostawił, resztę wypędził, a że iść nie chciały, biczem bił. Lecz gdy na dolinie nowotarskiej po klęsce świętojańskiej powodzi w oczach kobi&t łzy nie oschły, a chłopom bruzdy się na twarzach, zawsze wyryte, nie izagładzały, gdy wskutek nieustannych deszczów nędzne zboża w żniwa po Wniebowzięciu Matki Boskiej pozbierali i do stodół zwieźli; gdy jesień nadciągnęła i Podhalanie z kolei do zbiórek się gotowali, owsy swoje kosili i w snopki wiązali, i w stołki ustawiali: nie znany poniższym nowotarskim wsiom wróg, halny wiatr, się pojawił. Natura tam nie spała, w Tatrach. Zrazu, przed zachodem słońca, huk było słychać w głębi gór, a potem zza Goryczkowej, zza Giewontu, zza Czerwonych Wierchów chmurki lotne, siwe, pierzaste wybiegać jęły, po czym zawisł nad górami ogromny wał siwych chmur i trwał nieruchomy, aż nagle spychać go jęła moc dmącego wichru i po stromych ścianach skał staczać się począł w wąwozy i kotliny, między turniami Tatr a lasami regli zawarte. Jak olbrzymi wodospad kłębiły się zwały chmur nieprzebranych, po ścianach prostopadle w dół się sunąc. Zadął potem wicher, krótko, gwałtownie, porywczo, z przerwami ciszy. Po czerwonym zachodzie słońca poczęło dąć lepiej, gałęzie się łamały, płytko rosnące smreki samotne tu i owdzie trzasły i powaliły się na ziem. Szumiało całą noc, lecz nad ranem, nim zaświtało jeszcze, runął wiatr. Zakotłował się świat. Huk, szum, wycie wypełniły go, jakby horda szatanów potwornymi skrzydłami łopotała ponad nim. Pęd powietrza to cichł, jakoby się uniżał falisto ku ziemi, to znów wzmagał się i wzbijał w górę jak orzeł szalejący. Rzekłbyś, że olbrzym obłąkany, jak tęcza ogromny, to przypada piersiami ku ziemi, to wznosi się i rękami chwyta za czuby 15 Legenda Tatr


gór, nad światem potrząsa nimi i zgina je poczwarną siłą. Wszystko zdawało się drżeć, a żwir miótł spod nóg jak kurzawa. Wiatr dochodził chwilami do potęgi grzmotu. W .cztery strony świata rozniósł snopy owsa, a nie poruszony jeszcze na zagonach posłał na ziemi. W powietrzu wirowały liście, konary, słoma i ptaki pochwycone zawieją. Wozy i konie wywalały się, ludzie padali. Oddzierały się deski z dachów, dachy całe zrywało i domy dźwigały się z węgłów. Tak wiało dzień i noc, czyniąc na drogach zasieki z drzew obalonych, wyrywając przesieki w lasach, jak drogi i wyręby. Z owsów nie zostało nic — wiatr je rozniósł i wymłócił. Została nędza i rozpacz. Tak klęskami raził Bóg — cała góralszczyzna jęczała zimą, wiosną, latem i jesienią nawiedzona nad zwykłą miarę. Bywały czasy złe. Za króla Zygmunta Starego przez jedenaście lat nic się rodzić nie chciało i od głodu ludzie padali jak muchy, a setki wytruły się jadowitymi grzybami i 'zielami, w których nie przebierano; za króla Stefana powódź trzy razy, rok po roku, Nowotarskie spustoszyła, ale i zimę, i wiosnę, i lato, i jesień, rok cały, aby Złybóg, Czarnoboh, światem rządził, aby łzy nie osychały kobietom i bruzdy, wyryte zawsze na twarzach mężczyzn, nie zagładzały się, i rok cały walczyć o istnienie w całej okolicy polskich Tatr w okrutny sposób trzeba było: ito dojęło ludziom do żywej kości. Patrzył na to Janosik i pozberkiwał obuszkiem topora, 'bijąc nim o kamienie przed chałupą, przed którą siadywał, nogi przed się wyciągnąwszy. 'Starzy zaś gazdowie w Nowotarszczyźnie, na Skalnym Podhalu, ku Spiżowi i Orawie, mówili: — Trza się będzie heba wynieść ka we świat... Syćkie biedy się uwzieny... Jak tak pudzie dalej, wyginieme od głodu... I tysiące oczu mężów, niewiast, dzieci patrzyło na Tatry, ku Liptowu, ku słonecznej, pszenicznej, winorodnej ziemi Niżnich Tatr. Wówczas też “procesjami" ludzie na zbój za Tatry polskie zaczęli chodzić, ale niejednemu to “kreto szło", nie przyniósł nic, dziury we łbie, albo i wcale nie wrócił. Za Tatrami się też przeciw zbójnikom bronić umiano. Nienawiść tylko rosła wzajemna i chęć zemsty od strony węgierskiej. Do Polski nie było po co iść, ale gdy kogo z Polaków złapano, “odpiók". Bito, mordowano, katowano, wieszano na szubienicach i drzewach; zamki w Lewoczy na Spiżu, w Mikułaszu na Liptowie, Orawski * zapełniły piwnice więźniami. Mnóstwo ginęło po prywatnych zamkach i dworach lub gdzie dopadnięci na rabunku czy jego intencji zostali. Choć się ten i ów rzemiosłem zbójeckim wspomógł, biedę w chałupie na chwilę obegnał, spyrek czy mąki przyniósłszy, nikt się nie zratował. A choć i pieniędzy który nabył, nazbijał, ciężko było na wozie o drewnianych osiach gdzie dalej po zboże jechać; na koniach jeździli, ale i .trudno było kupić, i ni pieniędzy na zakup, ni nabytego towaru, ani życia swego nikt pewny nie był, bo i swoi chłopi z dolin wydzierali, napadali, mord był dookoła. Głód jął się szerzyć od północy Tatr polskich i przybierać rozmiary straszne, ciągnąc za sobą śmierć, co się jaze potem zalewała od prace. Janosik Nędza Litmanowski rozdawał, co miał. Ojcowizną i macierzyzną rządzić nie mógł, ojcowie żyli i majątek 'dzierżyli, ale skarby swoje spod buków, jabłonek i spod głazów z miejsc klętych dobywał i ludziom dawał. Czuł on się do tego w obowiązzamki w Lewoczy (...) w Mikułaszu (...) Orawski — słynne kaźnie zbójników polskich, na których temat osnute są liczne pieśni zbójnickie. L e w o-c z a — niewielkie miasto na Spiszu, posiadające warowny zamek; Mikułasz — właśc.: Liptowski Święty Mikołaj (Liptovsky Svaty Mikulas), miasto nad rzeką Wagiem, stolica żupy liptowskiej. (W Mikułaszu zginął w r. 1713 słowacki Janosik); Orawski, właśc.: Orawskie Zamki lub: Zamki, warowne budowle położone na niedostępnej skale, okolone rzekami. Były wielowiekową rezydencją magnackiej rodziny węgierskiej Thurzów.


ku, w obowiązku do swojej pychy, swojej górności, swojej wyższości. Dawał z gestem króla, wspaniale, chciał, aby wiedziano, że biorą i od kogo. Rzucał skarby z miną wielkiego pana, którego żadna klęska ziemska dosiąc nie może, który nie obawia się niczego i od niczego nie jest zależnym. Ale choć było tego mnogo, była to kropla w morzu nędzy i wyczerpało się w końcu. Wówczas Janosik począł myśleć. Począł myśleć więcej i głębiej nad tym, co mu jeszcze w zimie w głowie błyskać jęło. I pewnego popołudnia poszedł ku izbom, gdzie mieszkały mię opodal jego domostwa siostry jego stryjeczne, Krystka i Jadwiga Nędzówne, z bratem młodszym, Wojtkiem. Zastał je 'w czarnej izbie na 'warsztacie przędące, a Wojtuś pod oknem kozikiem łyżnik strugał. — Niek będzie pofalony! Co ta na was słyhno, dziewcęta? — zapytał Janosik. — E, nic 'tyś ta takiego, bracie. A na tobie jak, lepiej? — odpowiedziały dziewki. — Płótno przędziecie? — Haj. — A Wojtuś struga? — rzekł Janosik, siadając na ławie pod ścianą. — No. — I cóż tyś ta tak strugas, hłopce? — Łyżnik. — Pokaże. Ej wiera! Nie ucnie ci się to tak strugać? — E, wieś — odpowiedziała Jadwiga — on by we dnie i w nocy strugał. Przipatrzze się, jakiego świentego Marcina babce z limbowego drzewa urobieł. Wiś? — Ej ha! Ale skądże wiecie, jeże to świenty Marcin? — My nie wiedzieli, ale zaseł do nas pozawcorem Kuba Mrażtucarz, ten temu rozumie, bo sam świentyk seliniejakik struguje, od razu poznał, ize to świenty Marcin. — A tyś wiedział, Wojtuś, kies robieł? — spytał Janosik. — Nie. Dopiero kie mi Kuba podzieli. — No, to i ten Kuba niegłupi — rzekł Janosik. — Ja hojbyk się i trzi dni do tego świentego patrzał, tobyk go nie uznał, co za jeden. No, dziwoty nie mas, każdy temu rozumie, s cym sam robuje. Kieby Kubę wewiedli w las, toby na mnie wołał. Zmilkli. Warsztat warczał. Jadwiga, Krysitka i Wojtuś Nędzowie mieszkali sami, bo ich rodzice odumarli, a do nich nazywało się do Zubkosa, po dziadku, który zębami grube gwoździe przecinał. Wielki czarny kot z błyszczącymi oczami, który siedział obok konewki, powstał na cztery łapy, wygiął grzbiet w kabłąk, ziewnął, podniósł ogon w górę, wyciągnął w tył poza się naprzód lewą noigę tylną, potem prawą i przyszedłszy ku Janosikowi począł mu się o portki ocierać bokiem głowy i ciała i mruczeć. — Kyci! — ozwał się doń Janosik. — Cóż ci dam? Kie nie mam nic. — E, jemu się jeść nie fce, wrodniakowi — rzekła Krystka. — Ptaki hyce po lesie, kiejsi zająca udusieł. Na niego nie ma biedy. — Ale ma ludzi jest — odpowiedział Janosik. — O jest. — Telo lamentu, co nieg ręka Boska broni — rzekła Jadwiga. — Ludzie gadajom, co jus het sytka wykapiom. Zginonć majom Górale. Westchnęły dziewki żałośnie. — Ja beła wcora u Florka, fciałak, coby mi prziseł stojaki naw do warśtatu naprawić, bo on umie, Umar. — Umar Florek?! — zawołał Janosik poruszony. — Otruł się. Grzibem. Zasłak hań, tok ani nie wiedziała, jako wyjńść. Sama przy piersi z dziecke, a pierś wyskniona jak patyk. On leży nieżywy na wyrku. Troje dzieci po izbie łazi, sukajom co zjeść. Jedno dziewce, siedmi roków, skałę tłukalnom od soli lizało. 341


Suka się im oscenila przy hałupie, pięcioro ma młodyk, sytko skucy od głodu, jaze mgli. Śniło się mi całom noc o nik. Jesce, kie wspomnę, to jaze drży serce we mnie. Zaniesłak im, cok mogła. — Dobrześ 'zrobiła. Bieda na ludzi przyślą, co cud. — Ej bieda, bracie, bieda — powtórzyła Krystka. — O bo bieda — dodała Jadwiga. Westchnęły znowu obie. — Dziewcęta — ozwał się po 'chwili Janosik. — Zaśpiewajcie o zbójnikowi, o Janosikowi. — E, bracie, ani się śpiewać nie kce — rzekła Krystka. — No dy jyno kielo telo, niegłośno. Wojtuś podniósł oczy na Janosika. Słyszał on nieraz, bo 'to wszyscy gadali, że gdy Janosik, strycoy brat, hetman zbójecki, chce myśleć, każe sobie o zbójnikowi, o Janosikowi jakimsi, tegoż imienia, co przed latami kiedyś bywał, śpiewać, a gdy co namyśli, “ziem się trzęsie". I dziewczyny wiedziały to, więc cicho jedna za drugą zaczęły: Dalej brzmiała cicho pieśń, a Janosik oczy w sos-rąb sną powale wlepił i słuchał, a gdy prześpiewały 'koniec o szubienicy, gdy zbójnik mówi: Janosik wstał, końcem kierpca 'kota odsunął i rzekł: — Bydźcie haw zdrowi syćka! Dobranoc. — Dobranoc, bracie! Janosik wyszedł przed dom stryków i szedł ku swoim izbom, a gdy był przy nich, włożył dwa palce w usta i gwizdnął. (Rozdarło się powietrze i psy tu i owdzie zaszczekały strwożone. Niedługo z lasu, skąd dym snadź nad chałupą widać było, wynurzył się wysoki chłop i zbliżać ku Nędzo-wemu domostwu począł. Przyszedł potem drugi towarzysz Janosikowy i trzeci — Gadeja, Mateja i Mocarny Stopkowie, Janosikowi towarzisia zbójeccy *. Stanęli w milczeniu, gotowi słuchać, co powie. — Hłopy — rzekł Janosik — ja wam jus radzie! kiejsi, ze pudzieme na wojnę. — No — odpowiedział Gadeja — radziłeś. — Bacymy — powiedzieli drudzy. — No. Strasne biedy na lud przisły. Ludzie marli od biedy w zimie, pote powodzie, mrejom zaś znowa w jesieni i tak jus widzimy dalej będzie. Takie casy nastać obiecujom. Hłopcy, icie pomiendzy ludzi: wto fce se mnom ca wojnę iść, po sytkie dobro, na hieb, na mięso, na wino, na złoto: niek haw przydzie. Do trzok dni ludzie haw majom być. Na Nędzowym Groniku. — I ka pudzieme? — 'zapytał Mocarny. Gadeja, Mateja i Mocarny Stopkowie, Janosikowi towarzisia zbójeccy — Nazwiska fikcyjnych towarzyszy Janosika są zarazem nazwiskami autentycznych zbójników z lat trzydziestych — dziewięćdziesiątych ub. wieku, kończących w sposób naturalny lub gwałtowny (np. Mateja) swą karierę w okresie wczesnej młodości Tetmajera.


— Na hieb, na mięso, ,na wino, na złoto. — W Polskom? — Na hieb, .na mięso, na wino, na złato — powtórzył Janosik. Mrugnęli Gadeja i Maleją 'na Mocarnego: snadż hetman nie chciał nic więcej powiadać. Odeszli. On zaś przywołał celadnika Maciusia i rzekł mu: I siadł przed izbami na ławie, nogi przed się wyciągnąwszy i palce w przypory u portek wsunąwszy. Maciuś wrócił z chałupy ze skrzypcami i zaraz grać począł. Czasem mu Janosik nutę z cicha przygwizd-nął. Czasem z cicha przyśpiewał: Noc szła i gwiazdy w nów miesiąca zalśniły sklep ciemnych niebiosów. Lekki wiatr, który w nocy zwykle przychodzi, podmuchiwał ad turni Czerwonych Wierchów. -Lim — rzekł Krzyś, łapiąc pchłę na karku, do żony swojej, Byrki, która się po chałupie kręciła — stara, wieś? Beł Matejów Wojtek u Gałajdy, pozywał go ku Janosikowi aa. wojnę; na hieb, na mięso, na wino, sną złoto. — E — westchnęła ciężko Byrka — ono by się zdało, a j zdało! Głód! — No — rzekł Krzyś. — Pietrków Franek z głodu zgłupiał; goni po lesie nagi i krzicy. Jagnieska od Kapuściarza samo to. — Więcel takik będzie — rzekł Krzyś, kręcąc pchłę w palcach. Wtem, gdy 'mówili, wpadła najbliższa sąsiadka, Kohutowa, z hałasem, wołając: — Rany Boskie! Co się stało! Żelaznego Topora syn dzieci swoje zarombał! Icie — pedział — ziem Boskom gryźć, kie Bóg hieba nie dał! Stanęła oszołomiona wieścią Byrka, a Krzyś zgniecioną pchłę z palców puścił na podłogę, mrucząc: — Idze, weredo! — i przydeptując ją kyrpcem, zapytał głośno z przejęciem: — Topora Żelaznego syn? Jasiek? — No ha j, Jasiek — odparła baba, Kohutowa. — A słyseliście? Janosik Nędza na jakomsi wojnę woła? Na hieb, na mięso, na wino, na złoto? — No toście i wy słyseli? Dopiero mi mój wej opowiadał — rzekła Byrfka. — Mój hłop idzie — rzekła Kohutowa. — Idzie?


— Pude i ja — oświadczył Krzyś. — Mnie przi Janosikowi, kie my w Polsce wojowali, beło dobrze. Ja się ta moc nie bił, jynok grał i piłek dubelt. Pude. — Symek! Staryś! — zawołała Byrka. — A tyś młoda?! Bassam ci teremtete dziś! — wykrzyknął Krzyś z humorem i oświadczył: — Mój to, wiecie, taki — rzekła Byrka do Kohuto-wej — hojby na świat sto bied się 'zleciało, on się będzie śmiał. — Temu ik tyś ludzie radzi widzom — odpowiedziała Kohutowa, z chęcią patrząc na Krzysia. Krzyś zaś, przez okno ujrzawszy olbrzyma Gałajdę, wrzasnął doń: — Gałajda! Idzies na wojnę? Z Janosike? — Idem! Z Mardułom z Frankom! — Pockajcie! Idę i ja s wami! Jyno 'się pozbieram! Duchem się zebrał Krzyś, trwać nie mogło długo, bo tylko skrzypce pod pachę i ciupagę do garści miał wziąć, zresztą gotowy był; warmuzu, bo nic innego w domu nie było, dwie zimne łyżki połknął i Byrce, która go za szyję obłapiła, dom zdawszy i pocałowawszy ją z mlaśnięciem w lico, a Kohutowej dawszy rękę, z izby w mało czasu wyszedł. Ale przy okienku się zatrzymał i zaśpiewał do wnętrza na pożegmamie: — Beskurcyja! — zawołała Kohutowa i roześmiały się z Byrka, która łzy ocierała, a Krzyś, śpiewając wesoło przez nos: kroczył mały, na krzywych nieco w iks nogach, ku czekającemu nań w rynsztunku 'wojennym potwornej wielkości Gałajdzie. Miał Gałajda w garści ciupagę, której obuchem głazy ogromne łupać było można, która Krzysiowi bez mała pod pachę sięgała, a której lada kto więcej godziny by nie poniósł; ku temu nóż straszliwy za pasem i procę, z której kamienie jak głowy dziecinne umiał Gałajda puszczać. Wyszedł naprzeciw nich Marduła wybryzowany jak na wesele. Pióra z cietrzewia miał za kapeluszem, nowy serdak i portki cyfrowane czerwono. Na jednym ramieniu miał rusznicę, na drugim łuk, za pasem pistolety i noże, ciupagę z kółkami zberczącymi w garści. — E, aleś tyś strasny! — rzekł Krzyś. — A ja by się tobie i tak nie złąk — rzekł pomału Gałajda, patrząc na Mardułę. — Nie zląkbyś?! A ja by się tobie może złąk?! — krzyknął Marduła. — Hę hę hę! — roześmiał się Gałajda miskim basem. — Jak będzie cas, pudzieme za pasy — rzekł Marduła. — Je dyć ta jak pudzieme, to pudzieme — odpowiedział Gałajda i ruszyli w drogę, Marduła naprzód, potem Krzyś, na ostatku potwornie wielki Gałajda. — Wieś, Bartek — ozwał się Marduła do Gałajdy — straśnie się mi dobrze idzie. Będzie cosi! — Może — oświadczył Gałajda. — Zarobek. Lekkomyślny i wesoły Krzyś śpiewał: — Hę, wiś! — zauważył na to Gałajda. Marduła zaś, który miał piękny głos i skłonny był do przekazowania się z bohaterstwem, ujrzawszy kil-


ka kobiet nie opodal, rozdarł się na całe gardło po zbójecfcu, żeby wiedziały, że idzie: Ale Krzyś figlarne oko 'ku niewiastom rzucił i zabrzęczał przeraźliwie przez nos: — Is! — zauważył znowu Gałajda, gdy baby Krzysiowi wygrażały pięściami, szczerząc zęby szeroko z przyjemności. I szli pełni ochoty, nadziei i wiary ku Janosikowi Nędzy Liltmanowskiemu na Nędzów Gronik, spotykając po drodze innych dążących tam uzbrojonych chłopów, a z nimi moc bab, które im towarzyszyły, “zbroje" i pożywienie niosąc (jako jest zwyczaj, że dopokąd można, chłop się babą przeręcza), gwarliwe i mowne na potęgę. Zaszli ku Janosikowi wraz, tamże już sporo luda zastając. Albowiem na głos Janosikowy, naprzód do dalszych wsi posłany, aby bliżsi, którzy pierwej przyjdą, nie czekali, schodzili się chłopi, gazdowie i parobcy het od Beskidu, z dalekich stron. Szli Kliszcze i Zagórzanie od Poręby, szli z Ochotnicy, od Babiej Góry, od Stróż, ze Skomielnej, spod Czorsztyna, od Nowego Targu i hurmem z bliskich wsi: z Ludzimierza, z Niwy, z Rogożnika, z Czarnego i Białego Dunajca, z Leśnicy, z Trybścia i Czarnej Góry, z Jurgowa, z Osturni, z Poronina, z Zakopanego, z Witowa i Chochołowa, z Maruszyny, Wróblówki, Koniówki, z Podcerwonego, z Między cerwiennego, z Rdzawki, z Morawczyny, z Łopusznej, z Ostrowska, z Waksmundu, Dębna, Sza flar, z Zubsuchego i Bustryku, z Dzianisza, Działu, Cichego, z Brzegów, z Muru, z Harklowej, z Knurowa, z kilkudziesięciu wisi dookoła, może do tysiąca ludzi zbrojnych stanęło. Mogło ich być znacznie więcej, ale niektórym baby nie dały iść, niektórym zajęcze sumienie nie dało. A niejeden z tych, co przyszedł z dolnych wsi, z równi nowotarskiej, na wysokich, dzikich skalnych Podhalanów i dzikich juhasów beskidowych i na samego Janosika Nędzę .spojrzawszy, żałował, że się namówił, bo co za wojna dopiero będzie, kiedy towarzysze i wódz samym wyglądem przerażają. Stał Janosik przed chałupą, do wojny już przybrany, od rynsztunku, blach, klamer błyszczący, a chłopi i baby, co go pierwszy raz widzieli, szeptali: — Is, is, taki je wej, hetman zbójecki, złotem malowany... Babom i dziewkom mimo biedy i wojny ckliwo się robiło. Stała kobieta, którą niegdyś martka jej Janosikowi chciała dać, aby się tylko przeciw szlachcie ruszył, co się mu na szyję wówczas rzuciła, a on ją łagodnie odsunął i rzekł: nie ku orłowiś ty, ba jacy ku pawowi — śliczna i młodziutka Zosia Gahutowa z Cichego. Męża przywiodła, a wzdychała i przypiekało ją. Koło Janosika zaś stał sztab: Mateja, Gadeja i Mocarny Stopkowie, i Sablik stary z gęślikami w rękawie, a nie opodal, tuż przy nich, ustawili się mały Krzyś ze skrzypcami pod pachą, wystrojony i uzbrojony, na dziewki rzucający zabójcze spojrzenia Marduła i potwornej wielkości Gałajda, któremu najwyższe chłopy po ramiona były. Dalej, przed drzwiami domostwa, stanęli Janosikowi rodzice, ojciec i matka, starzy, poważni i dostojni, majątkiem i dobytkiem nad klęski i biedy wszystkim groźne wyżsi; Maciuś celadnicek i dwie siostry stryjeczne Janosika, urodziwe Nędzówny, Jadwiga z Krystką Zubkosowe, i brat ich Wojtuś, co kozikiem strugał. Gdy się chłopi i baby grupowali, a gwar nie ustawał,


nagle Janosik zza pasa dwóch pistoletów dobył, tęgo nabitych, i w powietrze nad głowy huknął. Uciszyło się, jakby makiem zasiał, on zaś na pniak skamieniały, na którym drwa rąbywano, wstąpił i powiódłszy dookoła oczyma, ozwał się głosem szerokim: — Ludzie! Biedy was dokucajom, złe was derbi, cysto pięknie wyginonć fcecie. Głód, mór, powodzie, nieurodzaj, se-lijakie niesceńścia was trapiom, co się widzi, ize się s was ino strzępki ostanom. Mnie ta nic. Samemu. Ojcowizna i macierzyzna moja mię itakie casy przetrzimie, a ja sam hoćjek moje złoto i śrybło hudob-nym ludziom ozdał, kie bedem fciał, to go jesce telo przyniesem, co go 'ten ato wielgi Gałajda, hoć on konia na grzibiet biere, nie udźwignie. Od Zelaznyk Bram na Dónaju, bez Żelazne Wrota i Kamienistom Przeleć w Tatrak, my śtyrzej, haw z Gadejom, z Matejom i Mocarnego Wojtkem dukaty przynosili i jak padnie, przyniesienie. Ale na was, ludzie, bieda. Hoć ta i wtóry wyskocy za bucki, to jyno zbabrze. Wstydu narobi, zbójnikem jak się patrzy bądź wto nie będzie, .tak jako i wrona orłem. Mnie samemu tego nie trza, ale się mi was sytkik luto stało. Dziadkowie nasi i pradziadkowie hań za Tatry pozierali. Bo hań nieb, hań zboże, hań wino, hań złoto i ciepło. Doliny do cudu, rzeki rybne, po górak dźwierzyny nie tak, jaiko haw u nas, co się mało kie zając abo sarna trefi, ba jyno wilk i ryś; ptaków moc, a u nas jyno oreł strasny na niebie. A kie wiesna przidzie, to u nas dziwaśka drózdz, a hań jaze drzewa śpiewajom i z łasa ci się wyjńść nie fce, ba ci tak jak złotem! niciami ptakowie śpiewający nogi placom. Jest hań życie! Co wysiejes, to ci zeżre i lic oi telo nie zgnoi ani wiater nie weżnie. Tam radość! Słońce świeci i grzeje, wesoły świat. Smreki konarami obite do ziemie stojom, nie takie, jak haw u nas, wiatrem osiecone; jabka, gruski, śliwy, wiśnie same na ziem od źrałości spadujom. Świnie mozes hować, bo dębo wyk i bukowyk żołędzi telo godnie, co śle same bez lato po lesie wypasom, nie trza karmić. Krowy jedna jak trzi naskie, woły siwe okrutne, konie jak śrybło! Tam ziem! Dziadkowie i pradziadkowie nasi za Tatry pozierali, a babki i prababki naskie śpiewowały: Dziadkowie i pradziadkowie nasi pozierali za Tatry, a babki tek śpiewowały ze cemu? Bo się im w tej twardej nasej, zimnej, biednej, skalnej ziemi góralskiej hańten bogaty świat śnił i nocami gwarzili o nim, a biadkali w roki głodów, moru, powodzi: e cemus my tyś nie hań, 'za Tatrami, kie my pono haństela, przed wiekami na polskom stronę prziśli? Tak se gwarzili sami do siebie abo poniiendzy się uradzali! Hań ziemia bogata! Hłopi! W Luptów, na Uhry, za Tatry was powieść fcem, ja, Janosik Nędza Litmanowski, hetman zbójecki, cok ipo Uhrak zbójował, na ślakcie polskiej za hłopskom krziwde się mścił i króla polskiego na jego gazdostwo po śwedzkik trupak wewiód! Idziecie se mnom? Długa chwila milczenia zapanowała pośród obecnych, gdy nagle zachwycony Marduła i olśniony Krzyś na gardła razem zawiedli: a po nich chłopi, baby, tysiące głów powtórzyło: Las zahuczał i gó.ry zahuczały. Chwycił Sablik gęśle z rękawa guni, Krzyś skrzypce spod pazuchy, toż 351


Maciuś celadnicek Janosikowy po skrzypce na wyżkę, nad izby skoczył. A że 'ten i ów chłop fujarę, gęsiołki, 'kobzę, piszczałkę na wojnę z domu zabrał, żeby mu drogami iść było weselej, zabrzmiał las od muzyki i zabrzmiały góry lesiste w Polanach. Lecz Janosik jeszcze mówić chciał i z dwóch drugich pistoletów, bo ich miał cztery za pasem, wystrzelił. Ucichło, on zaś powiódł dookoła po ludziach oczyma i ozwał się głosem szerokim: — Fcecie iść, to was powiodę! Panów luptoskik, grafów i baronów na gałęziak obwiesieme, zamki ozbijeme, hajduków pańskik i biskupik, żołmierzy i zupanów madziarskik pobijeme, wojaków ozezenieime! Ja sam s towarzisami, s łemi haw trzoma: Gadejom, Matejom i Mocarnego Wojtkem, za regiment wojska obstoje! — Idzieme! — ryknęli chłopi. Naówczas gęśle, skrzypce, fujary, kobzy, piszczałki zabrzmiały, aż się niebo wzdrygło. Janosik ojca i matkę w ręce zmarszczone pocałować przystąpił, a oni go w lico pocałowali, poobłapiały go za szyję siostry stryjeczne, Krystka i Jadwiga Zubkosowe, celadnicek Maciuś w rękaw go od koszuli pobośkał, i Janosik, na czoło wyszedłszy, strzałem z rusznicy dał znak gotowości. Z płaczem, krzykiem, jajceiniem żegnały baby chłopów, mężów, ojców, braci, kochanków, synów. A Sobkowi Toporowi z Hrubego, który z łukiem przez plecy, z pistoletami i ciupagą w ciżbie stał, przypomniał się ów pochód wiosenny, kiedy po raz ostatni jako baca owce na halę ku Czarnemu Stawowi wiódł, kiedy potem pan Kostka z 'marszałkiem Łętowskim na halę przybyli, kiedy później pod Czorsztyn odsiecz panu Kostce wiódł i przez dragonów Sieniawskiego za Nowym Targiem rozgromiony został — a później Beata Herburtówna miłowana, wojna ze szlachtą, Maryna siostra przepadła, znikniona w świecie... Hej, mocny Boże!... Sobek westchnął, splunął i ciupagę w garści ścisnął. Krzyś zaś grał mrucząc, siekierę krótką na łokciu zawiesiwszy. W Kościeliska Dolinę Janosik ruszył i chłopów prowadził, a baby za nimi ogromną hałaśliwą bandą ku odprowadzeniu postępowały. Było po południu, dzień mglisty i wilgotny. W las wstąpili olbrzymi, co zaraz nad Nędzowym Gronikiem się zaczynał. Przez Kamienistą Przełęcz popod Bystrą Janosik chłopów przewieść chciał, poddowódz-two między trzech swoich towarzyszy, Sobka Topora, a dwóch Nowobilskich z Białki i dwóch sołtysów od Nowego Targu rozdzieliwszy. W noce bez spania on sobie Liptów dla polskich Górali zdobyć umyślił. Niejedną noc na tym bezsennie strawił i niejeden raz sobie o Janosikowi, o zbójnikowi, śpiewać kazał, aż mu plan w głowie śmiałej dojrzał. Ziemi na Liptowie i południowym Spiżu, i dalej, w gemerskim, trenczyńskim komitacie i ku Koszycom było dość — mieli się gdzie podziać i słowaccy, i polscy Górale, a Słowacy za wolność spod straszliwego ucisku madziarskich panów z otwartymi rękami pobratymców zza Tatr powitają. W niespane noce śnił Janosik rzeczy wielkie i cudowne. Śnił krainę szczęścia, sytości powszechnej i dostatku, a by ludzie nie rdzewieli i duch w nich nie upadał, śnił wyprawy dalsze, już nie za Tatry, ale za Nitrę, za Niźnie Tatry, za Fatrę, Matrę, He-gyalię, na Morawy, na Śląsk, do Austrii, na równie węgierskie pod Komarno i Budę. Śnił się i marzył Janosik hetmanem chłopskim jeszcze nie takim jako teraz... I śniła mu się wdzięczność ludzka, miłość, sława, hyr po świecie... Za plecami zaś jego Krzyś opowiadał: — Jus gotowe jeść mieli, jyno jesce matka podziała Sowizrzałowi: lejdze wartko na ocet! — i dała mu gros. Kie poseł, za rok prziseł, ale się na progu utknon, prasnom flaske i ozbił jom. Hy — pada — taka to we j wartka robota.


Śmiali się idący za Janosikiem chłopi. W wąwóz Kościelisk! wkroczono i bramę nad Dunajcem minięto. Na polanie, gdzie chłopi miętusiańsey siano kosowali, rozkazał Janosik babom odstąpić i do domów powrócić. Z płaczem, ale i radością, że zdobyć bogaty kraj idą, kobiety chłopów żegnały i gromadą zawodząc do domów poszły. Wysofeo brzmiało po lesie: Janosik, Janosik, twoje biłe ruce... Drogą żelazną *, górniczą, pomiędzy olbrzymi stary las kroczył pochód ku źródłu w dwie strony płynącemu, ku wodzie tajemniczo spod skały wytryskającej, pod straszny ów, zapadły w turnie żleb, kędy woda w ulewy męty przelewała przez głazy, gdzie smoki, strachy i dziwotwory mieszkały i gdzie nikt bez grozy i niepokoju nie wstąpił na ślizgie kamienie popod wilgotne prostopadłe ściany wapienne. — Haj — mówił Sablilk — Mnik mieska. Haństela, kie powódź ma być, wyhodzi z kagańcem w ręcy. Hań on dziewcęta poruwa, pasterki abo te, co na jagody idom. Hań zginena Salka Pokuscarzowa z Miętustwa, Kasia od Komperdy z Carnego Dónajca. I dziwozony hań siada j om, i smoki okrutne, oćwiary strasne, z trzoma głowami: jedna barania, druga wilca, a trzecia cłowieca abo sowy. Haj! Ciało ma wilce z rybiemi skrzelami. Z jam wyzierajom, a kogo hycom, to ig. Ani się niedźwiedź nie wybroni. Beł śmiały polować, Marduła, on temu Frankowi Mard.ułowi jakisi prapradziadek przydzie. Byka kie za jeden róg dopad, to na ziem prasnon. Na niedźwiedzie hadzał z procom, a kie ubiel, to sam na plecak do wsi prziniós. Ani nie pruł; z bańdziochami przyniós. Hoć się mu zaśmierdział, to pokazał, kiciom siełe ma. Bywujom niedźwiedzie, co i do dziewieńci centów wazom. Haj. Razu jednego stracie! się mu niedźwiedź, co przed droga żelazna — tzw. droga Pod Reglami, którą w latach funkcjonowania w Tatrach kopalnictwa i hut (od XV wieku aż po lata siedemdziesiąte ub. wieku) przewożono rudę z Doliny Kościeliskiej do Kuźnic.

nim uciekał. Bez przełącke z Hohołowskiej Doliny. Ale jemu ta niedźwiedź pilno nie uciók. Noc beła ciemna, Marduła beł hłop śmiały, ale nie móg za nim iść po ćmie. Słozył watrę na płasience na kraju i siad. Co się działo, to niewypedziane rzecy! Całom noc barany becały, wilki wyły, sowy hukały, a i głosy ludzkie słyhno beło. Cosi w żlebie cud robieło! Marduła nie jyno nie usnon, ale ani nie log, ba jyno siedział i ciupagę w garzci trzimał. Widziała się mu ta noc za pięć nocy. Lemze namieniało na świtanie, Marduła wstał, ciupagę przy nim, proce miał nagotowio-nom i idzie. Nalaz jyno kości z niedźwiedzia. Ja tak uwazujem, że go hań niś miały zjeść wilki ani liski ogryźć. I on ta tyś tego nie radzie! pote do ludzi, Marduła. Padał, co hań nawet mało znać beło, coby się niedźwiedź bronie! komu abo cemu. Taka potwora z trzoma głowami musiała go wej przysiednonć, toż to wartko nieżywy beł. Ono jyno pote się ig musiało więcel zlecieć i o mięso się wadziły abo może i bieły między sobom. Temu telo holofu beło. Ale po nik oślady nie .mas, bo to duhy. Do samej śmierzci to Marduła opowiadał. Haj. — Słyseliście? — wyrwał się z szydercza któryś dowcipniś z dalszych wsi, z nizin, gdzie im te rzeczy obce były. — Słysałek; prosie kwiknońć — odpowiedział Sablik, mgliste, sępie, stalowe oczy zwracając na śmiałka. — Dostałeś, siedź ciho! — ozwały się głosy i dało się słyszeć kilka klapnięć po kapeluszu. Mędrsi chłopi wiedzieli: kto Sablik. A zaś Krzyś mówił: — W jednej wsi beła taka baba straśnie mądra. Syćkom prawdę wiedziała i wse ludziom wróżyła, co wtorego cłeka ceka abo kie umrę. Nalaz się hłop, co się straśnie śmierzci bał, i poseł do niej. Zapłacie! jej dobrze, bo jej dwie kury dał, coby mu jyno pedziała, kie umrę.


Ona mu podziała, ze jak pudzie do młyna, wywali się, to jus po nim, to zaraz umrę. On uwierzę! i kie seł do młyna, ślizgawica beła strasna, juści raz się wywalieł. Leży i ceka, kie przydzie śmierzć, coby umar. Przileciała świnia i zacena mu worek ze siaciem targać. Tardze, tardze, a on nic. Leży. Jaze kie się tężej wziena do niego i jus owies jadła, hłop zacon krzyceć na nie, haj, żałośnie: — Je ksy! Pudzies do hłewa! E, myrsyno jedna, kieby ja tez hoć końdek żywy beł, dałbyk ci tez, aj zebyk ci dał!... Dalsze słowa opowiastki Krzysia zagłuszył śmiech ogromny. Śmiali się chłopi, aż dolina dudniała. Jeszcze tylko tyle słychać było: — Babsko miał wielgie i tęgie, juści taka hłopa owładze. Milońsik bieda zjadła, aj zjadła, namocyła powróz. Trzi dni się mocył... ...endecki się robieło... Jyno ty, hłopie, bab słuhaj, to ci wse źle wyjńdzie... Jedna ci nagada bzdur, a druga cię za to pote rozumu naucy... — Hej wiera, naucy! — westchnął któryś z głębi serca ze słuchaczy. — Cy cię naucyły, Scepan? — zapytał jakiś sąsiad. — E, jaze mu włosy wyprzały pod kapeluse! — Wto wie, od ceg'o?! — Bajto! Krzyś obejrzał się, łypnął ku owemu Szczepanowi z Lasku czy z Niwy figlarnym okiem i zanucił: Salwa śmiechu zatrzęsła lasem, Użaliło się na to wspomnienie młodemu sercu, co w -tłustym ciele któregoś parobka z Długopola mieszkało, jakiejś osławionej w domu Bronci czy Marysi, i na wsiańską powolną nutę żałośliwie zawiódł: ale stary satyr Krzyś w te pędy go na tę samą nutę cynicznie wyszydził: a żałośliwie, a ozwlekle, po długopolsku... Ale słynny z pięknego głosu Jędrek od Walinej z Zakopanego zawiódł, a wszyscy ucichli i słuchali: Tak śpiewnie i wesoło, i rzewnie szły twarde, osiekałe i lekkomyślne chłopy góralskie na wojnę, na hieb, na mięso, na wino, na złoto. Tylko jeden Szymon Bafija z Działu, chłop koło lat pięćdziesięciu, którego okrutna, wściekła nędza wygnała z chałupy, wysoki, chudy z natury, a wychudzony niedostatkiem jak drewno, z ptasim z głodu profil&m i świecącymi jak próchno w nocy oczami, ponuro poglądał po czarnych, odwiecznych smrekach, zwieszających z uboczy nad idącymi konary. Skąpać w domu czy zginąć za Tatrami było mu jedno. Odszedłszy z chałupy, przynajmniej nie patrzy na podobne do szkieletów żonę i dzieci. Szedł z kosą na ramieniu na sztorc nastawioną, słaby tak, że ledwie nogi powłóczył. Sam się ze siebie w duchu śmiał — dziecko dobrze uchowane przewróciłoby go na ziemię. Nędza, bez której dnia ani godziny, ani minuty nie przeżył, odebrała mu wszelką zdolność wiary. — Zginie Janosik i wyginieme sytka — myślał —


ale to jedność, tu cy hań. Taka śmierzć węgierska, jaka i polska. A moi ta by i przy mnie wykapali... Szymon okropny los przewidywał, okropny koniec wszystkim, ale szedł. Widział on Janosika na haku za pośrednie żebro powieszonego, a koło niego szubienice, jak okiem sięgnąć, a na nich chłopi wiszący. Minęli czynne za królów Zygmuntów kopalnie żelazne i srebrne, poopuszczane sztolnie, kędy hawiarze rudę dobywali, i przyszli na miejsce, gdzie kościół miał stać * i w ziemię się miał zapaść. A to dla ogromnych grzechów górników, którzy 'diabłom dusze zapisywali, byle ich diabli do żył metalu wiedli. — Toż to dobrze 'nie bardzo — mówił Sablik — zgniewał się Pan Bóg i z kościoła w łunie wyseł, a lemze jyno •wyseł, diasek przileciał i kościół w ziem wepchnon. Trzi dni go pchał i 'trzi .noce, bo się kościół, hoć bez Boga, na ramieniak krzizów na dahu i na wieży stawiał. Jaze go wepchnon. Ale zwony pod ziemiom zwoniom, bo hań kościół niezmierwiony, cały stoi, jaki beł. Jus go i odgrzebać prógowali, beli tacy Jawolcykowie z Cihego, bo hań śrybe'1'ne i złote sprzęty, kielichy, monstrancyje, ornaty ostały, ale się dokopać nie mogli, tele dale do ziemie wjahał. Ale hań stoi, jaki beł, i zwony w mim na Janioł Pański zwoniom. Haj. Więc chłopi idąc słuchali i słyszeli pod ziemią: din — don — din — don, a święta groza przenikała ich członki. Nabożny Szymczyk z Ludzimierza klęknął i chciał pacierz zmówić, ale go obok kroczący Kułachów Pięter w ramię trącił: — Wstańcie, kumotrze! Cóż się będziecie modlić, czynne za królów Zygmuntów kopalnie (...) kościół miał stać (...) — Mowa o Starym Kościelisku, tj. o polanie Kira Miętusia w Dolinie Kościeliskiej, na której znajdował się ongiś kościół. W miejscu kościoła wzniesiono później tzw. kapliczkę zbójnicką. Na końcu polany dotrwały do ub. wieku stare zabudowania górnicze.

kie hań Boga nie ma! Nie słyseliście, jak ten stary Podhalan padał, ize w łunie wyseł? Niemniej czyniło wielu znak krzyża, Krzyś zaś zauważył: — Będzie się hań diasek ucył na orgainak grać, bo się nie musi świenconom wodom przi dżwierzak zegnać. Gdy zaś Smreczyński Staw i Tomanową Polską po boku mieli, ozwał się Sablik: — Jest hań na polanie pod Tomanowom skamieniałe owce i juhasi przi nik, i psy. Jednego lata biedy przisły wielgie, psoty i ludzie ik tak naśli, kieby zamarźnionyk, lód na nik beł, taki sreń. Skamienieli. Owce się do kupy zbiły, a juhasi przi .nik siedzom, jeden przi drugim. Oni pono beli kajsi z precka, ode wsi, jaze spod Obidowy. Bo to beło dawno, jesce haw pod halami ludzie nie mieskali, ba ze światu, z dalsa z owcami paść przyhodzili. Haj. Tozto miał baca jakomsi kohanjke, straśnie wierna mu bywała. Kie się du domu nie przyredykali z hol z owcami pod jesień, wziena jom niespokojność i posła sukać. Jidzie, jidzie i zasła, i uwidziała tyk skamieniałyk juhasów i bace miendzy niemi. Od żalu się hań w ten Smrecyński Staw r.uciła. Kie ciemna noc, na nowiu abo na wietku miesiąca, we psotę, w siompawice, co mało co bez gme widno, wyhodzi ta kohanka tego bace z wody i jidzie hań na polanę, ku niemu. Te skamieniałe psy zacynajom skuceć, haj, 'żałośnie, a jeden juhas, co kobzę miał, brzęcy, ale tak, kieby mu wej płakało w miehu. I ona jajcy po lesie, płace, coby i śmiałego przejena. Tak to wej się udarzy, seliniejako, roki lecom, wieki się mijajom, a ono wej 'trwa, aj trwa. Nie zginie, Haj. Góralom z wielu wsi, którzy Kościelisk nie znali, wydawała się ta dolina jak zaczarowana. Owe strome podniebne skały, w mroku, końcami czerwone i ogniste od zachodzącego słońca, po których las się wspinał i po których miejscami płynąć się zdawał; owe turnie przedziwne, mnichy, olbrzymy, widma, sowy kamien


ne, przy nieustannym, jednotonnym, posępnym szumie wody serca przejmowały poszanowaniem i niepokojem. A szli rozmawiając o nędzy swojej, o biedzie, o klęskach, co ich na wojnę za Tatry gnała — na hłeb, na mięso, na wino, na złoto, którego w Polsce brakowało. Potem, gdy wąską ścieżką leśną wśród olbrzymich, mchami orosłych drzew przeszli i wstąpili na zgubioną w lasach Halę Pyszną pod Bystrą i Kamienistą, skąd widno było ku Kamienistej Przełęczy, Janosik im na noc się rozłożyć rozkazał. Ziskrzyły się krzemienie o ocel w tórbce przyniesione i mnogie ogniska zapłonęły. Nie warzyć strawę, bo tej prawie nie było, ale się ogrzać, bo wicher od wschodu na pogodę wiał i ziombił. Pośród mnóstwa migotliwych mgiełek stu barw niebieskich, szafirowych, złotych, szmaragdowych, brązowych i srebrnożółtych, jakoby przelatywał niezmiernie wartko i rwał się w strzępy jasno świecący sierp miesiąca na niebie niebieskoszafirowym, pełnym niknących i odsłaniających się spod szybkich mgiełek rubinowe i szafirowozłotych, zwiewnych gwiazd. Niebo całe grało muzyką barw jak skrzypce wysoko strojone, na których nie ozwie się gruby ton, ale które jakoby płoną całe migocącymi, świetlistymi dźwiękami, wartką, śmigłą ręką mistrza dobywanymi. Dzwoniła w miesiąc i w gwiazdy przewiej obłoczna nieba, rozścielona ponad skałami, kędy cisza wiekuista leżała w wichrze i wysokości. Patrzał w górę Janosik, ległszy przy watrze i z wolna szerokim głosem zaśpiewał pieśń starą, którą rad w górach wysokich śpiewywał: Pasat Jano dwa woły, pasat Jano dwa woły, dwa woły, Szeroko brzmiał na las potężny głos hetmana, któremu nikt wtórować nie śmiał. Unosiła się siła Janosikowa pieśnią z piersi, która muzyce nieba odegrać muzyką czuła się zachwyconą. A gdy echo Janosikowego głosu przebrzmiało i chwila uszła, na dole Legenda Tatr 361


bytych z rękawa czuchy gęślilkach, wsparłszy je o ramię, zabrzęczał Sablik siwowłosy i po chwili śpiewać począł: — Tak se wej stary Maciek Siecka nieboscyk apiewował — począł mówić Sablik — kie jus na polowanie hodzić ustał. Nie beło nadeń koziara. O bo nie!

Cy kraść, cy strzelić, cy z proce. On i żywe koźle za nogi hycieł. A to bóło tak: log na takiej pułece nad Wielgim Ogrode w Hrubym Wierhu, w turniak, na grzibiecie, a my nań z brate Józke kozy nagnali. Wąsko beło, tozto kozy bezeń skakały. Ha j. A koźle, co na zadku hipkało, on dopad za nogi. Dobrze, co go nie zrucieło, bo hań strasne przepaści. Zniós go dołu, do wsi, i plekała go domowa koza, sało, ale zdechło. Abo mu dyhać beło nisko, abo mu mleko nie hasnowało — nie fciało się hować. Nie. Rzadko on w doma na Łązku siadował, bo go to nie ciesyło, 'ba go jyno góry ciesyły, tak jako i orła. Ale pote bieda na niego przisła, dyhawica go hyciła, co ani kroke pod górę krocyć nie dało, synowie się za zarobke ozIec.ieH, ka'jsi 'na Uhry pośli, to se on biedny przed hałulpom siedział, pozierał ku wierhom i tak se lamentował. Jaze usłysała śmierzć, co kanysi bez Łązek sła, zlutowała się nad nim i wiziena go. Ha, j. Zachodziła powoli noc. Niebo ciemniało, z niebieskoszafirowego stawało się 'ciemnogranatowe, prawie czarne. Wiatr rozdął mgły i na pośród nieba zawisł w bezdni szczytom i mgłom niedosięgły miesięczny sierp, białosrebrny, lśniąco błyszczący, z różową osmużką, ostrym brzegiem na niebie wycięty. Orły i jastrzębie, ogniskami pobudzone, odzywały się pociągłym piskiem z turni, a z 'wolna las napełnił się rykiem, bekiem i jakoby fujar olbrzymich przeraźliwym głosem: to jelenie odprawowały po polankach leśnych rykowisko. Po kosodrzewinie, poniżej po lesie i dookoła po upłazach szumiał wiatr. I jakby jedną myślą z tysiąca piersi dobyty, zagrzmiał w pustynie skalne krótki śpiew, westchnienie zbójeckie:


Powoli cichła gwara ludzka. Jednych począł morzyć sen, a drudzy myśleli o tym, dokąd idą, po co i czy wrócą jeszcze? Niedola ich na wojnę gnała, na zdobycie ziemi... Koło Janosika towarzysze już spali, nawet Sablik mamrotał przez sen, choć on nieraz noc całą przeszeptał sam do siebie, we watrę szyszki i gałązki rzucając. Zasnął i on, jeden tylko jeszcze Krzyś jedno oko miał otwarte i nucił, stary zbereżnik, pod nosem: i chrapnął. Ale Janosik nie spał. Wracał pamięcią w tę noc, kiedy z leśniczanką Weronką obcował, która się go pytała; wrócisz? — której rzekł: wrócem — która mu mówiła: takiś mi jak ten las — której rzekł: bierem s tobie miód, jako pscoła z beżu... A potem się mu jęło marzyć. Rozszumiał się las pysaniański, wiekuisty las... Waligóra z Wyrwidębem, Pętorzek z Wódpuscem, Łamiskała z Walilasem wielcy Toporowie, co Hrube wykarczowali, i potężny przodek Janosika, Jano z Gronia, który sam jeden halę Miętusianów napadał, bacę i juhasów pobił i siedm sto dojek uwiódł, miętuskich gazdów zniszczywszy, że potem wołali: nędza! nędza! — a stąd mu nazwisko Nędzy nadano — przyszli mu na pamięć. Ogromny, wiekuisty pyszniański las szumiał i kołysał mu ich wielkie, nieśmiertelnej chwały postacie. Waligóra, Wyrwidąb... Pętorzek, co rzeki pętał, z tramów olbrzymich jazy budując. On, powiadają, Dunajcowi w Ludzimierzu koryto odwrócił, pod brzeg nowotarski go gnając, a tylko błotne, sitowiem zarosłe Mocary i Dunajcyska, gdzie kaczki dzikie siadują, po dawnej rzece zostały. On, powiadają, potok na dom młynarza w Ratułowie w czas powodzi przy kopą lecący piersią swoją zatrzymał. Szeroką miał pierś. A młynarz córkę piękną. Wódpusc, co potok w Kalatówikach spod głazów puścił, bo mu się wody lufo stało, że pod skałami jęczy i dobyć się nie może, którego bukowianie prosili, aby im w ich gołych, suchych wierchach źródła pootwierał, i byłby to zrobił, ale go zmierzili, bo chłopi od wiatru ustawnego postrachane włosy mieli, a na każdym włosie wesz siedziała, co właśnie często i Krzyś opowiadał. Zbrzydzili go widokiem niechlujnym i do dziś wodę z doliny w lecie na wózkach, w zimie na sankach w beczkach do chałupy wywożą. Oni dwaj się stawili ze sobą, Wódpusc, że w Kościeliskach w źródle wodę puści, Pętorzek, że ją zatrzyma. Ale gdy Pętorzek jeden strumień wody piersią swoją zatrzymał, Wódpusc w drugą stronę strumień zwrócił, a gdy Pętorzek nie mógł zdążyć na obu korytach hamować, zakład przegrał, wszystko złoto w Krzywaniu. Za to Pętorzek wodę na Czerwonym Wierchu, co się wysoko w słońcu grzała, skałami tak olbrzymimi zawalił, że jej Wódpusc odkopać nie mógł i musiał jej jamę w skale kuć i w Kościeliskach dopiero spod skały ją puścił, a kuł jamę w Czerwonym Wierchu trzydzieści lat. Od huku i łomotu wewnętrznego góry pękały i stąd tak straszne krzesanice Kościelisk! wąwóz obiegły. Oni, gdy deszcz gwiazd spadł w Kamieninej Dolinie pod Czerwonymi Wierchami, zwadzili się ze sobą. Pętorzek staw święcący z gwiazd utworzył i kozice w nim kąpał, że jak złoto błyszczały i góry od nich zalśniły, a w nocy zdawało się, że płomienie po górach się snują; ale zazdrosny pasterz owiec, Wódpusc, rozdarł skały i staw wąwozem spuścił i piargami zasypał, a ten wąwóz w Kościeliskach leży i potwory w nim siadają. Wódpusc owce pasał, Pętorzek stada kozic, juhasi byli setni. A gdy Wódpusc ze stawów dla swoich owiec rzeki jął puszczać na hale poniższe, Pętorzek


dla swoich kozic jął stawy 'budować w niezmiernej wysokości Tatr, 'kędy się owce przybliżać nie śmiały. Za to mu orły .na Wyżni Staw Teriański skrzydłami lodu nazwlekły i staw lodami zawaliły. 'Oni chwałą swoją napełniali góry i doliny — Waligóra, Wyrwidąb, Pętorzek, Wódpusc, Łamiskała i Waliłaś Toporowie, co Hrube wykarczowali, Jamo Nędza z Gronia, co Miętusianów do nędzy przywiódł. I wielu, wielu innych, choć mniejszych potęgą, było później. Saiblik o nich pieśni śpiewać znał, o wielkich zbójnikach Nowobilskich, o Woj'tku Malcu, również z Białki, co sto lat mając, hajduckiego tańcował i pod Murań na Spiż woły chodził kradać, o wielkich strzelcach, co niedźwiedziom kufy i łapy rzemieniami wiązali w lesie i w doliny na barach je nieśli, o śmiałych chłopach, co z królem wężów i jego zastępami; z Tatarami; ze zakutymi w zbroje rycerzami, którzy dziewki porywlali, walczyli zwycięsko. Ogromny pyszniański wiekuisty las kołysał Janosika szumem o sławie przodków. Lecz większą on sławę posiąść mógł, lud cały z biedy, nędzy, ubóstwa w krainę dostatku prowadząc. On jakoby (królem nad narodem mógł stanąć, świat mu na nowo stwarzając. Odmienne życie, życie szczęścia chciał Janosik Góralom swoim stworzyć. A wówczas w dalekie wieki szumieć będą wsze lasy tatrzańskie jego imię: zbójnika nad zbójnik!, mężnego nad mężne, hetmana nad hetmany. Błogosławieństwo polskie i groza węgierska imię jego wieńczyć będą, jako świerki zielone wieńczą strzelistą turnię w Białem pod Giewontem. I zdjął Janosika sen. A gdy się ocknął i spojrzał inad siebie, już na bielejącym 'niebie gdzieniedzie tylko migotały gwiazdy. Nadchodził świt. Wówczas powstał on i gwizdnął. Świst ten, jak tysiące strzał, roztrysnął się dokoła i las sobą napełnił. Dźwignął głowę z ziemi Krzyś i mruknął: _ Hej, babie w rzyć! DSasi temu na zębak pazdury brusom! Niejednom, kieby słysała, jako kiebyś sydłem żgnon. Telo jom podruci na pościeli. Myślałaby, ze wto wie co? Cy jom diabeł igłom na nitkę nie nawłók?... Porwali się na znak hetmański Mateja, Gadeja, Mocarny Stopkowie, siadł na trawie stary Sablik i dłońmi po wilgotnej trawie pociągnąwszy, twarz sobie i oczy rosą przetarł; pobudzili się chłopi. Marduła trzykrotnie w górę wysoko na ochotę podskoczył i palcami obu rąk 'mocno się trzykrotnie po skórzanych piętach od kierpców trzasnął. I zaraz cokolwiek, co jeszcze kto miał, zjadłszy, w pochód dalszy, na Kamienistą Przełęcz, ruszono. Bielał świt, gdy po czerwonawych piargach i zżółkłej jesiennej trawie, zimnym szronem pokrytej, w chłód po uboczy wspinali się chłopi, a gdy ostatni wyspimał się na siodło i przepad stromy, świecił się w zorzy porannej świat. Jasnoróżowo błyszczało 'niebo spoza Krywania i blask złocisty padał na ciemnozielone Niżnie Tatry Liptowskie, a dolina u stóp jeszcze leżała w mroku. A gdy powoli światło stopiło mrok, ukazały się mgławice szare nad ziemią, nieruchome. Ale z wolna poczęły rzednąć i przedzierać się mgły, ukazały się białe dziedziny, wsie i miasta i zasrebrzył się bystroprądy Wag. Prybilima, Królewska Lehota, Poręba, Hradek, Mikułasz — liptowskie wsie i miasta, gdzie bogate sklepy i dwory, gdzie się pszenica rodzi i wino, gdzie pod chleb siwymi wołmi orają... Gadeja, Mateja i Mocarny Stopkowie, towarzysze Janosiko^i, zawiedli na ten widok chórem, co zawsze, gdy Tatry z hetmanem przestąpili, śpiewali:


Patrzyli w dół: pod stopy swoje, w długi, głęboki, niskospadły wąwóz Kamienistej Doliny, pusty, dziki i posępny, kosodrzewem i karłowatymi smrekami nad ciemnym lasem porosły, i dalej na dolinę Liptowa, het pod Dziumbir, górę wyniosłą. Jakoby ogromnym sierpem rzucił, coś przemknęło poniżej przed oczyma chłopów: to ryś, zwykły mieszkaniec tych stron, w olbrzymich susach przemknął od zachodniej ku wschodniej stronie uboczy i znikł w kosodrzewinie. Potem zbliżyło się ku nim dziwne widmo w czarnych sukniach, z długą, pomierzwioną, siwiejącą brodą i takimiż włosami na kark obwisłymi. Na plecach worek nieregularnego kształtu dźwigało, a pilno patrzało po trawach. Kto znał, poznał, że korzeniarz. Litworowego cudownego korzenia i ziół zbawczych lekarskich szukał. Gruby ten, mały, stary człowiek podszedł do Janosika i ukłoniwszy się kapeluszem, rzekł: — Szukają skarbów — tam... Niech idą... Hetman... — Głupi — szepnęli do się chłopi, a Janosik spytał: — Wto suka? — Trzej... Od Krakowa... Niemcy... Tam — u Racz-kowego Plosa... Pod Kończystą... Niech idą... Zabiją... Wezmą... Wielki hetman... zbójecki... — Skądże mię ty znas? — zapytał Janosik. Stary wzniósł ręce do góry. — Co?! — zawołał przez gardło z nabożeństwem. Dał mu Janosik dukata z pasa; korzeniarz go pod nogi podjął, po czym rzekł sepetlawo: — Sablik! — Tyś tu? — odpowiedział Sablik. — Hy, hy, hy! — zaśmiał się korzeniarz. — Pan leśniczy... w kolebie... panie... fuk! fuk! fuk!... Czynił naśladując ogień. — Podpaliliście, krzesny ojce? — zapytał Janosik Sablika, ten zaś odpowiedział: — Podpaliłek, na spaniu, w sałasisku. A dźwierzek zapar. — Ka? — Pod Osterwom. Widział. Łaził. Trzy roki temu... Edź!... — Tak trza. Z przeskodom — przychwalił Krzyś. — Ryś przed .tobą uciekał — rzekł Janosik do korzeniarza. — Sperkę zjadł... W kosodrzewinie... Kanalia... — Skądeś ty, d'ziadu? — Z Warszawy... Z Krakowskiego Przedmieścia. U panów Kazanowskich służyłem. — Dawno na korzenie hodzujes? — Trzydzieści lat... Do Krakowa... Niech idą... Skarbów szukają... Niemcy... Kupcy krakowscy... Księgi mają... Czarnoksięskie... Duchy klną... — A tyś sukał? — Szukałem... — I coś nalaz? — Duch skałę puścił... — i uniósłszy kaipelusz, pokazał zabliźnioną ryisę na głowie. — Bez toś tyś pewnie zgłupiał, dziadu — ozwał się Krzyś. — Kaześ sukał? — U Żabiego Plosa... Pod Lodowym... w Jaworowych Sadach... — No wiś! Kielo to światu zeseł górami — zauważył Gadeja. — Uhe!l się! Bo idzieme — rzekł Janosik odgarniając go ręką. — Idze, weredo, bo ci wezmem torbę — rzekł Krzyś udając, że sięga po torbę korzeniarza z ziołami. Korzeniarz udał, że się przeląkł, i kłaniając się nisko, cofnął się w bok do kosodrzewu, gdzie się stracieł w plątwie konarków. Janosik patrzył na dolinę przed sobą i imężne, bohaterskie serce wzbierało mu w piersiach. Czuł się jako orzeł nad światem. Ziemia leżała nisko, drzemiąc jeszcze o poranku, on zaś jako wiatr halny kłębił się w górach, wewnątrz Tatr, jako tuman chmur zza skał i wierchów się dobywał, by runąć na nią i zagarnąć w panowanie.


mgielnego stawu inna, różowosrebrna, obłoczna wynikała, skądś z dołu, spod chmur płynąca. Było, że jakoby olbrzymie stada potwornych ryb o łusce świecącej w tumany wzdęte szarego morza się rzucały lub znad doliny wylała! anioł o skrzydłach rozhukanych. Podalej zaś coraz spokojniej, coraz jaśniej rozwierała się liptowska rówień. Jakoby sen na niej leżał różany i złocony. Spokojnie oddychała piersią. Wtem Janosik Nędza Litmanowski gwizdnął przeraźliwie i zazberczał ponad nią zdobioną w mosiężne obrączki, wzniesioną nad orle pióro na głowie stalową ciupagą. Ciężko, pusto było w gazdostwie starych Nędzów po wyjściu Janosika, jedynego syna. Tak było trza — on się ruszył. Ruszył się, jak niegdyś chłopów karanych mścić: karzącą rękę szlachecką nad nimi zatrzymać, po bitwie pod Beresteczkiem. Ruszył się po raz wtóry, z lasów z Babiej Góry, aby króla po szwedzkich trupach do własnego kraju i własnego panowania, do ojcowizny, wewieść. Ruszył się teraz po raz trzeci, za Tatry, nędzę polską zwyciężać, ziemię dla chłopów polskich, dla krajanów swych, głodnych Górali, zdobywać. Milcząc poglądali na siebie starzy Nędzowie, w pięknej białej izbie pod szerokim sozrębem rzeźbionym, na którym powałę wsparto, siedzący. Tak trza było — Janosik się musiał ruszyć. Albowiem to była jego sprawa. On był na to chłop. On się na to urodził. Z dumą patrzeli na siebie starzy Nędzowie, rodzice Jamosikowi. Ani go diabeł zrobił, ani mu czarownice koszuli, pasa i ciupagi nie darowały, koszuli, w której jest trwałość, pasa, w którym jest siła, i ciupagi, co się sama przez dziewięć drzwi przerąbie. Oni to we dwoje, on, Jasiek Nędzów z Gronia, najstarszy syn Jaśkowego Jaśka Nędzy Ltitmanowskiego Buókosia i Maryny Stopkówny od Cajków, i ona, Kaśka, jedynica u Walcaków ze Skibówki, w woniejącą od łąk czerwcowych noc go spłodzili.


Pełen durny własnej patrzał stary Nędza na swoją żonę i pełna dumnego własnego poczucia Nędzowa na męża patrzała. Zazwyczaj było tak, że matki piękniejsze bywały od córek, a ojcowie potężniejsi od synów. Ale jak dawno pamięć ludzka pokolenia Nędzów z Grania pamięta, jeszcze od czasów, kiedy na Zaskalu, między Ludzimierzem, Szaflarami a Rogożnikiem siedzieli, nie było takiego Nędzy. — Ani nie będzie. Ani Jano Miętusiański, ani Juro Siumny nie byli lepsi... — O bo nie... On się ruszyć musiał. Bo jakby on się nie ruszył, to któż by? Ku niemu, jako do słońca, oczy góralskie patrzały. On, choć młody, był jakoby król Podhalu. A nie ino Podhalu, ale całej góralszczyzny. Takim synem ich Pan Bóg pożegnał. Bez niego szlachta byłaby chłopów wymordowała, bez niego byłby król na stolicę swoją nie wszedł, on nędzy góralskiej drogę zastąpił, szeroką piersią drogę jej zastawił, on jej z gardła ludzi, jak z wilczej paszczęki jagnię, wydrze. A gdy wydrze, gdy z chwałą i nowym bogactwem powróci, wtedy się ożeni, godnie i bogato, i będzie gazda na swojej cęści. Będzie wesele, jeszcze nie takie, jakie ich samych było, choć to wesele na sześć mil wokoło słynęło. Nad drzwiami umieszczony, naprzeciw misternie z cieniuteńkich badylków uplecionej ogromnej ruchomej sieci pajęczej, co złe oko wchodzące w dom na sobie zatrzymywała, na gwoździu wisiał wian, który stara Nędzowa, będąc panną młodą, na głowie miała, wian zeschnięty od lat dziesiątków, który nim uwito, chodziła ona po Skibówce, po łące zielonej we wielgim maju przed ślubem, pomiędzy kwiaty, zawodząc: Za obrazem zaś świętym, na szkle malowanym, tkwił bukiet ślubny pana młodego, Nędzy, ojca Janosika, suchy i zapylony. Uśmiechnęli się do siebie Nędzowie. Ona jeszcze miała tę koszulę, w 'której do ślubu w Szaflarach jeździła, w skrzyni schowaną, cienką jak listek, z szeroką kryzą i w cudny wzór delikatnych, smrekowych gałązek i liii j górskich haftowaną, i gorset miała schowamy, w złote róże na szafirowej materii haftowany, i haftowany bogato biały, przezroczyście cienki rańtuch na ramiona, i buty safianowe czerwone. I schowane miała do limbowej skrzyni, gdzie się żaden owad nie zalęgnie, poszewki z zagłówków z cerkamii, haftowane cudownie i pracowicie, i cienkie prześcieradła lniane, i na dnie skrzyni pięć wojek korali bez ceny, które na święto kładła, a synowej darować chciała. Ale nie lada to musiała być dziewka. Z gazdowskiego rodu, Toporówna z Hrubego albo Nowobilska sołtysianka, majętna, robotna, usłuchliwa, zdrowa i piękna. Wiele takich tęskno na Nędzów Gronik poglądało, lecz Janosik żenić się jeszcze nie chciał. — Wiecie, mamo — mówił — wiater le&cęjsy, kie nic nie niesie. Hojby jyno gałąź z olsyny abo i pióro z ptaka niós, już mu nie tak idzie. Ja jest taki, jako wiater... Uśmiechała się Nędzowa. Bo z tej natury syna sława, mająteik, znaczenie rosły. Ale smutno spod powały, zza listwy rzeźbionej, pięknie gadzikiem strojnej i o zdobnych wspornikach, patrzyli się na pośród izby święci na szkle jasno ma


Iowani i około bogato w kwiaty malowanych limbowych ciemnozielonych skrzyń, dostatku pełnych, smutek się błąkał; i smutno na sozrębie widniała cyfra 1550 i napis: “Jan Nędza Litmanowski fundator tego domu", na który stary Nędza poglądał. Gdyby syn nie wrócił... Gdyby zginął... Nie powiedzieli do siebie słowa starzy Nędzowie, tylko popatrzyli na siebie równocześnie. Więcej niż sto lat stoi doim i gazdostwo na Groniku się trzymie. Pan Bóg żegnał i bogactwo rosło. Miałoźby to wszystko osierocieć? Westchnął stary Nędza i jego żona westchnęła. Ale syn ruszyć się musiał. Oni go sami na to chowali. Sama matka ciupagę mu podała. Uczyli go dumnie się nosić i żeby go świat za co miał. Nie widzieli ku niemu równego ani nawet wśród sołtysów, choć siię oni, jako Nowobilscy na Białce, Zychowie we Witowie, ze szlacheckich famiiij wiedli. Sam* mu mówili, iż nie ma ku niemu równego. Sami posłuchu dla niego uczyli uboższych Stopków, dzieci, od Gadejów, od Mocarnych, od Matejów, kiedy chłopcem był. Oni pierwsi go nad świat wynosili. W chłodnych, o'strych, wyniosłego spojrzenia oczach starej Nędzowej grube łzy się zaszkliły. — Po co ja go tyś takiego honornego hłopa na świat wydała? — westchnęła. Takiego hetmana?... Ale otarła zaraz łzy końcami palców i surowy, dumny spokój na twarz jej powrócił. — Co robić? — rzekł stary Nędza. — Orłowi się sowa nie urodzi, ba oreł. My Nędze Litmanowscy... — Haj — odpowiedziała Nędzowa. — Trza przystać. A że krowy wracały z pastwiska, z jesiennej ścierni i łą'k, dzwoniąc spiżowymi dzwonkami u szyi, powstała gaździna z ławy i wyszła przed próg domu na statek oczyma rzucić. Szły stadem na południe do domu Kwiatula, Biodra, Krasula, wysmukła panicka, Węgierka, Środula, Cwartocha, Łysa, Łaciata, Okai-sta, byczki Paniś i Bukiet i wiele, wiele innych, a za nimi szli z długimi batami i ciupagami w rękach dwaj pasterze dorośli, którzy od wilka i złego człowieka mogli bronić trzody, i mały chłopiec trzeci z chabiną w garści, który się z daleka darł na głodno: Osobno, krocząc wolno, ogromne woły długorogie wracały z paszy, przez dwóch wolarzy, zbrojnych w trombity i długie ciupagi, gnane, siwe turonie orawskie i cisonie, ii czarne polskie. W setki turlików spiżowych dzwoniąc, z regli, przez białe psy obganiane i przez juhasów wiedzione, biegły owce białym olbrzymim stadem 'wraz z kozami, kerdel nieporównany. Bogactwo synowe spływało ku domowi. Wyszedł i stary Nędza poprzed izby i czekał. — Żaba, gazdo, tłuce Cisule — ozwał się starszy pasterz krowi. — Przewyrce się i straanie się piere. — Zawiedżze jom do stajnie — rzekł stary Nędza — zoblec się i przyruć jom kosulom na opak przewyr-tnionom, a pote uikąś jom bez grzibiet do trzeciego razu, to jom zarusięki popuści. Obora się zaroiła dobytkiem. Powrócili do izb oboje Nędzowie. Połednina była gotowa, uwarzyła ją gaździna na czas, a kucharka przygotowała. Postawiła misę ogromną na stole w czarnej izbie, a wkrótce zasiadł Nędza i jego żona, i czeladź, parobcy i dziewki, dokoła na ławie i stołkach. Była


kluska gorąca z jarcanej mąki i po kęsi sperki. Zmówił pacierz Nędza, jako gazda, i przeżegnał strawę, i długimi łyżkami drewnianymi .pięknie rzniętymi, z ozdobnymi trzonki, wygarnowali kluskę pożywający, a do dołka wygniecionego łyżką na dnie misy dolewała gaździna wrzące, dymiące się mleko raz po raz ze stojącego obok garnka i każdy na łyżkę go wraz z kluską nabierał. Po południu zaś, kiedy statek znowu paść wypędzono, przyszły zaźreć na stryka i stryme ZuibkoBowe dziewki, Krystka i Jadwiga, i ich brat Wojtuś; co z drzewa strugowa!, z kozikiem. Posiadali pod izbą, bo ciepło było, a roboty o ten czas w polu nijakiej, i poczęli rozmawiać, Wojtuś zaś, kawałek drzewa 'lipowego miękkiego nalazłszy, zaraz zeń strugać począł. Kształt rósł mu pod ręką. Patrzał nań długą chwilę stryk Nędza, nie mieszając się do kobiecej rozmowy, która choroby studziei-nicy, pomiędzy dziećmi grasującej, dotyczyła, a na którą trzeba było do trzeciego razu wytrzeć dziecku gardło liściem wierzbowym, z wierzby rosnącej nad rzeką, i w to samo miejsce liść, skąd się go wzięło, odnieść nad rzekę, i zapytał: — Wojtuś, je cóż to robis? — Matkę Boskom. — Matkę Boiskom? I powiedz mi tyś, hłopce, skąd się ci to biere, takie ipróźnioki? — Ono mi tak jakosi samo przyhodzi, z powietrza — odpowiedział Wojtuś. — No a tota Matka Boska, co jom strugas, jako ci do tego przisło? Skądeś pomyślenie wzion? Cosi cię przecie nadethnonć musiało, cobyś to robieł, a nie co ine. — Ja się patrzał, stryku, na ziem i naiazek naw lipowego drzewa niekwardego kawałek, i trzimałek go w garzci, i patrzem się. I zaconek wej strugać. — A ci się przecie Matka Boska haw na ziemi nie pokazała — uśmiechnął się stryk. — Ona 'się mi nie pokazała, ja jom widział w Szaflara.k w kościele, kie my raz hań jesce z niebozyc-kom z matkom byli, w ołtarzu. Ale się mi to sytko, co jęk hań widział, przybacuje. Ja by taki ołtarz zrobić fciał. Kiebyk miękiego drzewa dość miał, to zro-biem. We środku byk postawie! Matkę Boskom z Jezusem na ręcy, z łakom obrącaskom cieniućkom nade głowom. Dookoła byk uzdajał gwiazdy, a pod nogami kule, a na niej wąż i jabko, tak, jakok widział. Widzi się .mi, co go w pysku trzimał. No, to by beł ołtarz. — Wiera haj bełby — powtórzył stryk Nędza zamyślony. — Ja 'by pole jesce fciał co ine wyrzezać — mówił Wojtuś. — Góry byk fciał urobić, takie turnie wysokie, jako hań kozice po nik hipkajom, oreł ponad nie lace i jako krzesny ociec, Sablik, niedźwiedzia abo dzikom świnie zabiel. — Haj, to by beło — rzekł stryk Nędza. — No, ono by mogło być, aj mogło, stryku. Rzekł Nędza: — Pan Bóg ta dziwtoremu stworzeniu rozmaity talant podaruje. Dzik ma kielce, a będzie hłop do hoć-jakiej roboty zdatny. Ja miał raz taki dziwostworny juhaski nóż, cok 'się mu ani wycudować nie móg. Trzonek to miał wyzdajany z mosiądzu, z miedzi, z kości, z rogu, ono nawet i samo śrybło w nim beło, takie obrącki, jedna ku drugiej poznabijane, a zaś na wierhu to beło mosiężne denedko, a na tem denecku trzy bulki, jako we 'zbójeoklik nozak bywuje, ale to takie bulki beły, jak słupki, straśnie pięknie wyonacone, a na samym wierhu na tyk słupkak kłobuk luptowiski, z 'mosiądzu i z rogu, wykarbowany, i zaś na tym miedziana biaska i stalowy gwóźdź, co ten kłobuk nim przybity beł, a on musiał het bez pośredni słupek i bez cały trzonek do noża do nuka iść i może z samej tej stali beł, co i nóż. Tak wej syćko do wjed-na uzdajane toeło, cok się dość namyślał nieraz, kiek juhasił, jakom tem głowę miał, co to robieł! A pote


jęk i ciupagę kiejsi łakom widział, co po jednej stronie beła na niej nakładziona watra, a naofcoło się wej ludzie na kolanak do tego ognia modlili, a na drugiej stronie to zaś 'belo słońce, miesiąc i gwiazdy, a na obusku cosi takie jak cłowiek, w jednej garzci trzimało pierun, w drugiej kulle. Starzy ludzie gado-wali, bo my Isie ta dziwaśkie dość tej ciupadze nausprzypatrzowali syćka na sałasie, jeże to ma być bóg i trzimie świat. A ten, co jom miał, taki Stasek Wir-dziinnik ze Starego Bystrego, to padał, ze jom nalaz we młace, kajsi u Wale w Marusynie. Haj. — E rad by ja tyś to, stryku, widzieć! — zawołał Wojtuś. — Nóż to ani nie wiem, cy ka nie będzie do spary wbity; dziekiedy to się pojedno u gazdy wrazi, co i bez sto roków przesiedzi, zaklęła się najdzie. Ma cas. Ale ciupaga to nie wiem, ka je, bo to 'beła Wir-dzinnikowa, Stanisławowa. Jest je ta może ka sowana po nim abo się straciła. Bo ta Wirdzinnik już może wysy śtyrdziestu roków nie żyje. — Cojsi se ta ze stryke ukwalujecSe — ozwała się Nędzowa. — Jedźjek mu gwarze! o tym nózie juhaskim, coś go jesce u mnie widowała, i o Wirdzinnikowej ciupadze. Dzień jesienny chylił się szybko pod 'zachód. Od regla na łąkę wyszedł jeleń na przedwieczorną paszę. Widać go było dobrze. — Ka tyś ta teraz Janosik? — westchnęła Krystka. — Hej 'wiera, kany je tyś? — powtórzyła Jadwiga Zubkosowa. — Bojno mi on — rzekła 'stara Nędzowa, ale stary Nędza powiedział: — Janosik wyświacony w ozbójeństwie. Nie trza se przybierać do głowy, bo to na nic. — Wiecie, stryku — odpowiedziała Jadwiga — ja ani przyobrazenia dobrego 'nie mam, na co on z telim narodem za Tatry poseł? — Hajno wieś, dziewce — odpowiedział stary Nę dza — po co tyś ta hań temu jeleniowi urosły rogi? Niek będzie niewycytno Bogu Przedwiecnemu, co mi wyraźnego hłopa dał. Ja się ś Nim o to zbywał nie bedem, ba Mu dzieńkujem. Z Panem Bogem zbywka na nic. To prawda własna... Tak się mi widzi, ze be dylsc. — Idzie od śródwiecerz, z Orawy — rzekła Nędzowa. — Janosikowi się musi scęścić — dodał jeszcze stary Nędza jakby do siebie — on świat równa, a nika blisko po Polsce nie zbija, ba daleko. Takiemu zbójnikowi Bóg scęści, a ludzie błogosławiom. Jakbyś popod nogi ludziom srał, to oni cię ta hnet obzalom. Podźmy, stara, do izby; zimno. — A i wiecerzom trza przygotowić, bo się hnet pasterze przyredykajom z pasieki z bydłem i owce przydom z regla. Odeszli starzy Nędzowie, natomiast przyszedł Maciuś czeladnik ze skrzypcami i siadł nie opodal Jadwigi, w której się kochał, a na którą 'ledwo pozierać śmiał, bo była bogata, a on służył i młody był jeszcze bardzo. — Maciek, co tyś se ty myślis, kie gras? — zapytał go Wojtuś, powtarzając pytanie strykowe. — Je cóż byk myślał? 'Gram i gram — odpowiedział Maciek. — Krzesny ociec Sablik to se musi o starodawnyk casak myśleć, kie gra. — A Krzyś z Olce o karcymie — zaśmiała się Krystka. — Ja tak gram, jako słysem z ludzi — rzekł Maciek. — Ino we wiecór to się mi lepsi gra jako we dnie. — Bo i las piękniej we wiecór sumi — ozwała się Jadwiga. — No piękniej. Kie tak ciho na świecie, jako dziś je, to ci ta'k powiem, Wojtuś, ono samo w gęślak gra. Tak jako kieby ci cosi smycke wodziło. — Hm, wieś, ale dy przecie włosi taki musiał być, 381


co nuty wyzdajał. Bo 'się przede samy .nie narodziły — rzekł Wojtuś. — No juści. Taki musiał być. — I niejeden — ozwała się Krystka. — Som jest nuty juhaskie, som jest krówiskie, som jest zbójeckie, strzeleckie, weselne, pogrzebne, wojemskie, rozmaite — — No to kazby 'ci jeden cłek teio zdołał uzdajać nut? No nie? — dodała Jadwiga. — Ze ba haj. Tak beło — odpowiedział Maciek. — Ano tobyś i ty móg jakom uzdajać 'nutę — powiedział Wojtuś. — 'Stryna padajom, .co za jej pamięci ze trzi abo ze śtyry nuty poisprzybywały. — Ono ta mo'ze przyjńść — odpowiedział Maciek. — To się w sercu rodzi. Kies smutny abo kies wesoły, cy ty to bees wiedział, co gras abo co bees śpiewał? — No — rzekła Jadwiga. — Kie Kubowa Broncia leciała bez pamięci proci Kulowego Jędrzka, co to Kulów Orawcy pobili przy drzewie, 'kie hań panom ze Zamków * ścinać buki pośli, to on jej z daleka zaśpiewał: Idzie od Orawy potocasek krwawy, nie pladze, dziewcyno, to nie z mojej hławy! Tego go ta mik prędzej nie ucył, bo ani nie wiedział, co w Orawę ku drzewu pudzie, ani co jego braci hań Orawcy pobijom. Ba jom fciał z daleka pociesyć. — No — rzekł Maciek — ono samo przydzie. Świat niesie. Jedno ze świała idzie, drugie się w sercu rodzi —— jyno co pole jedno do serca, a drugie we świat gras. — Abo i nie we świat — powiedziała Krystka. Jadwiga zaś schyliła nieco piękną twarz ku wysokim piersiom. Na ten widok zadzwonił Maciek po strunach smyczkiem. — Słysys? Gra — rzekł stary Nędza do żony w izbie, na pościeli spoczywając. — U nas w Polsce ze Zamków — zob. przypis do s. 339 “zamki w Lewoczy"

lud przysprostawy, padajom, ale zdatny. Jeden z drzewa Matkę Boskom ustrugał, drugi gra, co się jaz nie żal przysłuhać. — Haj — odpowiedziała Nędzowa. — Ale mnie o Janosika bojno. Coby ka o zdrowie abo, broń Panie Boże, gorzy, o życie nie przyseł. — Wieś, stara — rzekł Nędza — jaskółka z błota gniazdo ulepi, a drózdz po lesie gwizda, ale ony oba ku orłowi nic nie płacom. On po .niebie leci i kozy dzikie bije, i nad ptakami je królem. — Haj, haj — pokiwała stara Nędzowa dumną głową — ale to dziecko... Gdy zaś cicha noc nadeszła i nad całą zagrodą Nędzów Litmanowskich spokój zapanował, a Wojtuś spać do stryka i stryny poszedł, Maciek czeladnik, który jeszcze długo grał dziewczętom, ukłonił się im grzecznie kapeluszem (obawiając 'się, że przez delikatność, ponieważ gra, nie odchodzą) i rzekł: — No, dobranoc. Idem na sope. — Dobranoc — odpowiedziały dziewczęta odchodzącemu, ale się nie ruszyły z ławy pod domem. — Wieś — rzekła po chwili Jadwiga do siostry — ja by sła ku Maćkowi legnąć, on mię koha. — Ze dy idź — odpowiedziała Krystka. — Ucies jego i się. Opuściła Jadwiga ponownie głowę 'ku piersiom, gdyż była młodsza i jeszcze panna. — Ale to może tak nie przystanie na mnie, cobyk ja ku niemu sama sła, ba cobyk go ku sobie puściła. — Kie on ani popod naskom ścianę hodzić nie śmie, bo się boi stryny. — No... — A ty puścis dziś ku sobie Wawrzka? — Puscem. — Wawrzek idzie śmiało, bo to gazdowski syn i parobek... — No. A tobie się widzi Maciek? Jadwiga owinęła kraj zapaski na palec i rzekła:


— Wieś, kie on gra, to po mnie jaze mrowiecki hodzom, het, po calem ciele. — No, jus i na tobie cas. Sesnaście ci mineno na Syókik Świentyk. O te casy to ja jus spawała z hłopcyskami. Idź. — No to pude... Przitrzim dzwierze od sopy, coby nie zgrzipiały. — Nie bój się. Wieś, ka kołki? — E cyk to raz hań strykowe siano wykładała?... Ale wieś co? — Zje co? — Cóż ja mu powiem? — Maćikowii? — Haj. — Je cozbyś do niego radzieła? Zawołaj: Maciek! — on się obudzi, jak jesce nie śpi. A pote on ci się ta o słowa pytał nie będzie! — E best! I Jadwiga zaczęła chichotać. — No idze, idź — rzekła Krystka — bo widzem, co cię już mgli... — Cy tyś ta już dziewcęta Zubkosowe posły spać? — ozwała się stara Nędzowa do męża 'na pościeli. — Pewnie; cegoz by siedziały? Ani nie wiem, wto ku nim hodzuje? A toby skoda beło, kieby taka młodość i uroda sama leżała. — A, to by jus beł stokrotny grzyk taki dar mar-nić! — rzekła Nędzula. — To prawda. — Haj — odpowiedział Nędza — mnie samemu case żal, co nie mamy dziewki w doma, boby my się jej uhylaii z białej izby, jakby miłego swojego puścić fciała na noc. — Ale by to musiał być parobek, ku .nasej córce! — rzekła Nędzowa. — Co by się ku Janosikowi równał! — Ba, cóż radzić, kie nie ma — mruknął kłoniąc się ku snu stary Nędza. — Jyno jacy to jedno dziecko... Sokół... Janosik chłopów w lasy popod Krzywaniem zwiódł i w górę ku Krzywaniowi patrzał. Krzywań z góry na Liptów spozierał. Wysoko w słońcu świecił jego łeb skalny jak złoty. On jako sęp z rozszerzonymi skrzydłami ku Polsce się obrócił, grożąc jej krzywym dziobem, jakoby za kroczył sobą Liptów i Orawę od Polski. Piersią skalną spadł prostopadle ku dolinie Niefcyrce, Hruby Wierch go zastawił jak mur. Groźno, straszno jego łeb złoty nad lasy widny, słońcem uwieńczony, ku Janosikowi pozierał. Tak się Janosikowi Nędzy Litmanowskiemu z Nę dzowego Gromka w Kościeliskach wydało, jakoby moc liptowskiego ojca Krywania wyzywał. — Icie? — ukazał szczyt chmurny Sablikowi. — Wysoko — odpowiedział Sablik. — Wysoko... Tak jakoby sobom Luptów grodzie!... — Niegzeta... On ta i kóz, i niedźwiedzi, i świstaków przede mnom bronieł, a kieia ik hań padło?! — Kieby to cło wiek taki beł! — Je toby świat owładał! Boby ani morze ku niemu za nic nie stało! — No! — Tak się mi zdaje, do cudu, jak kieby patrzał na nas. — On ta i patrzy. Ale on o tem nie meśli. On meśli o tem, co beło przed tysiącem rok ów abo i dawniej. On se zbacuje, jako beło, kie haw śniegi i lody leżały, co światu niewidno beło. Kie nań wiater lodami 17 legenda Tatr


duł, a zima wiecna beła. Taka lodowa ustawa na świecie. I ciho. Ani pary. Tu wej wte wiatry grały! Wartało słuhać! Tu się słońce iskrzyło po śniegak! Ani ptaka, bo co by haw robieł, nic i nic, jyno skały kieniedzie. Kieby ja se beł wte z ruśnice wypaieł, toby mię na sto mil beło słyhać. Nie żal by beło ani umreć! Oni majom o cym do się radzić, ci nagłowniejsi: Łomnica, Lodowe, Gierłahowska Wysoka, Luptowska Wysoka, Hruby Wierk, Krzywań. Mnie 'się to nieraz widziało, co ik słysem, jako gwarzom do sobie ponad ine scyty. Totys to taik, jako i w doma gazda z celadziom; gazdowie, a jesce hrubi, majom o cym ze sobom uradzać. Krywań luptowskim Tatrom sołtys, jako Łomnica spiskim sołtyska. Oni radżom o lasak, o wodak, o pogodzie i psocie, o tym, co się dookoła dzieje, poza doliny, po Kosyce na Uhrak i po Kraków w Polsce. I przybacujom se starodawne casy, co mineny. Wto wie, co się robieło, .kie woda z morza bez Pieniny uciekała. Jaki musiał być sum! Hę, wieś, Janosik, ony majom o cym pomiendzy się ukwalować. — Case w 'nocy, to się widziało — rzekł Janosik — ze te scyty radżom do sobie, jeden do drugiego. Ino jefe na to 'nie móg przyjńść, o cym by radzić miały? — Bajto! Juści ci o ludziak haw radzić nie bedom, jacy my i skąd — odpowiedział Sablik. — Tak uwazujeoie, krzesny ojce, izeby o ludziak nie miały nic radzić? — Radzis ty to o mrowcycak abo o płascyckak? A cóż to jesce mrowcyca wielga proci nas, kie my pod górami. — E — wtrącił Krzyś, który rozmowy zasłyszał — o płascycak jest nieraz telo co uradzić, co więcyl, jako o sytkiej wirności, sołtysak, wójtak, starostak, kaśte-lanak! To biskup! Kie ci za kosule wlezie! Ani cię przy słuhamcy ksiądz telo nie wypokutuje! Ta cię wytańcy, w nocy, cobyś hnet babie bez przykope hipnon! — Hehehe! — śmiał się Sablik. Dał Janosik odpoczynek chłopom przed wyprawą w lasach pod Krzywaniem. Do wieczora mieli wypoczywać. Z łuków zwierzyny nastrzelano i było co jeść, ale surowe mięso ze solą chłopi musieli pożywać, bo Janosik ognia kłaść bronił, aby dymy nie zdradziły, choć lasy 'były nieprzejrzane naokół. Wiadomo, że diabeł nigdy nie śpi, a jak nie ma co robić, to pazury o kopyta brusi. Rzekł Marduła do Krzyslia i Gałajdy, z którymi się trzymał: — Wiecie, hłopi, co, cały dzień po próżnicy w lesie leżeć mnie się haw mię fce. — Kazbyś seł? — zapytał Gałajda. — Ja by się seł co ka napić — rzekł Marduła. — A dałoby się co ka przy casie porwać, no to jako fce, kie się dało. Skoda dnia. — Ze dyj prawda... Teraześ we dobrze podział. Ty mas głowę! A kazbyś seł? — rzekł Krzyś. — Ze ka bądź. Dy haw nika nie prec. — Wyhodna blizo — rzekł Gałajda. — Kralowska Lehota, Kokawa... — Prybilina — dodał Krzyś — skąd ja miał freirke w Budzynie, kiek na roboty hodzieł. — Może się jesce do was przyzna — zakpił Marduła. — Na mój sto prawdu! Ta, kie mię uwidzi, to jesce dziś sytko praśnie, dzieci, hłopa i dom, i pudzie za mnom — odparł nie zbity z tropu Krzyś. Gałajda popatrzył nań z niedowierzaniem. — Może — rzekł. — No to idzieme? — zapytał Marduła. — Podźme — oświadczył Gałajda nie myślący. — Janosik zakazał się oshodzić — zauważył Krzyś. — Je! Wiera! — odpowiedział Marduła. — Idzieme na jagody. Dopadnieme swoik, bo tysiąc ludzi się nie straci w lesie. A poscęści Pan Bóg, to się przyznamy. Damy Janosikowi icęść. — On nie weżnie.


— No to Stopkom i Sablikowi, 'co przy nim. Ja straśnie rad pudem, bo już więcyl jako ipięć roków nie krad! Jako mię przy tyfe portkak pod Kalwaryjom dostali, to jesce do dziśkak nika nie beł. — Hej! — rzekł Krzyś. — A Mardułaś! — No! To tak, jak Jdeby .słowikowi bronił śpiewać — odpowiedział Marduła. — Iści — rzekł Gałajda. — Se mnie ta złodziej niestrasny — ozwał się Krzyś — 'ale napić, tobyk się napił. Dy jus drugi dzień idzie, jakók w 'karcymie nie beł. Ono się mi tak może jus w życiu nie trefi drugi raz. — Ani się może dotela nie trafiło nigda — rzekł Gałajda. — Ba, kie mię w pieluskak trzimali. Ja jesce nigda nie borował, 'ale jak bedem, to abo karcyme musom ku mnie przynieść, abo mnie ku karcymie, bobyk umar. Szli dalej, nagle zatrzymał ich dojmujący widok. Na perci leśnej nad kotlinką młody niedźwiadek, piastun, ale już spory i tęgi, wyszczerzył na nich zęby i usiłował podnieść sfię na zadnie nogi z groźnym, gwałtownym mruczeniem; za lewą tylną nogę był on chwycony w żelazną paść, w oklepiec. — Jezus Maryja! — krzyknął przerażony Krzyś i w tył się cofnął. Marduła w jednej chwili wzniósł ciupagę do góry, ale Bartek Gałajda przytrzymał go za rękę, mówiąc spokojnie: — Dajze pokój, to młode i w oklepcu. — No? — zapytał Marduła. — Wrodniak, nie uznał znaku — rzekł, ochłonąwszy z przerażenia, Krzyś. — Wiś, głupi, nie widziałeś żerdki? Żelazna paść zastawiona była na ścieżce, którędy woły na halę pędzono, a nad nią, jakie jest prawo myśliwskie, wbita była żerdka z deseczką poprzeczną w krzyż u górnego końca dla ostrzeżenia przechodniów. Dwie półobręcze z długimi i wielkimi spiczastymi 388 zębami, rozłożone szeroko w mchu, zwarły się, gdy niedźwiadek nastąpił na sprężynę, przyczepiony zaś na grubym łańcuchu ciężki kłat drzewa nie pozwolił mu uciekać z miejsca. — Stary oklepiec godny kęs powiece, pojeden i na drzewo ś nim wylezie. Ja takiego widział, co na seść siong na smreka oklepiec wywłók — rzekł Gałajda. Niedźwiadek był wściekły i w śmiertelnym zarazem strachu; raz wyszczerzał ku Góralom kielce i usiłował grozić im przednimi łapami, to znowu próbował cofać się i umknąć, ale żelazne obręcze i kłat na łańcuchu hamowały go w miejscu. Szarpał się i jęczał z bólu. — Zastrzel go! — rzekł Krzyś do Marduły. — Dobrze! — odpowiedział Marduła i strzelbę zdjął z ramienia. Ale Gałajda się ozwał: — Dajcie mu pokój! To młode. Co wam złego zrobiło? — Niedźwiedź — rzekł Krzyś. — No to cóż? I on fce żyć — odparł Gałajda. — Bartek, aleś głupi — ozwał się Marduła. — Zabić go nie fces dać, a ostawis go w oklepcu, coby się męcył, z głodu zdech abo coby go wilki zjadły? — Ja go w oklepcu ostawić nie fcem — rzekł Gałajda. — No to mu go sejm — rozśmiał się Marduła. Gałajda mówił jakby do siebie: — Niewola strasna rzec... A i ból strasna rzec... — Cos to robis? — zapytał zdziwiony Krzyś. Albowiem Gałajda począł zdejmować swój ogromny serdak barani. Gałajda nie odpowiedział, tylko z szeroko rozpostartym serdakiem, odrzuciwszy ciupagę, postąpił ku niedźwiadkowi, który podskoczył ku niemu z rozwartą paszczą. — Bartek?! — wrzasnął Marduła. Ale Gałajda zarzucił swój serdak na łeb niedźwiedzia, zawinął go, pochylił się i objął ramionami niedźwiedzie łapy, i w jednym mgnieniu oka on, niedż-


wiedź, żelazny dklepiec, kła t z łańcuchem stoczyli się na dół z brzękiem i łoskotem w kotlinkę. — Ohop! — krzyknął Krzyś z rozpaczną rezygnacją. Marduła wyrwał nóż zza pasa i ścisnął ciupagę, gdy nim zbiegł na dół, ozwał się przerywany głos Gałajdy: — Franek —— śliź —— ozewres —— żelaza —— toporzyskem... Marduła zdumiał się i skoczył przed siebie. Tam Gałajda w potwornych swoich ramionach trzymał zawiniętego łbem i przednimi łapami w kożuch niedźwiadka, który się szarpał jak wściekły. — Pilno — mówił — bo wereda —— mocna —— jak koń... Marduła był Podhalaniec — i wiedział, co robić, i nie namyślał się. Wbił toporzysko od ciupagi między zęby oklepca poza łapą niedźwiedzia i silił się rozważyć żelazo. Krzyś patrzał z góry w podziwie. Rozważył Marduła żelaza i w tył odskoczył. N'a który widok na górze odskoczył w tył i Krzyś. Gałajda zaś prasnął niedźwiadkiem od siebie, jak mógł najdalej. Kożuch spadł na pusty oklepiec. Niedźwiadek gruchnął na bok, porwał się na łapy, przystanął chwilę i dał susa w bok; wydarł się nad kotlinkę piorunem i znikł w chuściawie. — Zdrowy! — zawołał Marduła. — Nie rusyło mu kości! — Zdrowy — powtórzył Gałajda sapiąc i podnosząc serdak. Krzyś patrzał nań w zachwycie, gdy z kotlinki wylazł. — Ej, Bartek, aleś tyś hłopski hłop! — rzekł — Nie bździny! — Ani ci nie podziękował! — zaśmiał się Marduła. — On mi ta podziękował po swojemu — odpowiedział Gałajda. — A kieby cię beł skaliceł? — rzekł Krzyś. 390 — No to jako foiało. Dy on nie wiedział, po co ku niemu idem. — Ja jus meślał, Bartek, żeś ty o rozum prziseł. — E, on ta i prziseł. Jesce się to nie wydarzyło, coby wto niedźwiedzia z oklepca ratował — rzekł Marduła. — Luto się mi go stało, tak jako i Kretowi hańtego dziewcęcia, u Toporów u Jasiców — powiedział wolno Gałajda. — A siełe miał? — zapytał Krzyś. — Malućko, a ja by go beł nie dotrzimał — odparł Gałajda. — Krowę by ten jus zabieł, kieby na uwzientego sło! — No, wiś! Toby i tobie mógł beł zabić! — Może — odrzelkł Gałajda. Krzyś rozdziawił na niego oczy i poszli dalej. Było już słońce wysoko na niebie, gdy się z lasu wysunęli. Marduła szedł naprzód, Krzyś za nim, na końcu Gałajda. Wstąpili na trawą porosłe jesienną, pożółkłą pagórki, pozarastane krzakami jałowcu i późnymi jesiennymi kwiatami, niską, szafirową, gwieździstą goryczką i modroliliowymi smutnymi dzwonkami o wielkich pojedynczych kielichach. Falisto kołysały się te pagórki nad doliną Liptowa. Wsie i miasteczka bliskie widno było. Szli prosto ku Prybilinie nad rzeką Belą. — Ja by zatańceł i wzion co komu — rzekł Marduła. — A ja by się napił gorzałki i zagrałbyk — rzekł Krzyś. — A ty, Gałajda, co byś robieł? — Spałbyk — odpowiedział Gałajda. — No to po co żeś s nami poseł? Mógeś w jafe-rak 'pod ferecynom w lesie przy Janosikowi legnąć i spać. — Kieście mię zapozwali ze sobom — odpowiedział Gałajda. — Wieś, Bartek, ale się nie gniewaj, tyś taki jak 391


wół spod Murania — rzekł Marduła. — Ka cię pozenom, to idzies. — Huhuhu! — roześmiał się Gałajda i rzekł po chwili pomału, jako zwykle: — A mnie mięło pomeśleć, co se ten niedźwiadek po lesie hipce. I jemu mięło. Na co popatrzył nań Marduła i oświadczył: — Bartek, ja ci pedział, s tobie hłop, ale kieby sytka tacy beli, toby my jesce kamieniami ziem orali, jako drzewiej, za Ja'dama w raju. — Ja ta wymeślował nic nijako nie bedem — odpowiedział Gałajda. — Jest na to ini... Rozradowała się Krzysiowa dusza. Albowiem naprzeciw nich ukazała się za małym przylaskiem karczma, jakie dobrze poznał w życiu. Stał dom drewniany wielki, z wysokim góralskim dachem i z murowanym ponad nim białym pobielonym kominem, ściany domu szare były od dawności. Dzieliła go 'na dwie połowy sień, w oknach zaś małych i wąskich, których było po dwa z każdej strony sieni w izbach, widniały grube kraty żelazne, pordzewiałe i pajęczyną zasnute. Z boku, przy izbie po lewej ręce była jeszcze komora bez żadnego okna, tylko z wyciętym kwadratowym otworem dla odrobiny 'światła. Przed karczmą był dziedziniec zasypany sianem, sieczką, owsem, śmieciami, a na nim studnia z żurawiem oraz gnojówka z mętną żółtawą pianą u brzegów z .moczu końskiego, albowiem konie stały przy kilku wozach, siano z półkoszków biorąc. Pomiędzy końmi chodziły kury i gęsi żydowskie. Stała też po drugiej stronie dziedzińca wozownia, z którą łączyła się stajnia krowia, należna do karczmy. Młoda tęga dziewka słowacka z zakasanymi rękawami koszuli myła szaflik pod studnią, do kolan mając spódnicę uniesioną, i dwa krótkie warkocze twardo splecione kasztanowatych włosów, niebieskimi wstążeczkami u końców przewiązane, na obie strony głowy na biało przedzielonej, ku ramionom, jak ogonki młodych gończaków, krzywo sterczące. — Marta! — krzyknął za nią niespodzianie Marduła. — Jaaaj! — zawołała, słowackim obyczajem, przestraszona dziewczyna. Na który widok ucieszone całym widokiem serce Krzysia folgi szukające sprawiło, iż Krzyś pełną garścią dziewczynę wyżej uda pod tył ułapił. — Jaaaj! — krzyknęła ponownie, odskakując. — Dobre rano! — rzekł Krzyś. — Dobre rano 'niech maju! A skod idu? Z Polski? — odpowiedziała dziewczyna, stając frontem. — Z Polski. Na zarobek. A jest karcmarz? — A gdze by iszoł? Jest je. — A kacmarka? — I pani su. zaśpiewał Krzyś zmierzając ku sieni. Wyszedł Żyd z karczmy, wysoki, siwy, barczysty, z brodą długą, w zaświchtanym chałacie. — Ty, pan — wołał Krzyś — borowicku mas? — Mam — odpowiedział Żyd. — To daj! I postąpili ku izbie. — A ka idom? Z telim 'zbrojeni? — zapytał Żyd, podejrzliwie patrząc na pistolety za pasem u Marduły tkwiące i strzelbę na jego ramieniu. Ale Krzyś odpowiedział: — Boime się zbójników, bo my kupcy na konie, z miasta, z Nowego Targu, znas pan? My dwa — wskazał na siebie i na Gałajdę — a tego my majeni, coby nas bronie! — wskazał na Mardułę. — To mój pahołek. Skrzywił się Marduła na tę prezentację i ozwał się górnie:


— Wino, tokaj, jest? — Jest i tokaj. — Dawać! I posunął się pierwszy do sieni, a z sieni do izby na lewo. Tam młodsza Żydówka stała przy piecu i warzyła coś w rondlach, druga zaś, stara, pomarszczona i zgarbiona, siedziała na zydelku i darła pierze. Kilkoro dzieci kręciło się po izbie. Za stołem siedziało paru słowackich chłopów i piło wódkę. Chłopi podnieśli oczy z zaciekawieniem na przybyłych, Żydzi poszwargotali między sobą. Zaś Mar-duła, chcąc zatrzeć wrażenie prezentacji Krzysiowej, zachęcał Gałajdę: — Jedz! Pij! Kazuj se! Pili, a Marduła, aby pokazać, że nie byle z kim, ale ze światowymi ludźmi ma się do czynienia, zaczął, a zawtórował mu zaraz Krzyś, pieśń złodziejską, szeroko 'śpiewaną: Niedługo wziął za skrzypce Krzyś, a po chwili Marduła przed chłopów jął tańczyć. Ciało jego wyprężyło się, oczy znieruchomiały i straciły wszelką myśl, a stały się jaikimś blaskiem bezmyślnej, krążącej po żyłach Marduły krwi; korpus wykonywał ruchy małe, miotany przez nogi, nogi natomiast wykonywały pracę gwałtowną jak piorun i wściekłą jak obłęd. Marduła, unosząc się na końcach palców u stóp, uczynił taki wir z nóg swoich, iż szalonych ich ruchów oczy patrzących chwytać nie zdołały. Lekkość zaś w koń cach stóp Marduły była taka, iż zdawał się on nie stawać na ziemi, ale tylko dotykać jej szpicami kierpców i suwać się, jakoby wirując w powietrzu. Patrzyli chłopi słowaccy z niemym zdumieniem. Wtem Marduła sikok dał i piętami w ścianę nad ich głowami uderzył. Chłopi przygięli głowy i pootwierali gęby. Wtem Marduła, jako umiał, skoczył i podeszwami kierpców skrzypce Krzysiowe musnął, a Krzyś nie przestał grać. Chłopi słowaccy wybałuszyli oczy. Wtem coś trzasło. To lekkonogi Marduła jednym uderzeniem stopy gruby dyl w podłodze karczemnej złamał. Naówczas chłopi słowaccy wybuchnęli ogromnym śmiechem zachwytu i poczęli wołać: — Jaaj! jaaj! Pri sam Bohu! Ajestie chlap, aj chlap! Krzyś zaś grał, oczy jego ciemnoszafirowe o długich wołoskich rzęsach, szeroko otwarte, wodziły się za Marduła, przymykając się, gdy Marduła zdumiewał, a ruch ręki wodzącej smyczek i palców przebierających po strunach był bezwiedny; również bezwiednie bił Krzyś takt obu stopami z piętą. Od czasu do czasu przy wyższym skoku, cudowniejszym ruchu, namiętniejszym rzucie Marduły, spoglądał na Gałajdę i uśmiechał się w porozumiałym uwielbieniu.


-Łierwszy otwarł Marduła oczy i od razu zachłysnął się, jakby mu oddech zaparło. — Jezus Maria! — przeżeginał się w duszy. — Zali to był sen? Zali nie wyszedł z lochu pana Rzeszowskiego i śniło mu się tylko, że go stamtąd puszczono, że sołtysa na drzewie powiesił, z pieniędzmi jego na Olczę przyszedł i stamtąd na wyprawę z Janosikiem wyruszył za Tatry?!... Przetarł oczy. Lecz nie, nie była to ciemnica lochu, gdzie lata długie przeisiedział: z boiku, niewysoko, widniało zakratowane okno w murze, którego w zamku rzeszowskim nie było. Nagle w śmiertelnym strachu Marduła porwał się na równe nogi i kopnął obok leżącego i śpiącego Krzysia w kolano. Krzyś się obudził, siadł i spytał: — Dnieje? — Krziś! — krzyknął Marduła. — My we więzieniu! — Co? — zapytał Krzyś włosy odgarniając. — Krziś! Na rany Boskie! My w hereście! We więzieniu! Tyle rozpaczy było w głosie Marduły, że Krzyś porwał się z siedzenia, od razu trzeźwy. — Jako? — My we więzieniu! — wył Marduła. Krzyś rozejrzał się i ujrzał kratę w oknie ściany, pokiwał głową i rzekł: — Juści prawda. Zaparli nas. — Gałajda! Gałajda! — wył Marduła, kopiąc z kolei Gałajdę w bok. Ale Gałajda spał twardo, na brzuchu leżąc, podobny do wielkiego tramu drzewa. Marduła rozpaczliwie raz za razem trącałgo nogą. Wreszcie Gałajda się obudził i zapytał: Marduła wrzasnął z jękiem: — Bartek, Jezusie Maryjo, my we więzieniu! — Jako? — zapytał Gałajda sennie. — W kreminole my! Boże! Boże! Boże! — W kreminole? — zapytał Gałajda powoli, niewyraźnie. — Dyj ci gadam! Zaparli nas! — Może? Marduła począł płakać na cały głos. Znowu więc jest w lochu, znowu, znowu, znowu?! Gałajda zaś siadł na kamiennej posadzce lochu i począł pytać Krzysia: — Ka my to? We więzieniu? — Patrz! — wskazał mu Krzyś małe zakratowane okno. — Hy — mruknął Gałajda — prawda. — Jako my się dostali?! Jako my się haw dostali?! — ozwał się w szlochaniu Marduła do Krzysia, ten zaś milczał jeszcze chwilę i odpowiedział: — Ja sytfko wiem. Tańcowałeś w karcymie, pote zaceni my pić, pote jeś ty hipnon do Gałajdy i podziałeś mu: ty myślis, bestyja -wielga, ze ja ci się bojem? — i wycioneś go pięściom w łeb. On nic, jyno się ośmiał i łeb się mu skrziwiła. Tyś zaś drugi raz hipnon ku niemu i zaśeś mu znowa samo tak pedział: ty myślis, bestyja wielga, ze ja ci się bojem? — i zaśeś go wyicion w łeb, a om się samo tak ośmiał i łeb się mu skrzywiła. Za trzecim rażę cię ciapnon, dłoniom na płask, a tyś się przekopyrtnon pod ławę. Zaceni się Luptacy śmiać, a Bartek im pedział: wy się nie musicie z Polaka śmiać. Oni jesce barzyj, bo i oni


przynapici beli, a Gałajda nic nie pedział, jyno do nik beckom z kapustom, co mu stała pod bokem, śmignon. Zrobiła się burniawa, oni do nas hipli. — Aha! Wiem. Zbacyłek se. Ja ik w pole wyprał! — przerwał mu Marduła. Ale Krzyś rzekł: — Edź jeś ik ta bars moc w pole nie wyprał, boś pod ławom leżał jesce, jak głupi, jyno Bartek synkwas do obu rency ułapieł i wzion nim jeździć po izbie 'ze starom Żydówkom na krześle, bo jom zawadzie! rogom. Luptowscy hłopi uciekli. — Uciekli, kie ja wstał — rzekł Marduła. Krzyś niechętnie kiwnął głową i odpowiedział: — To jyno ten wte uciekał, co go ,nie beło. Tyś, Franek, zawdy jednaki. Kietoyś się beł nie fciał przekazować przed Luptakami ze siełom, toby my bśli do biśdy nie wpadli. I wyśmiali cię, i haw nas dali zaprzeć, a wtoz wie, 'cy kie wyjndzieme stela? — Ze cóż my zaś takiego strasnego zrobili, coby nas nie mieli puścić? — rzekł Marduła przemijając cierpkie prawdy Krzysia. — Je nic, jyno co po tej bece z kapustom trzok niezywyk ostało. Zwiesił Marduła głowę na piersi, potem powiedział: — Hajducy beli blisko. — Wiera blisko! Bo ja cię za pahołka udał, a tyś płacieł i wołałeś na nas, coby my se kazowali. Piękny 'mi taki pahołek, co gazdowi wino płaci. Żyd zaraz do urzędu musiał dać odkaź. Prawie hajducy przyśli, kie my beli z winem, z gorzałkom i s temi trzoma gotowi. Straśnie my beli sytka pijani, ani nie wiemy, kie nas tu przywiedli. Mnie się jesce w głowie zawraca. — Ej Boże! — westchnął Marduła. — Bo my jesce pote pili, zakiela hajducy przyśli, i tak się mi widzi, ze my polegali spać na ławy — kończył Krzyś. — Tak musiało być — rzekł Marduła. — I tu nas


przywiedli abo i przywieźli pijanyk. A teraz nas obiesom abo tu zgmijeme za żywa. — Kaź my som? — zapytał Krzyś. — Cy ja wiem?! Krzyś poszedł ku oknu i wyjrzał przez kratę. — Tak się mi widzi, ize my na zamku w Hradku. Tak mierkujem, bo góry końdek widno. — O! O! O! — począł łkać Marduła. — Znowuk w niewoli! O, jus teraz nie wyjńdem ś niej! Jus nie wyjńdem! Nigda! Gałajda słuchał milcząc. Wtem wstał, a głową pułapu sięgnął, i przystąpił ku ścianie najbliższe j. Wyciągnął ku niej ręce, rozstawił ogromne palce i tak wzdłuż ścian posuwał się, macając je, jakby był niewidomy. Przybliżył się ku oknu. Wlepił w nie oczy i powietrze pociągnął nozdrzami. Potem znowu ścianę macając sunął się wzdłuż celi, ale gdy znów ku oknu przyszedł, zatrzymał się i powietrze nozdrzami ciągnął. — Niewola — mruknął powoli do siebie. — Niewola — powtórzył. — Niewola — rzekł po raz trzeci. Coś takiego zadrżało w jego głosie, że Krzyś i Marduła pomimo woli z przerażeniem spojrzeli na siebie. Gałajdy pierś wzdymała się, usta krzywiły i oczy poczęły nabierać wyrazu przerażenia a'ż do obłędu. Zwrócił oczy na Krzysia i na Mardułę, straszne i pełne okropnego strachu. — Gałajda — rzekł Krzyś, aby przerwać milczenie i z trwogi przed Gałajda — dy cię jesce nie wiesajom. — Ja — ja — począł bełkotać Gałajda — ja — w niewoli? Jakoż to? Nie mogem — iść — ka fcean — zapartyk —— pomiendzy mury —— nie mogem iść — ka fcem — ja —— w murak —— ja —— — Piersy raz siedzi — mruknął Krzyś porozumiewawczo do Marduły. Gałajda położył ręce na kratach.


— E — rzekł Krzyś — hrube, nie wytardzes. — Próguj! Próguj, Bartek! — krzyknął Marduła. — Ja ci pomogem! Gałajda zagiął palce na kratach, przypiął się do nich i Marduła. Nie drgnęły. — Na nic! — zawołał Marduła. — Nie mamę haw nic? Ani noża? — Sytko wzieni, kie my spali — odpowiedział Krzyś. Gałajda ciągnął kratę, żyły wystąpiły mu na skroniach i na rękach i zsiniał cały z natężenia; ale krata nie puściła. — Na nic! — powtórzył Marduła. — Już my ik! Na wiecność! Gałajda szarpał kratę w tak straszliwy sposób, z takim wyrazem twarzy, aż Krzyś przerażony ozwał się: — Bartek! Daj pokój! Nie siep się telo! Ale Gałajda snadź nie słyszał i szał go ogarniał. Zerwał ze siebie koszulę, zmoczył, skręcił, założył za kratę, cofnął się krok i szarpnął. Przerwał koszulę i odleciał w tył ku ścianie, w którą uderzył plecami, aż jęknęła. — Jezus Maryja! — szepnął Krzyś w trwodze na widok tak [strasznej siły i tego wysiłku. Gdy Gałajda zaś na nie ruszoną kratę w oknie i na przerwaną na poły koszulę w swoich rękach spojrzał, usta skrzywiły mu się do płaczu, łzy do oczu nabiegły, pierś poczęło mu wstrząsać krótkie, przerywane łkanie i rozpłakał się jak zrozpaczone dziecko. Krzysiowi stało się go żal. — Bartek, o cóż płaces? — ozwał się, aby go pocieszyć. — O kosule? Dyj ci jej ani nie trza na długo, bo cię obiesom. A kie cię pod siubienice powiedom, to ci kosule dadzom, nie bój się. — Nieładnie by beło na nik, coby nagiego wiesali — dodał Marduła rezygnacyjnie. Gałajda łkał i na kratę patrzał, a oczy stawały mu się coraz większe, coraz więcej przerażone, zdawały Się wychodzić na wierzch 'ż orbit.


Krzyś przeląkł się o niego. — Gałajda! Nie zapamiętuj się! — krzyknął. Gałajda zaś znowu jak człowiek nieprzytomny począł rękoma dookoła siebie wodzić, ruchy nimi nieokreślone wykonywać, cofać je ku głowie i znowu wyciągać. — Is — rzekł Marduła żałośnie — niedźwiadkaś z oklepca puścieł, coby beł wolny, a sameś na niewolom prziiseł... — Hej wiera! — westchnął Krzyś. — Jus mi Byrka więcel zimnej kapusty przez omasty na śniadanie nie da... Co robić... Mocny Boże... — Kiejek do dudka przyseł, kie mi Pan Bóg piendziesiont dukatów nagodzieł, cobyk się na gazdę sproscił, tu mas! — biadał Marduła. — Hej Panie Jezusie! Aleby my beli za to dukaty nieraz pili! — westchnął Krzyś. — Ej, belibymy, beli! — I Gałajde by my beli ożenili! Bo ja mu to zawdy padał, co mu baby trza. I byłbyk mu babsko nalaz, jak się patrzy, nie oblizańca ani nie matafije, co by maniery miała, jyno dziewkę gazdowskom, nie wysiedzianom, rezuwitnom, wystawnom i przystojnom... Bo to cłowiek! — Haj, cłowiek — powtórzył Marduła. — Jemu baby beło trza — mówił dalej Krzyś. — Ja mu radzieł. Co by miała dulse jak woda, serce jak złoto, rozum jak włosy, a od biedry do biedry w zadku pięć siuhów. Coby beła. — Haj, coby beła! — westchnął z żałością Marduła. — Ja mu radzieł. Bo mi go beło żal. Same jyno obsiwkary beły koło niego, co na jednem ramieniu wodę nosi, a na drugiem ogień... — Hej, hej! — wzdychał Marduła. — A teraz sytko na nic. — Na nic. — Iz Byrkom jus nie bedem, i Gałajda się nie ożeni, i obiesom nas. 401


— O rany, rany Boskie! — począł łkać wzruszony do głębi Marduła. — I s tobie, Franek, tyś nic nie będzie. Taki piękny hłop! — To ja jus nie pude więcel z wołami w hale? — Nie. — Kie się zieleni? — Nie. — Kie okowiak gwizda po lesie, a siwarnik po kosodrzewinak? — Nie. — Kie żołna puka po smreku? — Nie. — A wewiórka hipka po gałęziak? — Nie. — Kie hmury białe po niebie idom i owce po kosarak ztoyrcom na zwonkak? — Nie. — Kie juhasi na piscałkak grajom po turniak, a pasterki śpiewajom za krowami? — Nie. — Watrę kłaść? — Nie. — Nie pude więcel na trawie pomiendzy lelujami żółtemi na brzuhu leżeć li j&caw żuć? — Nie. — Ani 'borówek i bruśnic przy wołak jeść? — Nie. — Ani nie bedem więcel ocami do nieba na grzibiecie leżał do słonka się grzejęcy? — Nić.


— Nie pudem jus, ka bedem fciał, fcie bedem fciał, jako bedem fciał? — Nie. — Ba mnie cosi trzimie? — Ha j. — Mnie? — Tobie. Gałajda, żałośnie i jak dziecko dotąd mówiący, ryknął i rzucił się ku drzwiom gładkim i bez klamki od wewnątrz. Za nic ich chwycić nie mógł, za nic próbować wyważyć, więc po kilku daremnych próbach jął w nie bić sobą, własnym ogromem. Huczała cela więzienna, ale drzwi nie drgnęły, Krzyś zaś wołał: — Bartek, siejdze, daj pokój, bo se na zdrowiu ubli — Bartek, posiedź! — wołał ze swej strony Marduła. — To na nic! Ja to znam! Gałajda tłukł ramionami, piersiami, kolanami drzwi, aż wreszcie cofnął się od drzwi, mówiąc półgłosem: — Mocniejse... — Biedak — rzekł Krzyś — widziało się mu, co jus nic mocniejsego nie ma nadeń. A ono wej jest. Nasło się. Dźwierze żelazne. — Mocniejse — powtórzył Gałajda. Jakby z jakimś uszanowaniem, z podziwem na drzwi — Wiś, Gałajda — rzekł Marduła — tak se i ten niedźwiadek pod Krzywaniem, coś go z oklepca puścieł, septać musiał, jako ty haw teraz. Bo i ten oklepiec beł mocniejsy jako on. Podziałeś mu: niewola strasna rzec, a aniś się nie nazdał, kie sam do niej wpadnies. — Nie nazdałek się — zachrypi! Gałajda. — I ulutowałeś się go wej, hoć to jyno głupi dżwierz beł, ale nad nami nijakiego zlitowania nie będzie, aj nie będzie... — Haj, z nienazdania my haw wpadli — zabiadkał Krzyś, Marduła zaś zawołał:


— Wiś, Bartek, twój niedźwiadek se po lesie skace, spomina cię... I niewolom swoje... — Niewola — zachrypił Gałajda. Wtem porwał się od ściany, pod którą stał, przygiął się, pochylił głowę naprzód, wziął rozpęd od ściany, dał Olbrzymiego susa i z łoskotem wyłamawszy kratę w oknie, wleciał w nie ramionami i tak został. Krzyś i Marduła oniemieli na razie, na koniec Krzyś, widząc, co się stało, krzyknął z uciechą: — Bartek! Gałajda nie odpowiedział; Krzyś wołał: — Bartek! Aleś hłop! Jesce takiego nie beło. Wysoko hań? Gałajda milczał. — Zamglał — rzekł Marduła. — Nie dziwota! Kie się hań kosula urwała! Wyoiągmy go! Wyciągnęli Gałajdę z okna, ale on zwisł im na rękach. — Bartek! — wrzasnął Marduła. Z czaszki Gałajdy spod włosów sączyła się krew. — Ozbił głowę! — zawołał 'z przerażeniem Krzyś. — Nie, łeb ma całom — powiedział Marduła wsunąwszy palce we włosy Gałajdy. — Jyno skórę przecieno. Położyli go na podłodze; Gałajda legł sztywno. — Trup — rzekł Marduła. — Zabiel się. — Zabiel się — powtórzył Krzyś, kiwając głową. — Teli hłop! — Smierzć więksa. — Bartek! — wrzasnął nagle, potrząsając Gałajda, Krzyś. Ale Gałajda był nieruchomy. — Zabiel się, na ozaist zabiel się — rzekł Krzyś z bezsilną trwogą do Marduły. — Zabiel się... — Skoda go. Ja go straśnie rad widział — westchnął Marduła. — I ja — powtórzył Krzyś i wybuchnął płaczem. Rozpłakał się również i Marduła i obaj płakali rzewnie nad ogromnym trupem.


— Bartuś, Bartuś, kieby ja beł przecuł, nie bełby ja cię pozywał ze sobom, kies się ty miał zabić! — łkał Marduła. Lecz Krzyś ustał płakać i rzekł: — Ale okno wybiel. W jednej chwili przestał płakać i Marduła. — Prawda — rzekł — okno wybiel. — Możemy uciekać. — Możemy. — Słonko dopiero mało co wyfaodzi. Jesce śpiom. — To my tu od wcorańsa, od popołednia? — No, spalimy, bo my beli pijani. Zerwał się Marduła jak żbik. — Ucieka jme! Krzyś przystąpił ku oknu i wyjrzał, — Nie ma nikogo. Woda pod murem, Wag, nie bars się głęboka widzi. Jyno wysoko skocyć. Będzie ze trzi siongi. — Nieg będzie i dziesieńć! — Połózmyz go, jako trza — rzekł Krzyś — coby wiedzieli, ze to beł oświecony cłek i ze go haw nik nie zabiel, jyno on się sam. — Wartko! Wartko! — wołał Marduła. Krzyś zaś ręce Gałajdzie na piersi olbrzymiej złożył i powieki mu przymknął. — Bydż zdrów, bracie! — rzekł ściskając go za rękę przy dłoni. Ale Marduła wsunął się już w okno, wystawił nogi i skoczył. Pojrzał za nim Krzyś: spadł w rzekę, zanurzył się po szyję i stanął. Krzysia przejął strach, lecz Marduła dawał znaki naglące rękami, wsunął się więc i on w okno, wspomniał Matkę Boską i Byrkę i skoczył. Buchnął w wodę obok Marduły; zalał się, ale go Marduła za kark chwycił i tak go dzierżąc, wodę przebrnął, po czym wpadli w rosnący zaraz za wodą las i poczęli biec naprzód.


Biegli długo, aż Krzyś sapać zaczął i przemówił: — Lekcejze, bo nie zdolem. Zwolnił więc nieco Marduła szalone tempo, a Krzyś mruczał: — S tobie by ibeła prawie pła abo cap, Franek... Kie umres kiejsi, to się z diabłami przy wolnem casie w niedziele o załogę bedzies ścigał po piekle, o trzi dudki abo o syrek... Bo bań pudzies za sołtysa spod Kalwaryje. Bieżeli jeszcze, aż Krzyś zaprotestował: — Stań! Teloś przebiegły, co cuid! Zapaliłbyś mię! Stanęli więc. Krzyś zaraz siadł na korzeniach od buka. Milczał chwilę, sapał, potem rzekł: — Skoda Bartka! Beł hłop! A i dobry cłowiek, strasecnie. — Skoda — odpowiedział Marduła. — Mnie go będzie za'1 do końca życia. — I mnie. Ale wieś, kieby nie on, toby my haństela nie wyśli. — Ze jak? Nigda na świecie! Tej kraty by ani trzok tęgik hłopów mię wyłomiło. Ja jom cuł, kiek się jej hycieł. — BeTibymy wisieli. — No. A co by nas beli dobili przódzi! Mało zywyk by nas olbiesili! Krzyś wstrząsnął ramionami od zedrżenia. — Dobrze, co s nami beł. — Ze dy ista łaska Boska! Ojca nam Pan Bóg dał w tym Bartku. — Haj. Trza dzieńkować Panu Bogu, co go s nami wraz zaparli. — I co miał łeb, nie krufkom. Gównem by beł nie wybiel. — No. Kwałaz Panu Jezusowi, kie my tu! — Wyślebodzilimy się. — E — rzekł po chwili z wesołością Krzyś — ale się nacudujom, kie hań jyno jednego najdom! — Wiiera się nacuduijom, psie kości! Kie trzy siubienice ryktowali!


— Bajto! Nieg mię pobozia ze siubienicom, kie ja haw, w lesie. Ale kaź teraz pudzieme? — Ku Janosikowi. Najdzieme go! On hłopami nie sieje po drodze, ba idom kupom. Wróoime się zaś za wodę, ale daleko. Mnie tak, kieby skrzidła rosły! — Diabli cię wytrzęśli z nogawice! Obęckałek się wcora straśnie w tej karcymie, jesce dziś cujem. Posiedźmy na kwilę. Gonieł nas nik nie będzie, bo ani ślaku znaku po nas. Bedom myśleli, jeże my się potopili we Wagu, kie my powyskakowali oknem. A i trup ig zabawi 'by na ćwierć godziny, kie go najdom. Bo się bedom cudować, kieli je i jako się stało? — No tak pedzieć sprosta, Symónie, co już widno, ize nas Pan Bóg opiekuje — rzekł Marduła. — Kieby Gałajdy beł nie stworze!, tobymy haw nie beli, ba hań, i musielibymy wisieć. — No ha j. — Cud Pana Boga, jakie ja mam scynście! — mówił Marduła. — Niwto iny takiego scynścia nie ma. I piniondzek nabył, i z biedy jęk bez Gałajde wyseł. A i tyk dukatów jęk nie wzion ku sobie, jyno dwa, dwak minon, a seś śtyrdzieści jęk ostawieł przy mace, na Olcy. I pan Bóg się w pięknym cłowieku koha. Jyno wiecie, Krziś, nie padajcie pomiendzy ludziami, co ja się od Gałajdowego rencyska przekopyrtno'n. Bo to ani tak nie beło, jyno ja się utknon i bez to. Przewyrtnonek się we j. Ja by się mu beł nie dał na ziem prasnonć. Nie! — Hę — rzekł Krzyś — skoda go. Ja by go beł ozenieł. Na mój sto prawdu! I byłbyk mu na weselu grał, i bylibymy pilii... Marduła zaś dowodził: — Pan Bóg tyz wie, co robi, nie bój się! On by się do sądnego dnia hańbieł, jakby mnie z Jego wolom takie ciarapary Luptaki obiesiły! To raz. A drugie: mięło Mu na mnie patrzyć, jak do kwiatu. No, ale lećmy. — E, jyno jus tak pytlikujmy, bo straśnie prę. Gorąc! — rzekł Krzyś.


Siadł Janosik Nędza Litmanowski, ręce za przypory od portek założywszy i nogi przed się wyciągnąwszy, w zamku hradczańskim, w wyzłoconej kasztelańskiej sali na szkarłatem obitym fotelu, a za nim stanęli jego towarzysze: Mateja, Gadeja i Wojtek Mocarnego Stopkowie, i siwy stary Sablik ze sępimi oczyma, pospierani na ciupagach. Przed nim zaś stał blady, wylękły kasztelan, Iwo Szalany, baron, z rękami w bezwładnym przestrachu opuszczonymi po żupanie. — Prosem ig m.iełość, wielgomoznego pana grabie, kluce od kasę — rzekł Janosik grzecznie do kasztelana. — Kasa cesarska. — J.a tu teraz pan! Pisa j cię do cysarza: Janosik Nędza Latmanowski z Polskiej, z Nędzowego Gronika w Polanak, haw bel i kasę wzion! — Tomek! — zwrócił się 'do Gadei. — Bier hłopów i icie z panem grabiom kasę cysarskom wybrać. I wyciągnąwszy przed się rękę, palcem wskazał posłuszeństwo baronowi. Z kolei zwrócił się do siedzącego pod ścianą pąsowego z gniewu kanonika, zamkowego proboszcza. — Prosem ig miełość duhownom, Gałajdzie, temu, coście go we więzieniu, zaklęła ja haw z hłopami prziseł i Hradek zajon, nieżywego naśli, cobyscie mu taki pogrzeb sprawili, jak kłęby jednorał cysarski pomar. Żachnął się zuchwały ksiądz, w suknię swą dufny, i krzyknął, nie posiadając się z oburzenia:


— Szalejesz, chamie?! Ale Janosik ze szkarłatem obitego fotela wstał, ku księdzu postąpił, pistolet zza pasa dobył i pod nos go kanonikowi podsuwając, pocałował go w rękaw a rzekł spokojnie: — Jedy jako fcecie, jegomość. Ja was ta moc nukał nie bedem. Ale będzie? I przybliżył lufkę pistoletu pod nos księdzu. — No jakoż? — pytał Janosik. Ksiądz zaklął po madziarsku, porwał się z miejsca i wrzasnął: — Zbóju! — E ta o to nic — odpowiedział Janosik spokojnie i stalą lufy końca nosa księżego dotknął. — Będzie? — Będzie! — ryknął, trzęsąc się z furii, ksiądz. Janosik ujął go powtórnie za rękaw, pocałował i rzekł: — I coby wartko beło, jegomość, duhem, bo tyś casu nie mamy haw siedzieć. A co my się końdecek teraz pokłopocili, to nic. Gniewu o to miendzy nami nie będzie. Bier hłopów, Maleja, i idź z jegomościom pogrzeb Gałajdzie jednoralski sprawić. Ja ta przydem. A setnicy i dziesiętnicy nieg pilnujom; kupców, Żydów, panów rabować wolno, siedlakom, hłopom a biedakom, sewiecom, krawcom, rzemieślnikom nie brać nic, ba jesce, jak bieda nań, to mu rucić. Zbójnik świat równa. — No wicie, krzesny ojce — zwrócił się do Sablika — może my nie dłuży jak o dwie godziny po świtaniu baw prziśli, a z Gałajdy już trup! — No. — A Mardułe ani Krźisia nik nie widział? — No nik. — E, to oni dwa cojsi umędrkowali, a Gałajda odpiók. Bo on ta bodeś s kim o bodejscym nierad radzieł. Skoda hłopa. Ja go fciał, kie się bedem z cysarzem w Peście ziemiami dzielieł, cysarzowi pokazać.


Bo nie mas pomiendzy nami nadeń, coby wto tęgiego wołu dźwignon abo z hrubego smreka urwał gałąź od samego serca. Ja się ś nim fciał pokwalić — jakie to w Polsce brakowne hłopy bywujom... Jeść się mi fce. Hej, hajduk, przywiedź mi haw barana! Tłustego! — Tu? — zapytał wystraszony burgrabia, którego Janosik za hajduka wziął. — Nie błafctaj pyskom, jyno rób, jako ci kazujom! — krzyknął Janosik. A gdy skopa do sali wprowadzono, Janosik przystąpił ku niemu, nożem zbójeckim gardziel mu na dywanie bagdadzkim poderżnął i rzekł: — Kaź kuhnia? Uwarzcie go w mleku, po juhasku. A hłopom woły, kielo trza. Coby mięsa dość belo. I biśdakowi, wendrownemu, dziadowi cisnąć. Jyno pić mało. Wto się opije, pięć dwaścia toporzisk. Tak nagle, tak niespodziewanie Jamosik z tysiącem chłopów Hradek podszedł, że go wziął. Zajął Hradek i myślał, co dalej uczynić. Potem siadł Janosik na stolicy na środku rynku na znak władzy swej odprawować sądy. Po mieście i poza miasto wołać kazał, że kto ma jaką skargę, niech przyjdzie, a sprawiedliwość znajdzie. Szli więc chłopi słowaccy z narzekaniem na madziarskich panów, a Janosik słuchał i w pamięci karbował karby, kto się zaś na nędzę żalił, sypać mu pieniądze zrabowane kazał. Ale już po południu tego dnia, na wozach na gwałt z Mikułasza wiezieni, przyjechali żołnierze, pandury i hajducy węgierscy. Wypadł na nich Janosik jak sokół łowny na jastrzębie. Jego ciupaga ze zberczącymi 'kółkami zdawała się być piorunem w jego dłoni. Tam najstraszniejszy ze wszystkich, Cygan Franek Bela z Orawskich Zamków, olbrzym o twarzy szatańskiej, pieszo walczący, z toporem, którego chłop w dwu rękach nie dźwignął, z Janosikiem się zetknął. 410


Chamie! — krzyknął, waląc się na Janosika jak głaz z turni na buka. — Psie! — odpowiedział mu Janosik, zazberczawszy ciupagą. Poczęli się rąbać, lecz zawsze ostrze ostrze podchwytywało. W dwie ręce Cygan topór wziął i wił nim jak oś szprychami w szybkim pędzie. Biała mu piana na wargi wyszła, a niebieskie oczy złowrogo jasno błyszczały. Jak na boisku w czas młoćby cepy twardo o ziemię ubitą uderzają i odskakują od niej, tak topór odskakiwał od topora. Ani piędzi nie cofnął się żaden, tylko na nogach tęgo się opierając nacierali na siebie. Podobnie podczas wiatru halnego, gdy buki blisko rosną, konar we wściekłym pędzie o konar uderza, jak gdyby jeleń rogami w rogi drugiego gruchnął. Płomienie to walczyły. Wtem Cygan lewicą długi jatagan turecki zza pasa wyrwał i podsunąwszy się pchnął. Ale nim ostrze pod ramię Janosika ugodziło, podbił ten z boku piętą kolano Beli i Cygan runął wznak. Roześmiał się Janosik i rzekł: — Jakoż będzie? Hę? Cygan leżał sekundę, równie przerażony, jak zdumiony. Czekał na cios, ale gdy go nie otrzymał, zerwał się na klęczki i pod nogi Janosika jatagan rzucając, a topór mu oddając w ręce, powiedział z orawska: — Veru, prisam Panu Bohu, vystie chlap, a j chlap! W tej chwili młody pan Pongracz w mundurze huzarskim 'koniem natarł na Janosika — ale Janosik barkiem konia pchnął i zwalił wraz z jeźdżcem, który po francusku O mon Dieu! krzycząc, na głowę padł, szablę świecącą łamiąc i życia młodego pod ciosami Gadei zbywając. Pierzchać przed Janosikiem poczęli Węgrzy jak wrony przed kobuzem, gdy sztychem bije. Gdzie się Pokazał, powstawał krzyk przestrachu: Janosz! Ja


nosz! — i gromady walczących się cofały. On zaś rzucał się bez myśli o liczbie, podobnie owemu niedźwiedziowi, co psów nie rachuje na polanie, gdy na nie wpada. Otwierała się przed nim przestrzeń, podobnie jak kiedy burza las wyłamuje na światło. Het pod Smerekowicę, w góry liptowskie Węgrów gnano, a gdy ostatnich rozproszono i docięto, zapadła noc. Wówczas Janosik na rogach, które towarzysze jego mieli, rozkazał trąbić na lasy na zbór. A gdy się chłopi zgromadzili, zwycięstwem upojeni i 08 walki gorący, rozkazał Janosik, siedząc na głazie, jodłę ściąć i ogromne ognisko na -małej polance leśnej zapalić. Buchnął ogień i wzniósł się dym ze smolnych gałęzi. Poczęto jeść i pić, szumieć i huczeć. Dziko się stało niewypowiedzianie. Wówczas Janosik wstał i krzyknął: — Zbójeckiego! Stanął Sablik przy ogniu z dźwigniętą nad głowę krwawą ciupagą, włosy długie, siwe odgarnąwszy z czoła, po boku zaś przy nim stanęli muzycy, dwaj Łusckowie z Kotelnicy, bracia, co piszczałki •orzy sobie mieli, i Józek Hawrań z Jurgowa, co na Sablikowych gęślach umiał grać. a któremu je Sablik z rękawa czuchv swojej wydobył. Zabrzmiał las muzyka. Już Janosik z Gadeją, Mateją i Mocarnego Wojtkiem przed muzykantami stanął i nutę zbójeckiego ochrypłymi od znoju walki głosami zawiedli. I w tan się puścił naprzód wódz, a za nim towarzysze i chłopów Podhalanów kilkudziesięciu koło watry, od krwi na blachach, klamrach i stroju czerwonych, ciupagą o ciupagę w powietrzu bijąc, aż iskry pryskały i las dźwięczał. Zrywały się ptaki spłoszone i zwierz leśny umykał daleko. Stary Sablik był hersztem tańcowi. Dokoła niego 'tańczono, dokoła jego trwającej starodawnej chwały. Chłopi czcili swą własną i siłę dawnych pokoleń. Wiedział to Sablik i godnie się wyprostował,


a głowę wzniósł. Czuł się jako pomnik na cmentarzu honornych chłopów, którym ich synowie, wnuki i prawnuki w męstwie i dzielności dorównać pragną. I wspomniał w myśli owe tańce, kiedy on sam, młodzieńcem będąc, koło około innych starców zataczał. I wspominał owe tańce, które tańczył w turniach lub puszczach leśnych sam, siłą, krwią gorącą własną unoszony i wyrzucany w powietrze, gdy skakał w górę i na nogach potężnych się kołysał z nadmiaru porywczej krzepkości. Siwe, długie włosy spod wąskoskrzelego kłabuka mu się rozwiały, raz po razu przez zęby wąskimi wargami gwizdał i w takt dzikiej muzyki w miejscu nogi podźwigiwał, lekkie jeszcze i mocne, a na zmarszczoną jego, chudą, sępią, pełną bruzd głębokich twarz blask bił i cień upadał. Tak wyglądał, jak leśny bóg mordu i pogromu. Zapach krwi dochodził mu do nozdrzy. On lubił walczyć, mordować, zabijać. On całe życie na walce i krwi przelewaniu spędził. I może to był ostatni wielki jego taniec, taniec, jakiego w życiu nie widział i nigdy nie zobaczy. Potok jego życia jakoby w jezioro się rozlał, w staw szeroki; płomień jego życia łuną wybuchł olbrzymiego pożaru... Prowadził Janosik koło, a dzikie świsty, hukania i wykrzyki zdawały się drzew wierzchołki, na które ogień jaskrawy buchał, ku ciemności uginać. Dzikie, szalone skoki wykonywali tancerze, ciupagi wyrzucali w powietrze z furkotem i chwytali je spadłe w dłonie, jak w żelazne kleszcze, gdy Janosik przed muzykantami się zatrzymał i ciupagę na ziem koło ognia Sablikowi pod nogi prasnąwszy, w górę na chłopa zwyżć wyskoczył i na skrzyżowane nogi spadłszy, hajdukować ponad ziem począł, a za nim chłopi tańczący poczęli ciupagi na kupę pod Sablika nogi rzucać z brzękiem i dźwiękiem od stali ostrz i obuchów, i kółek mosiężnych u toporzysk zberczących i szli za Janosikiem przysiadami ponad ziem, 413


podbijając się w powietrze, jak capy skalne w urwiskach. Sablik zaś nad nimi dreptał w miejscu i ciupagą, w górę podniesioną, w ogniu migotał, siwy i sępi. Długo ich Janosik tak wiódł, aż się zatrzymał, kołpak na głowie poprawił, ciupagę swoją z ziemi podniósł i nutę odmienił, by wreszcie wściekłą drobną nutę zakrzyknąć: Naówczas wszyscy tancerze, podjąwszy ciupagi z brzękiem z ziemi, wyprostowali się i poczęli drobnego krzesać, gwiżdżąc, krzycząc, przez zęby słowa piosnek rzucając i w uniesieniu jeden drugiego się uchwyciwszy, parami w zawrotny poszli pęd, a ciupagi zawadzano od jednej pary u drugiej grzmiały jak kuźnia. A gdy jeszcze warciejszą, wścieklejszą nutę Janosik zawiódł, gdy chórem wszyscy huknęli: Rada, rada, rada dam, rada, rada pozycam... — wówczas opętanie ogarnęło tancerzy, puścili się z par i w szalonych susach przez ogień wskroś płomienia, skier i dymu skakać jęli, podobni do diabłów na czarcim weselu. Jakieś nieartykułowane, najdziksze,


zwierzęce namiętnością rozhukaną i rozpasaną krzyki z ust i zębów białych i ostrych dobywać się im jęły, ciupagami rąbali pomiędzy sobą ostrze w ostrze, zderzali obuch w obuch, i już nie taniec, ale wir ludzki gnał koło ognia, zaś stary Sablik, stojąc w miejscu, dreptał z ciupagą w górę wzniesioną, a włosy się mu srebrzyły. I znowu spokojniejsze zbójeckiego nuty szły, aż się taniec skończył, a na wszystkich wyszła rosa jak groch i stanęli. Wystąpił Sablik spośród koła, gdy się przerwało jak w zapamiętaniu. Długą jeszcze chwilę przemówić nie mógł, tylko oczy miał wlepione w przestrzeń i snadż w oczach ii w uszach skręt, brzęk, taniec zbójecki. — E, hłopcy, warce zginonć! — rzekł wreszcie i odebrawszy z rąk Hawrania gęśliki, brząknął palcem w struny, pomyślał chwilę i rzekł: — E, hłopcy, ja jus niejeden taniec zbójecki bacem. Kie jesce s was żadnego na świecie nie beło. Beły hłopy. Diaska użrało dziś! Ja wam tak powiem, co nie żal żyć na świecie. Świat straśnie dobry, jyno cobyś na nawyśniejsy scebel stanon, ha wiatry duwajom i słońce z miesiącem świci. Sytko drobna rzec. Ale co się uciesys, kies na Krzywaniu, nad światem, to twoje. Siełom się swojom cłowiek ciesy i nie mas nad to radości. Niek ta wto fce ma kohanke abo gazdostwo, abo piniondze, ka jakie dobro, cy żonę mądrom, cy dzieci usłuhliwe, nie telo je wesoły, jako ten, co się cuje przy siele. Ja wam tak powiem, na mój dusiu, ja by wte fciał zginonć, kiek zdrowy i mocny, nie, kie bedem umierał z chorości. Ja się nigda tak nie ciesył, kiejek ku dziewce seł, jako kiejek z Hrubego Wierhu dolinami w Carne Ściany leciał, tak jak kieby mię oreł niós. I to ci powiem, Janosik, niek ta będzie, co będzie, niek będzie krew, ale kie się cujes hań, w scycie, niek cię Bóg oświeńci, to twoja godzina! Nie co ine. To twoje życie, hłopskie, strzeleckie abo zbójeckie. A co ine, to diabła warce, 415


Hłopu nie honornie w pościeli umierać. Wte warce zginonć, kies w scycie. Potem się uśmiechnął wdzięcznie, aby przepytać, jeśli długim mówieniem znużył, a słuchacze może właśnie do słuchania usposobieni nie byli, i z humorem i dowcipem wytwornym zaśpiewał przy gęślach: chałupie starego Nędzy Litmanowskiego na Nędzowym Groniku siedzieli po wieczerzy w białej izbie oboje Nędzowie i przybyłe w odwiedziny na posiady Zubkosowe dziewki wraz z bratem Wojtusiem. Maciek w kącie izby po strunach na skrzypcach palcem brząkał. Mrok panował w izbie, którą tylko kaganiec na łańcuchu zawisły, pięknie zdobny, olejem ze lnu napełniony, blado rozświetlał. Wtem w cieniu na ławie ujrzał stary Nędza Litmanowski postać męską siedzącą. Zdziwił się, ale nie rzekł słowa, tylko się wpatrzył dobrze. Nie wszedł tu nikt. To był duch. Zadrżał nieco stary Nędza i oczy wytężył. Poznał. Był to pradziad jego, JUTO Nędza Siumny, którego małym chłopcem widział. Siedział na ławie i patrzał nań, siwy, ogromny, nad miarę potężny; na piersiach miał spinkę wielką, ozdobną, mosiężną, z krzyżem u wierchu i piętnastu długimi łańcuszkami, którą się zawsze zdobił, bo był Siumny, i z którą go pochowano, bo mu była miłą za życia. Siedział na ławie nieruchomy i patrzał na starego Nędzę. Potem powoli, poważnie wyciągnął ku niemu rękę. Nikomu więcej nie dało się widzieć. T znikł. Zasępił się stary Nędza, ale poznał, że to nie był zły duch, bo strachu na niego nie puścił, gdy od 417


szedł — był to pradziad jego, Juro. Pomilczał chwilę, po czym się ozwał: — Matka! — Zje co? — zapytała Nędzowa. — Pokazał się mi haw pradziadek, cok go jesce małym hłopce widował — Juro Siumny. — Iście?! — zawołała Nędzowa z niepokojem. — Na ozaist. Tagek go widział, jak haw tobie. Rękę ku mnie wyciągnon. — Nie pedział ci nic? — Nic. Stara Nędzowa zwiesiła na pierś głowę, stary Nędza zaś westchnął ciężko. Milczeli. Mróz biały ogarnął obie dziewczyny, Wojtusia i Maćka; zęby im zadźwięczały. Chwila uszła, nim się ozwał cicho Wojtuś: — Stryno, stryk Siumnego uźreli? — No." — Może się trza ognia warować abo złodzieja? — szepnął Wojtuś, nie otwierając myśli przerażenia. Strach głuchy rozlał się po izbie. — On zwiestował niesceńście — ozwała się stara Nędzowa. — Abo chorość; jako u Bukowskiego matka — rzekł stary Nędza. Stawało się coraz głuszej w czarnej izbie *, aż Maciek się odezwał cicho z kąta: — Ja to słysał z ojca, w Dzianisie, ize dziadkowie i pradziadkowie zyjom s nami w domak nasyk; oni nas radzi widzom, bo my ik krew i nasienie, przepowiadajom... — Siumny by ta beł z bodejscym nie prziseł, bo to beł hłop jak śrybło — rzekł stary Nędza. — Z figlami by on beł haw na ławę nie siad. — Niesceńście zwiestować przyseł — szepnęła półgłosem stara Nędzowa. — Ale trza belo, coby się Janosik ruseł... w czarnej izbie — winno być: “w białej izbie" 418


Cisza zapanowała w izbie. Dziewczyny Zubkosowe poschylały głowy. Wojtuś i Maciek siedzieli nieruchomo. Szła noc. Przytuliły się dziewczęta Zubkosowe do siebie i Jadwiga szepnęła do Krystki: — Może Janosika męcom... — Może... Wtem dreszcz przeszedł wszystkich. Stary, odwieczny, rodowy, z jaworu ciosany, cisem wykładany stół, z jednej płyty jaworu siekierą wykrzesana i ostrzem jej gładzona, a rękawami pokoleń wypoliturowana stolnica, na potężnych szerokich nogach stojąca, z wyobrażeniem Męki Pańskiej, słońcem, miesiącem i gwiazdami w otoku, z wyobrażeniem sprzętów jadalnych dokoła otoku i drzew szumiących po rogach, stół, który pokolenia wykarmił i który wszyscy Nędzowie Litmanowscy w pamięci wyrzeźbiony nosili, ozwał się. Trzy 'razy w nim “łupło". Ścierpły dziewczęta Zubkosowe i Krystka szepnęła do Jadwigi: — Może Janosika zabili... — Może... Powoli podniósł stary Nędza oczy na powałę, na sozrąb ryzowany, który ją podtrzymywał, a na którym wyrzeźbione było imię fundatora i gwiazda w otoku na środku, gwiazda rodziny, gwiazda nad domem, gwiazda rodu, a potem ku drzwiom, na których deszczułki ryzowane Tozchodne wyobrażały wschodzące słońce: radość życia, błogosławieństwo bytu, trwałość istnienia. Stamtąd, z powały fazowanej spod sozrębu, od drzwi ryzowanych w jasny dzień światło na lśniące, gładkie, pięknie wyheblowane żółtozłociste ściany 'padało, napełniając dusze weselem, na mieszkanie pokoleń i świadectwo dostatku. Dziś duchy w nim w mroku nieszczęścia wieszczą, duchy przodków, czujne, wierne, niemylne i niedostępne. Martwy Wydał się staremu Nędzy sozrąb nad głową z gwiazdą w otoku w cudne kwiaty i rośliny rzeźbiony, belka mocy, siły i chwały domowej.


A zaś Janosika ciągnęła myśl, gdzie 'niegdyś przed laty, młodym chłopcem będąc, ze strykiem Wawrzkiem Nędzą (któremu nos złamał niedźwiedź) i z Jaśkiem Jarząbkiem, jego przyjacielem (któremu nos złamała Kunda Harendzka, trąciwszy go weń ramieniem przy zwyrcie w tańcu, iż tak mówili obaj, że nikt ich nie rozumiał, a oni się wzajem rozumieli), wielkimi myśliwymi, był chodził. Żyjeli leśniczanka Weronka, po której mu tylko pozostała pieśń marzeń i natchnień wojennych: Żyjeli jeszcze w leśniczówce pod Batyżowiecką Doliną ona i jej siostry, Irma i Juczi, i jej brat Andrysz kulawy, co na harmonii grał? Żyjeli jeszcze? Nic o niej nie wiedział. Trudno było z odwiedzinami i w odwiedziny po Spiżu i Liptowie chodzić, gdy na głowę cenę wywołano. A z nieprzepartą mocą 'poczęła Janosika ciągnąć myśl. Taka tęsknota mu objęła piersi, że aż mu serce •mdlało.


Nigdy, nigdy się już nie wróciła taka noc, noc podobna. Niigidy i nigdy... Coś go rwało, jak strumień gałęż rwie, co na głąb, w kotlinie, upadłszy, krąży po niej, a prąd ją porywa, coraz bliżej, coraz bliżej koryta i spadu. — Co imię to kusi? — myślał. — Co mię hań pozywa? Ono mię cosi woła... A że popłoch paść musiał szeroko dookoła i chłopi byli zmęczeni, dał im Janosik w Hradku spoczynek, sam zaś z towarzyszami Gadeją, Mateją, i Mocarnego Wojtkiem lasami popod Tatry, do leśniczówki pod Batyżowiecką Dolinę ruszył. Nad wieczorem było i już gwiazdy pierwsze wschodziły, gdy pod polanką w lesie, na której pobudowaną była leśniczówka, stanął. Potok szumiał, a ten szum poznał Janosik — wstrzymał krok, przymknął oczy i posłuchał chwilę. Tak jakby od tego szumu do szumu całe długie lata nie ubiegły... — Ostańcie haw — rzekł do towarzyszy — boby myśleli, ze ik zazbójować idzieme, i przelękliby się. I zbroje wam oddam, jyno ciupagę od psów weznem. Więc legli trzej towarzysze w gęstwinie, a Janosik szedł ku leśniczówce. Stanął u płotu przy furcie, gdy wysoka, smukła kobieta właśnie psy podwórzowe z łańcucha spuszczać miała. — Hej! — zawołał Janosik od furty. — Kto? — zapytała. — Swój! — Kto? — Z Polski. Ja haw na polowaniu beł, będzie dzisienć roków temu. Smukła kobieta się zastanowiła i odjęła rękę od łańcucha. Zadrżał jej głos, gdy pytała: — Kto taki? Poznał Janosik i szepnął głośno: — Janosik. Smukła kobieta postąpiła szybko ku furcie. — Wyście to, Janosik? Z Polski? 421


— Ja — — Weroniko — — — Jakieś milczenie zapadło w ciemnym lesie. Smukła kobieta oparła się na sztachetach furty. — Cy imię pote nie udali zbójnikom? — Wyście wszyscy zbójnicy, z Polski — uśmiechnęła się Weronka. Poznał zaraz Janosik, że jeszcze przez lasy wieść o napadzie na Hradek nie doszła, 'ni też, że Weronka nie wie, iż ów straszny Janosik Nędza Litmanowski, hetman zbójecki, to on sam. — Gdzie idziecie? — Na robotę. Do Peśtu. Do hut zelaznyk. Otwarła Weronka furtę. — Wejdźcie — rzekła. — Głodniście? — Nie. Jyno byk rad ugwarzeł s wami. — Po toście przyszli? — Po to.


Weronka zatrzymała się. — Janosik — rzekła — dziesięć lat — — Samo tak pachnie ten las i potok sumi — odpowiedział. — Ja kiek nad nim stanon, to się mi widziało, zejek go nie odchodzieł nigda. — A nie słyszeliście go dziesięć lat —— Wezbrało Janosikowe serce. — Weronka — rzekł — bacycie wy? Smukła kobieta odwróciła głowę. — Bacycie wy? Głos Janosikowi, hetmanowi zbójeckiemu, zadrżał nieco. — Coście wy musieli przez ten czas — — szepnęła półgłosem Weronka. — Ale ja się obiecał wrócić i hawek; wróciłek się. Głowa Weronki pochyliła się mimo woli ku ramieniu Janosikowemu. — Stara już jestem — rzekła. — Nie ma wam jak siedem dwaścia. — Dużo. — Ja bacem. Hej, dziewce — rzekł Janosik, obejmując Weronkę wpół — ja o tobie nigda nie zabacył za te casy. A tyś o mnie pamientała? — Pamiętałam. Ogarnąć ją rękami, przycisnąć do siebie, ucałować po licu przyszła Janosikowi chęć, ale się lękał jej uczynić przykrość zbytnią śmiałością. Usiedli pod izbą na ławie, w pomroce. — Weronka — zaczął Janosik — ja se wąsom pieśń śpiewać kazował. Bacycie jom? I zagwizdał z cicha nutę swych natchnień wojennych. — Pamiętam — odpowiedziała Weronka. — Haj, kazowałek se. Gwiazdy wte samo tak świeciły, jak dziś. — Tak samo. Wzbierało Janosikowe serce. — Weronka — rzekł — mnie casem tak luto beło


za tobom, co cud! Ja by beł haw horami, wirhami 'leciał... — Czemużeś nie przyszedł? — Cemu? Zmilczał Janosik i zagwizdał cicho, na wargach, szemrząc w myśli: — Dziesięć lat, długi czas — mówiła Weronka. — Cyście mię cekali? — Zrazu tak, 'potem już nie... — Weronka — zaczął Janosik cicho — Weronka, 'bacycie wy — ten noc?... Dziewczyna spuściła głowę ku piersiom. Z oczu Weronki spłynęły łzy. — Cegoz płaces? Ja haw! — ozwał się Janosik wzruszony. — A moja młodość — — gdzie? — wyrzekła przez te łzy Weronka. Rozpłynęło się w piersi Janosikowe serce. Objął dziewczynę rękami, przygarnął ku sobie i po licu całować począł. — Ja haw, Weronka, wyrtnonek się — mówił. Dziewczyna otarła łzy. — Co tam wspominać — rzekła — jak miało być, tak się stało. Idziecie jutro? Dalej? — A jakobyacie f cieli? Naówczas Weronka ujęła obie Janosikowe ręce w dłonie i rzekła: — Po 'cóż pytać? I szła cicha noc, a oni siedzieli na ławie pod izbą, w śródleśni bezgranicznym, tajemnym, wysoko nad światem, dalecy życiu. I mówili. Aż Weronka śpiewać półgłosem po słowacku poczęła: Słuchał Janosik cicho nuconej, cudnie słodkiej, cudnie tęsknej, cudnie smutnej słowackiej pieśni. — Hej, Boże! — rzekł. — Jak to świat idzie... Oparła mu Weronka na ramię lico, szepcąc tak cicho, jak gdyby ćma przefrunęła: — A ty chcesz iść? — Ka? — Na grób?


— Jaki grób? — O Janosik! W dolinę, wysoko, w Dolinę Batyżowiecką... — Zy wtoz hań leży? — Kto? Podniosła go ręką i powstali, i przeszli ku bocznej bramce za domem, wprost w las, skąd się leśna perć rozpoczynała. Weronka szła naprzód. Wolno szli w oćmie nocnej, pod górę, bystro, a gdy minęli smrekowy ślepy las i w kosodrzewinę wstąpili, gwiazdy stały -nad ich głowami. Gdzieniegdzie stała samotna, wyniosła limba, jak Przebyli kosodrzewiny ogromne, gałązkami perć grodzące, świtać już miało, gdy w progi głazów wstąpili. — Batyżowiecka Dolina — rzekła Weronka. — Spady — odpowiedział Janosik. Z głazu na głaz, progami się posuwali w górę, a skały nad nimi Btały zaćmione, ciemne, gwiazdami tu i owdzie podziergane u szczytów i 'grani, i wiatr chłodny szumiał, poranny. — Jam cię tu choć raz chciała przywieść — szepnęła Weronka. — W ten dolinę? — Ku stawu. Gdy głazy przebyli, jął się zabielać świat. Nikło odmraczać się jęły góry, z wolna widnieć, jak 'szare masy, i błękitnieć, i w kotliny mroczno, głęboko niebieskie, między skały, brzask 'począł wpływać blady. Oczom ukazał się posępny, czarny Batyżowiecki Staw, Wpół chmurą przysiadły, której przędzione strzępy wody tykały. — Na prawo — rzekła Weronka. Ostry, przenikliwy, długi, pszka'jący gwizd przedarł ciszę. — Cap! — rzekł Janosik, wznosząc głowę. Zahurkotały kamienie lecące w turniach na dół i echo poszło; 'snadź 'cap ruszył skokiem. Po płaskich głazach zwiłgłych od wody przeszli. — Tu — rzekła Weronka. Ujrzał Janosik kopczyk mały, z kamieni usypany. — Cos to? — zapytał. Weronka uklękła bez słowa, z rękami opuszczonymi. Patrzał Janosik na szary kopczyk kamienny, nad którym skały nagliły się w mroku i brzasku, jakby ruchome, a nieruchome wieczyście. Weronka przeżegnała mogiłkę i wstała mówiąc: — Janosik, tu twój syn. Janosik drgnął. — Tum go pochowała Żył tylko dzień. Nie dałam go ludziom ani robakom ziemnym. Tu w trumience drzewianej, limbowej, gdzie nic do niego nie przyjdzie, leży w głazach i pod głazami, a za matkę mu wiatr... — Ja nie wiedział — ozwał się Janosik. — Wyniosłam go tu sama. Tu leży nasz syn... Aniś go nie widział nigdy. — Hej, Boże! — westchnął Janosik. — Jako to idzie świat... Weronka 'zaś mówiła: — Co wiosnę jam tu szła patrzeć... Gdy śniegi wytajały... Jeszcze na stawie był lód. Wiatr mojemu dziecku do snu śpiewa — luli, luli, maleńki... Ściany krzesane Gierlachowskiej Wysokiej to jego dom... — Hej — rzekł Janosik — tak se haw leży, jako oreł młody na gnieździe. Wysoko. — W to się obróciło, kiedyś mi ty mówił: biorę z ciebie miód, jako pszczoła z bzu — — A tyś mi podziała, co jęk ci taki, jak las... Weronka mu zarzuciła ramię na szyję. — Ulżyło się sercu memu, gdym ci go pokazała. I on ojca poznał. W nocy się mi pytać chodził: jaki mój ojciec? 'skąd? On z Polski — — Janosik przystanął dumnie na głazie, wzniósł głowę i rzekł: — Janosik Nędza Litmanowski, hetman zbójecki.


— Jezus Maryja! — krzyknęła przeraźliwie Weronka, cofając się z przestrachem. Ale Janosik ujął ją za rękę i powiedział: — Nie bój się. Mojom bedzies i nad Luptowem paniom. W zamku siedzieć bedzieme, a tu stanie złoty krziz. — Tyś po Luiptowie zbójował?! Na ciebie płakano i przeklinano cię?! Na twoją głowę pieniądze naznaczono?! — wołała Weronka. — Ale ja nigdy biednemu nie wzion, ba tam, ka beła kupa. Ja świat równał. Bo mnie samemu nie trza beło. A i wesołyk beł! I śmiały! Dziad zbójnikem nie będzie, jyino hłop! Ja się rad beł świate uciesyć i ze świate sprógować: wto lepsy? Ja się tom ciupagom od Dónajca po Dónaj pirzerombał! Haj! I Wzniósł ciupagę do góry. — Strasznyś! — rzekła Weronika. — Alek hyrny, władny i bogaty! Przychyliła Weronka głowę. — Jak król — rzekła z pomimowoiną pokorą. — Jako król! Potem Janosik objął ją przez ramiona i mówił: — Ja ci twojom młodość nadgrodzem... We złocie i w jedwabiak hodzić bees... Wdzięcny ja ci jest i zawdy jęk cię w sercu miał. Boś ty tnie swojom pieśniom zacałowała, w miej beło sceńście. Is, jaki świat. Wybielała spiska równień ma dole, słońce strzeliło za Tatrami, a na czarne szczyty i granie Gerlachowskiej Wysokiej wybiegło różowozłociste światło i zapłonęło na nich, na zrębach i w załomach błękitnych, jak wstęga 'kwiatów. — Dziecko nieg śpi — rzekł Janosik, odwracając poza się głowę ku jezioru. — Jemu haw dobrze. Haw Spokój. Nie przydzie ku niemu nik, nie mąci koło niego. Haw ciho. Turnie go ogrodziły jak mury. Tak se leży, jako na zamku kralewSki syn. Bydż zdrowa, Weronka. Ja haw prosto dołu zlecem, za wolemi perciami i bez las.


— Dokądże idziesz? — Mnie ceka wojna. — Z kim? — S panami... — Janosik! Zginiesz! — Abo ja, abo oni. Wtosi zginonć musi. Jakby się nieprzyjaciele bali, toby wojnów nie beło. Bydż zdrowa! I wyzieraj mię! Objął Weronkę w szerokie ramiona, przygarnął ku sobie, ucałował w lico i oddalać się począł. Gdy znikł wśród złomów, zbercząc ciupagą, rozpaczliwie krzyknęła Weronka: — Janosik! Ale z gęstwiny dobiegł jej już tylko śpiew: Stała Weronka w pustce. Tak się jej zdawało, ze jej się śniło. Po kosodrzewinie poniżej, falami gnąc ją złociście we wschodzącym słońcu, spływał wiatr. Weronka odgarnęła włosy opadłe z czoła i uczyniła za Janosikiem w powietrzu ręką krzyż. — Zginiesz — szepnęła.


-D iegł Janosik w dół, samotny w pustce, myśląc: No to wej wiem, po co mię wołało. Fciało mi wej grób syna pokazać. Ludzie na świecie! Cyby ja się beł kie nazdał, aj nazdał, ka mój syn? Abo ze beł? Ono se wej o cłeku myśli. Nie bój się! Zawiedzie cię, ka fce. Nie wieś, bez co usłuhnies. Ani co za głos taki? W sumieniu się obzywa. Jako siwarnik w kosodrzewinie. Włade ma nad światem. Nie stois za nic. Raz cię grzmiotami popądzi, raz się zaś znowa będzie w tobie obzywać jak piasek... Zbiegł Janosik jak strumień wezbrany do swych towarzyszy i zdziwił się, albowiem z dala ujrzał nie trzech chłopów, ale czterech, pod drzewami leżących przy obozowisku. — Wtoz hań? — zawołał z daleka. — Bafija! — odpowiedzieli. Głos ich tak brzmiał, że Janosika niepokój przeniknął; 'w kilku susach ogromnych z góry na dół był przy nich. — Już sytkiemu koniec — rzekł Bafija. — Jako?! — krzyknął Janosik. — Sytkiemu koniec. W nocy wojacy cysarscy skądsi przyśli, Hradek wzieni. — A hłopi? — Wto nie zginon, to uciók. Janosik zatoczy! się i oparł o drzewo. — Syćka uciekli?!


— Syćka; jyno ci nie, co ig zabili łebo pohytali w niewolom. Za pośrednie ziobro wisieć bedom. A wyście ka beli, hetmanie zbójecki?! Śmignął Janosik obuch toporka w górę, ale go zatrzymał nad sobą — tylko straszne oczy padły w twarz Bafiji, tak że ten zbielał — iż ust Janosika grzmotnęło jedno słowo: Idź!... Bafija się zwrócił i odchodzić począł, niknąc. — Co gadał? — zapytał. — Je to, co i tobie — odparł Gadeja. — Przisło w nocy wojsko, obstompiło zamek, hłopi się bronili, bo ig zniedobacka nie zaśli, Sablik strzóg i warty poustawiał, ale mieli harmaty, moc ig beła, hłopi wzieni uciekać. A Bafija uciekał i tu zaleciał. — Sablik zginon? — Nie. Wywiód hłopów. — Moc zgineno? Gadeja nic nie odpowiedział. — Sablik się osatał hnet, jakom mu piosnecke śpiewajom — rzekł Maleją. — Uciók i wtorysi za nim. — Może połowa — rzekł Gadeja. — Kiebyś ty hań beł... — rzekł Mocarny. • — Kwała Bogu, co go nie beło! — odparł Gadeja. — Boby beł zginon i ani komu uciec inie dał. — Nie bełbyś poradzie! nic — powiedział Mateja. — Zołmirzy beło ze dwa tysiąca i harmaty mieli. — Tak i Bafija gadał — rzekł Gadeja — fała Bogu, co Janosika nie beło! Boby beł ludzi do ostatniego zahubieł! Tam się nie beło co bić, jyno uciekać. Jesce, padał, poniewtorzy hłopi z piniondzami śmigli. Pojedna baba za swoim hłope zajajcy, ale się ta i 'sproscom, co se do torb nabrali, padał Bafija. Jedni mieli cas, drudzy nie. Bafija nam tu syćko opedział. Nie beło cię długo. — Prosto pedzieć: nie majom ludzie ma tobie klonć — rzekł Gadeja. — Każdy wie, coś dobrze ludziom zrobić fciał. A nie dało się, no toś ty nie Pan Bóg. Nie wróci się ik moc, prawda. No to zaraz wiedzieli, ze nie na wesele idom. Nie pytał ig ta za Tatry 431


w Luptów nik, pod bukietami, 'ba pod zbrojom bić się. — Zje dyć — rzekł Mocarny. — Musiało być tak abo tak. — Bóg strzóg, coś się hań w 'tej leśniarce zabawie! — rzekł Mateja — bo sam wieś, jakiś jest. S to-bom -nić ma aprendu, zanadtoś śmiały. I ty byś beł zginon, i my trze by my beli zgineni, i sytka do nogi. Aniby świadka -nie ostało. Nie dało się, no to cóż radzić? — Bóg strzóg! — powtórzyli Gadeja z Mocarnym. — Tak jak kieby cię umyśnie odesłał — mówił Maleją. — Panu Bogu bez rozum nie przejńdzies — rzekł Gadeja po chwili. — Wtoz wie, co On jesce od tobie fce? Może cię jesce na to nawiedzić, cobyś Mu kościół ze zbójnickik pieniendzy postawił, tak jako kiejsi w Nowym Targu zbójnicy Świeintom Annę ufundowali. Wole Boskiej nie aprzepatrzuj, bo nie sprzepatrzys, a do dzieła Boskiego się nie dosprzycynis ani mu nie umalis. Tak mówili, patrząc na Janosika, któremu po licu biel czerwona chodziła, a po oczach cień i błysk. Słuchał on jakby nie słysząc, a gdy się milczenie stało i trwało chwilę długą, szepnął, jakby gdzieś we wiatr mówił: — Tyś mię wywiedła, dziewcyno. Ty jedyna u mnie w sercu. Sytkiemu koniec. I mnie, i ayciu mojemu. Po czym rzekł głośno i śmiało: — Pocie, hłopy, haw stela wysy. Jest hań rówienecka miendzy kosodrzewinom', podailej. — Po cóż hań pudzieme? Trza uciekać za Tatry. Popod Końcystom bez Żelazne Wrota — powiedział Mocarny. Rozśmiał się Janosik. — Bez Żelazne Wrota? Wtorędy my się od Żelaznej Bramy na Dónaju w Polskom ze złotem i śrybłem wracali? Hańtędyj? — No zy hań nablizy — odpowiedział Mocarny. — Bedzies miał cas uciekać, nie bój się. — A ono by trza. Bo nas sukać pudom — rzekł Mateja. — Ucieces i ty! Jesce cas. — Janosik — zaczął Gadeja, ale dalej nie mówił. Szli w górę, którędy Janosik na dół był zbiegł. Wydostali się nad las i wstąpili na rówieneczkę wśród kosodrzewiny, gęsto i zbicie otoczoną krzakami, wysokimi nad człowieka. — Hłopcy! — rzekł Janosik. — Dajcie mi zbroje mój om. Odebrał z ich rąk rusznicę, pistolety i noże zbójeckie. — A teraz usłuhnijcie mnie! — Co fces robić? — zapytał Gadeja niespokojnie. — Podpalcie kosodrzewinę ze trzok stron. — Na co? — Beecie widzieć. Migem! — Znak fces dać demem? Komu? Heba wojakom, co my haw! — Macie cas zuciekać, kim by prziśli. • — A ty co? — Uwidzicie. Migem podpalujcie! Dokoła! Trzej towarzysze Janosika skrzesali ogień i podpalili kosodrzewinę, on zaś stał między krzakami w pośrodku. — Janosik, bo cię ogień ogarnie! — rzekł Gadeja. Ale Janosik odpowiedział: — Jesce cas! Pomału gore, dajcie mi ręce. Dali mu ręce swoje i zdziwieni i nie rozumiejący stali chłopi, aż Gadeja, patrząc w lico Janosika, ozwał się powoli: — Jezus Maryja, Janosźk! Coś ty namyślał? Smierzć se fces zrobić?! — Cafcie się od ognia — rzekł Janosik. — Z rówienki... Chłopi się cofnęli, on zaś mówił: — Wy mnie słuhać musicie do końca! Zaprzy


siengliście. Pokiel ja żyw, ja harnaś, a wyście sprości towarzisia. Pocie haw! — Janosik! — ozwał się Gadeja błagalnie, w sercu niewiedzącym przeszyty. Ale Janosik mówił: — Hłopy! To nie mogło być, coby ja się dał pobić. Jednej śmierzci, ha j, ale więcel na calućkim świecie nikomu. Ani księciu, ani grafowi, ani biskupowi, ani królowi. Ja by się miał du domu wrócić, cobyk się pomiendzy ludzi hańbieł iść, coby mi baby do ocy skakały ze zębami: A kiez pudzieme do Luptowa siedzieć?! Hłopów-eś wytracieł po próżnicy. O mnie by się wto przekwalać miał, ize ja przed nic uciók? Ja, Janosik Nędza Litmanowski, hetman zbójecki, co o mnie po syćkik dziedzinak na sto mil wkoło hyr seł? Ja by żyć miał, kiejek nie dokonał, na co jęk się zabrał? Kiejek dobryk ludzi pozwybijać dał i sam ś nimi nie zginon wraz?! U mnie jedno słowo tak jako pierun. Kie grzmi, to grzmi! Bydźcie zdrowi! Skoda, co Sablika nie ma, boby mi zagrał! Na ostatek! Mnie nie żal umierać. Ja haw nie bedem sam. Jest hań wysy, przi Stawie, mojego syna kopiec w skalak... Niemi patrzyli towarzysze Janosikowi na to, co się stawało. Z oczu siwych i bystrych łzy im spływały na twarde twarze, ale się mu sprzeciwiać nie śmieli. Jego włada robiła, co chciała. Nie dorósł go nikt i przed jego oczami każdy rzednął. On wse ka Dym wzbijał się i ogień wznosił ogarniając Janosika — rozumieli, że tak umrzeć chciał i że mu na to ręce podali. Okrutna zgroza i żałość ścisnęły im serca, ale go porwać z ognia nie śmieli. On zaś oćmiał od dymu w ich oczach i prawie znikł, na ciupadze wsparty. — Janosik, zgores! — zawołał Gadeja, z rozpaczą łamiąc ręce. Nagle Matę j a i Mocarny jakby porwać się chcieli, rzucić w ogień — ale z dymu krzyknął Janosik: — Ja se śmierzć zrobić muse! Zginie, wto przy


stompi! Inacy nie może być!... Ja was Bogu oddajem i okwiarujem, bratowie mili! Inacy nie może być!... — Hej ty, Tomek — krzyknął jeszcze do Gadei. — Pudzies tu dołu, do starej leśniarki, przy dobrem casie. Powieś hań pannie, Weronka jej, bez co ja się nie wrócieł! I ojcom powiedz! Hej! Ręce im pobośkaj! Bydźcie zdrowi, towarzisia moi! I Polany!... W osłupieniu stali opodal ognia trzej towarzysze Janosikowi; płomień piętrzył się, wzmagał się i dym bił w górę, i zaćmił Janosika. Groza ich przejęła, trzęśli się i płakali — ale niemoc ich owładła. Zaklęcie głosu Janosikowego postawiło ich w miejscu. Aż gdy jęk usłyszeli w trzasku ogromnych krzów kosodrzewiny, w kurzawie ognia, który nagle buchnął płachtami czerwonymi, odwrócili się z krzykiem i popadali prawie na twarze, a potem zdjęci lękiem kość mrożącym biec poczęli przed siebie, z włosami spiętrzonymi do góry, jak capy oszalałe piorunem. Długo biegli, nim się uspokoili i nim, posiadłszy zdyszani, daleko gdzieś w lasach przepastnych, nieznanych, mówić mogli. — Tak beł powinił umreć — rzekł Gadeja. — Ja •to pojon. — Tak. — Tak. — I my mu nie musieli przeskadzać, ba jesce ostatniom służbę przy nim odrobić. Beł hłop. — Beł! — Beł! — Godnom se śmierzć zrobieł. Sam... — Nie będzie drugiego takiego. — Nie! — Nigda! — Ciupaga przy nim i syciek sprzęt. — Dobrze. — Popiół wiater ozniesie. — Strasnom se zrobieł śmierzć, nie móg ścierpieć!... — Hańbić się mu nie fciało. Nie bedzies cisem spod wierhu w piecu paleł, bo go nie zwleces.


— Nie. — Nie. — Warce się pomodlić. Klękli w ciemności gąszczu, wpośród czarnych smreków konarami obitych do ziemi i głazów leśnych i modlili się, jak umieli, aż Gadeja, najstarszy wiekiem, rzekł: — Podźmy, hłopcy, w Polskom. Co haw robić dłuży? Janosik się pominon. — Na zawdy. — Skońceł się. — Amen. Ruszyli przed się i prosto szli, nieba nad głowami szukając. Aż gdy w nocy z lasu się wydobyli i w obcej jakiejś stronie wolnym powietrzem odetchnęli i skały prostopadłe gwiazdami poiskrzone ujrzeli, w żałości, pamięci i uwielbieniu zawiedli: I szli w górę bez chleba i wody, prąc się w skały, mimo noc, wyżej i wyżej, gnani okropną myślą, która bryzgała w ścianach zsuwistych, złomach ruchomych, śmierć kołysających, i zawisach urwanych, pod którymi gromadziła się czarna noc, chwytająca widne w świetle gwiazd stopy, zamknięta oczom przerażonym martwą, skrzesaną w niezmierzoną głąb głuszą. Mgły zawaliły świat. Mgły jesienne, grube, ponure, w których najbliższe drzewa, najbliższe domy nikły niewidzialne. Góry i dolina utonęły w pomroku, słońce sczezło w nim, zda się na wieczność. Wrota od obory okolicznej skrzypnęły, psy wszczęły hałas, ale ucichły. — Wtorysi znajomy hłop idzie — rzekł stary Nędza do żony, która koszulę męską cienką igłą ślicznie haftowała. Trzej towarzysze Janosikowi, Gadeja, Ma tej a i Mocarny, czarni od trudu skał, stanęli u progu sieni, u drzwi półuchylonych, jak to u gazdy, gdzie czeladzi wiele i ten i ów ze sprawą przychodzi. • — Idź ty piersy — rzekli Mateja i Mocarny do Gadei, którego Janosik najwięcej lubił i cenił i którego starzy Nędzowie najwięcej pośród nich radzi widzieli. Wstąpił Gadeja pierwszy w sień, wysoki próg przekraczając i głowę pod ocapem chyląc, otwarł drzwi od białej izby świętalnej i wchodząc rzekł: — Nieg będzie pofalony Jezus Krystus. — Niegze będzie. Witajcie! — odpowiedzieli starzy Nędzowie. Trzej chłopi weszli i stanęli rzędem przed drzwiami za sdbą zawartymi. Popatrzyli na nich Nędzowie. — Trzok was — rzekł stary Nędza. — Trzok. Grdyki towarzyszom Janosikowym zadrgały; milczenie zapadło.


— Ka? — W Batyzowskiej Dolinie. — Kie przydzie? — Nie przydzie. Umilkła stara Nędzowa i rzekła po chwili: — Przynieście go! — Popiół. Porwała się Nędzowa z ławy, rzuciła koszulę na stół i krzyknęła: — Jako?! A stary Nędza rzekł zduszonym głosem: — Ja wiedział. Siumny się mi pokazał. Gadajcie. Ale wszyscy trzej towarzysze Janosikowi zaczęli płakać; zaszlochał z nimi i stary Nędza, choć jeszcze nie wiedział nieszczęścia. Stara zaś Nędzowa stała wsparta o stół dłonią na koszuli. I rzekła jakby do siebie: — Ja mu jom haftowała żywemu, ja mu jom haftowała umarłemu — — popiół, popiół, popiół... Cicho, ostrożnie wsunęły się do izby Zubkosowe dziewczyny z Wojtusiem. Widziały one od siebie idących trzech towarzyszy Janosikowych. Zaraz płakać jęli wszystko troje. Długo, długo płakali, aż stary Nędza się ozwał: — Gadajcie! Jako beło? Gadeja odpowiedział: — On tak zginon, jak oreł, kie weń pierun strzeli. Wysoko w Tatrak. — Stryłom go Pan Bóg zabiel? — zapytał Nędza. — Nie. I Gadeja opowiedział śmierć Janosikową i rzecz chłopów, której świadkowie jeszcze snadź byli nie popowracali do domów.


Słuchali Nędzowie ponurej opowieści dzień po dniu, godzina po godzinie, jako zwykło się było prawić, gdy Janosik ze zbójnickiego chodu powrócił, wino złociło się od kagańca w pucharkach, dukaty błyskały na stole, a miłe ciepło otulało radzących w dobrze zamkniętej izbie. Gadeja skończył i twarz na ręku sparł. Stara Nędzowa, której łzy z oczu nie ciekły, rozdarła na poły koszulę haftowaną, wyszła z izby i siadła na ławie przed domem. — Haw stela się Janosik rusał —— haw stela się rusył po raz ostatni. Popiół, popiół, popiół... Zaś stary Nędza długo płakał, czoło dłońmi obejmując, aż się zwładał i rzekł: — Kiela beło hłopów pod Halami, kiela beło i w nasem rodzie, beł Waligóra i Wyrwidąb, Pętorzek i Wódpusc, beli Łamiskała i Waliłaś Toporowie z Hrubego, beli i w nasem rodzie Jano z Gronia, co Miętusianom siedem sto dojek wzion i na nędze ik przywiód, i Juro Siumny, pradziadek, i ini, bo ta i dziadek, i ociec, i ig bratowie, i zaś moji, i ja belimy hłopy jak się patrzy, niepłone, ale takiego, jak to moje dziecko, nie beło. — Ani nie będzie — rzekł Mateja. — Co dobre, bierom bogi, dawno ludzie mówili... Minom się jak gma —— ja cystę rano od wyhodu słonka... Darmo. — Wieki przejńdom — rzekł Gadeja — zaklęła się taki najdzie, co on to światu opowie. — Jaki Janosik beł — rzekł Mateja. — I jak się skońceł — rzekł Mocarny. — Hej, hej, hej — zawiódł stary Nędza — Bóg dał, Bóg wzion. Co robić? Popiół ostał... W Batyzowskiej Dolinie... Daleko... Wysoko w Tatrak... Ani go wej wiater może haw nie przyniesie bez wierhy... Nigda... W popiół się mi syn obyrtnon... Pięknie uhowany... Telo wej...


A gdy dziewki Zubkosowe wyszły przed izby, ku strynie, zastały ją nieruchomo siedzącą na ławie, opartą plecami i głową o ścianę, wpatrzoną zamarłymi oczyma we mgły, poza którymi stały Czerwone Wierchy, gdzie Janosik lubił w ciepłe dni poglądać, leżąc pod świerkami na trawie lub na ławie siedząc, z palcami za przypory portek założonymi i nogami wyciągniętymi przed siebie. Nie śmiały się ku niej zbliżyć i odeszły. Spotkał je Maciek, który ze stajni szedł. — Wieś, Janosik brat się kazał spalić w Batyzowskiej Dolinie — powiedziała mu Krystka. Maciek zbladł i stanął. — Rany Boskie! Prawdę gadas?! — Prawdę. Towarzisia w izbie. — Cemuz ja ś nim nie beł, hoć jesce jeden raz! — Maciek — rzekła Krystka — wejze skrzipce, zagraj Janosikowom nutę strykowi i strynie. Więc poszedł Maciek cicho na wyżkę nad izbami, zniósł skrzypce, siadł za domem i we mgły grube grać począł Janosikową nutę, którą on lubił śpiewywać: Grał długo, do obiadu, na którym trzej towarzysze Janosikowi zostali. Słuchali wszyscy w milczeniu. Dusza Janosikową głosiła się do nich. Przyszła zza wierchów, zza Tater i słuchała swojej nuty tanecznej. A tak się zdawało, że chwila, a usłyszą wszyscy jego głos: On tu jest s nami — myśleli wszyscy. — Przisel zaźreć na dom, na gazdostwo swoje, na ojca, i matkę,


na siostry i brata strycnego, odpylać ik, odpylać świat... Hej, miełyz mocny Boże!... A gdy poobiadowano, na wszystkich starczyło, legli starzy Nędzowie bólem, żalem i wiekiem zmożeni na pościel spać, trzej towarzysze Janosikowi do domów swoich odeszli. Wojtuś w chałupie został kozikiem strugający z brzostowego drzewa, Krystka zaś i Jadwiga wyszły z Maćkiem od stryków i powracały do siebie. Krystka szła naprzód, za nią zaś Jadwiga przytuliła śliczną młodą twarz do Maćkowego ramienia i szepnęła: — Wieś, Maciuś, taka mię lubość a mgłość obujena, co ani myśleć, ani iść nie mogem. O mój słodki! Sama nie wiem, cy mi barzyj Janosika brata lufo, cyk barzyj tobie zakohała? Przegięła mu się na ręce, którą ją objął, w tył, piersi jej bryzgnęły spod gorsetu i 'białej koszuli ku górze, biodra zmiękły i krasne drobne usta z białymi drobnymi zębami rozchyliły się. Poszły dziewczyny do domu swego, Jadwiga siadła za' warsztatem, na którym tkała płótno piękne i cienkie, Krystka zaś rozciągała na podłodze biało umytej śliczną ciemnoniebieską w biały deseń ozdobnie tłoczoną spódnicę, którą wprzód utacała dokładnie wałem drzewianym. Maciek siadł na niski stołek trójnożny i brząkał palcem po strunach. — Jus nie beemy bratowi Janosikowi śpiewować — rzekła Krystka. — O bo nie. — Skońceły się jus jego nuty. — Na wiecność. — Nie 'będzie jus nic namyślował. — Ani mu hań wiater nie zasumi: Pod jaworkem, pod zelenym... Krystka i Jadwiga zaprzestały roboty, warsztat ustał warczeć, Jadwiga rozłożyła spódnicę na stole, 441


siadła na ławie przy Krystce i objąwszy ją za szyję ramieniem, zaczęła, a siostra zaraz poszła za nią: Janosikową ulubioną pieśń. Trży tygodnie minęło, gdy Marduła i Krzyś powrócili na Olczę. Zabłądzili, uciekłszy z Hradku, po lasach się błąkali głodni i spragnieni i pod klasztor jakiś żeński zaszli. Tam ich zakonnice puściły, jeść im dały, ale wyjść za furtę nie pozwoliły. — Nijakim świate nas puścić nie foiały — mówił Krzyś. — Zbójnicyście i zbójnicy! Wypokutować nas fciały, coby nas ozgrzesyć. — Bajto! — mówił Marduła. — Ozgrzesyć! Was ta ozgrzesały, boście starzy. Ony ta swoje refereta prowadzona proci potrzeby. Jyno ja hań potęgnon, kiek se pojad, to... — Nogorzy — mówił Krzyś — co nam prząść kazowały wełnę. Ja ta jesce jako ja, prządek, ale nad Mardułom sępiały cięgiem, a biśterowały nań, co nie umie. — Obserwowały nas dobrze — mówił Marduła — jeść, pić beło godnie, jyno do tego przędzenia to ja jus nijakiego społogu nie miał. Je to nie kosa ani nie cepy, cobyś z małego na to społozony beł. Ja ta ś niemi dość o to w rzędy zahodzieł. Z ręcy puscas, z ręcy puscas!... J... oi dusiu dziś! Tonckały się koło mnie, a ustygowały: je przejndze! je przejndze! — Przełozonom se miały uziemcystom — mówił Krzyś. — Ta musiała mieć biedre, coby jom uniesła! Kupa baby beło, jak kępa! — E to beła scera baba! Ułożona! Ni eg cię co praśnie! Kie sła, to jaze ziem dudniała pod niom. A co se koło mnie przęsła, to przeseptała do mnie — opowiadał Marduła.


— Mnie zaś taka zalubiła, co bela za safarke — mówił Krzyś. — Telo mi dawała wina, co się widziało, ze owilgnem od niego, jak kapusta o'd dysca. Mnie hań dobrze beło. Bo ja miał dobre zdanie do roboty, do tej wełny, to mię kwaliły. Na Mardułe ta mało co ta abo ta trę pyskiem, a na mnie nic. — Edź! Dawno pedzieli, co jak wto psu ogon potrafi zawiązać, to on nie będzie s tobom gadał, co on to potrafił! — odciął się Marduła. — A jus straśnie zdziorbliwe sanowniki s tyk zakonie — mówił Krzyś. — Tam się nic nika nie śmie podziać! Krusyne nieba, to i to podnieś i na stół połóż. A nie, toby cię hnet kijem odziały. Na Mardułe, kTe nie uprząd, co trza beło, to się straśnie wierhowały. Nie dostał mleka, jyno takom siwice. — Ja ta cosi jynkse dostawał — rzekł obrażony Marduła. — Jesce więcel, jakok miał potrzeb. A radzieły do mnie: o, na to toś ty zdany hłop, kiebyś taki do wełny beł, tobys hnet półtory mili uprząd. Haj. Telo hań chorwatu o mnie beło, co ani ani! — Jyno to beło złe — mówił Krzyś — coś się hań nie wyspał. Każdy dzień roraty odwołać trza beło. Je kizby ci się diasi telo Panu Bogu uprzykrzali! Miał nam to syćko ksiądz ozróżnić, ale my uciekli. Uździarzze se sam to zbawienie, kie ci go tak na raty trza. Nie śpij. Lepsy wróbel w garzci, jako sikora na dahu. Ja zbawienia nie widział, a spać się mi fciało. Tak opowiadali. I dziwowali się wraz z ludziami, jak jęło słynąć Janosikowe imię. Rozpłynęło się 'szeroko i daleko po dziedzinach i miastach, odludnych ostępach i zapadłych zasiedlach pustelnych, tak, że Wag i Orawa, Poprad i Dunajec imię jego niosły. Od młodości do końca słynął i orlił się Tatrom. — Kiebyś ty taki beł — mówiły matki synom, siostry braciom, kochanki kochankom, młode żony mężom — kiebyś ty taki beł jako Janosik, hetman zbójecki, złotem malowany... Już poczynał mocno kurzyć śnieg po halach i Sablik uważał, że kozice pouniżać się musiały z grani ku dolinom. Był też grudzień (listopad), kiedy capy gonią za kozami i ścigają jeden drugiego zapamiętale po turniach i upłazach, a zwabić je na strzał nawet się udaje. Pewnego dnia wsypał, jak zwykle, trochę mąki do woreczka, wsadził flaszkę gorzałki do torby strzeleckiej, łuk przewiesił przez plecy, gęśle wpuścił w rękaw od czuchy i obuwszy na nogi białe, ciepłe kapce sukienne, sparty na swojej ciupażce ruszył w Tatry. Wyszedł sam. Najlepsi towarzysze, jego bracia Jędrek i Józek, wielcy myśliwi Maciek Sieczka, Samek, Sobczak, Tatar, jedni umarli, drudzy już w domach siedzieli, starzy i osłabieni. Przykrzyło się Sablikowi. Bez Janosika Nędzy osmętniał mu świat. Tak jakby słońca ubyło na niebie. Tak posmutniały i zwisły ludziom głowy, kiedy ostatni żubr, ostatni łoś i ostatni bóbr, zagnane przez porąbane lasy w góry i tu osiadłe, zginęły. Osmutniał świat... Nie zostało po nich nic, tylko wieść: Zuberec, Łosiówka, Bobrowiec... Pamięć o dziwach przyrody... Bo ta i takiego chłopa, jak Janosik, nie było... Wiedział Sablik, że jurgowianie, bukowianie, białczanie i porońscy strzelcy polować będą po Szerokiej Jaworzyńskiej, w Jaworowych Sadach, pod Wysoką, we Wołoszynie, po Koszystej, w Pięciu Stawach, zakopianie w Kozim Wierchu i het po pobliskich górach, wiedział też, że choć go wszędzie za ojca polo


wania mają, młodszym nie wyrówna, postanowił więc przez Waksmundzką pod Wołoszyn do Roztoki przejść, ku Rybiemu i przez przełęcz Pod Chłopkiem w turnie ponad Hinczowy Staw się dostać. Tam pustki były, bo liptowscy strzelcy w Krzywań lecieli i w Cwolską Dolinę, szeroki błędny rozłóg, odległy wsiom, z lasów nieprzebytych wyrosły, rzadko nawiedzając. Nierad też Sablik polował blisko domu; j;am, po drugiej stronie Tatr, wstępował w inny świat, poglądał daleko, a gdy grał, na grani stanąwszy, to mu się widziało, że go na dolinach węgierskich aż po Kralową Hole słyszą. Wszedł w bór, a duszę mu niosło pragnienie zawisnąć na podciętym głazie nad głęboką, ciemną przepaścią i dać się owiać wiatrowi, który nigdy piersią ziemi nie dotyka. Wszedł w las ogromny i szedł nim, aż nad ciepłą wodę, miejsce jaszczurek dziwnych i tajemnych żab, i węży złowieszczych, przybył; potem dalej w górę się wspinał, niebo tylko nad sobą widząc, którędy waksmundzianie i chłopi z Dębna i Ostrowska bydło i owce na. halę swoją pędzili na wiosnę, mijał potoki i moczary, aż zboczami Wołoszyna w karłowate ostatki lasu pod Opalonem wstąpił i góry koło siebie i nad sobą zobaczył. Już biały śnieg okwiecał upłazy i wierchy Miedzianego, a słońce się na nim iskrzyło, jak srebro i złoto płonące. Zapach śniegu bił w nozdrza; wilgoć wnikała w usta i w płuca. Stary Sablik stanął i krzyknął:


Eheheu! — rozbrzmiało po żlebach, gdzie się kosodrzewina oszroniona błyszczała. Był sam. Jak król. Sam był wpośród wierchów ogromnych, szczytów niebosiężnych, sam wśród lasów czarnych, szumiących i wśród wód pełnych gwaru lub cichych i głębokich jak sen duszy potężnej, męża czynu i strzelca niedźwiedzi. Sablik stał sam w górach, wśród zimy skalnej, olbrzymi dech gór wdychał sam w płuca, nie dzieląc się nim z nikim, światło słońca po śniegach na jego tylko źrenice padało. Sablik jakby wina tęgiego, węgierskiego tokaju, popił — — podnosiło go... Otupno mu samemu iść nie było. Był strzelec. Raźno szedł pod zachód dnia na noc ku Rybiemu Jezioru. Leżało ono za wałem, samotne i wielkie. Pasterskimi perciami pośród kosodrzewiny Sablik kroczył, na wał wstąpił i na dół pojrzał. Tam pod ciemnymi, szeroko prostopadle rozległymi, ośnieżonymi ścianami Mięguszowskiego Hrubego Wierchu leżało w kotlinie wśród ciemnozielonej kosodrzewiny, smreków czarnych i zielonych limb, śniegiem ubielonych, przez pół od zachodzącego słońca skrawoczerwone, przez pół czarnoszafirowe, metaliczne, odbijając w sobie skały utopione, milczące Rybie Jezioro. Łapali Sablika po zelenyk bukak, ale są wybronił, miał ciupażkę w rukakl... Patrzał Sablik, stojąc na wale pobrzeżnym, dobył gęśle z rękawa i zagrał. Nie siadł, nie jadł, tylko zagrał jezioru.


Grał. Widziało mu się, że woda nuty odbija i na las rozrzuca. Ostre, brzmienne, stalowe. Wnikała muzyka, odbita od wody, w las. Jakby pszczoły z ula na słońcu w ciemne leśne uplecie leciały. Grał, a patrzał w wodę. Czy też muzyką swoją nie wyprowadzi z głębiny tajemnych ryb ogromnych i nie zaczaruje ich muzyką, aż z wielkimi, białymi, do góry powznoszonymi oczami na pośród wody nie posłaną, jak gdzieś daleko, w jakimś dziwnym, bajecznym świecie, jakby przez mgłę każdemu widzialnym, węże czarownicy czarują... Ale nic woda zatajona nie wydała. Złożył watrę z kosówki, zamyślił się i usnął. Zbudził go ranny mróz, jeszcze gwiazdy skrzyły się na niebie i była ciemność. Popił gorzałki i ruszył, aby się zagrzać. Dzień zwiastował się piękny, nie kurzyło nic, tylko wiatr poranny szumiał po jeziorze i po kosodrzewinie, od Rysów skądś, z wysoka, od wschodu lecąc. Na wodzie błyszczały gwiazdy, Sablikowi pod stopami. “On" przechodził nocą nad jeziorem; ślady olbrzymich łap z pazurami na zwiłgłej ścieżce owczej odcisnął, ale zaczuł ogień i człowieka i uszedł w las pod Wysoką; godny niedźwiedź, stary i wielki. Szedł Sablik żywo po lewej stronie stawu, wypatrując wielkiej ryby, i jął się piąć po ślizgiej trawie w ubocz Mięguszowskiego Wierchu, ku przełęczy Pod Chłopkiem. Olbrzymi ptak kołował na powietrzu. Był to ten sęp, ostatni ze swego pokolenia, który na Krywaniu siadywał, na samej grani. Widniał z daleka samotny na ogromnym szczycie nad prostopadłą otchłanią przepaści. A gdy stanął obwysno na skale, zza Siedmiu Granatów strzeliły race słońca wschodzącego i zawisły blaskiem nad głuchymi wodami dwóch jezior, które Sablik miał teraz u stóp swoich; jedno spokojne, na dole, w wieńcu drzew i krzów, drugie wśród litych, czarnych skał, w kotlinie, ciche i pytające: co wiesz?


Rozwidniał się świat i z pomroku wyłaniał. Już szczyty zakwitły światłem, promieniejącą srebrnoróżową bielą, a na wody spływał błękitny dzień w zatoki, gdzie niedawno gwiazdy drżały na głębiach. Sablik patrzał. Rozświetlać się jęła woda, zgarniał się z niej mrok. Świtało. Od południowego wschodu ukazywały się obłoki wieszczące śnieg. Powolne a silne. Mroził się błękit, znać było. Wtem gwizdnął cap. W Sabliku zagrała krew. Wytężył oczy. Stał na turni; tęgi cap, czarny. Pozierał w dół, ale Sablika nie widział jeszcze. Sablik pilno gunię zezuł, serdak z czarnego barana wełną do góry obrócił i na czworakach stanąwszy kozę pasącą się udawać zaczął, tu i tam się posuwając. A łuk miał w gotowości pod pachą. Spostrzegł go cap i dał sus naprzód. Jeden, drugi, trzeci — zbliżał się i na upłazku ponad Sablikiem stanął. — Dalekoś, ale ty haw przydzies — szeptał Sablik ściskając łuk. Cap stał na wysterku turnicy i patrzał, a od czasu do czasu tupał przednimi radami, niecierpliwie i gwałtownie. Łbem też kiwał, zbrojnym w rogi krzywo wstecz rozsadzone. Lecz czy zaczuł człowieka, czy oczyma poznał, gwizdnął przeraźliwie i w górę skoczył, podwyższył się w olbrzymich odsadach, znów stanął za turnią do pół widny i przknął: pszsz! pszsz! pszcz! przeciągle, na Sablika patrząc. — Poznała wereda! — szepnął Sablik sięgając ku guni. — Nie dał się zmamić. Cap w szalonych skokach, strącając kamienie, począł się wznosić wyżej i wkrótce zaczerniał tylko na śniegu, gdzie znów stanął tyłem do Sablika, ale głowę zwrócił poza się z rogami wystawionymi i patrzał nań. — Ciekawa bestyja, co to... Casu se nie sata, bo go ma... Cap patrzał długą chwilę, a potem w prostopadłą


zda się ścianę nad sobą wspinać się zaczął “jak mys"; piął się szparą w skale, zwisłym w dół żlebkiem, biorąc strom przednimi nogami, i znikł w niewidnych z dala załomach urwiska, w dziwny sposób niebyłego. Lecz znów od lewej ręki ujrzał Sablik kozice, wysoko w górze nad sobą. Wytężył oczy. Kierdel, siedm sztuk, pędziło po półce skalnej na prawo ku szczytom. — Darzy się mi — mruknął, jako miał zwyczaj, sam do siebie Sablik — jus tak cujem, ze mi Bóg nagodzi. W przepaście nie sposób było za nimi iść. Sablik się zejść kozice spodziewał ponad Hinczowym Stawem, w cieplejszej, bujniejszej dolinie od południa, wśród olbrzymich turni i kotlin. Tymczasem spostrzegł, iż z grani i z turni jakoby białe potoki mąki poczęły się suć lub zakwitały nad nimi jakby białe ogony pawie z pyłu świecącego na powietrzu: to śnieg się obsypywał i wzmiatał. Wiatr poczynał duć. — Niegze ta! — szepnął Sablik i piął się dalej po herbikaeh i zachodzikach, po spasztach, żlebach, zawiesach, półkach i krzesanicach, po upłazkach i dolinkach, aż nad przepaścią koło ściany się sunąc, ku przełęczy się dobił i na świat na drugą stronę Tatr spojrzał. Aliści dolina nad Hinczowym Stawem zawalona była mgłą. Nisko, w dole, leżało jakby morze mgły, grubej, gęstej, nieruchomej, siwociemnej. Dookoła ponad nią sterczały góry ponure i nieubłagane, okrutne, przerażające, wysokie do zaćmienia oczu, potworny kocioł pomłoką zapełniony. Cała kraina liptowska zasłana była chmurami białosinymi, nieprzejrzanymi. Wiatr dął od południowego wschodu. Tego się Sablik nie spodziewał. I zawahał się: spuścić się w dół ku Liptowu czy wrócić i nie kusić czarta. Kurniawa czaiła się w kłębach.


— Dyj ja tu bez to nie zginem — pomyślał. — To nie piekło. Ino się kozy unizom i ja się musem uniżyć. Wtem wicher uderzył magle, tak silny, iż Sablik się zachwiał. Szum lunął. Mgła nad doliną wzruszyła się i przedarła. Naówczas przed oczyma Sablika otwarła się pod dachem chmur czarna otchłań, głąb straszna, przepaść, wśród której pod podgiętym jakoby potwornym baldachimem pojawił się Hinczowy Staw i złomy, i zręby turni nad nim stojących. Sablik patrzał i wahał się. Nie chciało mu się wracać, wszystkiego był 'zwyczajny. Mógł wiatr i przegnać mgły. I tak bywało. On zaś z szalonym pędem otwierał widok nad doliną Liptowa. Dźwigał chmury i ukazywał coraz szersze, coraz dalsze widnokręgi, miasta i wsie w bezmierzu, pod baldachimem mgławicy. Wtem ciemny obłok podniósł się od Wysokiej, zza turni, gdzieś spod Gierlachu, wicher zawył i chlusnął śniegiem, zaćmiewając świat. Sablik spojrzał ku Polsce. Tam jasno było i Rybie Jezioro błyszczało wyraźnie w słońcu, jakoby góry przecinały na dwie połowy ziemię, szafirowe złoto — od burzy. Lecz to nie miało trwać długo. Gwałtownisko piętrzyło się, a wiatr sypał weń po prostu bałwanami powietrza. Sablik utrzymywał się pod skałą, ale nagle zwyrtnął się i począł zstępować. Przeszył go chłód ostry i przenikliwy. Lecz chmura ścigała go, dopadła i ogarnęła, waląc śniegiem i słoniąc mu przestrzeń przed oczyma czarnym prawie całunem. Gdzieś, w przestrzeni, przebłyskiwało mu poza kurniawą słońce, ukazywały się plamy wielkie bladego, a rażącego światła, lecz nikły. — Ogarneno świat... Bóg się podniós... Saleje... Sablik go znał. Siompawice, lejby, naremnice, burze, fujawice, dujawy, kurniawy, pomłoki, gmy, wszystko. Tysiące razy przetrzymywał i przebywał, 451


więcej niż pół wieku w Tatrach Boga spotykał. Nie lękał się. Cłowiek przetrzimie, ino po rozumie. Śnieg sypał się płatami, zalepiając oczy i usta, gnany wichrem wyjącym pośród ścian czarnych od pomroczy. Sablik schodził w noc. Nie do wypowiedzenia groźna ciemność zaszła przestworza. Zda się, jakby śniegwały zatoczyły sobą ziemię aż po krańce, jakby gruby jakiś, obcy żywioł zapanował nad ziemią. Wszelka nadzieja się w nim traci, wszelkie spodziewanie. Na ramiona wali się ciężar i głowę przygniata, oczy zaś, czując prawo wzroku, wytężają się gniewnie, strwożone i bezsilne, jak jaskółki zaskoczone burzą, gdy ciągną nad morzem. — Kieby ja oreł beł — myślał Sablik — wyniósbyk się obwysno nad śnieg... Wtem ujrzał pod stopami skrzesaną ścianę. Tędy nie szedł. Zwrócił się na lewo i ujrzał przepaść; na prawo toż samo. — Ki diasi, aj diasi, kajek właz? — mruknął. — W beztok? Cofnął się, lecz naokół były skrzesane ściany. — Pomyliło mię wej plugastwo — mruczał. — W złem miejscu. Stanął i próbował sobie wyzbacować drogę, ale snadź już chwilę szedł błędnie. — Powrót zanadto zły... Nie miałbyk matury tu ostać... Drzewo ścięte ka bądź żlebem wyprościs, ale cłeka nie... Godnie śniegiem przypierhło — — ślizgo — — coby nie zjehać... Niepokój go przejmował. Ujrzał wąski zachodzik — chwyciwszy się rękami granitu nad sobą i ledwo krawędź stóp nad urwiskiem na granicie mieszcząc, przesunął się i dostał pod zawieś skały, spod której go wiatr chciał oderwać i strącić.


Naówczas Sablik zgrzytnął zębami, skupił się w sobie, ściągnął w siebie, napiął mięśnie, wtulił kark w ramiona, wystawił nieco czoło naprzód i oczy mimo śniegu rozwarł szeroko, i rozpoczął walkę z wichrem. — Pojdze, podż! — szeptał, miażdżąc wargami mokry śnieg. — Podż! Myślis, ze ja stary? Zruciełbyś mię? Wiatr odpychał go od turni, odrywał, ciągnął w dół, bił w niego piersią wzdętą. Sablik zwrócił się w bok, objął wyzrąb skalny nad swoją głową rękami, dźwignął się i zawisł w powietrzu. Wiatr kołysał nim, przegibał go na prawo i lewo, on zaś z zaciśniętymi zębami dźwigał się na rękach nad przepaścią i na wyzrąb wydostał. Piął się znów ku górze, ku przełęczy Pod Chłopkiem, na siodło. Tam naremnicę, leżąc na skale, przeczekać lub po łagodnym zboczu od strony południowej w dolinę się spełznąć postanowił. Na brzuchu czołgał się w górę, piersiami, udami, kolanami, brodą przywierając do skały. Przewijał się jak wąż popod wiszące wpół w powietrzu gzymsy skalne, zwieszony wystającą połową ciała we mgle pełzał po zrębach turnie, po ledwo znacznych półkach; palce w szpary wbiwszy, cały na rękach, prześlizgiwał się po chyłych płytach rozpękłych, nogami w wietrze pływając nad straszną otchłanią. Walczył. Nie walczył o życie i o istnienie z bojaźni. Wielki strzelec nie znał trwogi. Wicher, moc nadprzyrodzona, naprzeciw niego stanął, zastąpił mu, ze śniegiem, z mgłą, z nocą, ze swoją mocą piekielną. Wicher rzucił się nań jak orzeł na skalnego capa. Ów, ufny w swoją siłę, rogi pod piersi orła nadstawia. Sablik na złą moc wichru odpowiedział tęgością natury, na jego zaciętość odwagą. Nie uląkł się. On z tym Olbrzymem Tatr walczył często, nigdy mu nie ustąpił, nigdy się przed nim nie cofnął, zawsze go zwy


ciężył i patrzał za nim z wierchów, jak na tumanach chmur niósł się het na doliny, gdzie lasy łamał i domy wywracał. Sablik polować szedł i nie znał trwogi. Wicher czy niedźwiedź jednako mu się przez więcej niż pół wieku słały pod kierpce. Sablik rzucał się na niedźwiedzia jak dzik, na wiatr jak łosoś, który progi skalne przesadza. W suche, zawiędłe ciało myśliwca wichrzyca biła, jakby je znicestwić pragnąc, ale twarde, zakrzepłe mięśnie i kości opierały jej się wytrwale i nieugięcie. Tatry całe wyły, huczały i świszczały. Huraganem napełnił się, wezbrał, przepełnił ich świat. Wicher jakoby się nie miał gdzie w nich podziać, szumiał po skałach, wypływał w górę i w dół spływał, jak fala wody, która by głazy z hukiem staczała. Lecz Sablik w tym piekle śnieżnym nie drżał. Walczył. I wydobył się na przełęcz. — Wiś, beskurcyja — rzekł do wichru. — Nie dałek się. Ja jesce nie twój. Wiatr od południa był słabszy, droga łatwa: Sablik zestępował w dół w zawiei śnieżnej. Dobił się kosodrzewiny, ale dziwnie czuł się słaby. Cysto pięknie się zamordował, widziało się, co się hnet i zubami trza będzie turnie hytać... Legł na konarach; był bez sił, bez władzy w ciele. Spal. Był już drugi dzień, gdy ujrzał nad sobą jasne, czyste, śliczne, promienne, błękitne niebo i słonce wysoko. Nie opodal poniżej błyszczał wielki, zielony Hinczowy Staw, wysoko szczyty stały pogodne i spokojne. Dookoła był śnieg. Śnieg miękki, puszysty, błyszczący, ogromny, tak wielki, iż turnie, kosodrzewina, drzewa w nim ginęły, który byłby zasypał Sablika, gdyby krzak kosodrzewiny, gdzie legł, nie rósł na wyniosłym złomie skały, skąd go wiatr omiatał. Dookoła stały góry spokojne, milczące, wyraźne, świecące się jak srebrne. Odmieć śniegowa wyiskrzyła lody. Szafir mroźnych granitów rzeźbił świat. Sablik leżał na wznak i patrzał na nie. Sąż to one, te same? Sąż to te góry, które przebiegał wzdłuż i wszerz, które nie miały dla niego tajemnic ani granic dla jego siły? Którym dumną stopą przystępował grzbiety, ramiona i głowy wyniosłe? Sąż to te góry, w których miał izby swoje olbrzymie po dolinach, ściany z krzesanic, które mu były jako dom jego życia? Sąż to te góry, które żywiły go, poddawały się jego woli, zdawały się go rozumieć i myśl jego zgadywać, które służyły mu? Sąż to trwałe świadki jego triumfów, jego zysku, jego radości i sławy? Które napełniał swoim imieniem od pół wieku, w których zdawały się na wieczność zakute echa jego strzałów, świsty strzał i uderzenia strasznego topora? Które widziały jego czyny, znały jego sprawy, jakich nie znał nikt? Z którymi jakoby zaprzysiężenie było, jakoby przymierze zawarte, których on się czuł jakoby duchem, władcą i dzieckiem? Sąż to te góry, te Tatry jego rodne, które on miłował więcej niż dobytek swój, rodzinę, ojcowiznę i ludzi dookoła siebie? Które były jego myślą i jego duszą? W których on żył, jak nigdy nikt, jak nigdy nie żył nikt i nikt nie będzie, choć wieki przeminą? W które się czuł zaklęty? Jestże to tc'n dom jego potężny, ten gród jego wolności


i chwały, gród i dom, w którym przemieszkał lata całe, długie i światła pełne? Albowiem Sablik wiedział, że dlań nie ma ratunku, że więcej z Tatr nie wyjdzie... Pierwszy raz nic mu 'nie dawały: ani wesela, ani zysku, ani upojenia, ani sławy — — nic... Pierwszy raz obaczył ich grozę i martwotę. Pierwszy raz patrzyły one nań zupełnie milcząc i zupełnie kamienne. Pierwszy raz zdały mu się czymś obcym, niezżytym... Groza — głusza — milczenie — i światło olśniewające... Sablik wiedział, że gdy wstanie z kosodrzewiny, z głową w śnieg zapadnie, w śnieg miękki, głęboki i przepastny, którego nikt nie przejdzie. Góry grzebały go w sobie. Skrzesane, lite, niezmiernej wysokości, błyszczące skały otaczały go jak sępy spokojne postrzelonego jelenia, czekając, aż dokończy życia. Z kątów doliny wyzierały ze srebrnego, skrzącego się śniegu dusze pobitych strzelców liptowskich i pobitych niedźwiedzi... I dusze strzelców polskich zasypanych lawinami, odpadłych z turni, zabitych kulą liptowską. Wesela pełne polany, kędy grał... Kędy grawał juhasom, dziewkom cudnym i starym surowym bacom o groźnej dłoni... Kwietne łączki 'nad potokami wiosennymi, gdzie wodę pił wśród leluji żółtych i rdzawego szczawiu. Samotny jak motyl w niesłychanej głuszy ustroni górskich... Ciche, ustronne miejsca spoczynku na upłazkach, gdzie pod nogami przepaść była, a nad głową, nad miękką 'trawą .skały cień dające... Koleby myśliwskie kamienne, gdzie w mroku przędły się jego dziwne złocone powieści... Gęsi gra... Gra to jego gęsi właśni. Wyczarowały się ze skal wszystkie dźwięki, jakie przez pół wieku w nie wybrzmiały... Gęsi gra. Ej dyna! — dyna dyna — dyna! dyna dyna — dyna! — dyna dyna. — dyi na — dyna — dyna... Sablik słucha. Góry zwracają mu śpiew. Co wegrał w mię, dzwoni koło niego. Jakoby wszystko światło na śniegu rozdzwoniło się w okrąg, po krzesanicach... Sablik słucha. Leży na łożu śmierci, na kosodrzewinowym krzaku. Bez sił, zmożony walką z wichrem, osuty śniegiem nie do przebycia, zabójczym, leży na łożu śmierci. Nie trwoży go nic, nie przeraża. Od początku swego życia wiedział, że musi umrzeć, że musi przyjść taki dzień, kiedy umrze. Umiera honorną śmiercią, godną życia. Nie próbuje się ratować — wie, że to próżne. Zna góry, zna ik dowody i końce. Zasuło go. Bywa. Bywało... Miło mu, że gęsi gra — — het, dookoła, w powietrzu... Zna tę nutę, Sablikową 'nutę, która z wieków poszła i przetrwa wieki. Przez dolinę śniegiem i słońcem zalaną, przez Dolinę Mięguszowiecką, rozległą, nad Hinczowym Stawem pełnym niewypowiedzianej piękności, idzie Smierzć. Biała... Wysoka... Przez śniegi białe, pomiędzy krzewy kosodrzewu, między głazy... Idzie wolno i słucha Sablikowej nuty —


Sablik patrzy na nią bez mrugnięcia powieki. Tak musi być. S Pane Jezuse nie bees w karty grał. U śmieizci nic nie upłaces. Świat je jest taki, tak ułożony. Nad kazdem trza pomeśleć. Wierhowiec życia kruflki. Ze dy Idę umreć, to umreć. ADNOTACJA Legenda Tatr, podobnie jak Na Skalnym Podhalu, do którego ściśle należy, nie jest oparta na żadnej ludowej tradycji. Historyczną figurą jest Napierski, ale opracowanie jego historii jest tu poza najogólniejszymi konturami zupełnie dowolne. Drugą autentyczną postacią jest Nędza Litmanowski, czy Litmanowski Nędza. Zapisek o nim, że się na szlachcie za nieludzkie karanie chłopów po buncie Napierskiego mścił, potem przeciw Szwedom powstał. Więcej nic. Dałem mu imię Janosika, chcąc polskiego Janosika stworzyć, albowiem rzeczywisty był Słowakiem. Oryginalnych śpiewek góralskich od moich na ich temat wariantów zbyt trudno byłoby mi oddzielić. Łatwiej odróżnić podania i opowieści autentyczne. Opowiastka o Morskim Oku i piwie jest w pierwszej połowie oryginalna góralska, dalej o Perłowicu, diableźrebięciu, Matce Boskiej na Suchych Horach, o furmanie i mleku; z książki profesora Stopki o Sabale wyjąłem opowiadania o stworzeniu kobiety; diable, chłopie i jarcu; śmierci i świni. W mitologię góralską wplotłem szczegóły mitologii słowiańskiej, budując także cały gmach własnej. Toporowie Lamiskała i Waliłaś, Pętorzek i Wódpusc, poczwary w “Krakowie" w Kościeliskach, kara zbójecka za zdradę, historia o kościele i diable są przeze mnie ułożone. Pochód w hale wzorowany na opisie śp. ks. Sutora, z czasów dla mnie już niedostępnych. Epoką Legendy Tatr jest wiek XVII. Język góralski jest, co się da stwierdzić, w znacznej części ogólną staropolszczyzna.


SŁOWNICZEK GWAROWY Słowniczek niniejszy składa się zarówno z objaśnień samego autora, pochodzących z pierwszych wydań Legendy Tatr, jak i z objaśnień Redakcji, wprowadzonych obecnie do książki. Objaśnienia Tetmajera ujęto dla odróżnienia w cudzysłów: « ». Wszelkie dodatkowe konieczne objaśnienia redakcyjne w obrębie zwartych objaśnień Tetmajera ujęto w nawiasy graniaste [ ], np. «z i e-n a [słów.] — kobieta». aprend s tobom nie ma aprendu lewki, nie ma żartów z tobą nie prze B «b a — ale» «b a jacy — tylko» b a c y ć «b a c y — pamiętaa bajt o, bajtoć — przecząco: akurat, właśnie «bakiesiste — krętorune», kędzierzawe «b a r s — bardzo" «B a r t ł o m i e j s k i — sierpień* bassam ci teremtete — przekleństwo pochodzenia węgierskiego «b e — będzie» «b i ł e r u c e — białe ręce» biśterować — zmawiać się, b ł a k t a ć (słów.: blakotat") — «b o b y f — bobym» «brakować — wybierać" brakowny — tęgi, przystojny, przedni b u c n y — tęgi bulki «bulkami — kulkami» burkowana — brukowana burniawa — hałas «byrka — znaczy: owca» sprzysięgać się beczeć, kłapać, ryczeć '.'c a s e — czasem» cent «c e n t ó w — centnarów austriackich" c e r k i — ozdobne wyszycia cesta «n a ceście — drodze» ((cetyna — smreczyna», drobne gałęzie; igliwie chojniak — młody las sosnowy c h r a ś ć — krzewy «c k a j! — czekaj!» cosi kajsi — dosł.: coś gdzieś cudować się "cudowali się — dziwili się» cyfrowane — wyszywane, haftowane cyrniawa — czerń, tłum, masa ludzka D d e r b i ć, d y r b a ć — trząść dokwalować adokwalowała — przychwalała» «dołu — na dół» doprociwić się — dołożyć starań «d o r o t a — gruba krótka świńska kiszka, tu w przenośnia durny — dumny, zarozumiały «d z i w a ś k a, [d z i w a ś k a n y] — rzadko gdzieś, gdzieniegdzie dziwostworny — przedziwny d z i w t o r y «d z i w t o r e m u — któremu;' 461


f a j t — ród «fakoły woskowe — pochodnie» f a ł e ś n i e — fałszywie, obłudnie ferecyna — paproć g a d z i k — motyw zdobniczy, rzeźbiony w drzewie lub haftowany na odzieży: stylizowany gad-wąż «g ę s i o ł k i — skrzypki» «g i e l e t a — drewniane naczynie z pałąkiem do dojenia owiec» «g o d n e [watry] — wielkie" gończaki — psy gończe grać «we świat grasz — na próżno, nikomu» grań «za graniom — za górą» «g r z y b ś ć — grzebać» g r z y h — diabeł H h a j — tak hajduk — gajowy, strażnik dworski «h a l e n a — gunia» handrusi — złodzieje, zbójcy «h a ń — tam; na drugim świecie* «h a ń s t e l a — stamtąd* «h a ń t o — tamto» «h a r n a ś — herszt* hasnować hasnowało — szło na pożytek, służyło «h a w e k — tu jestem» hawiare, hawiarze — górnicy h e r b i k i — grzbiety, krawędzie gór h i p n ą ć — skoczyć «hlejdate mi muza [słów.] — szukajcie mi męża h ł a w k a (słów.) — główka «h o j b y k — choćbym» hojco hoćkany — cokolwiek, gdzie bądź holofić «holofil — halasiło honielnik «honielnika — gońca», pomocnika juhasa hora (słów.) — góra, las «h o r e (słów.) — w górę» h o r i ć k a (słów.) — górka h u ć — chęć przy huci — z ochotą hudobny — ubogi, biedny huncfuty — krótkie warkocze u skroni, noszone dawniej przez Górali, częściej zbójników «h u ś c i a k i — kupkę smreczków» h y r — sława «hyr się stanie — głośno» h y r n i e — pysznie, dumnie hyrować «h y r o w a ł — głosiła «h y t r y — szybkis ime n t «d o i m e n t u — zupełnie > i s z o l (słów. iśiel) — szedł iście — rzeczywiście «nic jacy to — tylko to» «j a d w i g a — korzeń smrekowy, na jednym końcu w hak zgięty do zaczepiania żerdzi, na drugim karbowany, na którym się wiesza w szałasie kocie! z mlekiem nad ogniema j a f e r y — kępy borówek, czernic


«Jakubski miesiąc — lipiec» jar — wiosna j a r k i e & j a r k i c h — jarzącycha jaryna — zagon; pierwsza pasza wiosenna w halach ".j a r z e c — .jęczmieni) je — “e" z odcieniem niechęci, ociągania się je d y ta — a przecież tam (zwykle z niechęcią, ociąganiem się) jedź jęk; e dyć jęk — a przecież-em j e r d y k jerdyk tobi e... — przekleństwo K «1< a, kaź — dokąd, gdzie» «ka inendej — gdzie indziej» «k a j s i — gdzieś» karpie — cienkie obręcze z przymocowanymi na krzyż deseczkami, służące do utrzymywania się na puszystym śniegu «k a z b y — gdzieżby* «k i e — kiedy» kiecki — długie pasma włosów zaplecione za uszami, kitki «k i e l i — jaki duży» «k i e l i c a s — rzadko» •<k i e l o [k i e l a] — ile; kielo telo — trochęa k i e ł z a ć «k i e ł z a — ślizga się» kierdel «k i e r d e l a — stada» «k im — nim» «k i m e k — nimem» kłopocić się — kłócić się, spierać kolombkom «miesiąc kolombkom dołu — cieńczeje [księżyc] » «konać — zrobić» k o ń d e c e k — trochę, odrobinę «k o ń d e k — trochę» «k o ń s k i m i h a ł — źuk» «k o s a r, koszar, k o s i a r — czworoboczna zagroda dla owiec» pod gołym niebem, w pobliżu szałasów kotwić się — nudzić się (; k r a l e w s k i e — królewskie* k r ó c i ć «k r ó c ą c (las) — łamiąca k r u f k a — pasmo splecionej słomy (zwykle używane w obchodach dożynkowych) krzesławity — niski, przysadzisty k ś c i n a — trzcina, rózga kunistwora «o kunistworze — tchórzu» L L a f y — Lachy, mieszkańcy nizin «1 a r m a — alarm» latać «1 a c e — lata» łebo — lub, albo lecieć «lecie — lećcie» l e l u j a — lilia «1 e m — tylko» lepsi — lepiej «1 i t w a — tłum» l u ś n i e — cztery drążki wspierające się na końcach osi, podtrzymujące drabiny wozu l u t o — żal, smutno ł a n d y g i — próżniaki «ł o n i — zeszłego roku» i',ł o p — chłop» «ł o ź n i c a — tyfus» łydek «w ł y d k u — w udzie» M maścić «m a ś c i l i — bili» matka «m a c e — matce; m a c y n e — matczyne» matura — natura, temperament


«m a t u r a b i e r e — ochota bierze» «m entaliki — medaliki» -(miasto — Nowy Targ» «m i e r n o ś ć — celność; mierny — celny» minonć «m i n i e s — stracisz* dukaty minonć — wydać, stracić m i r «d o miru — miary» młodzicek — pęd, latorośl moskalicek «moskalickiem — plackiem owsiany m» mrowcyce — mrówki myrsyna — przezwisko: brzydactwo N na mój prawdu (słów.) — przysięga «n a o z a i s t — zaiste, istotnie*, naprawdę na pionty na sesdziesionty — na sześćdziesiąty piąty «n a raty — gwałtem, koniecznie» «n a wnuku — we wnętrznościach* «nadszciwić — odwiedzić (po słowacku)» najść «nasła — znalazła; nasi i — znaleźli* «napytanyk — najętych» narabiać (z kimś) — zadzierać z kimś, czepiać się kogoś naremne — gwałtowne, porywiste (rzeki) «n a s c y — nasi; n a s k a — nasa» nienazdać się — nie spodziać się nienazdanie z nienazdania — niespodziewanie «nieobdalno — niedaleko» «nieobitelny d ź.w i e r z — niedźwiedź, istota wędrująca z miejsca na miejsce» nieodbyte, nieodbite — nieodzowne «n i e p e ć — nie byle cos; bieda, strach «n i e p l o n e (dziewki) niemarne, niebiedne»; n i e p ł o-n y (gazda) — niebiedny, zamożny niesimfrana — cnotliwa, niewinna nieślebodno — nie wolno niewycytno — nie wymawiając nie wysiedziana — nie spróżniaczona nie zmierwiony — nie zmierzwiony, nie zburzony (kościół) <nika — nigdzie; rzekomo nika nic — niby bez interesu* «n i w t o — nikt» «n o to już my hań — na drugim świecie» «n u r a — pysk» «o bacować — umieć trzeźwića o b i e s i ć — powiesić «o b i t e l n e — obywatelne» o b I a k i (bukowe) — długie kije juhaskie «o b o ń k i — naczynia drewniane na mleko», płaskie beczułki obora "na oborze — w obejściu" «obować się — obawiać" obsiwkary, obszywkary — fałszywe dziewczęta, kobiety obstarna — podstarzała o c a p — belka nad drzwiami, górny płaz idący ponad drzwiami i oknami; górna framuga drzwi o c e l — krzesiwo ocymienie «w ocymieniu — w oka mgnieniu" odbierać «o d b i e r e m (od ojca) — pożegnam» odbyć — zbyć, stracić lada jak «o d e s ł a ć — posłać» o d p y t a ć (świat) — zejść ze świata, umrzeć odraźnica — zastawa z desek do zatrzymywania wody w młynie odwiecerz 'na odwiecerz.— ku wieczorowi»


o k f i a r a — ofiara okoliczna obora — obejście gospodarskie zamożnego Górala o k o w i a k — drozd obroźny (turdus torquatus) onacyć (po halach) — tu: przebywać, pędzić życie osatać się «osata się — przyjdzie do siebie" «o s i e k a ł y — zahartowany, twardy» o s i w e k, osiewek — zasiew osłony — boczne deski w wozie, w saniach; gnojnice ośpihować «ośpihował — oszpiegował», wyśledził oświecony — poświęcony, t j. ochrzczony otawić się «otawi się (trawa) — nim odrośnier, wyrośnie drugi pokos, zazieleni się ozkierendać się (o wozie) «ozkierendał się — rozchwiał się» ozpajedzić się — rozzłościć się P palie opalice — palcem» «panicowie — leśni» papęziak — niedołęga parzenice sparzenie — spodniach pasieka — pastwisko «p a z d u r y — paznokcie» perć «w perci — na ścieżki* pięć dwaścia — dwadzieścia pięć pięć sto «w ysy pięć sto — przeszło pięćseta piekąc — dawać ssać, karmić płacić «nie płacom nic — nic nie znaczą* «p ł a s c y c a — pluskwa* poboziać — pocałować «p o c i e — pójdźcie* «p o d u f a ł y — zuchwały* p o h y t a ć "p o h y c e — pochwyta» wyszyć z przodu'' p o k i e l — póki, pokąd pokłębny — niezgodny pokłopocić się — pokłócić się polowacka «po polowace — polowaniu, polewaczce* połedninka, połednina — obiad pominąć się — zejść ze świata, umrzeć poostrzepać «poostrzepał — poroztrzepywał» «p o r o b i ć (owcom) — zaczarować" porobisko — urok, czary porucować «k obyły porucowały — martwe płody* «poruseństwo — powstanie* p o s i a d y — odwiedziny posługować «posługował — krzątał się przy gospodarstwie* posprascać — naprostować pościel «pościeli — łóżek* potęgnąć, potęchnąć — ulżyć się «p o t u n e k — potomek* powalać (budynki) apowalajom — zwalą* pożegnać — pobłogosławić (obdarowując) prę k e h o? (słów.) — z czyjego powodu? dla kogo? «przebrane (towarzystwo) — dobrane* p r e c z o (słów.) — dlaczego «p r o c i — przeciw* prociwić się — sprzeciwić się próżniaki, próźnioki — figle, zabawki «choć jakich próżniaków — byle czego* prze co? — (słów.: prećo) — dlaczego, z powodu przebiegły — zmęczony biegiem przeć, prę — pali, parzy, dopieka przekazować się (z czymś) — przechwalać się, chełpić się przekazowanie się (z czymś) — chełpienie się, przechwalanie «p r z e p y t a ć— przeprosić* <przerencyć — wyręczyć*


«przetyrmanić — zmarnotrawić» przybacować — zob.: zbacować przyknajać — przyjść przypirchnąć (o śniegu) — przyprószyć przyredykać — zob.: redykać przyród diablipote — usposobienie wrodzone diabła warte «p r z y s a d y — sposoby czarnoksięskie'; «przysobić (majontek) — zabrać" przysprostawy — nieco prosty przyździorbić — zaoszczędzić, uciułać «p y t a ć — prosić» «w pytanie — w prośby» po pytaniu — po prośbie pytlikować — biec drobnym krokiem R radzić «r a d z i e ł — mówił* «r a j t o k i — dzieżeczki na mleko» «raz kieli cas — rzadko» «r e b e r y j a — rewolucja*, powstanie «rębiak — wielki garnek» surowy, nie polerowany, pękaty redykać «redykali dołu — zeszli na dół z bydłem.> refereta — przekr.: referaty, sprawy rezuwitna — rezolutna, śmiała «r o k i — więzienie» rozum «o rozum prziseł — stracił rozum» sanownik — człowiek oszczędny s a t a «s a t ę — szmatę», chustkę, płótno scędrzeć (o drzewie) — rozpaść się w drzazgi «s e l i n i e j a k i e przysady — rozmaite czary» s ę p i e ć — mariv. ić się, nachmurzać «s i a c i e — zboże, ziarno» s i ą g a — sążeń «s i e d a k — stolek» s i o r s a — szosa s i uh «trzy siuhy — pół sążnia», stopa (12 cali) siwarnik — świergotek górski (anthus spinoletta), mały ptak żyjący w dolnej strefie piętra halnego, w zasięgu kosodrzewiny s i w i c a — trawa pośledniego gatunku, niezdatna jako pasza «sjonć — zdjąć; s j o n — zdjął: sejmie m — zdejmę» skale, skole — kamienie, głazy, skały skała tłukalna — sól bydlęca skantrzeć się — zniszczeć, zabić się składak — nożyk składany skolerzenie — inaczej: skurłat, choroba wymienia u owcy «s k r ó ś tego — przez to» smędlaki «s m ę d l a k a m i — krzakami, suchymi gałęziami" «s o w a ć — schować» spaszty — prostopadłe ściany skał s położonym być — wprawionym być, włożonym (do pracy) s p o ł ó g — wprawa, włożenie się (do roboty) «sprościć się — dorobić; sproście! śle na gazdę jako prędzy — stał się znów gazdą, jak pierwej* «s t a c e — bydlęa «s t a t e k — trzody» stawić się — założyć się o coś «s t e l a — stąd» stołek — pięć snopków zżętego zboża ustawionych w kopę «stosecnyk — setnych» stretnąć się «stretnie się—spotka» 471


s t r o m — drzewo «s t r y ł a — pioruna studzielnica, studzienna — u dzieci białe wyrzuty w jamie ustnej; pleśniawka stusić «stusi — zepchniea suć «suł — sypał» s w o k «swoku — szwagrze — zwyczaj mówienia» s y ć k ik «(dokucał) s y ć k i k — wszystkim» «s y t k o — wszystko, wszyscy" ścignonć «ścignon — zdążyła śknąć «śknie — bryźnie» śmyśna, smyśna — ładna, zgrabna śperulce, sperulce — kije juhaskie śuhaj «śuhaju — parobku» «świerki — po góralsku modrzewi e» «ś w i r c k i — łzy» «t e l o — tyle» «t e l o ino — tyle tylko» tęzyć się — udawać zucha tonckać — kręcić się, wiercić trombita — trąba owczarska, fujara «truchlice — skrzynie» na odzież, sprzęt trzi osiemdziesiont — osiemdziesiąt trzy trzpień — zatyczka w sprzączce «t u s t e l a — stąd» tydzień «w t y ź n i u — w tygodniu» U uherskie — węgierskie Uhry «z Uherska — z Węgier» «u k w a l o w a ć — radzić; ukwalowali — rozmawiali" «u łożyć się — uspokoić* uonacyć — zrobić, sprawić itd. upłaz «po upłazie — zboczu trawą porosłym» «u p y t a ć — uprosić» uradzać «u r a d z a ł y — rozmawiały* urament — przysięga uspozierać — rozejrzeć się ustawić się «u stawiło — ustało» ustygować — narzekać, czynić wymówki u z d a j a ć (oborę) «u z d a j a l i — zrobili» uzdobierać się (na coś) «u z d o b i e r a l i sio — zabrali się» uziemcysta — przysadzista użdziarzyć — zaoszczędzić, zaskarbić Veru, prisam Panu Bohu, vystie chlap aj chlap! (słów.) — Naprawdę, jak Boga kocham, wyście chłop co się zowie «w n u k u — wewnątrz:; wanty «w a n t a k — głazach" w a r m u z — jarmuż, głodowa potrawa z siekanych zielsk (oset, pokrzywa) zarobionych mąką owsianą albo zmieszanych z ziemniakami; nazwa pośledniej jarzyny wąskoskrzeli — o wąskim rondzie «w e r e d y — szelmy» wielki maj «wielkiego maju — czerwca» w i e r a — zaiste, z pewnością wirhować «wirhował — broił; wirhowała — mściła się» w i r n o ś ć — władza, zwierzchność «w i s — widzisz» wkiełznąć — wśliznąć się, pośliznąć s'? wnęk — wnuk w o j k i — sznurki (korali)


«w s e — zawsze* w s z e c y (słów.) — wszyscy • w t e — wtedy» «w y b i t y (chłop) — doświadczony» wybrać «w y b i e r e m e — ukradniemy» wybryzowany — wystrojony wycinki — młode dziki, którym się kły wy rży na j ą wykrócić «wykróciło— wyginęło* wymijać «w y m i j a ł — pieniądze wydał» wyonacyć (kogoś) aw y o n a c y — wymusztruje» wypłacić — zemścić się wypukać <<w y p u k a j ą — popękająa wyrtnąć się «w y r t ł a s i e — wróciła się» wysiecysko «na wysiecysku — miejscu nad wodą, z trawy odartym» w y z d a j a ć (nuty) — ułożyć, wymyślić wyzenąć «w y z e n i e n i — wypędzili* '<z haństela — stamtąd* z precka — z daleka za b u c k i (chodzić) — na zbój zabazić się — zachwiać się; przyjść do głowy, na myśl zacudować się «zacudował się — zdziwił się» zadawić «zadawiem— zadławię; z a d a w i ł a — zadławiłaś zadusiować się «zadusiował się — zaprzy siągł» zagłówki — poduszki «z a k i e l [zakiela] — zanim» zakohać kogo — zakochać się w kimś załoga o załogę — o zakład, o stawkę zaobejść się, zaobsełby się — obszedłby się zapalić (kogoś) — zagrzać, nabawić zapalenia "zapaski — kolorowe chustki na głowach* «z a p o r y — zasuwy drewniane^ żarno — ziarno «z a r u s i ę k i — zaraz» «z a t e l a — tymczasem" "zatychnione — stęchie» zbacować się «z bacowało się — przypominało; z bacowano — przypominano sobie» z b & cyc — przypomnieć, zapamiętać z b y r k — brzękanie «z d ł u ź ć — na długość» zdychno — tęskno zdziorbliwy — łakomy, chciwy ze ba haj — no tak ze dyć, je dyć — no przecież zegnać «Bóg zegnaj — błogosław» zgichnąć się «z g ichnie się — zbiegnie się» zgiełceć «zgiełcało — rozlegało się przeraźliwie" zglewieć «zglewiało — zmarzłoś «z i e n a [słów.] — kobieta» «z i m a — zimno» z l e g i — otwory, szpary w górnych kątach słupów drzwiowych i okiennych, obliczone na zniknięcie wskutek późniejszego nacisku górnych płaz domu (zlegnięcie się ścian) ' «z m u d ź — tłum» «znał obacować — umiał trzeźwić-) ! z r a d z i ć «z r a d z i e ł o — zdradziło; zradzieła — zdradziła» ; z r z e s a ć «zrzesał — zmizerniał'> 'zwartogłowianie — kolowacizna [ «z wyk — zwyczaj» Izwysyć—posiadać nadmiar; zachować jako resztę t «z w y ź ć — na wysokość* |zy, żyj, z e j — przecież |«zygi — długie i skry«


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.