JALU KUREK KSIĘGA TATR Wydawnictwo Literackie Kraków 1978r.
Przed samym zmierzchem pojawił się od strony Czerwonych Wierchów rudawy obłoczek, który przewiał szybko i rozstrzępił się bez śladu na Giewoncie. Za nim wypełzła na niebo od doliny Kościeliskiej brzydka chmura, jedna, druga, trzecia, szybko przelatywały na wschód. Powietrzem szedł jakby zaduch, kładł się na wsi ciepłym tchnieniem, zwiastując wiatr od gór. Wkrótce chmurzyska zasłały doszczętnie niebo w południowo-zachodnim kącie krajobrazu. Dał się słyszeć jakby odległy, wszechogarniający szum potoku, suchy szelest wdrążający się w uszy. Wzmogło się ciepło, niezwykłe jak na kwiecień, który stanowi dopiero przedwiośnie w górach. Nadchodził wiatr halny. U Macieja Raja w roli Chycowej pierwszy podmuch ruszył drzwiami. Deski stęknęły lekko, jak gdyby westchnął człowiek. Zatrzeszczało w krokwiach dachowych. - Oho! Stryk zza wirchu idzie - rzekła gaździna. Tak oznajmiali od lat górale nadejście dobrego znajomego z głębi gór. Mieszkańcy wsi Zakopane znali dobrze ten wiatr życiodajny i niszczący. Zżyli się z nim, nawiedzał ich o każdej porze roku, bił bez opamiętania. Bez niego góry nie byłyby górami. Czuli jego nadejście na parę dni przedtem. I ten dzisiejszy przepowiadali już wcześniej. Zachód słońca wytaczał ostatnio krwawy pobłysk na chmury i na ośnieżone wierchy, cisza w powietrzu panowała zdradliwa; gdy wciągnąć dech nosem, niosła się jakaś ciepłość i suchość. To niezwykłe we wsi, w której przez trzy kwartały w roku leje deszcz albo pada śnieg. Od środka wsi, spod świeżo zbudowanego kościółka, szedł drogą Pitoń Okrasek waląc w prymitywny bęben i nawołując na wszystkie strony: Znali to wezwanie. należy ogień zasypać broń Boże zalać wodą, bo to grzech - i przez parę dni, o ile się nie uspokoi, spożywać zimną strawę. Słońce zachodziło nad Osobitą niewidoczne. Chmury tratowały się nawzajem, jeden wał wstępował w drugi, zgniatał go, przeskakiwał, obłoki szybowały, cwałowały, kłębiły się nad wsią. Wicher nadleciał. Zaczęły w reglach trzaskać drzewa. Całe Zakopane było poprzerastane lasem. Gwizd na poły z szumem przeszywał powietrze. Halny ogarnął polany, drogi, zabudowania; dopiero teraz zacznie się taniec. O jakiś dach prasnęły wyłamane deski, furgnęły w górę gałęzie i słoma, wzbił się kurz, świat się zmierzwił. Czyżby się wzmógł huk potoków. Gdzieś rozerwało szopę. Pitoń skurczony, biczowany wiatrem z tyłu, szedł drogą ku Olczy, bijąc na alarm. Darł się wniebogłosy, choć nie mógł
przekrzyczeć wiatru: - Ogień gasić! Ogień gasić! Nadchodzi wieczór. Na dróżkach, na ścieżkach, koło zagród nie widać ludzi. Kto mieszka właściwie w tym Zakopanem? Trwoga padła na ludność. Baby siedzą stroskane w ciemności, chłopi nie rozbierają się leżą na nalepie, która już wystygła. Co to jest nalepa? Pokład kamienny przy piecu powleczony warstwą zeschniętego błota, na którym za zwyczaj śpią i wygrzewają się starzy. Nie będzie ognia dzisiaj, nie będzie światła, nie będzie ciepła, nie będzie gorącego jadła. Iskra mogłaby zatlić się w słomie, w sianie, język płomyczka mógłby liznąć wysuszone drewno dachu, spłonąłby dom. Nie znają tu kominów, chałupy są kurne. Krowy, konie, owce niespokojnie tłoczą się w szopie dreptają nogami. I im udziela się niepokój przyrody, czują przez ścianę wściekłość żywiołu. Z domu Marduły wychodzi Weruna najstarsza córka rodu, niska, drobna, w serdaku. W mroku podchodzi do zachodniego węgła domu, ostrożnie, podejrzliwie patrzy na wszystkie strony, czy jej kto nie podgląda, i sypie na wypust węgła garść mąki, aby przebłagać wiatr halny. Taki był odwieczny zabobon tych stron. - Wiater weźmie mąkę i ś niej sie ułozy. Czyli, że się uspokoi. Ale wiatr był nieczuły na prośby Mardulanki, nie przestawał szaleć ani na chwilę. Może mąka była nieczysta? albo czyjeś ludzkie złe oko z ukradka, z ciemności odczyniło siłę uroku? Wiązania w dachu odpowiadały. Dom był zbudowany, jak wszystkie domy zakopiańskie, mocno a zdrowo, z tęgich smrekowych płazów (czyli grubych pni przepołowionych wzdłuż rdzenia), z wysoką strzechą, z wysokim szczytem, bo tu drzewa świetnego do budowy w bród. Dach nakryty był gontami szczerniałymi, przesyconymi dymem; w roku ubiegłym gospodarz poodrywał je i przewrócił stroną okopconą do pola, aby w ten sposób zakonserwowane przeleżały drugie trzydzieści lat, wytrzymując nawałnice i burze. Kiedy żerdzie w dachu trzeszczą od wichru, że zda się, jakoby dom się uginał czy kołysał, to znaczy, że jest dobrze zbudowany. - Dlaczego? - Bo chodzi. Jak wóz na elastycznych, sprężynowych resorach. Nic dziwnego, że w tych warunkach żywot smrekowego domu zakopiańskiego oblicza się na sto pięćdziesiąt lat. Bębniarz - ten sam czy inny? - szedł teraz ku Kościelisku, w samo czoło bijącego wiatru, robiąc po wsi trwogę. - Ogień gasić! Ogień gasić! Takie było rozporządzenie gromady, gdy duchnął halny wiatr. Ale Rajowie nie robili sobie nic z rozporządzenia. Znali mądrą zasadę życiową, że rozum i praktyka ważniejsze niż sucha litera nakazu. Ogień słucha człowieka, trzeba się tylko umieć z nim obchodzić. Pożary należą we wsi do rzadkości, a przecież nie uświadczysz tu nigdzie nowego wynalazku: komina. Rajowa umie niecić mały ogień, żeby nie dudniało, żeby nie ciągnęło, żeby iskry nie wylatywały
do sieni ani na poddasze. Staszeczek także nie uznaje rozporządzenia, nie stosuje się do alarmu Pitonia. Gaździna złożyła nikły ogieniek, aby zagotować ziemniaki. Piec był niski, lecz długi i szeroki, mogło na nim lec ze czterech ludzi. Gospodarz sypiał na nim z przyjemnością, podesławszy pod siebie cuchę. ciemności zaległy czarną izbę, rozszedł się gryzący dym, nie szkodził tutejszym ludziom, przyzwyczajeni byli doń od dzieciństwa. Troje osób w mroku wyglądało niesamowicie, jak duchy, na tle płonących szczap. Wiatr halny nie śmie nic zrobić Staszeczkom, bo mają u siebie na mieszkaniu poświęconą osobę proboszcza nowo założonej w tym roku zakopiańskiej parafii. Księdza Stolarczyka. W izbie białej, gdzie mieszka proboszcz, świeci się nikły płomyk kaganka; żelazna okrągła rynienka, do jej dna przylepiony owsianym ciastem knot z poskręcanej nici lnianej, pływający w baranim łoju (przetopionym, aby nie skwierczał). Światełko z tego drgające i słabe. Przy stole siedzi ogromny człowiek; góra ciała. Czyta nabożną książkę, modli się. Od czasu do czasu odrywa wzrok od drukowanych kartek, kieruje go w stronę okna i nadsłuchuje porywów wiatru. Izba była dwuokienna, z rzędu porządniejszych we wsi. Podłoga biała, z desek jodłowych. Pod powałą biegł gruby sosrąb z ryzowaną gwiazdą. Ściany z okrąglaków przypasowanych szczelnie do siebie, o kolorze złotawego wosku. Na ścianie szczytowej przybita listwa, za którą stało rzędem kilkanaście obrazów świętych. Twarze świętych pyzate, białe z czerwonym kółkiem rumieńców, niebieskie oczy- wytrzeszczone w górę w ekstazie. Obrazy te, odbijane w okropnych kolorach w Koszycach czy Morawskiej Ostrawie, sprzedają setkami wędrowni kramarze po odpustach i jarmarkach. Na środku izby - wielki, ciężki stół jaworowy. Nad łóżkiem, czysto zaścielonym pierzynami, wbity wysoko w ścianę zegar, chluba tego domu, rzadkość w Zakopanem; własność proboszcza. Zegar, z żelaznymi wagami na łańcuszkach do nakręcania, bije nie tylko godziny, lecz i kwadranse. Z okolicy chodzą do Staszeczka pytać o dokładny czas, choć właściwie nikomu na nic ta dokładność niepotrzebna. Przed stu laty nie było zegarów, a każdy się wyznawał dobrze na porze dnia i nocy podług przyrody. Ale wynalazki są mądrością świata, trzeba iść naprzód z postępem. W południe o dwunastej każe proboszcz dzwonić Ślimakowi na Anioł Pański, również i o szóstej rano oraz o szóstej wieczorem. I tak według plebańskiego godzinnika regulują zakopianie zajęcia całego dnia. Drzwi się otwarły, wszedł gospodarz w kapeluszu, w czarnym baranim serdaku, z nie wyprawioną skórą na wierzchu. Twarz przyjemna, poczciwa, długie, jasne wąsy, portki sukienne białe, z surowej wełny owczej, na każdej nogawicy u kostki rozporek, naokoło niego osiem siwych sznurków do kupy. - Widzi si‡, że duchnie mocno tyj nocy, Jegomość. Trzeba wom opatrzyć okna, coby ik nie potargało. Podszedł ku oknu, majstrując koło szyby, która nie była osadzona w ramie, lecz starym zwyczajem wpuszczona na stałe w
futrynę. - Słusznie przepowiedzieliście wczoraj halny, Szymonie. Byliście w Hamrach? Co słychać? - Górami idzie ciągle masa nasyk do Węgier. Na rewolucję. Same młode chłopoki. - Oj, to niedobrze! - Mówiom, ze jakosi bitka w górach beła. Madziary Niemców potłukły. - Jeszcze tego brakowało, żeby u nas woJna była! - Boze nie dej! Podobno wojsko polskie masiyruje z Francyji do nos. - E, baśnie opowiadacie, Szymonie! A tu inni znowu plotą, że Moskale idą przeciwko Węgrom na pomoc cesarzowi Ferdynandowi, aby ugasić rebelię. Staszeczek nie wiedział nic o cesarzu Ferdynandzie, bo i skąd, więc ucichł. Skąd miałby wiedzieć o Ferdynandzie, skoro władza zaborcza wiedeńskiego monarchy kończyła się na urzędzie w Nowym Targu. A dalej na południe? Dzicz, pustka, góry. - Wiosna Ludów, powiadają - kontynuuje wobec tego swoje wywody proboszcz. - Ładna mi wiosna! We krwi znowu świat chcą utopić. I na nas znowu nieszczęścia się zwalą. - E, Jegomoś, do nos cheba wojna nie przyńdzie, bo skąd bo jak? Drógi ni ma. - A jak było w czterdziestym szóstym? Brat brata ma pod nosem, wszędzie go znajdzie. Brat wtedy zabijał brata, Polak Polaka mordował, pamiętacie? - Pamiyntom, jakzeby nie? Chłopy na panów się porwały sprostował rzeczowo góral. - A tu, w Chochołowie, cośmy mieli pod. nosem, nie wojnę w czterdziestym szóstym? Wojna nie potrzebuje drogi. Wojna idzie przez lasy, przez góry, nie ma dla niej żadnej zapory. Wojna się rodzi tu, w sercu bezbożnym - pokazał na pierś swą, wydętą jak beczka. - Boże uchowaj, przeżywać wojnę! - Boze nos broń! - zgodził się Staszeczek. Mała Jewka otwarła drzwi, weszła przez nie gaździna, niosąc w jednej ręce miskę z ziemniakami, w drugiej - garnek z mlekiem. Ksiądz odkłada książkę. - No, Szymonowa, co mamy dziś na wieczerzę? Położyła na stole jedzenie, ręką zaczęła miąć niezdarnie świeżą zapaskę. - Przepytujem piyknie, Jegomość grule. Ksiądz Stolarczyk uśmiechnął się szeroko, rozłożył ręce - mógłby w tym uścisku zmieścić chyba sąg drzewa - i przysunął ku sobie miskę z ziemniakami. - Dajcie, in nomine Pa…tris et Filii et Spiritus Sancti. Amen - przeżegnał misę - jo górol, zwyczajny chłopskiego jedzenia. Se mnie zdrowy chłop, aj chłop. - Oj wiera! Patrzyli na niego z uszanowaniem. Bardzo im się to podobało, że
aczkolwiek w świecie bywały, z panami poprzestający, z miasta Tarnowa przybyły, w szkołach kształcony, przecież się do nich zniża i ich językiem wysławia. Gdy w styczniu bieżącego roku zamieszkał u nich po poświęceniu kościoła, powiedział im od razu, że pochodzi z rodziców chłopskich, urodził się we wsi Wysoka pod Jordanowem. - Jo chłop z Wysokiej i wy chłopy z wysokiego kraju. a wse my bracia w Chrystusie Panu. Nie z wyspotów tak mówi, z lekkonyślności czy z wydrzeźniania. Ujął ich z miejsca prostotą obejścia. Pragnie się zbliżyć do parafian, obalić dystans między panem a chłopem. Ich gwara jest codzienną mową jego rodziców, językiem jego dzieciństwa. Z szacunkiem wycofali się z izby, aby go nie krępować przy jedzeniu swoją obecnością. Byli hrubymi gazdami i za honor sobie mieli księdza gościć w swym domu. Już i Samek Gąsienica przymawiał się, że izbę odstąpiłby Jegomościowi, ale że mieszka daleko na Ustupie, nie dostał księdza na mieszkanie. Proboszcz musi przy swoim kościele mieszkać, jak baca w szałasie obok koszaru z owcami. Lokator Staszeczków zjadł ze smakiem wieczerzę. Nie było w czym po prawdzie wybierać. Wieś była uboga, górska, płona. Jeżeli w niej nie obrodzi latem owies, jesienią karpiele i ziemniaki, zimą panuje nędza, a na wiosnę przychodzi głód. Tak było właśnie w owym twardym, złym roku 1848; ziemniaki chybiły. I teraz w kwietniu podane na kolację mogły być uważane za zbytkowną potrawę. Podstawowym jedzeniem górala jest owies, gdzie indziej powszechna strawa koni. Z owsa robi się placek, kluskę, zacierkę, bryję i żur. Zamyślił się. Najważniejsze, żeby zapuścić korzenie, wrosnąć w glebę, żeby ten lud dzi ki obłaskawić. Kościół już jest, co prawda maleńki, ale wystarczający na znikome potrzeby zakopian. Te‚raz jeszcze tylko zbudować plebanię koło domu bożego! Przez trzy miesiące pracuje ksiądz Stolarczyk nad wznoszeniem plebanii - jako drwal, jako furman, jako cieśla, z trudem wywalczając sobie posłuch i szacunek u ludu. Cóż z tego, że Homolacz, właściciel Zakopanego, ofiarował duszpasterzowi za darmo drzewo na budowę plebani? Ale drzewo rosło w Dolinie Małej Łąki. Jak namówić górali, aby mu je ścięli i zwieźli z lasu pod kościół? Jeśli się nie ma pieniędzy? A górale są chytrzy na pieniądze. Do Małej Łąki nie było dojazdu. Chłopi, przyzwyczajeni do lekkich jednokonek, nie mieli wozów kutych, wytrzymalszych na większe ciężary. Jegomość szedł codziennie z woźnicą do Małej Łąki, towarzyszył każdemu klocowi, ładował tramy na gnatki, a był z niego nie lada osiłek. Na dziurach wydobywał cały wóz z drzewem, nadnosił ciężar na zakrętach, popychał wóz pod górę, hamował ku dołowi, trzymając koło za szprychy. Wiatr nie uspokoił się ani na chwilę. Ksiądz Stolarczyk wstał od stołu, popatrzył na zegar. Dochodziła dziewiąta. Weszła cichutko bosa, ośmioletnia Jewka, zabrała ze stołu miskę, garnek i łyżkę, ucałowała kapłańską rękę, opuściła izbę. Stolarczyk
wyszedł na dwór. Noc była ciemna, skłębiona od wiatru, aż gęsta od ciepłego oddechu powietrza. Nad ośnieżonymi szczytami leżały grube chmury. U samego zenitu wisiał księżyc półpełni. Całe Zakopane spało utopione w mroku. Nie odezwało się ani jedno światełko, nie zabłysnął ani jeden odblask ognia. Wieś, pogrążona na dnie ciemności, wstrząsana była co chwilę atakami wichru, jak starzec zmęczony kaszlem. Jedynie u ujścia Doliny Bystrej unosił się na niebie pobłysk łuny od wielkiego pieca w Hamrach. Od pasa leśnych regli, zalegających podnóża gór, dochodził zdławiony szum, huk, trzask, łoskot: szaleństwo halnego. Proboszcz powrócił do izby. Po paru dniach halnego wiatru uspokoi się wszystko, znikną resztki śniegu, zazielenią się trawy, nadejdzie czas orki. Wtedy już nie uprosi żadnego gazdy o konia ani o chwilę ciesiółki przy płazach przyszłej budowy. Otworzył zeszyt, gruby w czarnej oprawie. Nie miał czasu jeszcze do niego zaglądnąć; przeznaczył go na kronikę swojej parafii. Od trzech miesięcy nie zapisał w nim nic. A czas leci. Nachylił się nad zeszytem, przeżegnał się, takim samym znakiem krzyża otworzył pierwszą stronę pamiętnika i pisał. Czytelnikom pozdrowienie w panu, Pod górami karpackimi położona jest wieś Zakopane, której mieszkańcy należeli od początku częścią do parafii Czarny Dunajec, częścią do kościoła szaflarskiego, który jest filią nowotarskiego, po jakimś czasie część należąca do Czarnego Dunajca wcielona została do parafii ustanowionej w Chochołowie, część zaś druga wcielona została do parafii ustanowionej w Poroninie; zawsze przecie z powodu wielkiej odległości odczuwano potrzebę własnego kościoła. Dlatego też tak się stało, że pewien mieszkaniec, Paweł Gąsienica powzioł postanowienie aby na roli Osiedle wystawić przynajmniej kaplicę w której by od czasu do czasu odprawiana mogła być ofiara Mszy świętej, gdzie by można udzielać ludowi nauk religijnych. Gdy przez licytację tych dóbr stał się ich właścicielem Wielmożny Pan Emanuel Homolacz, całą swą troskę skierował ku urządzeniu parafii, jednak gdy on zmarł wcześnie małżonka jego Wielmożna Pani Klementyna Homolacz sd Sławiński stawszy się dziedziczką dóbr, ze swoim drugim małóżonkiem, Edwardem Homolaczem udotowawszy probostwo w dniu 10 sierpnia wreszcie urzeczywistnili ten projekt, lecz z powodu różnych okoliczności dopiero w roku 1842 przedłożyli do załatwienia Najdostojniejszemu Majestatowi. Najjaśniejszy Pan przez uzupełnienie kongruy dla proboszcza, projekt ten zaaprobował w dniu 12 sierpnia 1845 roku pod numerem 24 218. W następstwie tego mieszkańcy Zakopanego i Kościeliska wraz z Dominium Zakopane pobudowali kościół, a kolatorka tego beneficjum i kościoła, Wielmożna pani Klementyna Homolacz, sprawiła potrzebne przybory. Pierwszy Proboszcz, Józef Stolarczyk, urodzony w roku 1816, wyświęcony na kapłana w roku 1842, instytuowoany kanonicznie 29 listopada 1848 a instalowany 6 stycznia 1848 roku, prowadzi zarząd parafii.
Kościół ten jest drewniany zbudowany w roku 1847 i przyozdobiony jednym ołtarzem i czterema chorągwiami. Cieśla człowiek leciwy, nazywał się Sebastian Gąsienica, inaczej Sobczyk. Ukończył pisanie i zamyślił się. Czy dobrze ujął początkowe dzieje swojego pobytu w Zakopanem i historię powstania kościoła? Czegóż dokonał tu w ciągu trzech miesięcy? Kościół - była to właściwie kaplica z modrzewiowego drzewa, w niej jeden ołtarz, pod tylną ścianą stało skromne używane harmonium, sprowadzone z Nowego Targu. Zamiast dzwonu - sygnaturka. Pleban znalazł się bez plebani, bez inwentarza, w cudzym domu mieszkając, otoczony dokoła ludem na poły dzikim i chciwym. Zbiegali się ku niemu, aby coś zyskać; nie z nauki, lecz z pieniędzy, a on był bez grajcara. Za funkcje nie płacili z początku nic proboszczowi, na przykład za pogrzeby. Mieli we wsi kobietę, która im stale trupy do kościoła w Chochołowie odwoziła, gdzie grzebano je na miejscowym cmentarzu; toteż poprzestawali na pokropieniu zwłok. Dla oddalenia raz lub dwa razy na rok zaglądali do kościoła w Chochołowie czy Poroninie. Przy wielkiej biedzie i prawie o suchym chlebie zabrał się Stolarczyk do pracy. W pierwszych tygodniach lud do niczego - z chęcią, za darmo - przyłożyć się nie chciał. Kapłan ujmował ich niespotykaną żarliwością i zapałem. Ciężko, opornie zaczęli się przekonywać do niego. Będzie lepiej! Proboszcz wstał, jego olbrzymia postać zachybotała płomykiem kaganka. Stojąc, zwrócony w kierunku małego krucyfiksu, wbitego w ścianę nad łóżkiem, zmówił z książki łacińską modlitwę, po czym, dmuchnąwszy, zgasił światełko i począł się rozbierać. Wiatr nie znużony huczał nad wsią bez wytchnienia. Nazajutrz - była niedziela - ośnieżone góry ukazały się w blasku dnia pociemniałe, jak gdyby chudsze. Z regli skakały potoki, na upłazach zazieleniła się trawa, jak wyczyszczona, wymyta w kolorze. Jeszcze przed paru dniami w jarach, w bruzdach, pod lasem, nad strumieniami zalegał śnieg w płatach oklapniętych, sczerniałych, dziurkowatych, nasiąkłych wodą. Dzisiaj resztki śniegu zlizane, trawki puściły się po stokach. Wiatr halny dął z przerwami; co parę minut następował poryw wichury. Czego słońce nie zrobi przez parę tygodni grzania, oddech gorący halnego dokona w ciągu jednej nocy. Bydłu w szopach cni się; tęsknią do pola, wiatr nawiał im ciepła do nozdrzy, krowy porykują, wietrząc świeżą ruń z murawy. Zboczami, żlebami, wąwozami, drogami, ścieżkami lecą wody wiosenne, potoki puchną rwąc brzegi. Więc już skończyła się zima. Trwała długo i była sroga. Twardy był rok poprzedni, 1847, jak prawie wszystkie ostatnie lata. Przyszła wczesna zima. Gruby pokład śniegu przywalił nie wykopane ziemniaki i brukiew, nazywaną tu powszechnie karpielami. Gdy owies prawie był dojrzały (a dojrzewa późno), nadleciał wiatr halny, wymłócił ziarno, zrobił koniec zakopiańskiemu jedzeniu. Drogami z Ustupu, z Chramcówek, z Bystrego, ze Starej
Polany przechodzi kilkudziesięciu ludzi bladych, wycieńczonych brakiem powietrza i strawy. Uwędził ich dym czarnej izby, przyzieleniła duszność osłabiło marne jedzenie na przednówku. Nie zanosi się na lepsze w przyszłości. Drogą idą powoli, statecznie, odświętnie Króle, Tatary, Ustupscy, Oberconie, Sieczki, Chramce, Chyce, Gąsienice, Ślimaki, Jarząbki, Wale, Jafury, Galice. Od Kościelisk ciągną Bachledy, Topory, Marduły, Kowale, Walcza'ki. Tyl ko Olcza boczy się na proboszcza i na nowy kościół; oni by woleli mieć u siebie kościół. Nie honor im wędrować dwa kilometry do środka wsi, kiedy - dołożą jeszcze cztery i pójdą na Bańkówki. Czyli doPoronina. - Momy chodzić tele dole we swoi wsi do kościoła? Cy ino lo sobie pobudowali kościół Gąsienice? My się nie rachujemy, cy jak? Głupia historia. Któż jest temu winien, że Zakopane rozwłóczyło się na przestrzeni blisko milowej? Mścił się tu dawny sposób zabudowy. Chłopi osiedlali się na rolach, czyli na pojedynczych całościach gospodarstw, obejmujących po kilkanaście zagród. Nieraz nawet nie wiedzą, do jakiej wsi należą, bo to dla nich nieważne; ważne, w jakiej roli gazdują. Ta niechęć długo miała trzymać olczan z dala od modrzewiowego kościółka pod Giewontem. Mimo to kilkoro z Olczy przełamało niedorzeczny bunt przysiółka. Idą rody Gronikowskich i Mrowców. Baby z dziećmi przedrobiły już drogę wcześniej, tylko chłopom do kościoła się nie śpieszy. Popatrzcie na nich. Wzrost górali jest więcej niż średni, czasem wysoki, góralek zaś - drobny, mierny. Budowa ciała, zwłaszcza u mężczyzn - szczupła, zgrabna a mocna. Ruchy zręczne, żywe, ładne, chód nadzwyczaj lekki. Głowy uformowane pięknie, rysy twarzy wyrzeźbione ostro. Mężczyźni są przystojni prawie bez wyjątku, kobiety nie dzielą z nimi na ogół tej urody. Cechują górali twarze podłużne, oczy czarne, włosy ciemne, natura bujna, rozum bystry. Cery mają gładkie, aż dziw, że się takie uchowały wśród tylu przeciwieństw klimatu; dotyczy to szczególnie kobiet, które mają twarze nieskazitelnie białe i delikatne. Mężczyźni golą brodę, zostawiając bujną wiechę wąsów. Włosy noszą długie, spadające na kark, jeszcze niekiedy splecione w parę warkoczyków, choć młodzi ukradkiem podśmiewają się z tego. Ubiór tych ludzi nie olśniewa barwnością, ale - przede wszystkim u mężczyzn - uwydatnia przedziwnie śmigłość, zwrotność postawy, wdzięczność ruchu i chodu. Jeden z dawnych obserwatorów góralskiego życia zauważył, że strój górala, obcisły i kusy, lecz pełen męskiego wdzięku, był chyba wzorem dla munduru węgierskich huzarów. Czy nie było raczej odwrotnie? Ubiór to dla zdrowych i zahartowanych; jego krój wskazuje, iż ludzie, co go pierwsi wymyślili i odważyli się nosić, musieli być doskonałej budowy. Dostosowany jest on ściśle do natury życia mieszkańca gór. Nie ma w nim ani jednej nitki cudzej roboty; własna, domowa albo pochodząca ze Skalnego Podhala. Tu jeszcze się widzi stroje starej daty. Spójrzcie na Samuela Guta z Chycówek. Koszula wałaska, z grubego, zgrzebnego płótna, z szerokimi rękawami, krótka po pas, bez kołnierza, mosiężną agrafą
spięta na piersiach, spodnie sukienne białe, kroju węgierskiego, bardzo opięte, równe z biodrami, wąskim rzemykiem ściśnięte, bez żadnych ozdób; wełniane skarpety wciągnięte na spodnie, skórzane kierpce osznurowane poza kostki rzemieniem. Niski kapelusz o szerokich skrzydłach, czyli skrzelach, obwiedziony wąską wstążką ze skóry. Na ramiona zarzucona brunatna gunia sukienna z wełny owczej, nie obrębiona od dołu, pozbawiona obszywek, krótka, sięgająca do bioder, bez kołnierza, zapięta pod szyję metalową spinką. - Jo nie popuscem nowy modzie - oświadczył Samek synom, już poważnym gazdom. A właśnie teraz, na przełomie połowy wieku krzyżowała się na Podhalu stara moda z nową. Już synowie Guta, czyli średnie pokolenie, nosili portki z oblanką, to znaczy z wyszywaniami. Zewnętrzne boczne szwy nogawic miały wszytą wąską, czerwoną wypustkę, zwaną zaszczepką. Spodnie dołem u kostek były rozcięte od zewnątrz, czasem zapinane na haftki; rozcięcia te, po góralsku zastrzygi, były oblamowane kolorowym wężykiem. Stopy owinięte onucą, na to obute kierpce, przykrępowane rzemiennymi sznurowaniem. Gunie, obszyte kolorowymi sznurkami, miały na rękawach trójpętlowe parzenice, czyli sercowate wzory; na koszulach zjawiły się już barwne obszywki u rękawów, a sama koszula była spięta raz na piersi, drugi raz pod szyją spinkami, z których spływały łańcuszki kutej, cienkiej roboty. Pas teraz noszono szeroki, skórzany, z kieszonkami, zapinany od przodu na kilka sprzączek. Kapelusz miał już skrzydła węższe, zagięte ku górze, a obwiedziony był sznurkiem białych muszelek, czyli kostek. Kobiece odzienie jest na ogół brzydsze, niewiele ma z samorodności i dawności, jest raczej wytworem nowoczesnym, poddanym nakazom ogólnej mody. Kobiety noszą na perkalowej koszuli, wyciętej pod karkiem i pod szyją, zielony gorset, który nie uciska piersi, lecz podnosi, przykrywając je ledwie w połowie. Spódnice są obszerne, gęsto pofałdowane; do kościoła wdziewa ich góralka ze trzy , nawet cztery, zależnie od stanu zamożności. Na spódnicy upięta krótsza od niej zapaska, czyli fartuszek, gęsto haftowana. Na ramiona zarzucają prześcieradła z listwami, tak zwane rańtuchy, zimą noszą wzorem chłopów gunie. Nieodmiennie chodzą w kierpcach, ale już dzisiaj niektóre dziewki obuwają do kościoła żółte safianowe buciki na wysokich obcasach, podbitych podkówkami. Mężatki noszą na głowie białe chustki, dziewki rade chodzą bez nakrycia głowy. Włosy bujne, prawie zawsze ciemne, umuskane, rozczesują góralki w przedział na środku głowy i splatają w gruby warkocz. Chramcowa z Rajową idą do kościoła. Przed chwilą był dzwonek na sumę, a w pięć pacierzy po dzwonku zaczyna się nabożeństwo, poprzedzone drugim i ostatnim dzwonkiem. Zegara tu nie znają, lecz umieją dokładnie oznaczyć porę dnia i nocy. - Kończy sie siano, kumoska, ni ma zarcia lo statku. - Hej biyda tyz biyda, powiym wom - kiwnęła głową
Rajowa. I to mówią grube gaździny, które mają po czworo bydła i po dwadzieścia owiec w stajni! - Kieby ino abeskło, niek sie trowa jako tako pokoze, bydło wyńdzie na oborę, zarcia nawet nie trza, niek ino krowa chyci kielo telo powietrza świyzego, to jiyj wystarcy. Tutke prziłozy do ziemi, ze niby co skubie, a hań ni ma nic, moiściewy, śpilke by znaloz. Ale bydło, mo chęć, mature na powietrzu. - Słyseliście, ze pono na Ustupie mlyko sie papsuło? Cy zaś ta Janiela jakik carów nie zadała, ta, co w Peście robiała? Ziele ludziom przedaje na cary, a sama krowy psuje. - E, idźcie, idźcie z tym Janielcynym zielem! Nolepse na cary jes, co upadnie z hruby świycy na łontorzu, ftorom we Wielgom Sobote święcom. Tym sie kadzi krowie na nowie. Dobrok tyz jes woda, ftorom sie krzci dzieci; Wojtek Ślimok mo tyz jiyj doś, to wom przedo za grajcary. Tom wodom omywo się krowie cycki. Takij krowy zaden cabroń nie zepsuje. Odezwało się drugie dzwonienie. To znaczy, że Jegomość wychodzi ze mszą. Czasem, gdy widział, że ludzie, na których liczył, nie zeszli się jeszcze, lubił poczekać. - Ludzie nie mają czasu, Pan Bóg ma czas. Bóg jest wieczny. Poczeka. I ja poczekam. Ludzie są zajęci pracą, nie mają zegara, ich prawo jest się spóźnić. Nie świecie jeszcze, - Wojciechu - mówił do kościelnego. - Szkoda światła. Popatrzcie, jak tam na drodze, czy kto idzie? A oto dom boży, rezydencja księdza Stolarczyka. Malutki kościółek z modrzewia, bez żadnych ozdób wewnątrz. Ołtarz roboty prostego górala z Gliczarowa; pleban wsadził doń w pośrodku obraz Chrystusa Ukrzyżowanego, który sobie przywiózł z Nowego Targu. W obrazie koncentruje się cała świętość kultu. Na dachu przyczepiona wieżyczka, na niej zaś sygnaturka na powrózku; dzwoneczek taki, jaki liptowscy juhasi zawieszają krowie-przodowniczce w stadzie. To wszystko. Drewniana buda z pachnących, grubych bali, cztery metry wysoka, osiem metrów szeroka, dwanaście metrów długa. Ileż tu ludzi może wejść? Na wielu wyznawców Jegomość z początku nie liczył. Komu by się ta chciało do kościoła chodzić? Pierwszy raz o tym słyszą. Wyznawali zdrową gospodarską zasadę: nie naprzykrzać się Panu Bogu, gazdowie nie lubią natrętów. Kobiety pierwsze zaczęły ją przełamywać. One zawsze pierwsze, gdy idzie o zaspokojenie ciekawości. Oglądały z lubością przystojnego, rosłego mężczyzną, dostojnie kłaniającego się komuś pośród płonących świec, śledziły każdy powolny krok Jegomościa krzątającego się przy ołtarzu, mamroczącego łacińskie słowa. Żadna z nich nie wiedziała co to znaczy łacińskie". Słowa były w każdym razie nie znane, nietutejsze, nie polskie. To pewnie te, którymi Chrystus przemawiał doapostołów, kiedy żył na ziemi przed wiekami. W miesiąc później zrobiły dużą lalkę, ubrały ją w czerwoną katankę; suta, bujna, biała spódnica opuszczała się jej aż do kostek. - To Matka Boska. Będziemy Jom nosić w procesji.
Któryś chłop na żądanie żony pozbijał z deseczek feretron, pomalował na zielono, zrobił w desce cztery otwory w kształcie serc, założono w nie dwa drążki, i cztery zakopiańskie mężatki, ubrane na biało, pojawiły się na niedzielnych nieszporach w dwóch parach, niosąc feretron przed księdzem. Na ramiońach zarzucone miały obrusy lniane. - Dziś - trącano się pokazując na pyzate oblicze lalki - podobno na twarzy do Gacki. Gacka Grońska; piękna jedynaczka ze Starej Polany, nie chodziła do kościoła. Dlaczego? Twierdziła, że to jej niepotrzebne. Chłopi także chodzą tutaj do kościoła nie dla wewnętrznej potrzeby, ile dla pewnej rozrywki. Stoją pod drzwiami kościelnymi, oparci o płazy grzeją się do słonka, stoją na drodze, rozmawiając o swoich sprawach. Poza tym jest okazja być w kościele, bo trochę niżej znajduje się karczma. Niektórzy usiedli na stopniach kapliczki, tuż obok kościółka; niedaleko od niej znajdował się cmentarz. Kapliczka miała kształt groty z pospajanych grubych kamieni. (Stoi ona do dziś dnia na swoim starym miejscu). Wybudował ją przed laty pobożny zakopianin na swoim gruncie, kiedy jeszcze trzeba było chodzić do filialnego kościoła w Szaflarach, bo jeszcze nawet nie pobudowano kościoła w Poroninie. Wiara katolicka podchodziła bowiem powoli, kilometr za kilometrem, pod skaliste ściany Tatr. W tej kamiennej kapliczce odprawiał dawniej nabożeństwa ksiądz szaflarski raz na jakiś czas. Siedział w niej na ołtarzyku Chrystus Frasobliwy, wyrzezany z jaworowego drzewa, niecudny, tak jak wszystkie figurki bywają w chłopskich kapliczkach uzdajany, żałosny, nędzny chłopina, brodaty, obdarty, chude nogi i ręce, podparł się na dłoni i biada nad dolą zakopian, sam na ich podobieństwo stworzony. Aż pleban tutejszy kazał niezgrabną figurkę wyprowadzić na rozstaje przy Olczy, nakryć daszkiem, aby stąd, z otwartego miejsca, błogosławiła plonom, jak powiadał. A w kapliczce obraz w ramach umieścił. Teraz obraz przeprowadzono do kościoła, więc kapliczka przykościelna jest pusta. Dziś, w niedzielę, na kościelnej drodze pod kościołem i pod karczmą mamy przegląd najhonorniejszych gazdów zakopiańskich. Żony ich śpiewają Bogu na chwałę, Jegomościowi na przyjemność w modrzewiowych ścianach, chłopy więc mogą sobie na polu radzić, bo modlitwa wypuszczona przez jedną gębę na całą rodzinę obstanie. Zresztą, gdy chodzi o Gąsienicę Sobczyka, budowniczego kościoła, ten swoją robotą zarobił sobie na łaskę boską w dalszym życiu i na niebo po śmierci. Sam proboszcz dał mu to do zrozumienia przy wypłacie i cieśla wiele musiał popuścić z rachunku, właśnie na konto dusznego zbawienia. Jest więc autentycznie zwolniony z obecności w kościele; tak to przynajmniej na swój rozum pojmował. - I kaby sie ta zaś chłop do kościoła pchoł? Niek sie baby pchajom, óne ta wse ciekawe. Gazdowie stoją więc pod kościołem, pod kapliczką, pod cmentarzem, wzdłuż drogi pod domami, międląc w gębach krótkie wiśniowe lub mosiężne fajki. Są tu i kościeliszczanie, lecz próżno byś szukał wśród nich Sabały. Z domu wyszedł, owszem,
tylko siedzi nieco niżej, w karczmie, on do tego najpierwszy. Pewnie pije z Mateją. Za chwilę nawiedzi ich przy kieliszku Sobczyk, tęgi partner. Pod karczmą na żerdzi, odgradzającej łąkę, przysiadł Marduła z Gadeją, dwaj sąsiedzi z roli U Lasu. Wysypali sobie na dłonie szczyptę tytoniu z macherzyny, napchali do fajek, ubili palcem, resztę dokładnie schowali z powrotem do mieszków. Marduła zapalił staroświeckim zwyczajem, chrobocząc stalowym rylcem o krzemień; choć już i zapałki siarkowe, zwane śwablikami, były tu w użyciu. Posypały się iskry, nachylili się obaj, zadymiły im fajki. Siedzieli bez słowa, słyszeli pracowite, niskie brzęczenie trzmieli w macierzankach. Pluli co chwilę na trawę. Można powiedzieć, iż na swój sposób słuchali sumy. Po paru minutach faj'ki przestały dymić. Nie szkodzi, kurzyli je dalej. Było ciepło. Opodal karczmy na zakręcie, skąd odbiega droga ku Równi Krupowej, w cieniu smreków stoją lub spacerują, w oczekiwaniu na wyjście dziewcząt z kaścioła, parobcy. Wśród młodzieży przeważa najnowsza moda. Gunie koloru białego, mało kto już nazywa je guniami, mówi się na nie teraz cucha. Obrębione od dołu, zdobne w dwa sznureczkowe galony czerwony i zielony, z sutymi oblankami na rękawach. Spodnie mają po zewnętrznej stronie wzdłuż szwu lampas z wełnianego czarnego sznurka. Nad rozporem spodni u kostek niebieski, nastrzępiony pompon; nad nim różnobarwne naszywki takie same pod rozporem kieszeni. Wzory obszyte w pieski albo w gadzika lub w mirwę, cucha spięta paru błyszczącymi spinkami, za kapeluszem piórka ptasie albo gałązki. Na twarzach rysuje się bystrość, przebiegłość, zuchwałość. Ich mowa żywa, akcentująca początkowe zgłoski wyrazów, podzwania soczystością starowiecznego języka. Zdania są mięsiste, proste, mocne, rubaszne, zwięzłe. Mowa ta, wpływom obcym nie podległa, nie wyzuła się dawności, przekazywana pokoleniom tylko ustnie, nie piśmiennie, a więc nie skaźona zmianami nowości. O wiele większą atrakcją dla górali zakopiańskich aniżeli kościół były Hamry, leżące u ujścia Doliny Bystrej. Górale nazywali tę osadę Hamrami, ponieważ stała tam hamernia, po dzisiejszemu - huta. Istniała ona tam od lat osiemdziesięciu, wystawiona z chwilą przejęcia tych ziem przez rząd austriacki. Pierwszy - po kamerze austriackiej - właściciel Zakopanego, Emanuel Homolacz, rozwinął na tym miejscu górnictwo i hutnictwo. Sama wieś nie liczyła się, wieś nie znaczyła nic, piętno na niej wyciskały Hamry. O znaczeniu wsi świadczył wielki piec Zakopanego. Nie był on znów tak wielki w porównaniu z innymi hutami, był nawet dość prymitywny, lecz uwzględniwszy stosunki galicyjskie, zwłaszcza tutejsze górskie bezdroża, stanowił dużą inwestycję przemysłową. Co najmniej połowa wsi związała się w ten czy inny sposób z Hamrami, z hutą lub dworem. Homolacz, pochodzący z rodziny morawskiej, zorganizował swoją administrację i przenysł przy pomocy sił wyłącznie obcojęzycznych, zatrudniając u siebie Austriaków, Niemców i Czechów. Górale zakopiańscy nie lubili
cudzoziemskiego obszarnika, ale prawie wszyscy pracowali dla niego. To …dziedzic rządzący kilkunastu wsiami, olbrzymim kompleksem lasów i gór, jakże wyżyć bez niego? Hamerników sprowadzano z Czech, Moraw lub Niemiec jako fachowców, za to górale pracowali w kopalniach rudy żelaznej jako hawiarze, czyli górnicy; urobek tych kopalń przetapiały Hamry. Chłopi o żylastych rękach targali w pocie czoła twardą ziemię, nie znajdowali złota ani szmaragdów, ani srebra, ani miedzi, ani siarki, ani węgla, jedynie słaboprocentowe, ubogie żelazonośne złoża. Znacznie więcej zakopian trudniło się zwózką rudy; zwożono ją z pobliskiej Magury, głównego źródła surowca, a także z Kościeliskiej Doliny drogą popod regle, zwaną stąd Żelazną. Chłopi wypalali również w mieleszach węgiel drzewny dla fryszerek (młotów przekuwających żelazo) transportowali deski i kłody do stacji kolejowych, do fabryk rozwozili wreszcie wyroby huty po odległych targach i jarmarkach. Z górą pół tysiąca ludzi pracowało dla zakopiańskich Kuźnic, był to okres największego rozkwitu Hamrów. Dziś jest niedziela, wiatr halny porykuje, ludzi przez to jest mniej na sumie niż zwykle. Przyjechała bryczką parokonną kolatorka parafi, pani Klementyna Homolaczowa, potężnej tuszy niewiasta, z zamiłowaniem nosząca biżuterię. Polka z pochodzenia, pobożna, nie szczędziła ofiar na kościół, na plebanię, na potrzeby księdza jegomości. Dziedziczka dobra pani, ale tylko dla tych, których córki służą we dworze. Co wyrabiają Homolaczowi leśniczowie? Upolować dziczyznę w lesie, złowić rybę w rzece to przestępstwo, powiadają. Ciągają ich po dworze, po sądach, po urzędach za kłusownictwo, za kradzież drzewa. - To, co jest w lesie i w wodzie, to nasze. Zawsze było nasze. Za królów, za starostów. - Nieprawda. Pana Homolacza. Nie wasze. Dobrze tak mówić leśnym, skoro dostają ze dworu owies, grule, siano i drzewo. - Leśni też nasi ludzie, tylko prześmierdli panami i powalani są służbą pańSką. Linia podziału była wyraźna. Tu byli chłopi dzicy, obdarci, zawszeni, brudni, wynędzniali, ciemni; żyli na glinie w izbach, bez koszul, bez chleba, nie znali szkół, konali żarci przez gruźlicę i malarię, płodzili dzieci w przepełnionych, zatłoczonych, zadymionych izbach, zimą gnieżdżąc się pospołu z cielętami, jagniętami, kurami. A po drugiej stronie - dziedzic. Dziedzicowi wszystko wolno. Dziedzic może kazać wychłostać każdego chłopa, zamknąć go u siebie w lochu albo w cyrkule nowotarskim, popchnąć do Nowego Sącza czy nawet na Wiśnicz, skąd się już nie wraca. Sędziowie są w sojuszu z dziedzicami. Z panami dużo nie nawojujesz. Wojował Miętus i co wywojował? Zgnił po trzech latach w Nowym Sączu, krowę mu zabrali do dworu, dzieci nieletnie litościwi gazdowie pobrali na służbę, a wdowa musiała chodzić po proszonym chlebie; umarła gdzieś w Klikuszowej jako żebraczka. Taki to los tych, którzy się śmią sprzeciwić woli
dziedzica. Czyjaż jest ta ziemia? Pola, hale, łąki, las, góry, doliny to wszystko należy do dziedzica, który to kupił od cesarza. A kupiwszy zabronił polować, łowić ryby, drzewo brać z boru, siano na polanach kosić, krowy i owce wypasać na halach. Pozwalał także; owszem, lecz kazał sobie za to płacić albo odrabiać pracą za dzierżawę. Ziemia ta niegdyś przechodziła od króla do króla, od starostów do starostów, od komisarzów do komisarzów, od dziedziców do dziedziców. Kiedyż przyjdzie do chłopów? Homolaczka odjechała bryką do swojego dworu, w którym panuje moda c. k. austro-węgierska. Jest w salonie portret cesarza Ferdynanda, jest i czarny, dwugłowy orzeł, herb habsburskiej monarchii. Dzisiaj dwór przyjmuje u siebie dwóch gości: specjalnego agenta z ministerstwa spraw wewnętrznych, który tu przybył w towarzystwie komisarza okręgowego z Nowego Targu. Agent zatrzyma się u Homolacza w objeździe służbowym, jadąc z Ołomuńca do Lwowa. Chodzi o to, aby huty Zakopanego, Poronina i Jaworzyny nie sprzedawały wytopionego żelaza na Węgry, bo jest ono tam zużywane na broń dla powstańców. - Ależ naturalnie, Herr fon Witzleben - oświadczył Homolacz. To jest zrozumiałe. Nie puścimy ani funta na południe. - Dziękuję, Herr Baron - odpowiada przybysz, który nie wiadomo dlaczego tytułuje gospodarza baronem. - Jego ekscelencja pan minister będzie umiał ocenić zasługi pana barona. - To jest moim obowiązkiem. Jako wierny obywatel monarchii, nigdy nie będę pracował w spółce z wrogami cesarza. Wypito wino, zjedzono deser. Podjęto śliski temat polityki. - Fala rewolucji idzie przez Europę. Trony drżą. Szaleńcy znajdują posłuch w masach. - Będziemy stali przy tronie lojalnie i posłusznie. Trzeba masy utrzymać w ryzach. - Wiosna Ludów, powiadają, Herr Baron. - Wiosna Ludów! - śmieje się gospodarz. - Napijmy się. -Ogień, rozpłomieniony przez szaleńców, trzeba gasić. Podchodzą ku oknu, spozierają w górę doliny, nad którą panuje Czuba Goryczkowa. Pod Nosalem hałasuje spieniony potok Bystrej. Po drugiej stronie drogi hamerskiej, ocienionej młodymi jesionami, gorze ogień w wielkim piecu, rzucając łunę na las. - Płomień buntu będzie zgaszony. Za zdrowie cesarza! Wiatr wściekły świszczał, wyrywał gonty i deski, praskał nimi o ziemię, łamał drzewa na stokach, wzmagał swój szturm. Dwór Homolacza w Hamrach był obszernym drewnianym budynkiem w stylu szlacheckich dworów polskich, okolony dużym, pięknie utrzymanym ogrodem. Niedaleko niego stał wielki murowany dom, w którym mieściła się administracja majątku. Wzdłuż drogi ku wsi, po stronie potoku, stały rzędem białe, tynkowane domki hutników; ich ogródki były poprzedzielane wałami z kamieni wydobytych z gruntu. Po przeciwnej stronie drogi stał wielki piec, otoczony kuźniami i fryszerkami. Dalej - biura zarządu huty, magazyny i
składy hamerni. Niżej - odlewnia z paru barakami, jeszcze niżej, ku wsi, stała świeżo zbudowana walcownia. Każda kuźnia i fryszerka nosiła imię jednego z dzieci Homolaczowej; a była to płodna niewiasta, Tuż za walcownią w dół droga rozwidlała się; jedna szła wprost ku środkowi wsi przez Chramcówki, druga zaś Żelazna skręcała ku wsi Kościelisko, biegnąc cały czas ścianą reglowego lasu. Ciągnęły nią do hamerni wózki góralskie naładowane rudą, pokarmem dla wielkiego pieca. Droga na Chramcówki była czarna, wysypana ubitym szklistym żużlem. Jeździły nią fury góralskie do Nowego Targu, a stamtąd dalej: do Sącza, Bochni, Wieliczki, Tarnowa, Krakowa, uwożąc wyroby żelazne, przeważnie półfabrykaty, przywożąc zaś różnorakie materiały. Ruch był w hamrach nie byle jaki, jak na ten cichy zakątek u stóp gór. Warkotała walcownia, biły nieustannie młoty fryszerek, dzwonienie dochodziło od kuźni, dniem i nocą gorzał wielki piec. Wozy zesypywały ciągle świeżą rudę, na placu rosły góry żelaznego kruszcu. Pomiędzy Chramcówkami a walcownią rozciągał się ogrodzony żerdziami zwierzyniec, w którym dwór hodował sarny i daniele. Zwierzyny pilnował strażnik, mieszkający w domku na terenie leśnego parku. Homolacz zatrudniał u siebie osiemdziesięciu sześciu urzędników, pracujących we dworze, w administracji dóbr, w hucie i w dyrekcji lasów. Na tę liczbę było tylko trzech Polaków, reszta Morawcy, Czesi i Niemcy. Dziedzic miał wszędzie swoich szpiegów, nazywano ich czujnosami. Na trzeci dzień od wizyty wiedeńskiego agenta nadal hulał wiatr halny - nastąpił napad uzbrojonej grupy, złożonej z dwudziestu młodych ludzi mówiących po węgiersku, na dyrekcję huty w Hamrach. Wszystko odbyło się w całkowitym zaskoczeniu. Zrabowano pieniądze we dworze, zabrano całą broń, załadowano sztabami żelaza cztery dwukonne wozy i transport ruszył w kierunku Jaworzyny. Rozległa się święta pieśń rewolucji: Lajosz Koszut pułki wiedzie, wstań, Madziarze, walcz za kraj W przejeździe partyzanci uśmiechali się do chłopów, pozdrawiali ich życzliwie, częstowali tytoniem. Tlił w nich ogień bojowników Rakoczego. Kto ze szlachetnych Węgrów nie był kurucem w okresie Wiosny Ludów? Zapał powstańczy uskrzydlał myśli i uczucia, opromieniał ich młodość. Żandarmi węgierscy w Jaworzynie bali się z nimi zaczynać, udali, że ich nie widzą. A honwedzi, czyli węgierska obrona krajowa, nie należąca do wspólnej armii? Ci byli całym sercem za rewolucją. I tak na przekór dziedzicowi zakopiańskiemu wytopiono z pana Homolaczowego żelaza kule przeciwko austriackim ciemiężcom. Nazajutrz jednak czujnosy zaczęły węszyć w hucie. Aresztowano Czecha Duszana, oficjalistę zarządu dóbr, jako rzekomo zamieszanego w aferę. Był on zresztą z pochodzenia Słowakiem. Miał on traktować uprzednio z emisariuszem powstańców i zawiadomić go o wyprodukowaniu świeżej partii kutego i lanego
żelaza. Z Nowego Targu przyjechało po Duszana czterech żołnierzy z kreiskomisarem; odwieźli go do więzienia. Cała okolica pod Tatrami, aczkolwiek zamieszkana, była dzika i bezdrożna, utopiona w lasach. Do Nowego Targu szła od Myślenic ciężka, trudna droga pod Obidową. A już z tego miasta ku górom. Homolacz, pragnąc połączyć Hamry z siedzibą władzy, pobudował drogę z Zakopanego do miasta. Pożal się Boże, jak wyglądała ta droga! Kiedy nie było deszczu i śniegu, można nią było dotrzeć do celu po kamieniach i dziurach, przeprawiając się kilkakrotnie przez potoki. Z Zakopanego droga rozdwajała się: na Olczę i do Kościeliska. Pierwsza droga prowadziła przez lasy bukowińskie ku Morskiemu Oku, druga zaś ku kopalniom żelaza i dawnej hucie u wylotu Doliny Kościeliskiej. Pierwsza służyła celom myśliwsko-turystycznym, druga - przemysłowym. Były to jednak drogi ślepe, gminne, bez żadnych połączeń, kończyły się pod ścianą gór. Główne trakty graniczne - jeszcze od czasów królewskich, polskich - omijały Tatry, biegnąc jeden przez Czorsztyn na Spisz do Kieżmarku, drugi przez Jordanów na Orawę do Twerdoszyna. W tych warunkach węgierski ruch rewolucyjny wykorzystał Tatry jako miejsce przemytu ludzi i kontrabandy materiałów. Trudno wiedzieć, w jaki sposób i dla jakiego powodu zmienił sobie Jan Gąsienica z Kościelisk nazwisko na Krzeptowski, bo żaden urząd w Nowym Targu, Wadowicach, Nowym Sączu, Tarnowie ani Krakowie o tym nie wiedział. Nie wiadomo także, dlaczego sam sobie nadał czy też mu nadano przydomek: Sabała. Niby od posiadłości, którą odziedziczył po ojcu. Ale zawsze tak było, że role i zagrody przezywano nazwiskiem gazdy, nie odwrotnie. - Tako go juz wołajom. - óno mu sie ta za cósi patrzyło. Ba, ino za co? Właśnie. Za co? Ojciec nie wiedział, a syn się o to ojca nie pytał, Jasiek był jednym z najżywotniejszych młodzieńców swej wsi. Jako juhas siedział przez parę miesięcy w więzieniu na Liptowie za kradzież wołów węgierskich z hali. Jeszcze przed odbyciem wojska wyrabował dwór na Orawie, udało mu się jednak zbiec przed karą do domu, później zabrano go do służby wojskowej i tamto przyschło do niego. Bo jak chłopa wezmą do wojska, staje się własnością cesarza i nikt nie może o nic mieć do żołnierza pretensji. Ile żydowskieh szyb natłuką w karczmach pijani rekruci albo urlopnicy i nikt się ich o to nie czepia! Jaś Krzeptowski Sabała służył przez siedem lat w ułanach miał służyć dwanaście lat (tyle trwała służba w kawalerii), lecz zwolniono go przedwcześnie, bo zabrakło pieniędzy w skarbie najmiłościwszego monarchy i musiano rozpuścić część karnych oddziałów. Wrócił w paradnym mundurze, który mu się wnet stargał do nitki i jako urlopnik, czyli wysłużony żołnierz, stał się niebawem postrachem okolicy. Jak każdy góral tatrzański był zawziętym strzelcem na zwierzynę. Ale służba leśna Homolacza pilnowała myśliwskiego monopolu dziedzica; co prawda bez większego powodzenia.
Jaś Sabała skarżył się: - Dawni, kieś poseł w las, telo miysa fajnego hipkało po lesie, co cud. A dziś? Wysło prawo, powiadajom. Jus nie ślebodno iś w góry z flintom na polowacke. Leśni cie haltujom: ka idzies? Powiys mu: diebli ci do tego, hultaju! Ale śtrof musis płacić. Zamienił się więc w kłusownika. Był wzrostu wysokiego, przystojny, postawny; chłop do rzeczy, jak powiadają: do baby i do miski. Muzyk zawołany, tancerz godny, śpiewak szumny, bitnik i pitnik. Ożenił się z harną dziewką, Rozalią Wróbel, ale nie pociągało go życie rodzinne, nie lubił chodzić koło gospodarstwa. Całe szczęście, że żona była rozumną i robotną kobietą; pogodziła się z losem, prowadziła dzielnie gospodarstwo i uchroniła pożycie domowe Sabałów od tragedii. - Ino by we wirchak a w lesie gazdowoł, psiodusa zatracono! buntowała się nieszkodliwie: - Dóma go nie uświadcy. - Baby rzec kole statku chodzić - odpowiadał z godnością. - Moja rzec wirchowe gazdostwo opatrować - pokazywał wzrokiem na góry. Do chodzenia był bardzo krzepki. Dobrał sobie dwóch zakopian: Walczaka (z Gąsieniców, nawet jakiegoś swojego krewnego) i Sieczkę. Chodził z nimi na kozice, nie było go czasem parę tygodni w domu, przychodził wychudzony, jakby osłabiony, kładł się na piecu i leżał całymi dniami. Kiedy mu raz żona zrobiła wyrzut że zaniedbuje gospodarstwo, obraził się i nie było go przez miesiąc. Po pewnym czasie stało się już publiczną tajemnicą, że Sabała chodzi na zbój. Przebywał w domu zimą, gdy świat zasuło godnie, spał na nalepie w zaduchu czarnej izby z żoną, dżieckiem, cielęciem i dwoma jagniętami, i z kulawym koźlątkiem, które złapał na Pyszniej. Gdy zrobiła się wiosna, gdy przygrzał mały maj, coś go zaczynało trawić w nuku, wyskakiwał za buczki. Wiedzieli coś o nim żydowscy karczmarze, węgierscy dziedzice, niemieccy kupcy na Podtatrzu. Pamiętał tylko, że dwa razy do roku nie śmie go braknąć w domu: gdy trzeba grunt zaorać i gdy trzeba sprzątnąć zboże z pola. Słońcu powierzał resztę roboty (i żonie), sam wywiewał w góry. Na kozice. Aż raz, było to we wrześniu, przywlókł się Sabała prawie boso, w podartej odzieży do domu. Przyczaił się na Kirach, aby go noc zastała w lesie, bo wstydził się wrócić za dnia do domu, żeby go ludzie nie zobaczyli. Miał dwie dziury cięte na głowie i biodro głęboko skaleczone aż po udo. Tak go urządzili liptowscy wolarze, gdy wracał samotnie z rabunku. Bił się z nimi, ledwo uszedł z życiem, choć miał siłę dużą i dwa pistolety u boku. Leżał trzy miesiące w chałupie, posyłał do Walczaka po sadło świstacze, żona leczyła go ziołami, wykurował się, ale zimą przyszli po niego żołnierze z Czarnego Dunajca i zabrali do aresztu. - Musioł go ftosi zdać, ino nie wiada fto. Posiedzi w dziurze. Przyszło pismo na niego z madziarskiej strony, poparte zeznaniami świadków, jako że się niecnym zbójnictwem bawi.
Dobrze, że komisarz kryminalny z Nowego Targu nie cierpiał Węgrów, reszty dokonał oJciec Sabały, który panu komisarzowi zaniósł skórę pięknej, świeżo upolowanej kozicy. Syn siedział już drugi miesiąc w Nowym Targu, groził mu sąd w Nowym Sączu i ciężkie więzienie na Wiśniczu. -Panie komisar, syn mi potrzebny na wiesne do roboty w polu. Jo nie poradzem, bak stary. Nie suchojciez tego, co tam pisom na Sablika, toz to juhasy liptowskie złe som na nos o to, ze my ik przepędzili z Tomanowy, bo nie na swoim paśli, ba na nasym. Nie na długo uchronił ojciec synalka. Około Źielonych Świąt przycwałowało dwóch konnych posłańców z Nowego Targu, zebrali gazdów i przysiężnych u wójta, jeden z nich wyciągnął obwieszczenie komisarza cyrkułu i począł czytać należycie się jąkając: -Gromada Kościelisko. Po pierwsze: wszelkich urlaubni ków po nazwisku w gromadzie spisać, takowych co tydzień przed wójtem przeczytać, a który by nieprzytomny był, takie go ślakować i tutaj do urzędu dostawić. Po drugie: za każdym dziesiątym domem ma zaufany gospodarz ustanowiony być który ma niespodziewanie wszystkich urlaubników dwa ra zy w tygodniu żwołać, czyli takowi w nocy przy domu noco wali albo niech w ostatnim razie natychmiast śledzić i tutaj do urzędu dostawić. Po trzecie: przy każdym dziesiątym domu ma warta utrzymana być i ta na wszystko w dzień i w nocy uważać, przy każdym domie zaś tablica na dwóch palach z dwiema pałeczkami zawieszona, aby w momencie nocna warta rozgłos dać mogła, gdyby napaść, rabunek lub złodziejstwo okazać się miało. Po czwarte: gdyby takowy alarm uczyniony lub dzwoniono we dzwony kościelne będzie, mają wszelcy urlaubnicy przez wóJta lub przysiężnego zgromadzić się, który takowych przerachować i przeczytać ma, a którego by brakowało, gospodarza donieść, który na to baczności nie dał, należy. Po piąte: urlaubnicy nie mają się do gór udawać lub przez noc od domu oddalać się, każdy urlaubnik ma o dziesiątej godzinie wieczór w domu znajdować się i razem z gospodarzem nocować. W górach; czyli w halach albo odległych domach również mają tablice ogłoszone z dwiema pałeczkami zawieszone być, aby każdej godziny nocnej odgłos czynić i rabusiów przez czuwanie oddalać. Nieprzestanny odgłos znaczy rabuństwo albo gwałtowność, dlaczego wszystko wychodzić ma, aby zbiegów ślakować i złapanymi uczynić. Stary Gąsienica struchlał. Jaśka Sabały nie było w domu od tygodnia. Wójt i przysiężni, pomni surowej odpowiedzialności (zagrożeni dwudziestu kijami i grzywną), trzykrotnie wyczytywali listę urlopników, dzień po dniu; za każdym razem brakło Sabały. Na domiar złego przyjechała inspekcja z cyrkułu, kazała sobie jeszcze raz przeczytać listę, po raz czwarty Sabała był nieobecny. Kiedy po dwóch tygodniach przyszedł, czekali już na niego trzej haJducy, którzy go odprowadzili szupasem, skutego łańcuchem, do aresztu. Znaleziano u niego przy rewizji pieniądze,
niewątpliwie pochodzące z rabunku. Odesłany do Sącza, przesiedział tan sześć miesięcy. Wrócił do domu wychudły, zmaltretowany, ledwie powłóczący nogami. Od tej pory zrozumiał Jaś Gąsienica, inaczej Krzeptowski, inaczej Sabała, nazywany też Sablikiem, a po stronie węgierskiej Janko Czakor - bo tyle miał tych przezwań - że skończyło się ostatecznie jego chodzenie na zbój. To nie te czasy, co drzewiej, o których baby opowiadają wieczorami przy przędzeniu lnu. Chcąc nie chcąc dał sobie spokój. Z wrócił się - tym razem naprawdę i wyłącznie - ku myślistwu (po prawdzie też zakazanemu). Poniosło go znowu w góry, w strzelnictwie począł sycić swój nieposkromiony temperament. Jako polowacz nie miał sobie równego w całej wsi. Specjalnie zawzioł się na niedźwiedzie. Miał ich już jedenaście na sumieniu, tych, których położył w samotnej walce. Chodził na niedżwiedzie z flintą i rąbanicą w garści, bo rozmaicie przydarzało się na polowaniu. Czasem nie dało się złożyć albo kulka źle weszła, nabić ponownie nie było czasu, trzeba było godnie zarąbać. Nieraz trafiło mu się tyle mięsa narobić; że do domu nie mógł donieść, burzył nocą na okno chałupy, wołając żonę do pomocy w dźwiganiu zwierzyny. Mięso, aby się nie zepsuło, trzeba było na miejscu wypatroszyć i osolić. Nie posiadał żadnego przywiązania do domu. Wszystko było na głowie żony. Synowie rośli, miał ich trzech, też już coś przy obejściu robili, na wsi zawsze jest coś do roboty i pracuje się tam już od dziecka. Tylko sam gazda nie lubił pracy. Czasem jeszcze skusiło go coś, ale najwyżej raz na rok; w największej tajeminicy wyskoczył za buczki, po prostu z przyzwyczajenia, aby mu ręka nie zardzewiała. Poza tym był towarzyskiej natury, rad przestawał z ludźmi. Wesoły, lubił się napić, i to dobrze napić, pograć, pośpiewać, potańcować. Godzinami siedział w karczmie, gdy padał deszcz, gdy śnieg suł, gdy wieczór zawlókł wieś. Nie lubił tylko płacić za wódkę. Żydzi go nie bardzo chętnie widzieli, bo jeszcze w łeb przyłożył, gdy się zbyt natrętnie upominali o dudki. Czasem płacił im mięsem i kozimi skórami, świstakami. Wystrugał sobie sam - bo i do tego miał maturę - niezdarne gęśliki z jaworowego drzewa i przegrywał sobie na nich nutę do śpiewu. Miał temperament zaiste nieprzebrany. Ojciec nazywał go nierobem, próżniakiem, było to chyba twierdzenie zgodne z rzeczywistością. Któregoś roku ojciec, od którego tylko trochę dalej - jak od przysłowiowej jabłoni - upadł pierworodny syn, dokonał nie lada przedsięwzięcia. Był on długoletnim bacą na Tomanowej i ubocznie zajmował się przemytem owiec do Węgier. Stąd pochodziło nawet jego przezwisko: Byrcyn (byrka po węgiersku owca). Raz więc przeprowadził wierchami bez granicznej opłaty celnej kilkaset owiec dla pana Adama Pongraca i jego brata Dinga w Andruszowej. Na juhasów wybrał sobie czterech synów. Kiedy przyszło do rozrachunku z zarobku, Jasiek brał się do ojca do bitki, jako pokrzywdzony w wypłacie. Nie było dla niego żadnego autorytetu. Kiedy Sabała ujrzał po raz pierwszy księdza Stolarczyka, zdziwił się niepomiernie jego wzrostem, choć i sam był rosły.
- E, psiokrew, Jegomoś - przyklął sobie ze zdumienia. Wyrósł tyz swos chłop! Je kaz tyz ta teli wyrósł! No, s womi to byk sie nie namyślowoł, ba, byk sie jesce dziś we dwok po ćmoku do Luptowa poniós. - Jo ta nie chytki do głupi roboty - wypalił mu pleban odżegnując się od łobuzerskich planów górala. - Jo śpiem po ćmoku, a hańta robota lo huncfotów, co pote po hereśtak pokutujom. Tamten jednak myślał swoje. Nie dla niego morały księżowskie. - Ej, namiysalibymy hań godnie! Narobiełoby się mątu, aj mątu wzdychał ogarniając z uznaniem postać wielkoluda. Nigdy nie splamił się Sabała pracą zarobkową w Hamrach, choć wielu kościeliszczan ładowało i woziło rudę do hamerni. Ubliżałby mu taki zarobek, który nie był trefny dla jego ojca i braci. Skórę niedźwiedzia sprzedać w Nowym Targu to honor, w to mu graj. A żeby tak jeszcze kiedy udało się mu zobaczyć, jak nad zakopanymi pieniędzmi palą się płomienie! Bo tak opowiada się w gadkach góralskich. To byłoby coś w sam raz dla Sabały; nic nie robić a dudki mieć. Dudki nieśmiertelne marzenie górali! Tęsknota wszystkich biedaków na tym najpiękniejszym ze światów. Złote dukaty, srebrne talary, guldeny reńskie, cwancygiery. A barany, woły, sukno, wino, płótno cieniutkie a kwieciste. Jest ludzkiego bogactwa dość. - Hej, jesce sie nom cósi kasi nagodzi, zakiel nie pomremy. Sabała siedział w karczmie kościeliskiej na Kirach i ugwarzał z Wojtkiem Mateją. Stał przed nimi na stole blaszany półkwaterekwódki. - Albo taki Salasz w Orawicak. Samyk dójek na hali pięć sto sie mu pasie. Kielo jagniąt a baranów! - A Pongrac? - Pongraca niechoj. To mój znajomski. - Jakież to znajomstwo? - Ón mie wydropoł z hereśtu. Kie mie zajeni madziarscy leśni, powiedli mnie na Hradok, mieli mi kije bić. Pongrac mie uwolnił. He, kiebyk ik ta kany dopod! Krotni milońscy - zatrząsł się na wspomnienie przykrej historii, wychylił kieliszek. Miał kierpce wzute na grubą onucę, ściągnięte nawłokami, spodnie z białego sukna, przepasane wąskim rzemykiem w biodrach, koszulę spiętą na piersiach sprzączką. Na koszuli przewieszona torba ze skóry świstaczej, włosem na wierzch wywrócona. Na to zaodziana brązowa cucha. Kapelusz czarny, płaski, obwiedziony skórzaną wstążeczką, wyświecony od łoju baraniego i potu. Można w nim nosić wodę jak w garnku. W karczmie siedziało jeszcze dwóch chłopów, dalej osobno jakiś węglaż, przy sżynkwasie stali dwaj umorusani chłopcy, pracujący w kopalni na Miętusiej. Sabała wyjął z rękawa cuchy gęśliki (zawsze je nosił przy sobie) i zabrzęczał, Przerwał, popatrzył po zebranych, potarł nos szerokim rękawem od koszuli - był to jego stary zwyczaj - i zaniósł się piosenką:
Góry nase, góry to nase kómory, bukowe listecki nase podusecki. Towarzysz spod ściany przyśpiewał mu na temat miłosny, bo to go bardziej obchodziło widocznie niż zbójnictwo. Jesce jo se, jesce małym chłopcem bywoł, kie mi o ty dziywce w nocy ptosek śpiywoł. Sabała odpowiedział: Idom owce, idom do domu zbyrcęcy, owcorz nieborocek za niemi płacęcy. Poprzednik rozwijał swój temat: Płakała dziywcyna, płakała załośnie, ze jiyj popod okno chodnicek zarośnie. Mateja huknął basem: Moja freirecko, uwij nii piórecko, cyrwone, zielone, pośradku serdecko. Przyłączył się Dzielski, który właśnie wszedł i usiadł przy ich stole: Dziywcyno, coz tobie, legnies se, śpis sobie a jo nieborocek musem iś ku tobie. Tamci nie dawali za wygraną, każdy z nich umyślił swoją zwrotkę. Już śpiewają: Siyćko mie na wnuku cosi pobolywo, jakosi rybecka popod serce pływwo. Drugi: Tóruje, tóruje gwiozdecka po niebie i jo potorujem, dziywcyno, ku tobie. Sabała: Za wodom, za wodom kapustecke sadzom, jesce nie urosła, juz sie o niom wadzom. Trzeci: Saleje, saleje rybecka za wodom, dyć i jo salejem za dziywcynom młodom. Mateja: Dolina, dolina, wiyrsyk, Jaworzyna, nie popłakuj, dziywce, kieś se sama winna. Zakończył Dzielski: Nie fcom mi sie dawać z tom dziywcynonn schodzić,
musem poza wode nocami podchodzić. Sablik złapał się za gęśliki, zaczął piskać. Dwaj zabrudzeni chłopcy wyszli z karczmy, gwizdając. Mieli może po piętnaście lat; praca górnicza postarzała ich znacznie. Dzielski postawił kolejkę, Sabała nie mógł się już zrewanżować, bo nie miał pieniędzy, wobec czego Sabałowy honor ocalił Mateja, fundując ostatni półkwaterek. I rozeszli się wszyscy, jeden Sabała siedział do spodu. Słońce grzało. Maciej Bachleda z Gronika otworzył szerokie drzwi od sieni, przez które buchnął na pole dym. Gotowano właśnie obiad, cała izba stała w ciemnym obłoku, gryzącym oczy. Bachledów nie gryzło, bo byli okopceni, uwędzeni od dziecka w dymie paleniska. Ale trzeba wypuścić dym, aby w izbie stało się jaśniej, bo nic nie widać. Drogą przeszedł leśny, niski, z krzywymi nogami. Pisał się Jarząbek, lecz wszyscy wołali go Pańska-Portka, ponieważ się podlizywał panom. Uch, nie cierpieli go. Gdyby się tak dało kiedy sprząfnąć go w lesie! Ale cóż, od razu przysłaliby żandarmów. Dla swoich niby dobry jest, dla zięcia, dla brata, dla krewnych. I jakbyś mu sztukę płótna dał, toby ci pozwolił drzewo ściąć w pańskim lesie. To znaczy pozwolić, by nie pozwolił, bo on sprytny, boi się, aby go nadleśniczy z posady nie wyrzucił; ale kiedy pójdziesz do lasu, przymknie wtedy oko. Leśny przyjął na stancję dwie panie, które przyjehały na kurację żętycową. Mieszka nad Bystrem, a więc niedaleko Hamrów. W Zakopanem leczy się żętycą kilkanaście osób z dolin, chorych piersiowo. Mieszkają oni w oberży hamerskiej i u urzędników zarządu, reszta zaś w pobliskich chatach chłopskich. Na Kalatówkach pasą się owce, własność administracji dworskiej. Kto pierwszy rzucił myśl o dobroczynnym, leczniczym wpływie żętycy? Nie wiadomo. Może Homolaczowi oficjaliści rozpuścili tę wieść, pragnąc na tym dodatkowo zarobić. I na myśl o dodatkowym zarobku, który Pańska-Portka zgarnie dla siebie, Bachleda splunął w stronę leśnego i wycofał się do izby. Splunął również soczyście Sabała na widok Pańskiej-Portki, mijając go przy Skibówce. Leśny udał, że go nie widzi: lepiej z takim nie zaczynać. Tamten patrzył na niego zajadle, mógłby go palcem rozdeptać. Jego zdaniem najlepiej byłoby wszystkich leśnych powystrzelać. -Gnida! - powiedział głośno, tak że Jarząbek na pewno słyszał, udał jednak, że nie słyszy. Tak będzie lepiej. Sabała wracał z Zakopanego, szedł wolno, oglądając sobie najludniejszą ulicę wsi. Domy, porządnie uzdajane, stoją węgłem do ulicy, wszystkie zwrócone licem do południa; patrzą na Giewont. Zbudowane są na jedenastą godzinę, to znaczy, że latem pełne słońce zagląda w okna o tej właśnie godzinie. Taką mądrą i zdrową zasadę wyznawali powszechnie zakopiańscy cieśle. Zrównała się z nim w drodze Toporowa.
- Kazeście ta chodzili? - spytała grzecznościowo, bo do kobiety należy wpierw powitać mężczyznę. - Chodziłek w Zokopane - zbył chytrze ciekawość babską. Według zwyczaju i on zapytał: - A wy kazeście ta obeśli? Zaspokoiła go: - Byłak, niewycytajęcy, w kościele. Toz to dobro rzec, ze sie nom pobudowoł kościół, nie trza chodzić milami, jako dosiela bywało. - E, taki kościół! - zbagatelizował radość Toporowej. Półdziewięta chłopa wlezie dóń, a jesce temu ósmemu pięty wystajom na pole. A baby ze śtyry sie śmiescom, kie naoblykajom na sie spódnic. Teli mi kaściół! Skrzywiła się na tę miażdżącą ironię. - Wyście hań jesce nie beli pewnie? - Nie beł. Niepilno mi. Nik mie nie wołoł. - To pockojcie. Jegomoś wos zawoło z kozalnicy. - Jak będzie mioł do mnie jenteres, niek po mnie odkoze, to se poukfalujemy. -I cmentarz na Pęksowym Brzysku założyli. Jok dobrze; jeszcze tamtego roku, gdy ktoś umarł we wsi, trzeba go było wieść dobrą milę do Chochołowa. - No, to prawda - przyświadcza Sabała. - Roz wieźlimy nieboscyka bez dwa dni, bo zasuło droge piyknie, śniyga a śniyga! Słozylimy kole Dzianisa ogień pod lasem, nocowalimy w narąbanyk choicak razem z nieboscykiem. Ciepło beło, haj. Ale do ślubu, toby sie zaś fciało ino do miasta jechać. Fajny kościół, wielgi! Miastem nazywano tu nieodmiennie Nowy Targ. Sabała odnosił się do kobiet z niechęcią i pogardą. Podrapał się po głowie pod kapeluszem. Miał włosy siwe, przedwcześnie. Ileż miał lat? Trzydzieści dziewięć. Nie siwieje się jeszcze w tym wieku. Twierdził, że osiwiał przed paru laty od ognia. Spał z towarzyszami na polowaniu przy watrze. Nocą wiatr wsypał mu we włosy żar z ogniska; zerwał się z leżenia, lecz ogień zdążył mu włosy opalić. I później już rosły po tych upalonych siwe. Kto chce, niech wierzy. Spadły ciepłe, ożywcze deszcze. Po wsi chodzili okniarze z Orawy. Majstrowali całe okna, wpuszczając szybę w drzewo do ro wka; nie znano bowiem ani ram, ani kitu. Okien nie można było otwierać, bo jak? A gdy się szyba zbiła, nie można jej było wyjąć ani wstawić. Częściowo w obawie przed rozbiciem, częściowo przed złodziejami okna w domach bywały często zakratowane, choć ostatnio wychodziło to już z użycia. Bachledowa otwarła drzwi z czarnej izby do komory wzięła z półki sztukę grubego mocnego sukna, świeżo utkanego w warsztacie Chycowym, aby je zanieść do folusza, gdzie młoty wybijają je w stępach, nadając mu tęgość i zwartość. Folusz był u Kasprzyka z Brzyzka, pędzony wodą z przykopy wyprowadzonej z pobliskiego potoku. Na kładce spotkała Samka Obrochtę z Pasieki, hrubego
gazdę, który jej ustąpił miejsca, choć była kobietą; na wsi pierwsze miejsce wszędzie należy się mężczyźnie. - Kaz ta idziecie, Zuzka? - Idem do folusa. A wy kazeście sie ta wybrali? - Odkozali po mnie do wójta, momy gromadę z przysięznymi. Wysło prawo cysarskie: obalić pańscyzne, cósi sie nom patrzy ukfalować. - E! - czknęła z niedowierzaniem. - Co by to za panowie beli, aj, beli, coby se dali chłopów od roboty odebrać? Nikt tu nie wierzył, że pańszczyzna zniesiona, bo nic nie zmieniło się w stosunkach na wsi. Panowie gnębią chłopów nadal, w dalszym ciągu panuje niesprawiedliwość cesarska urzędnicy niemieccy - jak dawniej, tak i teraz - oszukują rabują, biją kijami, ciemiężą podatkami. - Nie wiyrzcie panom! óni wse stojom na posprzyc nam - wołał sepleniąc Biedrawiec. Zimą wycinał gałązki i wierzchołki młodych drzew w lesie na karmę dla owiec. Naszedł go leśny i pod strzelbą odszupasował do dworu. Wlepili mu karę pieniężną, nie zapłacił, bo nie miał z czego przyszli mu z miasta owcę brać, stawiał się do nich z siekierą. Wybili mu przednie zęby, siedział w cyrkule dwa tygodnie Od tego czasu sepleni. - Podobno komisar w mieście padoł, ze juz dawno cysorz ukrócił pańscyzne, a panowie gnietom dalij chłopów, bo nie pódziemy do Wiydnia sie poskardzyć. ón o tym nie wie a my po niemiecku nie znomy, haj. Skończyła się pańszczyzna? Gdzie tam, Bachleda musi Chycowi z żoną i córką odrabiać w polu całymi dniami za konia do orania, do skrudlenia, do żniw, do lasu. A skąd wziąć dudki na zapłacenie daniny do dworu? Trzeba zarobić. Czyli robić, robić komu innemu, nie sobie. Jakże mówił niezapomniany ksiądz Kmietowicz z Chochołowa na kazaniu w lutym czterdziestego szóstego roku? - Te lasy będą wasze. Sól i tabak wolne będą od opłaty do dworu w Polsce zniesione będą. A lud z westchnieniem wołał wyciągając ręce ku ołtarzowi: - Dejze to sam, ślicny Jezus! Ksiądz Kmietowicz, który rozumiał dolę ludu, kazał dalej: - W Krakowie nastał nowy rząd, ale polski i z Polaków złożony, i on od dzisiaj rządzi. W całej Polsce wybuchł dzisiaj bunt i powstanie przeciwko rabusiom i ciemiężcom chłopa polskiego. Z rozkazu nowego rządu nie maże żaden szlachcic gnębić chłopa, żaden Niemiec nie może tu więcej egzystować. Chłop i pan - to równi ludzie wobec tego rządu, a procesy wasze skończą się w czternastu dniach. Co pozostało z tego wszystkiego? Nędza, ucisk i głód. Ksiądz Kmietowicz, skazany na piętnaście lat więzienia, wypuszczony po dwóch latach z mocy amnestii, leczy żętycą w jakiejś wsi zrujnowane zdrowie. Tej wiosny 1848 roku ludzie Zakopanego, Kościeliska, Cichego, Dzianisza, Chochołowa, Witowa, Bukowiny, Murzasichla rżnęli słomę w sieczkę, suszyli, mełli i gotowali z tego zacierkę, której i posolić nie było za co. Doczekawszy się
świeżej trawy, gotowali ją i jedli z niej zupę. Dziwne wiadomości przywiózł ktoś z Nowego Targu. Że Kraków zbombardowali Austriacy tamtego miesiąca. Co to znaczy? Za co zbombardowali? Czy wojna jest? Co się tam działo w Krakowie? Co się w ogóle dzieje na świecie? Nic, tylko ciągle mąt i zamieszanie, wszędzie dokoła rewolucje. - Czy do nas ta rewolucja nie przyjdzie? - Czy nie powtórzy się znowu czterdziesty szósty rok? Coraz więcej młodych Polaków od Krakowa, z Kongresówki, od Śląska przemyka się górami na Węgry, do rewolucji. Co to będzie? Z cyrkułu wyszedł nakaz do wójtów, aby przeprowadzić po lasach obławy na zbójników. Ludzie szli z widłami, z kosami, cepami, z bukowcami, leśni ze strzelbami. Chłopi hukali głośno, krzycząc, hałasując, aby ewentualnie przepłoszyć zbójników, gdyby gdzieś w pobliżu się znajdowali. Nie mieli właściwie nic przeciwko zbójnikom. Zbójnicy - o ile byli - nie robili im nic złego. Czego się mają bać biedacy. Co oni mają do stracenia? Kreiskomisar Jatinek zwołał wszystkich wójtów i głównych przysiężników z okolicznych gmin do kancelarii ratuszowej w Nowym Targu, prawił im długo o dobrodziejstwach Cesarza, poczęstował każdego cygarem. Słuchajcie! Urzędnik dygnitarz częstuje chłopa cygarem! Obwąchali cygara ze smakiem i słuchali, pełni podejrzliwości. Kreiskomisar mówił: - Ktokolwiek by chłopów przeciw cesarzowi namawiał - niechby to był ksiądz, pan, sędzia, leśniczy czy ktokolwiek - abyście zaraz takiego związanego do cyrkułu odstawili, gdzie wam za niego z pieniędzy rządowych 20 reńskich wypłaconych będzie. Na każdym końcu wsi ma być po dwóch chłopów na warcie, legitymować każdego nieznajomego i podejrzanych do dominium odstawiać. Władza się wypowiedziała, wysłuchali cierpliwie, nikt w tej sprawie nie zabrał głosu. Co tu było zresztą do gadania? Nie ma co gadać, kiedy władza mówi. Tylko słuchać i - albo zrobić, albo nie zrobić to, co każą. Possali wonne cygara i rozeszli się po swoich wsiach. Jedni wójci przejęli się tym drudzy, mniej służbowi, nic sobie z tego nie robili. Na przykład - w czarnodunajeckim państwie nie stosowano zarządzonych wart nocnych. Ale w państwie zakopiańskim - były Oficjaliści Homolaczowi jeźdżili nocami po wioskach kontrolować warty, a gdzie ich nie zastali, sypali kary po dziesięć florenów. Urzędnicy pańscy przebierali się umyślnie za chłopów, aby tym pewniej uśpić czujność wartowników. Raz górale kościeliscy zmówili się - poddał im tę myśl Sabała on był zawsze najprędszy do takich kawałów - i schwytali nocą przebranego za chłopa oficjalistę, i nuże okładać go kijami, bić, popychać, wyzywać: - Ty włóko! Niepiloku! Zatracony psiogłowcu. A gdzie pass? Czyli dokument osobisty (i tak nie umieli czytać). Tamten krzyczał, że nazywa się Schmitd i że jest leśniczym z Kościeliska. Czy go nie poznają? A oni na niego. - Co? Ty dziadu krotny, fces się podawać za pana? Ty śmiys godać, żeś ty Smid, leśnicki z Kościelisk? A dyć tamten pon, w
pańskim odzieniu chodzi! - I dalej go szturchać, żego niby nie poznali. Najbardziej walił go po ciemku Sabała, jako że najwięcej miał z nim porachunków leśnych z tytułu zakazanej polowaczki. - Ty goniacu zatracony! - wyzywał go w głos, bijąc, gdzie popadło. - Jakbyś ty był porzomny, tobyś w nocy przi babie społ, nie po drógak sie haw łamuzgoł! - Prowadźcie go do przysięznika. - Nie, do wójta. Że niby ważniejszy wójt. Ale im szło o to, że było dalej do wójta. Więc wykręcali mu ręce, popychali go, skuczał dość silnie, podarli na nim odzienie, bo się wwyrywał i odgrażał. - Juści co sie nie robi, wiedziemy nasego niepilaka do wójta opowiadał potem Sabała - w karczmie. - Holofił bez całom dróge, łeb miół potarasonom, krew mu sie loła het z nosa. Wójt wstał, kiedy zaczęli się burzyć na okna, zrobił światło, przypatrzył się złapanemu, poznał go. - Słuśnie. to jest pon Smid. Jo go znom. Puście go! Dopieroż chłopi pozdejmowali pokornie kapelusze, poczęli go przepraszać. Sabała nawet obłapił go za nogi, bezczelna sztuka. Tamten nie stracił rezonu, robił dobrą minę do głupiej gry. Nie wypadało mu nawet inaczej. Tego się trzymał, nie obraził się, jeszcze dał chłopom dwacatnika na wódkę za to, że dobrze pilnowali. Czym, że było Zakopane w owym 1848 roku? Marną,zacofaną wsią pozbawioną błyskotliwej historycznej przeszłości, liczącą sobie niecałe trzysta lat życia. Co to jest w porównaniu z Ludżmiierzem czy Szaflarami, które porosły grubo mchami wieków? Wieś była rozwłóczona wzdłuż drogi łączącej Poronin z Kościeliskiem. Mieszkało w niej około tysiąca ludzi, nie wliczając w to samoistnego przysiółka Olczy oraz żyjących własnym życiem Hamrów. Twarze ostre, rzeźbione jak w kamieniu, o głębokich bruzdach i zmarszczkach, które wyżłobiły wieloletnie zmagania z przyrodą i twarde, ciężkie życie. Kapelusze o wąskich kresach, zwane ze słowacka kłobukami, były jak przyrośnięte do ich głów; nie zdejmowali ich w domu nigdy, chyba do spania. Ile się musiał namęczyć ksiądz Stolarczyk, zanim ich przyzwyczaił do zdejmowania kapeluszy w kościele! Pogodzili się z tym, mieli jednak zwyczaj po ukończeniu nabożeństwa, gdy kapłan zniknął w zakrystii, wdziewać kapelusz na głowę. - świycki zgasone. Jegomoś poseł, chłopsko wola w kapelusie być. Tomek Marduła, kiedy wychodził z kościoła, podszedł do kaganka pod ołtarzem, w którym tkwił płomyk stale palący się w oleju, ściągnął go ręką, przytknął ku brodzie i odpalił sobie fajkę. Ksiądz to zobaczył i głośno go skrzyczał. - Tak się wej robić nie godzi, bo to Ponu Bogu na despot. Ten płomycek sie kiwo na więksom ceść i kwałe boskom, nie pasuje do ludzki gemby. Warujcie się odbiyrać Bogu świateł-
ka, coby wos Bóg nie skoroł, ze nijakiego posanowania lo świonty osoby ni mocie. Nie bardzo rozumiał Marduła, dlaczego nie może ogień posłuŻyć Panu Bogu i jemu, skoro obaj są gazdami, ale nie chciał się przegadywać z plebanem w kościele, więc puścił to płazem. Za to raz, kiedy był rzęsisty deszcz, Marduła stojący wraz z innymi chłopami pod kościołem - bo zaś w środku same baby były - schronił się do murowanej kapliczki obok, w której pierwsze nabożeństwa odprawiał Stolarczyk ubiegłego roku. Śiadło ich sobie pięciu w kapeluszach pod niezdarnym ołtarzykiem, zapalili fajki i przekurzyli cały ciąg nabożeństwa w deszczu. Kobiety za to były pobożniejsze. Jedna z nich, Terezja Gąsienica, starucha, spędzała w kościele całą niedzielę od rana do wieczora, wstrzymując się przez cały dzień od jedzenia. Przed sumą i po nieszporach opchodziła na klęczkach cały ołtarz od ściany do ściany. Człowiek a człowiek - to różnica. Klimat surowy nie sprzyja tu rolnictwu, cienka warstwa ubogiej gleby nie nadaje się do Żadnej wyższej uprawy, okres wegetacyjny trwa krótko. Udaje się co najwyżej (i to nie zawsze) owies, ziemniaki, brukiew, gdzieniegdzie kapusta i jęczmień, to wszystko. Czym dla chłopa na nizinach rola, tym dla górali zakopiańskich hale i lasy, tu leży podstawa ich życia. Rozwleczenie domów jest ogromne, pochodzi to stąd, że w górach nie było właściwych wiosek, każdy budo wał się na własnej przestrzeni żywotnej, tak zwanej roli Pierwsi osadnicy opłacali niewielki czynsz staroście nowo tarskiemu za posiadanie tych nieużytków lub odrabiali przez parę dni robociznę w zamku krakowskim. Rody ich rozbudowywały się wokoło, stąd powstała nazwa ról, która przetrwała do dziś dnia na oznaczenie jednego wspólnego skupiska chałup, gospo'darujących na jednym kompleksie gruntu. Od Poronina w górę jest podhale Zimne, czyli Skalne Przybywali tu osiedlać się tylko najtwardsi, strony były dzikie, niegościnne; ostre powietrze, jałowa gleba, gruby las w nim dzi!ki zwierz, oddalenie od wszelkiej cywilizacji i kultury - wszystko to hartowało pierwotnego osadnika, a brak więzi państwowej i klasowego poddaństwa na granicznych kresach wyrobił w nim poczucie nie krępowanej swobody. Nic więc dziwnego, że Samuel Chyc wywodzi u wójta i na cały głos wobec innych przysiężnych. - Król móg nom dać prawa, a cysorz ik nie do? - Cysorz jest Niemiec, zaś król beł polski. Niegze ta, ale co nom doł król, doł wiecyście i cysorz tego odebrać ni moze. A pon Homulac nie jest cysorz, coby zaś nom odbiyroł ślebody. Za Polski wolno ci beło paś po holak, drzewo brać w lesie, dźwirzynę chytać, rybe brać, polany kosić, piwo warzyć, wódkę polić, teroz ci nie wolno. Bo pana Homulaca. Cy jo mu sprzedoł te ziemie abo cy mój
ojciec mu jom sprzedawoł, cy co? Bez co óna jego jes? Mówiom: tu nie jes Polska, ba Austryjo, niegze będzie, jako cysorz fce, ale cy Giewont jest austriacki abo teli smyrecek, co rośnie w Małyłące, abo ta ziemia, co po niyj chodzimy - to austryja? Oni bedom przedawać sobie nasom ziemie? Jeden drugiemu? To my juz haw nic nie worci, ba Homulace? Bedom ku nam posielali hajduków z flintami? Abo zeby nom filance grzebały w kómorak? - Z Homulacem końca nie dońdzies, bo ón cie wse przezenie. Mo hań swoik konwisarzy w mieście, duzo mu zrobis! -Próżno róbota, telo, cobyś fcioł kijem potok nawracać abo dysc młócić. Chyc parsknął rozsierdzony: -Do dworu trza iś, az pozwoleństwo na drzewo dadzom ma polance nie bees pos, dwór ci ni‚ podzwoli, zakiel mu nie wyńdzies na dzień do roboty. Im wolno, hyclom, paś, drzewo lasu brać, a na nos konwisyje sprowadzom, hajdukami sie bedom odgrozać! -Bedzieme sie cheba skardzyć. -Toś wej pedzioł prowdę, Symek, jest sie o co prawocić, pódziemy do sądu. Prawują się z dziedzicem, choć przegrywają, mają naturę urodzonych pieniaczy. Za to, gdy idzie o wewnętrzne zatargi łonie rodu czy gromady, niechętnie poddają się pod kodeks austriacki. Jesienią, po świętym Marcinie, mają swoje sądy rugowe, urząd gromadzki załatwia wtedy sprawy spadkowe względem gruntów ruchomości, bydła, także skargi o szkody na roli i zwady rodzinne. Niewątpliwie Zakopane żyje teraz pełniejszym życiem. jeszcze rok temu wywoziło swoich nieboszczyków daleko stąd do poświęcanej ziemi - na cmentarze Chochołowa czy Poronina. Dziś już zakopianie mają swój kościół i cmentarz, nie muszą milami łazić i drzeć kierpców ani po śmierci tułać się po cudzych kątach mają swojego proboszcza. A proboszcz był nie byle jaki. Około dwóch metrów wzrostu, budowy potężnej, silny jak tur, beczkę kiszonej kapusty dźwigał sam z piwnicy na furę. Dorodny gruby na gębie, czyli w guście góralskim ładny. Z początku buntowały się harde, nieokrzesane dusze zakopian przeciw temu wysłańcowi nizin, który tu chciał wprowadzić nowy porządek; który ich przerastał o głowę dosłownie i przenośnie. Powierzono mu niełatwe zadanie: z półdzikich chłopów uczynić posłusznych katolików. Ludzie byli rzeczywiście nieokrzesani, kultura i wychowanie nie rzeźbiły ich umysłów, nie znali mniękkich uczuć, natura uczyniła ich twardymi, ukształtowała ich prymitywnie, prawie zwierzęco, na swój obraz. Czy da się z nich zrobić niewolników nowego ładu? Powoli przylgneli do olbrzymiego kapłana i do jego nauk. Choć - jacyż to z nich katolicy? Ich proste umysły przywiązywały się bezkrytycznie do rzymskokatolickiej religii.
Nie mieli zresztą innego wyboru. Przyjęli Boga, którego im niósł proboszcz - w naiwnej wierze, bo naiwność ich wyobraziła Go sobie widomie w ich życiu działającego i czynnego. Potrzebowali Go przy kopaniu ziemniaków, przy zwożeniu drzewa z lasu, przy bydle, przy oraniu, w okresie żniw utożsamiali Go z przyrodą, z której pęt nie mogli się nawet umysłem wyzwolić. Bóg czuwał nad ich zasiewami, Bóg prał gradem jak zagniewany pan, zalewał pola, przykurzał owies śniegiem. Wszystkie dobre i złe moce natury stopiono z obrazem Boga - tak Jegomość kazał z kazalnicy - i jasne im się teraz stało, że cierpią z woli Boga. W ten sposób religia szczelnie sprzymierzyła się z ich niedolą, wsączyła się w nieskomplikowane życie psychiczne górskiego ludu, owładnęła jego uczucia, przystając dobrze do ich treści. Uzależnieni od przyrody, w jej pętach skowani, przenieśli na Króla Niebios to wszystko, od czego cierpieli. Buntowali się, jakże nie mogli buntować się, skoro od wieków mieli to we krwi, ale co bunt pomoże przeciw okrucieństwu władzy? Na własnej skórze doświadczyli tego przez stulecia. Teraz zrozumieli: Bogu nie można się sprzeciwiać. Bóg jest największym panem, panem nieba i ziemi, wszak mówi się o Nim: Pan Bóg; a panowie byli zawsze bez litości dla chłopów. Dziedzic jest zły, gnębi ich w lesie; cesarz jest zły, karze poddanych, a cóż dopiero Bóg? Pan nad panami? Boga obarczali każdym dopustem, jaki ich spotkał w życiu. Bóg zabrał dziecko, Bóg zniszczył zbiory, Bóg dał dziecko, Bóg sprawił, że jałówka zdechła, Bóg nie poszczęścił Sieczce, bo go leśny złapał z fuzją w lesie: zabrał mu fuzję, chłopa czeka areszt: Bóg wysłuchał prośby Agnieszki Mardulanki, bo Szymon Gut wrócił z wojska i będzie się z nią żenił; za to dziewczyna świecę przed ołtarzem zaświeci Bogu na podziękowanie. Tak oto Bóg w cieniu straszliwej władzy schodził w opłotki zakopiańskie i rządził sprawami gromady, życia góralskiego, domowej gadziny za pośrednictwem księdza jegomościa. Trzeba przyznać - wybrał sobie dobrego ambasadora i agenta. Zakopianie jedli raz w roku jaja: na Wielkanoc. Spożywano dwa tradycyjne dania: moskale z masłem i jajecznicę na maśle. (Moskalem nazywano powszechnie placek owsiany.) Podczas świąt głodowych jedzono tylko grys żytni i mleko. Biedniejsi używali w ogóle bardzo mało masła, sprzedając je kupcom. Kiedy rozpoczoł się zmięk w górach, czyli wiosenne top= nienie śniegów, wybrał się pod Świnicę Maciej Walkos, znany prześladowca świstaków (nie przepuszczał i kozicom), kłusownik albo wedle uczonego wyrażenia panów z Krakowa: skrytołowiec; sam siebie nazywał skromniej: strzelcem. Za skóry zwierząt kupował sól, tytoń i siarniki. Sadło świstacze chował jak największy skarb, było ono lekarstwem na wszystkie choroby. Na drugi dzień wrócił Walkos z największym łupem swo-
jego życia. Wykopał mianowicie (małą kopaczką) z jednej nory jedenaście śpiących świstaków, samych samców. Wygrzebały sobie jamę na kwiecistym upłazku grzbietu schodzącego ku Dolinie Cichej. Pozabijał je na spaniu i wracał obwieszony nimi jak kramarz wędrowny na odpuście. Nie spotkał nikogo w drodze. Tatry były pustynią. Zresztą, kto się włóczy wiosną po wierchach? Chyba tylko koziarze i świszczarze. - Chodziłem po nik trzy razy - chwalił się swoim triumfem przed Sabałą. - Myślałem se, darmo kiyrpce drzyć to grzych, ućciwsy pana Boga i wos hawoj. Obsedek dwa razy, nic sie nie dało uwidzieć. idem jesce roz, ni ma nic: Dopiyroz to wzionek mruceć: trzeci roz idem popróżnicy, Panie Boze cyby sie to co jako nie dało, coby mi sie choć dróga zapłaciła. No i dobrze nie bardzo, patrzojcies, Ponbóg mie wysłuchoł, nagodzieł mi ik jedenaści. Maciej Walkos miał pracowite życie. Żył więcej wiatrem niż kluskami. Kładł las od Chochołowa, het, aż pod Babią Górę, układał w sągi, póżniej pracował w browarze w Peszcie, nosił wory z jęczmieniem. Wrócił z pieniędzmi, kupił ziemię na ojcowiźnie. Siekierą przerąbywał się przez życie. - Ftoz to wiy, moze sie i Ponbóg uboł, bok ta poklinoł fest. W niedzielę po południu zwołano gromadę przed dom wójta. Gromadą zwano powszechne zebranie gazdów. Co to będzie? Przybyło czterech żandarmów z Nowego Targu z kogucimi piórami na kapeluszach; śmieszne, lecz okrutne wojsko, Obok wójta stał leśniczy Friedrich, znienawidzony przez chłopów. Nie tak dawno jeszcze szczuł ich psem. Powiesili mu psa za nogi na gałęzi świerka, szmatą zatkali pysk. Mścił się jeszcze bardziej za to, nie pozwalał zbierać patyków, ściółki Co tu robi leśniczy? Przed domem kręci się pełno leśnych jegrów dziedzica, oficjalistów z huty; szpiegi, czujnosy, płatni agenci. Przed paru laty w podobny sposób zapędzono zakopian do budowy drogi Homolaczowej z Hamrów do Poronina. Kto chciał drzewo albo polanę na siano, dostawał wtedy dopiero kartkę z pozwoleniem, aż przepracował miesiąc przy drodze (Za drzewo lub siano musiał normalnie zapłacić). Chłop otrzymywał sześć guldenów za miesiąc, kobieta - trzy, dzieci półtora guldena. Pracować musieli wszyscy, bo wszyscy byli w ten czy inny sposób zależni od dworu. ścinali drzewo, karczowali pnie, zasypywali i ubijali drogę. Skądś jak spod ziemi wyrósł mandatariusz Kulczycki, łajdackie nasienie, znali go wszyscy jako łotra i kręta. Zaczął mówić zakopianom o dobrodziejstwach cesarza. Słuchali tego jak tureckiego kazania, choć Kulczycki mówił po polsku. - To po to haw nas wołali, psie miyso? - Jesteście poddani najmiłościwiej panującego nam cesarza. Powinniście mu wierność i posłuszeństwo. To wasz ojciec i pan. Nic mi nie wiadomo o takim ojcu - myślał Bachleda
z Gronika, wpatrując się ze złością w ruszające się płowe zrudziałe od palenia cygar wąsy Kulczyckiego, - Mój ojciec zginął w lesie, drzewo go przywaliło na pańskim. Pan - to Homolacz, bodaj go piekło pochłonęło. Cztery guldeny musiałem mu dać, przyszły jegry, szturkały kolbami. Pana nie obhodziło to, że dzieci moje na obiad jadły warmuz z pokrzyw i lebiody. Co taki pan chce ode mnie? Nie chciał wiele. Aby każdy chłop zakopiański, samodzielny gazda, stanął przed stołem i oddał wójtowi w przytomności Kulczyckiego i feldfebla żandarmów karteczkę z nazwiskiem Homolacz. Zresztą karteczkę tę wypełnioną nazwiskiem każdyotrzymywał do ręki w sieni od przysiężnego Jarząbka. Przysiężny wpychał chłopu kartkę w palce i .popychał go ku dwom żandarmom, którzy eskortowali go do stołu. Tu wójt Sobczyk pytał górala o nazwisko; mandatariusz odkreślał je na liście chłop wręczał kartkę wójtowi, który z kolei przekazywał ją do puszki feldfeblowi. Chłop po oddaniu kartki wracał na dwór już bez eskorty, a w progu sieni drugi przysiężnik, Łuszczek, wręczał mu dziesięć grajcarów tytułem wynagrodzenia od dziedzica za zmitrężony czas. Tak postąpiono tej niedzieli z chłopami jedenastu gmin należących do państwa Zakopane i dzięki temu spontanicznemu: głosowaniu Homolacz został wybrany delegatem z okręgu Podhala do Wydziału Krajowego we Lwowie. Wieczorem wszyscy chłopi jak jeden mąż zjawili się w karczmie. Każdy dodał ze swoich pieniędzy pięć grajcarów i wypił kieliszek wódki (za piętnaście grajcarów). pili na pohybel cesarzom, Homolaczom, Kulczyckim, żandarmom, leśniczym oraz za swoje zdrowie. Któż tu nie poprzychodził? nigdy nie widziałeś ich tylu naraz w karczmie; stali w sieni ma dworze, pod oknami, na łące. To nie byle Jaka okazja: wybory! Sam dziedzic ich wołał do wójta, o głosu złożenie ich prosił, pięć dudków w nagrodę dał. To nie byle co. Słyszeliście, aby dziedzic co kiedy za darmo chłopu dał? Szczerzyły się zęby wyszczerbione, połamane, nadgniłe, krzywe, zepsute nabiegały czerwienią twarze zmarszczone, zmięte, brązowe ziemiste. Poschodzili się z dalekich polan, z przysiółków sietniaki z wolowatymi szyjami, trzęsący się starcy w rozchełstanych koszulach, graślawe chłopy z ociekłymi tłuszczem włosami, spadającymi na ramiona. Wędrowali ze swoich izb okopconych, powalanych gnojem Przytupywali połatanymi kierpcami, bili się dłońmi po brudnych portkach, rechotali chrapliwie - chcieli te swoje piętnaście grajcarów wydać w atmosferze rzeczywistej a zasłużonej zabawy. Długo podnosili swój kieliszek ku wargom, odstawiali go z powrotem, nie wypity, Jeszcze się można nim trochę pobawić niech każdy to zauważy; niecodziennie zdarzy im się wódkę pić. Biedni, cisi, pracowici wyrobnicy zakopiańskiego dziedzica. Szymek Gut opowiadał cuda o ziemi węgierskiej. tam żyją ludzie mięsem, mlekiem, winem, jajami, masłem, słoniną
cukrem, kiełbasą. Czy w tej wsi widział kto co z tego? Wzdychali słuchając opowieści. Co się dziwić, że w równiny węgierskie wmajaczyli całą swoją tęsknotę za dobrobytem? Co się dziwić, że ich rzemiosło zbójnickie prowadziło nieuchronnie na Orawę, w Liptów? - Telo bogactwa. A co my naprociw tego? - Nom ojce wykuły perć na Luptów. Ku słon ku. Mówili: ku słonku, ale to oznaczało ku złotu, ku dobytkowi, ku urodzajowi. Szymek ostrożnie spijał swoją wódkę. Przylgnęli wzrokiem do jego ust, odprowadzając tęsknie ciecz niknącą w gardle Oni już wypili swoje kieliszki, teraz powtarzali jak wspo mnienie, jak echo - smak tej przyjemności. Dzisiaj jest dla nich święto, za swoje pięć, za Homolaczowe dziesięć grajcarów zaznają uciechy równej pięciu reńskim. Czy im się to nie należy? Góral strząsnął ostatnie krople na podłogę. To staroświecki obyczaj. Szymek nawet nie wie, że w ten sposób składa ofiarę pogańskiemu bogu, którego już jego ojciec nie pamiętał. Wkrótce podniósł się w karczmie śpiew. Nie śpiew, lecz krzyk straszny, rozpaczliwe wołanie zagubionego w przepaści pasterza albo bek zdychającej owcy. Jakiż inny śpiewak poza góralem - może bez zachrypnięcia utrzymać partię w tak wysokiej pozycji? Na wierchach, w przestrzeni otwartej, śpiew ten przystaje do dzikości krajobrazu, jest jakimś wyrazem grozy skalnego świata, tu w karczmie grzmiał niesamowicie. Kacmorecko nasa, nie zagasuj ognia, przidom śwarni chłopcy, bedom tońcyć do dnia. Janicku, Janicku, sto hromów do tobie, po siyćkik dziedzinak idzie hyr o tobie. Na bucku, na bucku listki cyrwieniejom, ka sie nasi horni chłopcy popodziejom. Przysiężnik Łuszczek pije już trzeci kieliszek; biedni dobrze rachują, patrzą mu na palce. Skąd ma tyle pieniędzy? To ten, który z ramienia Homolacza (właściwie jego zastępcy, leśniczego Friedricha) nagradzał wyborców. Pewnie poszachrował z wypłatą albo się podlizał leśniczemu i dostał reńskiego. Gładził się po grdyce ostrej i wystającej, przez którą przeleciały trzy kieliszki gryzącego, smakowitego napoju. Pod grdyką na suchej szyi błyskała spinka mosiężna o dwóch zagiętych klamerkach. Gdzie tylko można było, górale wieszali spinki, sprzączki, łańcuszki, góralki zaś nosiły wisiorki, koraliki, paciorki, kamyki. To pozostałość z dawnych czasów, niewątpliwie amulety o znaczeniu zabobonnym, które przejęły na się funkcję zdobniczą, użytkową. Czym była spinka u ko-
szuli? Wyobrażeniem bożka. Przesądny lud zakopiański do tej chwili wierzył w strzygi, smoki, topielce, czarownice, płanetników, dziwożony, wilkołaki i tym podobne stwory. Że się tu znalazł Pańska-Portka, krzywonogi leśny z Bystrego, nie dziwota, bo tu się snuł koło portek Friedricha czy Kulczyckiego: jego nigdy nie braknie tam, gdzie można ogryźć ochłap z pańskiego stołu. Ale skąd się tu wzioł Płaza, mieszkający w samym wierchu Gubałówki? I on złożył swą kartkę. wyborczą, on też dostał dziesięć grajcarów, także dodał swoich pięć i wypił swój kieliszek. Mógł co prawda zafundować sobie i drugi kieliszek, stać go było na to; zarobił nań swoim tyłkiem. Ach, dostał on po tyłku, dostał! Czego ludzie nie robią dla pieniędzy! Nazywano go Wielgo-Rzyć, ponieważ nadstawiał (za opłatą) swoje siedzenie na kije ze dworu lub z cyrkułu. Jeśli chłop był skazany na dwadzieścia kijów, a nie miał ochoty być bity, szedł do Płazy, płacił pół cwancygiera i tamten za niego brał kije. Tania była wtedy dupa do bicia. Za cwancygiera miałeś dwa kapelusze śliwek. W mieście, bo w Zakopanem owoce nie dojrzewały. Ksiądz Stolarczyk budował plebanię. Stał okrakiem na płazach przywiezionych co dopiero z tracza. Sam je wyładował, podnosząc lekko w obu rękach potężną belkę, którą z drugiej strony ujmowało dwóch ludzi. Tak dźwigał ją aż do węgła, opierając o ścianę. Płazy przycinał . cieśla Ustupski. Przyleciała na budowę Jewka, pocałowała zdyszana księdza w rękę; czyniła to zresztą kilkakrotnie na dzień. - Jegomoś, przijechali do nik ksiondz probosc z Bańkówki, Już idę -- spuścił zakasaną sutannę, dopiął guziki pod szyję i szedł długimi, sążnistymi krokami do domu Staszeczka. U nóg plątała mu się mała Jewka. Ksiądz Broszniak stał w słońcu na ganku, mrużąc oczy. Przywitali się, weszli do izby. - Buduję sobie dom. Najpierw stanął dom boży, a teraz trzeba klecić jakiś domek dla niegodnego pasterza. Sam pomagam na budowie. Chwała Bogu, plebania rośnie. Myślę, że już w niej przezimuję. Pracuję siekierą, jak cieśla - uśmiecha się szeroko. - No. Opatrzność nie poskąpiła księdzu siły. Usiedli i zaczęli rozmawiać przyciszonym głosem. - Jak się tu księdzu pracuje? - Deo gratias. Obrabiam Pańską winnicę w miarę moich zdolności. - Jaki tu lud? - Spokojny, pracowity, tylko nieokrzesany, nic nie wie o świecie, reverendissime. Pleban poroniński nachylił się nad stołem. - Ważne polityczne wiadomości. Ferment wielki wśród narodów. Rewolucje idą poprzez świat. Powstanie na Węgrzech rośnie: Żeby się u nas nie powturzył rok czterdziesty
szósty! i ten z Chochołowa, i ten spod Tarnowa! Olbrzymią postać gospodarza przebiegł wstrząs odrazy. - Nie przypominaj mi ksiądz! Pracowałem wtedy jako kapelan w szpitalu tarnowskim. Nie przeżyłbym już drugi raz czegoś podobnego. Uciekłem od tego koszmaru w góry. Jako patriota mam i swój sąd o Chochołowie, bronię tego, co było w nim jasne i czyste. Ale tam - podniósł rękę, jak gdyby się oganiał przed złym widmem - to była straszna zbrodnia, kainowa! Nieprzebaczalna! - Zarządzenie jego ekscelencji księdza biskupa tarnowskiego, które mi przekazał dla księdza proboszcza ksiądz dziekan nowotarski, brzmi: Kapłanom nie wolno pod żadnym pozorem mieszać się do polityki. Naszą rzeczą jest pilnować ołtarza. - Zastosuję się w zupełności do zarządzenia księdza biskupa. - Owieczki zbłąkane zbierać w jedną gromadę i prowadzić do boga, oto jest nasze zadanie. Nic nas nie obchodzi polityka. Lud strzec od chaseł wywrotowych. Działamy tylko w dziedzinie wiary i religii. Oczywiście w innych dziedzinach przyjmujemy zasadę najpełniejszej lojalności wobec władz. I to jest drugie zarządzenie jego ekscelencji księdza biskupa. Oddajmy cesarzoWi, co jest cesarskiego. PoniewaŻ był upał, gość wypił garnuszek maślanki, poszedł odwiedzić modrzewiowy kościółek i pożegnawszy się, odjechał do domu: Ksiądż Stolarczyk wrócił do cieślów na budowę. W drugiej połowie czerwca, koło świętego Jana, całe bydło i trzoda opuściły Zakopane wychodząc na hale. Pasło się tego roku na Kondratowej, w Jaworzynie Łuszczkowej i w Małej łące. Wieś nie była bardzo bogata w trzodę, a jeszcze mniej w paszę. Ostatnie lata były deszczowe, zimne, nie było więc urody za równo na owce, jak i na trawę. Poszło w hale nie więcej jak dziewięćset owiec. W Małą łąkę wybrał się jak po inne lata stary Krupa jako baca i w ten sposób wypadł Stolarczykowi z budowy najlepszy cieśla. W dworze Homolaczowym ze zgrozą i oburzeniem komentowano epizod, jaki zdarzył się w Morskim Oku, nazywanym we wsi powszehnie Rybim Jeziorem. Donieśli o tym juhasi białczańscy poprzez leśnych. Nad jezioro przybyło kilku młodych ludzi mówiących po polsku, podobno z Krakowa, załadowali na stojącą u brzegu tratwę żelazne popiersie gubernatora Galicji, Taaffego, stojące na postumencie - znak wiernopoddańczej lojalności dziedzica państwa Zakopane - wypłynęli tratwą na środek Rybiego Jeziora i tam strącili popiersie dygnitarza do wody. śmiali się przy tym zuchwale. Tyle relacja juhasów. - Dla tych buntowników nie ma nic świętego! - trzęsła się gruba Homolaczka. - Rozzuchwalili się od Węgrów. Bezbożna rewolucja! - piorunowała. Sabała, pogromca niedźwiedzi, siedział u Stattera i pił.
Od czasu do czasu przygrywał na gęślikach dzikie, chrypliwe melodie, które podobały się pijakom. Gęśle Sabałowe miały taki ton, jak gdyby same były pijane; chrapliwością i piskiem dostrajały się do ogólnego nastroju. Już drugi dzień godził Sabała starego Stattera, któremu zrobił dużą przykrość, używszy jego syna do podstępnego napadu zbójeckiego. Kłusownik przyrzekł karczmarzowi kwaterkę świstaczego sadła na załagodzenie złości. Jednego z synów Statterowych (było ich ośmiu, a mieli trzy siostry; płodna rodzina), siedemnastoletniego Lejzora, zagarnęli ze sobą zbójnicy na Liptów. Zebrali się w piątkę: Sabała, Jafur, Mateja, Walkos i Marduła i coś im przyszło przy kieliszku do głowy. Musiał to wymyślić Sabała, bo on był pierwszy do takich fantazji. - ón to siyćko sprzepatrzowoł - twierdził Marduła, usprawiedliwiając się przed szynkarzem. - My ta nie wiedzieli duzo, bo sie nom we włosak kurziło. Zabrali wieczorem Lejzora, nikt jego braku nie zauważył. Gdy się ma tak liczny kierdel potomstwa, nie zawsze można się go dorachować, a łatwa i pomyłka. Jedno mniej, jedno więcej, co to za różnica na tyle dzieci? Przy widnym księżycu ponieśli się przez Przełęcz Rohacką do wsi Żar. Lejzor traktował to jawko awanturniczą wyprawę o romantycznym nieco charakterze. Myślał, że popiją w karczmie, potańczą, wybiją okna i wrócą; dolali mu trochę do głowy, do reszty sterroryzowali. Wieś Żar, położona pod Rohaczami na drodze do Mikułasza, była głośna w Liptowie tym, że jej mieszkańcy przepili całą swą własność w karczmie. Żyd, jako rzeczywisty właściciel wsi, obwarował się w karczmie niby w zamku. W nocy nie wpuszczał nikogo obcego do siebie, bojąc się rabunku. Po co był potrzebny Lejzor? - Pośwargoces do niego po swojemu ze dwa słowa, coby cie poznoł. Coby cie puścił. - Zaś tego nie musis mówić, jako sie pises, ba, ino żeś prziseł do niego z Mikułasa, mos mu cosi rzyc. Ino boc, cobyś po ziydosku gwarził, po to my cie haw wzieni. Nie było rady. Lejzor był wierny zasadzie góralskiej, wśród której się wychował: ze śmiejącymi śmiej się, z płaczącymi płacz. Począł się burzyć na drzwi, było grubo po północy. Z sieni stary szynkarz wypytywał kto, co, po co i jak? Młody Żyd coś tam odpowiadał, górale cicho skulili się pod drzwiami, Lejzor miał tylko podać list staremu, który odsunął drąg, wyjął skobel uchylając nieco drzwi. Jak piorun skoczył Sabała w uchylenie drzwi, zaparł się w nim rękami i nogami, rozepchał się, rozwarł, wtargnął do sieni. Krzyk rozpaczliwy żyda. Za nim runęli górale. Powstał popłoch, struchleli domownicy poczęli wzywać ratunku. Jafur zapalił kaganek, Mateja spędził wszystkich do jednej izby i pilnował z wyciągniętym pistoletem. Marduła kazał wyrostkowi zasłonić pierzyną zakratowane -
okna, przysłonięte zresztą okiennicą. Chłopiec dygotał ze strachu i zimna w koszuli, trzymał jednak kurczowo pierzynę rozpostartą w oknie, aby przez szczeliny światło nie dostało się na zewnątrz. Marduła pilnował go z bukiem sękatym w rę- ce. Walkos z Lejzorem pilnowali sieni. Jafur związał gospodarzowi ręce i nogi prześcieradłem, położył go na stole, zaś Sabała przypiekał mu kagankiem pięty. - Ziydzie, ka mos piniądze? Karczmarz się zaparł. Ale czy można długo tak wytrzymać, kiedy pięty, palone żywcem, skwierczą od tortury? Wyśpiewał. Miał pieniądze schowane w podłodze pod deską, na której stały dwie nogi od stołu. Wyrabowali go doczysta. Kiedy słońce wzeszło, pięli się po dzikiej, skalnej pustce Rohaczów. Lejzorowi też coś dali na otarcie łez. Ale stary Statter nie zapomniał długo Sabale tej haniebnej sprawki, w którą wmieszał jego syna. Gdy się już po paru tygodniach udobruchał, w chwilach dobrego humoru nazywał Lejzora zbójnikiem, nie bez pewnej dumy. Ot, w jaki sposób zyskuje się hyr zbójnicki. Kimże był ksiądz Stolarczyk? Po czyjej stronie stał? Cały kraj polski, rozdarty na troje, drżał w gorączce patriotycznej, oczekiwał czynu. Oczy wszystkich zwrócone były za granicę. Wielka Emigracja rozłamała się na dwa obozy: arystokratyczny i demokratyczny. Czartoryscy śnili o koronie, Krasiński wtórował im psalmami z wiary, nadzieii, miłości oraz żalu, Mierosławski i Worcell, zwolennicy postępowej myśli, przygotowywali w kraju zbrojne wystąpienia; byłże ich bardem Słowacki? Ale zamysły demokratów spaliły na panewce. Lutowa rewolucja paryska z 1848 roku niosła zapowiedź nadzieii, opartych na przewrotach w Europie, ale i tym razem nadzieje miały zawieść. Po narodzie kursowały najdziwniejsze legendy. Krajowe gazety milczały, zagraniczne nie dochodziły. Wy kongresówce trwały aresztowania, egzekucje, wywózki na Sybir. Objawił się znowu gorący ruch emigracyjny, zwłaszcza wśród młodzieży; chłopców porwała rewolucja węgierska. Na Węgrzech bił się Bem, Wysocki i inni wybitni wodzowie. W Galicji mówiono, że w Księstwie Poznańskim formują się pułki polskie przeciw Rosji, w Kongresówce zaś opowiadano, że legie polskie ogłosiły wolność w Krakowie i Lwowie. Rozpowszechniano pogłoski o polskiej armii wyzwoleńczej maszerującej z Francji. Rola plotki była olbrzymia, jak zwykle tam, gdzie nie było swobody prasy. A co było prawdą, faktem realnym poza fantazją, zrywami; planami, marzeniami? Aresztowania, szykany, ucisk pognębionego narodu. Cóż znaczył na Podhalu jeden demokratyczny szlachcic Tetmajer, rewolucjonista z ducha, wobec cudzoziemca Homolacza, dziedzica jedenastu wsi, wobec księdza Wilczka, rabusia siedmiu gmin, wobec Uznańskiego, dumnego, obojętnego szlachcica? Oni rządzili ciemnym ludem. Im władze szły na rękę. Oni gasili ogień.
Kimże więc był ksiądz Stolarczyk, który na własną prośbę przysłany został przez konsystorz tarnowski do stóp Tatr? Urodzony we wsi podbabiogórskiej, kształcił się w Podolińcu spiskim u pijarów, następnie w Tarnopolu i w Tarnowie. Był wikarym katedralnym, do obowiązków jego należało opatrywanie duszpasterskie chorych w szpitalu. Jak sam wielokrotnie przyznawał, przystał w góry na służbę bożą, bo poczuł wstręt do ludzi z równin, którzy się w czterdziestym szóstym roku tak wielkich zbrodni dopuścili. Był krótko wikarym w Poroninie, później w Nowym Targu, skąd przybył założyć probostwo w Zakopanem. Właśnie stoi przy bryczce, wysoki, gruby, o ciemnokasztanowych włosach. Sutanna spięta czarnymi guziczkami w formie nicianych kulek; ileż też sukna może wyjść na taką sutannę? W bryczce siedzi jego dostojny gość, biskup Wojtarowicz z Tarnowa znajdujący się tu w objeździe kanonicznym, Jadą na obiad do pani Klementyny Homolaczowej. Dwór w Hamrach przyjął ich gościnnie; po obiedzie biskup wziął udział w rozmowie ogólnej na temat polityki i zagadnień aktualnych, po czym zwiedził hutę. Zatrzymano go we dworze na nocleg. We wsi przecież nie było odpowiedniego pomieszczenia dla Jego Ekscelencji. Przed spaniem podszedł do okna, patrzył długo na wyniosłą czubę Giewontu, oblaną zielonkawym księżycem, spojrzał na ucichłą wieś u podnóża gór. Leżała w nieprzeniknionej ciemności. Wszystko spało w Zakopanem; nie spał jedynie ogień hutniczy w piecu hamerni. Następnego dnia ramo biskup odjeżdżał do Chochołowa, Po mszy wygłosił przemówienie do tłumnie zgromadzonego ludu, udzielał hojnie ręki do pocałowania; czysty, zasuszony staruszek. Poszedł do proboszcza ma śniadanie (u Staszeczka), podczas, którego na wyjezdnym udzielał ostatnich arcypasterskich wskazań i napomnień. - Ogień gasić! Lud jest podatny na wszelkie hasła szaleńców. Przewroty idą światem, zapalają serca, wzburzają umysły. Naszym obowiązkiem jest łagodzić rozjątrzone serca i umysły. Opiekujmy się maluczkimi. Lud jest zapalony, bo serce to łatwo zapalny materiał. trzeba gasić szkodliwy ogień. Do Boga kierować. Olbrzym w sutannie pocałował z uszanowaniem kościstą, małą, zimną dłoń biskupa, wyrzekłszy: - Laudetur Jesus Christus. Biskup już siedział na wymoszczonym siedzeniu z oparciem. Woźnica ruszył, koła bryczki zaturkotały na wyboistej . drodze. - In saecula saeculorum. - Koścista dłoń zakreśliła nad pozostałymi krzyż w powietrzu, z błogosławieństwem arcypasterza. Niejeden z klęczących umrze, zanim następny raz przyjedzie tu biskup. Wielu zastanawiało się nad tym, dlaczego głównym tematem góralskiej opowieści, baśni, pieśni, legend, marzeń, nawet
rozmów są ogromne bogactwa ukryte w górach. Czy należy to przypisać wyobraźni drażnionej chciwością, czy przeczuciu bogatych kopalin w ziemi rodziinnej? Odpowiedź jest chyba jedna: trzeba to złożyć na karb ubustwa górali, ich nędzy wyjątkowej. Dlatego fantazja ich rozpłomieniła się obrazami skarbów, ponieważ dane im było napawać się nimi tylko w tęsknocie. Górale są chciwi, to jedna z przyrodzonych cech ich natury. Ale trudno nie być chciwym, gdy się tak jak oni nic nie ma. Ich ręce żylaste, robotne schodziły w uśpione pokłady, w gałęziste żyły ziemi, sycone nadzieją upragnionego złota. Ach, żeby dobyć rudy metal bogactwa! Naniosło go tak wiele legend, że każdy może z nich brać pełnymi garściami, a złoto rodzi z siebie złoto. Jakaś nagroda musi być dla nich za to że tak biednie żyją w jałowej, kamienistej ziemi. Nagroda jest w baśni i w legendzie. Wielu już i o tym pisało: Trudno utrzymać życie pokarmem lichszym niż ten, którym się żywią górale. Powszednia strawa tatrzańskiego chłopa to owies w rozmaitej postaci, a w latach urodzaju jeszcze ziemniaki. Łatwo powiedzieć: owies, nawet nie owies. Dwie trzecie plew, jedna trzecia ziarna, wysuszone, zmełte razem, zasypane do wody - to kluska, bryja lub zacierka, upieczone - to moskal. Oraz mleko kiszczone, najcieńsze zlewki żętycy, sama woda. I tak przez cały rok dzień w dzień. Czasami dochodzi jeszcze do tego kapusta, brukiew, bób. A w płonych latach - zwykłe zielsko. Wszystko, co ten lud jada, jest marne i tak dalekie od przeciętnej normy białka, że należy się dziwić zdrowiu i zahartowaniu górali; cud, że nie giną z głodu albo z chorób przewodu pokarmowego. Jak mogą się utrzymać na gospodarstwie? Cudem i przemyślnością. życie poniżej poziomu nędzy nie wymaga wielkich zachodów. Ale góral przyhandluje drzewem (kradzionym), płótnem, lnem, owcami, przyfurmani u dworu. Sabała i Mateja znają także inne sposoby. Bachleda jeździł dwukrotnie ze sztabami żelaznymi do Tarnowa. Transport trwał po tygodniu, konia wziął jednego od Chyca, drugiego od Wali, zarobił jazdą na czysto cztery guldeny i tym opłacił podatek na cały rok. A reszta? Komu się nie leni, temu się zieleni. Pracowali. Góral odznacza się pracowitością niepospolitą. Rzuca się na każdą robotę, ima się rolnictwa, pasterstwa, kowalstwa, ciesielki, tkactwa, furmanienia, handlu, hafciarstwa, korzeniarstwa, kośby zarobkowej, pracy w fabrykach, w cegielniach, w winnicach, snycerstwa, stolarki, krawiectwa, i - co dziwniejsze - w każdej pracy wykazuje dużą biegłość i sprawność. Jeść wiele nie potrzebują, przyzwyczaili się do tego. że czasem nie ma i co zjeść? Woda tu zdrowa, a powietrze syci. Są zahartowani, silni. Że gdzie indziej ziemia żyźniejsza? Że śniegi padają tu czasem w lipcu? Że zima trwa sześć miesięcy? Przyzwyczaili się do tego. Kiedy konia bić batem, idzie sporzej. Ich tak właśnie bije życie batenm.
Ksiądz Stolarczyk grzmiał z ambony: - Dieboł nie śpi. Wyńdziecie stela, wio do śtatera na gorzołke. I po cózeście haw chodzili? A kielo parobków przisło haw, cobyw się po dziywkak pospatrzować? To zaś ponieftoro dziywka fce sie przekazać ze spódnicami, kielo ik ta na siebie nazodziwała. A ten wdzioł nowom biołom cuche, madziarskonm modom wyobsywanom z oblankami. Prziśli haw na przepatrzowiny, lo zabawy, nie na modlitwe. Panu Bogu to niemiłe. Poniezus takik wygonił prec z kościoła w Hieruzalemie joko nom o tym przekazuje Pismo świente. Bachleda słuchał plebana jednym uchem, trudno było nie słuchać, skoro głos miał kaznodzieja donośny jak grom, ale myślał o swoich sprawach. Pieniądze. Bo to jest najważniejsze. Jeżeli będzie dobry urodzaj, jakoś przebiedują; jeśli nie, trzeba będzie znowu pożyczyć pieniędzy na mąkę, na ziemniaki do sadzenia, na ziarno do siania i nigdy się nie skończy to przeklęte koło kłopotów. Pleban konsekwentnie wywodził z ambony swoje pretensje: - Jako jesce dziś som jes ponieftorzi, co świenty niedziele nie usanujom, ba, prawie w sume z flintom po górak wojujom. Albo som jes i tacy, co patrzom, kaby co księdzowi ukraś. Panu Bogu do kómory nie zaglądoj, bo to grzych, a hań siyćkie kościelne piniądze, co ludzie pospodawali Bogu na ochfiare. Zaś som jes inne zbójniki, co po ludzkiy skodzie chodzujom. I jo sie pytom takiego zbójnika: Coz ci chłopy winowate, co sie bieres do ik kómory? Jakiez tobie prawo do rabustwa? Ftos ci je doł? Jakoz se to umyślujes, że Ponbóg twoje sprawki nie przezno? Dej se poziór! Sąd boski cie ceko. Przed Boge nika sie nie skryjes, a święty Pieter wycyto ci grzychy, kielo ik ta mos, a ftoryk ześ mi nawet nie pedzioł na święty spowiedzi. I tyś, głupi, myśloł, że jak plebanowi w słuchanicy utaiłeś, coś nadokazowoł, to nik nie bee o tem wiedzioł. Is ty, gupioku! Siyćko ci bedzie wycytane. Gromił ich, zaklinał, nie na wiele to się zdało. Bali się gromów, ale się do nich przyzwyczaili. Wytrzymają. Po lewej stronie kościoła, gdzie stały kobiety, Zośka Bachledzianka patrzyła z bezmiernym smutkiem i powagą na rozpięte ramiona Chrystusa w ołtarzu, o których właśnie mówił kapłan. Na drodze jej wzroku stała Rejka od Galicy, wyprostowana, czarnowłosa, białoszyja. Córka bogacza, ku której zwrócił się obecnie Jasiek Pęksa, towarzysz Zośki z lat dziecięcych. Czerwone korale na niej, gorset zielony, wyszywany. Gdy się ma pieniądze, można się ubrać, można zwrócić, na siebie uwagę mężczyzn. Chłopom w tak biednej wsi jak Zakopane zawrócić trzeba w głowie bogactwem; to imponuje każdemu. U Galicy są dwie córki i dwóch synów. Mają cztery krowy, konia, trzydzieści owiec; to majątek. I ponad dwadzieścia morgów gruntu. Polany w Małej Łące. A cóż znaczy dla parobka taka Bachledzianka? Nie wiedziała Zośka, że stojące za nią dwie siostry Chy-
cówny z niechęcią, ze złością nicują wzrokiem jej drobną zgrabną postać. Taka Zośka, rozumowały, która w dzieciństwie chorowała na suchoty; jeszcze niedawno matka zostawiała jej koszulę pod kapliczką, aby zgubić chorobę. Chyckule śmiały się, że córka rano bez wiedzy matki brała z powrotem koszulę, prała w potoku i dalej nosiła: nie z lekceważenia starego zwyczaju, lecz z biedy, aby nie chodzić nago. I taka dziadówka mierzy wysoko! Proboszcz kończył kazanie: - My siyćka z Twoi mjełosierny woli, Boze ukochany. My Twoje dzieci ozprósone po dziedzinak. Smiełuj sie nad nami grzyśnymi teroz i w godzine śmierzci nasyj... - Amen - odpowiedzieli mu chórem wierni. Przeżegnał się, za nim cały kościół uczynił znak krzyża. Żegnał się Ba chleda, jego córka Zośka, Rejka od Galicy, siostry Chycówny Dana im była tylko jedna równość: w wierze. We wrześniu - późno w stosunku do dolin - nastąpiły w Kościelisku żniwa. - Kozy na Miedzianem odetchnęły mówili żartobliwie kościeliszczanie, bo Sabała przez ten czas obowiązkowo przebywał w domu. Uwijał się po swoich poletkach z żoną i trzema chłopcami. Miał tego roku cztery kawałki owsa i jeden jęczmienia, nazywanego tu powszechnie jarcem. Ojcowiznę skosił w jednym dniu, za to na babowiznę czyli grunt, który wziął za żoną w posagu, musiał się wspinać na Kokoszówkę, skąd pochodziła żona. Mała jest plenność zboża na Podhalu. Jeżeli ziarno wysiane da po uprawie trzy ziarna, to już jest bardzo dobry rok. Zazwyczaj plon wynosi dwa korce z jednego korca wysiewu. Często gazda jest zadowolony, gdy zebrał tyle, ile wysiał, jeśli choć ziarno jest dorodne, bo ma w zysku słomę. A bywa nieraz gorzej. - Łońskiego roku brat brata w polu nie zrodził. To znaczy, że jedno ziarno wysiane nie wydało w plonie nawet jednego ziarna. Chłopcy Sabałowi sprawnie kręcili powrósła pod dozorem matki i wiązali snopki. Walek miał lat jedenaście, Tomek dziewięć, Jędruś - sześć. Ojciec machał kosą bez wytchnienia, zatrzymując się tylko na minutę dla poostrzenia kosy. W przewidywaniu wiatru halnego zwijano się gorączkowo ze sprzętem zboża. Lato było zimne, mokre, owies nie zdążył dobrze dojrzeć. Już więcej nie dojrzeje. Sabała nie otrzymał konia na zwózkę. Był płonym gospodarzem, za co by mu kto zwoził zbiórek? Z dudkami u niego ciężko, a kiedyż by komu odrobił za konia, skoro go nigdy w domu nie ma? Znosili więc na plecach snopki ku chałupie, małżonkowie - w brzemionach związanych prześcieradłem, chłopcy - po dwa, Jędruś - po jednym snopku. Na Kokoszówkę pożyczył Sabała wieczorem ręczny mały wózek i trzykrotnie zaprzągnąwszy się doń przy blasku miesiączka, zwiózł nocą takim sposobem owies z odległej babowizny.
Już i inni pracowali dziś przy księżycu. Ciepłe tchnienie zdradzało nadejście halnego, po nim zapewne nastąpi śnieg, który przykurzy pola. Prędzej, prędzej! Ludzie zwijali się nieprzerwanie, nie jedząc, ledwo gasząc pragnienie. Nazajutrz rano wiatr był coraz bliżej, włosy mu już było widać, w południe następował im w polu na pięty. Ludzie w urywanych podmuchach zgarniali pokosy rękami, drapiąc je do krwi. Kiedy pod zmierzch grabili resztę mierzwy, halny wyrywał im z zębów grabi całe garście owsianych źdźbeł i unosił het. Baby leciały za kupkami drogocennych kłosów, dopadały je na ściernisku, chowały w prześcieradło i uciekały z pola. Wieczorem wiatr przygniótł już kolanami wieś. Biedne zboża których nie zdążono skosić! Czy też doczekają się pogody? Czy wiatr je wymłóci? Od wschodu, z Gronika, ostatniej roli zakopiańskiej, doszło do uszu kościeliszczan głuche, przeciągłe, złe warkotańie bębna i jakieś krzyki po nim, które dokładnie znali i zgadywali, jako nieodrodną piosenkę tych górskich osiedli: - Ogień gasić! Ogień gasić! Są tak zmęczeni i wyczerpanI, że nawet nie ma mowy o paleniu i o wieczerzy. Pójdą spać i będą spali w huku halnego wiatru umordowami jak kłody. Zapadną w sen martwy, kamienny, bez czucia. Homolaczowa przyjechała bryczką do spowiedzi do księdza Stolarczyka. Jegomość sam otworzył kościół kluczem było pogodne popołudnie - zamknął się od środka, aby kolatorka dokonała ważnego aktu religijnego w należytej dyskrecji i spokoju. Zasiadł w konfesjonale, aż deska zatrzeszczała pod naporem ciężaru. Już cieśla, wybierając grubość deski na siedzenie do konfesjonału, wziął pod uwagę wyjątkową tuszę jego wielebności. Jego wielebność przecina powietrze dwoma ciosami dłoni w znak krzyża. I dziedziczka jedenastu wsi podhalańskich z przynależnymi lasami i górami jęła wyznawać swoje grzechy do plebańskiego ucha. Z czego mogła się spowiadać pani Homolaczowa Jakimi grzechami obraziła Pana Boga? Kościół zamknięty, spowiedź odbywa się szeptem, nikt więc nie słyszy, tajemnica tych dwojga zostanie uszanowana. O ile proboszcz odnosił się z całym szacunkiem do pani dziedziczki - była wszak dobrodziejką jego parafii - o tyle nie lubił jej drugiego męża (pierwszy był możliwszy) oraz jej synów, zwłaszcza dwóch najstarszych dryblasów z pierwszego małżeństwa. Jeden miał lat 24, drugi 20; nazywano ich paniczami. Dumni, nieprzystępni, nie lubiani w całej okolicy. Jeden miał zamiłowanie do myślistwa, choć był nad wyraz pechowym strzelcem, drugi, młodszy, kochał się w koniach. Obaj za to zgodnie lubili miłostki. Przez nich musiała matka co parę miesięcy zmieniać służbę żeńską we dworze. Niejednokrotnie ojczym z własnej kasy umarzał pretensje zakopiańskich dziewcząt do temperamentu paniczów. W brutalny sposób wy-
zyskiwali swoją wyższość w stosunku do ludności, w dużej mierze zależnej od dworu. Nienawidzeni byli we wsi tak silnie, że nie mogli pokazać się sami w Zakopanem. Jeździł z nimi rosły Niemiec z kańczugiem, jeden z lokai, nazywany Wil, co górale zmienili na Wilk. Zakopianie nie są zazdrośni o swoje kobiety, lecz nie lubią aby obcy, zwłaszcza z innej klasy społecznej, zalecali się donich. Panicze dworscy źle się utrwalili w pamięci zakopiańskiej ludności. Byli na tyle bezczelni i cyniczni, że nadali sami i do ksiąg gruntowych kazali wpisać nazwy ról: Burdel i Pierdołówka, leżących po drodze z Bystrego na Olczę, najczęstsze tereny ich wypraw erotycznych. Ten przykry żart w brzydki sposób upamiętnił ich haniebną sławę. W kościele pokazywali się czasem na niedzielnej sumie, siadali sztywno w ławie kolatorskiej, obok szeroko rozlanego ciała nabożnej matki. Niektórzy przebąkiwali, że to nie katolicy, lecz lutry, bo z Moraw pochodzą, po niemiecku szwargocą; gdzie tacy kiedy byli katolikami? Kto się prawdy dowie? Zima przyszła prędko tego roku. Już w pażdzierniku przykurzył śnieg ziemniaki. Sypał przez parę dni. Bachleda chciał je kopać spod śniegu, ale żona, Kaspruśka z domu, ta, co sto rozumów zjadła, radziła poczekać, aż pierwszy śnieg przetaje. Tak się stało. W pięcioro wyszli na zagony. Gruli było niewiele, jak zawsze w mokre lata; wszystkie liche, dębowate niby rzepa. Z jednego korca zebrał jedenaście korcy. Jeszcze i to dobre, Bogu i za to niech będą dzięki. Bywają roki, że ziemniaki zmarzną, zanim się je zdąży wykopać. Już w listopadzie przeszedł po ludziach w Zakopanem głuchy pomruk wieści przeciekających z Hamrów oraz z Nowego Targu. Rewolucja wybuchłaŠ we Wiedniu, cesarz uciekł w nocy z pałacu, biją się i strzelają po ulicach. Co będzie? Nowotarski komisarz obwodowy wydał uwiadomienie do wszystkich magistratów, dominiów i gmin, aby chłopi legitymowali każdego obcego człowieka napotkanego w swojej wsi. Kazano proboszczowi przeczytać to rozporządzenie w kościele, lecz odmówił polecając wójtowi rozgłosić je pod kościołem po sumie. W imieniu wójta odczytał ukaz organista Czubernat. Wójt, jako nie uczony w piśmie, jedynie dla zachowania powagi urzędu stał obok organisty, wyprostowany, w brązowej cusze, muskając od czasu do czasu sutą wiechę wąsów. Ludzie posłuchali, pokiwali głowami, nic nie zrozumieli i rozeszli się do domów. Sąd górniczy w Wieliczce potwierdził na nazwisko Klementyny Homolacz nadanie dziewięciu wielkich miar górniczych na Magurze. Z tej okazji odbyło się przyjęcie w Hamrach na którym był obecny ksiądz Stolarczyk. Tamże, również z tej radosnej przyczyny, dziedziczka ofiarowała proboszczowi pięćdziesiąt reńskich na aparaty kościelne. Pomimo urzędowych zakazów wzmógł się ruch na granicy węgierskiej. Grupami, po kilku, po kilkunastu, przedzierali się
przez góry młodzi Polacy do powstania. Ksiądz Stolarczyk, pouczony przez księdza dziekana, Bryniarskiego, uproszony dodatkowo przez Homolaczową, nawoływał wierny lud w kazaniach do niedawania posłuchu panicznym, nieprawdziwym wieściom, do skupienia się w modlitwie koło swojego pasterza. Góralki modliły się nabożnie w kościele, ale mełły ozorami w izbach, ile wlezie. Chłopi na posiadach czy w karczmie uradzali godzinami, co to będzie. Niektórzy z nich - Sabała był do tego pierwszy jak zawsze - przeprowadzali Polaków wierchami do armii rewolucyjnej Koszuta. Zarobiło się przy tym parę dukatów, a cesarz nic o tym nie wiedział. Nie wiedział też o tym ksiądz Stolarczyk, a w taki sposób i Pan Bóg o niczym się nie dowie. W listopadzie proboszcz pojechał do Nowego Targu, wezwany przez dziekana, który odczytał podwładnym księżom list od biskupa tarnowskiego z wezwaniem do współdziałania z władzą w łagodzeniu nastrojów wśród ludu. Stolarczyk przypomniał sobie wizytę biskupa Wojtarowicza sprzed paru miesięcy, jego słowa na odjezdnym: "Ogień gasić", Jego ekscelencja widocznie przeczuwał, co się stanie. My tu za górami, za lasami nie wiemy o niczym. W całej Europie leje się krew, co to będzie? Tak rozmyślał sunąc lekką sanną w drodze powrotnej do domu; już do własnej plebanii, którą przyśpieszonym wysiłkiem zakopiańscy cieśle wykończyli właśnie w tym tygodniu. Na razie dwie izby; żeby je tylko dobrze opalić, bo proboszcz lubi ciepło, a mrozy tu tęgie. Drzewa dała dziedziczka. dość, jest czym ogrzać mieszkanie. Będzie ciepło. A na świecie - gorąco. Wypadki były istotnie dramatyczne. Rewolucja wiedeńska zdławiona, codziennie odbywają się egzekucje powstańców w fortach za miastem. Generał Bem uciekł z Wiednia w trumnie, udając nieboszczyka, przedostał się na Węgry i tam komenderuje armią. Powstanie Koszuta ogarnęło jak płomień całe Węgry. Powstańcami w pobliżu Karpat dowodzi generał Dembiński. Lwów zbombardowany przez Austriaków, którzy haniebnie napadli na Bogu ducha winną gwardię narodową polską. Tron Jego Apostolslkiej Mości chwiał się, podminowany gniewem ludów. Co będzie W niedzielę po żarliwym kazaniu i po sumie zaintonował pleban suplikacje na intencję uspokojenia wzburzonego świata. - Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas, Panie! brzmiało błagalne zawodzenie kobiet. śpiew falował i niósł się w białe, wypogodzone tło zimy. Wcześnie chwycił mróz. życie góralskie skurczyło się do czarnej izby. świeciły się szczapy i paleniska. Na ogniu stały żelazne garnki na osmolonych trójnogach żelaznych, podkładano ciągle drwa. Dym gryzł w oczy. w cieple i zaduchu gnietli się starzy, młodzi dzieci i gawiedź domowa. Reskrypt cesarski, znoszący w Galicji wszelkie roboty pańszczyźniane i daniny poddańcze, został przyjęty przez szlachtę
polską z oburzeniem: jako zamach na święte prawo własności ziemian, jako ustępstwo na rzecz socjalizmu. Zaogniało się starcie dworu szlacheckiego z zagrodą chłopską, obszarnik nie przyjął do wiadomości dekretu, a niedola chłopa stała się o wiele dotkliwszą niż przed uwłaszczeniem. Na Gody buchnęła nowa wieść po Zakopanem: cesarz Ferdynand ustąpił z tronu, nowym cesarzem jest Franciszek Józef. Chłopom było wszystko jedno, panuje nad nimi podobno cesarz, a jakie jego imię, czy to ważne? Kto je tu znał i na co komu było ono potrzebne? Że jednak działo się coś niezwykłego w świecie, w monarchii, w ich kraju, domyślili się łacno, skoro zobaczyli któregoś dnia dwoje sań otoczonych pięciu jeźdźcami. Na dworze pod domem wójta wysiadł z sań nadkomisarz Teutch i w jego obecności urzędnik znający język polski przeczytał orędzie nowego cesarza, zaczynające się od słów: "Do moich wiernych ludów". Następnie inny urzędnik - był to znienawidzony mandatariusz Kulczycki - wzywał chłopów imieniem władzy, aby pilmowali granicy. Za każdego człowieka złapanego w zamiarze przekroczenia granicy i dostawionego do cyrkułu obiecywał pieniężną nagrodę. - Kiebyś ty tak stanom na Tomanowy i łapoł tyk przemytników, co do Madziarów idom, toby ci zaroz rzyć zmiękła mówią do siebie jeden z drugim patrząc na plugawą twarz Kulczyckiego. To wierutny łotr, szpieg i złodziej. Kradł pieniądze, siedział na Wiśniczu. Wydał w ręce Moskali ponad stu emigrantów, którzy się schronili pod Krakowem po upadku powstania. Dużo warta władza, która się opiera na takich kanaliach! Drugie zebranie odbył nadkomisarz Teutsch w biurze u Homolacza dla oficjalistów dworskich i służby leśnej słuchały go Pańskie-Portki, ci wszyscy, którym pachną dziedzicowe pieniądze. Następnie dygnitarz przeszedł do dworu, gdzie został ugoszczony obiadem, po czym ruszył na objazd terenu granicznego przez Kościelisko i Chochołów do Czarnego Dunajca. Po jego wizycie rozpoczęły się komentarze chłopskie. - Juz tak źle jes z tym nowym cysorzem, ze az nom piniondze obiecuje? - drapali się po głowie górale. Sabała miał prosty sąd w tej sprawie: - My momy ludzi do hereśtu odstawiać? Od cego som jes ziandary? I pomyślał realnie: Taki pan, co idzie do Węgrów, da mi dwa razy więcej niż ten pan, do którego z wywieszonym językiem miałbym szupasowwać tamtego pana. Inni mieli identyczne wątpliwości. Znali swoich, nienawidzili urzędników i komisarzy z miasta. Jeden z drugim mruczał: - Jo bede ludzi chytoł? Co jo pies? Taki haw komisor chytki do dania jak jutrzenka do srania. Obietnica z bica. Oni nom haw co kiedy dali? Ksiądz Stolarczyk chodził w wysokich sukiennych kapcach w odwiedziny po domach. W kieszeni długiego, białczańskiego kożucha nosił książkę do nabożeństwa.
Nie wszędzie go radzi widzieli. Cała Olcza boczyła się na niego, że kościoła u nich nie zbudował. Na znak protestu nie brała nigdy udziału w składkach parafialnych. Kto inny znów miał złość na proboszcza, że go wykrzyczał ostro przy ludziach; inny zaś za to, że został skarcony bez świadków, ale gazda swój honor ma, nie pozwoli się kónierować. Jarząbki patrzą się krzywo na plebana, bo rozradził Józce od Tatara małżeństwo z świeżym wdowcem z Ustupu. Nie o to chodziło, że Nędza-Ustupski był nierób, polegiwać lubił udając chorego (swoją drogą stary był) i trzeba mu było baby do roboty; i nie o to, że nieboszczkę żonę swoją (drugą) bijał. Ale o to, co Jegomościa obchodzi, kto się z kim żeni. Po co on się miesza do tych spraw? Niech kościoła pilnuje! Czy on się będzie z Józką żenił? Cały ród Ustupskich, a za nimi cała rola Kurtkowa i część Antałówki - wszyscy byli urażeni na proboszcza. A proboszcz wezwał do siebie na plebanię Józkę i tłumaczył jej: - Kielo mos roków, Józka? - Ośiemnoście - zarumieniła się pod spojrzeniem kapłańskim. - Jemu dwa roki chybiajom do kopy. Co ty bees ś niego miała? Stary chłop, fce mieć robotnom dziywke dóma, do tego cie potrzebuje. A do ciebie bedom chodzić parobcy bez całom noc. jakoz se to uwazujes? Dziewczynie uśmiechało się to wydanie. Będzie gażdziną; Nędza Majcher z Ustupa zaliczał się do zasobnych gospodarzy. Wszystkie dzieci pożenił, nikt się do niej w chałupie nie będzie mieszał. Ale Stolarczyk rozczarował ją boleśnie. - Nie myśl se, ze bees gaździnom - rąbał prosto z mostu. - Bees rzondziła bździnom. Juści bedzies, ale hań w sopie, nie przy chłopie. Ba przy krowak i baranak, kie trza będzie spod nik gnój wykidać. Urobis se ino ręce po łokcie, a po co to? Na wstyd. Zycia nie uzyjes przy nim zodnego, dziywce, ani radości. Kaz ci sie śpiesy? Do cego? Zebyś fciała w kozusku biołcańskim do kościoła chodzić, jo wiym. Abo do miasta na wozie sie przejechać. Zeby ci dziywki inne zazdrościły. To teloś gupio jes? Była zmiażdżona. - Mamusi by sie cosi pomogło - wtrąciła nieśmiało. Wse by im lepi beło, kieby im dziecko umkło jedno. Mnij gębów do zarcia. A zaś wydać sie trza. - Nie turbuj sie, wydos sie. Jo cie wydom. Utropa cie ino ceko przy starym, a nie radoś. A tak se nie myśl, cobyś se chłopa wziena na dzień, a z innymi gziła sie po nocy. Jo mom za ciebie odpowiadać przed Panem Boge? Jo na to nie podzwole. Ustupskiemu trza babki, coby go opatrywała, a nie takij dziwki jako hań ty. Postrzygoj sie! I rozbił planowane małżeństwo. Poradził przez wójta wdowcowi z Ustupu, aby wziął sobie do domu najmłodszego syna Pietrka, który się ożenił na Gładkim, a poszedł nie na bogactwo, lecz na biedę. Będzie u ojca gospodarzył z niewiastą, a dziadek będzie lulał wnuki. Raz jeszcze poszedł do Tatarów, pogadał ze starymi, wzdychali, lecz pogodzili się ze stanowiskiem proboszcza. Co było
robić? - Zgorszenia nie chcę mieć w parafii - tłumaczył. A z takiego małżeństwa będzie tylko zgorszenie we wsi. Nie dam ślubu. Wzdychali żałośnie, bo dziewkę upchać z domu to wielka ulga. Kręcił się tam jeden parobek koło Józki, lecz był za młody, miał dopiero dwadzieścia lat. I biedny był. Choćby się nawet chciał żenić, Jegomość nie da mu ślubu: strasznie nie lubi młodych parobków żenić, dopiero jak odsłużą wojsko. Boi się, że się takie małżeństwo rozleci. Nieraz zdarzało się, że wyrzucał młodych z plebanii, gdy przyszli dać na zapowiedzi. - Smarkocu! -- wołał bez żenady za kandydatem na męża. - Co ty bees z babom robił, śpika se utrzyj pod nosem! - I tak źle, i tak niedobrze - biadali Tatarowie. Sabała obwijał dawną modą stopy szmatami od spodu, onuce zaś zakładał na wierzch spodni, krępując je rzemieniem idącym od kierpców. Onuce te zwano podwijałkami. Przyszła mała Tereska od Gwiżdża z sąsiedztwa, niosąc mały żelazny rondelek. - Mamusia kazali piyknie wos pytać, krzesnoojce, cybyście nom nie wyzycyli soli, bo nom chybio. - Dejze jiyj hań końduś tyj soli - zwrócił się gazda do żony. Dziewczynka terkotała dalej: - Jutro tatuś jadom na jarmark do miasta, to kupiom. - Niegze ta bedzie. -- Sabała pogłaskał dziecko po ciemnych włosach. Lubił małe dzieci. Zasiedli do śniadania. Była kluska z mlekiem. Sabała patrzył przez okno na posmutniały, deszczowy krajobraz. - Zabierem sie cheba jutro z Gwizdzem do miasta. Jes hań skóra z lisa w kómorze, pokupce niom troche. Jaki grzecny fałacik spyrki przydołby sie na święta. - Ej, wiera, przydałoby sie! - zgodziła się żona. Synowie smakowicie siorbali mleko pochlipując nim po klusce. Sabała odłożył wnet łyżkę, był z niego raczej małojadek. Upychał sobie fajkę tytoniem. - Tabaku tyz by sie patrzyło kupić - mruczał wesoło, oglądając fajkę, bo sobie coś w tej chwili przypomniał: - A ty wiys, jako Gwizdz fajke z gemby zgubił bedzie ze dwa tyźnia temu? Podszedł do paleniska, wyjął tlące drewienko, zapalił od niego fajkę i mówił: - No dy jechoł z troca. Z gnotkami. Usnon se na wozie fajkę kurzęcy. Koń ta wiedzioł dróge dó domu, to mu ta furmana nie trza beło. Ale furmanowi, kie społ, w dródze fajka z gemby wylećiała, mosięzno, kuto, tako jako haw i moja, ratułoskiyj roboty. Opatrzoł sie dopiyro kole domu, ze fajke zgubieł. Odprzągł kónia, odhezdoł i poseł sukać fajki. Ale ćmok juz beł. co byśta kabyśta w nocy naloz! Do rana juz fajki nie beło. Wstał, pokomenderował trochę synami, przydzieliwszy im
robotę, po czym rzucił cuchę na ramiona. - Kaz idzies? - spytała go żona z wyrzutem. - E, idem ta i idem - odburknął jej od niechcenia. I wyszedł. Taki był. śnieg godnie zasuł pola i drogi. Ksiądz Stolarczyk przekopywał się przez zaspę na Groniku, zmierzając ku domostwu Bachledów. Wyglądał jak wielkolud w baranim kożuchu, w czapie-baranicy, w burych ogromnych butach, z lagą nieodłączną w ręce. Wiedział, że dzisiaj zeszły się prządki do Bachledów. Już z daleka zauważono go; trudno zaiste takiego nie zauważyć. Przyszykowano się prędko na jego przyjęcie, choć było ono niespodziewane. Baby poprawiały kaftaniki, serdaki, ugładziły pomierzwione włosy, ucichły. Gospodyni wzięła ze stołu jakieś szmaty, prasnęła nimi pod łóżko. Drzwi się otwarły, gość zgiął się wpół, bo nie na jego wzrost robiono tu drzwi - aby nie zawadzić głową o odrzwia. - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. - Na wieki wieków amen - odpowiedziały chórem, nie ruszając się ze swoich miejsc, przerwawszy tylko robotę na znak uszanowania. Było ich pięć, siedziały na ławie pod oknem przy swoich kądzielach. Wstyd im było, że ksiądz je naszedł ubrane nie odświętnie jak w kościele, lecz po roboczemu. Na nalepie rozłożył się Maciej Bachleda w kapeluszu na głowie, kurząc nieodstępną fajkę. Ksiądz ledwo co widział w zaduchu i ćmie. - Szczęść wam Boże! - Dej Panie Boze i wom tyz, Jegomoś - podziękowała gaździna. - Niegze siadnom - i krzyknęła na męża: - Przyniśze stołek! Bo stołek był w komorze. Bez zbytniego pośpiechu zwlókł się gospodarz z pieca, poszedł do komory, przyniósł stołek z wyrzynanymi ozdobami. Matka odkurzyła siedzenie spódnicą, podstawiła gościowi. - Niek siadnom. Rozglądnęła się zmieszana po izbie, jakby czegoś zapomniała dokonać, huknęła na dzieci: - Pobośkójcie Jegomościa! Julka i Władek przypadli do tłustych plebańskich rąk obcałowując je posłusznie, Proboszcz usiadł. Był zwyczajny tego widoku, a przecież zdawał sobie sprawę z tego, że nie wysiedzi tu długo. Dym od pieca unosił się po całej izbie, to jeszcze nic, nie był on tak przykry, jak straszliwy zaduch, stojący gęstym słupem od podłogi po powałę. Okien nie otwierano tu nigdy, a w tej izbie jedynej zresztą w domu Bachledów - koncentrowało się życie rodziny przez cały długi rok. Z podpiecka (była to dziura pod nalepą, zagrodzona szczebelkami) wystawiały na izbę łebki lub ogony kury, które tu zimowały. Między dwoma łóżkami było miejsce założone dwoma drabinkami;
leżało tam zgodnie cielątko obok jagnięcia, spokojnie przeżuwając. Góral, chcąc dostać się do mleka, musi wcześnie odsadzać cielę od krowy, jagnię od owcy. Zabiera więc młode do izby, aby się nie dorywały do ssania oraz aby im było ciepło. Ludno więc i gęsto było w izbie Bachledowej. Smród i gorąco, gdakanie, bek, gwar rozmów, śpiew prządek; tak żyją ci ludzie. - Wypuściez troche puku z izby, bo nieurada wysiedzieć - przemówił ksiądz. - Julka, zostow dźwiyrze otwarte, niek sie końduś przecyści. Trochę dymu uciekło do sieni, ale zaduch pozostał. - Jegomoś, jakosi wielgo wojna sykuje sie na świecie odezwał się milczący dotąd Bachleda. Chłopów zawsze takie rzeczy interesują. - Pan Bóg ciężko doświadcza ludzi za grzechy. Krew się leje, miasta spustoszone, wolności odjęte. Wojna w Austrii, wojna na Węgrzech, wojna w Niemczech, wojna w Italii. Biją się i na ulicach, na barykadach, bombardują miasta, podpalają wsie, zabitych bez wszelkiego obrządku chowają po rowach, po dołach. - Ach! - cmokają ze zgrozy kobiety. - Jeszcze wam powiem więcej. Jakby mało było tych rewolucji, Ojciec Święty musiał uciekać z Rzymu przed bezbożnym narodem. Zastępca Jezusa Chrystusa na ziemi! Namiestnik boski! - Cie, cie - kiwały słuchaczki głowami. żadna z nich nie pomyślała o podjęciu przędzenia. Skoro Jegomość w izbie siedzi! Taki gość! I o takich rzeczach opowiada! Grzech palcem ruszyć, nie dopiero wrzecionem. Całe zamieniły się wsłuch. Córka Bachledów klęczała przy otworze pieca-biegóńca, wpychając raz za razem drwa do paleniska. Drzewo trzaskało i w trzasku palącego się ognia proboszcz opowiadał. Dogadywano mu zasłyszane wiadomości. - Wielgie wojska cysarskie idom na Węgry. - Podobno sły bez miasto tamtego tyźnia. Kanony za sobą tocyli. - śli ku Sącowi. Strasno moc wojska - wtrąciła się Zośka spod okna. - Podobno i Moskol ruso sie na granicy. Na cysorza powtórzył ktoś plotkę hamerską. - Podobno - zgodził się gość i wyjaśnił: - Tylko nie idzie na cesarza, ale na pomoc cesarzowi. Idzie na Węgry gasić rewolucję, bo cesarscy nie mogą sobie dać sami rady. - Cysarscy tyz spolili Kraków na wiesne - rzekł nie bez głębszego związku i sensu Bachleda. - Tak jest - przyświadczył Stolarczyk. - Tak i teraz cały Lwów w gruzy obrócili. Naśi się bronili, pozastawiali ulice na poprzek pościnanymi drzewami, wozami, rupieciem wszelakim, gdzie co było, a tamci stanęli na fortach, biją w domy z armat, podpalają. Któż się im oprze, kiedy ich jest
dziesięć razy więcej i broń mają? Pamiętajcie, moi drodzy parafianie, w tych czasach mątu i zamieszania do Boga wznosić oczy i błagać Go, aby nam nie dozwolił przeżyć okropności wojny, aby się stał koniec przelewu krwi bratniej, aby ogień nie pustoszył więcej krainy ludzkiej. Proście o zmiłowanie nad światem, inaczej zginiemy wyzabijamy się do szczętu, jeśli Bóg nas nie poratuje, nie powstrzyma, a po śmierci bezbożnej będziemy całą wieczność cierpieli męki w ogniu piekielnym. Groza wstrząsnęła zebranymi. Pleban wstał wyprostował się, wyjął z kieszeni książkę, otwarł, przeżegnał się szeroko za nim wszyscy uczynili znak krzyża, baby runęły od swych kądzieli na klęczki. Bachleda, siedzący cały czas na piecu zdjął z szacunkiem kapelusz. Ksiądz czytał: - Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko Naszymi prośbami racz nie gardzić w potrzebach naszych, ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze wybawiać Panno chwalebna i błogosławiona! O Pani nasza, Orędowniczko nasza, Pośredniczko nasza, Pocieszycielko nasza Z Synem Twoim nas pojednaj, Synowi twojemu nas polecaj, Synowi Twojemu najmilszemu nas oddawaj. Zamknął książkę, schował do kieszeni. - A teraz odmówimy głośno i pobożnie Ojcze nasz i Zdrowaś Mario na intencję uspokojenia świata od wrzenia, wojny, rewolucji, ognia i rozlewu krwi. Za Ojca świętego, za wolność naszą i za podniesienie naszej świętej matki, Kościoła. Zaczął modlitwę, wszyscy odmawiali ją razem z nim w głos. Przestraszone kury gdakały, jagnię beczało, cielę patrzyło tępo, zgłupiałe od niecodziennego widoku. - ...i w godzinę śmierci naszej. Amen. Proboszcz na zakończenie odwiedzin przeżegnał się jeszcze raz, wszyscy powtórzyli skwapliwie ten znak za nim. - Za tydzień będę chodził po kolędzie. Będzie ogłoszone na sumie w niedzielę, w jaki dzień po jakich rolach. ślimak wam powie. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus wdział czapkę i wyszedł. - Na wieki wieków. Amen - wyrzekły zgodnie kobiety i powstały z klęczek. Postać plebana oddalała się już po śniegu ku drodze. Gazda czym prędzej wdział na głowę kapelusz. Tak wyglądały wizyty księdza Stolarczyka po domach góralskich. Nikt zapewne ze słuchających go nie zwrócił uwagi na drobny szczegół: że proboszcz modlił się zawsze z wiernymi za "wolność naszą". Co chciał przez to powiedzieć? Jaką wolność miał na myśli? Był Polakiem, patriotą, ale tylko na tyle, aby się usprawiedliwić demonstracyjnie przed własnym sumieniem tą jedną formułką: modlitwą o wolność ojczyzny. Czuł, jak każdy Polak, niewolę zduszonego narodu, czuł ucisk austriackiego zaborcy. Ale nie czuł nic więcej. Chowany w szkole kleru, idącego zawsze z możnymi, lojalny, wierny wobec rządzących, nie dopuszczał do siebie głosu sumienia. Trwożliwy a zdyscyplinowany, był posłusznym wykonawcą
instrukcji biskupiej z Tarnowa. Choć mówił gwarą góralską, bo pochodził z górali, nie siedział w ich mózgach, w ich sercach, nie rozumiał ich krzywd, ich tęsknot, nie był z nimi. Albowiem kto był z panami, nie był z chłopami. On był przyjacielem panów. On był z Panem Bogiem, który jest może Bogiem maluczkich, ale idzie zawsze z panami. I dlatego patriotyzm swój polskość swoją, wyssaną z mlekiem matki i z ziemi, okupywał codziennie ojczenaszem za wolność ojczyzny Tak kompensował sobie uraz i wyrzut, dość częsty u ludzi uczciwych, lecz słabych w burzliwych czasach niewoli polskiej. Nie był z tych księży, którzy się zjednoczyli z dolą góralską, którzy sprzymierzali się dokładnie z ich umysłami i uczuciami. Nie przypominał swoich poprzedników z sąsiednich parafii. Nie był ani Kmietowiczem, ani Głowackim. Jego nie zaprowadziłoby sumienie do rewolucji, jak tamtych dwóch. Tamci rozumieli ucisk zaborcy zarówno, jak i wyzysk panów. Ten rozumiał tylko ucisk zaborcy, i to tak słabo, że wystarczyło go pokwitować trzyminutowym westchnieniem. Nie żarzył się w Stolarczyku płomień tamtych Wikarych. Cóż się z nimi stało? Jeden umarł w więzieniu, zmaltretowany przez żołdaków, drugi dogorywa w jakiejś wsi po dwuletniej męczarni lochów. Wiosna Ludów rodziła Ściegiennych, księży na miarę swoich rewolucyjnych czasów. Stolarczykowi wypadło żyć w roli katolickiego cywilizatora zakopiańskiej dzikości, pioniera chrześcijańskiego ładu. W niebie, w które wierzy, powinien zasiąść w gronie misjonarzy, a tamci bojownicy przelaną krwią dostąpić winni kręgu męczenników. Tak kończyły się marzenia Polaków. A inni - bez marzeń - w służbie Chrystusa Pana dusze od spraw ziemskich odwrócili ku niebiosom. Wiadomo, że na Węgry ciągle jeszcze przemykają się ochotnicy polscy do powstania. Wierzą, że w ogniu Koszutowej rewolucji rozgorzeje wojna powszechna przeciw tyranom, a w tej zawierusze ojczyzna polska wywalczy sobie utraconą niepodległość. Ksiądz Stolarczyk nie dopuszczał do siebie tego marzenia, bo było ono związane z krwią; jakby nie dlatego był nasz sztandar biało-czerwony, że tyle krwi zapłaciliśmy za nasze marzenia rozpalone do białości. Biskup tarnowski napominał osobiście pasterza zakopiańskiej owczarni: Ogień gasić! Dziekan Brynarski instruował go: Trzeba łagodzić rozjątrzone umysły ludu, bezbożna rewolucja prowadzi wiarę na manowce, barykady burzą ołtarze Pańskie. A co mówi dziedzic? Czego chce kreiskomisar? Czy można to zbagatelizować? Trzeba być lojalnym wobec władz rządzących. Precz z rewolucją! Dusze do Boga kierować! Oto złdanie księdza Stolarczyka. Prawił więc z ambony: O duszy myślcie, nie o czym innym. Co wam pomoże starać się o dobra doczesne, ziemskie, przejściowe jeśli na duszy poniesiecie szkodę? Nie narażajcie się, nie wódżcie po wierchach ludzi za granicę. Życie trwa tu tylko chwilkę, a dusza jest nieśmiertelna. Stoicie na rozdrożu. Z jednej strony kusi was diabeł, trzyma w ręce dziesięć guldenów i wabi: "Chodźcie za
mną". Z drugiej strony anioł pokazuje wam przykrą ciernistą ścieżkę i mówi: "Nic wam teraz nie dam, ale tędy idzie się do nieba po śmierci". Którą drogę wybierzecie? Było wielu takich gazdów, którzy rozważywszy w umyśle obraz kaznodziei, pomyśleli: - Dobre byłoby i dziesięć guldenów, i niebo. Byli i tacy, może nieświadomi bluźniercy, którzy rozumowali odważniej : - Najpierw przydałoby się dziesięć guldenów. Niechby nawet było pięć. Lepszy wróbel na dachu niż orzeł na turni. Słusznie Jegomość o duszy mówi, ale kto będzie myślał o reszcie? - Bóg wam nie da zginąć. I tak żyli w Zakopanem: na granicy samego zginienia. Tej zimy. pracowali drwale w Małej łące dla dworu. Las zimą zatrudnia dużo ludzi i sprzężaju, szkoda tylko, że tak mało dochodu przynosi pracującym. Robota ciężka, marna, zarabia się nie reńskie, lecz dwacatniki. W śniegu trzeba się było drzeć na Koszarzyska, tam rąbało się drzewo na polana zwane sajtami i rzyźnią spuszczało się w dół ku potokowi przy którym biegła droga. Rzyźnia stanowiła koryto zbite z dwóch żerdek po bokach, trzeciej na dnie. U dołu żerdzie są zagięte w formie kolana, określanego mianem capa. Polano pędzi, podskakując na capie w górę, spadając na drogę lub do potoku. Bachleda nie miał konia, wszedł w spółkę z Chycem, który dostarczył konia i sań. Tak dwie rodziny miały mizerny zarobek przy wożeniu węgla drzewnego, palonego w mielerzach w Dolinie Kościeliskiej. (Węgla tego używano w Hamrach do fryszerek). Bachleda brał za furmanienie jedną trzecią część zarobku, dwie trzecie zostawały dla Chyca, z tym że właściciel konia pozwolił Bachledzie wywieżć dodatkowo gnój na pola przed wiosną. Na wyżej położone zagony wywożono gnój zimą za dobrej sanny; później nikt nie wyjechałby wozem na takie stromizny. Śmigając batem nad krępym konikiem, szedł Bachledaobok gnatek, umyślając, czyby od wiosny nie poświęcić dwóch pól na ziemniaki. Dotąd uprawiał je tylko na jednym polu. A jego ojciec nie znał w ogóle gruli na swoim gospodarstwie. Nie tak dawno wprowadzone w Zakopanem ziemniaki, i to zabezpieczyło wieś od głodu, dość tu pospolitego. Zośka by się już mogła wydać. Wypchnęłoby się jedną dziewkę z chałupy. Zostałby już tylko jeden kłopot w miejsce dotychczasowych dwóch: Julka. Ale Julka ma dopiero jedenaście lat, za kilka dobrych lat będzie czas tym się martwić. Bo o Władka nie ma biedy. Prędzej się sześciu chłopaków ożeni, niż jedna dziewka wyda. Józek Pitoń byłby niezły. Kowalski syn, kuźnię weźmie po ojcu. Buda ma co prawda jedną ścianę i dach na palach, a na ognisko trzeba dmuchać małym, ręcznym mieszkiem, ale kowalowi nigdy pracy nie zabraknie we wsi. Tylko że
Józek ostatnio zdaje się uderzać do Agnieszki Chyculki; bo u Chyculki wierzga koń w szopie. Tomek Obercoń? Kręci się koło dziewki, ale nic z tego nie wyjdzie; on nie jest do prędkiej żeniaczki. Dobry byłby Kuba od Stachonia, ale właśnie wzięty do wojska. Żeby dodać przy posagu jeszcze 100 reńskich, toby go można od rekruta wykupić; załatwiają takie rzeczy w Nowym Targu. Ale skąd wżiąć tyle pieniędzy? Chłopaków paru jest koło Zośki; wiadomo, koło czego chodzą; pustota i tyle. O ślubie mało który myśli. Młode to i głupie. Trzeba iść do Jegomościa, popytać się co i jak, uradzić. O tym samym myślała matka rodu Bachledów przy kidaniu gnoju ze stajni. Nawóz to cenna omasta dla roli; jutro mąż wywiezie go na Banię i na Upłaz pod przyszły owies. Uchowało się jej troje dzieci: dwoje starszych zmarło. Syn pierworodny zaraz po urodzeniu, a córka na ospę w ósmym roku życia. Leżała oblepiona wrzodami, cuchnęło od niej strasznie, nie można było jej tknąć, przewracano ją na chuście. Głowa ją bolała, oblewano ją zimną wodą, bo takie było podówczas leczenie, lecz woda nic nie pomogła. Dziecko płakało, płakało i w tym płaczu umarło. Zośkę, która była chora na suchoty, leczyła matka w dzieciństwie wszelkimi ludowymi sposobami. Brała o północy ziemię z grobu na cmentarzu w Poroninie, gotowała ją w wodzie, kąpała w tym córeczkę. Kąpała dziecko w wodzie zasypanej mrówkami spod sosnowego drzewa. Zrobiła wałek z gałganów, ubrała go w koszulę Zośczyną, wyniosła na dach, trzymała tam przez dwadzieścia cztery godziny. O północy, kiedy księżyc był na wietku (to znaczy zanikał), poszła z Zośką pod kapliczkę, modląc się o wypędzenie choroby z ciała dziecka. Zdjęła z córki koszulinę, prasnęła nią o ziemię u stóp kapliczki. I odeszła szybko. Choroba pozostała w koszuli. Jegomość walczył z tym ciemnym przesądem, gdy nastał, bo zdarzało mu się nieraz oglądać pod kapliczką koszule suchotnicze, w których miała się ukrywać choroba. Byli tacy, którzy się łakomili na porzucone koszule, chytrość była silniejsza od obawy zakażenia. Żeby tylko Zośkę pozbyć z domu - wzdychała Zuzka. Osiemnasty rok jej idzie. Najwyższy czas. Kiedy lilia kwitnie, wtedy ją targają, czy nie tak mówi ludowa pieśń. Trzeba iść po radę do Jegomościa, kogo dla dziewki wybrać. Najgorzej, gdy jest wielu, bo to znaczy, że do ślubu nie będzie nikogo. Zima była długa i bujna. W lutym domy zakopiańskie do połowy zniknęły w śniegu. Pomimo marca śnieg leżał grubo na polach. Stary dom Gąsienicy Walczaka na Kasprusiu był ukryty w okolu rozłożystych jesionów. Z brudnej, ciemnej sieni, zawalonej gratami, wchodzi się na prawo do izby czarnej, ciepłej, dusznej, cuchnącej zjełczałym tłuszczem i kiszoną kapustą. Na drewnianych i kamiennych krosnach stał niski, podłużny piec. Góral lubi zimą gorąco. Przed dwoma godzinami uwarzono strawę, izba ogrzała się tęgo. Gospodarz kijem otworzył
okiennicę w powale, wypuszczając dym na poddasze. Masa gorącego dymu, wyprowadzona ponad izbę mieszkalną, ogrzewała ją od góry, osłaniała ciepło wewnętrzne. Z latami od sadzy dymu osiadłego na łatach, krokwiach, gontach wytwarza się warstwa konserwująca, która chroni drzewo od próchnienia. Jest późny wieczór. Resztki dymu snują się po izbie. Pod powałą szereg świętych pańskich patrzy nieruchomo z obrazów popstrzonych sowicie przez muchy. Po przeciwnej stronie ściana pokryta półkami i łyżnikami. Wzdłuż ściany od komory dwa barłogi do spania, zasłane wysoko pierzynami. W kącie - dwie skrzynie, w drugim kącie - stół i stołki. Koło pieca - stągwie, ceberki, konwie, putnie. Dwa małe okna, czyszczone ostatnio w styczniu, kiedy pleban chodził po kolędzie. U Walczaka siedzą dzisiaj prządki przy robocie. Wieś śpi. Wartko wirują w rękach kobiet wrzeciona. I równie szybko obracają się języki. Który baca będzie wywodził owce na którą halę. Którzy parobcy pójdą z nimi juhasić. Którzy chłopcy na honielników, czyli poganiaczy. Wszystkie śluby, jakie odbyły się w mięsopuście, już obgadane. A jakie nowe szykują się na Wielkanoc? Kto na przyszłą niedzielę spadnie z ambony? A kto w późniejszym terminie; dziewki i parobcy wzięci pod uwagę. Rozmowa toczy się żywo, ponieważ pod piecem siedzi trzech kawalerów. Dogadują sobie wzajemnie jedni drugim. Dwa łojowe kaganki oświetlają izbę. Oprócz tego pali się cisowe łuczywo, zatknięte w szczelinę pieca, wydając miłą woń żywiczną. Może dlatego tak wytępiono cisy po lasach, ponieważ wyrabiano z nich najlepsze karkoszki do oświetlania izb? O północy dziewczęta namotały swoje nici, powiązały je w pasma. Wychodziły w noc jasną z Walczakowej chałupy, głośno zdrówkując, unosząc plon swojej pracy do domów. Wieś skąpana w księżycu i w śniegu. Metalicznie skrzypi śnieg pod nogami. Chłopcy naturalnie wyszli z dziewczętami. Po drodze grupka maleje, pojedyncze postacie odbijają do chałup, skręcają w bok. Najdalej ma Zośka Bachledzianka. Już pozostał przy niej tylko Jędrek. - Ka idzies? Przecie twój dom hań - pokazała mu oczyma Karpielówkę. - Ale twój jest hań - odpowiedział hardo, z uśmiechem wskazując ruchem twarzy na Gronik. Zrozumiała, że chce ją odprowadzić. Spodobał się jej ten gest. Przechodzili przez ścieżkę nad potokiem. Puścił ją przed sobą. Stawiała stopy lekko, jak gdyby tylko dotykała palcami śniegu i podnosiła je natychmiast. Podobnie jak cała odzież górala nie zataja, przeciwnie, podkreśla wrodzoną jego zgrabność, tak kierpce u góralek uwydatniają lekkość i wdzięk ich chodu. Szli do góry, pnąc się ku drodze. Szeptem ciurkał w jarze potok, jedyny żywy głos w tej cichości. ścieżka była śliska. - Zośka! - Co fces? - oglądnęła się.
- Pockoj - powiedział jakimś innym tonem, od którego zrobiło się jej gorąco. - Coz ci? - Biyda haw wyńś - patrzył jej w oczy zuchwale, kłamiąc, bo stał w miejscu. - Kiełzko. To znaczy ślisko. - Wyńdź, miesiącek świyci, podom ci rękę - żartowała, widząc, że nie o to mu chodzi. - Podź haw - powiedział znowu tym samym, nie swoim tonem, jakby zdławionym; aż mrowie przeszło jej po grzbiecie. Zarzuciła sobie pasma przędzy na ramię i zstąpiła parę kroków w dół. Jakieś nagie zarośla, dwa drzewka gołe, samotne. Łeb ośnieżony Giewontu widoczny znad brzegu jaru. Księżyc zielonkawy. Potok tylko ciurkał cichutko, kropliście. Wójt Król (nowy po Sobczyku) uradzał coś tej niedzieli kwietniowej z przysiężnymi, a po sumie ogłosił przed kościołem, iż Najjaśniejszy Pan, cesarz Franciszek Józef, nadał konstytucję ludom swojej monarchii. Nie bardzo rozumiał sam, co oznacza słowo: konstytucja, ale na zebraniu wójtów w Nowym Targu w ratuszu wyjaśniał im długo (przez tłumacza) komisarz, że jest to księga przywilejów, ustaw, wolności i swobód obywatelskich dla wszystkich mieszkańców rozległego państwa, a więc i dla górali polskich pod Tatrami. - Jakież to przywileje i wolnośći, skoro się nic nie zmieniło, a tylko gorzej nam jest niż dawniej? - pytali się wszyscy dokoła. - Każą nam na drogę do Suchej Hory wychodzić i poprawiać za darmo w szarwarku. To takie są przywileje? - Mają rekwirować owies dla wojska. Ładna mi wolność! - Niech nam Homolacz da drzewo rąbać w lasach, jak drzewiej bywało, zanim ci nowi kupiciele nastali. Niech nam zwróci siano na polanach, bo drzewiej polany były nasze, zanim je Niemce nam pobrali. Przyszły nowe, alarmujące wiadomości. Rewolucja węgierska wrzała w całej pełni. Na Podhalu i na Podkarpaciu znajdowali się stronnicy Koszuta. Rosyjski car wysyła wojsko swoje na Węgry dla uśmierzenia rewolucji. Padł popłoch na górali. - Moskale będą przechodzić przez nasze wsie! Co tydzień wzywano wójtów do Nowego Targu, przywożono ciągle ukazy, zakazy, nakazy, rozporządzenia. Pilnować granicy madziarskiej, odstawiać do cyrkułu podejrzane osoby, szpiegować panów, podsłuchiwać, o czym rozmawiają dziedzice, leśniczowie, nauczyciele, sędziowie, organiści, księża, szlachta. Podobno w żywieckim i w nowosądeckim obwodzie rozpoczeły się rekwizycje po wsiach. Tamtędy będą szły wojska na Węgry. Pojawiły się bandy leśne, uzbrojone, nie wiadomo z kogo złożone. Wzmogła się plotka. - Sołdaty idą przez Polskę! Cesarsko-królewskie urzędy dwoiły się i troiły, szalały w wysiłkach, aby zapewnić przechodzącej armii rosyjskiej bezpieczeństwo i życzliwy nastrój. Trudno było w Galicji zapewnić
życzliwy nastrój dla tej armii. Obaj cesarze to przecież zaborcy, gnębiciele, wrogowie polskiej ojczyzny. Więc tam, po stronie węgierskiej, muszą być nadzieje Polaków. Na przełęczach Podkarpacia pojawiły się rzeczywiście oddziały carskie. Wzmogły się rekwizycje po wsiach, podniosły się ceny zbóż, siana, ziemniaków. Wiosna była spóźniona, mokra. Po Kościeliskach i Zakopanem przejeżdżają żydzi ładownymi brykami, skupując płótno za psie pieniądze od chłopów. Z pominięciem cła austriackiego handlują płótnem na Węgrzech, gdzie są wysokie ceny na ten artykuł. - Moskale idą od Jordanowa na Orawę! Ksiądz Stolarczyk grzmiał na kazaniu do wiernych, zapełniającyCH szczelnie modrzewiowy kościółek. - Boccie na dusne zbawienie. Bogu trza bedzie zdać rachunek z kozdy rzeczy, któro ludzko jes. Do siyćkiego trza sie bedzie przyznać, coś hań na ziemi za ziycia dokonoł. Kas sie skryjes, cłece, przed sądem boskim i przed karą boskom? Po południu odbyły się Suplikacje. Z otwartych drzwi i okien kościoła buchały modlitewne błagalne śpiewy: - Od powietrza, głodu, ognia i wojny zachowaj nas, Panie! Sabała poleciał do Jabłonki, gdzie stali kozacy dońscy w przemarszu na węgry. On zawsze był ciekaw na takie rzeczy. Ugwarzył sobie z żołnierzami, pił z nimi przez cały dzień, przyświadczał im, jadł zarekwirowaną baraninę. Upił się, przespał noc jak nieżywy, ukradli mu spinkę mosiężną z koszuli, przyszedł na trzeci dzień do domu, zadowolony, niemal szczęśliwy, że widział rosyjskich żołnierzy. Taki już był, światowy; to go bardziej obchodziło niż własne gospodarstwo. Wybuchem radości powitali kościeliszczanie i zakopianie wiadomość, że Moskale miną ich wsie w przechodzie, a to z braku dróg bitych, które by tu były sposobne do przemarszu przez granicę z transportami. Zośka miała lat siedemnaście, wzrostu miernego, drobna. Trudno byłoby dopatrzyć się w jej twarzy piękności, miała jednak w obliczu jakąś powagę czy hardość, która zastanawiała. Postać miała smukłą, sarnią, nie krępą, jaką się widuje na dolinach. Włos ciemny, rozczesany w środku nad czołem, bujny warkocz spływał na krzyże. Koszula i katanka odsłaniały kształtną szyję i smagły kark. Nogi silne, zgrabnie wytoczone, stopy małe, w obciśniętych kierpcach. Miała opinię nieprzystępnej. Czy to prawda, co mówią, że chodzi do niej Staszek Żegleń? Obmawiały ją inne dziewczęta, złe, że się im nie zwierza ze swoich wrażeń i marzeń, że nie plotkuje wspólnie z nimi, że jest dziewczyną skrytą, zamkniętą, że nie opowiada cudów o chłopcach, z którymi chodzi. Taka honorna, śmiały się, jakby jej ojciec Bóg wie ile morgów dawał we wianie, a matka pierzyn i płótna cienkiego. Czy nie widzą, że Zośka ugania tylko w dwóch lnianych spódnicach, jednej zabarwionej na czerwono, drugiej na granatowo? I kierpce nosi, wyprawione przez ojca ze świńskiej
skóry? One kupują buciki robione w Nowym Targu. Bolała ją obmowa dziewcząt. Trzymała się od nich z daleka, to prawda. Ale i trzymała się z dala od chłopców, rzadkość wśród góralek. Winien był temu jeden chłopiec, którego już nie ma. Wywędrował na Węgry i już nie powróci. Kręcił się koło niej Tomek Bulczyk, zwany Ostrewką, z racji bujnej czupryny. Jeszcze Staszek chodził wtedy po Zakopanem. Chciała wtedy wyjść za Tomka, aby wzbudzić zazdrość w tamtym, aby pokazać dziewczynom, że jej nie zależy na Staszku, że nie dba o niego i o nikogo więcej. Ale dziewczęta wtedy powiedzą, że już nikogo innego nie mogła złapać, tylko tego jednego, który się jej nawinął, że schwyciła się kurczowo Ostrewki i powiodła go do ołtarza. Oddaliła więc od siebie Tomka. Wiedziała i tak, że nie skłonność młodych, lecz wola rodziców kieruje wyborem małżeństwa. Zawsze tu tak bywało. Nie młodzi się żenią, lecz starzy ich żenią. A kochać się? Chłopakowi zawsze czas do ślubu, tylko dziewczynom się śpieszy. Kochać się można, dlaczego nie? Parobków jest dość. Tylko o ślub ciężko. - Fto płuce flaki, myśli, ze kozdy taki - powiedziała jej raz z tajemniczą groźbą Rejka Mardulanka. Co to ma znaczyć? Do czego to pite? Pożądliwie patrzyła po towarzyszkach. Ile płótna najcieńszego nosiły na sobie. Ile haftów! Oglądała białe wzorzyste kwiaty na niebieskich spódnicach, to znów czerwone kulki na białym tle, towar fabryczny kupowany w mieście. Ona ma jedną spódnicę świąteczną, a i tak musi ją dzielić z matką. Któraż młoda dziewczyna nie jest próżna? Która nie pragnie strojów, tym bardziej chciwa ich, z im nędzniejszego pochodzi domu? Co oznacza przycinek Mardulanki? Kto płucze flaki, jest biedakiem i myśli, że wszyscy są dziadami. I może dlatego nie zadaje się z nimi, mierząc wyźej? Albo wszystkich innych, nawet wyższych, do swojego dziadowskiego poziomu zniża? Czy nie taka jest treść wyrzutu bogaczki, skierowanego do zamkniętej w sobie dziewczyny, która im się wydaje dumną, czyli pyszną? Nie pierwszy raz się z tym spotyka. - Dziadówka zatracona! tak mówiły o niej córki Pitońki, Chyculki, Danielki, Sieczkuli z sąsiedztwa. Przecież to jej ojcu powiedział raz w karczmie Chyc po pijanemu, Chyc, hruby gazda z Gronika: - Kie jo do tobie nie pijem, ty do mnie nie zdrówkoj. Znaczyło to: nie zadawaj się ze mną, dziadu nieszczęsny. Była więc jedną z córek dziadowskich. Mogła myśleć o kochaniu, lecz o zamążpójściu - nie. Któregoś dnia wójt przywiózł z Nowego Targu urzędowe Obwieszczenie o zaprowadzeniu ustaw wojennych i sądu dorażnego. - Oho! To drugi śtandrecht w moim ziyciu - mruknął Sabała. Na kogóż to sąd? Wysypała się ze sumy barwna ciżba ludu. Wójt poprosił organistę, aby przeczytał pismo. Sam
jeszcze nie nauczył się czytać, choć drukowane już połapywał, lecz z błędami i powoli, wstydził się więc jąkać przed gazdami. Kto może być pociągnięty pod sąd wojenny i karany tym sądem? I za co? Organista czytał: - Kto by tylko kusił się cesarsrko-królewskiego lub cesarsko-rosyjskiego żołnierza uwieść do złamania wierności, kto by dopuścił się jakichkolwiek obelg naprzeciw Najjaśniejszemu Cesarzowi Austriackiemu albo też Najjaśniejszemu Cesarzowi Rosyjskiemu i w celu przyłączenia się do ruchu rewolucyjnego usposabiał się w piki, kosy albo broń lub też w ich posiadaniu dostrzeżonym został... Chłopi kiwali znacząco głowami. Nie puścili pary z gęby, ale swoje myśleli. Takie pismo dużo mówi. Sabała drapał się po głowie. I on nadleciał z Kościeliska, gdy ogłoszono o czytaniu rozporządzenia; właśnie siedział w domu, bo był czas orki. - Juz źle ś nimi. Kie sie do spółki dwa cysorze wzieni, to widać im słabo. A s nami tyz niedobrze. Kie juz ni mozes nic na Nojaśniyjsego Pana pedzieć, bobyś do dziury sie dostoł albo i hnet wisioł, to sie patrzy jacy pociłutku w krzokach co do sobie przykląć, haj. Juz wolności ni ma, kie ci nie wolno cysorza okląć, cheba telo, co se w nuku pomyślis. Z Hamrów przyszła między górali wieść, zapewne przez tamtejszych hutników kolportowana: - W Czechach zabronili nosić czapeczki czerwone, kokardki i wstążki. Zamykają do aresztu każdego, co by wyszedł z laską okutą, niby że to broń rewolucyjna. W Łopusznej pan Leon Tetmajer otrzymał był właśnie z Nowego Targu pocztą najświeższy numer gazety krakowskiej "Czas", która przed półrokiem zaczęła się była ukazywać. Szlachcic głosem trzęsącym się z oburzenia czyta zebranej w jadalni rodzinie (i panu Krobickiemu, specjalnie po to przybyłemu z Harklowej) fragment artykułu "Czasu", przedrukowanego dosłownie z rosyjskiego dziennika, wychodzącego w Petersburgu: -"Poruszenie nie jest teraz właściwie węgierskie, ale się stało w połowie polskim. Służy za podstawę rokoszowi daleko obszerniejszemu, daleko wyżej sięgającemu, który dąży do zbuntowania wszystkich krajów dawnej Polski i do ponowienia dla nas wszystkich klęsk i okropności z roku 1831. Obóz madziarski został zbiegowiskiem szczątków emigracji polskiej, tych żołdaków anarchii, których widzimy po wszystkich krajach, w służbie wszystkich buntów, w głębi wszystkich spisków mających za cel obalenie zasadniczych podstaw społeczności, ażeby je zastąpić krwawymi marzeniami najohydniejszej demagogii. Jakież są ich zamiary? Zależą one na tym, iżby przenieść teatr powstania do Galicji, a przez odbicie i do naszych prowincyj polskich. Knowania ich już w Galicji i Krakowie przyjęły". Dziedzic Łopuszański popatrzył po zebranych, jakby oczekując ich reakcji, a nie doczekawszy się jej, załamał ręce. - I tak pisze gazeta, która się mieni polską! Powtarza
moskiewskie oskarżenia na znak, że się z nimi godzi! Toż to policzek dla narodowego sumienia! Zatrzęsło się ze zgrozy i oburzenia serce powstańca-belwederczyka, który w Goszczyńskim i Mickiewiczu widział świętych, a walkę o wolność uważał za najdroższą sprawę honoru Polaka. Ten sam artykuł "Czasu przeczytał uważnie dziekan nowotarski, ksiądz Bryniarski, z pewną niechęcią, lecz bez oburzenia, po czym wystosował nowe listy poufne do proboszczów swojego okręgu, polecając wzmożenie specjalnych modłów dla uspokojenia umysłów i serc. Granica Tatr i Karpat była nadal niespokojna. Trwał po wsiach nieustanny konspiracyjny werbunek do powstańców węgierskich. Urzędnicy cyrkularni jeździli z rekwizycjami po wsiach. Grabiło bez pardonu przechodzące wojsko. Zakopane uchowało się jakoś przed niepożądanymi wizytami. Kto by tu czego szukał i co by znalazł na tym bezdrożu? Wieś położona w ślepym zaułku, pod ścianą gór, bez wyjścia. Zresztą nie było się tu bezpiecznie zapuszczać, pamiętano niedawny czterdziesty szósty rok. Kraj ten miał opinię dzikiego. Komisarz czy urzędnicy przybywali tu zawsze w zbrojnej eskorcie. żaden cesarz na miłość górali rachować nie może, skoro im odebrał królewszczyznę. A instynkt wolności mieli we krwi. Lepiej więc będzie nie pokazywać się tutaj. Noc była wysklepiona, głębokogranatowa. Zośka uklękła gołym kolanem na polanie, objęła całą ręką oset, przytuliła kłujące listki, zgarniając je dłonią w jedno i wyrywała go z ziemi. Był to dziewięćsił, oset przepięknej formy, ścielący się nisko w trawie, w kształcie promienistej gwiazdy, najpopularniejszy wzór zdobniczy na góralszczyźnie; inaczej dziewięciornik albo jeszcze inaczej dziewięćźrzał. Igiełki kłuły rękę nielitościwie; dziewczyna, nieczuła na ból, wytargiwała roślinę z korzeniem, powtarzając staroświecką formułę: - Dziewięćźrzale, rwę cię śmiale pięcią palcy, szóstą dłonią, niech się za mną chłopcy gonią. Czterokrotnie powtórzyła zaklęcie, zanim korzonek puścił. Podniosła się z klęczek, poczęła obrywać listki, powtarzając raz jeszcze magiczną formułkę zakochanych. Aż został jej w ręce sam kwiat okrągły, obsypany delikatnymi kosmykami jak puchem. Ileż dziewcząt dziś zrywa ten oset z najgłębszym marzeniem w sercach! Dziś noc świętojańska, naJkrótsza noc w roku, noc zaklęć i czarów. Świeżo skoszone siano pachnie z okolicznych polan. Słychać śpiew młodzieży spod lasu. Wysoko bucha płomień ogniska. Ta noc jest stworzona do miłości. Co roku ponawiają się w tej wsi świętojańskie obrzędy. Zośka położyła się w ciepłej, kwiecistej trawie, lekko nawiedzonej rosą. Wpatrzyła się w trzyćwierciowy księżyc, oddała się marzeniom. Wszystkie dziewczęta wychodzą dziś z domu na noc, na noc sobótki. Na nizinach młodzież rwie paproć, szukając w niej złotego kwiatu
szczęścia. Tu szczęście chowa się w dziewięćsile. Zośka dzisiaj nie uśnie. Kto przyjdzie do niej tej nocy? Niedaleko stąd tańczą i śpiewaią przy płonącej watrze. Słychać starą piosenkę robotników i żołnierzy odchodzących z gór: Żegnał góral swą góralkę, gdy szedł w kraj daleki: Bywaj zdrowa, moja luba, kochaj mnie na wieki. Dziewczyna mrużyła oczy. Ach, obudzić się z czyimiś ustami na swoich ustach, poczuć przy sobie przyjemną obecność mężczyzny! Czy tu ją kto znajdzie? Dzikość nieokiełznana wyzwala się w krzykach parobków, w piskach dziewcząt. Tu nie ma ojców ani matek, to jest zabawa młodych, obowiązkowy obrzęd letni, święto sobótki. Tu nie ma księdza jegomościa, nikt nie będzie ich upominał, ostrzegał, straszył grzechem i piekłem. Ciepły dech niesie się od wierchów. Nie ona jedna tu leżała w dali od ogniska, w samotności czekając na swojego chłopca. Kto nim będzie? Ale ona jedna, jedyna, dumna, nie zdradziła głosem swojej obecności. Znajdzie ją ten, który będzie szukał. Inne już anonsują się śpiewem, wabiąc ku sobie parobków. Oto Rejka Gronikowska. Zośka poznaje z nienawiścią jej głos, wysoki, drżący jak trele ptaka. Popod las chodnicek, poza las drózecka, kochojcie mie, chłopcy, bo jo kochanecka. Głos zawodził w czystym powietrzu nocy, czuć w nim było tęsknotę i zalotność. W krzyku ogólnym i śpiewie przy watrze nikt jakoś nie zwrócił uwagi na zew dziewczyny. Powtórzyła go: W moim ogródecku rośnie ino oset, o raty, przeraty, kaz mój chłopiec posed' Nikt się nie nabliżył do Rejki. Za to z przeciwnej strony od smreczków nadleciał niski, przymglony namiętnością śpiew: Ej, bójcie sie, chłopcy, w rąbanisku węza, ale mie kochojcie, bo jo ni mom męza. I zaraz nastąpiła druga zwrotka: Cóz byk ci pedżiała, kiedy cie nie widzem, a kie cie uwidzem, pedzieć ci sie wstydzem. Czyjże to głos? Zośka rozpamiętywała go w złości; nie umiała znaleźć dlań właściwych ust. To chyba będzie Salka
Słodyczka. Tak, to ona, na pewno. Ma niski, donośny głos, przyjemny w brzmieniu. ładna dziewczyna. Tamtej zimy u Chyca przędły razem wieczorami. Wzięła ją uparta, zapiekła złość do tej smagłej, miedzianowłosej, szerokopierśnej dziewki. Teraz słyszy jej śmiech, a śmiech ten nakrywa męskie pohukiwanie. Ku tobie, dziywcyno, dziywcyno, ku tobie, spodobała mi sie gębusia u tobie. To jest głos Tomka Zycha. On jest najśmielszy ze wszystkich. Więc już znalazł swoją Salkę. I jego Zośka znienawidziła za to, że wybrał tamtą. Wszystkie. dziewczyny znajdą tej nocy chłopców, tylko Zośka nie. Nie będzie śpiewać, nie weźmie udziału w nocnym przetargu miłosnym. Leży w trawie, wdychając woń siana, piersiami stromymi zwrócona do księżyca. Ten, którego śpiewem chciałaby zwabić, jest nieobecny. Wspominała go z goryczą; zaśpiewałaby mu i teraz, tak jak tamtej jesieni: Mos wysokie poiórko, nie chojdze haw do nos u nos nisko izba, to se go połomos. Chłopca już nie ma. Poszedł na roboty do Szmeksu i tam pozostał. Dowiedziała się, że się ożenił i ma sute gospodarstwo w Liptowie. Niechże ją znajdzie w ciemności nocy ten, kto jej będzie szukał. Pozostanie tu w cichej, dumnej samotności; może szczęście będzie dziełem przypadku? Wszystkie kobiety o tym myślą, wszystkie o tym marzą. Tylko że jedne wyzywają los; drugie go oczekują. Dziś się pokocha, jutro się zapomni. Szczęśliwe te, u których noc dzisiejsza przedłuży się w trwałej miłości. Ale i tamte szczęśliwe, że znajdą chwile radości i pocieszenia, że nie ominie ich dzikość i szał świętojańskiej nocy. Co pewien czas któraś odpryskiwała z chłopcem w ciemność i w gąszcz. Niektóre, swobodne, wyskały głośno, oznajmiając swoją gotowość. Tylko Zośka leżała w trawie z sercem ciemnym, zaciętymi ustami, milcząca i gorąca. Któryż juhas natknie się na nią? Od ogniska szedł śpiew nieletnich chłopców, przyszłych honielników, którzy zajmowali się utrzymywaniem ognia. śpiywojcie, śpiywojcie, pastyrki, na hali, jaz sie wom na głowy Giewontek zawali. Parobcy rozeszli się po lesie i po polanie. Noc jest krótka, miłość jeszcze krótsza. Młodzież kołowała pomiędzy sobą, nawiedzając się wzajemnie w ciemności jak ptaki po gałęziach. Zośka leżała z rękami podwimiętymi pod głowę, z oczyma ku gwiazdom. Jeśli do niej nikt dziś nie przyjdzie, to będzie znaczyć, że miłość dla niej umarła. Nikogo ku sobie nie zawoła, choć rozpoznaje znajome głosy męskie. Od lasu szedł zmęczony podwójny śpiew, w którym wyławia z nienawiścią
wysoki, drżący głos Gronikowskiej Rejki. Już znalazła sobie towarzysza! Matusiu, matusziu, dobrze nom tu razem, jako dwom jedlickom w grocie pod Upłazem. Trwała noc świętojańska, noc młodej krwi, wywikłana z odległych, pogańskich obrzędów, zaludniona krzykami i śpiewami. Zośka wdychała woń siana, wsłuchując się w rozpierzchnięty zgiełk zabawy, ale nadsłuchując w tym wszystkim odrębnej nuty własnego serca, tajemniczego szeptu myśli. Czy tak się czeka na szczęście? Czy tak się znajduje miłość? Maciej Bachleda nie mógł usnąć tej nocy na Groniku. Noc była parna, duszno w izbie, ciepłej od kolacji, nie znającej otwieranych okien. Przewracał się z boku na bok. Rzekł do żony: - Matka, idź no poźryj, cy ka łyzka w gorku na noc lezy nie wyjęto, bo nieporada spać. Taki śmieszny, ciemny przesąd istniał we wsi. Nie wiedział ojciec ani matka, że ich najstarszej córki nie było w szopie, gdzie zawsze latem sypiała na sianie. Młodzież gromadnie bawiła się na Wilczniku w noc świętojańską; obchodziła swoją doroczną sobótkę. Lato znowu mokre. Ciężko wyredykały się owce i krowy na hale. Nie wiadomo już, gdzie bydłu bezpieczniej : czy we wsi, czy na halach. Poszło dwa razy więcej juhasów niż zwykle do pilnowania. Wzięto ze sobą broń myśliwską, choć rozporządzenie komisarza groziło sądem wojennym za to. Kto by się przejmował ukazami? Bachleda bał się o swoje cztery owieczki, które się pasły w Miętusiej, ktoś nabajał bowiem, że na Pysznej pojawiła się uzbrojona banda dezerterów, która rabuje żywe mięso po halach. Jak grom uderzyła w ludzi wiadomość: w roli olczańskiej, zwanej Burdelem, zbójnicy napadli na dom Anny, wdowy po Jakubie Garalewskim, złupili go, okrutnie zabili ją i jej drugiego męża. Jako podejrzanych ujęto trzech parobków z Cichego, którzy poprzedniego wieczora pili w hamerskiej karczmie, lecz nie udowodniono im niczego. Niemniej przewieziono ich na Wiśnicz. Ksiądz Stolarczyk miał z tej okazji wstrząsające kazanie, baby płakały na cały głos w kościele. Homolacz obniżył stawkę furmanom za wożenie rudy do Hamrów i zakazał góralom korzystać z niektórych polan, albowiem sprzedawał siano dla wojska po wyższych cenach. Sabała zabił niedźwiedzia w borze Koprowej, grubą sztukę. Osobno sprzedał skórę, osobno sadło, osobno mięso. Był to jego dwunasty niedźwiedź ubity w pojedynkę, bo nie rachował tych, których postrzelił lub upolował do spółki. Nie dawniej jak w roku ubiegłym naszedł niedźwiedzicę z dwoma małymi w wołoszynie, strzelił, kula się nieco uniżyła, przebiła płuca. Niedźwiedzica, wbrew zwyczajowi matek, które rzucają się na strzelca, pojechała w las z bekiem. świadomy grozy, jaką daje zranienie matki,
odczekał kilka godzin, po czym ruszył na poszukiwanie. Szukał, trochę farbowała, po czym stracił ślad i dał za wygraną. Niedźwiedzica tymczasem szła i kopała sobie doły na zdechnięcie. Małe nie opuszczały jej do śmierci. Układała się w dole, ból ją podrywał, lizała się po ranie, wyłaziła z dołu, szła dalej. Piętnaście dołów sobie wykopała, aż w szesnastym na drugi dzień zdechła. Małe dopadły matki i ssały zdechłą, aż się zapieniły. Dopiero gdy zmiarkowały, że z matki już nieżywe ścierwo, poszły w Hlińską Dolinę, skąd przyszły. I tam, choć młodejeszcze, lecz instynktem mądre, wykopały sobie gawrę pod wykrotem i ułożyły się w niej do spania na zimę. Zaś ścierwo niedźwiedzicy, odstrzelonej od dzieci, znaleźli owczarze za miesiąc, potargane przez kuny, lisy, gawrony. Pozostały tylko kudły, kości i masa robactwa. W tydzień po epizodzie z niedźwiedziem była u Sablika rewizja z zakopiańskiego dworu, bo leśniczy Helig zdał go, że trzebi pańskie lasy ze zwierzyny stanowiącej własność Homolacza. Hajducy przetrząsnęli nawet siano na szopie, nie znaleźli ani jednego kapślika, nie mówiąc już o strzelbach. Po rewizji Sabała poszedł najspokojniej do karczmy na Kiry. Pił tam u szynkarza Mosera na kredyt, właściwie na rachunek niedźwiedzia, którym obiecał żydowi spłacić zaległości. Kiedy już góral wyżłopał z górą cztery litry bez pieniędzy, a Moser dowiedział się, że kłusownik sprzedał skórę niedźwiedzia w Czarnym Dunajcu, sadło zaś po ludziach we wsi, wzięła go złość na niesłownego myśliwca. Żyd robił sobie smak na niedźwiedzia, a Sabała strugał wariata z żyda. Wobec czego odmówił tym razem wódki Sabale. - Dydzeście wycerpoł bez mała garniec gorzołki od Nowego Roku. Jakoz se to rachujecie? - postawił się groźnie karczmarz. - Ka mój niedźwiedż? - W Hliński Dolinie, idze se go weź - odpowiedział mu ze złością Sabała i począł kopać po kieszeniach portek. Wysupłał dudki, położył na szynkwasie. - A teroz mi nalij półkwaterek. W lipcu przypadł śnieg, który okurzył zielony jeszcze owies. Po przetajaniu nastąpiły pluty i zimne mgły. Przebąkiwano, że bacowie wrócą z hal. W sierpniu - był to fatalny rok dla Sabały hajducy z Hamrów wyprowadzili mu ostatnią krowę na sprzedaż z tytułu zaległości podatkowych do dworu. Sabała, nie tracąc rezonu, usiadł przy drodze i grał na gęślikach, aby bydlęciu było wesoło opuszczać zagrodę. - Juzek ślebodny - chwalił się później w karczmie na Kirach: Krowicke mi wzieni na zimowisko. Bedom kole niyj chodzić, zezre coś lepsego nizeli u mnie bo hań przecie dworskie zarcie. Chudobina markociła sie, kie jiyj przisło opuścić sope, alek jiyj przygroł orawskiego, coby nie mrecała, coby jiyj nie beło smutno, haj. - Aleście zaś cheba nie dali porwoza za bydlęciem ze stajni? Boby się wom nie darzyło dóma.
- No iści zek nie doł! Obycoj starodawny trza usanować. Zaś mieli swój porwózek, to jom niym obłapieli za syje i wywiedli ze stainie. Za co pił Sabała, gdy nie miał pieniędzy? A rzadko kiedy był w ich posiadaniu. Gdy mu się nagodziły czasem, wydawał je prędko, dlatego ostatnio dawał żonie, bo gospodarzyła nimi lepiej. - Ty wartko mijos dudki - napominała go tonem wyrzutu. Nie dawał jej oczywiście wszystkiego, zawsze coś dla siebie zostawił. Pił, gdy miał za co i gdy nie miał za co. Karczma była miejscem jego stałych posiadów, spotkałeś go tam o każdej porze. Rozkrzykiwał, rezonował, grał, śpiewał, dowcipkował. Znał rozmaite sztuki wyciągania gorzałki z ludzi. Gdy już miał dość siedzenia na Kirach, zabierał się ku kościołowi, tam był ruch większy, świat ciekawszy, ludzi więcej, a Sabała był zżyty z ludźmi. Znowu zasiadał na ławie u Stattera, czekając, aż mu ktoś postawi słupek wódki. Czasem zlitował się szynkarz albo szynkarka, lubili go, za to zagrał i zaśpiewał. Czasem kompan mu zafundował, Mateja czy Jafur, u nich miał poczęstunek pewny, a czasem przesiedział i na sucho, dla samego towarzystwa, opowiadając cuda zebranym. Słuchali go radzi. Kobiety znały jego nałóg, że był nicpotem, obgadywały go złośliwie, krytykując jego gazdostwo. - Rzyć goło, a gorzołki woło. Nawet była to prawda dosłowna, bo miał podarte portki w kompromitującym miejscu. Sierpień był mało co lepszy od lipca. Zośka Bachledzianka poszła na jarmark do Białki. Niosła płótno i przędzę do sprzedania, także trochę siemienia lnianego; towar swój i powierzony przez sąsiadki. Zawsze się coś na tym zarobi. Szła przez Bukowinę wśród dużych lasów. Było jej gorąco, jakoś ciężko, mimo, że nie niosła wiele. Nie chciała się w domu przyznać do słabości, cierpi tak od kilku dobrych tygodni.a Rada przebywała w polu, pracując, bo wtedy zapominała o dolegliwościach ciała. Chwytały ją mdłości, częste wymioty. Tak, to chyba będzie to, o czym dziewczęta mówią sobie szeptem. i z przerażeniem. - Nie inacy. Cięzki cas - uświadamiała sobie ze zgrozą. Tak na Podhalu określa się ciążę. Zaprawdę - ciężki czas. Piła zioła, wszystkie, jakie jej były wiadome, pomocne ku zgubieniu płodu. Bez skutku. Pije je dotąd. Co będzie, kiedy się tego nie da zgubić? Gdy się w domu dowiedzą? Jak wyznać im straszną prawdę? Była u Uherki, starej kobiety, która znała wyborowe zioła, wzmocnione czarami. Za jej poradą brała kąpiel w gorącej wodżie, zakwaszonej głębiami kapusty. Okadzała się dymem z szyszek kosodrzewiny. Piła wywar z głuchej pokrzywy białej. Piła spreparowane przez znachorkę krople maciczne, niezawodne podobno na spędzenie płodu; był to zwykły ekstrakt z macierzanki, rumianku, mięty i modrzewiowych szpil;
miał rzekomo powodować kurcze wewnętrzne. Ale zioła Uherki nie pomogły, natura trwała przy swoim. Ze ściśniętym sercem słuchała Zośka kazania w kościele. Ksiądz grzmiał: - Nie wierzcie w żadne czary. To grzech. Przepędźcie precz baby, które rozgłaszają zabobony, które was odciągają od naszego świętego kościoła. Jeden jest Bóg i najwyższa nauka Jego. To jakby przeciwko Uherce wyraźnie mówiono. Poszła do niej drugi raz. Przyjęła ją w komorze o malutkim, zakratowanym okienku; zgarbiona, o twarzy kościstej, rysach grubych, o głosie skrzeczącym, chrapliwym. - Znacie może jakie zaklęcie, które na to pomoże? Bo ziele mi nie pomogło. Albo jakie silniejsze czary. - Idź do Jegomościa, on Boga swojego pośle tobie na ratunek. Więc musi już być tak źle, że znachorka odsyła do księdza! Kto jej udzieli rady w dziewczyńskim zmartwieniu? Ksiądz jest powiernikiem wszystkich zakopian. Jemu odkryje swą tajemnicę, on jest od duszy zbawienia. Przed nim się wypłacze, jemu zaufa. Zdejmie dumę z karku. Pójdzie do księdza jegomości. Górale mają niezbyt surowe obyczaje, gdy chodzi o współżycie obu płci. Może tak ich wychowało życie pasterskie w halach, gdzie młodzież żyje tygodniami wśród lasów i gór, bez kontroli starszych, w warunkach dużej swobody, prawie w bezczynności. Dziewczęta są śmiałe i zalotne, nie widzą żadnej szpetoty w przedwczesnej utracie niewinności. A i mężczyzna nie jest bardzo zazdrosny i nie wymaga od żony ścisłej niepokalaności. Dopiero kiedy dziewczynie przydarzy się urodzić dziecko nieślubne, wtedy inne, które uniknęły tego, oraz stare baby zgodnie wytykają ją ze zgorszeniem palcami. Lecz i teraz jeszcze taka dziewczyna nie jest do pogardzenia. Dziewka góralska, mająca kilkoro dzieci na boku, może być pewna dobrego zamążpójścia, bo wnosi żywy kapitał kilku par rąk do pracy. Maciej Bachleda obchodził właśnie swoje pola opatrując owies. Skowronki wisiały w powietrzu, dzwoniąc, po jesionach polatywały żółciutkie trznadle i czarne drozdy; nic nadzwyczajnego, to ptasi obowiązek. Słońce niby świeciło ale jak? Owiesek jakoś nie dojrzewał, odbijało się w jego urodzie płone, niewydarzone lato. Czujne oko gospodarza lustrowało łan. Jedne źdźbła wybujały, drugie trzymały się ziemi, siwe, rzadkie; ani nie młode; ani nie stare. Jedne kłosy wyrosły jakieś białawe, drugie dopiero się kłoszą, ale wykłosić się nie mogą i nigdy z łodygi nie wyjdą. Ujął kłos w palce, dotknął ziarna twardymi, a przecież czułymi opuszkami palców. Powiedział do siebie w głos: - Ono juz nie zeźre, ni mo dusy nijakiyj. U Chyca też powiadali, że owies już więcej nie dojrzeje, choćby słońce nie wiadomo jak paliło, bo kiedy się kiścił,
przymroziło go i domoczyło. Gdy się w nim trochę źdźbła podniosą, trzeba go będzie skosić i zerżnąć na sieczkę bez młócenia. I to prędko, bo jak się zwali którejś. nocy śnieg, to przysypie i niedobitki. We krwi topiono węgierskie powstanie. Milkła święta pieśń rewolucji: Lajosz Koszut pułki wiedzie, wstań, Madziarze, walcz za kraj. Setki bojowników śpiewają tę pieśń pod szubienicą, pod lufami egzekucyjnych plutonów. Giną najlepsi synowie madziarskiego narodu w więzieniach austriackich katów. Płacze Cisa, ojczysta rzeka, czerwona od krwi węgierskich bohaterów. W Zakopanem ziarno kłosa nie dogoniło. Ksiądz Stolarczyk intonował co dzień po mszy porannej: Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny. Deszcz nie przestawał padać. Waliły na wieś, rzygały wezbraną wodą żółte, spienione potoki od gór: Bystry, Chyców, Foluszowy, Biały, Czarny, Gąsienicowy, Capowski, Myszkowiec, Żywczański, Strążyski, z Za Bramki. W niedzielę po sumie proboszcz nauczył wiernych pieśni Królu boży Abrahama, która miała wyprosić u Boga pogodę. Baby zanosiły się płaczliwie: Królu boży Abrahama, W Tobie moc i dobroć sama. Wejrzyj na to ludzkie plemię, Ześlij pogodę na ziemię. Ale pogoda upragniona nie następowała. Zimne mgły zawlekały góry na całe dnie, zniżając się aż do pasa regli. Dzień w dzień - mokwa. - A co tam dopiero na halach, Boże miłosierny! Jak żyje nasz dobytek? Martwili się słusznie. Na hali rankiem sypała kurniawa, w południe zacinała mokra siekawica, po południu zaś drobna nieprzerwana lejba. Owce chorują, kilka już zdechło. Trzeba wracać do domu. Ale w domu czeka je głód. Może się słota cofnie, ustąpi, powietrze się ociepli? Patrzyli z nadzieją na kąt orawski, na górę Osobitę, i ci na hali, i ci we wsi wzdychając: - O dajże to, śliczny Jezus! W następną niedzielę wyszedł ksiądz Stolarczyk na ambonę, schody zatrzeszczały ciężko pod zwalistą postacią. Stanął na kazalnicy, która sięgała mu bioder, rozkrzyżował ręce i zawołał: - Cemu jo, plebon zokopiański, musem oglądać ten niescęsny widok? Cemu wos korze Bóg wszekmocny za grzychy? Cemuście obrazili Króla Niebieskiego, ze pusco na wos wiatry i noremnice, grady i kurniawe? Cyście nie mogli sie modlić, kie cas beł? Przeciek wom odkazowoł: Proście Boga o łaske, coby sie
zaś nie przebrała miarka wasyk grzychów. Nie tobie, cłeku, znać, co Bóg ukfaluje w niebie; i janioły tego nie wiedzom. Jaco se wiydz jedno: Ponbóg jes sprawiedliwy. On haw musi mieć cosi naprociw wom, ze wos korze wselinijakimi dopustami. Krzize idom na nos od Pana Boga spuiscane, a to na to, cobyś ciyrpioł, cłowieku, i ciyrpieniem na dusne zbawienie zarobieł. Cyk wom nie odkazowoł przikazania boskie chronić? Cyk wom nie mówieł rozpusty poniechać? Pijaństwa sie wyrzec? Ciy fto do ślubowania od wódki przyiseł, kiek wos wołoł? Ani jednego chłopa nie uświadcył przi łontorzu. O Matko Miłosierdzia! Jezu Nojświętsy, co lo nos męke krziza wycierpiołeś! Wyproście nom u ojca łaske i lutoś! Niek nos korze, bo my winowaci, jacy niek nom ziywot wiecny zabeśpiecy w niebie. Kaznodzieja uderzył raz, drugi raz pięścią w obramienie ambony, ściany modrzewiowe dudniły od jego głosu. Wszyscy nie odrywali oczu od ogromnej postaci kapłana ciskającego gromy z ambony. Któż to stoi pod ścianą, wprasowany w tłum chłopów. Sam nie chłop, ubrany po pańsku, w krótkim podróżnym surducie, twarz myśląca, poważna, o jasnych oczach ogorzała, dziwnie młoda. Włosy bujne, koloru złotego, postać rosła, smukła. Kim jest młody człowiek? Może nowym oficjalistą z Hamrów? Urzędnikiem z Nowego Targu? Praktykantem dworskim od pana Uznańskiego? Na pewno jest nietutejszy, jego miejsce byłoby raczej obok ławy kolatorskiej, bliżej ołtarza. Młody przybysz wpatrzył się z ciekawością i wsłuchał w każącego proboszcza, który omiatał wzrokiem ciżbę wiernych. - Módlcie się do Boga o śmiełowanie, o przebłaganie, o pomoc, o łaske, o cud! świat cały krwiom się obliwo, ogień pustosy miasta, chłopy mrom po wsiak z głodu, ludzie strzylajom do ludzi, powietrze morowe po krajak, sićkie moce piekła ozpętane. A wy myślicie, że Ponbóg to będzie ciyrpioł? Ojca świentego wygnali, musi sie het poniywiyrać, ludzko złoś rence na namiestnika boskiego podnosi. I jakoz to myślicie, ze to przez pomsty ostanie? kie ludzie niezgodni takom zawieruche po świecie, taki mąt oznosom, to Bóg im to rod będzie widzioł? A wy se wiydzcie, ze ten głód, ze ten mór, ze ten grad, ze ten dysc, ze ten ogień, ze ta kurniawa - to bic boski. I bic ten bedzie wos proł cięgiem, dzień w dzień, noc w noc, nie bedziecie mieli przed nim nigdzie ucieknienia. Bo przed Panem Boge nika się nie skryjes, chojbyś wloz do świstacy dziury. I tak bedzie potela, pokiel się ku Bogu nie nawrócicie. Słysycie, jako świscy bic boski nad głowami? Wstrzymał głos na chwilę, wszystkim dech zaparło w piersiach, nadsłuchiwali świstu bata wznoszącego się od plebańskich słów. Nic nie usłyszeli, niebo nad kościołem wisiało ponure, martwe, nieczułe, ciemne, zachmurzone. Ale w ich umysłach i sercach śmigał bat zemsty boskiej. - Tak wos bedzie bić kara bosko, telo wos bedzie młócić bez przestanku, jżze się ku Bogu wrócicie. Boście ś Niego powstali i mus wom do Niego wrócić. Proście Go o smiełowanie
na kolanak. Potoczył groźnie wzrokiem po tłumie - głowa koło głowy wpatrzone weń z uniesieniem - i powtórzył z naciskiem, jakby głosem komendy: - Na kolanak! Zrozumieli to, runęli na klęczki, aż huk się zrobił w drewnianym kościółku. - Na kolanak prośmy Boga wszekmogącego, w Trójcy Świenty jedynego, Jezusa nojlitościwsego, na krzizu za nase winy umenconego, Panne Nojświentsom, Matke Miłosierdzia, aby od nos odwróciła kare i zagłade. Wyciągnął znów ręce ku oknu. - Jezu nojsłodsy, co rządzis chmurami, juz przepuś tyj ziemi, juz jom nie bij śnige, nie pier wiatre, nie tnij dysce! Chmury, coście na suzbie u Króla niebieskiego som, ozlećcie się! Matko nojmilejsa! Niegze słonecko wyńdzie nad góry i zaświyci cieplutko nad nasymi polami, dómami, nasym statkiem, nad całom dziedzinom! Niek się nom dobrze pasom owiecki w holak i dolinak, niek nom siano rośnie na polanak, niek nom nie wyginie siacie, niek nom grule nie zgnijom, Jezu nomilsy! Przi Tobie fcemy być, Ciebie wyznawać, Tobie suzyć. Bydź i Ty s nami teroz, zawdy, w godzinie śmierzci i po wse casy na wiek wieków... - Amen - odpowiedział mu chórem zgromadzony tłum. Było chyba coś z dawnego pogaństwa w tym obrzędzie. Góralki płakały głośno, patrząc na olbrzymiego czarnoksiężnika wzywającego rytmicznie wszystkie siły nieba i ziemi na pomoc ludziom. Nabożeństwo się skończyło, ludzie opuszczali kościół. Wśród nielicznych powolniejszych i pobożniejszych pozostawał jeszcze pod ścianą przybysz w surducie. Widać po nim, że jest zdrożony, pewnie po jakiejś podróży. Zamyślił się spoglądając na ambonę; jakby jeszcze widział na niej wielkoluda w komży zaklinającego chmury imieniem Boga. Jak to mówił proboszcz? Dlaczego jest bieda, deszcze, wichry, grady? Bo ludzie są grzeszni, Bóg karze ich za grzechy. Jakież grzechy mają ci górale? Ksiądz wzywał ich: Na kolana! Módlcie się do groźnego Boga deszczów o przebłaganie. A oczy wiernych, wpatrzone w kaznodzieję, mówiły: Krowy nam zdychają, owce beczą na zdechnięciu, owies poprzerastał na polu, ludzie mrą z głodu, ale o ludzi mniejsza. Co z naszą gadziną? To całe nasze żywobycie. Zamyślił się. Jak bije tych ludzi przyroda! Czy nie potrafią sobie życia poprawić? Kiedyż człowiek stanie się rozumniejszy, światlejszy? Po raz pierwszy gość nasz usłyszał kapłana mówiącego kazanie gwarą góralską. Jakiż to wspaniały język! Mocny a prosty. Czy to nie język Kochanowskiego? Jakie skarby nieznane chowa w sobie mowa góralska! A co za lud! Nie znał go dotychczas, nie był tu nigdy. Twarze pociągłe, o ostrych rysach, orlich nosach, włosy chłopów ciemne, namaszczone masłem, wydające niemożliwy smród, rozsypane strugą na ramiona nadawały im niecodzienną powagę i
dostojeństwo. A ubiór, który tak nadzwyczajnie podkreśla ich śmigłość i sprężystość! Pozostawmy naszego przybysza w spokoju. Znalazł się tu po drodze, a przybył potajemnie, pod zmienionym nazwiskiem. Gdyby go ujęto na Węgrzech, skąd właśnie wraca, spotkałaby go śmierć w egzekucji wojskowej. Gdyby go tu, w Galicji, schwytano i zidentyfikowano, czekałoby go długoletnie zesłanie na Sybir. Jest Polakiem, poddanym carskim. Przeszedł co dopiero przez Tatry opuściwszy powstanie węgierskie, które chyli się ku tragicznemu końcowi. Walczył jako lekarz-ochotnik w ambulansie polowym rewolucyjnej armii węgierskiej Koszuta. wraca do Warszawy i dlatego wybrał drogę przez tatrzańskie przełęcze, bezpieczne od szlaków rosyjskiego przechodu. Ma lat dwadzieścia osiem. Nazwisko prawdziwe: doktor Tytus Chałubiński. Lekarz-powstaniec szedł z przewodnikiem słowackim od Ważca przez Podbańską i Tomanową. Tu, na przełęczy, przejął go przewodnik polski, Jan Sabała, i doprowadził do wsi Zakopane. Sabale to nie nowina, już drugi rok się tym bawi. Cokolwiek się w Tatrach dzieje, to Sabałowa dziedzina. Przy gospodarstwie go nie ma, ale tu - jest. Nim tajemniczy uciekinier zstąpił w dół z Tomanowej, patrzył przez długą chwilę jak urzeczony na łańcuch Wysokich Tatr, wynoszących w niebo swe potężne wierchy. Oglądał w zachwyceniu czarną rzeźbę granitowywch skał, języki śniegów, przepaście kotłów, głęboko wciętą zieleń dolin, poszarpane grzebienie grani. I mnogość ciemnozielonych lasów. Nie spotykane, przejmujące piękno tej krainy targnęło jego wnętrzem w sposób niezatarty a silny, przeszyło go gwałtownie jak iskra. Wszystko, co wielkie, dzieje się na górze, pomyślał. Na dnie nie ma światła. A w każdym razie zapala się później niż na wierzchołkach. Wszedł oto na ścieżkę gór, która przyciąga wysokie umysły: zstępował z niej, zraniony dogłębnie i do końca życia tym urokliwym widokiem. Po południu odjechał wózkiem Guta do Nowego Targu. Za plecami oddalała się odeń ściana gór. Odwracał się ku niej ciągle, jakby utwierdzając ją sobie w pamięci. Po raz ostatni pożegnał ją wzrokiem ze stoków Lubonia, już siniejącą we mgle. Zjeżdżał ku Myślenicom, porażony olśniewającą wizją Tatr i góralszczyzny. Jeszcze tu wróci. - Jo do księdza Jegomości. Wsuneła się nieśmiało, zamknął za nią drzwi. nie dziwił się niczemu. Miał tu już najrozmaitszych gości, odkąd zamieszkał na swojej plebanii. Stała przy samych drzwiach, wiejskim zwyczajem czekając, aż ją zaprosi. Usiadł za stołem patrząc w nią wnikliwie. - Zośka od Bachledy, tak? Z Gronika - rozpoznawał ją Znał wszystkich swoich parafian. - Tak. - Siednij se - rozkazał tonem ostrym, który mu był właściwy, szczególnie w odniesieniu do kobiet. Usłuchała.
- Po coś przyszła? - utkwił wzrok w jej oczach. Nie wytrzymała spojrzenia. Rozpłakała się. Od płaczu zawsze najlepiej zacząć, kiedy się nie wie, jak zacząć. To niezawodny środek u kobiet. Odczekał wybuch łez, pewnie to nie pierwsza, co przed nim płacze. Przewiercił ją złym, surowym, sędziowskim spojrzeniem, aż ją zamroziło, i rzekł oschle: - Ranyjsi dysc a babski płac, to na jedno wyńdzie. A teroz do rzecy. Co cie gniecie w nuku? Poli cie co? Mos co na sumieniu? - Mom. - Co? - Grzych. - My siyćka grzyśni. Jakiz to grzych? Mówiła z pół godziny, proboszcz patrzył na nią cały czas twardym wzrokiem. - W ocy mi patrz - napomimał. Od tego wzroku sama jak gdyby zhardziała, nabierała godności, zacięła się w swojej dumie. - Nie bedem gubić dziecka, jako robiajom inne. Co óno winowate? Niek mom wstyd za kare: bęsia, najduka, nobytnika. Takim mianem określano w Zakopanem nieślubne dzieci. Oskarżała się z zapiekłym bólem, nie było w niej nic udanego. Obwiniała się może nawet bardziej, niż na to zasługiwała. - Fto to jes? - Ón sie nie rachuje. Nie worce wasyj gemby, Jegomoś, wasyk usów, coby go spominać. - Jakoz to? Musem wiedzieć. - Zabijcie mie, nie powiym. Bóg hań bedzie wiedzioł podniosła wzrok do powały. - Utopiem sie, nie powiem. Niek na mnie ino bedzie, jo winowato, nie ón. - Pod grzychem śmiertelnym, nie odpusconym, nie powiys?? - Ni. - Pódem do niego, ozyni sie s tobom. Pódem do jego ojców. - Jegomoś, słowa jednego o nim nie powiym, chojbyśćie mnie krajali. Przisłak do wos w utrapieniu co do chorości sie poradzić. Cy robić co, coby dziecko stracić, cy do wody skocyć, cy dziecko urodzić na wstyd. - Dziecko musi żyć. Nie wolno dziecka zabijać, to zbrodnia. - Niek sie urodzi. Bedem pokutować. Ksiądz Stolarczyk przysunął stołek bliżej niej i rozpoczął: - Óno by ta nie wadziło cie logom dobrze przyodziać na ławie. Plebon jes jako ociec córce abo pastyrz owcy. Ale mi nie honór babe bić. Kiebyś ty nie fciała, toby cie zoden chłop palce nie rusył. Siyćkie dziywki tak godajom, a przecie ik wina jest. To teloś głupio, niescęsno dziywko? Teroz sie bedom z ciebie śmiać parobcy, aj śmiać! Dzis, jako to mądro ta Zośka Bachledzianka, co se bęsia dała zrobić. A baby bedom do tobie palcami zygać: Ta przespanica! Toś wte nie pomyślała do mnie przyńś, ba teroz przychodzis, kie ci bandzioch urósł! Baba jest waźnijso od chłopa, ona podpiro ród ludzki. To waso rzec, jakie bedom chłopy; takie; jakie wy
bedziecie. Ale wy zaś bedziecie głupie do końca, jako te owce ciymne, zestrachane w kurniawie. Pomyśl ino: Poniezus ciyrpioł za mnie i za ciebie, i za nos siyćkik, coby nom dusne zbawienie wyprosić. Naleś ty o Poniezusie nie myślała, kieś się posła gzić z chłope. Aleś se wte nie pomyślała o swoi matce i o swoim ojcu, co na nik wstyd prziniesies. Zośka uklękła przed proboszczem, pocałowała go w rękę. Podniósł ją z kolan. - Nie mie, nie mie, ino Pana Boga bees przepytywać, coby ci grzych śmiertelny odpuścił. Bees się modlić, coby ci łaske przywrócił, coby ci tego w kfili śmierzci nie pamiyntoł. Coz jo? śmiertelny cłek jako i ty. Nic nie poradzem, kie się Ponbóg na ciebie uweźnie. Ale myślem, ześ zgrzysyła z głupoty i z pustoty, nie ze zły wóli i jako ta święta Magdalana nawrócis się ku Panu Bogu. Wysłuchos się jutro u mnie. - Cy mi grzych przebocycie? - Jo ci ta moze przebocem, bo jo som grzyśny, a grzych to ludzko rzec. Ino cy ci Bóg przebocy? Bees się modlić, bees załować scyrze, moze Go jako upytos, przecie je miełosierny. Trza ci się podniyś z grzychu, jo ci dopómogem. Wiency się pastyrz ciesy z jedny owiecki odpryśnienty, co jom nońdzie w urwisku nizeli z całego kiyrdela, co w kosorze stoi. - Jegomoś, pogodojcie z ojcem, coby mie nie bił. Wyzenie mie z dzieckiem do pola. Ka sie bedem brać prec na zime? Kaz pódem? Wyścigo mie, potłuce, wypiere het. - Nie markoć się, pogodom z ojcem, przywiedź go jutro Stolarczyk wstał od stołu, położył Zośce rękę na ramieniu, popatrzył w jej oczy życzliwiej, łagodniej niż na początku. - Idź juz. Jutro przyńdź rano do kościoła z ojcem, wysłuchos się, moze ci Bóg odpuśći grzych. Bóg jes sprawiedliwy, ale i litościwy. Bez Niego zoden chrobocek nie zginie, bez Niego wiater nie duchnie, bez Niego listek nie sleci z jasienia. W Jego ręcach my siyćka. I ty. I jo. I twoje dziecko. I cały świat: Ech, biło ich to lato bez opamiętania! Co ta pogoda wydziwia! Owce przyredykały się wcześniej z hal, paszę miały skąpą, skwaśniałą od deszczu, doiły się słabo. Na samej Miętusiej padło osiemnaście sztuk. Mizerne było rozliczenie się z bacami. Bachleda przywiódł do szopy swoje cztery owieczki, chude, jak były wyszły z wiosny po zimowej niewoli. Owce, zbite w kierdelu przed chałupą bacy, patrzyły bez celu w przestrzeń bławymi, przeźroczystymi jak szkło oczyma, kiedy ich gazda wziął do jednej ręki dwumiesięczny zysk za nie w postaci paru oszczypków. Siąpiło. Owce Bachledowe po swej niedawnej, niesławnej górskiej przeszłości łaziły razem z krową po brzyzku nad potokiem w poszukiwaniu trawy. Pasła je przycupnięta pod smreczkiem Julka. Bosa, bo dzieci w Zakopanem chodziły zawsze boso. Julka miała lat jedenaście, traktowano ją jako dziecko. Ziemniaki znowu tego roku chybiły. Tam, gdzie za poradą Stolarczyka wysadzono cyganki albo okendry (siwe lub białe,
niedużego wzrostu), plon był lepszy, ale sulki i jakubki (gatunek podłużny lub wielki) nie udały się. Co niedzielę proboszcz wspinał się na ambonę, skrzypiały schody pod jego ciężarem, wierni czekali na jego ojcowskie napomnienia, na gospodarskie rady. Krzyczał na bezbożnych, nawoływał do modlitwy, do postów przebłagalnych (jak gdyby nie dość w życiu swym pościli), obiecywał im dużo dobrego po śmierci. Wytrzymają. Te dziesięć, dwadzieścia lat jeszcze kaŻdy przebieduje. Tu się biedowało latami, stuleciami, przyzwyczajeni są więc i cierpliwi. Nie buntują się. Za to czeka ich żywot wieczny. Zbawienie po śmierci. Od gwałtów starościńskich w epoce Rzeczypospolitej królewskiej aż po dzisiejszy wyzysk Homolaczów żyła w nich nieprzerwana walka o kawałek chleba, o dach nad głową, o trawę dla bydła, o ogień do pieca. Walka z przeciwnościami przyrody, walka z uciskiem panów. Owies znowu nie dojrzał, zeprzał na polu. Grule zamuliło przy wodach: zgniły. Później te, co ocalały, ścisnął mróz jesienią, przemarzły. Proboszcz nieraz myślał o losie tych ludzi. Żeby móc podnieść ich wyżej ze stanu półdzikości, z rozpaczliwej wegetacji. Sprowadzał książki gospodarcze z Krakowa, udzielał porad rolniczych, chodził po domach, nakazując wietrzyć izby, myć się, przewłóczyć często bieliznę osobistą, dawał rady lecznicze, powoli, lecz stale tępił rzemiosło zbójeckie, zakorzenione silnie u górali; to, czego nie wytępiły jeszcze w całości do niedawna obowiązujące tu sądy doraźne. Tutejsze życie, chłodne i głodne, było związane, zdawało się, nierozerwalnie z chodzeniem na zbój. Nie było nic honornego w tym zbójnictwie, choć nadal otaczał je szumny hyr. Bo co znaczyło dla Sabały czy Matei wyskoczyć za buczki? Oznaczało to spuścić się - z góry na równiny liptowskie i obrabować proboszcza czy szynkarza. Tak objawiała się ich dzikość. Były ku temu i różne inne przyczyny: przede wszystkim chciwość pochodząca z ubóstwa i zemsta za ucisk. Cesarz jest daleko, w Wiedniu, siedzi w złotej koronie na głowie i nie wie o tym, że Nowy Targ gnębi ich cyrkułem, obwodem, komisarzami, mandatariuszami, podatkami. Nieustające były ich zatargi z dziedzicem o wypasy na halach, o przepędy bydła przez dworskie lasy. Było coś w gwałtowności i uporze górali, a więc w ich systemie nerwowym, doskonale dopasowanym do tutejszych warunków istnienia, tak jak kusa cucha i obcisłe portki - do chodzenia po skałach i borach. Z jaką namiętnością rabowali lub polowali, jak ich żony obrządzały bydło, jak ojcowie ich budowali domy, jak ojcowie ich ojców karczowali las! Nieszczęście zawsze przychodziło do nich z północy od pierwszej chwili ich osiedlenia. A zawsze uciekali przed nim, chronili się - na południe, w góry. Z dołu, z nizin, przypełzało ku nim wszelkie zło: Stamtąd - pachołkowie starościńscy, hajducy ratuszni, jegry dworskie, urzędnicy sądowi, strażnicy graniczni, poborcy skarbowi, Niemcy, pańscy lokaje,
hołota. A na południu rozciągały się góry, czyli wolność, uherska dziedzina swoboda, polowaczka, życie w halach, ruch w lesie. I zbój! Zbój, czyli rabunek. "Kiedyż okiełzam te dzikie natury? Dobre ale pogańskie zapytywał siebie ksiądz Stolarczyk. A więc Zośka Bachledzianka z Gronika będzie miała bęsia, czyli dziecko nieprawego łoża! Dziewczęta to wypatrzyły a one mają wzrok orli, gdy chodzi o te sprawy. Ale z kim. Bo to jest dla nich najważniejsze. W październikowy dżdżysty wieczór tarły dziewki len u Gładczana na Ciągówce. Leciało paździerze ze zdruzgotanych ździebeł. Omówiono dokumentnie sprawy Zośki, jako też wszystkich domniemanych ojców jej dziecka; co tam gdzie która wywęszyła. Księżyc wypłynął na niebo półpełny, czerwony, jakby napuchły, w białej otoczce, lecz natychmiast skrył się ponownie w chmurach. Ciemność zaległa zakopiańską wieś. Ksiądz Stolarczyk wstał od stołu na plebanii po ukończonej kolacji, przeżegnał się nabożnie, poprawił knot w kaganku, otworzył książkę, zabrał się do czytania. Przedtem popatrzył w okno na wieś spowitą w mroku. Czerniał nad nią, przyległszy ją potwornym cielskiem, masyw Giewontu, nazywanego tu dziś jeszcze starym mianem Skalistej Grani, zanim Niemcy z Hamrów przechrzcili ją po swojemu. Czy to prawda, co opowiadano mu dziś, że Mateja znał w Tatrach głębokie jamy, gdzie chował się z towarzyszami? Że w Trzydniówiańskim jest dziura aż ku Węgrom, idąca ziemią het, aż podobno trzy ćwiercimili tam składali towarzysze Matejowi pieniądze i rzeczy z rabunku. Potem zarosło, zasypało się. I Sabała miał w tym maczać palce; jakżeby go tam mogło braknąć. - Ach! - wstrząsnął się pleban ze zgrozy - Parafia zbójów! Wpatrzył się ponownie w okno. Na Rzycańskim (nazywano tę rolę coraz częściej Żywczańskim, nie wiadomo dlaczego) ktoś idzie przez pole ku drugiej chałupie, ze smolnym łuczywem wysoko uniesionym w ręce. światło pochodni jest żywe,drga, faluje, rozsypuje iskry w głąb atramentowej nocy. Na ciężkie chmury zalegające firmament rzuca się słabawy poblask łuny nad Hamrami. Z obejścia Gładczana wzbił się śpiew traczek: Zły pan Homolacz zabrał łąki nasze, zły pan, zły dziedzic odebrał nam paszę. Zły pan Homolacz każe robić za talara, zły pan, zły dziedzic płaci nam krajcara. Zły pan Homolacz każe pracować dla dworu, zły pan, zły dziedzic zamknął drzewo w boru. Zły pan Homolacz wziął nam ojcowiznę, lasy, polany, a dał nam pańszczyznę.
Zły pan Homolacz, zły, nieubłagany, oddaj, coś zabrał: lasy i polany. We wrześniu odbyły się żniwa, pośpieszne między jednym deszczem a drugim. Urodzaj był słaby wskutek mokrego lata. Dzieci łaziły po polach zbierając do garnuszków kłosy ze ścierniska. Chłopi klęli, ile wlazło, na dziedzica z Hamrów, który nie chciał obniżyć im opłat za trawę na polanach. Wydzierżawili na cały rok prawo koszenia trawy na dworskim; z wiosną było jeszcze siano jakie takie, drugiej trawy (otawy) już prawie nie było z powodu słoty. Zapłacili z góry, żadne tłumaczenia nie pomogły. Syn Homolaczowej, Jan, kierujący administracją hal i polan, śmiał się w oczy góralom, oświadczając, że nie jest Panem Bogiem, że w chmurach nie siedzi, że siano w tym klimacie jest ryzykiem, a więc górale powinni zdawać sobie sprawę z tego, że kupują kota w worku. Wieczorami górale odwiedzali księdza na plebanii, ugwarzając z nim o sprawach gospodarskich. Proboszcz siedział na ganku na ławce, chłopi stali na zewnątrz, oparci o poręcz, i gawędzili. Nie ośmieliliby się siąść obok księdza, choć zapraszał. Zajmowali tylko miejsce przy nim na ławce poważniejsi, to znaczy, majętniejsi gazdowie. W ostatni dzień przed nowiem narastającym, czyli tak zwanego próżnego dnia, zażgnęły się płomieniście góry o zachodzie. Słońce obniżyło się za smugę obłoku, promienie spod niego odbiły się o zaczerwienione chmury, wysoko nad Tatrami zawieszone. Gdy góry płoną przed zmrokiem, jest to oznaką bliskiej przemiany, która zresztą zazwyczaj występuje na nowiu. Na drugi dzień, przed samym zachodem, kiedy już na niebie zawisł biały, wąziutki sierpek, znowu powtórzyło się zjawisko zażgnienia gór. - Óno ta cósi bedzie z tego - powiedział Bachleda przez oborę do Chyca, nabijając stylisko motyki. - Abo dysc, abo wiater, abo sie i śniyg chyci. Była zimna, niepogodna jesień. Koło Wszystkich świętych wyszedł Mateusz Sieczka z Szymonem Jafurem jeszcze za pogody - na świstaki. Zaskoczył ich w górach nagły śnieg, odcinając im całkowicie powrót. Sypało godnie, jak w styczniu. Niepodobna było ruszyć się z miejsca, żywność, obliczona na trzy dni - wyczerpana. Nie można było rozpalić ognia. Głód i zimno. Dopiero kiedy silny mróz skuł na tyle pokład śniegu, że śnieg utrzymywał kroki, obaj niefortunni świszczarze wrócili do domów na jedenasty dzień od swego wyjścia. Sieczkę po ośmiu dniach nieobecności ogłoszono we wsi za nieboszczyka. Przybył więc na trzeci dzień po swym domniemanym zgonie, zdrów i cały, ku radosnemu zdziwieniu żony i dzieci. Śnieg parokrotnie tajał, przeplotły go okresy deszczowej pluty. Wstał brzydki, przenikliwie chłodny ranek listopadowy. Mgła wieszała się po reglach nie było widać wyższych gór. Z plebanii wyszedł ksiądz Stolarczyk w krótkim serdaku z książką do nabożeńztwa w ręce. Zmierzał ku kościołowi. Już
dobrą chwilę temu Ślimak oddzwonił siódmą godzinę. (Latem msza była o szóstej; Jegomość dbał o to, aby wiernym msza nie przeszkadzała w zajęciach dnia powszedniego). W drodze do zakrystii zaszła mu drogę Bachledowa Zuzka, powszechnie zwana Kaspruśką, bo pochodziła z Kasprusiów. Na ręce niosła zawiniątko. - Niek bedzie pokfalony - pocałowała księdza w rękę. - Na wieki. Co powiycie, Bachledowa? - Przyślimy do krztu, Jegomoś - wskazała twarzą na dziecko porozumiewawczym gestem. przynieślimy haw dziecko Zoścyne. w Przypomniał sobie od razu. - Aha, Zoścyne - odgiął palcami chuścinę z twarzy opatulonego niemowlęcia. - Córka czy syn? - Syn. Popatrzył z łagodnością, z męską serdecznością siwymi oczyma na drobne rysy noworodka. - Nie teraz - rzekł ostro, jakby powracał do swego stałego surowego tonu. - Ochrzczę go po mszy świętej. Teraz już jest za późno. Trzeba mi było wczoraj dać znać. - Ady pockome - zgodziła się. - Nie śpiesy sie nom. Posiedzime se w kościele, pomodlime sie. W kościółku nie było wiele osób; czas brzydki. Ze dwadzieścia kobiet siedziało na ławkach lub klęczało. Kiedy wysoka postać księdza wyszła z zakrystii, zabrzmiały małe organki w kącie. Było to używane harmonium, sprowadzone z Nowego Targu, o miłym, choć niedużym brzmieniu. Siedział przy nim młody organista Czubernat, który zaintonował Serdeczna Matko. ściany modrzewiowe poweselały od śpiewu, ociepliło się zaraz w kościółku.Zaraz też obudził się dziesięciodniowy wnuczek Bachledowej i począł kopać powijaki. Obok siedziało dwoje rodziców chrzestnych, uproszonych przez Zośkę; Bartłomiej i Zofia Gąsienicowie. Proboszcz, zanim zaczął krzątać się przy ołtarzu, pomyślał przez chwilę o dziecku, które miał ochrzcić. Co właściwie winne dziecko, że matka wydała je na świat bez ślubu kościelnego? Czy przez to nie będzie z niego pełny człowiek? Odwrócił się ku ludziom, dojrzał pod ścianą Kaspruśkę z białym tłumoczkiem na rękach, zstąpił niżej dwa stopnie, znów stanął frontem do ołtarza, pochylił się i rozpoczął po łacinie rozmowę z ministrantem. Dziecko było grzeczne nad wyraz, nie udarło się ani razu. Czerwona, brzydka, pomarszczona twarzyczka, jak zwykle u niemowlęcia. Oczy, które jeszcze nie postrzegały niczego, błądziły po złotawej, niskiej powale z desek, o którą obijał się nabożny śpiew kobiet. Nad powijakiem nachylała się z feretronu figurka Matki Boskiej, w długiej, barwnej spódnicy, w otoczeniu kwiatów. Lalka w kwiatach wyciągała właśnie ręce w kierunku noworodka jak matka do swojego dziecięcia, Czyż nie nazywano Jej w modłach litościwą matką? Matka siedziała w domu i z sercem ściśniętym myślała o dziecku. Zbierało się jej na płacz. Tyle się nacierpiała przez to dziecko! Ani przez chwilę nie
pomyślała o jego ojcu. Warzyła strawę na śniadanie. Julka przyniosła drew, rozpaliła, nastawiła garnek wody na ogniu. Dziś będzie kluska z sadłem, bo to chrzciny przecież. To nic, że chrzciny bęsia; dla niej to najdroższe dziecko. Zagotuje wodę, nasypie na war mąki owsianej, mieszając, aż się zrobi gąszcz. Trzeba mieszać nieustannie, aż się zagęści i nabierze złotobrunatnego koloru. Co pozostanie ze śniadania, zje się na obiad, a jeśli zbędzie z obiadu, będzie na wieczerzę. Do kluski (zimnej) uskwarzy się sadła. Pięcioro ich siądzie do miski. Zrobią na dnie w klusce dołek, wleją doń roztopione sadło i zjedzą po parę łyżek umaczanych w omaście. To specjał. Później do dołka naleje się kwaśnego mleka; uszczypią kluskę łyżką, pomaczają w mleku; też specjał, choć mniej cenny od poprzedniego. W kościele skończyła się msza. W zakrystii ksiądz rozbierał się z ornatu. Kazał ślimakowi zawołać Bachledową. weszła z dwojgiem chrzestnych. - Jak go chrzcicies - Klemens. Bo dzisiaj, w dniu chrztu, 23 listopada jest świętego Klemensa. Wyszli przed ołtarz: ksiądz w komży i w stule, za nim Ślimak, niosąc przepisane obrządkiem liturgicznym naczynia. Od strony Hamrów słońce nieśmiało rzuciło przez okna kilka złotych, wczesnoporannych promieni na dziecko, które trzymał teraz na ręku chrzestny ojciec, z poważnym, skupionym wyrazem na wąsatej twarzy. Dziecko patrzyło wielkimi, ciemnoniebieskimi oczyma w oblicze wielkoluda, zapewne nic z niego nie dostrzegając. Wielkolud mazał je właśnie po czole palcem, nie zapłakało. Nad powijakiem uniosła się dłoń, zanurzona uprzednio w kropielniczce, spryskując z palców święconą wodę na noworodka. - Ja ciebie chrzczę, Klemensie, w Imię Ojca i Syna, i Ducha świętego... Słońce zadrgało tęczowo na kropelkach wody, raz, drugi raz i zgasło. Okno zasępiło się i dzień listopadowy dotrwał do samego wieczora szary, popielisty, pozbawiony słonecznego blasku. Tak wszedł w życie Klemens Bachleda. Narodził się w roku głodu, który był regularnym dopustem przyrody w tej wsi na przełomie połowy dziewiętnastego wieku. Narodził się w chałupie biedaków, którzy stanowili podówczas przygniatającą większość mieszkańców Zakopanego. Jak wyglądał dom rodzinny Klimka? Gdzie indziej - u bogaczy były dwie izby: czarna i biała, przedzielone sienią, tu była tylko jedna izba i komora. Tramy, z których wzniesiono ściany, były zaledwie z grubsza obciosane siekierą. Powała z dyli, czyli cieńszych okrąglaków. Na powale od strony strychu ułożono glinianą polepę dla izolacJi, aby było cieplej w izbie. Podłogi izbie nie było; stanowiła ją ubita ziemia, z wierzchu wylepiona gliną. Dziury powybijane w podłodze co pewien czas łatało się
prostym sposobem: przynosiło się z potoku glinę, wyrównywało dziury i nierówności, ubijało się, wysuszało. W kącie stał piec z kamieni lekko pospajanych wapnem, cały czarny od wieloletniego osadu sadzy i dymu. Opierała się o niego nalepa, szeroki, niski cokół z kamieni. Nad nalepą w dylach powały była wycięta dziura do wypuszczania dymu z izby na poddasze. Dziurę tę można było zakrywać i otwierać specjalną deseczką. ściany izby, zbudowane z potężnych okrąglaków poprzetykanych mchem, były tak silnie nasycone dymem, że okopciały na kolor czarny. Od wycierania ubraniem, rękami, od tarcia ścian przy robieniu porządków czarność ta stała się warstwą lśniącej politury i nie brudziła już w dotknięciu. W kącie stało jedno łóżko, spali w nim rodzice, trochę dalej drugie łóżko dla trojga dzieci. Rodzice mieli do przykrycia pierzynę, dzieci spały tylko na podściółce ze słomy, a przykrywały się dziadami, czyli starym odzieniem, pozbieranym z komory, ze strychu, starganymi cuchami, podartymi prześcieradłami, dziurawymi chustkami-odziewaczkami. Zośka zostawszy matką; przeniosła się z dzieckiem do sieni. Uścieliła sobie barłóg pod ścianą od strony pieca, skąd szło ciepło. Na lato urządziła posłanie w szopie, gdzie zawsze dawniej sypiała. Wyniosła się z izby, nie chcąc słyszeć wyrzekań rodziców i młodszego rodzeństwa, zwłaszcza Julki, dziewczyny złej i pyskatej. - Zośka! - krzyczała na nią nieraz siostra przez oborę. - Bier se to dziecysko, niek paji nie ozdziro, jo mu haw cycka nie dom. Klimuś był na ogół dzieckiem spokojnym, może i dlatego, że matka nie miała czasu i sposobności rozpieścić go. Gdy jednak czasem dziecko zaniosło się w nocy płaczem, pierwsza Julka, drugi Władek utyskiwali głośno na niewygodę. Radzili, aby dziecko położyć na nalepie, będzie mu ciepło, nie będzie płakać. Rozdrażniona siostra podała brutalnie lepszy sposób. - Zawrzyjze mu gembe, nie wiys cym? Pocycko i uśnie. wobec tego Zośka porzuciła wspólne spanie w izbie, pozostawiając domowników w spokoju; i tak spała nie w łóżku lecz na ziemi. W sieni był skład gratów i rupieci, tu się czuła swobodniej i lepiej, pod dylami rozgrzanymi od pieca. Dziecku ciemniały oczy, włoski puszczały się na główce czarniutkie. Było wątłe, ale bystro patrzyło na świat. Co też je czeka na tym świecie? Lata biegną jak potok na wiosnę. W roku 1850 jeszcze tliły izolowane punkty bohaterskiego oporu powstańczego na Węgrzech, a na obszarze Galicji ciągle pracowały sądy wojenne. Ksiądz Stolarczyk z ulgą ogłosił na kazaniu, iż papież powrócił nareszcie po tułaczce do swojego pałacu w Rzymie. Pan Tetmajer, dziedzic z Łopusznej, towarzysz broni Seweryna Goszczyńskiego, zawzięty demokrata i patriota, siedział na ganku swojego dworku i czytał przyjacielowi Krobickiemu następujący fragment z artykułu w "Czasie", organie lojalnych galicyjskich hrabiów:
- Ale masy są wszędzie jedne: w przekwitłym cywilizacją Paryżu, jak w dolinach tatrzańskich, połechtaj chuci, a wnet poruszą się wód głębokości i morze się to zakędzierzawi i buchnie bałwanem, co wszystkie strzaska zapory. Lloyd pisze, że masy w Galicji są nieoświecone że dlatego podejrzliwe, widzą naprzeciw siebie klasę swoich dawnych ciemiężców jako swoich i rządu nieprzyjaciół. Ziemia jest chłopska, mówią rewolucjoniści. Szlachcic, zdrajca ojczystej sprawy, wydarł chłopu tę ziemię nadużyciem władzy. Administracja mówi: W roku 1846 chłop pozostał wierny rządowi, odbierze zatem należną za patriotyzm nagrodę. Grunt, który uprawiałeś, jest twój, ale słuchaj nas, nie szlachcica, który jest wrogiem rządu i który o przywróceniu Polski dlatego tylko marzy, aby cię łatwiej mógł gnębić. Chłop nienawidzi szlachty, odmawia odbierania zapłaty w papierowych pieniądzach, chce w srebrnej monecie. Połowa gruntów leży odłogiem. Idzie wielka gra o chłopa w Galicji. Kto go zdobędzie? Szlachta czy rząd austriacki? Przed samą sumą ksiądz Stolarczyk wyszedł z zakrystii, pomaszerował kilkadziesiąt kroków niżej, do karczmy Stattera; bywalcy stropili się niemało, widząc ogromną postać Jegomościa w czarnej sutannie, wtaczającą się w niskie odrzwia izby, pełnej dymu, zgiełku i wyziewów wódczanych. - Do kościoła! - zawołał proboszcz tubalnym głosem. Pon Bóg wos woło! Nie słyseliście, jako dzwonili? To krześcijany tak robiom? W samom sume będziecie pili? Na kolanak za grzychy z całego tyżnia przepytywać Matke Boskom! Wychodzili zawstydzeni, przemykali się chyłkiem, jeden za drugim, poważmi gazdowie. Któryś mu tam coś przyrzekł: - Dobrego karcyma nie zepsuje, złego kościół nienaprawi. - Jakoz ty wiys o tym, kie do kościoła nie chodzujes? odpalił mu pleban. Wyrzucił wszystkich z karczmy. Pozostał tylko jeden Mateja przy stole, nieporuszony jak kamień. - Wojtek. Rusze się? Co tu robis, kie w kościele suma? - A co wy tu robicie, Jegomość, w ziydoski karcmie? Kie wase mieśce w kościele gospodarzyć, haj. - Ty mi haw nie mędrkuj! Zabiyroj się s tela het! - Zabieremy sie jacy oba - rzekł Mateja wstając: Przekroczył ławę jedną nogą, potem drugą, nachylił się ku proboszczowi, jak gdyby go chciał przeprosić, obłapił go za biodra, o dziwo podniósł! I niósł go w obu rękach z izby przez sień ku zdumieniu wszystkich. - Isty! - ozwały się głosy. - Dzis go! Jak niesie Jegomościcka jak świecke. - Mo setnom pare w ręcak. - Juści, ze pary mu nie chybio, ni. Wojtek osadził ciężar na drodze przed karczmą, strzepnął ręce, pozierając wesoło dokoła po chłopach, zdziwionych jego, śmiałością i siłą. Zadziwił się niepomiernie i sam pleban, jako że był od Wojtka wyższy o dwie głowy i tęższy. Nie obraził się zgoła.
- Aleś mnie uhonorowoł - rzekł. - To juz ci na weselu sie chyba wypłace. - Jegomoś, jo juz babe mom - roześmiał się szeroko zbójnik. Mówił o Kacce. Nie miał z nią ślubu kościelnego, choć jak twierdzili wtajemniczeni, pobrał się z nią pod figurką. Odmówili pacierz we dwoje, przeżegnali się, pocałowali krucyfiks na figurce i ceremonia skończona. - Co będziemy Jegomościowi głowe susyć? Haw tyz jest Poniezus, ón ta o nos siyćko wiy, my sie tu sami ś Nim dogodali. A źeby się księdzu nie widziało krzywo, dał na pocieszenie w ofierze plebanowi cwancygiera, kładąc go na jaworową tacę. Mówiono, że dlatego nie wziął ślubu w kościele, bo przed ślubem obowiązywała spowiedź u plebana, do której oboje narzeczeni nie mieli ochoty. Proboszcz próbował wyrwać w zarodku ten chwast moralny, wykorzenić ów gorszący precedens obyczajowy, powierzywszy sprawę Matei do załatwienia wójtowi. Wójt według miejscowego zwyczaju przysłał trzech dziesiętników, aby z cebrzykami gnać po wsi Wojtka i Kackę, ponieważ siedzą na "wiarę". Cebrzyk przywiązywano ofiarom na plecy, bito weń kijami, pędząc "wiaruśników" przez wieś. Ale co to na harnasia brać się z kijami Pożałowali tego dziesiętnicy. Pokaleczył ich, skrwawionych wyprał na pole. Od tej pory ksiądz zaniechał umoralniania zbójników drastycznymi środkami. Wrócił do pogróżek i kar kościelnych. Sabała leżał na Krzyżnem, rozciągnięty na brzuchu, pozierając w Roztokę, w Świstówkę. Pod Żabiem zastawił oklepiec na niedźwiedzia, lecz bał się nabliżyć, ponieważ w borze od Rówienek stropił węgierskich leśnych, idących ku Młynarzowi; nie lubił się spotykać z nimi. Zaglądnie na oklepiec kiedy w nocy. Po Roztoce też nie chciał się pokazywać; po co białczanom wchodzić w paradę? Nowobilscy - tędzy polowacze. Sabała dla siebie rezerwuje tereny podkrywańskie: niedźwiedzie w borach Koprowej, kozy w Piarżystej. Po Liptowskich Murach, po Cubrynie chodzą kozice kierdelami, jak owce. A w Pysznej? Pod Bystrą i Błyszczem? Lepiej kraść Liptakom niż swoim. Pogładził sobie prawe ramię, gdzie go coś ustrzykło. Miał ztą ręką wypadek przed laty. Rozerwało mu flintę w ręce. Kawałeczek żelaza wbił mu się w przedramię pod żyłę, którą Sabała nazywał pulsową. Lekarz w Nowym Targu powiedział, że tam nic nie ma, zrobił opatrunek, dostał pieniądze. Aż tu po paru miesiącach wyskakuje guz powyżej łokcia, ręka spuchła. Za poradą sąsiadów przyłożył Sablik ciepłe flaki i skórkę z świeżo zabitego królika. Nie pomogło. Nie namyślając się wiele, wziął szydło, rozpruł ranę na żywo, paznokciem wyciągnął kawałek żelaza ze strzelby, tkwiący w zaropiałej ranie. I nic mu nie było po tym. Tylko czasem, bardzo rzadko, gdy miała być słota, coś go w ramieniu ukłuło. Może to nawet nie z tego. Narabiał ze strzelbami od młodości. Pierwsza flinta, jaką miał, zapalała się jeszcze krzemieniem. Później udało mu się kupić fuzję nowoczesną, kapiszonówkę.
- Kupiełek kapślówke - chwalił się w karczmie na Kirach. - Ale spusty miała twarde, toś musioł zawdy unizyć. Nabij godnie, proku nie załuj, zamiyrzoj dobrze, strzyl pewno. Imo cobyś przęt fajny mioł. I trzimoł strzelbe przy zębak miętko a silnie. Heu, znołek flinte u kapitona w Dzianisu, ta dobrze kulki nosieła. Potem i Homulac przywióz w Wiydnia za półtorasta ryńskik godnom, piyknom drutówke. Teraz już doszedł Sabała do dubeltówki, Nie darmo żona skarżyła się sąsiadom: - Strzylecko robota mu sie ino widzi, a do gazdostwa płony, aj płony! Tłumaczył jej z uśmiechem, bo cóż by tu gniew pomógł: - Nie markoć sie, nie jojc telo. Tyś jes gaździno jak sie patrzy, ty kozdy robocie dóma rozumiys. A jo telo o gazdostwo stoje, co hań o hawrania na jedlicce. - Toś wej prowde pedzioł. Niek ta Bóg broni, zachowo, zebyś mioł haw gazdować. Boby my hnet ciysto piyknie skapali przi tobie. - Jakoz bijocie do niedźwiedzia? - pyta go w karczmie zakopiańskiej Michał Słodyczka, sam niezły strzelec; o niedźwiedzia każdy pyta, to rzadki zwierz a honorny, godzinami można słuchać z ciekawością opowiadań o nim. Mówi Sabała: - Trza mieć dobrom kulke do niedźwiedzia. O kuli zaś usłuchnie. Cheba, ze nizy pod kumore ustrzeli, to dziewienć dni bedzie zył, pokiel flacyska nie zgnijom. Ba trza pilnie uwozać, kie pokrocy, uchyli łopatke, wte łupnąć. Niedźwiedź mo kudły, to jak słabe nabicie, to sie zaś w kudły owinie i to mu zarośnie piyknie; telo, coby go i patyk dzióbnon. Ftory zaś w jesieni tłusty jes, to sadłem rane zawłócy i nic mu tyz nie bedzie. Z grzibietu, ze zadku, a i na garło niepewne strzelenie. Z przodka, z piersi - samo to: ino tak lotki uwięznom jak w błocie. W głowie znów, to sie ozpłascy kula. Ale haw, miendzy ocy, som jest takie dziury, to i lotek, kieby trafił, hańtędy do mózgu doleci. A i strzelec musi być serca zatwardziałego, coby się nie boł, haj. - Chybiliście kiedy? - Ba jakozby nie? Chybił. Do niedźwiedzia cliwo chybić. Roz chybiłek, miołek pojedynke, hej, wyniózek sie chytko na smreka. Ón mi sie przypatrowo ze spodku, jo siedze cicho, ino telo, ze dychom. Stanon na łapak, coz, kie dostać ni móg. Wytrzymała mnie, wereda, długo, rence mi jaze zglewiały. Ón sie zaś poseł paś na borówki. Poseł nizy, a tyćko sie na mnie boke popatruje. Jo sie zacne wysy styrmać cyby sie jakosi cego lepsego nie chycić. Co sie nie robi, bestyjo, siodek na gałąź, złomała sie, beła słabo. Zjechołek na ziem i w uciekaca. Ón za mnom, haj. Dopodek buka doś hrubego, nie wiele myślęcy wio na gałąź. Kiek sie dorwoł do tego buka, tok sie doń dropoł pazdurami, jak do nieba, kiebyk samego Pana Boga za kolana obłapioł. Hnet by mnie za portki srucił, ale juz nie poradził. Wlozek, siedzem na godnym konorze,
patrzem, fce trząś buke. Pomyślołek se: gupioku! Kiebyś hańtego smerecka huśtoł, to byk ci spod pod same nogi jak śliwka, ale haw? Do cego ty sie bieres? Jakoś se umyśloł, ze trafieł na mądrzejsego, bo se doł spokój. Poseł, rusoł kudłami, jak Madziar gaciami: Teli beł jak fura. Nieraz księżyc wychodzi nad Giewontem, Sabała siedzi w progu sieni, fajkę kurzęcy, pogląda na miesiąc, na gruby las w reglach i słyszy, jak go coś woła od lasu. Czy to chuć polowacza się oddzywa, czy bór ciemny go nawołuje? Chybaj, Jasiu, do lasu, za kuną, za zającem, jutro sarnę przyniesiesz na plecach. Gdyby wyjść teraz, noc jest krótka, letnia, zasadzić się pod Hrubym Reglem koło potoka. O świcie przyjdą sarny wodę pić. Podumał chwilę, poszedł spać. Ale las poprzez śczany wołał go, nawet nocą nie dawał mu spokoju. Po północy Sablik wstał, wziął strzelbę schowaną w szopie, wymknął się w ciemność, w las. Może da się ubić głuszca na wyrębie? Tak wyglądało spanie Sabały. Kimże był ten romantyczny włóczęga tatrzańskich borów? Leniem, nierobem, kłusownikiem, rabusiem, bitnikiem, skrzypkiem, pijakiem, śpiewakiem wszystkim, tylko nie gazdą. Kochał zaś wszystko - poza pracą. W domu Bachledów na Groniku - mało zmian. Klimek ma piąty rok, chowa się dobrze przy Julce i Władku, jak przy starszym rodzeństwie, choć to właściwie jego ciotka i wujek: Mówi im przez ty; samo wychowanie narzuciło tę formę w sposób naturalny i łatwiej tak było zamaskować wstydliwe pochodzenie chłopca. Niech będzie tak, jak gdyby był najmłodszym dzieckiem Bachledów. Można powiedzieć, iż od urodzenia chowa się wśród wierchów, ponieważ poszedł z matką na Halę Miętusią, gdzie Zośka wybrała się na całe lato jako krowiarka. Pasie tam trzy krowy i dwie jałówki, z tego jedną krowę z domu, reszta - Chycowe. Codziennie rankiem odnosi, pieszo, wydojone mleko w obońkach do domu. Klimuś boso, w samej koszulinie drepta po hali, jak po swoim gazdostwie. Napije się żętycy, śpi zdrowym snem przy matce w szałasie obok krów. Pobawi się z psem, pofigluje z cielętami, matce nawet kijem cielę zagoni, gdy trzeba. Przy dojeniu (doi się pod gołym niebem dziecko pracowicie ogania gałęzią krowę z much, aby bydlę stało spokojnie i nie wsadziło ogona do skopca lub nie wytrąciło go nogą spomiędzy kolan dojącej. Będzie z Klimka dobry pasterz. Stary Bachleda opuścił Gronik na miesiąc, wędrując z kosą pod Kraków do siana i do żniw (które tam są wczesne). Górale - to nieporównani kosiarze. Zarobi się kilkanaście reńskich; na tłuszcz, na spódnicę, na podatki. Julka gospodarowała z matką. Władek mimo młodego wieku - miał lat czternaście - pracował jako pomocnik przy wypalaniu węgla w Kościeliskiej. Proboszcz krzątał się koło spraw domu bożego oraz koło plebanii, która przecież należy do kościoła. Dobudowano połowę plebańskiego domu z wielką izbą, zwaną salą, postawiono stajnię, stodołę i chlew. Porządne gazdostwo założył sobie pleban w roku
głodu. Drzewo było za darmo od dziedzica, to dla niego kropla w morzu. Panowie i księża popierają się; tylko chłopi nie chcą nic robić za darmo dla dziedzica, a niechętnie też robią za darmo dla księdza. Homolaczka drzewo proboszczowi da, bo pobożna, za to dla chłopów skąpa, aj skąpa! Gruba już taka, że się ruszać nie może; czy zapasiona tak, czy ją też jakaś puchlina opadła? - mówili górale, dziwiąc się jej otyłości. Niech górale myślą, co chcą o dziedziczce i o jej tuszy, ale ksiądz Stolarczyk ma głowę nabitą tylko sprawami kościelnymi. Odetchnął nareszcie od budowy, a jednak w kościele ciągle coś było jeszcze do sprawienia. Nowe organy, przywiezione z Krakowa, kosztowały osiemset reńskich. Około dwustu reńskich wynosiły koszty transportu furami, postawienie organów, wydatki na podróże. Na utrzymanie organmistrza z czeladnikiem pleban wyłożył ze swego dwadzieścia reńskich. Prawie tysiąc reńskich złożyli górale częściowo dobrowolnie częściowo z przymusowego parafialnego opodatkowania od poszczególnych numerów zagród. Można by za tę sumę kupić siedemdziesiąt pięknych krów. Wierni sarkali, i jak sarkali! ale po cichu. Bo jak można nie dać na tak wzniosły cel? Gdyby się nie wpłaciło; pleban na sumie wyczyta z ambony. Więc już się grysu żytniego na kluskę nie kupi, zupę z zielsk będzie się jadło, ale na organy nowe trzeba księdzu dać, ile im tam wyznaczył. Podobno jak dać coś w łapę Czubernatowi to składkę na liście obniży. W gruncie rzeczy to na jedno wyjdzie: czy temu smarować, czy tamtemu pakować. - Nie rusać organistego, zapłacić Jegomości, ile trza. Biyda bije nami, ale cóz? Nie honór odmówić. - Co ci po honorze, kie pusto w kómorze? - strofował żonę Maciej Bachleda z Gronika. Przemogli się jednak i dali. Jakże odmówić Jegomościowi. On z Panem Bogiem rozmawia: A od Boga zależą urodzaje. Tak to proboszcz przerabiał skutecznie półdzikich górali na wiernych parafian, zwracając ich myśli ku Bogu. Co prawda nieraz odnosił połowiczne zwycięstwa w walce z ich naturą, która nie od razu dała się okrzesać, ujarzmić, ucywilizować. W pierwszych latach jego pobytu w Zakopanem górale z fajkami zapalonymi wchodzili do kościoła. Kiedy ich tego oduczył, na odchodnym, po nabożeństwie, odpalali sobie fajki od wiecznej lampki przy ołtarzu. Kiedy i tego im zabroniono, niektórzy z nich wychodzili podczas kazania na parę dymków. Kazanie, które Stolarczyk wygłaszał przed odprawieniem mszy, było długie, bardzo długie, nieraz trwało do trzech godzin. Nie chcąc utracić słuchaczy w osobach poważnych gazdów, pozwolił pleban niektórym było to pozwolenie imienne - wychodzić na chór i tam palić fajkę przez czas kazania, ale trzymając ją w ręce, z obawy o wywołanie pożaru. Hrubi gazdowie z dumą kurzyli fajki za pozwoleniem proboszcza, patrząc z pogardą na zbity w dole kierdel wiernych. Dobrze, że nikomu z nich nie przyszło do głowy cyknąć śliną zza zębów na głowy modlących się. Pewnego razu jeden z
uprzywilejowanych palaczy usnął na chórze oparty o ścianę, ale fajki z gęby nie popuścił; czujny kapłan przerwał kazanie i po imieniu budził starego górala, wytykając go ręką z ambony - Te, Symuś Obrochta, odsuń sie od desek, bo mi sie iskra zazegnie. Twardy czas nie chciał ustać. - Za jakież grzechy cierpimy? buntowali się niektórzy chłopi. Inni przestali chodzić do kościoła. Kobiety natomiast zawiązały bractwo różańcowe dla doskonalenia się w chrześcijańskiej ascezie i modlitwie. Czymże się różnili ci ludzie w istocie od żebraków? Jedynie wiarą w przyszłość, iskrą uporu, nadzieją lepszego jutra, odwagą walki. Bo przecież ciągle deszcz nie może padać. Jak żelazo w Hamrach nabierało siły od kucia, tak oni w biedzie i zmaganiach nabierali hartu. Oto parafia nędzarzy, których istnienie zawisło na włosku urodzaju. Któregoś wrześniowego popołudnia przyszedł nagle na przepatrzowiny do Zośki na Gronik Wojtek Galica z Kościeliska, konkurent do jej ręki. Na widok parobka, przechodzącego pod oknem, krzyknęła Zośka do Klimka: - Chyboj za piec, boś nagi! Siedmioletni chłopiec skoczył w kąt za nalepę, było tam przestronno, ukrył się wśród gratów. nie miał koszuli, matka uszyła mu z jakichś resztek zapaskę, którą się wiązało na gardle; tyłeczek jednak błyskał goły. Właśnie otwierał drzwi WoJtek. - Niek bedzie pokfalony. - Niegze ta bedzie. - Zdrowiście ta? - Je dyć ta doś jesce. - Coz ta u wos słychać? - Nic tyz takiego, siyćko stare. Chłopczyk za piecem nie dostrzeżony, wstrzymał dech w piersiach, rozmowa pod oknem na ławie ślizgała się pośród nic nie mówiących grzeczności: było to bowiem dopełnienie obowiązkowego zwyczaju. Wojtek wyjął z kieszeni flaszczynęwódki. Zośka przyniosła z komory mosiężny kieliszek (skąd się tam taki znalazł?) i placek do przegryzienia. Dwoje młodych i dwoje starych piło z jednego kieliszka gorzałkę na konto przyszłego ewentualnego krewieństwa i rozmawiało ostrożnie o niczym, aby się obyczajowi stało zadość. Jeżeli dzisiejsza wizyta pójdzie w smak konkurentowi, zaglądnie tu za jakiś czas również z wódką i w towarzystwie kogoś z rodziny, aby odbyć namówiny, równające się zaręczynom. Niecudny był parobek ten Wojtek, niestraszne miał też gospodarstwo, lecz w porównaniu z nędzą Bachledów dom jego był bogaty; nietrudno mieć więcej od dziadów. A przysłowie mówi: Lepiej z brzydkim pod pierzyną niźli z ładnym pod jedliną. - Ostańcie z Bogiem! - Boze cie prowodź!
Starzy odetchnęli z ulgą. Jak dobrze pójdzie, córka starsza na przyszły mięsopust wyda się i jeden wielki kłopot ubędzie z domu. Klimek wyskoczył zza pieca, złapał ze stołu pozostały kawałek moskala, starsi mic nie powiedzieli na to. Niech dziecko zje trochę placka z tej nadzwyczajnej okazji, niech to będzie zadatkiem jego lepszego życia. Sabała siedział w karczmie na Kirach i przepijał właśnie sarnę, którą przyniósł wczoraj na plecach z Tomanowej. Było ciepło, pierwsze dni września. Bydło i owce zeszły już z .hal chłopi kosili otawę na polach. Przyszła z wielkim pyskiem Sabałowa żona, choć była z niej spokojna i mądra gospodyni. Ale zdenerwowała się, bo był gorący czas żmiw i trudno było o kosiarzy. Sabałów owies i jęczmień czekały na polu, a gazda łaził po lasach lub siedział w karczmie. Zrozumiał gniew żony, usprawiedliwił go i wyniósł się bez słowa z szynku. W przechodzie poszczęścił obowiązkowo Dzielskiemu, ten przestał kosić i rzekł dobrodusznie: - Dej Boze, dej i tobie tyz. Owiesek ci zeźroł, cekos pewnie, coby ci go wiater skosieł? Znali tu wszyscy dokoła Sablika jak zardzewiałego dudka. Wziął się tedy Sabała za kosę i kosił przez dzień i noc bez przerwy; od czasu do czasu tylko zatrzymywał się, wyciągał z kózki osełkę i ostrzył kosę. Noc była widna, miesiąc w pełni, kosiarz machał kosą bez wytchnienia. Znowu przerywał kośbę, sięgał za pas, wyjmował brusek, ostrzył wąską, styryjską stal i dalej równo, rytmicznie golił zagony, trzymając jedną ręką za kosisko, drugą za rączkę. Ząbce przyjmowały na się pokosy i układały równo przed kosiarzem. Z pokosów zbierała zboże żona z synami. Związali w snopki, uprosili Jędrka Krzeptowskiego, aby po bratersku zwiózł zbiórek bratni do stodoły. Sabała przepadł znów w górach. Kiedy wrócił za tydzień na młóckę, spotkały go dwie nieprzyjemności. Napastował go szynkarz w Hamrach, aby mu oddał pożyczone pieniądze, grożąc w przeciwnym razie zabraniem krowy. Jakoś go załagodził, to znów leśny zajął mu krowę w lesie w miejscu niedozwolonego wypasu. Poszedł do leśnego, tłumaczył mu: - Krowa lasu nie zezre, ba sikiyra. Coz sie bois? Nic nie pomogło. Musiał zapłacić reńskiego do dworu. - Pockojze, jo cie jesce posukom - odgrażał się leśnemu. Och, nienawidził leśnych, filanców, hajduków, jegrów, żandarmów! Był mściwy i okrutny. Kiedy raz postrzelił kozicę, która uciekła między woły liptowskiego juhasa, a ten nie chciał mu oddać zdobyczy, strzelił w Liptaka piaskiem i lotkami, oślepiając go na jedno oko i wybijając mu cztery zęby. Innym razem trzech liptowskich leśnych lazło ku Sabale, gdy pitwał zabitego niedźwiedzia pod Mięguszowieckim. Puścił w nich kamień żlebem, tak że się im odechciało od razu pościgu. Dali mu spokój. Raz leśny z węgierskiej strony chybił dwoma kulami do kłusownika polskiego na Szerokiej (był to Nowobilski z Białki, zwany Złotym), a ten, nie namyślając się, zastrzelił go. Myśliwskie
prawo krótkie. Sabała cieszył się z tego, że o jednego nienawistnego ścigacza mniej. - Toś wej dobrze zrobił - mówił mu w białczańskiej karczmie, kiedy sobie ugwarzali - ześ mu buty sjon i kamyki dwa na ocak pokłod. - Na co umrzykowi buty? - śmiał się tamten. - Liska i tak ik nie zezre. Miały sie zmarnić, niek jo w nik uzyjem. A kamyki toz tok mu na ocak pokłod, bo sie brziyćko po śmierci na mnie patrzoł. Poranek lutowy, wyiskrzony mrozem, oślepiający słońcem. Niebo o nieskalanym błękicie. Lśni suty, świeży śnieg. Pola, drogi, gaje, lasy, regle, wierchy - wszystko tonie w bieli. Jasność rozżarzona bije od śniegu, od słońca, od błękitu. Z Gronika wylatuje na drogę dwoje sań nabitych ludźmi. W pierwszych saniach piskliwie zawodzi skrzypek, dudni basista. Chycowemu koniowi założono dzwonek pod szyję, koń przy drugich saniach potrząsa na łbie gałązkami choiny i wstążkami, utwierdzonymi na mosiężnych kleszczach chomąta. Białe cuchy, białe portki, białe spódnice, białe rańtuchy. Druhny i drużbowie drą się wniebogłosy. Korowód weselny pędżi ze śpiewem, ze śmiechem, z muzyką. Zośka od Bachledy wydaje się dzisiaj za Wojtka Galicę z Kościeliska. Właśnie jadą do ślubu. Wojtka nazywano powszechnie Mamcorzykiem, ponieważ ojciec jego nosił bliżej nie wyjaśnione przezwisko Mamcorz. Każdy prawie góral określany jest przezwiskiem, często przypadkowymi z lat młodych, od jakiejś śmieszności, od przywary cielesnej, od rodzaju zajęcia. Pleban nigdy nie pytał gazdy, jak się nazywa, bo nazywano go rozmaicie, tylko jak się pisze, jak go piszą, bo wtedy góral poda swoje rodowe nazwisko. Mamcorzykowie będą się budowali na Nędzówce, ojcowiźnie pana młodego. Klimka biorą ze sobą jako zaczątek rodziny, na zawspomożenie domu, jak mówili sąsiedzi z dowcipnym uśmiechem, pozbawionym jednak ironii. Chłopczyk ma siedem lat, przyda się na gospodarstwie, Ubrać go na razie nie trzeba, bo dzieci chodzą w górach zimą i latem w samych koszulach i boso. A bydło przy domu już zapaść potrafi, przyniesie drzewa z jaty, wody z potoku w konewce. Na razie, do czasu wzniesienia domu, młodzi będą mieszkali na Groniku Nie bardzo mogli się zgodzić w gazdowaniu z rodzicami, kłócili się, zięć był trochę nagły. Przez pewien czas Zośka mieszkała na Olczy u starej Chramculi. Wojtek zwoził drzewo sanną, począł je obrabiać od Wielkiego Tygodnia; tu każdy prawie góral jest budarzem; czyli cieślą, a z drzewem narabiają wszyscy od młodości. Zośka pomagała dzielnie mężowi przy pracy, obciosywała tramy siekierą niby chłop. Przyjaźniła się z młodą Chramcową, z domu Bukowską, kościeliszczanką, która mieszkała w Zakopanem na Chramcówkach. Obie, ubrane na biało, w zawojach mężatek na głowie, z haftowanymi obrusami na ramionach, nosiły w niedzielę feretron podczas procesji koło kościoła. Bachleda
wywianował córkę cielęciem, dwiema owcami i jednym polem. Gdy upominała się jeszcze o pastwisko, krzywdując sobie, że ojciec za dużo zostawia dla Julki - a Władkowi przecież nie trzeba gruntu, bo chłop się żeni za gruntem żony - że Julka odziedziczy dom, a pierworodna tak zostanie upchnięta, odpowiedział dowcipnie: - To se zaś Klimka bieres we wiano, ón ci prawie telo, co za ciele stanie. Zresztą pozwała Zośka o to ojca na sądy rugowe, które odprawiała gromada po świętym Michale. Czy kochała Wojtka? Tu się nikt o to nie pyta, to nieważne, to się nie liczy i nikt się z tym nie liczy. Sprawy małżeństwa załatwiają między sobą rodzice obu stron: kto, co, ile daje. Czasem jeszcze zapytują się parobka, czy chce dziewkę; nie, czy ją kocha. Ale i to nie wchodzi w grę. O miłości nie ma mowy jako o warunku małżeństwa. Uczucia przywiązania, zgodność, harmonia rodzą się u małżonków z latami na podłożu wspólnej pracy, bo ona stanowi istotny sens małżeństwa i jego więź według moralności góralskiej. Praca we dwójkę na gospodarstwie - oto, czym jest życie małżeńskie. Z Zośką było jeszcze inaczej. Nie to, że zepsuta była przez innego; nie przywiązuJe się tu wielkiej wagi do dziewictwa. Nie to, że mała bęsia; to wprawdzie wstyd, ale przy wstydzie para rąk do pracy. Trudność jej startu małżeńskiego powiększał fakt, że dawano za nią znikome wiano. I w tym tkwił największy szkopuł. Szanse matrymonialne płci żeńskiej są tu zawsze mniejsze od możliwości mężczyzn. Chłopskie przysłowie powiada słusznie: Pierwej słomiany parobek się ożeni, niź złota dziewka wyda. W tym stanie rzeczy Zośka nie miała wyboru. Wzięła tego; kto wyraził ochotę, kogo jej podsunęli rodzice. Teraz nie ma miejsca na marzenia, teraz zaczyna się życie małżeńskie, czyli praca. Dostała od ojca mórg pola, dołączyła go do dwóch mężowskich; chudobne gazdostwo; nie pytajcie o miłość. Wojtek Galica uważał, że łaskę robi Zośce żeniąc się z nią. Ale wyczuł w niej dobrą, pracowitą gospodynię i nie pomylił się. A ona może i kochała go trochę za to, że zechciał się z nią ożenić. Czas był w świecie nadal niespokojny. Na Podhalu - marne urodzaje z powodu częstych deszczów letnich. Od czterdziestego ósmego roku trwa nieprzerwana seria katastrofalnych lat. Najjaśniejszy Pan, cesarz Franciszek Józef zhołdowawszy sobie kraje monarchii przy pomocy wojsk (swoich i obcych), wyruszył w podróż objazdową po Galicji pragnąc swą widomą obecnością podnieść na duchu wiernych poddanych. Jego Apostolska Mość jechał w powozie od Nowego Sącza do Białej. Na stacji przeprzęgowej w Jordanowie komisarz stacyjny przedstawił cesarzowi przytomnych właścicieli dóbr i duchowieństwa z okolicy; oto podpory tronu. Między nimi przypuszczony został do ucałowania cesarskiej dłoni baron Kalikst Borowski, dziedzic Sieniawy, haniebnej pamięci niedawny a nieprawny właściciel państwa Czarny Dunajec, trzyletni więzień śledczy kryminalnego sądu. Zaborca
niepodległych krajów podawał rękę krwawemu oprawcy chochołowskich chłopów. Tak się poznali w błysku minuty złodziej wolności ludzkiej i złodziej witowskich lasów. Wszystko w porządku. Niech się całują wzajemnie wspólnicy zbrodni, więksi i mniejsi. Czytając o tym wiernopoddańczą wzmiankę w krakowskim "Czasie" pan Leon Tetmajer z Łopusznej parskał ze złości miętosząc w rękach gazetę: Rozchodzą się pogłoski, że w związku z objazdem cesarza po Galicji szlachta nasza ma zamiar wręczyć monarsze petycję o przywrócenie pańszczyzny. I taką wiadomość drukuje pismo mieniące się polskim! Oto szczyty upodlenia! Siedmioletni Klimek pasł na brzyzku dwie owieczki i cielę. Co to jest brzyzek? Brzeżek, rodzaj małego, oberwanego brzegu nad jarem lub strumieniem. Chłopczyk bawił się z cieliczką, przytulił gębę do jej ciepłej tutki. - Pódzies se mnom, majućko, gospodarzyć do mamusie. ścieżką ku reglom, nabijał Sabała w cusze z nieodstępną torbą, uśmiechał się do małego. - Dobrze ci sie pasie? - Jedyć ta doś jesce. - Podź se mnom w góry. - Kie mamusia kozali mi zawiedzieć o domu. Rzeczywiście w chałupie nie było nikogo: Sabała szedł pod Świnicę. Na kozy. Był maj. Skręcił od Hamrów na Boczań, idąc cały czas lasem, nie było po co napytywać się pod oczy Homolaczowym lokajom i czujnosom. Wylazł na Skupniów Upłaz, popatrzył, jak na dnie Doliny Jaworzyńskiej Łuszczkowej szły wozy z rudą ku hamerni. Wspiął się na Kopę Magury, opuścił w Gąsienicową; tu w kosówce wydobył ze znajomego schowka strzelbę i poszedł wolno pod północną ścianę Świnicy. Usiadł nad Kurtkowym Stawem, nadsłuchiwał przez parę godzin echa bytności kozic. Wypatrywał ich na całym obszarze od Kościelcowego Karbu po Liliowe. Cisza była ogromna w kotłach, nad stawami i w skałach. Zrobiło się ciemno. Góral skrzesał ogień, zapalił fajkę, pykał spokojnie z napiętym uchem. Nic nie wskazywało na obecność zwierzyny. Ułożył się w kosodrzewinie, nadsłuchiwał, aż zgniewał się i postanowił usnąć. - Po ty stronie ik ni ma. A jakby beły, zacujom dym habrycny i pódom prec. Przespał, a o świcie wdrapał się na Przełęcz świnicką. Szedł bystro w chłodzie. Kiedy stanął na niewielkim siodle pomiędzy Pośrednią Turnią, ogarnęło go ciepło i jasność od madziarskiej dziedziny. Patrzył spokojnie, lecz ostro w Pięciostawiańską Dolinę, w Walentkową, w Wierchcichą, czy się co gdzie nie rusza. W dali, nad Doliną Hlińską, wynosił się potężny wał Hrubego. Koprowa Dolina - ulubione miejsce Sabałowych łowów. I jej rozgałęzienia: Niewcyrka, Hlińska, Ciemne Smreczyny, Ciemne Smreczyny! Zmrużył oczy od nadmiaru wspomnień. Jest tam nad Stawem Wyżnim Dolinka Piarżysta, dzika, wbita pod stopy Cubryny i Koprowego wierchu. Ależ tam nabił kóz, niewymawiający!
Nie masz już wiele kozic w skalnym królestwie. A jeśli ich resztki może bić leśniczy kościeliski, dlaczego nie może tego robić Sabała? Bije kozy Jaćkówcarz z Dzianisza, Wala z Zakopanego, Nowobilski z Białki, dlaczego nie ma bić Sabała z Kościeliska? Biją je Węgrzy z tamtej strony, Sabała ma się patrzyć bezczynnie? Kozica wietrzy bardzo ostro, toteż podejść ją jest niezmiernie trudno. Gdy zaczuje człowieka, ucieka i nie pokaże się prędko na tym miejscu. Sablik znał na nie sposób: wyjść do szczytu i wypatrywać kóz niżej. Gdy człowiek znajduje się pod nimi, zwietrzą go pewniej, niż gdy jest nad nimi. Zresztą dniem wiatr wieje przeważnie z dołu ku szczytom, więc od zwierząt ku myśliwcowi; tę okoliczność można zawsze wykorzystać, kiedy się idzie kozy kraść, czyli podchodzić. Sabała przyległ pod wierchem świnicy, rozciągnięty, brzuchem na kamieniu, spozierając w stoki Walentkowej, osypujące się stożkami piargów do stawu. Lustrował trawiaste upłazki, czyby się co na nich nie pasło. Żeby choć jeden chrzęst kamyka lecącego po zboczu, który by zdradził obecność żywego zwierzęcia! A wiedział z ostatnich obserwacji, że z Cichej Doliny przeszło w Walentkową na pewno stado kozic. Obok strzelca leżała strzelba, z drugiej strony torba z nabojami, prochem, śrutem i lotkami. Było południe. Sablik ułamał kawałek moskala, przygryzł do niego oszczypka, długo żuł w zębach, pozierając i nadsłuchując. Cały dzień zeszedł mu na bezpłodnym czuwaniu. Nie było to jednak czuwanie całkowicie bezpłodne. Łowca układał w myśli i w oczach plany przyszłych podchodów i zasadzek. Oto stąd widzi w grani Walentkowej szczerbinę, typową kozią przełączkę; tam trzeba się będzie kiedyś zasadzić: Widać stąd, choć to dal, jakby po skałach kozią perć wytartą ratkami. Oglądał z wierchu, niby z galerii na wieży, swoje niedźwiedzie szlaki, ujście Niewcyrki, wrota Hlińskiej, całą górną Koprową. W kotle pod Świnicą dojrzał w morzu głazów świstaka, który bezszelestnie przepadł w kamieniach: Trzeba będzie tu wrócić jesienią przy pierwszym śniegu, pokopać, tam będą gdzieś ich nory; karbował sobie w pamięci dokładnie to miejsce. świstaki - dziwne zwierzątka; spokrewnione chyba ze szczurami, choć niektórzy świszczarze mienią świstaka małym borsukiem, wywodząc go z rodu świń. Pozierał na Mięguszowieckie, częsty teren dawnych wypraw na kozice. Uśmiechnął się, bo przypomniał sobie słowa Macieja Sieczki, któremu chwalił się ksiądz Stolarczyk, iż po raz pierwszy przeszedł tego roku z Homolaczami Przełęcz pod Chłopkiem, nie tkniętą dotąd ludzką stopą. Droga ta była z dawna znana polskim kłusownikom, jako krótkie a dogodne połączenie Doliny Rybiego Potoku z Doliną Mięguszowiecką. - Niegze mu bedzie, ze on beł piyrsy. Jo ta o to nie stoje. Zapadł wieczór. Nad Krywaniem wisiał księżyc, wysrebrzył się, rozelśnił, zrobiła się ciemność. Dziś już nic nie będzie z polowaczki; drugi dzień stracony. Sablik zesunął się z głazu, było zimnawo; wśliznął się niżej pod okap skalny, pomacał
dokoła, czy sucho, skrzesał ogień, zapalił fajkę i kurzęcy myślał. Jeśli mu się nie powiedzie jutro, zejdzie w Pięć Stawów, okrąży dołem Kozi Wierch, zaglądnie w Buczynową Dolinkę. Tam lubią się też trzymać kozy. Fajka zgasła, myśliwy usnął. Nad ranem - namieniało na świtanie - obudził się nagle. Ucho jego jakby schwyciło szelest przytłumiony z oddali: suchy klask czy chrobotnięcie po skale. Podniósł się z leżenia, ukląkł. Cisza panowała zupełna. Bał się, żeby wiatr, wiejący przed wschodem słońca z góry w dolinę, nie zaniósł ludzkiej woni do zwierzęcych nozdrzy. Wbity w szczelinę, położył się jak wczoraj na brzuchu i czuwał. Szarość i mgła wypełzała z dołu od stawu. Niebo jaśniało szybko, jak zwykle latem, wyczyszczało się z popielatości, nad Rysami poczeły wstawać czerwone zorzane kolory. Sablik drgnął na całym ciele, jak rażony iskrą. Z dołu, od Walentkowej, posłyszał wyraźnie, jak ratki zadzwoniły o płyty skalne. - Som jes! - wyrwał mu się z warg zdławiony szept. - Tum ik cekoł! Na całej przestrzeni gór trwała kamienna cisza. W takiej ciszy tupkanie nóg kozicy rozlega się jak najgłośniejszy dzwon. I to w uchu myśliwca. Sablik podczołgał się dalej na brzeg skały, omiótł wzrokiem cały stok południowy góry, egzaminował uważnie dół. Na razie nic nie rozróżnił, choć było już dobrze jasno. Wiedział jednak na pewno, że kozy podniosły się ze spania, gdzieś spod Walentkowej, i drą na paszę pod Świnicę. Wzruszony, napięty, a jednak spokojny, nie popuścił z oczu domniemanego szlaku kóz. Mijały długie minuty oczekiwania. Dzień wstawał piękny, obłoczki czerwone znad Rysów podnosiły się wyżej pod naporem świetlistej jasności, która niebawem miała wytrysnąć z horyzontu. Sabała, nie drgnąwszy ciałem, przesunął prawą ręką strzelbę, wolno bez szelestu przykładając ją ku twarzy. W dole, może trzysta metrów niżej, hipnęła na głaz koza, wyciągnęła w górę długą szyję wietrząc. Cztery nogi prawie obok siebie umieszczone, całe ciało krótkie, wysokie, jasnożółtej barwy, napięte i podane ku górze. Tyle niebezpieczeństw czyha na to zwierzę, że każdy jego krok połączony jest z ostrożnością i trwogą. Wie instynktownie, czuje, że jest nieustannie szczute i tępione przez człowieka. Myśliwy patrzył na nią miłośnie. Drżał z podniecenia, choć był przekonany, że ręka mu nie chybi. Czy nie jest to wyraźne uczucie sadyzmu, jakie ogarnia myśliwego na parę minut przed zamordowaniem zwierzyny? Człowiek kocha swoją ofiarę i delektuje się myślą o jej przyszłej śmierci. Ileż takich momentów przeżył w życiu Sabała! Góral nie zna uczucia tkliwości wobec zwierząt. Kij ma dwa końce, powiada; to znaczy, że w tym boju jedno musi zginąć. Niech więc ginie koza. Wspaniałe zwierzę niedbałym ruchem, jak koza domowa, przekrzywione trochę w grzbiecie, zeskoczyło z wanty, darło
wyżej ku turniom. Za nim śmignęły po tej samej wancie trzy dalsze kozy. Sablik trzymał rękę na cynglu i okiem przy lufie naprowadzał cel coraz bliżej ku sobie. Zwierzęta z zadziwiającą szybkością i zgrabnością sadziły susami wprost w górę, niosąc z wdziękiem wysokie łby. Hipkanie ich przypomina skoki zająca. Myśliwy rozróżnia: ten na przodzie - to samiec. Roślejszy od towarzyszek, z grubszą głową, rogi ma wyższe i rozstawione szerzej. Jego bierze na cel. Niech podejdzie bliżej. Niech jeszcze hycnie pod strzelbę zpięć razy. Nie zaczuje, bo idzie z dołu, stamtąd, skąd zwykł iść człowiek ku niemu. Nie spodziewa się niebezpieczeństwa od samego szczytu. - Teroześ mój, capuś - westchnął człowiek i wystrzelił w hipkające zwierzę, w pierś, gdzie według jego obliczeń powinna znajdować się komora sercowa. Straszliwy huk rozdarł powietrze. Cap załamał się w skoku, przekrzywił łeb na bok i spadł bezwładnie na głazy. Równocześnie rozległ się przerażliwy gwizd pozostałych kóz, które w okamgnieniu rozprysły się pierzchając. Skakały jak szalone, ledwo dotykając skał, wytryskując w powietrze jak na sprężynach. Niepospolity widok! Myśliwy patrzył za nimi. Waliły jak oszalałe, sypiąc za sobą kamienie; było ich cztery, już teraz gnały razem w kierunku grani Walentkowej; uciekają zawsze w stronę przeciwną od człowieka. Teraz zjeżdżały po skale, przycupnąwszy na zadzie, głowy zadarte wysoko. Przestrach ich był tak ogromny, że dzieliło je chyba ze dwa kilometry od miejsca wypadku, a sadziły po stoku z nie zmniejszoną szybkością. Teraz skręciły swój bieg; biegły w górę Walentkowej. Odwieczny instynkt każe im zawsze uciekać przed człowiekiem wysoko w wierchy, bo prześladowca przychodzi zawsze z dołu. Dzisiaj było inaczej. Sablik kradł je z góry. Strzelec schodził ku swojemu łupowi. Był to cap niestary, z zimy trochę przychudły, o sierści na pół wiosennej. Sierść płowa, szyja z przodu biała, rogi proste, na końcu ostro w tył zakrzywione. Z pyska wyciekała mu strużka krwi. Kłusownik gładził pieszczotliwie jego grzbiet. - Trza go dolinić, coby sie ładniejsy widzioł. Górale zgłaskują sierść kozic wiosną w porze linienia, zwłaszcza capów, aby się starły bure włosy zimowe i ukazał lśniący, puchowy, jasnopłowy strój wiosenny. Na kilka kilometrów wokoło nie było tu żywej duszy, góry stanowiły kamienną pustkę, zwłaszcza wiosną. Skrytołowiec nabił tytoniem fajkę, zapalił i pykał, patrząc z radością na martwe zwierzę, przed chwilą jeszcze śmigle hipkające po głazach. Oczy, wypukłe, zastygłe, stężałe, patrzyły na zabójcę jakby z wyrzutem. - Cobyś sie zaś nie patrzoł na mnie po śmierzci - Sabała zamknął mu palcami powieki. - Jo ci nie winowaty. Myśliwskie prawo krótkie. Dowrem ci ocy. Oczy kozic osadzone są wypukło na głowie, wskutek czego górale są zdania, że zwierz widzi dokoła siebie. W tej chwili
przypomniał sobie Sabała Nowobilskiego Złotego, który położył kamyki na oczach leśnemu, kiedy go zabił w borze. Nabił strzelbę, grzał się do słońca patrząc na uherskie dziedziny. Głaskał dokładnie sierść stygnącego capa, w palcach zostawały mu ciemne kudły; wygładził go na lśniąco. - Pódzies w dobre mieśce na sprzedoj, capuś. Umyślił sobie już, gdzie go spienięży; miał własny krąg nabywców. Zarzucił capa na bary, ruszył w drogę powrotną. Z Przełęczy Świnickiej poprzednim szlakiem opuścił się stromo ku Stawkom Gąsienicowym, gdzie schował strzelbę. Odszedłszy w kosówkę, skrzesał ogień. Zachrobotał rylec po krzemieniu, zapaliła się sucha chraść, płomień wzbił się wesoło. Obłożył watrę gałęziami, poszedł z żelaznym kociołkiem po wodę kilkanaście kroków, gdzie wśród kamieni ciurkał potoczek. Postawił kociołek na ogniu. Kiedy woda zawrzała, wyjął z torby garść mąki owsianej, sypnął na wodę, posolił, mieszał bryję drewnianą łyżką, a gdy się zagotowała, dodał do zacierki trochę bryndzy i zabrał się do jedzenia. Gdy miało się ku zmierzchowi, wspiął się z capem na plecach wśród kosodrzewiny na Kasprowe Uhrocie, zemsknął się z grani w Dolinę Kasprową i odtąd, idąc już lasem, nabił przez Kalatówki na Krokiew, unikając w ten sposób spotkania z ludźmi, to znaczy omijając Hamry. Była noc, kiedy przelazł przez potok i dotarł z łupem do domu. W drugim roku małżeństwa Zośka z Bachledów Galicowa przeprowadziła się na swoje. Zamieszkali w izbie czarnej, izba biała nie była jeszcze wysprawiana, tyle że stała na surowo pod dachem. W wielu domach tak jest, że całymi latami biała izba jest nie dokończona, ponieważ - nie używana. Zamożniejsi gazdowie mieszkają i w drugiej izbie, na ogół jednak całe życie podhalańskiej wsi koncentruje się w izbie czarnej. To też i biała izba u Mamcorzyków, bez podłogi, nie umszona, goła, pozbawiona mebli, z zabitym deskami oknem, służyła za skład żiarna, kapusty, lnu. Galicowie myśleli jednak o wykończeniu całkowitym domu, już zabierali się do budowy szopy; na razie chowali dwie owce i cielę w komórce, przybudowanej na tyłach chałupy. Koło pieca darła się wniebogłosy córeczka, najświeższy nabytek małżeństwa. Lulał ją w jaworowej kolebce Klimek, to był jego generalny obowiązek. Kiedy raz skoczył na oborę przewiązać cielę, dziecko wywróciło garnek z wodą; dobrze choć, że z zimną. Matka zbiła chłopca za niedopatrzenie; nie płakał, lecz żal ogromny przepełnił mu serce. Trudno równocześnie paść bydło pod chałupą i zawiadywać o dziecku w izbie. Matka miała na to radę. - Bier dziecko na rękę i idź ku owcom. Odtąd tak robił; bawił dziecko pasęcy. Z jedzeniem nie było dobrze w domu. Znów przyszedł zły rok. Strawę pożywano raz, najwyżej dwa razy dziennie. Klimek przy owcach jadł szczaw albo świeże, wiosenne smrekowe majki. Za poradą innych pasterzy wyszukiwał zającową kapustę, która mu jednak nie smakowała. Matka warzyła brukiew lub owsianą bryję.
Brukwi nie łupiła, lecz oskrobywała nożem dla oszczędności, i to tylko trochę, resztę brudu wypłukując w cebrzyku. Gotowało się ją w postaci zupy z pokrajanymi talarkami, dodając do niej na smak ugotowanych gruli. Zupa była słodka, dobra. W maju zbierał Klimek ziele na warnuz. Ponieważ bieda doskwierała wszystkim na przednówku, więc pokrzywy czy szczaw, rosnące na cudzych polach, trzeba było zdobywać drogą nielegalną. Wieczorami wyruszał więc Klimek na zdobycie jadalnego zielska. W lipcu zatruł się grzybami, nie wiadomo dlaczego, znał się bowiem na grzybach. Nazbierał gołąbek, naścibał je na obłamane gałązki, grzyby suszyły się przez parę dni na słońcu. Kiedy je zjadł, odczuł ból żołądka i dziwne osłabienie. Uznano to za zatrucie i położono chłopca w konopiach u sąsiada; tak podówczas leczono zatrucie. Chłopiec wyzdrowiał, może nie tyle z konopi, ile że matka dała mu napić się kwaśnego mleka. Samego mleka! Mleko, jeśli już było, jadło się z ziemniakami. W izbie białej stała dzieża dużych rozmiarów; do niej wlewano stale mleko z codziennych udojów. Po paru tygodniach nabierało ono takiego fermentującego kisu i gęstości, że trzeba je było przed użyciem rozcieńczać wodą. Nie darmo góral nazywa to mleko kiszczonym: Mała Kacka jadła bryjkę owsianą ze słodkim mlekiem; dla niej był jedyny wyjątek. Już drugie dziecko było w drodze. Zagroda Galiców zaludniała się. Ksiądz zbierał Po ludziach składkę na papieża. No jak nie dać? Niewątpliwie bano się go. Stanowił dla nich autorytet, ale i po części; może nawet nieświadomie, terroryzował ludzi. A do tego jeszcze ten wzrost wielkoluda. Płacili, bo trzeba. Ze świętoPietrza idą ofiary na misje wśród dzikich - tłumaczył im pleban. Jeżeli cesarz w Wiedniu ma tyle wojska i tylu filanców, to jaką potęgę musi mieć ów papież; który stoi wyżej nad królami i cesarzami, a który posiada takich filanców jak ksiądz Stolarczyk! Któż to jest ten Ojciec Święty, co naszych pieniędzy potrzebuje, hę? Ktoś wielki, musi, skoro od małych wyciąga. Zawsze tak było: im większy, tym bardziej dusił małych. Ano, płacimy podatki cesarzowi z Wiednia, trzeba zapłacić i temu z Rzymu, który Jest podobno ponad cesarzami. Oddajcie, co cesarskiego, cesarzowi, a co boskiego, Bogu. Papież - to zastępca Pana Jezusa na ziemi. - Niek bierom, Jegomoś, dwacatnika. Podobno królestwo Jego nie jest z tego świata. Ale zapłacić trzeba. Nie; to cię pleban wyczyta z ambony. Co to kogo obchodzi, że u nich bieda piszczy? Dała Gutowa, która przecież nic nie ma. Dał Soboń, który dlatego zyskał takie przezwisko, ponieważ sam się zaprzęgał do wózka i jeździł sobą do lasu czy do pola. - Nie honor nam nie dać, choć też nic nie mamy. Jeszcześmy nie dziady: Płacili. Byli krotnymi dziadami, ale tu nikt do tego się nie przyzna. Gazdowski honor nie pozwoli. Płacili. Tego roku, 1855, pan Tetmajer w Łopusznej przeczytał w gazecie wiadomość, że Adam Mickiewicz umarł na cholerę w Konstantynopolu.
Szlachcic zamknął się w pokoju bibliotecznym i długo płakał. Twardy czas nie chciał ustać: Pisze Stolarczyk w kronice: Pan Bóg z nieprzewidzianych wyroków swoich, najprędzej na przestrogę dla grzeszników, spuścił na Zakopiańską parafię wielki nieurodzaj. Wszystko dla zimnych lat nie dorastało chociaż zeszło, to się nie wysypało. Na przykład jednego z tych lat w Kościelisku wszyscy razem nie wymłócili dziesięciu korcy owsa, jednak z Opatrzności boskiej nikt z głodu nie umarł. Było osiem śmierci roku owego we wsi, z tego umarły cztery niemowlęta, jedna kobieta, może ze starości, a trzy, jak mówiono, z jakiejś choroby. Kto wie; nie ma tu lekarza, choroba nieznana. A więc chyba nie z głodu: Od Bystrego ku Chramcówkom wywinął się z dworskich lasów niezwykły pochód. Otwierało go dwóch żandarmów z karabinami; za nimi szedł Jędrzej Wawrytka, chłop zwięzłej budowy, lat może czterdziestu; w serdaku, bez cuchy z rękami w tył założonymi. Był skuty, za każdym krokiem podzwaniał łańcuchem kajdan. Tuż za nim kroczyło dwóch żandarmów. Za eskortą postępowała żona aresztanta z trojgiem dzieci w samych koszulinach dreptających boso. Słońce lipcowe grzało, ludzie z domów okolicznych wychodzili przed drzwi odprowadzając wzrokiem w milczeniu tragiczny konwój. Wawrytka miał twarz posiniaczoną, widać było, że padł ofiarą brutalności żołdaków. Wiedziono go z dworu do nowotarskiego cyrkułu, skąd szupasem odprowadzonybędzie do Nowego Sącza; Tam odbędzie się sąd przeciwko niemu. O co? Pobił młodszego panicza Homolaczowego w biurze zarządu. Mówią oficjaliści, że zabiłby nawet, gdyby mu w porę nie przeszkodzono. - Herrgott, pokrwawił go na głowie, potargał na nim ubranie. - Stołki porozbijał, chciał nimi praskać w Homolacza. - Jak się rozeźlił miał tak straszną siłę, że pięciu ludzi ledwo mu dało radę. Dopiero związano go powrozami, założono ośmiofuntowe kajdany u kostek i wrzucono do piwnicy. Dano znać do Nowego Targu, skąd przysłano czterech żandarmów z feldfeblem. Feldfebel po zjedzeniu dobrego obiadu, spisawszy protokół z młodym Homolaczem, odjechał bryczką do miasta. A Wawrytka po dwóch dniach siedzenia w lochu wędrował w spiece na piechotę w zbrojnej eskorcie. Skąd złość Wawrytki do syna dziedziczki? Nie pierwsza to sprawka panicza; uwiódł szesnastoletnią córkę górala, Tereskę. Obaj panicze Przyzwyczajeni byli do tego, że amory uchodziły im bezkarnie; nawet przysiółek, w którym grasowali, nazywali brzydko a powszechnie od swego procederu. Panom wszystko wolno, a więc i wolno psuć chłopskie córki. Ojciec wkroczył do biura zarządu, otwarł drzwi i szedł pod ścianę. - Tyś mi ukrziwdził córke. Bez co? Coz ci winna? Homolacz wstał, zasłonił twarz ręką, zaczął krzyczeć o pomoc. Zaś Wawrytka bił go po głowie pięścią, okładał po plecach, gdzie popadło. Więc chłop może bić pana! Zbiegli się oficjaliści, Homolacz leżał na ziemi, podarli cuchę na góralu, ten złapał
stołek w ręce, cisnął za krzywdzicielem córki, ale podbił mu rękę któryś z urzędników. Homolacz wstawał skrwawiony. Hajducy i lokaje krępowali w pięciu ręce i nogi napastnikowi, ale nie mogli mu warg skrępować. - Od wos zaraza idzie na wieś, panowie - krzyczał. - Kaz mocie sumienie? Dziywki gwałcić - tako miemiecko moda? Zeby ci krziwda moji córki przy śmierzci przed okiem stanena! Wywlekli go do piwnicy, pobili setnie w ciemności bezbronnego, skutego. I teraz Wawrytka idzie na sąd oskarżony o zamierzone zabójstwo Homolacza. Nie pozwolono mu nic przynieść z domu, żona podała mu tylko moskala do jedzenia na drogę. Drugiego zjadł od razu, bo przez dwa dni nic w ustach nie miał. Rodzina odprowadzała w milczeniu aresztanta, nie pozwolono mu się z nią pożegnać. Minęli Ustup, weszli na drogę wiodącą ku Poroninowi. Znowu zaczęły płakać dziatki, szlochem zaniosła się żona. Płakali coraz głośniej, aż ludzie w polu odwracali głowy komentując wypadek. - Dadzom mu z pienć lat Wiśnica. Lament wzrósł, bo zbliżała się chwila rozstania. Żandarm wyciągnął rękę ku płaczącym, nakazał im cofnąć się; dalej iść nie wolno. Stanęli. Wawrytka odwrócił się, skinął im głową na pożegnanie. Patrzyli z żalem nieutulonym, jak pochód przeszedł przez potok i wniknął drogą w las. W majowe niedzielne południe siedział Sabała w karczmie u Stattera, prowadząc dyskurs z gazdami. - Ej, bodej ta bodej, jako tyz ta i bodej! - zalamentował olbrzymi Krzyś Słodyczka. - świat duzo obiecuje ale mało daje. Cheba co grzecni towarzisia.prziniesom ze światu, telo się Zakopane zaspomoze. - No dy ta Jasiu Sabała, co moze, to sprowodzo z Luptowa i choćkany ta obleci, to w tórbce kasi cósi zawdy prziniesie zaśmiał się szeroko Wawrzek Marduła Zawtórowali mu śmiechem inni. - Ale niek ta Bóg broni, zachowo, coby cie Luptoki przisiadły rzekł tajemniczo ten, do którego to było adresowane. - Nogorzy, jak ci sie ino roz noga powinie. I co ci z tego siyćkiego - dodał gorzko a filozoficznie. - Nauganios sie po tym świecie, corno ziem cie przywali i kóniec. Jak se u ksiendza nie napytos odpustów, toś przepod. Właśnie o tej samej porze ksiądz Stolarczyk huczał z ambony, rozkładając długie ręce: - Coz ty se uwazujes, cłowieku? Ze Poniezus ni mo co insego do roboty, ba o tobie przemyślować, jakoby cie do królestwa niebieskiego wpuścić? Zasługujze sie som, na insyk sie nie obziyroj. A co cie ceko po śmierzci? Heu, kiebyś to wiedzioł! Zamiarów boskik nie przeźrys, boś za głupi, a chojbyś beł telo mądry, jako som jes ci ludzie, co całe zycie ino myślom i myślom, chojbyś przeznoł siyćkie mądrości świata to i tak dońdzies końcem do tego, ześ głupi. Przijaciołów a towarzisiów mos doś, pokiela
ci dobrze, hale w smutku ni mas haw nikogo, coby cie poratowoł. Niek ino Pon Bóg na cie krziz spuści, syćka towarzisia wartko cie odlecom, jacy w Bogu sukoj pociesenia. Jo wiym, fciałoby się kozdemu kwolić Boga w niebie ze świentymi wroz, nale jak by tu wliyś do tego nieba? Dusno hań wliyś, niełacno, umencyć sie musis setnie, trza ci sie długo zasługiwać na to. Jako i ten Gąsienica Bartłomień, świyć Panie Boze jego pamięci, co go Orawcoke wołali. Niewycytajęcy kupcował owcami, a przy śmierzci legat w testamencie na łontorz ostawił. A i gdowa po Bartłomieniu, Boze jiyj ta nie pamiytoj grzechów, dwa pola zapisała na kościół. I tak sie oba w łaske niebieskom wkupili, ftoryj i wom niek Bóg miełosierny uzycy po śmierzci w niebie, co dej wom Boze... - Amen - godnie wyrzekli chórem wierni, gdyż tak zawsze, nieodmiennie kończyło się kazanie w zakopiańskim kościele. Klimek miał lat dwanaście, kiedy umarła mu matka. Podobno oberwała się przy budowie domu i szopy, które zbudowali własnoręcznie oboje z mężem w ciągu dwóch lat. I tak już odtąd kwękała, nie mogąc wrócić do zdrowia. Nie popuściła jej ta choroba do końca. Po prawdzie mówiąc to już w dzieciństwie wydarła się z objęć śmierci gruźliczej. Był u niej ksiądz jegomość, wyspowiadała się przed nim nabożnie, namaścił ją olejami i czekała na śmierć. Ze dwa tygodnie czekała, przygotowana na zgon, Przezorny mąż dał już nawet zbić trumnę Budzowi. Trumna także czekała ponad tydzień (w szopie u Budza). Wieczorem przychodzili do chałupy Mamcorzyka ludzie z sąsiedztwa, a także i z dalsza, aby w myśl zwyczaju pożegnać się z umierającą i odpytać, czyli wzajemnie się przeprosić. Klimek siedział boso przy łóżku i płakał. Nie miała może dla niego ta matka zbyt wiele serca, ale jakże można było serce podzielić między pięcioro dzieci, z tego czworo małoletnich, skoro się ma poza tym wszystkim jeszcze gospodarstwo na głowie? Płakał rzewnie nad matką i nad sobą. wiedział, że z jej śmiercią zniknie ze świata drobna iskierka uczucia, jaka go wiązała z ludźmi. Przekleństwo urodzenia wisiało nad nim i tylko matka była pozbawiona lekceważenia i pogardy, jaką wszyscy żywili dla bęsia. Ona jedna niewątpliwie kochała go na swój sposób. Od dzieciństwa twardy los był jego udziałem. Wszakże ojczym wziął go w swój dom tylko dla pasienia i innych posług, a teraz używa go do roboty i do bawienia dzieci. Ojczym nie lubił Klimka, złościł się na niego o byle co, nieraz go i uderzył. Była jesień. Rude słońce znad Czerwonych Wierchów wyzłacało brązowe ściany izby. Zośka położyła chude ręce na niebieskiej pierzynie, patrząc na nie machinalnie. Ileż te ręce napracowały się przez krótki ciąg jej życia? Czy to te palce rwały dziewięciornik w noc świętojańską, marząc o wielkim szczęściu, które miało do niej przyjść? życie jej było kłujące i ostre jak ów oset, nie dało jej spodziewanej radości. Na co umierała młoda Galicowa? Jedni mówili, że wskutek oberwania, drudzy, że na zapalenie płuc. Napiła się wody, gdy była zgrzana, i stąd ją chorość wzięła. Któż może dociec
prawdy, kiedy w tej wsi nie znano lekarza? Chramcowa klęczała na podłodze, obok niej kilka kobiet; kazano uklęknąć i Klimkowi. Czytała z książeczki pieśń o duszy żegnającej się ze światem, zawodząc śpiewnie wersety: Żegnam cię mój świecie wesoły, Już idę w śmiertelne popioły. Rwie się życia przędza, czas mnie w grób zapędza, Bije pierwsza godzina. Słuchali wszyscy słów pieśni z uwagą i wzruszeniem, słuchała ich przede wszystkim Zośka. Wyrazy uczone z książki pochłaniały niewprawne umysły ze zdumieniem, ponieważ wyrażały one niecodzienną dla tego środowiska treść. I jakby prosta dusza umierającej postawiona została w jednym rzędzie, zrównana z duszami możnych tego świata, do których ta pieśń się chyba odnosiła, odczuła Zośka ulgę, podniesienie i przedsmak szczęścia, w które wierzyła, którego wizję otworzył przed nią ksiądz Stolarczyk. W każdej zwrotce dusza, odchodząc, żegnała coś z tego świata. Cóż dla siebie mogła z tego uszczknąć Zośka Bachledzianka; zamężna Galicowa? Żegnam was, rodzice kochani... Żegnam was, mili przyjaciele... Żegnam was, niebieskie planety... Reszta pożegnania dotyczyła chyba książąt lub szlachty. Po każdej zwrotce biła w pieśni następna godzina. I tak; cały zegar prześledziła Galicowa w uczonej, pięknej pieśni, wyczytanej z nabożnej książeczki Chramcowej. Żegnam was, królowie, książęta... Żegnam was, mitry i korony... Żegnam was, pozostali słudzy... Żegnam was, przepyszne pokoje... Żegnam was, pozostałe stroje... Żegnam was, wszystkie elementa... Żegnam was, najmilsze zabawy... I wreszcie zabrzmiała ostatnia zwrotka, nieodwołalna na zegarze: Żegnam was, godziny cukrowe, Momenta i dni kanarowe, Już zegar wychodzi, indeks nie zawodzi, Do wiecznego spania śmierć duszę wygania, Bije dwunasta godzina. Aniela Chramcowa była dawną przyjaciółką Zośki, lubiły się obie
jeszcze z panieńskich czasów. Miała takie żelazne zdrowie, że w szóstym miesiącu ciąży - dla wypełnienia ślubowania - odbyła pieszą pielgrzymkę do Częstochowy na odpust. Pieszo zrobiła około czterystu kilometrów z dzieckiem które nosiła pod sercem! Zośka Galicowa umarła nad ranem wśród wielkich boleści, kiedy wszyscy spali. Zawołała cicho na męża, aby się dzieci nie pobudziły. Wstał. - Wyjmij mi zagłówek spod głowy. Tak nakazywał robić ludowy zwyczaj, aby się chora nie męczyła. - To dobre, Wojtek, ze my się pobudowali. Dóm juz mos. Orobiełak sie przy nim doś. Kielok mogła. Nie lo sobie lo dzieci. Przykazała mu jeszcze: - Pamiyntoj o Klimku, nie rób mu krziywdy - jak gdyby czuła, że z jej zgaśnięciem urywa się wszelka nitka pamięci o chłopcu, że Klimek zostanie absolutnie sam, jak palec. Zaczęli odmawiać cicho oboje Ojcze nasz, ale zanim doszedł do końca, przestała mu towarzyszyć. Usiadł na łóżku przy zmarłej, nie budził dzieci, a gdy się rozwidniło, posłał Klimka do Nędzowej, aby przyszła, sam zaś rozpalił ogień w piecu, postawił w garnkach wodę dla obmycia zwłok. Tak Klimek został sierotą. Zaraz po pogrzebie oddał ojczym chłopca na służbę do Zakopanego, do Ustupskiego, gazdującego w roli na Kasprusiu. Sam zaś począł się oglądać za drugą żoną, która by się zaopiekowała czworgiem małoletnich dzieci. Babka wystąpiła w imieniu Klimka do gromady z roszczeniem o kawałek pola, którym matka wyczęściowała synka przed zgonem. Wojtek Galica zaprzeczył chłopcu tego legatu. Zebranie gromady, rozsądzające spory w gminie, uchwaliło dla Klimka spłatę za skrawek gruntu w ilości kilkunastu reńskich, z czego Galica wpłacił dwa, uchyliwszy się jednak od płacenia dalszych rat. Bachledowie byli bezsilni. Szymon Ustupski, u którego służył Klimek, był hrubym gazdą. Zarobkował ciesielką, bawił się snycerstwem. Miał troje dorastających dzieci. Zimą wziął Klimka do warsztatu mieszczącego się w jacie przybudowanej do stodoły. Nauczył go nieocenionej w stolarstwie (bo i tym się parał) sztuki ryzowania, czyli zdobnictwa w drzewie. Wyrzynało się nożem rowki, później ugładzało dłutem, wierciło się dziury na wylot, zrównywało kozikiem. Za pomocą wąziutkiej piłki rzezało się w desce krzywą linię. Rozpalonymi foremkami wyżegano piętno na konewkach, na putniach. Chłopiec potrafił w krótce - a był pojętny - wyostrzoną brodą siekiery ryzować gwiazdy na sosrębach, jak to czynią budarze na budowach, bez pomocy dłuta. Był małego wzrostu, ciemny na twarzy, oczy czarne, włosy kasztanowe, wyglądał na dziecko, choć już dawano mu robotę godną parobka. W śniegu, po kiełzkiej ścieżce, boso nosił z potoku po dwie konewki wody. Gdy sypnęło silnie, kidał łopatą śnieg, torując ścieżkę do szopy, do jaty i do płani w potoku. Obrządzał bydło, krajał karpiele, gotował, karmił gadzinę. W wolnej chwili
siadał na "dziadka" w jacie; tak nazywano kobylicę. Siadał okrakiem, naciskał nogą na pedał, którego górna część przyciskała kawał drewna. Ośnikiem strugał drewno na siekierczysko. Dopiero w drugim roku służby doczekał się kierpców, mając czternaście lat życia; przedtem chodził boso. Pierwszy rok ugodzony był na wyżywienie, niejako na próbę. Gazda, zlitowawszy się nad jego odzieniem, dał mu koszulę oraz portki z najmłodszego synka, który już z nich wyrósł; sięgały Klimkowi do połowy łydek. Kierpce, zdarte i za duże, otrzymał po nieboszczce matce; wyłożył je pakułami, aby mu pasowały do nogi. Chłopak okazał się tak robotny, że Ustupski na drugą wiosnę obuł go w kierpce, dał mu uszyć koszulę i gacie oraz ofiarował mało zdarte portki sukienne swojego średniego syna. Prócz tego dał mu trzy reńskie za wysługę. Przy budowach, gdzie pracował Ustupski, wykonywał już drobne prace Klimek. Za pomocą siekiery i noża ryzał na węgłach, na futrynach okien, na drzwiach, na sosrębach wszelakie ornamenty, w których lubuje się zdobnictwo góralskie: parzenice, czyli serca, krzyżyki niespodziane, gwiazdy wpisane w koło, karby, łuki, półkola, gadziki, czyli wężyki. Każda chata góralska, wszystkie sprzęty góralskie noszą na sobie piętno zamiłowań zdobniczych tego ludu. Cieśle nie znali tu zbyt wielu precyzyjnych narzędzi. Mieli siekierę i nóż, czasem dłuto, strug, czyli ośnik, rzadziej piłkę, a hebel był cenną nowością. W miesiącu czerwcu (inaczej: wielkim maju) wyszedł Klimek po raz pierwszy z bydłem na hale. Sprawował funkcję gońca, czyli pomocnika juhasa, zwanego czasem ze słowacka honielnikiem. każdy chłopiec tutejszy musi przejść juhaskie terminatorstwo. Wszyscy młodzi tęsknią do tego, marzą o tym, aby wyjść na stary, odwieczny szlak gór. Stamtąd płynie ich dobytek, tam lokują swoją troskę i nadzieję. Wszystko, co najlepsze, działo się na górach. Najpiękniejsze pieśni rodzą się w górach, najszumniejsze tańce odprawują się na halach, najcenniejsze skarby ukryte są w skałach. Życie zakopian nierozerwalnie związane jest z Tatrami. I tak Klimek związał z nimi swoje dzieciństwo. Polubił życie halskie, bo mógł odetchnąć świeżym powietrzem w swobodzie, nie napracowawszy się tyle co we wsi, i podjadł sobie lepiej u bacy niż u gazdy w służbie. Tutaj zagryzał trzy razy dziennie krajankę świeżego sera i zapijał żętycą, ile chciał. Takiego bogactwa nie zna się w tej krainie głodu. Świętem dla chłopca był dzień pierwszego wyjścia w hale. Mimo skończonych lat trzynastu ciągle wyglądał jak dziecko. Blady, wycieńczony, spracowany po zimie, oczekiwał z nadzieją dnia swobody. Gazda poznakował swoje jedenaście owiec, smarując im smołą krzyżyk na wewnętrznej stronie ucha, wypędził stadko ze stajni, okadziwszy je święconym zielem, i gnał je wraz z Klimkiem ku głównemu kierdelowi. Baca miał zagrodę na Chramcówkach, tam kupiła się trzoda. Juhasi czytali owce, naliczyli 472 sztuki. pochód ruszył. Na przedzie kroczył baca Gut, wysoki, czarny, długowłosy, ubrany odświętnie, podpierając się ciupagą. Za nim
masa owiec i baranów, tłocząca się, hałaśliwa, zbyrkająca dzwonkami, obszczekiwana z boków przez pięć kudłatych psów pasterskich. Dalej jechał wóz dwukonny ze sprzętem i naczyniami; władowano też nań sól, worek mąki owsianej, miarkę gruli oraz wieprzka na utuczenie. Za wozem szli Juhasi, było ich siedmiu. Mieli portki i cuchy połatane, serdaki oblazłe z włosów, ale miny tęgie; dwaj z nich, przerzuciwszy sobie cuchy na jedno ramię, nieśli dumnie na drugim ramieniu flinty. Na samym końcu dreptał Klimek wśród dwóch innych honielników, jako najniższy wiekiem, wzrostem i stanowiskiem praktykant na pasterza. Pochód wyplątał się spośród domów, wszedł na hamerską drogę, wysypaną czarnym żużlem. Z lewej strony witały go białe domki hamerników, z prawej kuźnie i fryszerki. Minęli karczmę, dwór, szli drogą coraz wyżej, unosząc się na górne piętro doliny. Celem ich była Kondratowa. Przekraczali kilkakrotnie łożyska potoku, Wniknęli znów w las, podnieśli się wyżej, minęli strefę lasu. Witała ich radośnie zieleń hali. Powitał ich stary szałas z wyłamanym dachem, z wytarganymi drzwiami, ofiara wiosennych wichrów. Podarte deski, wewnątrz resztki sczerniałego śniegu w kącie, błoto, wilgoć. Baca wkroczył do szałasu, przeżegnał się, pozdrowił głośno pustkę: - Niek bedzie pokfalony Jezus Krystus. Wyciągnął parę zwęglonych resztek z zeszłorocznego ogniska, wziął je w rękę, posypał święconym zielem przyniesionym z dołu. Obszedł trzykrotnie szałas dokoła, po czym węgle zmieszane z zielem rzucił pod zagrodę dla owiec: aby się darzyło mieszkanie oraz trzoda. Zabrano się do wyporządzenia szałasu. W kącie na wielkim, płaskim kamieniu rozniecono watrę. Będzie tu ona już tlić cały czas. Nad ogniem, od ściany do ściany, przeciągnięto żerdź do zawieszania kotła, w którym się będzie warzyła żętyca. pod ścianą ustawiono półki na mleczywo, na sery, na naczynia, na sprzęty. Szałas jest bez podłogi i bez powały. Ziemię ubitą i wyschłą od ciepła ogniska wyścieli się pod ścianą choinami i spanie gotowe. W rogu miejsce dla bacy, juhasi śpią po przeciwnej stronie. Przed nastaniem wieczoru zbito ogrodzenie koszaru, czyli zagrody dla owiec na noc. Klimek przespał pjerwszą noc w szałasie, nie przykryty niczym, w ubraniu. Nie było mu zimno, choć u Ustupskiego sypiał w szopie przy bydle na słomie, gdzie od gadziny szło ciepło. Tutaj grzała go obecność juhasów i nowe, nie znane dotąd wzruszenie. Juhasi doili rankiem owce, gnali je ku wierchom. Kliinek mył naczynia w drewnianym korytku. Później szedł z dwoma gońcami zbierać w lesie sucharze do palenia (po uprzednim wysprzątaniu szałasu). Na trzeci dzień po wygnaniu owiec przyszli na halę gazdowie do miry, czyli do pomiaru. Od rana doglądali owiec przy juhasach, jak się pasą, jaka jest trawa, na południe przygnali trzodę do koszaru, usiedli za ogrodzeniem i każdy osobiście wydoił swoje owce do gielety. Każdy ze swoim udojem przyszedł do
bacy, a ten patyczkiem zmierzył wysokość mleka w gielecie. Zarżnął kozikiem wrębę na patyczku, znaczącą ilość mleka, rozszczepił patyczek wzdłuż na dwie połowy, jedną wręczył właścicielowi owiec, drugą zatrzymał sobie. Ten zamirek posłuży później do obliczania zysku gazdy w postaci sera. Ustupskiemu dobrze mirowały owieczki. Do gielety, która jest rodzajem dużego skopca, udoił mleka ze swojego statku na dwa palce od wierzchu. Z radością patrzył na wysoką wrębę zaciętą na zamirku. Żeby tylko dotrzymała pogoda. To wieczne zmartwienie górala. Lato było nie najgorsze. Życie na hali układało się jednostajnie. Co dzień rano, w południe i wieczorem juhasi doili owce do gielet. W ogrodzeniu koszaru, gdzie stado nocuje, istnieje część zagrody oddzielona od reszty, zwana strągą; tam doi się owce. Honielnik napędza każdą sztukę z koszaru do strągi przez dziurę, czyli okiennicę. Juhasi, siedząc na pieńkach, podtykają gielety pod wymiona owiec i szybkimi energicznymi ruchami doją owce jedną po drugiej. Idzie to niezwykle sprawnie. Wydojone sztuki już pozostają w strądze. Pełne gielety z mlekiem wędrują do szałasu. Nad wielką drewnianą dzieżą, zwaną pucierą, baca rozpościera płócienną powąskę, nakrywa ją jeszcze jednym płótnem, czyli szatą, zakłada obrączkę, aby oba płótna nie wpadły do naczynia, i leje do wnętrza przynoszone mleko z gielet. Aby zaś mleka była obfitość i to tłustego, na powąsce leży krzyżyk z dwóch cetynek zlepionych woskiem, a wosk zdłubany jest z wielkanocnej świecy ołtarzowej. Baca zlewa przecedzone mleko czerpakiem z puciery do kotlika nad ogniem, poddaje klagu, czyli podpuszczki z cielęcego żołądka, i zagotowuje. Mleko się ścina - klaga się - jak powiadają górale, grudki sera wypływają na wierzch. Baca nieustannie miesza mleko warząchwią, wyławia bryłki sera, kładzie je na płótnie, gdzie ociekają z wolna z serwatki. W kotle pozostaje żętyca, po której pływają jeszcze drobne krupki sera. Studzą ją i piją czerpakami, jest ona pożywna i smaczna. Zowie się hurda, ma w sobie sporo tłuszczu. Teraz juhasi jedzą śniadanie. Piją żętycę do woli, zazwyczaj dwa czerpaki, zagryzają picie krajanką sera, wyjętego ręką bacy świeżo z kotlika. To cały wikt pasterza na hali trzykrotnie w ciągu dnia i niezmiennie przez cały czas pobytu. Owce idą na paszę pod dozorem juhasów, baca wygniata w dłoniach ser ociekły z serwatki i wkłada w drewniane jaworowe formy różnego kształtu. Przeważnie są to podłużne foremki, rozszczepiające się na dwie łupiny, ryzowane wewnątrz w ozdobne motywy, które się wygniatają na powierzchni sera. Stąd nazwa tej popularnej formy: rozszczepek, co w mowie góralskiej brzmi: oscypek. (Inteligenci z dolin, nie orientując się w etymologii tego wyrazu, urobili zeń niewłaściwy literacki odpowiednik: oszczypek, który sobie zyskał powszechne prawo obywatelstwa.) Serki schną, wędzą się w dymie ogniska, baca robi porządek przy mleczywie i w zagrodzie, komenderując gońcami. Posyła ich po wodę do pobliskiego strumienia. Nadchodzi południe, owce wracają do
udoju, juhasi piją z kotlika resztę sklaganego mleka. Pozostałą żętycę przecedza baca raz jeszcze, a otrzymaną stąd jałową, ubogą zwarnicą karmi psy oraz wieprzka, którego tu chowa. Osiadły ser dołączy do południowego wyrobu. Następuje dojenie, warzenie, klaganie, wygniatanie sera. Owce ruszają znowu z juhasami na trawę, aby powrócić wieczorem na udój i na noc. Klimek zmienia się nie do poznania, Z dziecka robi się chłopak. Zamorzone policzki rumienieją, postawa tężeje, ruchy nabierają sprężystości. Opuściła go nędza zimy. Słońce, powietrze, ruch, żętyca, swoboda, zwłaszcza swoboda - zrobiły swoje. Wstaje o świcie, kiedy jeszcze słońce nie wzeszło, nagania owce juhasom do okiennicy, w strądze uwijają się chłopaki raz dwa, raz dwa. Bucha watra w szałasie, dymi przez szpary w dachu; owce, którym już nie ciążą wymiona, tęsknią do paszy, kręcą się niecierpliwie jazgotając dzwonkami, Juhasi piją żętycę, opici, biorą za kije, gwiżdżą, pies rusza, obszczekując stado z boków, kierdel pcha się ku wierchom pasęcy, poskubując trawki po drodze. - Hore! nawołuje je juhas w górę, aby się pomykały ku nie schodzonym jeszcze upłazom i perciom. Słońce tryska nad Kosistą, góry się złocą, dzień poweselał. Pięknie jest. I tak z górą przez dwa miesiące, dzień w dzień. Deszczu było niewiele, strat w owcach nie było. W pierwszych dniach września opustoszała Hala Kondratowa. Klimek przygnał jedenaście tłustych owieczek do zagrody swojego gazdy. Nazajutrz Ustupski poszedł do bacy na Chramcówki ze swoim zamirkiem. Gut wyciągnął swój patyczek. Leją do gielety wodę aż po wrębę w zamirku, sprawdzają obaj miarę wody. Zgadza się. Wtedy baca leje do kotlika na wadze odmierzoną ilość wody tyle razy, ile tygodni owce pasły się na hali; to znaczy dziesięć razy. Na drugiej szali kładzie równoważną wodzie ilość sera. To dochód gazdy z jego owiec. Reszta stanowi zysk bacy. Niecała reszta: trzeba z niej wypłacić juhasów po jednym oszczypku za dzień. I gońców po trzy oszczypki na tydzień. Oszczypki są małe, pasterze sprzedają je, pieniądze przedstawiają dla nich większą wartość. Sabała przełożył nogę przez próg chałupy. Żona wyszła z szopy, cała obsypana sieczką. - Kaz cie zaś niesie? - Kanysi - uciął, po czym dodał bardziej ugodowo, aby nie zadzierać z żoną: - Idem w Zokopane. Taki był. Gonił światami. Zamyśliła się. Że to każdy ród musi mieć takiego jednego chłopa co się wyrodzi od gospodarstwa! Mają Gąsienice swojego Sabałę, mają i Mateje swojego WoJtka-zbójnika. Dawniej, kiedy się jeszcze przegadywała z mężem, bo jej się zdawało, że go przerobi, że go nawróci na życie porządne mówiła: - Zje kaz sie tez ta taki próźniok znaloz! Chłopski syn gazdowskie nasienie coby sie roboty hańbieł? Nic nie odpowiadał. Poprawił kapelusz na głowie, kierpce sobie łatał. To zaś należy do chłopa. - Idze urzezoj siecki - perswadowała z wyrzutem.
Nic się nie oddzywał. To zaś należy do baby, myślał. Skarżyła się przed sąsiadkami: - Gospodarstwa sie wrodził. Nic, ino by polegiwoł. Zaś kie go chuć dopadnie, hipnie w las, ni ma go ze dwa tyźnia. Suko skarbów, co sie przesusajom na wiyrchak. Poniektóra chciała coś na to odpowiedzieć, lecz gryzła się zawczasu w język. Dopiero gdy Rózce kierpce za progiem umknęły, pozwalała sobie: - Ón ta ik sukowoł, tyk skarbów nie po wiyrchak, ba po dworak i po kómorak ludzkik, haj. Po prawdzie trzeba przyznać, że wszystkie grube prace wiosenne w polu Sabała odrobił; na tyle miał chłopskie poczucie obowiązku. Poorał, rozkidał nawóz, poskrudlił, posiał. Należał do średniorolnych gospodarzy, a grunt miał rozwleczony na jedenastu kawałkach; tak były tu role rozdrobnione. Stał w starych, połatanych portkach (naprawka żony; kierpce reperuje chłop, zaś płótno i sukno - baba), patrząc z lubością ku reglom. Myślał o swoim niedźwiedziu, którego zwalił w Hlińskiej Dolinie, a którego mu coś zepsuło. - Dźwiyrz go jakiś potargoł. Był to jego czternasty niedźwiedź. Sprawił go, zdjął skórę, umęczył się setnie. Zabrał serce i sadło, poszedł do domu po sól i po powrozy. Kiedy przyszedł nazajutrz w południe, skórę zastał podartą w paru miejscach zębami i mięso silnie nadżarte. - Cheba liska nie. Ani kuna. Moze ryś? Abo drugo kufiato bestyjo? Ftoz jom wiy? Patrzył ku borom, mrużył oczy od słonecznego lśnienia. Zbliżało się południe. Krowy pasły się na tlokach, czyli ugorach, na jesionach pod chałupą pogwizdywały zięby. Terkotały gdzieniegdzie dzwonki owiec. Wielki maj miał się ku końcowi. Z obory słychać było energiczny, komenderujący głos żony. - Symek, leć hań ku Jędrzkowi, wołoj, niek zenie do dómu. Tomek, przyniesies wody, naskrobies gruli, zakiel nazne trowy do dojenia. Sabała zarzucił na ramiona brązową cuchę i poniósł się w las. Któregoś letniego wieczora zrobił się ruch we wsi. - Ziandary prziśli po Mateje! Przymaszerowało dziesięciu żandarmów, otoczyli obejście Toporów, gdzie mieszkała Kacka, robili rewizję. Inni pognali do starych Matejów, przetrząsali szopę. Wojtek uciekł był do pola rano, gdy tylko zasygnalizowano oddział idący z Olczy. Żandarmi bili przy przesłuchaniu Kackę i Wojtkowego ojca, strzelali na postrach; niczego się nie dowiedzieli o tym, którego szukali. - A dy go sukojcie. Ka? Nie wiym. Mo swoje , roki, jo sie ku niymu nie miysom. Co wy ta fcecie od niygo, tyz nie wiym - zapierał się ojciec. - U mnie go ni mas. Handluje przecie z Lachami. Ku Krakowu poseł. Albowiem młody Mateja podawał się oficjalnie za handlarza. To
samo mówiła Kacka. Wojtek uciekł na Halę Miętusią. Jakaś cholera go zdała (czy to nie był leśny Pańska-Portka?), dość że żandarmi zwiedzieli się o jego ucieczce, wybrali się na Miętusią. Prowadził ich piętnastoletni Sobek, wnuk Majchra Nędzy, którego zgarnęli po drodze, przystawili strzelbę do zadku, kazali się wieść. Baca nie był głupi. Nie był głupi i Wojtek Mateja. Już dobrą chwilę widzieli z góry, jak z dołu ciągnął długi sznur żandarmów ze strzelbami w ręce, gotowymi do strzału. - Dzis ik? - pokazał mu palcem. - Idom po ciebie. - Niek mi wlezom do rzyci! - odgroził im zbój ponuro - i pognał w las. - Podź se mnom - wziął ze sobą dwunastoletniego Bartusia Obrochtę z gęślami. Wspięli się wysoko na Upłaz, na śródleśną polankę, z której widać było doskonale szałas na hali. Wojtek usiadł na trawie, plecami oparł się o pień smreka, przymrużył oczy i grzał się do słońca. - Groj! - rzucił krótko chłopcu. Ale nie spuścił z oka szałasu, pistolet położył obok siebie, obserwował wszystko, co się działo na hali. Można było przewidzieć, co się działo na hali. żandarmi nie mieli najmniejszej ochoty szukać zbója po wierchach i po borze, opili się tłustej żętycy, podjedli sera i odpoczywali po trudach marszu. Baca sprytnie pchnął gońca do juhasów, aby nie schodzili do południowego udoju; niestety, honielnik nie zdążył zawiadomić jednego z pasterzy, którego kierdel już ogłaszał się spod lasu donośnym jazgotaniem dzwonków. W ostatniej chwili spostrzegł niebezpieczeństwo, odgwizdał kierdel do góry przy pomocy psa, hukając: "Hore! Hore!" Już było jednak za późno. Wyskoczyło trzech żandarmów spod szałasu, puściło się w pogoń za trzodą.Juhas bronił dzielnie owce przestraszone śmigały w górę, lecz żandarmi przyłożyli strzelby do oka i dwie owce, drgając nogami, pozostały naplacu boju. W triumfie wlekli je do szałasu. Pobili bacę, bo się szarpał w obronie owiec, obłupili skórę z obu sztuk, wsadzili do kotła, zaczęli piec. Bartuś grał w górze na gęślikach zbójowi. W szałasie urzędowali żandarmi, czyli zbóje. Ach, żeby ich było mniej, myślał Mateja. A nas, żeby było więcej! Toby się ich skróciło, I prochu by się nabrało, i strzelb! - Bartuś - odezwał się do chłopca. - Zagroj mi jesce luptoskom nute. Zakiela słonko sie nie schyli, ślezies dołu, prześpihujes ik. Cheba, zeby wceśni pośli. Za trzy godziny, kiedy się już miało pod zachód, poczęli żandarmi po jednemu wymykać się z szałasu. Szli ciężko, z rozpiętymi bluzami, obżarci, zmęczeni, opici. Poniektóry trzymał jeszcze w ręce kawał mięsa. Bali się pozostać przez noc na hali. Górale - to dziki naród i mściwy. Lepiej, jeśli przed zapadnięciem ciemności znajdą się w Zakopanem. Bartuś już nie potrzebował chodzić na przeszpiegi do bacy. Po trzech latach gońcowania wyszedł Klimek na czwarte lato już jako juhas na hale. Juhasował przy bacy Zychu, zwanym Bajokiem,
bo z kart bajał i przepowiadał ludziom przyszłość. Paśli na Hali Gąsienicowej pod stopami Świnicy, Kościelca, Granatów, Żółtej Turni. Miał pod swoim dozorem kierdel liczący 86 owiec. Wyszli na hale późno, z początkiem lipca, ponieważ lato było kapryśne. Wiosna nadeszła wcześnie; z końcem kwietnia wszystko już było zasiane, dokoła zielono. Gdy wszystko powschodziło i prawie zakwitło, w połowie maja przyszedł nagle śnieg, chwycił mróz. Zima trzymała wieś w okowach z górą przez miesiąc. Na drugi dzień po przybyciu na Gąsienicową przywitał juhasów wiatr orawski, który stargał świeżo poprawione deski na szałasie. Klimek, jako wprawny cieśla, wysprawiał dach, wbił na poprzek parę żerdzi, ponatykał za nie rzędem kamienie dla obciążenia, zabezpieczając dach przeciwko wiatrom. Baca zebrał juhasów pod szałasem i miał do nich pogadankę o obowiązkach i przywilejach pasterzy owiec. - Słuchajcie ponauki. Mówił im o rodzajach trawy, o zachowaniu się we mgle ze stadem, w kurniawie, co czynić w wypadku zaginięcia owcy. Napominał, aby owcom nie przeszkadzać, gdy się pasą, nie hałasować, gdy odpoczywają. żeby się nie plątać bez potrzeby po koszarze, o dój regularny dbać i o pojenie. żeby nie łazić koło nich, zwłaszcza wtedy, gdy przeżuwają leżąc (mierendzają). Dalej mówił o zarazie, o złodziejach trzód i o dzwonkach turlikających na owczych szyjach. - Zwónki majom tyz swoje prawo. Niegze go fto ukradnie, a ten, cyj ón tam je, uwidzi go na ludzki owcy abo i krowie, mo walor bydlęciu łeb ucionć i toz to tak zwónek z karku syjmować, cheba co go złodziyj zauspokoi. Zaczęły się deszcze. Co dwa, trzy dni musieli koszar przesuwać z miejsca na miejsce dokoła szałasu, ponieważ owce wydeptywały zbytnio trawę. Z powodu słoty upadło mleko trzodzie. Nauczony doświadczeniem ubiegłych lat, Klimek napuścił tłuszczem koszulę, portki i kapelusz. Powstała na odzieniu nieprzemakalna warstwa, chroniąca od zimna i wilgoci. Od kurzu watrowego kopcia ubiór pasterzy staje się czarny, podobnie zresztą jak ich twarze i ręce, nigdy nie myte. W pierwszych dniach sierpnia temperatura spadła, nastąpił atak zimy. Sypnął śnieg, przetajał wprawdzie po dwóch dniach, ale zimno nie zelżało wiele. Puściła się lejba. Klinek pasł w upłazach Kościelca nad Czarnym Stawem, kiedy zaczął prać deszcz. Siekło krupami; młóciło gradem, wstała przenikliwa mgła od stawu, zakryła widok. Owce porozwłóczyły się po skałach. Juhas pragnął ściągnąć kierdel z urwistych stoków, ale owce nie widziały się wzajemnie, nie dostrzegały przewodnika, nie widział ich pies. Pasterz woła huka, gwiżdże, stracił orientację wśród stada. Niebo zaciągnęło się chmurami, od zenitu po staw jedna nieprzenikniona masa gęstego, ciemnego obłoku. Wierny pies szczeka, słyszą go niektóre owce, instynktownie garną się ku niemu, inne natomiast w trwodze, w zimnie, bite lodowymi krupami, stoją w miejscu bez ruchu, osowiałe, z nogami podkurczonymi pod brzuch; glewieją. Pies i jego pan wprowadzili na piarżyska
pod Karbem 70 owiec. Co z resztą? Klimek gnał je w dół co sił, bijąc kijem, bo ruch ożywia i ociepla owce. Gna je szybko, stracił we mgle 16 owiec i musi tu jeszcze wrócić po nie. Już chyba mgła nie ustanie do wieczora, trzeba pędzić stado do koszaru, aby od stania w skałach nie zmarniało. Pies szczeka wściekle, podniecany przez juhasa, który nie żałuje kija ani przekleństw. Owce, przestraszone i bite, wzniecają bek, dzwonki zbyrczą. Pod szałasem przejmują zgiełkliwe stado honielnicy, rachują, brak 17 sztuk. Drugi juhas bieży z Klimkiem na poszukiwanie zagubionych owiec. Po godzinnym szukaniu znaleźli gromadkę stłoczoną ciasno, stojącą w otępieniu na upłazie pod czarną ścianą. Bały się zeskoczyć z progu, mając ograniczony widok. Były wszystkie. Przeprowadzono dwie owce, popędzono następne ośmieliły się skoczyć. Trzy znich były już bardzo słabe, jedna złamała przednią nogę. Klimek wziął ją na plecy i niósł dwa kilometry. Rozgrzewał później przy ogniu wraz z dwoma towarzyszkami; przyszły do siebie w cieple i w dymie. I tak powiodło mu się dobrze, bo chociaż pasł najwyżej w skałach, przecież zdjął z wierchu wszystkie sztuki. Na Granatach straciły się w gradzie dwie owce; spadły z urwiska, zabiły się. Pod Żółtą Turnią jedna kiełznęła na maliniaku, złamała dwie nogi w dziurze między kamieniami; znaleziono ją martwą. I tak zginęły trzy owce jednego dnia. Juhasi pokładli się zmęczeni, zmoczeni, tak jak wstali od dojenia, i usnęli twardym snem po ciężkim znoju dnia. Jutro skoro świt trzeba wstać, doić i znów gnać trzodę ku wierchom. Nie zawsze słonko świeci. Od jesieni Klimek znalazł sobie nową służbę. Przeniósł się do Wawrzyńca Raja na Skibówce, tęgiego cieśli. Gazda poza noszeniem wody, kidaniem gnoju, rąbaniem drew, obrządzaniem krów, owiec i konia obciążył pachołka pomocą w ciesiółce, wciągając to w rejestr obowiązkowych posług. Na Rzycańskim pod lasem niedaleko potoku budował Raj chałupę dla Kacki, kochanki Wojtka Matei, nazywanego powszechnie zbójnikiem. Rzekomy handlarz, właściwie rabuś, miał szumną naturę, za nic mu było ugościć wódką wszystkich chłopów zebranych w karczmie, co nie przeszkadzało, że któremuś z nich ukradł później coś z komory. Całymi dniami nie było go w domu (podobnie jak Sabały lecz chody tego ostatniego były wyraźnie określone), przepadał na pół miesiąca, wracał na gospodarstwo, a potem dowiadywano się, że w okolicach Babiej Góry splądrowano plebanię. Temu to Matei budowano chałupę, w której miała zamieszkać jego nieślubna żona, Kacka od Toporów. Płazy w izbie białej od wnętrza mazano krwią bydlęcą zmieszaną z wodą, by nadać drzewu kolor czerwony. Dla wzmocnienia połysku, płazy pomazane krwią, pociągano jeszcze po wierzchu rozbitymi jajami. Drewno smrekowe jest białe, o jedwabistym lśnieniu, o słoju niezbyt wyraźnym. Od pola ściany czerwienieją same na kolor przytlałego złota wystawione na światło słoneczne na deszcze, na wiatry. Tutaj w izbie ściany te nabiorą barwy hebanu z latami; od zawędzenia dymem, od wysuszenia w cieple, a od tarcia plecami,
rękami, chustami będą wyglądać jak politurowane. Dom Kacki to była budowa! Pięć płazów grubych w ścianie i gotowy zrąb. Na odrzwiach i futrynach okien ryzowane ozdoby, dzieło Klimka. Podłoga w obu izbach biała, z szerokich desek jodłowych. Powała! Tworzyły ją deski, właściwie deszczułki smrekowe idące ukosem w szatkownice. Pod nimi - trzy belki, sosrębiki, spoczywające na grubym sosrębie, biegnącym wzdłuż izby, pięknie przyciosanym i ozdobionym. Drzwi szalowane deseczkami biegnącymi promienisto z ryzowanego półkola, na wzór wschodzącego słońca. Kiedy krew i złoto ściemnieją na jedwabistym drewnie, a żywe słońce wedrze się do izby przez okna całe wnętrze będzie drgało stonowaną, matową grą kolorów. Raj z Klimkiem sporządzili całe wnętrze chaty: ławy jesionowe, stołki jaworowe z rozkroczystymi nogami aby nie były wywrotne dwa stoły potężne i ciężkie, jeden z nich miał stolnicę wykładaną cisem; półki, skrzynki, łyżnik i łóżko smrekowe o nogach ku sobie zwróconych jak kolebka. Wszystko ryzowane w drzewie, wyrzynane w rozmaite wzory. Cniło się trochę chłopcu w pracy, choć rad widział robotę. Nie znał ciepła rodzinnego, nie miał rodziców jak inni dorastający chłopcy, nie mógł zbliżyć się do nikogo w chwili smutku, kłopotu czy radości. Od chwili śmierci matki, wygnany z domu, który był ongiś i jego domem, na służbę do obcych zagród; nie miał czasu pomyśleć o sobie. Wspominał trudne dzieciństwo pozbawione uroku towarzystwa, był przecież nieprawym dzieckiem, którego nikt nie mógł zawołać ojcowskim nazwiskiem, nie ma nawet matki, która by go mogła obronić przed wzgardą i niechęcią ludzi. "Nojduk z Gronika" albo "bęś Bachledzionki" mówiono o nim we wsi. Czasem, bardzo rzadko, przy niedzieli zaglądał do dziadków na Gronik. Żyli w niezgodzie z zięciem, Józkiem Kowalem, który się wżenił do domu za Julką. Młodzi mieli troje dzieci, dziadek z babką nie znaczyli już nic w chałupie, najwyżej nadawali się do bawienia najmłodszego wnuka lub do przyniesienia wody; tym bardziej że grunt rozdali. Władek ożenił się dobrze na Olczy, ma dwoje dzieci. I teraz już starzy, pozbywszy się ziemi i chałupy nie mieli niczego na świecie poza dziećmi, które wydały na świat swoje dzieci i w ten sposób oddalały się od rodziców zajęte kręgiem własnych spraw. Marny był los obojga Bachledów na utrzymaniu u młodych Kowalów. Cóż złego zrobiła matka tej wyrodnej córce, że ją tak poniewierała? Przezywała ją od darmozjadów, raz wyrzuciła ją z domu w nocy. Piekłowała na starych, klęła, pomstowała, do roboty pędziła, darła się na całą rolę: - Kiedy noreście skapiecie? Zięć, nędzny, chuderlawy chłop, kiedy się przynapił w karczmie, łoił rzemieniem czy kijem zarówno żonę, jak i teściową. Był z niego chytrus nie lada. Wyznawał starą zasadę, którą góral określa w następującym przysłowiu: "Kie jo mom, to zjym som, kie ty mos, to zjydzmy wros". Żona przeszła go jeszcze w chciwości. Och, tu serca były zawsze twarde, do wzruszenia ciężkie.
Takie było teraz życie u Bachledów na Groniku. Mówiło się już teraz: u Kowalów. Starzy się nie liczą, starzy przeżyli swój czas. Klimek często wspominał babkę. - Biydarstwo! - wyrywało mu się westchnienie na myśl o niej. Mądra, dobra, jak wszyscy Kasprusie, padła ofiarą swojej zapobiegliwości i dobroci, której dzieci nie potrafiły ocenić, borykając się z losem. Chałupa Kacki stanęła, radując oczy właścicielki. Mateja urządził z tej okazji sute picie z muzyką, przy czym chłopy jak zwykle pobiły się. Gospodarz zrobił trochę porządku sam, do reszty powynosił wraz z Kacką pobitych gazdów do pola, aby wytrzeźwieli na świeżym powietrzu. Klimek rozszedł się w niezgodzie z Rajem na tle niesumiennego podziału zarobku. Gazda traktował pomoc Klimka przy swej ciesielce jako należącą integralnie do posług parobka w służbie. Za pracę czteromiesięczną, równającą się pracy pełnego, kwalifikowanego robotnika, zbył go śmieszną kwotą. Chłopak protestował, sprowadził dziadka Bachledę do Raja, nie wyciągnęli jednak zbyt wiele ponad to, co dał nieuczciwy cieśla. Nie było rady. Klimek zabrał manatki i przeniósł się na mieszkanie do Bukowskich w Kościelisku. Pracował dla leśnictwa jako drwal. Ciężka praca. Był marzec. Chodził po lasach wybierać pnie na budulec; wtedy jeszcze soki w drzewie stoją. Ponieważ bliższe lasy były już przetrzebione, trzeba było szukać budulca w ostępach odległych dolin. Jeszcze szalały kurniawy, trzymały mrozy, duły zawieje, a Klimek ubrany w portki i serdak, brodził w śniegu całymi dniami, łamuzgał się po uboczach. Obuchem siekiery bił w pień; jeśli dudniało przy uderzeniu, oznaczało, iż drzewo jest dudławe lub nadgniłe. Zrzucał serdak, bo już słońce grzało; od jego blasku jaskrawego, odbitego w śniegu, dostaje się kuropatrzu. Walić trzeba siekierą bez upamiętania, aż pot zalewa oczy. Do jedzenia jest tylko moskalec, nic więcej przez cały dzień. Twarda praca. Ścięte drzewo wywłóczył sam Klimek koniem, zarabiając dodatkowo jako furman. Zwoził drzewo na saniach koniec pnia ładował na gnatki, umocowywał łańcuchem, włóki zaś rozwodził precz w tył i niedaleko wierchowca podkładał pod drzewo. Dostawiał drzewo na Kiry gdzie miano budować nową leśniczówkę. W karnawale, było to właśnie w ostatnią niedzielę mięsopustu, tańczono na plebanii. Duża sala, stanowiąca nieomal połowę domu, wypełniona była ludźmi. Jegomość patronował zabawie, bacząc, aby rozrywka była godziwa, aby temperamenty młodzieży nie przebrały miary przyzwoitości. Na ławach siedzieli hrubi gazdowie z żonami. Muzyka grała od ucha, śpiewano wesołe pieśni. Ksiądz, uśmiechnięty, gościnny, obchodził salę dokoła, wysoki, ogromny, widny z daleka. Sam z własnej inicjatywy urządził wieczór dzisiejszy, lubił zabawę i żył przyjaźnie z parafianami. Że lubił żarty, i to w orginalnym stylu, niechaj zaświadczy epizod, jaki się zdarzył niedawno temu. Byli wieczorem u Stolarczyka organista Czubernat oraz dwóch szumnych gazdów: Chramiec i Staszeczek. Opowiadali sobie o tym i o owym, dwie butelki wina węgierskiego (dar Homolaczowej) stały na stole
wypróżnione. Staszeczek, dawny gospodarz plebana, nucił jakąś skoczną melodię. Humory mieli różowe, zegar, czyli godzinnik, na ścianie wybił dziesiątą. Za oknami rozciągała się biała noc, skuta mrozem. Był luty, tęga zima. Goście licytowali się, kto z nich dłużej w mrozie potrafi wytrzymać. Staszeczek zaproponował: - Mozemy sie sprógować. - Teroz? - niedowierzająco rzekł Chramiec. - Cemu nie? - trzymał się hardo Staszeczek. - Po nocy beecie lotać? - przywracał ich do przytomności Czubernat. - Isty! - Jo s wami - odezwał się Stolarczyk. - Dzis! - wykrzyknął triumfująco do Chramca Staszeczek. Jeden Czubernat był obojętny, choć był z nich najmłodszy. - A ty co, Cubernatku? - Kie Jegomoś idom, jo ś nimi. Poszli w zakład, kto w mrozie uleci najdłużej. - Ale polecimy przez portek. - W gaciak? - No dy w koszuli i w gaciak - określił pleban bez żenady warunki. - I boso - dodał, aby nie było wątpliwości. Staszeczek skrzywił się, ale począł się rozbierać. Sam chciał tego pierwszy, musi to piwo wypić. Zresztą, skoro ksiądz jest w tym, nie może być tu nic złego i musi to być Bogu miłe. Przekonał się do zabawy. Nawet i Czubernat uśmiechał się butnie. Skrzypnęły drzwi, wyszło ich czterech cichutko jak białe duchy. Puścili się pędem na drogę i drogą do góry. Trudno było iść, kiedy mróz parzył w stopy, trzeba było biec. Noc była jasna, wieś spała. Czterej mężczyźni biegli, podnosząc pięty wysoko, aż pierwszy Staszeczek uczuł, że ma dość. - Jegomoś - szepnął, bo biegli równo. - Wracomy. - Ani mi się śni - odpowiedział Stolarczyk. - Chyboj daliyj, Jasiu! Jo lecem na Gronik. Staszeczek skapitulował. Po nim zawrócił Chramiec. Od Czubernata bił słup gorącej pary z ust. - Jegomoś, trza sie wracać, juz my na Kasprusiu prawie - perswadował młodym, nie zmęczonym głosem. - Co bedziemy lotać po próźnicy - To sie wracoj, jak fces, zmarźloku. Jo lecem do Kościeliska. Nie było rady na Jegomościa. Organista zakręcił na miejscu i uznał się za pokonanego. Teraz dopiero Stolarczyk, widząc, że wytrzymał najdłużej, rozpoczął powrotny bieg. Sapali z zimna, rozcierali stopy, lecz byli zadowoleni. Najbardziej zadowolony był pleban. - Alek wom doł siustu; - śmiał się. - Ochłodzilimy się końduś i ozgrzoli tyz, niegze ta. Ubiermy się. Napijemy się kielisecek wina, pozdrowiejemy kielo telo w nuku. Nikt nie zachorował. I nikt się tym nie gorszył: tym nocnym wyścigiem plebana w gaciach. Klimkowi coraz bardziej ciążyła samotność. Coraz bardziej podobała mu się Hanka od Walczaka. Spodobali się sobie z czasu, gdy on juhasował na Miętusiej, ona zaś była tam krowiarką. Drobna
jak on, czarna jak on, silna jak on. Z domu biednego, tak samo jak on. Opowiadał jej o Węgrzech; był dwukrotnie z Rajem w Kieżmarku po zakup narzędzi stolarskich. - Ej, Węgry to ci kraj! Urodzaj silny, podotki małe, do wojska rzodko odbiyrajom. Stamtela momy nolepsy duchan i siacie. To znaczy: tytoń i zboże. Zawsze ci z północy marzyli o południu, o stronie węgierskiej. Przez góry przechodziło się do ziemi wymarzonej, do słońca, do wina, do bogactwa, choćby na rabunek. To błogosławiona kraina. Gdy tam coś zbroisz uciekniesz w góry i kto cię znajdzie? Raz szedł Klimek po sól do Poronina i spotkał Hankę idącą na targ do sąsiedniej wsi. Szli więc razem. W Poroninie pracuje młot żelazny czyli kuźnica, w której przekuwają surowe żelazo, sprowadzone ze Spisza, gdzie je wytapiają, używając węgla drzewnego, z najlepszej gatunkowo rudy. Dlatego słynne jest w całej Galicji żelazo kute poronińskie. hanka niosła zgrzebne płótno do znajomego rzemieślnika na sprzedaż. Nic nie mówili, kroczyli obok siebie w milczeniu. Tak to byłoby dobrze, pomyślał Klimek, gdyby Hanka została jego żoną. Pracowałby na dom z radością, na żonę, na dzieci miałby to, czego nikt nie jest pozbawiony: rodzinę. To, czego mu tak brakowało. - Bocys, Hanka, jako my se urodzali na pniokak w Mientusi, a hań prało dyscem dokolutka? Nika sie nie skryjes, bo ka? Doloło nas do imentu. - Zgwizdowalimy się z juhasami, coby po nas przyśli. - Obsychalimy późniy bez cały dzień. A bocys, jako my se śpiwowali w Małyłące? Liska siano kosi, zajonc przideptuje, mucha kopy kładzie, pająk zagrabuje. - Bocem. A tyś ino furt śpiywoł: Ani mi robota robotom nie idzie, ino mi, dziywcyno, myśl za tobom idzie. śmiali się. Ujął ją za rękę, uradowany napływem wspomnień. Czyby to było tak dalekie do spełnienia? On - samodzielny, pracowity parobek, przyszły cieśla, ona - uboga dziewka. I nazwiska ich spadają którejś niedzieli z kazalnicy. Wszyscy, wychodząc z kościoła, mówiliby: - Cie wy, cie wy! Klimek Bachledzianki zyni się z Walcockom Hankom. Klimek Bachledzianki; tak go utrwaliła opinia. Wołają go nazwiskiem matki, bo ojciec mu nie dał nazwiska. Któż był jego ojcem? Może zakopianie powiedzieliby jeszcze inaczej, bo i tak zwykli byli mówić: Klimek-bęś. Gorycz zapiekła go w piersi. Puścił rękę Hanki. - Jakoz to bedzie, Hanuś, z nasym weselem Bee co z tego? - Coz jo? Abo ty? Co starzy uradzom, to bedzie. Ale Jegomoś nie
daliby nom ślubu. Nie lubiom dawać ślubu młodym. Musis być po wojsku. Klimek roześmiał się na całe gardło. - Mie i tak do wojska nie odbierom. - He, chłopce! Cheba, cobyś sie im okupił, toby cie nie odebrali. Bidniejsyk zawdy bierom. - A kiebyk beł po wojsku, fciałabyś mie, Hanuś? - No isty! Cemu nie? - zdziwiła sie, spłoniona. Znów chwycił ją za rękę uszczęśliwiony. Komu innemu bardziej mogłaby dokuczać samotność, jeśli nie nieprawemu dziecku? Wiedział, że będzie musiał sam urządzić sobie życie, nikt inny się tym nie zajmie. Wszystko, wszystko na jego głowie, od koszuli i portek, poprzez jedzenie i spanie, do pracy, zarobku i domu. Był zdany wyłącznie na siebie samego. Był silny, wytrwały, pojętny. Niedużego wzrostu, drobnokościsty. Kto mógł być jego ojcem? Nieraz o tym myślał. Czasem myślał o Hance; ona uchroniłaby go od wszystkich kłopotów i trosk przyszłości. Zachodził doś‚ często do jej domu. Wyczuł, że ojcowie są mu nieprzychylni, choć dziewka jest mu rada. Nietrudno było pojąć, dlaczego żaden ojciec nie będzie Klimka uważał za dobrą partię dla swej córki. Był bez domu, bez rodziców, bez krewnych, nie posiadał gruntu, pola, lasu, pastwiska. Nie pochodził z hrubych gazdów przynajmniej, jeśli już nic nie miał. Był najdukiem, przyczepionym do rodu Bachledów. Miał tylko dwoje rąk do pracy. Stał zazwyczaj w kościele pod chórem, tam gdzie było miejsce dla mężczyzn: z prawej strony. Gospodarze rzadko zamieniali z nim parę słów, nie zadawali się zbytnio z parobkiem. No cóż, po służbach chodzi. Pachołkiem jest, tak się to nazywało. Gaździny przesuwały się koło niego szybko, z szumem spódnic, patrząc nań surowo, aby mu czasem nie przyszła ochota uderzyć do nich na przepatrzowiny. Wszystko by jeszcze dla nich uszło, gdyby się dało okupić bogactwem. Hanka Walczakówna jest inna od innych dziewcząt, był tego pewien. Ale co może młoda dziewczyna, kiedy tutaj ojcowie rządzą sprawami całego rodu? Mogłaby jak Kacka rzucić wszystko na jedną kartę, wyrwać się z domu na przekór wszystkim, na przekór całej wsi, ale Klimek musiałby być Mateją, czyli zuchwałym rabusiem, którego pistolet albo pieniądze zamykają usta każdemu. Odkądże datuje się bogactwo rodziców Kacki? Odkąd ich zaczął nieprawy zięć obsypywać dudkami. - Mówiłak o tobie, Klimek. Ojce cie nie fcom. "Ka ón mo dóm?" pytajom. - Ka mój dóm? Dóm se zryktuje piykny. Taki, jaki my wysprawiali Kacce. - Matusia cie nieradzi widzom. "Kieby jesce dudki mioł godajom - toby z tego cósi beło". - Pojadem do Peśtu, zarobiem. - Hej, chłopce, kim ty wrócis z dudkami, juz sie haw se mnom uwinom do ciysta. - Ale ty mie nie zabocys, Hanka?
- Jo nie, ba tatuś zabocom chytko. Óni rządzom siyćkiem. Istotnie, ojciec stanowił o wszystkim w chałupie. Któregoś wieczora wyszedł sam za Klimkiem i postawił rzecz jasno, bez ogródek. - Klimek, nie łaź ku Hance. Do głowy se nie przybiyroj, kie cie do sie przipuści. Kozdo tako. Kie parobka uźry, to sie widzi, ze ze skóry wylezie. Ale hań nic w rzecy ni ma. - Jakoz to wiycie, co ona w nuku myśli? - Niek i tak bedzie. Ale o zyniacce haw mowy nijaki ni ma. Oba jesceście śpiki, tyś wojska jesce nie odbył. A cóz ty mos do reśty, ze sie za dziywkom oglondos? Z cegoz ty babe utrzimies? Pazdurami bees sie chytoł ziemi? Grunt jakisi mos? - Ni mom. - Do cegoz fces dziywke brać? Ka twój dom, Klimek? Nic nie odpowiedział, wstyd palił go płomieniem. - Co se ty uwazujes, ze jo puscem z domu dziywke na biyde? Matusia ci pomarli, nie dostołeś ani kawołecka pola, ojca ni mos... - Ino mi o ojcu nie mówcie! - krzyknął zapalczywie Klimek. - Niek wom ojciec w głowie nie siedzi. Ojca mi nie trza! Swoje roki mom. I robote mom. Taki se mnie chłop jak kozdy inny nie gorsy od innyk parobków. A o ojca toście sie mogli moiyj matusi spytać, nie mnie, bo jo temu niewinowaty. Nie ten majster, co zacnie, ba ten, co skońcy. Dom se zryktuje, jak sie patrzy, morgi tyz bedom. - Ciłoze, ciło, Klimek - łagodził Walczak - nie drzyj sie. Jo ci nie stojem na posprzyc, złości do tobie ni mom, ba mówiłem po prowdzie, jak stary ociec do parobka: Młodyś jes, dej se spokój. Gruntu ni mos nijakiego, grajcarem przi dusy nie śmierdzis, pockojze se końduś, zakiela ci roki do zyniacki nie wyńdom. Odrobis wojsko... - Kis dziadzi - przerwał mu młody - do wojska mie posiylocie? - Ksiondz ci nie do ślubu przed asenterunkiem. Chłop dopiyro po wojsku zdatny do gazdowania. Zaspomozes sie w kieli teli piniondz, wte mozes sie za babom oglondać. Ale teroz, chłopce? Wybij se to z głowy. Jo ci Hanki nie dom. Ku dziywce mi nie łaź. Ka twój dom, Klimek? - to pytanie gryzło go i paliło całymi dniami, całymi nocami. Tak odniosło się do niego Zakopane, wieś honornych dziadów, tak potraktowało nieprawo urodzonego syna. Już podnosili łeb hrubi gazdowie, którzy mieli siana w bród, mogli chować konie, a poprzez konie rządzić biedakami. Ich były polany, ich były pieniądze, ich były mnogie ręce robocze w odróbce. Im za orzbę okopywali grule małorolni, im za zwózkę snopów pomagali kosić bezkonni, im za siano wykopywały ziemniaki żony bezrolnych, im wreszcie za owies na przednówku tarły, czesały i przędły len córki nędzarzy. Walczak nie wyda córki za Klimka. Dlaczego Dziad z dziadem będzie się żenił i dziadów płodził? Cóż dla nich znaczy praca? Czy będziesz miał co z pracy! - ironicznie zapytuje Walczak. Choćbyś pazurami targał zagony, czy samym targaniem więcej z nich
owsa wydrapiesz? A czym ty zasiejesz? Z ziemi ziarna do siania nie wytargasz. Im potrzebne są pieniądze. Albo grunt. Hanka musi uderzać wyżej w opinii rodziców: ku bogatszemu. Miłość. Co to jest miłość? Niedaleko odbiegli od natury, właściwie wiernie z nią współżyjąc, górale nie mieli wielkiego zrozumienia dla uczuć tego rodzaju. Wyznawali zemstę, złość, nienawiść, okrucieństwo w znacznie silniejszym zakresie i natężeniu niż litość, dobroć, miłoś‚. Twardość bytowania, na pół zwierzęce warunki życia nie były przychylne ukształtowaniu się zalet umysłu i serca. To ich niezwykłe spóźnienie cywilizacyjne, ten ich surowy prymitywizm moralny miały być póżniej obiektem zadziwienia, a nawet podziwu ze strony mieszczuchów olśnionych egzotycznym odkryciem. Miłość. Cóż oni o niej wiedzieli? Parobcy byli natrętni i dzicy, dziewczęta przeważnie namiętne i łatwe, to wszystko. A małżeństwo było planem życiowo-praktycznym, który układali starzy dla młodych, niezależnie od ich uczuć. Był słoneczny poranek majowy, kiedy osiemnastoletni Klimek Bachleda wyszedł z chałupy Bukowskich w Kościelisku ubrany odświętnie jak na odpust do kościoła. Na ramieniu pod cuchą (białą, jak wszyscy młodzi tu już nosili) miał przewieszoną torbę, w niej zaś koszulę, onuczki, rzemień oraz dwa moskale z krążkiem sera. Od wielu dni i nocy ścigało go natarczywe, zawzięte pytanie Walczaka: "Ka twój dom, Klinek?" Nie miał domu. Wszedł w gęsty las Doliny Kościeliskiej. Przechodząc obok kamienia młyńskiego przy huczącym potoku, schylił się po chraść i rzucił ją dawnym obyczajem na nogiłę królewskiego młynarza. To obowiązek każdego górala. W drodze na Tomanową ze smreków wyłonił mu się naprzeciw Sabała. - Wybiyros się kany? - Idem ka na robote, w Luptów. Abo kany daliyj. Coby no iś het stustela. - Coz ci tak dozarło? - spytał strzelec. - E! - machnął ręką tamten na znak, że nie chce o tym mówić, i ruszył w górę ku przełęczy. Znalazł pracę na pierwszy ogień w Ważcu przy budowie. wkrótce jednak przeniósł się do Szczyrby, gdzie były lepsze warunki zarobkowe i dogodniejsze mieszkanie. (Choć latem mieszkanie było mu obojętne; jako juhas nauczył się spać na gołej ziemi pod gołym niebem.) W końcu kwietnia 1868 roku, w drugie święto Wielkiejnocy, przeszedł przez Podbańską, Zawory i Liliowe do Zakopanego, odwiedził dom rodzinny na Groniku, gospodarowała tu niepodzielnie Julka Kowalowa, gaździna na ojcowskiej zagrodzie i gruncie z wymówieniem utrzymania rodziców do śmierci. Klimek wręczył babce trochę pieniędzy i bułkę pieczoną, rarytas we wsi, w której nie znano pieczywa (i to białego). Dziadkowi wsunął dwie paczki madziarskiego tytoniu, debreczyńskiego basiaka. Wypytywał się o Hankę od Walczaka; nie miał śmiałości do niej pójść. Julka, obecna przy rozmowie, wtrąciła się obcesowo: - Wybij se Hanke z głowy. Ona wysy mierzy. Orła by fciała, nie
gawrona. Czy nie tak samo mówił mu stary Walczak? Zrobiło mu się przykro, choć było to powiedziane raczej żartem. Ale taki żart ironiczny! Skrzywił się na to porównanie; gawron - może dlatego, że taki czarny na twarzy, o brwiach gęstych, nastroszonych. A może dlatego, że był tak brzydki? Bardziej jednak niż porównanie zabolał go sam fakt, o którym się dowiadywał: że Hanka myśli już o innym. Chytko mie zabocyła, gawrona - pomyślał. - Więc myśli już o kimś innym. O orle. Któż miał być tym orłem? - Z kimze zaś chodzo teroz? - spytał najbardziej obojętnie, jak mógł. - Nie znos go cheba. Obrochta Tomek. - Z Niźniego? Z Chycówki? - Ni. Od Jascorówki. Ojciec jego jes leśny u pana Uznańskiego. - Jakiz ten Tomek? - dopytywał się Klimek z ciekawością. - E, nic ta cudnego - odrzekła Julka. - Kufiaty, furt sie ino śmieje. Kufiaty, bo miał wielki łeb i gębę jak miskę. - Jakisi nie dosolony - dodała babka. - Mo sie do kogo śmiać, to sie śmieje - usprawiedliwił Klimek parobka z udaną ironią i znowu zrobiło mu się smutno. Więc taki był tamten orzeł, a taki jest ten gawron. - Grunt mo? - nie dało mu to spokoju. - Juści ze mo Wystawił se dóm, nie darmo tatuś leśnym som. Drzewa taki mo doś hań w pańskim lesie, co go pilnuje. A i siana z dworu dostanie. U pana słuzy, takiymu biyda nic nie zrobi. - To zaś ojce radzi som, ze im dziywka na dobre gospodarstwo uchodzi - odezwał się Klimek i jakby coś pękło w jego sercu.Pozostał mu po tej rozmowie piekący, straszliwy osad żalu, którego nie mógł się już pozbyć przez cały czas pobytu we wsi. Zapomniało o nim Zakopane. Nikt go tu nie kochał, nikt o nim nie myślał, nikt go nie wspominał. - Chustke, cok jom mioł dać Hance, Weź se Julka - powiedział żegnając się z domownikami. - E, co sie ta bedzies skodowoł - zapierała się bez przekonania, dla samego zwyczaju. Chustka była barwna, wzorzysta. -Bier, Julka. - Ostońze jesce filusie, pogodos - zrobiła się grzeczniejsza na odchodnym, w odpłatę za podarunek. - Cas mie goni. Musem sie pobiyrać. Kawoł drógi mom do światu. Pocałował w rękę najpierw dziadka, póżniej babkę, młodym kiwnął głową. - Julka, nie rób krziwdy ojcom. Ostońcie z Boge! - Boze cie prowodź! Wojtka Mateję żandarmi odprowadzili do miasta skutego, stamtąd zaś do Sącza. Tu skazano go w szybkim tempie na dziesięć lat więzienia i odstawiono na Wiśnicz. Przyszli po niego w nocy, chciał strzelać, lecz nie zdążył się dorwać do dwóch pistoletów. Ubiegli go, związali. Już nie będzie
się nosił w tańcu u Stattera, już nie będzie urządzał w domu hucznej pijatyki, już nie wyjdzie na hale juhasom tabak rozdawać, co go w Liptowie nakradł, już madziarskie dziedziny nie zobaczą więcej zuchwałego rabusia. Kiedy go prowadzili żandarmi, a było ich dziewięciu, wyskoczył im pod Olczą i hipnął w kajdanach do lasu. Ale go ułapili zaraz, kajdany miały dziesięć funtów, przygnietli do ziemi i już się im więcej nie wyrywał, bo ledwie szedł, tak go osłabili. - Ej, dololi mu sadła za skórę! - opowiadali sobie olczanie, którzy widzieli cały ten epizod - Beł taki doponiywiyrany, co strach. I tak się skończyła śleboda tatrzańskiego zbójnika. Na drugi rok Klimek odwiedził Zakopane w którąś letnią niedzielę. Zastał już pewne zmiany we wsi. Babka umarła zimą. Hanka od Walczaka wydała się w mięsopust za Obrochtę Tomka i zamieszkała na Olczy. - No to juz chycieła orła! - przygryzł wargi na wiadomość o tym. Pieniędzy, które przyniósł babce, już jej nie wręczy. Powtarza się ta sama historia, co z chustką dla Hanki tamtego roku. Umierają, oddalają się na zawsze od niego ci, którym najbardziej zawierzył. Poszedł na cmentarz. Kaspruśka leżała niedaleko od córki; pomodlił się na obu mogiłach. Przez chwilę pomyślał, czyby nie zanieść księdzu proboszczowi tych pieniędzy na ofiarę, aby się podczas mszy za dusze obu nieboszczek pomodlił. Ale właśnie nadchodził dziadek. Prawda, jest jeszcze dziadek! Stary Bachleda szedł powoli, o kiju; chciał tu z wnukiem swobodnie pogwarzyć, bo w domu mówić się nie da; córka, zięć, dzieci. Przyszedł się wyskarżyć. Jedzenia mu żałują, wyganiają bydło paść, posyłają po wodę, po drzewo, krzyczą na niego, kiedy robocie nastarczyć nie może. Julkę najbardziej to drażni, że ręce ma już niedołężne, a gębę do jedzenia rozdziera. Śpi w szopie jak parobek, bo łóżko jego obrócili dla dzieci. - Nie beli przecie telo wrodni oba, i Józek, i Julka, zakiela jesce łaziła po świecie matka. Jesce, jak ik wycęściowała konajęcy, prziseł i Władek, podniesła sie niebozycka i mówi do mnie: "Lo tobie wymowiom zywobycie do śmierzci. Ino se boc - pado do Julki - cobyś ojcu krziywdy nie robiła". I tak mnie wyryktowała młodo. Klimek wzruszył się, bez namysłu wręczył pieniądze dziadkowi. - Kupcie se case co do zjedzenia abo tabaku - osobno dał mu dwie paczki tytoniu. - Ino, coby Julka o dudkach nie wiedziała, bo wom zabiere. - E, zaś utkom ka na dylak w sopie. - Coby ik wom koza nie zezarła, dziadku - uśmiechnął się Klimek i już go nie było. Odchodził z raną w sercu. Dziadek patrzył długo za nim, maszerującym bystro ku hamerskiej drodze. Teraz już nie pracował w Szczyrbie, lecz w Szmeksie, opowiadał cuda o tamtejszych budowlach. Od dwóch miesięcy robi w fabryce drutu, na zimę zaś przeniesie się do cegielni w Kieżmarku. - Ón jeden z nik siyćkik nolepsy. A bęś! - kiwał głową wzruszony
starzec. - Co ón mioł se mnie? Nic. Nic my mu nie dali, orobieł sie cheba jacy u nos. A bez wiyrchy przyleci, coby babce i dziadkowi krajcara kieliniejakiego prziniós. Wnęcek! - wyrzekł to słowo z całą miłością. - Kochany wnęcek - powtórzył. Taka szkoda, że tak późno poznał się na nim! żeby mu choć pół pola był zapisał. Parę zagonów! Ten był wart tego! A tak pozbył się wszystkiego, żyjąc na marnym dożywociu, jak żebrak, czekający na jałmużnę od Julki. Córka i zięć patrzą tylko, kiedy nareszcie wyciągnie nogi i przestanie jeść. - Wnęcek! - wzdychał, patrząc ku Hamrom. Czyżby za cenę dwóch reńskich i dwóch paczek fajkowego tytoniu zmieniło się serce górala? Czyżby je tak tanio kupił wyrobnik ze Szmeksu? Nie. Tylko teraz dopiero zrozumiał i uczuł surowy Maciej Bachleda, że nie docenił człowieka w Klimku. Że zawiódł się na dzieciach, a ten jeden wnuk, którego nie uważał, bo pochodził z nieprawego łoża, nosił w sobie najwięcej ludzkości z całej rodziny. Wnuk ze strony węgierskiej przychodzi odwiedzić starych dziadków we wsi, o których nie pamięta córka ani syn. Jemu nieciężko milami przedzierać się w Zakopane, chociaż tu nigdy żadnego ciepła nie zaznał. Wszyscy go mieli za służącego. - Serce go ciągło. A my haw ni mieli lo niego serca. Wnuk drapał się na Boczań w drodze ku Liliowemu. Myślał o matce, o zmarłej niedawno babce, a przede wszystkim o Hance od Walczaka, co złapała orła. Bo nie chciała gawrona. Co przyniósł Zakopanemu rok 1869? Zmianę dziedzica. Oto zapiska księdza plebana: 1869. Ten rok przeszedł z woli Bożej tak, że nic osobliwego nie zaszło oprócz, że Pani Homolaczowa Państwo Zakopane pewnemu bankierowi z Berlina, Panu Eichborn, za 400000 sprzedała i z ostatnim grudnia odstąpiła. Niewiele to obchodziło zakopian. Dwór był i dwór jest. Że jednego Niemca zastąpił drugi Niemiec, to już nie było ważne. Wszystko pozostało po staremu. Po staremu gorzały dwa wielkie piece, smreki rosły, tak samo jak dawniej Homolaczowi, dziś Eichbornowi. Bieda tak samo gniotła zakopian dziś jak i za dawnej dziedziczki. - Sablik, pójdziemy na niedźwiedzia? - Czemu nie? Ino nie s wami. Bo jo z płonymi polowacami nie lubiem chodzować. Tak przywitali się wzajemnie godni pijacy, Sabała i Kurtek, w zakopiańskiej karczmie. Ale Sabała przyszedł dziś tylko na chwilę. Rozejrzał się, kto mu będzie tym razem stawiał. Matei już nie ma, gnije na Wiśniczu. Jest Kuba Walkos, przezwany Kurtek, ten zafunduje. Kurtek miał naturę handlową. Jeździł zimą z kwiczołami do Krakowa, z jajami, z serem, sprzedawał na Kleparzu albo na Kazimierzu, skąd towar ładował się na galary i szedł do Warszawy. Kurtek dał wypić dwa kieliszki towarzyszowi, po czym zabrał się do domu. Wkrótce za nim wyszedł i Sablik. Powędrował przez Olczyską, Halę Królową Wyżną, na Gąsienicową (bo tam miał schowaną strzelbę), a stamtąd przez Pańszczycę na Krzyżne. Obszedł Wołoszyn grzbietem, czując kozice. Nic się jednak nie
pokazało. Przespał noc w lesie, zagłębił się w Waksmundzką, myszkował po borze. Niedźwiedź czuł widocznie mordercę, bo o ile był, nie pokazał się. Myśliwy przespał drugą noc pod gołym niebem, pogryzłszy resztę moskala z torby, rozeźlony z powodu pechowej wyprawy. Na trzeci dzień zeszedł do Roztoki, schował strzelbę na Czerwonych Brzeżkach i licho poniosło go w drodze powrotnej do Białki. Wszedł do karczmy (dokąd mógł pójść Sabała, jeśli nie do karczmy?), kazał sobie dać kieliszek wódki. Popijał myśląc smętnie, czym zapłaci. Rozmyślał nad ciężką dolą skrytomyśliwca. Może by hipnąć w Jurgów, coś by się zarobiło? W jasny dzień? Wszystkie pomysły upadły. Na domiar złego wkroczyli do szynkowni trzej żandarmi, aby zwilżyć gardło wódką, bo było ciepło. Na Sabale ścierpła skóra, nie, żeby miał coś w tej chwili na sumieniu albo żeby się ich bał, ale nie cierpiał widoku cesarskich ludzi; poza tym wyznawał mądrą zasadę, że najlepiej być od żandarmów z daleka. Kiwnął na karczmarza o drugi kieliszek. Żandarmi stanęli przy szynkwasie. żyd usłużnie zwijał się koło nich. Wzięli swoje kieliszki, odwrócili się do lady tyłem i obserwowali gości w karczmie. Taka już szpiclowska natura, że, nawet podczas przyjemności, z obowiązku węszy. Gości było niewielu na ten czas, z siedmiu, ośmiu. Przykuł ich wzrok samotnie siedzący Sabała. Było mu trochę nieswojo, bo patrzyli w niego jak sroka w kość. Ot, szpiclowska natura. Podkręcał płowego wąsa spoglądając obojętnie na nich od czasu do czasu. Wychylił kieliszek. Usiłował ich zignorować. Nie znali go. Byli tym zaintrygowani, kto to zacz. Jeden z nich spojrzał groźnie ku oknu, w które właśnie utkwił wzrok nasz myśliwy, i zawołał: - Ty, kruca himmel, skąd ty jesteś? Zaczepiony nie odezwał się, udał, że to nie do niego skierowane. Żandarm podszedł ku stołowi, wpatrzył się w górala. - Skądeś jest? Sabała spokojnie odwrócił ku niemu głowę. - Jo? Z Kościeliska. - Po coś tu przyszedł? - Jo? Do kumotrów. - Do jakich kumotrów? - Do Nowobilskik. Dziywke tu przepatrujem lo syna. Nowobilskich było jak naprał w Białce, a co który, to miał gorszą opinię. Jeden z górali odezwał się: - Jo wos znom. Wyście Sabała. Żandarmów to zainteresowało. - Co? Sabała? Od niedźwiedzi? Kruca fuks? Sabała-zbójnik! Jeden przyskoczył do niego. - Tyś wyrabował karczmę w Rzepisku! Himmelkrajesakrament! Sabała mruczał: - Odyjdze ode mnie, cłowieku. Nic nie wiym o zodny karcmie w Rzepisku. Stawio sie do mnie jako wes na grzebieniu - mówi rozgoryczony do górali. - Jesce półkwaterek! - pokazał na
kieliszek karczmarzowi. Tamten ani myślał obsłużyć gościa. - Zapłać najpierw tamto, coś wypił. - Zapłacom za mnie ziandary. Cysarskie ludzie majom dudki. Ale cesarscy ludzie Właśnie pili u Żyda za darmo. Zbójnik ma pieniądze, zbójnik może płacić. Któryś z żandarmów wpadł na pomysł: - Zapłać za nas! Donnerwetter! - Ni mom ani dudka. Zapłoćcie za mnie, strącicie se kiedyś, kie się obocymy - tu już kpił wyraźnie. Żyd wpadł w lament. - Zapłać za wódkę, zbóju. Bierzcie mu pieniądze! - zwrócił się z prośbą o pomoc do żandarmów. Podeszli ku niemu wszyscy trzej. - Daj pieniądze żydowi. - Suminnie ni mom ani krajcara. Zapłoćcie za mnie - spojrzał na nich litośnie. wzięli to za ironię. Jeden wyciągnął ku niemu ręce i siedzącemu wcisnął oburącz kapelusz głęboko na oczy. - Ty huncfocie jeden! My ci tu figle z głowy wybijemy, sakra! Sabała podniósł się błyskawicznie, strzelił na odlew żandarma w pysk, aż tamten się wywrócił. Po czym zwaliwszy stół na dwóch pozostałych, runął ku wyjściu. Ale chytry żyd zamknął drzwi. Nim się z nimi uporał, już dwaj żandarmi chwycili go za ręce. Zdarli mu kapelusz z głowy, prali górala ze złością po głowie pięściami, kopali nogami, gdzie popadło. za wlekli go za szynkwas, tłukli mu łeb o beczkę okutą. Spoliczkowany rozbił Sabale flaszkę piwną (pustą) na skroni. Pobili go porządnie, skrwawili silnie, napili się jeszcze po kieliszku (za darmo), zabrali góralowi torbę świstaczą i poszli. Sabała leżał nieprzytomny za szynkwasem z godzinę, kiedy zaś zbliżał się zmierzch, pora liczniejszej frekwencji w karczmie, szynkarz i jego żona obleli wodą pobitego, skrzesili, wywlekli z izby i ułożyli go na trawie za domem. Tu Sabała doleżał na pół przytomny do nocy, a gdy wytrzeźwiał całkowicie i rany mu obeschły, podniósł się i powlókł obolały ku Bukowinie. Po drodze trzykrotnie mdlał i upadał. Wstawał i wlókł się dalej. Przyszedł nad ranem do domu, burzył się do drzwi, długo nikt mu nie otwierał. Spali wszyscy mocno. Dopiero żona zbudziła się, odparła drzwi z drąga: Przestraszyła się widoku męża. - Jezus Maryjo świento! Coześ ta zaś kany nawojowoł? - Ciłoze - szepnął chrapliwie. - Nie ozdziyroj kufy, dziecyska sie obudzom. Troje wnuków spało w nogach u rodziców. - Kaz cie tak uślakcili, chłopie niescęsny! - biadała Rózka. - Bees ty cit! - zgromił ją ponownie. - Dzieci śpiom. Pił sadło świstacze z mlekiem, smarowała go nim żona. Miał nerki odbite, w głowie dziury. Przyszła Miętusowa, starucha, okadziła go jałowcem i zielem poświęconym, zaczyniła, zamówiła. Widziało się, że będzie umierał. Przyszli sąsiedzi zaglądać na niego, jak to przed śmiercią zwykło się odwiedzać starych. - Jakze sie ta mocie, kumoterku? - Jedyć ta pomalućku, kumosicko. - Podobrzeliście cosi, swoku?
- Końduś mi lepi. - Miechy ta jesce dobre u wos. Słysem. - Dy sie ta moze jesce sproscem. Nie myślał się wybierać na drugi świat. Podnosił się zwolna, jak z ciężkiego okaleczenia, z jakąś raną wewnątrz, która nie miała zabliźnić się nigdy. Pod oczami wybiegła mu krwawa wybroczyna, która się utrzymywała przez dłuższy czas. Kiedy wstał wycieńczony, chudy, wybladły i utarł po raz pierwszy nos ręką, kobiety przestraszyły się jego widoku. - Jak wzieny nade mnom jojceć i labiydzić - gawędził potem z humorem - tak mie strak oblecioł i pozdrowiołek od razu. Tygodniami brał w siebie ciepło i światło do słońca siedzący , aż słońce wyciągnęło z jego ciała chorobę. Ale pozostały w nim jakieś nieodwracalne obrażenia wewnętrzne. Wzrok przygasł, stracił dawną bystrość. Chwilami słyszał dziwny szum w głowie, czasem czuł zawrót przed oczyma, pustkę, jak gdyby zapodział się gdzieś w świecie, nie czuł swojej obecności; wyraźnie błądził. Czy jakaś sprężynka w mózgu naruszona? Ach, rozdał mnogo bicia, ale i zebrał go sam sporo w życiu. Raz w młodości naprali go wolarze w Liptowie, dostał nie byle jakie lanie; okręcali mu ręce łańcuchami, ściskając je, aby powiedział, gdzie schował skradzione pieniądze. Musiał powiedzieć. Ale to nie było tak bolesne jak awantura w Białce. - Dogrzoli mie fest - opowiadał później w karczmie. - Siyćko bez to, zek strzelił w pysk ziandara. - To zabrónione. Cysarskik ludzi nie wolno bić po pyskak. To obraza lo cysorza i za to wyrok jes - objaśniał fachowo Jafur. - I nie takie bicie by cłowiek przezył - dowodził Sablik. - Kielo mie juz ludzie potargali, na mnie jak na psie prziłotoł. Ino to zaś nogorse, ze mi kapalus srucili. Kapalus mom zaś wymascony, to głowę chróni. Toz to mi łeb ostała goło. Dopiyroz mi wzieni łeb tłuc o becki, o sinkwos, o zelazo, flaski na mnie łupali i haw mi cósi, wiycie, w głowie narusyli. Casem mi ta w niyj cosi hucy jako woda w potoku. Juz i strzelby nie idzie do oka prziłozyć, buk na ocy pochybieł I juz nie ta ręka - utarł nos rękawem. - O, to se zaś niedźwiedzie odetchnom. Jako tyz ta i kozicki. - Niegze se odetchnom, biydocki. - Abo i niek sie ostanom komu innemu. - Duzoś ik ta naubijoł, niewycytajęcy? Kieloześ niedźwiedzi pobił, Sablik? Zaczął się namyślać przypominając: - Ckoj - pomagał sobie w głos. - Rachowołek ik jedenaści, kie my haw zaceni kościół budować, kie nastali Jegomoś. Telo dobrze bocem. Pote w Koprowy miołek jednego, we Waksmundzki tyz beł jeden To ik mom trzinoście. W Hlinie, co mi pod wantom dróge zastompił, śtyrnosty W Roztoce, kie mie goniły jegry z Jaworzyny, ubiłek misia, to bedzie pietnoście. Ostatni beł w Hlyiński Dolinie, widzi mi sie, łońskiego roku, co mi go cósi potargało. To wej bedzie do kupy sesnoście, haj. Bedzie hnet drugie telo,
cok ponadstrzylowoł. Nie rachujem takik, cok ik trefił z towarzisiami na spólnym strzelectwie. Abo tego, cok pobił Homulacowi w Kasprowy Dolince, bo nie jo go ślakowoł, jacy mie wołali do niego z Hamrów. Kuba Bukowski naseł w Luptoskik Kopak zdekłego niedźwiedzia, to mi padoł; ze mioł być mój. Óni ta zaś znajom mojom kulke. - Kieloz to bedzie tego razem, Sablik? - Moze dwacat. Nie bocem; tyk, cok ik pobieł som. Patrzyli z nie tajoną zazdrością na mordercę niedźwiedzi, króla polowaczki, który miał trzy strzelby pochowane w dziurach. Wstawał w obliczach nicponiów, pijaków, gazdów spracowanych obraz szumnej młodości górala, który się cudem wysmyknął z okrutnych macek sztandrehtu. Sabała patrzył zmętniałym wzrokiem w kieliszek (płacił go w tej kolejce Jafur) i uśmiechnął się na pół smętnie, na pół głupawo. Coś jednak od tej białczańskiej bitki w głowę mu weszło, bo krzywił się nagle, jakby bolesnym wspomnieniem rażony, jak gdyby nie poznając obecnych, wodził po nich obcym spojrzeniem, po czym weselał znowu na twarzy, mrużył oczy, podnosił kieliszek. - Na ziandarów pijem! Coby ik zło krew, piyrso zaraza nie minena. Po coś do nik przipijoł? Nogorsy z dziada pon. Nie miysoj sie z plowami, to cie świnie nie zjedzom. - Sablik - rzekł Jafur trzymając w ręce swój kieliszek - pijem do tobie, na twoik niedźwiedziów. Skoda, ześ mi ik nie doł na sprzedoj, zarobielibymy godnie. Klimka odebrano w rekruty. Wraz z nim pognano dziewięciu parobków zakopiańskich do Nowego Sącza, tam ostrzyżono, zapakowano w siwe mundury i kazano odrabiać służbę wojskową dla cesarza Franciszka Józefa przez trzy lata. Wzięto go do wojska nie z własnej woli, lecz drogą gwałtu. Z wiosną 1870 roku przyszedł do wsi rodzinnej w podartych kierpcach, unosząc sprytnie schowaną w zanadrzu niezgorszą sumkę pieniędzy z Węgier. Był oszczędny, w cegielni kieżmarskiej, gdzie pracował ostatnio, robił na dwie zmiany, aby więcej zarobić. Pragnął się ożenić, aby w ten sposób ubiec zamiary cesarza w stosunku do jego osoby. Miał właśnie 21 lat, był w wieku poborowym. Wczesnym ożenkiem broniono się podówczas przed wojskiem. żonatego nie wolno było brać w rekruty, choćby młodego; jedynie parobka, to znaczy kawalera. Rajono Klimkowi dwie dziewczyny; jedna z– nich, Rejka Obercoń z Jaszczurówki, dość mu się nawet zwidziała, był u niej raz na przepatrzowinach, lecz drobny na pozór wypadek zniweczył jego plany matrymonialne. Siedział któregoś dnia - była to niedziela w karczmie na Hamrach. Było wesoło, grali muzykanci. Zaczęły się tańce. Traf chciał, że dyrektor hamerni, Elsner, wraz z kasjerem (obaj długoletni urzędnicy Homolaczowej, nie lubiani przez górali) pojawili się w karczmie, zwabieni skoczną góralską muzyką. Zrobiono im miejsce, było tam sporo hamerników. Panowie zaczęli ironicznie dogadywać tancerzom, a poszczypywać tancerki. Góralki były harde w stosunku do dworskich oficjalistów, zaś
panowie z dworu dziedzica sądzili, że im wszystko wolno. Doszło do awantury. Górale ujęli się za swoimi tancerkami, hamernicy za swoimi przełożonymi, rozpoczęła się utarczka. Dyrektor i kasjer wycofywali się przezornie z placu boju, przy czym dostało im się coś niecoś w przechodzie. Nastąpiła ogólna bitka, w której hamernicy podali tył, nie bez pewnych ofiar. Klimek Bachleda był jednym z czynniejszych obrońców zakopiańskich dziewcząt. I dlatego zapamiętały go sobie dworskie czujnosy. Za parę dni zjechało do wsi wojsko na śledztwo, zabrało trzech bohaterów awantury, między nimi Klimka. Wsadzono ich do nowotarskiego cyrkułu, gdzie potrzymano ich półtora miesiąca w inkwizycie, aż ogłoszono konskrypcję. I wtedy prosto z aresztu cap! - Roki wom przisły, do wojska trza rukować. Nie było rady. Szumnych siuhajów od razu wpisano na listę, aby im w służbie Najjaśniejszego Pana wywietrzała z głowy wszelka fantazja. Była to zresztą stara metoda dworu w stosunku do opornych chłopów. Praktykowali ją często Homolacze, gdy chcieli się pozbyć kogoś niewygodnego: w porozumieniu z władzami oddawali go do wojska. Na trzy lata, na pięć lat, a w kawalerii na dwanaście lat. Taki urlopnik wracał na wieś złamany, zdemoralizowany, przerobiony, wiernopoddańczy, czarno-żółty, prawdziwie cesarski. Jeszcze lepiej: cesarskokrólewski. Mało którego z nich służba nie zbakierowała, chyba że był wyjątkowo zdrowy i silny moralnie; wtedy przetrzymywał wojsko bez znaczniejszych skaz. Inaczej, stawał się podatnym materiałem na zbója lub czujnosa. A Klimek? Górnictwo tatrzańskie miało się ku zmierzchowi. Ale legendy hawiarskie żyły i rozbłyskiwały tym silniej. Wszystko, co w opowieściach góralskich dotyczy złota, skarbów wszelakich tajemnych chodników i grot, ma swoje źródło w przeszłości górniczej Tatr. I może odwrotnie. Cała pasja wdrążania się w głąb skał, namiętnego poszukiwania kruszców rodziła się z tęsknoty góralskiej do bogactwa. Tylko nędzarze mogą tak marzyć. Fantazja ich służyła więc realnym pragnieniom, była wyrazem tego, czego im nie potrafiło dać życie. Bajki nie są głupie, wyobraźnia ludu tworzy je mądrze i celowo. W Dolinie Kaczej jest Kaczy Staw (inaczej Zielony). W noc świętojańską pływa po nim kaczka, która znosi złote jajko i znika. Nad Zielonym Stawem Kieżmarskim wyśmignęła smukle Jastrzębia Turnia. Na wierzchołku jej był diament. Po niemiecku zwie się wierch Wieżą Karbunkułową, po węgiersku zaś Rubinową Turnią. Była wielka burza przed laty, piorun rozłupał szczyt, ze szczytu zleciał diament, wpadł do jeziora. I z dna przez wodę świeci. A póki był na górze, ilu po niego się darło! Wielu swój zamiar przypłaciło śmiercią. A słupy złote w jamach? Słupy srebrne jako piwne beczki? Słupy z drogich kamieni, niby krzaki przysadziste? Kotliki zbójeckich
pieniędzy zakopane w dziurach? W Złotym Młynie, wzniesionym na potoku Pyszniańskim w Dolinie Kościeliskiej, pracował królewski młynarz, którego zabili zbójnicy dla rabunku. A inni mówią, że założył się, iż koło młyńskie własną siłą przetoczy. I przy toczeniu kamień przywalił go na śmierć. Cuda opowiada się o kowalu z kuźni za Halą Pisaną, który chodził w Wielką Noc co roku kuć konie rycerzom śpiącym pod skałami i otrzymywał w nagrodę za to złote wystrużyny z kopyt końskich. W zimowe wieczory prządki snują baśnie o niezwykłych widziadłach w starych sztolniach Magury. Albo o Dziewiątce, kopalni pod Ornakiem, do której wracali nocą hawiarze z pasterki w Zakopanem. Wracali z kościoła, a bluźnili Bogu w tę noc wigilijną - powiada legenda. Wtedy zerwała się lawina i zmiażdżyła ich. (Notuje ten wypadek ksiądz Stolarczyk w swojej kronice.) Faktem jest, że hawiarze zawsze wracają na noc z Zakopanego podpici; śpiewali prawdopodobnie z fantazji w drodze powrotnej. Śnieg ma cienkie uszy: wystarczyło to wzburzenie powietrza, aby jego masy, związane słabo z podłożem, podcięte w dodatku stopami, oderwały się od niego i uwiozły w dół. W Dolince Litworowej ma być zakopane miasto. Na Skoruśniaku zamek. Pod Ciemniakiem leży w kamieniach zagrzebany cmentarz. W Jego środku wystaje duży głaz, zwany Kaplicą, pod nim jest studnia, z której ciecze złota woda do boru Wańtule i tam się przemienia w zwyczajną. Gdy wejść przez dziurę do studni, ukaże się bryka, ładowna skarbami drogimi, dyszlem ku wschodowi zwrócona. Była tam raz matka z dzieckiem, nabrała bogactwa z bryki i idzie. Lecz zapomniała zabrać dziecko, bo miała ręce zajęte; wraca po nie, a skała już się zawarła i studni nie masz. Jedna legenda rodzi drugą. W starych, zaniechanych sztolniach ludzie natykają się na ślady dawnych robót hawiarskich; myślą, że to wejście do groty, w której leży moc złota. Na pół zasypane studnie są szybami, a nie drogami poszukiwaczy skarbów. Krzyże wykute w skałach lub figury i cyfry wyobrażone w granicie pochodzą od górników, a nie są znakami prowadzącymi do złotych żył. Zwykłe roboty hawiarskie łączy się naiwnie z wiarą w zbójników. Mało z tym mieli zbójnicy wspólnego; chyba to, że się czasem ukrywali w starych wyrobiskach. Każdy lud ma swoje bajki i legendy. Niech je ma. Klimek Bachleda wrócił po trzech latach z wojska. Służył w nowosądeckim pułku landwery, lecz przeważną część służby odbywał w Wiedniu, dokąd go odkomenderowano z oddziałem. Otarł się trochę o świat, poduczył się coś niecoś po niemiecku. A także jako tako zdobył sztukę czytania i pisania od kolegów-Polaków; jak na górala zakopiańskiego to dużo. Przyszedł któregoś ranka kwietniowego niespodziewanie z węzełkiem w ręce, w wyblakłym zniszczonym żołnierskim mundurze. Na piersiach dyndał mu się ni to wisiorek, ni to odznaczenie: pięć czerwonych bąbelków, przyznawanych w wojsku
najlepszym strzelcom wyborowym. Kimże był? Urlopnikiem, czyli wysłużonym żołnierzem, niczym więcej. Byłże synem gazdy, sposobnym do porządnego małżeństwa? Nie. Był nadal wyrobnikiem, nie posiadał nic z tych rzeczy, które gazdy są. Wracał po trzech latach do swej wsi bardziej samotny niż wtedy, kiedy był z niej wychodził. Szedł na Gronik. Przecież to jego dom rodzinny, chociaż nie dane mu było w nim zaznać rodzinnego ciepła. Czy biło gdzieś dla niego litościwe serce? Julka prała bieliznę w potoku. Twarz miała postarzałą, skrzywioną, zaciętą. Więc tak wygląda gaździna z Gronika? Na płaskim, dużym kamieniu rozciągała mokrą namydloną koszulę, tłukąc ją kijanią. Plaskanie odbijało się donośnie po całej roli. Zawołała skrzekliwym głosem ojca z obory, aby jej pomógł zabrać się z bielizną. Dziadek ukazał się przygarbiony, siwy, dziwnie skurczony, zszarzały, zmalały. Córka huknęła nań: - Cóz tak leziecie, jakbyście byli cielni? Nie okazała specjalnej radości na widok siostrzeńca. Walczyły w niej sprzeczne myśli. Dobrze byłoby go mieć w domu do roboty, gorzej za to do jedzenia. Już jest jedna gęba ojcowa, która żre prawie po próżnicy. Bo dużo to stary narobi? Tyle, co kot napłacze. że chwyci za ucho od cebrzyka i pomoże Julce przynieść pranie z potoku? Ale Klimkowe ręce zapowiadały sporą robotę; ciotka znała te ręce. - Kaz bedzies miyskoł? U nos? - spytała na wstępie bez żadnych ceremonii. - E, dy by sie ino przespać na sopie, chyce sie ka ludzkiyj roboty. - Co mos łazić po ludzkik robotak, haw tyz jes je do roboty doś. Jeś ci dom, przidom zbiórki, przydos sie dóma. - Niek i tak bedzie. Zgodził się, miał zgodną naturę. Dziadek ciężko pracował u Julki. Rankiem dostawiał mleko Niemcowi pracującemu w Hamrach, przynosił stamtąd pomyje dla wieprzka. Między dziadkiem a wnukiem nawiązała się szybko nić porozumienia, którą wiła ich wspólna niedola. Julka skąpiła jedzenia nawet własnym dzieciom, nie dopiero ojcu i siostrzeńcowi; traktowała ich przecież obu jako służących. Przez pierwsze dni Klimek chodził po domach, aby zbierać nowiny. Wypościł się przez trzy lata, odcięty od rodzinnych stron. Napisał, raczej naskrobał, przez ten cały czas trzy listy do dziadka, na które nie otrzymał odpowiedzi, na Groniku bowiem nikt nie był uczony w piśmie. Połykał teraz wiadomości. że ta wyszła za mąż, a ten się ożenił. że tamtym zmarł ojciec, a ta już ma dwie córeczki. że ten pojechał za zarobkiem do świata. że dwóch chłopców wsiowych przywaliło na śmierć w bani na Miętusiej. że tamta dziewczyna przeniosła się na stałe do Tarnowa, wyszła tam za szewca, a ten został gdzieś pod Rabką, dokąd przywędrował jako kosiarz i przyżenił się bogato. Tamten znów poszedł na robotę do Węgier. Syna sąsiada wzięli do wojska. Tam znowu
krowa zdechła, przejadła się, straciła mleko. Nie przejadła się, poprawiali znowu tę wersję inni, gdzieżby tu w górach krowa się mogła przejeść, czym? Że więc zeżarła coś zjadliwego, może opiłki żelazne, to się jej wbiło do żołądka, do kiszek i nie mogła przyjmować pokarmu. Biskup był tamtego roku we wsi, witano go bramami triumfalnymi. Przyjechał w nocy, oczekiwano go przez osiem godzin. Jędruś Stopka spadł z drzewa, gdzie go usadowił ojciec, aby lepiej widział, ale chłopcu nic się nie stało. Co więcej? Owce dwie ukradli Liptacy tamtego lata bacy na Tomanowej; jeszcze się do kijów brali, gdy zakopiańscy juhasi przyszli do nich z pretensjami. A przedtamtego lata jedną owcę rozdarł niedźwiedź na Hali Pysznej. Gdy się o tym dowiedział Sabała, poszedł na Pyszną szlakować misia, lecz bez rezultatu. Widocznie niedźwiedź nie wiedział o tym, że jego prześladowca ma słabe oczy, bo wyniósł się czym prędzej w liptowskie bory. I jeszcze o jednym dowiedział się Klimek. Oto ubiegłej zimy Julka wyrzuciła ojca z domu na mróz. Tułał się po domach po proszonym. Ledwo po miesiącu, na interwencję sąsiadów i na zagrożenie doniesieniem do gromady i do księdza, przyjęła starca z powrotem w dom, który ongiś sam dla siebie oraz dla dzieci swoich zbudował. Klimek na wiadomość o tym zobowiązał się płacić Julce ze swoich zarobków reńskiego miesięcznie za utrzymanie dziadka, który był przecież rodzonym jej ojcem. - Cobyś go ochobiała, do roboty gorsy nie bierała - przedkładał jej. - Ojciec wyrobiony do imentu, nieporada nim orać. Co ci bee trza, jo ci za niego zrobiem. Dudki wzięła, przez parę dni było lepiej, póki pamięć o tym trwała. Później wróciło to samo. I tak co miesiąc. Tyranizowałaojca bez przerwy, po swojemu. W twardej walce o byt, którą prowadziła przeciw wszystkiemu, ojciec był jej wrogiem, ciałem do odziewania, gębą do żarcia. W piękny majowy ranek wybrał się Klimek Bachleda do lasu urobić ściółki dla bydła, po którą przyjedzie wozem przed wieczorem Kowal. Za ramię przerzucił małe żelazne grabki. Kto to idzie ścieżką od Kalafarni ku drodze pod lasem? Hanka od Walczaka, niedawna mężatka, pierwsza miłość Klimkowa. Nie widzieli się chyba ze cztery lata; Klimka nie było przez ten czas w Zakopanem. Życie ich teraz biegnie równolegle obok siebie; nie wiedzą o sobie nic, chociaż mieszkają w jednej wsi. Weszli sobie w drogę, nie mogli się wycofać, a obojgu nie było to spotkanie miłe. Patrzył na nią: nic się nie zmieniła w postawie ani w twarzy od lat panieństwa, może nawet wyładniała; twarz biała rysy regularne, ostre jak dawniej, oczy czarne, zalotne, ogień ten sam w blasku źrenic, włosy rozczesane na środku głowy w przedział, spadające dwoma warkoczami na plecy. Chustka z głowy ześliznęła się jej na kark. Wybiegły Jej rumieńce na twarz od niespodziewanego spotkania. - Kaz idzies, Klimek? - zaczepiła go pierwsza z pewnym
zakłopotaniem. - E, idem ta i idem - zbył ją grzecznościowo, po czym wyjaśnił: - Urobić trochę ścieli - i uciął. Pierwszy raz spotkali się po długim niewidzeniu. Niełatwo rozpocząć rozmowę, zwłaszcza gdy pękło między nimi to, co się nawiązało. Szli obok siebie bez słowa, aż Klimek pierwszy przerwał ciążące im obojgu milczenie. - No, toś wej pockała na mnie, Hanuś - wyrzucił z siebie w jednym zdaniu ciężar gniotący go od tylu lat. Podjęła szczerze wyrzut; jakby była nań z dawna przygotowana. - Hej, chłopce, biyda było roku dockać, nie dopiyro trzok. Zakiemby cie z wojska puścili, ojce by mnie śtyry razy wydali. - Wybrałaś se orła - uśmiechnął się gorzko. - Coz jo, gawron, do tobie znacem? Obcy jej był ten obraz, stanowił on wymysł Julki Kowalowej. - Ni ma haw zodny sprawy o orłak. O gazdostwo się ozesło. O nijakie gawroństwo. - Jo wiym. Usiadł na miedzy. - Siednijmy se, Hanuś. Ciepło - rozglądnął się dokoła. - óno tak pewno miało być, ześ ni miała sie za mnie wydać. - Kasia Słodycka tyz by sie obyrtła za ciebie, nale z cym, kie nic ni mos? Ojce by nie dali. Jo tobie miełowała - zarumieniła się. Piękna była naprawdę w tym zawstydzeniu. - Juz mi to na nic - skrzywił się. - Cemu? - odparła śmiało. - Jesce byś móg co z tego mieć rąbała bez zająknienia. - Kie se parobek mądrze pocyno, ślubu mu nie trza. I to mówi młoda mężatka, wierna niewiernej krwi góralskiej! Klimek machnął ręką. - Zhańtela, kaś ty jes, juz sie nie do wrócić. Bocys, Hanka, jako my se siedywali w Małyłące? - Bocem. - Samo tak pachła trowa na polanie. Same te drzewa hań rosnom na hali, co wte rosły. Same te owce sie pasom, co my je posali. Inoś ty sie zmieniła. - Klimek, jo samo tako ku tobie. Bocys, jakoś do mnie chodzoł na sope? - No dy bocem. Ni ma o cym spominać. - Óno by ta mogło i dziś tak być, kiebyś fcioł. Dzisiok chłopa ni ma u mnie, idzie do Zębu na noc do spólnika, bedom gnać cielęta do dnia na jarmak do miasta. Sama spać ni mogem, trza śmiałego, coby okne hipnom - śmieje się. - Ino coby sie chytko uwyrtnon, bo chłop mój śpasów nie zno, zaroz sie do bitki biere. Jej rozpasana jurność zdawała się nie mieć granic. Pierwszy poderwał się Klimek. - Podźmy. Chciał ją chwycić za pełne piersi, przycisnąć ku sobie jak dawniej, ale prędko okiełzał żądzę. Była ponętna, bardziej ponętna w małżeństwie niż ongiś w panieństwie: Podniosła się za nim wolno.
- Idzies juz? - Idem. - Jakoz bedzie s nami, Klimek? - Jakoz mo być? Ty idzies, ka mos iś, jo idem, kak sie zabroł. Przechodzili przez las. - Fciołek do sobie umiełować dziywke, ale mi sie stracieła. Sama ta juz nie jes, co beła. Babom sie dzielić nie honór. Bydź zdrowo, Hanka - skręcił w ścieżynę leśną. - Pockoj - zawołała nań. Zatrzymał się. Podeszła doń i powoli, patrząc mu w oczy, pocałowała go w usta, długo z rozmysłem. Potraktowała go jak młodego, niedoświadczonego chłopca. Zostawiła go osłupiałego na ścieżce, kierując się drogą ku Chramcówkom. - Fciałak dobrze, nale kieś głupi, coz bees robił? Szła szybko. A może się tylko tak Klimkowi zdawało? Stał jak wryty w miejscu, pocałunek palił go, czuł, że gdyby trwał dłużej, rzuciłby się na Hankę, zostałby przy niej, nigdy by się od niej nie oderwał. Miała w sobie przy całym dojrzałym bezwstydzie świeżą naiwność, która go onieśmielała a równocześnie pchała do niej. Odchodził powoli, żądza chłódła. Za chwilę już z niesmakiem wspominał epizod na miedzy. Było więc Hance Obrochtowej wszystko jedno, kogo miała za męża, a kogo mogła mieć za kochanka. Gdyby tak role się zmieniły? I on byłby jej mężem? Kto byłby wtedy jej kochankiem? I czy który, tak jak on, postąpiłby w tym momencie? Ksiądz proboszcz zakopiański brał się ostro do swoich owieczek, gdy szło o sprawy duszy. Był surowym stróżem moralności parafian w trosce o ich wieczne zbawienie. Uszy jego słyszały wiele grzechów i nie więdły. Znany był z tego, że zadawał ciężkie pokuty. Niektórych, zalegających, nawoływał z ambony do odbycia spowiedzi. Tłumaczyli mu się wtedy z zawstydzeniem, że spowiadali się na odpuście w Ludźmierzu, w mieście czy w Szaflarach; niektórzy wreszcie powoływali się na Kalwarię. Odpowiadał im niezadowolony, że proboszcz powinien znać doskonale swoich parafian, a więc także ich grzechy. Raz, było to po południu dnia powszedniego, w poście pleban słuchał w konfesjonale spowiedzi jakiegoś młodzieńca. W pewnej chwili wstał od słuchalnicy, kiwnął na penitenta i poszli razem do zakrystii. Tam stała się rzecz niezwykła. Pleban zaczął bić młodzieńca po plecach, a właściwie znacznie niżej, w miejsce, na którym się siedzi. Młodzieniec zgłupiał, tak zaskoczył go niespodziewany atak ze strony spowiednika. Głowę skulił, poddając się niemo kapłańskim razom; nie przeczuwał zaiste takiego wyniku spowiedzi. Później przyszła refleksja, chciał się brać do bitki, ale nie będzie się przecież bił z duchowną, poświęconą Bogu osobą, która w dodatku jest od niego dwa razy starsza i ze dwa razy silniejsza. Stolarczyk bił grzesznika, a łapę miał ciężką, więc uderzenia były dotkliwe. Po wyegzekwowaniu doraźnej kary zadał młodzieńcowi pokutę, pokazał mu krucyfiks na ścianie, kazał uklęknąć duszy pokutującej, pomodlić się, następnie wyjść przez drzwi zakrystii na pole; sam zaś, jak gdyby nigdy nic, zabrał się
z powrotem do konfesjonału. Ci, którzy byli obeznani z obyczajami modrzewiowego kościółka, twierdzili, że proboszcz zapraszał do wysłuchania w zakrystii nie tylko głuchych albo głuptawych, lecz i tych, którym chciał wypalić porządniejszą naganę (a nie powinna ona być słyszana w kościele), i w związku z tym przetrzepać ich grzeszne cielsko. Bano się jego ręki. Czasem, kiedy pleban był w dobrym humorze, bawiono się u niego w tak zwane podówczas łapy. To wybitnie męska zabawa, przeważnie wieku chłopięcego. Polega ona na tym, że jeden z uczestników nachyla się do ściany, ukrywa oczy w dłoniach, wypinając jednocześnie tył. Pozostali uczestnicy walą w to, co jest wypięte, a po każdym uderzeniu bity prostuje się, odwraca i ma zgadnąć, kto go uderzył. Gdy utrafi w winowajcę, tamten zamienia jego miejsce. Zebrali się więc raz wieczorem w dużej izbie organista, kościelny, sprzątacz kościoła, parobek z plebanii i wartownik nocny, zwany Dzikim. Nazwisko jego brzmiało Płaza, lecz wszyscy znali go pod przezwiskiem Dzikiego. Koślawy chłopina, sietniakowaty, połamany, niezdarny, o okropnym wyrazie twarzy. Pełnił on z ramienia gminy conocną wartę przy kościele (a także przy szopie gminnej, zwanej zsypką, stojącej obok kościoła). Był też i trochę przygłupiasty. Jego wybrano na pierwszego. Było ich czterech do bicia. Bili go po tyłku, nie miał szczęścia zgadnąć, dopiero po szóstym razie zgadł. Zdaje się, że bawili się nieczysto, bo dwukrotnie zgadł, ale zrobili go głupim, wskazując na kogo innego. Z kolei Czubernat ukrył oczy. I po pierwszym razie trafił Dzikiego, wyczuwając trafnie, że on pierwszy zechce się zemścić za swoje sześć klapsów. Znowu Dziki wrócił do roli ofiary. Właśnie nadszedł Jegomość. Nie zmieszali się zbytnio, zabawa była godziwa na kapłański osąd. Zatrzymali się tylko z uszanowaniem na widok dostojnej osoby, lecz osoba machnęła ręką, aby sobie nie przeszkadzali. - Bodajże was Bóg oświecił - rzekł Stolarczyk z uśmiechem. Było to jego ulubione powiedzenie. Znał tę zabawę, przystał do niej bez wahania, a nawet przez swoje uczestnictwo nadał jej specjalnej ważności. Było ich więc już pięciu do bicia. Ucieszeni z przybycia plebana, walili teraz wszyscy, ile wlazło. Biedny Dziki mylił się ciągle, wskazując na Stolarczyka; taką ciężką łapę, rozumiał, może mieć tylko Jegomość. A tamci bili, aż im ręce puchły. Wreszćie ksiądz proboszcz zlitował się i przyrżnął Dzikiemu klapsa w swoim stylu, który przeszedł możliwości wszystkich tamtych. Trudno nie zgadnąć, kto tak bije. Wstrząsnęło aż Dzikim, pokazał bez wahania na prawdziwego sprawcę. Właściwy sprawca ucieszył się niezmiernie, dał ofierze cztery grajcary w nagrodę i usłużnie przygiął swą olbrzymią postać. Bili w wielebny tyłek z nieśmiałością, ostrożnie, żeby formalności stało się zadość, żeby broń Boże nie bolało. Bo jakżeż taką szanowną osobę znieważać. Aż proboszcz, żądny zdrowej zabawy, wołał przez dłonie: - Silniej,
silniej, nie bójcie się! - Ośmielili się, ale przecież nie walili tak energicznie jak w swoje, za przeproszeniem, dupy. Z tego widać, że o ile pleban był bezwzględny w dziedzinie religijnej, o tyle był prosty, bezpośredni i demokratyczny w podejściu do ludu. - Ka idzies, Klimek? - odzywa się Sabała do młodzieńca na drodze. Było popołudnie niedzielne. Klimek kroczył ubrany godnie, wystrojony jak na paradę. - Idem ta do jakiyj dziywki - uśmiechnął się od ucha do ucha. - Nie chojdze ku dziywkom, chłopce, ba sie bier se mnom. Pójdziemy hore, cy tyz by sie nie dało co ka strzelić. Kawołecek miysa abo piykne rozki fciołbyś mieć? - Dy cemu nie - zaświeciły się oczy młodemu. Polowaczka ciągnęła go od dawna; zaprawiał się w niej po cichutku. - Nale wyście siumny strzelec, krzesnoojce, jo przy wos, nie przymierzajęcy, jak gnida. - Kie ino mature mos, bedzie z cie strzelec. He, cobyś jesce jakisi sprzęt w rękę dostoł! - Óno sie ta cósi znajdzie - odparł z chytrym uśmiechem Klimek. - No to sie u mnie za strzelca prziucys. Chyboj se mnom. I tak Sabała pojął Klimka ze sobą w góry na myśliwskie perci. Nie u byle jakiego majstra terminował więc czeladnik. Dzika czerwona koniczyna pachniała na polanach. Wnet wyjdą na hale owce. Tu jest całe żywobycie górala. Mleko i ser żywią go, wełna odziewa. Czegóż im trzeba więcej? Sabała patrzył na skąpane w słońcu małego maja południowe dziedziny. Przodkowie jego nosili w rękach maczugi cisowe nabite kamieniami, atakowali nimi drapieżnego zwierza, bronili nimi swoich chat, swojego kierdela, swoich kobiet. Ich zaś synowie schodzili w nagrzane doliny na ciepłą stronę przez wiadome sobie przełęcze po delikatne barwne płótno, po złoto, po wino. Sabała znał na wylot te góry. Ile razy zasiadał na olodzonych grzędach, na graniach w wietrze, wyglądając kozic! Ile razy oberwał się z trawką po upłazie, ile razy uwiózł się ze śniegiem, ile razy zniosły go i zasuły piargi! A ile razy świszczały mu koło ucha kule Liptaków, konkurentów myśliwskich od całych wieków! Polowaczem nie mógł być byle kto. Wstali z grani, poczęli iść percią przecinającą zbocze. Trzymali w rękach flinty gotowe do strzału. - Idźmy pomalućku, pozirojmy po graniak, cy sie kany nie do co widzieć. A z tom dziywkom jakoz to, Klimek? Ku ftoryj zaś chodzis? - E, dy śmiołek sie i telo. Już mi ta teroz niepilno ku dziywkom, bok sie poparzoł na jedny. Kacka otrzymała zawiadomienie z więzienia na Wiśniczu o śmierci męża, Wojtka Matei. Poszła do proboszcza, aby jej przeczytał treść pisma. Usłyszawszy smutną wiadomość, rozpłakała się, przyniosła reńskiego na mszę żałobną za duszę Wojtka. Ksiądz wziął reńskiego i wypalił zrozpaczonej kobiecie odpowiednie kazanie, nie omieszkawszy skomentować tej śmierci jako wyraźnej
kary bożej za zgorszenie, jakie wywołał zbójnik, żyjąc z Kacką bez ślubu; już nie mówiąc o innych sprawkach nieboszczyka. O umarłych podobno nie powinno się mówić źle, ale ksiądz nie zważa na to, bo ma na oku dobro żywych. Niech i tak będzie. Klęczała podczas całego nabożeństwa, zatopiona w modlitwie, przepraszając Boga za te i za wszystkie inne Wojtkowe grzechy. Piękna była z niej kobieta. Jej strój bił oczy barwą, sutością i szykiem. Szeroko poszła mowa po wsi o zbójniku. - Mie sie widzi, ze go zastrzylali na Wiśnicu - mówił Ustupski przy koszeniu siana. - Przecie zafasowoł dziesienć roków. Co by go zaś mieli strzylać? Wyrok jes jeden. - Ino ze go nie wysiedzioł. Cemuz? - No bo pomar. - No, kie mu wysło wceśni umiyrać, myślem, ze mu hańte roki przepadły, co mioł jesce siedzieć - zażartował cynicznie któryś. - Kieloz ik wysiedzioł? Ckoj - przypomniał sobie. - Cheba piynć. He, he, to mu sie piynć roków zwyrtło, biydokowi! Coz, kie nie zyje - zakończył smutno nie wiadomo, czy żartem, czy na serio. - Nietrudno hań śmierzć przichodzi, kie nic jeś nie dajom. Z głodu skapioł i z markotności. - Óni ta jeś cósi dajom, ba ino końduś telo, cobyś nie skapioł, a zył. Nale coz, cłowiek rzednie, kie se nie pokurzy a nie popije. - Mie sie jacy widzi, ze go zastrzylali. Moze sie porwoł na kogo, beła ś niego noremno śtuka. Abo sie wyłomoł, takiego nie trza duzo o to pytać, siumny beł chłop. - Oj, siumny. Óni na zbójów straśnie cięci. Jako było za śtandrechtu? Ucapili zbójnika, roz dwa osądzili i siubienica. - No, strzylano śmierzć to honorowo rzec - oświadczył Chyc w konkluzji. - Chłopu za nic stoi w pościeli umiyrać. Kacka urządziła stypę po śmierci męża. Kupiła barana upiekła, nabrała wódki od Stattera, było żarcie i picie. Muzykował Bartuś Obrochta z bratem. Był naturalnie i Sabała, grał na gęślach, śpiewał i tańczył, pogwizdywał, wszystko ku uczczeniu nieboszczyka. wycinał kierpcami po podłodze, którą uzdajał pracowicie przed kilku laty Klimek Bachleda. Drobił palcami po jednym miejscu deski, dreptał w kółko, śpiewając: Chłopce nas, chłopce nas, kaześ sie nom podzioł? Ponoś sie trownickiem na wieki prziłodzioł. Żałował szczerze Wojtka; lubili się i rozumieli jak bratnie dusze. - Hej, Wojtuś! Boze, mu ta nie pamiyntoj grzychów, ten se ta doś naobłuskiwoł ludzkik kómór! - Boże, bo na boskim sondzie - wzdycha1i inni z zazdrością - ale mu tyz kielo telo dudków przepłyneno przez palice! - A i z ty gorzołki, co jom do garła przepuścił, niek ta
odpocywo z Boge, hnet by sie godny stowecek uloł. Minął się harnaś, ale dopiero teraz zaczął pobrzękiwać jego hyr. Kacka dojrzała w piękności, o białej nieskalanej twarzy, o oczach podkrążonych od płaczu, z dumą słuchała mowy o Wojtku. Część z tego honoru spływała i na nią. - A tobie ni mas kole mnie, juz sie nie wrócis, juz cie nie uwidzem - zawiodła rozpaczliwie. Źrenice rozogniły się jej od wina i od nowego wezbrania miłosnego żalu. - Pijmy na śmierzć ziandarom! - krzyknął Jafur wpatrując się rozjarzonym wzrokiem w twarz Kacki. - Niek skapiom dworskie hycle! - zawołał olbrzymi Marduła, a Sabała dodał swoje pobożne życzenie: - Niek zaraza wytraci leśnyk i luptoskik jegrów! Pijmy! Pili. Kacka przymykała powieki pod spojrzeniem Jafura. Już teraz, jako wdowa po zbójniku, może śmiało przyjmować zaloty mężczyzn. Kto też złakomi się na jej rękę? Uważana była za nieprzystępną. Lecz śmierć męża rozwiązała jej serce i temperament. Kto się o nią pokusi? Nie może to być byle kto. Doktor Chałubiński siedział pod oknem w domu Staszeczka, tu wynajął mieszkanie na całe lato. Naprzeciw niego siedzi Wojciech Raj. Bujne, szpakowate włosy, ruchy młodzieńcze, choć góral przeszedł już pięćdziesiątkę. Twarz czarna, wyschnięta, rysy drapieżne, ostre. Biała cucha spięta pod szyją mosiężną agrafką. Opowiada: - Ze spadów wysokik ciurce woda do Zabiego Jeziorka. Skały som jes hań kole stowka. Pod nogom uźrys takom skrzizal na nij wykuty niespodziany krzizyk. Zakołoc ciupazkom zazegnój skrzizal. - Jak zażegnać? - Jo cie zazegnujem, dziuro, bez kościół zakopiański, bez mostek olczański, bez potok bystrzański, puś. - Co dalej? - Rękom odsunąć skrzizal, skole puści. Wliś trza do nuka, wpuścić sie miendzy dwa kamiynie, uchylić karku, pokoze sie wielgo dziura. Wlezies jakoby do izby. W jednej izbie straśny puk, w drugiyj - lód ze śniyge, w trzecij - ciepło i widno. Bębnienie wody słychać. Pokoze sie łącka, źródełko. Na tronie siedzi król Gregoryjus... - Jak się nazywa? - No dy mówiem: Gregoryjus. Kole niego słupy złota, gorki śrybła, grok i orzechy z drogik kamiyni. To mać wselinijakiego bogactwa. Dopiyro ci król powiy: Bier, to lo tobie nagotowione. Mos to brać. Zebyś sie ino nie pytoł, cy mos brać siyćko, bo sie król zachmuro i nic nie obocys kole niego. Ba mos zabrać, kielo zdoles uniyś. Wrócis sie bez trzi izby, zaś skrzizal za sobom zawres. Trza zasunąć, jako piyrw była. Dziure zaś patrzi sie zazegnać. - Jak? - Zaprawiom cie, dziuro, z powrotem, zapiyrom, zaklinom, zawiyrom. Orzechy ze złota. Gorki ze śrybła, gałęzie z drogik kamiyni. Amen. Kieby cie fto wołoł, mos sie nie obziyrać. Samo
tak sie nie oglondoj, jak bedzie scekoł pies. Idź dó domu i pozywoj, co ci Ponbóg nagodzieł. - Piękna opowieść, Wojciechu. Znacie jeszcze inne opowieści o skarbach? - Zje cemu byk nie znoł? Som jest rozmaite. Wieczorem ujrzał Chałubiński pod ścianą lasu reglowego w szczerbinie Doliny Bystrej ognistą łunę z zakopiańskiej kuźni. Zgasił w izbie kaganek, córka położyła się spać, syn usnął wcześniej. Doktor wyszedł na ganeczek, wpatrzył się w zębate góry i oddał się myślom. Oto już przebywa tydzień w Zakopanem, o którym nieprzerwanie marzył od lat, a którego tak długo nie dane mu było zobaczyć. Zagarniały go bez reszty zajęcia naukowe i praktyka lekarska. Czy miał kiedykolwiek w życiu czas na wypoczynek? Tu, pod gwieżdzistym niebem Tatr, przebiegał w myśli bujne koleje swego żywota, jakby czyniąc obrachunek ze swoich dokonań. Dzieciństwo jego w rodzinnym Radomiu było smutne. W latach szkolnych stracił ojca, wnet potem w tragicznych okolicznościach - matkę. Jako sierota zapisał się na Akademię Medyczno-Chirurgiczną w Wilnie, chociaż w gimnazjum wykazywał niezwykłe zdolności w zakresie języków i historii. Po dwóch latach studiów musiał opuścić Wilno, ponieważ rząd carski zamknął tę uczelnię, podobnie jak niedawno, po powstaniu listopadowym, zlikwidował Uniwersytet warszawski. Młody medyk przenosi się do Dorpatu, przerzucając się na wydział przyrodniczy. Tu od razu odgrywa dużą rolę wśród młodzieży akademickiej, uzyskując znaczny mir dzięki swej powadze i inteligencji. Pierwszy wystąpił tu zwycięsko przeciw atmosferze pijatyk, pojedynków i komersów, wprowadzonej przez burszów niemieckich, przyczyniając się do uświadomienia i zjednoczenia polskiej młodzieży studiującej. Był młodzieńcem dojrzałym nad wiek, studiował namiętnie i wiele. Żył atmosferą tego, co w poezji jego czasu nazywało się romantyzmem. Tu, w Dorpacie, poznał i zakochał się gorąco w córce miejscowego sędziego uniwersyteckiego, pana Wildego. Na Akademii Dorpackiej studiował przede wszystkim botanikę, poza nią także chemię, medycynę, matematykę, geografię, psychologię, logikę, historię filozofii. Cierpiał niedostatek, lecz w biedzie hartował się tym silniej jego głęboki, wielostronny umysł i wielki charakter. Mając lat dwadzieścia trzy otrzymał stopień kandydata nauk przyrodniczych za rozprawę naukową z zakresu botaniki, napisaną po niemiecku. Pragnąc jednak ożenić się z wybranką serca - dla zdobycia jak najszybciej niezależnego bytu - Chałubiński zmienia kierunek studiów. Wyjeżdża do Wirzburga w Niemczech, gdzie wstępuje na wydział lekarski. Pracując po dziewiętnaście godzin na dobę, uzyskuje tu chlubnie dyplom doktora medycyny i chirurgii. Tu też oddaje się ukochanej dziedzinie badań: botanice - pod kierunkiem słynnego profesora Schleidena. Wraca do kraju i osiada w Warszawie. Dowiaduje się, iż jego ukochana z Dorpatu nie czekała na niego; wyszła za mąż. Z tym większą żarliwością oddaje się dwudziestopięcioletni
doktor Chałubiński pracy zawodowej lekarskiej, żyje nad wyraz nędznie w celi klasztoru popijarskiego. Praktykuje w szpitalach, uczy się do egzaminu celem otrzymania potwierdzenia dyplomu doktora medycyny. Po uzyskaniu nostryfikacji objął bezpłatną praktykę lekarską w Szpitalu Ewangelickim. Ożenił się z siedemnastoletnią dziewczyną. W następnym roku został już naczelnym lekarzem szpitala. Miał lat dwadzieścia siedem. Od razu zabłysnął niepospolitym talentem lekarskim. Dobroć, która zeń promieniowała, zjednywała mu falangi entuzjastycznych wielbicieli. Wskutek nawału ordynacji lekarskiej musiał odsunąć od siebie wszelkie prace naukowe. Przywiózł ze sobą z Niemiec nowy kierunek badań lekarskich co połączone z zapałem, poświęceniem, gruntowną wiedzą fachową, zwłaszcza niezwykłą intuicją w rozpoznawaniu choroby - uczyniło zeń wkrótce fenomenalnego lekarza, któremu nie wahano się przypisywać wręcz cudownych właściwości. Nastał rok 1848, rok Wiosny Ludów. Rewolucja węgierska skupiła wówczas nadzieje wszystkich Polaków na wolność. Doktor Chałubiński - śladem innych gorących patriotów polskich - przedostał się potajemnie na Węgry i tam wziął udział w powstaniu jako lekarz ambulansu polowego. Kiedy powstanie załamało się, przemycił się przez Tatry z Węgier i przez zieloną granicę powrócił do Warszawy. Epizod ten naturalnie musiał pozostać tajemnicą wobec władz rosyjskich. Żona Chałubińskiego umarła na suchoty po urodzeniu pierwszego dziecka. Wdowiec rzuca się w wir nauki. Urządza w domu pracownię chemiczną, w której nocami po pracy przeprowadza badania. Z pasją, która cechuje całe jego życie, poświęca się studiom mineralogii. W okresie ferii wakacyjnych wyjeżdża za granicę dla pogłębienia studiów. Po powrocie ożenił się po raz drugi. Urodziło mu się drugie dziecko. Mając lat trzydzieści siedem ustępuje ze stanowiska naczelnego lekarza w Szpjtalu Ewangelickim, przyjąwszy na siebie obowiązki bezpłatnego ordynatora w Szpitalu Dzieciątka Jezus. Władze powołały go na katedrę patologii i terapii w świeżo założonej Akademii Medyczno-Chirurgicznej jako profesora zwyczajnego, powierzając mu klinikę chorób wewnętrznych. W tym samym charakterze przeniesiono go na wydział lekarski nowo otwartej Szkoły Głównej Warszawskiej. Dzięki wszechstronnym zdolnościom, rozległej wiedzy i zaletom charakteru zdobył miłość i szacunek młodzieży, stając się równocześnie najpopularniejszym lekarzem Warszawy. Dwoje jego dzieci już dorastało, było to przyrodnie rodzeństwo: Ludwik i Jadwiga. Z przekonań politycznych Chałubiński był początkowo zwolennikiem "białych", przestrzegając społeczeństwo przed ruchawką, lecz niewątpliwie podzielał uczucia "czerwonych", zwłaszcza gdy poznał gorzkie owoce kapitulanctwa grupy przeciwnej. Przeszedł bolesną tragedię po upadku powstania styczniowego w okresie krwawego terroru siepaczy carskich. Przeżywał przykre przejścia osobiste. Wyjechał do Drezna, aby zapomnieć o koszmarze ubiegłych miesięcy. Po powrocie do Warszawy znów oddał się niezmordowanej pracy profesorskiej i
praktyce lekarskiej. Spotyka go znowu cios. Oto zobaczył swoją ukochaną z Dorpatu, pierwszą miłość z młodzieńczych lat, świeżo owdowiałą. Mąż i ojciec, pragnie zapomnieć o uczuciu, które go nawiedziło jak burza. Wyjeżdża na cały rok do Francji, gdzie żyje w zupełnym odosobnieniu. Wraca do Warszawy, aby znów pogrążyć się w przerwanej pracy. Młodzież czeka na jego wykłady, pacjenci oczekują jego niezawodnej diagnozy. Ale burza uczucia nie mija, bogaty temperament buntuje się przeciwko więzom. Po unieważnieniu drugiego małżeństwa odbywa się trzeci ślub uczonego z ukochaną kobietą. W dwa lata po przekształceniu Szkoły Głównej na uniwersytet rosyjski zmuszony został Chałubiński do ustąpienia z katedry; nie chciał bowiem wykładać po rosyjsku. Przez dwanaście lat pracował we własnym kraju nad wykształceniem młodych kadr lekarskich; usunięty z katedry jako emeryt, poświęcił się odtąd wyłącznie praktyce lekarskiej. Dopiero teraz zaczął odczuwać zmęczenie. Chciał wypocząć, przyjechał tu właśnie po wytchnienie i spokój. Po raz pierwszy dopiero pomyślał o sobie samym, o swojej własnej przyjemności, teraz, kiedy najcięższą orkę życia miał za sobą, kiedy mu wiek posrebrzył włosy. Ma lat pięćdziesiąt trzy, nie jest to może bardzo wiele, nie mógłby być nazwany jeszcze starym, ale lata były bujne, ciężkie, pracowite, pełne, dramatyczne, dojrzałe, skrojone na miarę niezwykłą. Jak mało zaznał radości w życiu, oddany wyczerpującej pracy i nauce! Nie znał osobistych, drobnych domowych uciech, przyjemnych szczegółów życiowych, które odprężają nerwy, łagodzą konflikty, każą zapominać o troskach, sprowadzają dobry humor, wesołe samopoczucie. Rozrywany przez tysiące pacjentów, pomiędzy jedną wizytą a drugą, nie znał spokoju, zawsze gotów na usługi chorym. Był lekarzem z powołania, traktował swój zawód jako misję społeczną, od której uchylać się nie wolno. A przecież poza tym ogarniał dogłębnie, nie powierzchownie, parę innych dziedzin wiedzy, zwłaszcza przyrodniczej, żeby wspomnieć tylko botanikę. Patrzył na łunę nad Hamrami. Serce, skołatane przejściami osobistymi, tragedią narodową, uciszało się od spokoju tatrzańskiej przyrody. Po trzydziestu latach odnalazł miłość serca starą, lecz świeżą, nie odnalazł za to w sobie tych marzeń, które żywił jako młody patriota. Dobrze, że ucieknie na kilka tygodni od ucisku zaborców, od dusznej atmosfery niewoli. Jeżeli gdzie w Polsce, myślał, to tu w górach istnieją jeszcze wolności ołtarze. Uczniowie kochali go, wręcz uwielbiali za jego sposób wykładu, głęboki a prosty. Jego głos, jego oczy, jego uśmiech, jego osobowość roztaczała dziwny, niespotykany czar. Mówił do uczniów: - Myślcie przy chorym. Mniej erudycji, więcej myśli. W każdym wypadku bierzcie pod uwagę wszystkie momenty, także psychiczne, nerwowe. Choroba nie jest czymś oddzielnym od życia, nie jest jakimś odrębnym procesem, który by można postawić obok lub naprzeciw procesu życia, gdyż w danym organizmie odbywa się tylko
jeden proces; życie. Choroba jest zaburzeniem, zakłóceniem, zmianą w planie normalnym życia fizjologicznego. Patrzyli w niego zasłuchani. Mówił dalej: - Medycyna urodziła się z nieszczęścia ludzkiego, jej rodzicami był ból i niedola. Ale przy jej urodzinach było serce ludzkie. Bez niego byłaby ona pospolitym, może nawet wstrętnym rzemiosłem. Lekarz musi zapanować nad chorobą, by ulżyć cierpieniu, aby przywrócić zdrowie. Nieść pomoc bliźnim oto nasze zadanie. Pamiętajcie o tym. Rozchodzi się po kraju młode pokolenie lekarzy, których wychował i wykształcił, których nauczył kochać człowieka cierpiącego. Chorzy twierdzili, że kiedy wchodził do ich pokoju, jakby z nim wchodził promień słońca. Mężczyzna postawny, przystojny, o twarzy pięknej, zawsze uśmiechniętej, o jasnych, błyszczących oczach - był bożyszczem zchorowanych ludzi. Miał prawie jasnowidzącą moc przeczuwania. Opukiwał pacjenta, wysłuchiwał serca, płuc, patrzył w oczy chorego, wiele można się było z nich dowiedzieć. - Mam wrażenie, że tu nie ma nic groźnego. Kiedy tak mówił, wlewał otuchę w zmęczonych cierpieniem. Już ten głos spokojny, opanowany miał w sobie coś uzdrawiającego, krzepił chorego na duszy i na ciele. Doktor Chałubiński oparł się o drewniany słupek ganku, patrząc w wygwieżdżone niebo nad ciemnym masywem Giewontu. Zakopane! Przepiękny zakątek kraju, górskie ustronie przynoszące ulgę, odpoczynek, radość, jak zdrowie po chorobie. Jakże błogosławił chwili, która kazała mu tędy właśnie, przez Tatry, przemykać się chyłkiem w ucieczce z węgierskiej rewolucji! Na palcach wcisnął się do izby, rozebrał po ciemku i usypiał, zmożony natłokiem wizji i myśli. Nazajutrz poszedł z Jadwigą i Ludwikiem na spacer do Hamrów.Zwiedzili urządzenie huty. w odlewni zamówił wielki żelazny krzyż. Tego samego wieczora odwiedził na plebanii księdza Stolarczyka i miał z nim długą rozmowę; prosił go o uroczyste poświęcenie krzyża, który pragnie postawić na wzgórzu Gubałówki. Wozem zaprzężonym w cztery konie wywieziono krzyż na wzgórze, a nazajutrz - była to niedziela - górale po sumie wyszli ze śpiewem w procesji na wierch Gubałówki, ksiądz kroczył na czeLe. Do połowy wpuszczono krzyż w skalistą ziemię. Lipcowe słońce grzało morderczo. W ceremonii wzięło udział kilkunastu letników z Warszawy. Proboszcz miał stosowną przemowę. Chałubiński był wzruszony do głębi. Czyż krzyż ten stanowił może akt publicznej ekspiacji za zgorszenie wywołane rozwodem? Czy może w ten sposób pragnął lekarz warszawski zdobyć ufność górali i wkraść się w surowe serce proboszcza? - Sablik! Dochtór Ałubiński z Warsiawy fce wos widzieć. - Widzieć? Zje dy co by zaś fcioł ode mnie? - zdziwił się Sabała. Ale wnet sobie pomyślał, był bowiem zeń próżny chłop: - Słysowoł cosi o mnie, nie inacy. Pewnie o skóre na sprzedoj. Już to Jaś Sabała Krzeptowski nie jest ten, co dawniej. Ma lat
sześćdziesiąt cztery i oko słabe. A śmiał się zeszłego roku z czerwonych bąbelków Klimka Bachledy, twierdząc, że jemu w takim razie powinni byli dać złote za celność w strzelaniu. O, już Sabała nie pójdzie kóz kraść niedźwiedzia nie podejdzie! Sarnę może by i ustrzelił, ale i to nie wiadomo. I tak już teraz niełatwo zapolować, leśnych się namnożyło jak psów, zwierza ubyło. - Biercie sie wartko, nie marudźcie - popędzał go Tatar. - Pon cekajom na wos. Ano jak pan czeka, chłop powinien iść. Ubrał się Sabała jak mógł najładniej. Portki białe, starodawnej mody, bez parzenic, zawsze w takich chodził, cucha brązowa bez oblanki, jedynie dwoma wąskimi sznureczkami po brzegach obszyta, ciupaga w ręce. - Gęśle biercie. - Co mi po złóbcokak? Nie idem na wesele, ba do pana. - Pon fcom złóbcoków posłuchać. Znów próżność Sabały została mile połechtana. Mrucząc wrzucił gęśliki ze smyczkiem do rękawa, który nosił stale zawiązany u dołu. Poszli. Chałubiński mieszkał u Gąsienicy Staszeczka, w domu specjalnie zbudowanym na potrzeby letników. Były to dwie izby przedzielone sienią, pozbawione pieców. Do sieni wchodziło się z ganeczka. Tatar otwarł drzwi. Sabała zobaczył szczupłego, rosłego mężczyznę w popielatym surducie, długich spodniach tego samego koloru. Oblicze - szlachetne, nacechowane powagą, oczy śmiały się młodzieńczo, wąsy płowe, włosy blond, bujne, z lekka szpakowate. Biło od Doktora jakieś dostojeństwo, które uderzało każdego. I Chałubiński patrzył na Sabałę ciekawie. Ukazała mu się dorodna, wysoka postać górala, nieco przygarbiona w ramionach. Twarz ogorzała; w jej czerwonozłotym mosiądzu przecinały się setki zmarszczek we wszystkich kierunkach. Nos wydatny, orli, oczy błękitne, wypełzłe, jakby przygasłe, jakby powleczone bielmem. Patrzyli na siebie, jak gdyby rzeczywiście po raz pierwszy się widzieli. żaden z nich nie pamiętał, że przecież poznali się na krótko, na jeden błysk wspomnienia, przed dwudziestu trzema laty, kiedy Sabała sprowadzał z Tomanowej Chałubińskiego jako przewodnik granicznych przerzutów madziarskich. - Pokfolony - przywitał gospodarza przybysz. - Na wieki wieków. Witajcie. - Odkozali po mnie, to sie głosem. - Chciałem bliżej poznać sławnego strzelca niedźwiedzi. Usiądźcie, proszę. Usiedli. Sabała popatrzył spode łba na gospodarza. - Cheba zaś nie som z miasta, he? - potarł nos rękawem. Miasto w języku górali oznacza zawsze Nowy Targ. Tatar, obecny przy rozmowie, wytłumaczył: - Sabała boi się, cyście zaś nie prziyjechali z cyrkułu ze śtrafem za te niedźwiedzie. Chałubiński roześmiał się szeroko.
- Nie bójcie się. Ja nie z urzędu pytam o to, nic mnie to nie obchodzi. Tylko z ciekawości. Ile niedźwiedzi ubiliście? Zapytany wzruszył nieufnie ramionami. - Nie bocem. - Powiedzcie śmiało, ja tego nie spisuję, to nie żaden protokół. - Jo ik ta nie rachowoł. Z tej beczki nie chwyci. - Ile lat sobie liczycie? - Zwysyła mi sie kopa. - Znacie dobrze Tatry? - Znom. Jo haw stustela. Tę skromną odpowiedź opatrzył Tatar głośnym cmoknięciem: - Heu! To wiyrchowy chłop! - Poszlibyście ze mną na wycieczkę w góry? Znów nieufność ogarnęła górala. Czy to aby nie jaka podrywka? Złym spojrzeniem skwitował poprzednią reklamę Tatara. Chciał odpowiedzieć: Jest dość innych, którzy znają góry, niech oni pochodzą. Lecz zwyciężyła w nim natura włóczęgowska. Już przecież teraz nie ma żadnych tajemnic, odkąd zerwał z polowaczką, odkąd go pobito w Białce. Odrzekł: - Dy cemu nie? Jo po górak rod chodzujem. - Podobno gracie na skrzypcach? Starzec machnął ręką, jakby nie było o czym mówić. - Skrzipek ni mom. Growom na złóbcokak. - Zagrajcie. - E, to nie granie lo panów. Telo, coby w karcmie pozgrzipieć kielo cas. Niecudno hań muzyka na tym przęcie. - My jiyj ta rozumiemy - złagodził Tatar. - Pon jes pon, a my chłopy - rzekł filozoficznie Sabała strofując wzrokiem Tatara. - Zagrajcie, Sabała, jestem bardzo ciekaw tej muzyki - prosił gospodarz. - Odwdzięczę się wam za tę grzeczność. - E dy zagrojcie, kie sie ciekawiom - nalegał Tatar. Skuszony raczej tą pierwszą obietnicą aniżeLi posłuszny drugiemu naleganiu, wyjął Sablik z rękawa cuchy dziwaczny instrument w formie korytka, długiego na pół metra, szerokiego (a właściwie wąskiego) na cztery palce, wyżłobionego w jaworowym drzewie czyli po prostu żłóbka. I od tego właśnie nazwa: "złóbcoki". Spód sklepiony łączył się linią krzywą z wierzchem. Gęśliki miały cztery struny i stanowiły prymitywny, staroświecki domowy wyrób. Sabała oparł skrzypki na sercu i zagrał. Rozległ się przeraźliwy zgrzyt smyczka po strunach, jakby kto szkłem wodził po szkle. Tony następowały szybko jeden po drugim, wszystkie ostre, szorstkie, dla ucha miejskiego nieznośne. Ręka zacinała struny raz po raz jak batem. Chałubiński słuchał ze zmiennym uczuciem. Słuch buntował się przeciw tej rozpaczliwej, piszczącej, chrobotliwej lawinie dźwięków, wzrok chłonął z ciekawością twarz górala, namarszczoną, skupioną, skrzywioną jakby do płaczu. Ta muzyka na wskroś nieprzyjemna, złożona chyba z samych dysonansów, chowa w sobie potężny ładunek oryginalności,
piękna i charakteru, trzeba się tylko w nią wczuć. Sabała grał. Pomimo lichoty i niezdarności sprzętu tryskała siła oraz smutek z melodii samorodnej, wywiedzionej przez grajka w stopniu zapewne niedoskonałym. Twarz była napięta w dziwnym grymasie, oczy przymknięte. Wszystko w tym obliczu wyrażało boleść; jakieś tęskne zapamiętanie towarzyszyło grajkowi. Jego zmysły cofały się do wnętrza, skąd krzesała się ta niezwykła nuta. Tak szumiał las Ciemnosmreczyński, tak hurgotało echo kamieni lecących żlebem tak chlapała się woda strumienia, spadającego po progach w Hlinie, tak gwiżdże cienko wiatr na grani Świnicy. Dziś już nikt w ten sposób nie gra; w ten sposób, aby zgrzytliwe dźwięki były dokładnie sprzymierzone z naturą, nie złagodzone interwencją sztuki. W oczach doktora Chałubińskiego czaiły się na przemian ciekawość i podziw. Tak więc wyzwala się żywa autentyczna struga twórczości z nieokrzesanych, ciemnych góralskich łbów, tak więc odzywają się w tych prymitywnych skrzypkach góry. Sabała grał. W drewnianym żłóbku drgało echo czterostrunnego świata, w którym chciał Jaś-Muzyka zmieścić wszystko: gąszcz Koprowej Doliny, niedźwiedzie, hipkanie kozic, zieleń Kaczego Stawu, noce księżycowe na Wołoszynie, bujne, swobodne życie młodości, a jeszcze i dziewczęta na hali, liptowskie karczmy, śniegi na Miedzianem, hawiarzy w kościeliskich baniach, szumnych kompanów-pijaków, łeb przetrącony w białczańskiej awanturze, wiatry halne, trzydniową wojenkę chochołowską, żal za tym wszystkim, co się minęło: Jak to wszystko zmieścić na czterech strunach? Jak to wykrzesać z cieniutkiego smyczka? . Grał. Lato było na ogół nie najgorsze po marnej, zimowej wiośnie. Klimek uciekł z Gronika na hale jako juhas. Był z natury cierpliwy i wytrzymały, przecież nie mógł wytrzymać w domu ciotki. Znał dobrze juhaską pracę; wiedział, że się nie naharuje zbytnio, za to naje się do syta. żętycy w szałasie dają pić do woli i sera pojeść. Którejś niedzieli przyszedł do niego na Pyszną dziadek. Gramolił się bardzo wolno, sapał jak miech, przy oddechu piskało mu w gardle jak na fujarce. Skarżył się, że nocami męczy go kaszel. Nie mógł sobie odmówić przyjemności zobaczenia ukochanego wnuka. Usiedli do słońca pod ścianą boru, owce pasły się spokojnie, jazgocząc dzwoneczkami. Były to owce najgrubszych gazdów zakopiańskich; cały kierdel pokropiony przez plebana święconą wodą. Taki zwyczaj ma zawsze baca Joachim Staszel, zwany krótko Jochymem; kosztuje to trzy reńskie albo dwadzieścia oszczypków. Dawniej kosztowało pięć reńskich, ale kiedy niedźwiedź psuł stada poświęcane, kiedy owce glewiały we mgle lub ktoś je kradł, staniała siła plebańskiego błogosławieństwa. Owieczki pracowicie a szybko skubały słodką trawę. Starzec zaczął od skargi. - Chorowołek ze trzy tyżnia. Do tej pory czuje chorobę na wnętrzu, chodzi jakby rozbity.
- Co wom chybio? Dziadek pokazuje na pierś kosmatą, brudną, widną poprzez strzępy koszuli. - Poboliywo mnie w nuku. Kiesi z wiesnom posedek na patyki w Strązyskom, doloło mie het. Kiełznołek na brzyzku, sleciołek do potócka, przemorzek godnie. No i dobrze nie bardzo, weprołek ledwo brzemiącko do jaty, jak mnie nie chyci krzypota, wziena mnie dusić, w krzizak mie łomie, nie porada usiedzieć. Kiedy leżał w szopie, nie mogąc się zwlec z niej, Julka rozdzierała się na całą oborę, żeby poszedł po wodę, bo Klimek go nie wyręczy. Złorzeczyła w głos, że po próżnicy ojcu żryć daje, że darmozjada w domu trzyma, żeby już raz nogi wyciągnął. - Jak wziena kunierować nade mnom, widziało sie, co mie do pola prec wyzenie. - Wrodno baba - przyznał Klimek ze współczuciem. - Nie wytrzimies ś niom. Pozdrowieliście choj co, dziadku? - E, ka ta! Kiepskik! Cas wyprzęgać. Klimek wbił w niego wzrok uważnie. Żeczywiście, lichy był, wysechł, oczy już nie ku życiu patrzyły. - Dy mocie cas jesce, dziadku. - Julce by sie ulzyło. - Ej wiera! Kciwo tyz na te majątki, aj kciwo! Głodem by zamorzyła i dziecka, i chłopa, coby ino w kómorze więcyl spodnic było. - Abo kieby jesce pół morga grontu przikupić, haj. Ej, Klimuś, kieby mi sie zwyrtło ze trzidzieści roków nazod przised by jo se do rozumu, pri sam Boh! Jesce dziś, coby mie choroś popuścieła, sedbyk na węgry. - Dyć wiym, jako na Węgrak, bok tam robowoł. - Ej, uhersko dziedzina to ci raj! Podobno pszenica rośnie tam na człowieka wysoko. Wino pijesz słodkie a mocne, jakby je wyciskali ze samego słońca. Pijesz, aż ci oczy uciekają do mózgu z lubości, aż ci się w głowie zawraca. Węgry - marzenie wszystkich tatrzańskich górali. - Roboty hań doś? - zapytywał stary, pragnąc jak najdłużej prowadzić rozmowę na ten temat. - Ba jakozby? Jes i w baniak, ale cięzko. Jes i przi wołak, przi pasieniu, jes i przi kolei. Zarobić mozno. A i do Peśtu na budowe, haj. - Ciepło haniok całe pół roku, moze i dłuzy, nie jako u nos trzi miesionce lata, a poniekiedy pore tyźni. Heu, psiakoś milońska wstrząsnął się - jest hań tego zarobku doś. Ino renke wyciągnąć, ino nogom pokrocyć. - I w cegielniak w Luptowie cy na Orawie mozno dudki zrobić. Nieobdalno, ba blisko. Starzec mrużył oczy do słońca, słuchając z przyjemnością legend o węgierskim, błogosławionym życiu. Tam, za szczytem Bystrej i Błyszcza, rozciągała się ziemia obiecana, kraj dobrobytu. O parę godzin drogi stąd. - Ej, Klimuś - powtarzał dziadek w rozmarzeniu - juz to nie lo
mnie te zarobki. Juz jo ik nie uwidzem. Umiyrać trza. Do swoik sie pobiyrać, do Zuzki, do Zośki, do dzieci poumiyranyk. Ale ty se boc, chłopce, od Julki z daleka sie trzim, dudków jiyj nie doj do schowania, bo to chytruska. Waruj sie ji. - Dy jo ś niom nic ni mom. - Tobie się patrzy baba. Ozynić sie ka na gront, dó domu, na gazdostwo. - Myślem sie zynić. Nie teroz, ba późni. Trza zrobić jakisi piniondz. Ftoros dziywka mie bee fciała, kie nic ni mom? - He, chłopce, majontków ci nie trza. Ręce mos robotne. I serce mos. Kieby óne wiedziały, jaki u cie majontek w nuku, toby sie ścigały ku tobie na wybody. Ale i dziywki wse głupie. Takie juz babskie nasienie. Klimek patrzył za nim, jak odchodził po trawiastej hali, skurczony, pochylony, podpierający się kijem, jak zszedł niżej na ścieźkę wtapiającą się w las, jak wreszcie znikł w gęstwinie drzew; ten, który był ojcem jego matki. Chałubiński wyruszył na wycieczkę w góry. Wybierał się z synem Ludwikiem, z panem Zaleskim z Warszawy oraz z trzema panami, obywatelami Krakowa, mieszkającymi od paru dni w białych izbach u Pęksy i Walczaka. Pół dnia trwało przygotowywanie pochodu; zamiast rano wyprawa ruszyła w południe. Dwudziestu górali towarzyszyło sześciu panom, żądnym poznania gór. Niesiono cały tabor: namioty, koce, kociołki, samowary, żywność. Szła czteroosobowa orkiestra z Bartkiem Obrochtą jako pierwszym skrzypkiem. Za muzykantami szedł Sabała, gęśliki miał schowane jak zwykle w rękawie cuchy. Z nim kroczyli jako przewodnicy Jędrzej Wala, Maciej Sieczka, Szymon Tatar, Wojciech Ślimak, Wojciech Raj. Wśród nich doktor Chałubiński w nieodstępnym serdaku i słomkowym kapeluszu na głowie. Za nim pięciu pozostałych miejskich turystów, barwny zaś pochód zamykała dziesięcioosobowa grupa tragarzy z torbami na plecach. - Popatrzcie - mówił Doktor do swych towarzyszy w surdutach, kiedy mijali Hamry. - Droga tu wysadzona jesionami. Mocne drzewa, wytrzymałe, zdrowe. Dlaczego u nas, na równinie mazowieckiej, kieleckiej czy krakowskiej, drogi obsadza się wierzbami, które przez pół żywota chorują, a przez drugie pół giną, zrobaczniałe, dziuplaste, hubami pokryte? Uczmy się od górali. Powinno się obsadzać drogi jesionami, topolami, brzozami, świerkami. Od hamerskiego dworu skręcili w lewo, przekroczyli Bystrą Wodę, pięli się lasem na Boczań. Z wyrębu, nagrzanego lipcem, poderwały się z gwizdem ptaki: drozdy, siwarniki, sikorki; dziwią się, bo nie widziały nigdy tak licznej gromady ludzi idącej tędy. Ludzie wynieśli się z wolna na grzbiet bezleśny, zwany Skupniowym Upłazem. Pod stopami rozciągał się dołem bór w Dolinie Olczyskiej. Na stoku Kopy Królowej wyprawa rozsiadła się na odpoczynek. Bartek Obrochta zawiódł skoczną nutę na skrzypcach, zawtórowała mu kapela, góry poweselały. Chałubiński spoglądał na wieś zakopiańską, widną dołem, przeniósł wzrok dalej na całą
Nowotarszczyznę od Babiej Góry po Pieniny. Hamrów nie było widać, schowały się bezpośrednio pod stokami. Dwie doliny rozciągały się u nóg siedzących: z prawa Olczyska, z lewa Jaworzyna Łuszczkowa, trasa hawiarzy. Doktor odpoczywał. Wstawała w nim wielka, kojąca ulga. Po latach natężonych studiów, utrudzającej pracy, wyniszczającego życia, dramatycznych walk wewnętrznych - tu oto znajduJe głęboki ludzki spokój i prostą mądrość przyrodniczą. Patrzy na Szymka Tatara, jest chyba jego rówieśnikiem. Co za pyszna postać! Brunet, o twarzy ostrej, smagłej, rysów wschodnich; może rzeczywiście pochodzi z tatarskiej krwi, jak wskazuje nazwisko rodowe? Jest w nim rześkość, siła, prawie młodzieńczość w ruchach. Czarne, błyszczące włosy, spadające spod kapelusza na ramiona, przetykane są siwymi nitkami. Zapewne ciężkie wysiłki umysłowe nie zmęczyły tej głowy, ale czy tylko stąd pochodzi jej świeża, niezmordowana żywotność? Uczony patrzy na nich: natura tej ziemi zahartowała mocno ich organizm. Ubiór ich doskonale dopasowany do życia: spodnie obcisłe, krótka cucha, mocne a miękkie kierpce do hipkania po kamieniach, po dziurach, do przedzierania się po kosówkach, po lasach, do wstępowania na wierchy. Dość odpoczynku. Wyprawa rusza na przełęcz między Kopami. Ukazuje się oczom Kosista, Żółta Turnia, Granaty, Kozi Wierch, na pierwszym planie Kościelec; z prawa potężna, przysadzista Świnica. Między Kościelcem a Granatami widny skalny kocioł Czarnego Stawu. Na Hali Królowej Wyżnej pasą się owce. Na kamieniu siedzi juhas w ciemnej, smolnej koszuli, patrzy dzikim, nieżyczliwym wzrokiem na chmarę nadchodzących ludzi; wzrok mu łagodnieje, gdy spostrzega wśród przewodników swojego chrzestnego ojca. Roztwiera się przed idącymi ogromna misa Gąsienicowej Hali. Tu odbywa się drugi odpoczynek. Tym razem zaparzono herbatę. W pobliskim szałasie rezydował baca. Doktor odwiedził go. Wszyscy goście obowiązkowo napili się żętycy, założyli znajomstwo, kapela zagrała. Obiecano zaglądnąć tu wieczorem, po chwili jednak Chałubiński rozmyślił się. - Rozbijemy nocleg nad Czarnym Stawem. Zapraszamy was po udoju wieczorem wraz z juhasami na muzykę. Wyszedł z szałasu, obdarowawszy bacę paczką tytoniu fajkowego. Baca patrzył za nim z wdzięcznością; co to za nieznany dobroczyńca? Słońce kryło się za Kasprowym Wierchem, kiedy karawana rozkładała obóz w kosodrzewinie na buli morenowej stawu pod Kościelcem. Górale rozpełzli w poszukiwaniu suchego paliwa, niektórzy rąbali drzewo na ogień prosto z brzegu, które bliższe. Doktor z synem kierowali rozbijaniem namiotów. Umocowano na kijach dwa namioty z żaglowego płótna. Złożono watrę, przywleczono z potoka sucharze, patyki, parę ściętych smreczków, buchnęło w zmierzch potężne ognisko. Bartek Obrochta przykręcił kołki od strun, z góry, od Koziej Dolinki, nadpływała nad staw gęstniejąca ciemność. Skrzypek
przejechał smyczkiem po strunach raz, drugi raz, przeciągnął piskliwie, basy, drugie i trzecie skrzypce podjęły akompaniament. Cienka, ostra, napastliwa nuta Obrochty unosiła się nad kapelą, wybijając skoczny rytm melodii. Zapadł wieczór. Panowie usiedli obok ogniska. Raj zajął się kucharzeniem. Gotował wodę na herbatę. Górale uścielili gałęzie kosówki pod namiotami, ułożyli na tym pościel, usłali sobie następnie wspólne łoże pod kosodrzewiną, nogami do ogniska starym, myśliwskim zwyczajem. Za czym usiedli na równi z panami, wyciągnęli krótkie fajeczki, poczęli palić. Z dna doliny rozległo się hukanie. Szli juhasi od szałasów, zwabieni muzyką i ogniem. Przyszło ich sześciu młodych, nie wszyscy byli rośli, wszyscy za to w namaszczonych koszulach, w rękach dzierżyli opalone kije pasterskie. Przysiedli w tyle za góralami, nic nie mówiąc, chłopaki nieokrzesane zdawałoby się nieśmiałe, lecz w oczach ich czaiła się zuchwałość. Posilano się. Panowie wyciągnęli z torby zapasy żywności. Doktor jadł niewiele, przegryzł parę grzanek, popił herbatą, dość. Górale kąsali swoje moskale, dostawali wszyscy do picia herbatę, którą przechrzcili po swojemu na herbę. Wprowadził ten napój Chałubiński, tłumacząc jego zalety w górach. Juhasi także otrzymali herbatę. Dwóch z nich wyciągnęło fajki; Ślimak obdzielił ich tytoniem, zapalili. Patrzyli z uszanowaniem na smukłą, rosłą sylwetkę Doktora, na jego twarz, rozjaśnioną lekkim uśmiechem i młodzieńczym błyskiem oczu. Zdjął kapelusz, wieczór był ciepły, od ognia biło gorąco. Twarz ukazała się na tle ogniska tym piękniejsza w obramieniu bujnej czupryny. - A teraz, Sabała, na was kolej. Zagrajcie coś swojego, staroświeckiego. Wstał, wyjął z torby flaszkę, nalał z niej do kieliszka rumu podał starcowi. Przygasłe oczy rozbłysły drapieżnie na chwilę. Sablik przyłożył kieliszek do ust, przegiął szybkim ruchem wyćwiczonym od dziesiątków lat, strzepnął kieliszkiem, oddał częstującemu, prychając na znak lubości i smaku. Po czym wyjął z rękawa gęśliki, zaczął stroić. - Zagrajcie do tańca. Z grupy tragarzy wyskoczył przed ogień młody Sieczka Walków. Miejsca nie miał dużo, nie więcej jak dwa metry wzdłuż, dwa metry wszerz, pomiędzy tlącą kłodą a stopami siedzących. Ale góralowi nie trzeba dużo miejsca do tańca zwykł on dreptać prawie na jednym mieJscu. Oczy wszystkich skupiły się na tancerzu. Niewysoki, szczupły, czarny jak Cygan, lat może dwudziestu, połatane na nim portki, zrudziały, wydarty kapelusz. Zdarł z siebie cuchę prasnął ją o ziemię, pozostał w koszuli. Gęśle Sabałowe skwierczą przeraźliwie; jak można wyłuskać rytm z tej chrapliwości? Ale muzyka i taniec to szósty zmysł Podhalan. Sieczka doskonale czuje ducha tej muzyki. Przebiera stopami grymaśnie, delikatnie, jak gdyby nie mógł ustać na tym kawałeczku ziemi, jak gdyby bił stamtąd rozpalony ogień. Co dotknie go stopą, uskakuje
natychmiast w górę; druga stopa to samo. Jedna dotyka palcami ziemi, druga już hipka piętą, wytryska jak poparzona. Jakby nie on sam, lecz mięśnie jego nóg wyczuwały melodię, to znaczy ów ogień. Noga goni nogę, stopy przebierają po ziemi raz-dwa, raz-dwa, pięty wyskakują w górę raz-dwa, raz-dwa. Tancerz poczyna drobić coraz szybciej, ogarnia go pęd. Teraz widać, że tańczy na jednym miejscu, że stopa lewa i prawa uderzają końcem kierpca w te same centymetry trawy. Sabała, ach, co ten Sabała wyprawia na swoim sprzęcie! Oczy ma przygasłe, powieki przymknięte, ale wąska szczelinka spojrzenia wpatrzona uparcie w nogi tańczącego. Czy ręka Sabały słucha nóg Sieczki, czy odwrotnie: tańczące nogi posłuszne są ręce grającej? Nie wiadomo, taniec zlał się w jedno z muzyką. Muzykant wyliwia, gędzioli, jak gdyby z wielkiego pnia melodii odłupywał niby siekierą poszczególne nuty. Ręka, rzeczywiście, jak gdyby smykiem ciupała, obciosywała, strugała z drewnianego korytka dźwięk po dźwięku. Dziw, że niezgrabne, prymitywne korytko wytrzyma ten zbójecki napór cięć, że nie pęknie od zgrzytającej piskliwości. Sieczka nabiera chuci. Przytupuje nogami jak kozica w skałach, gdy zwietrzy niebezpieczeństwo; nie przestaje drobić. Dlatego ten taniec nazywa się drobny. Teraz uderza rękami w powietrze, błyskawicznie kuca, huka dziko z całego gardła, skacze w górę nagle, wypryskując jak pstrąg. Patrzącym kręci się w głowie, bierze ich matura do tańca, stopy im w kierpcach drgają, udziela się im namiętność jak zaraza. Kilku młodszych pohukuje do wtóru. Kiedy się skończy to jednostajne, obłędne dreptanie? Chałubiński patrzy urzeczony w niesamowity obraz. Nagle objawia mu się dusza góralszczyzny z nie znanej dotąd strony. Na tle płomienistej, trzaskającej watry człowiek ogarnięty szaleństwem tańca wije się w gwałtownych podskokach. Naokoło ciemność, czarne masywy pozębionych gór, posępna, głęboka misa stawu. Przy smolnym ognisku w kosodrzewinie siedzą siwi gazdowie, zuchwali parobcy, synowie i wnukowie gór. Sabała i Sieczka odeszli w ciemność. Na odmianę zaczęła grać kapela Obrochty. Ku watrze skoczyło sześciu juhasów, wydając przeraźliwy gwizd, którym zwykli nawoływać rozbiegane owce. Muzykanci ustąpili im miejsca pomiędzy ogniskiem a namiotami: Bartek, nadający ton, rozpuścił po strunach chybki smyczek, zawtórowali mu zaraz skrzypkowie i basista. - Ej, kieby jakom dziywkę złapać! Byłoby tańcowanie - wzdychali juhasi. - Symek! - zaproponował jeden. - Tyś chytki w nogach, chyboj do Olcyski, hań som jes krowiorki sprowodź dziywki. Przilecom haw w ocymieniu, pri sam Boh! Ale Doktor sprzeciwił się huczniejszej zabawie. Trzeba dziś wypocząć, jutro raniutko wymarsz przez Zawrat do Pięciu Stawów. Machnęli więc juhasi ręką na dziewczęta, tym bardziej że kapela zagrała zbójnickiego. Nieśli się w podartych portkach i kierpcach, stąpając na palcach dokoła, brzegiem ogniska idąc, ręce prawe przed siebie wyciągnąwszy, a w rękach dzierżyli pasterskie kije. Szli poważni, uroczyści, przejęci tradycją
starodawnego pląsu, w ich ostrożnym, cichym krążeniu szły jakby setki myśliwych i zbójników, więzionych, bitych męczonych przez okrutnych panów. Na środek koła wystąpił Szymon Tatar, wbił ciupagę w trawę i zaczął nosić się dokoła niej na palcach. Krążył w kółko, a młodzi w dalszym promieniu kroczyli na palcach, kucając raptownie i prostując się, wyciągając przed siebie kije z krzykiem, jakby wygrażając nieznanemu złu. Chyba coś jest z opętania w tym tańcu, myśli Chałubiński. Wyraża się w nim oczywiście dzikość, pierwotność; a ileż w tym polotu, śmigłości, fantazji, temperamentu, żywiołu! Co robią tancerze? Drepczą coraz prędzej po obwodzie koła, rytm tańca staje się coraz szybszy, muzyka zawisa na strunach cienkim piskiem. Harnaś w środku nie przestaje się nosić dokoła swej ciupagi. On znajduje dla siebie inny, osobny rytm w tej muzyce. Juhasi gwiżdżą naraz przez palce, zatrzymują się. Co drugi odwraca się ku pierwszemu, trzema parami w przysiadach podskakują ku sobie co chwilę. Wyciągają ręce uzbrojone w kije. Chyba to ma być wyobrażenie bitki. Znów szykują się w gęsiego, drepczą jak przedtem, tylko szybciej i bardziej nerwowo. Co minutę któryś z nich hipka w górę. ścieśniają koło, muzyka gra jak oszalała, coraz szybciej, Juhasi okrążają jak w pościgu swojego harnasia, który, osaczony ostatecznie, wyrywa z ziemi ciupagę i podnosi wysoko nad głową. Juhasi przysiadają, przykucają, wyciągnąwszy ku ciupadze kije. Melodia.skończona, razem z nią urywa się i zastyga taniec w samej kulminacji rozpędu i furii. Były to procesje pańsko-chłopskie w głąb gór; nie można tego chyba nazwać inaczej. Jakieś masowe wczasy turystyczne, w których społem brali udział warszawianie i zakopianie. Niewątpliwie może nawet nieświadomie - tkwiła głębsza myśl społeczna w tych hucznych wyprawach, które napełniały pustacie skalne zgiełkiem kapeli, przeraźliwym śpiewem góralskim. Całe smreki walono na ogniska; pod dobrodusznym okiem Doktora wyzwalała się niepohamowana natura Podhalan. Letnicy wielkiego miasta oglądali rzeczywisty renesans przygody w autentycznym wydaniu górskim, piękno i dzikość wierchów wstawały przed ich oczyma w świeżym, nie zużytym blasku. Oni poniosą z pewnością, zachwyceni, propagandę Tatr do swoich miast Pierwszy to raz człowiek polski w szerszym znaczeniu olśniony został urokiem gór. W głębokiej ciszy wieczora, kaleczonej tylko co chwilę trzaskiem watry, słuchano opowieści myśliwskich Sabały. - No i dobrze nie bardzo, siedze jo bez całom noc we Wołosynie. Raniućko juści, słonecko błysło od Murania, patrzem ku Scotom: wysła staro i dwie młode, cisawiućkie, piykne do cudu. A stajajom, a nozkami przedniemi oprom sie wysy na skole, a spoziyrom, zaś sie pasom. To zaś doskakujom do sie, bodom sie te młode kozicki. Staro sie pasie, ale furt sie patrzy dookolućka, jako ta jes. Łeb podniesie, zacuje, nic ni ma, daliyj sie pasie. A ta jedna majućko wygiena se łebek i rozkami sie dropie po sierzci na grzibiecie; jakisi chrobocek jiyj hań wloz i swędzi jom. No coz, daleko beła ta staro na kulke. Myślem se: Pockoj, jo
sie nie bede haw stustela rusoł ba ty sie ku mnie pomknies. He raty! Cekołek z godzine. Jak jom dopiyro cósi nie bodnie w nos! Zacuła cłowieka. Jak nie cupnie nogami, jak nie gwiźnie, obyrtnie sie, koźle przewróciła i posła dołu! Telo hipkała, co cud. Myślem se: No tok wos juz skrod. Ino sie za niemi suły piardzyska i kamiynie. A te majućkie telo za matkom podskakiwały, co sie widziało hnet, ze ik to hipkanie ozpierze na kawołecki. -To kozica gwiżdże? - zdziwił się Chałubiński, bo nie wiedział o tym. - Słyszałem, że świstaki tylko gwiżdżą. - Óna, ta koza, wiycie, jak sie zestrocho, to tupnie nogami i furko tak na nosie, toz to mówimy, ze gwizdze. Wydłubał z fajki węglik i popiół, wytrzepał je na dłoń z dłoni na ziemię, po czym wsypał na tę samą dłoń tytoń z macherzyny, starł go palcami w ręce, nabił nim fajkę. Schylił się, wziął płonący patyk z watry, przytknął żar do tytoniu, przyklepał go palcem, nieczułym na oparzenie. Pyknął raz, drugi raz, potarł nos rękawem, na wierzchu dłoni widniała szrama od zacięcia. Strzyknął ślinę na ziemię, broń Boże żeby nie do ognia. Obrzęd kurzenia rozpoczął się. - Napielibyście sie kielusek? - kusi starego Raj. Zrobił dość głupawą minę. - Cybyk sie napieł? Nie pytojcie, ba lyjcie - odparł bez żenady. - Wte gróborz pije, kie cholera bije. - Czy widzieliście kiedy kozicę bardzo blisko? To znaczy żywą, przy podejściu? - interesował się Chałubiński. - Zje kielo razy! Znołek takiego capu, stary beł, siwiućki na sierzci, a policki pod ocami mioł biołe; takie, jako to nazywomy kapy. Na staroś juz sie jakosi nie lenił, ba mioł sierzć jednakom na śniyg i na słońce. Jeden rozek mioł krziwy, kasi mu sie obłomoł i pote rós mu nie w góre, ba do boku. I poznowali my sie po tym rozku. Jakosi mi sie pote stracieł myślem, co go Kuba Bukoski skrod. W Krywaniu beł. Ik hań jesce doś jes. W Pięcistawak posedek roz grzóbść świstoki. Wiedziołek o nik, ze sie majom pod Luptoskimi Murami. Wychodzem jo na Cornom Ławke, cłowiek by fcioł case końduś świat obocyć, co sie nie robi, doźrem w Piardzysty Dolince godny kierdelek. Jaze mi sie serce targało, bok wte nic w ręce ni mioł. A strzelba daleko. Lezały se nieprec od śniyga, co sie jesce kanieka trzimoł. Capiórki sie gziły woniały tropy za sobom, brała je matura do figlowania. Jedna kozicka kacała sie po śniygu, jak; case pies sie po trowie toco abo i kóń. Lubiom zaś śniyg. Na Walentkowy widziołek je kielo raz pasły sie ponieftore lezały se, mierendzały. Na noc zostajom na upłazie, ka sie pasły, ino se wybierom plac przeźrocny, coby miały widek przed sie, pod sie i z boku a z tyłu se legnom pod skałom; tak im jes prześpiecnie. Nieroz to sie i pasom po miesioncku, kie jasno. Dysca sie nie bojom ani siekawicy, ani grzmiotu, cheba, kie bars bije, to stanom z lezenia. Jak im do sierzci godnie doleje, to sie weznom otrząsać, jako pies, kie wode z kudłów otrzepuje. Roz zdybołek w Pańscycy capiórka, co go orzeł piyknie odzióboł, prawie mu same
kostecki i skóre ostawił. No, juz teroz ani kozów ni mas, ani polowaców. Maciek Siecka i Jendrek Wala przisiengani som w mieście, coby mieli strzelców na oku. A i sami, coby nie bieli mrugnął figlarnie okiem do zainteresowanych. - Nie wiem, jako ci ta teroz idzie, Maciek. Ten, do którego to się odnosiło, uśmiechnął się smętnie: - Idzie bars fajnie, odkądeś przestoł chodzować po górak z flintom. - No dy ta wiedzieli, kogo przisienganym robić - odpalił mu Sabała. - Tobie tyz teroz nie honor strzylać do kozów. - Iści! - Jednym słowem - pogodził ich Doktor - pilnujecie się wzajemnie. - Jo sie ta do nicyik polowackik jenteresów nie wrazom - mruknął posępnie Sablik. - Dźwiyrza podchodzić godno rzec, ale chłop chłopa? Brzyćko. - Jego byś ta nawet nie upilnowoł, Sablika, ino mo ocy fałesne. Bez to dźwiyrzyna mo spokój. Wlazło mu cosi do oców. Bez oka nic nie ustrzelis. - Ej, wiera, wiera! - westchnął żałośnie Sabała. Pierwszego września wybuchła cholera w Zakopanem. Całe szczęście, że doktor Chałubiński był jeszcze na wsi, choć niebawem miał odjeżdżać do Warszawy. Pierwsze wypadki zachorowań na chorobę zanotowano w Murzasichlu, wzdłuż potoku płynącego od Jaszczurówki. Jako pierwszy w Zakopanem umarł Jędrzej Raj, nie zdając sobie sprawy z istoty choroby. Zakopianie nie znali dotychczas tej epidemii, choć grasowała ona kilkakrotnie w Galicji, szczególnie w okresach przemarszu masowego wojsk. Widocznie góry z ostrym zimnym klimatem nie były przychylne zarazie. Cała rodzina Rajów zachorowała. Dom ich na Bystrem omijano z daleka. Stary Jędrzej, głowa domu, umarł po kilku godzinach od wystąpienia ataku choroby. Na Ustupie w zagrodzie Stopków położyła się matka na słomie, zaczęła nią trząść febra. Skarżyła się na ból głowy. Rozpoczęły się wymioty. Kiedy napadła ją biegunka i zaczęły cuchnąć na słomie wydaliny chorej, rodzina, owinąwszy matkę w snop słomy, przeniosła ją do jaty, zbudowanej przy szopie. I tak pozostawiono ją własnemu losowi, bez pomocy, w obawie zakażenia reszty domowników. Słabość napadała ludzi na drodze. Obercoń z Rzycańskiego (czyli jak się coraz częściej mówiło: Żywczańskiego) przewrócił się na chodniku i został tak leżący, aż go w chorości podjęli synowie, bo sąsiedzi bali się go tknąć. Majętna wdowa Pęksina z Olczy, zwana Kuroską (bo miała głos gruby), zasłabła na oborze; leżała, wołając głośno pomocy, obiecując, że zapisze majątek temu, kto ją z choroby wyleczy. Mimo przysłowiowej chciwości góralskiej nikt się nie pokwapił do chorej, która umarła po tygodniu w samotności, bo dziewczyna służebna od niej uciekła. Trzykrotnie organizm Pęksiny dźwigał się z ataków, za czwartym razem uległ. U zboczy Gubałówki, na Ciągówce, czworo osób uciekło z chałupy
przed zarazą, pozostawiając samotnie ojca w stanie beznadziejnym. W jesionach, pod Gronikiem znaleziono starego Macieja Bachledę dającego słabe oznaki życia. Na Skibówce były dwie zagrody objęte cholerą. Na Pardołówce (tak teraz zmieniono pierwotną nazwę tej roli, brzydką pamiątkę po Homolaczach) zachorował młody, niedawno ożeniony gazda, Filipek. Za poradą bab zakopano chorego do ziemi po szyję, twarzą do lasu obróciwszy, aby nie widział świata i ludzi; bo inaczej wszystko by dokoła wymarło. Wierzono, że ziemia wyciągnie z nieszczęśliwego chorobę. A ilu było pijanych! Leżeli na drogach, na polach, spici do nieprzytomności; nie odróżniłbyś ich od cholerycznych trupów. Tak jak wieś była pełna lamentów i krzyków, tak dudniła śpiewem i krzykiem pijanych. Według wierzenia ludowego wódka miała chronić organizm przed inwazją cholery oraz posiadać właściwości lecznicze w przebiegu samej choroby. Bachledę zanieśli sąsiedzi na posłaniu z gałęzi smrekowych do domu. Julka wyszła na próg chałupy i dowiedziawszy się, co jest, skierowała idących do niedawno przybudowanej drewutni, w której mieścił się skład drzewa. - Połózcie go hań. Do dziecysków go pusce na izbe? Położyli go na słomie w drewutni. Trząsł się z gorączki, narzekał, że mu zimno. Zięć rzucił na niego podartą, nie używaną już cuchę. - Zimno wom jesce? Dzieci młodsze zbierały rupiecie po kątach, szmaty, gdzie jakie były, ciskały w dziadka, naigrawając się zeń: - Zimno wom jesce? Mocie! Mocie! Czym Bachleda naraził się temu domowi, że tak go tu nienawidzono? W czym ukrzywdził Kowalów, że odnosili się do niego gorzej niż do psa? Był im ciężarem, musieli go utrzymywać, oto źródło nienawiści. Jak w całej ludzkości, są i wśród górali ludzie dobrzy i ludzie źli; ale chłopa podhalańskiego tak mocno biją nieszczęścia, zwłaszcza tak srogo smaga przyroda, że to go uodporniło na wszelkie poczucie litości, na jakikolwiek cieplejszy odruch serca. - Coz wom? - pyta Julka wieczorem od obory, nie dochodząc do drewutni. Słyszała jednostajne stukanie, rozumiała, że stary chce czegoś. - Frybra mnom trzepie - wyjaśnił cichym z osłabienia głosem. Nie była to jednak gorączka, lecz kurcze, które wstrząsały ciałem, zwłaszcza łydkami. Noga przyciskała do ściany grabie, które stukały o. dyle i stąd zainteresowanie Julki. - Mocie hań dziadów doś, to sie zodziywojcie, bee wom ciepliyj. - Pić - jęknął znowu stary. - Przecie mocie całom putnie wody - odparła. Bachleda był jednak tak słaby, że nie był w stanie unieść głowy i pić z putni jak bydlę. Smród bił odeń niemożliwy. Córka podawała mu marny kęs jedzenia na łopacie. Po dwóch dobach leżenia w drewutni bez opieki, umarł na cholerę Maciej Bachleda w wieku siedemdziesięciu dwóch lat. Nie wiedział o nim doktor Chałubiński, byłby go może -
kto wie? - ocalił od śmierci. Klimek zleciał z Pysznej na wiadomość o śmierci dziadka. Za dwa dni i tak mieli spędzać owce z hali. - Ka lezom dziadek? - spytał Julkę, ledwo wszedł do chałupy. - W sopie na Rzycowisku. - Fto go bee grzeboł? - Wójta sie spytoj, my nie wiymy. Kozali truchłe zaroz zabić i zaniyść w smrecyny choinie do sopy hań, ka siyćkik cholerycnyk grzóbiom. Nie omieszkała przed wyniesieniem trumny ojca zlać ją dokładnie wodą, aby - w myśl przesądu - krowy nie straciły mleka. Klimek pobiegł do wójta. - Ka lezom dziadek z Gronika? - W sopie. Na Rzycowisku. Tam założono choleryczny cmentarz. - Nie pogrzebiony jesce? - Ni. Ni momy gróborza. Jędrzka Raja pochowoł brat, dwie kwaterki gorzołki wypieł, coby się nie zarazieł. Pytołek ludzi na gróborza, kozdemu ziycie miłe. Łuscka to nie obchodzi, bo ón zawiaduje poświencanym smentorzem. A ftoz ci pódzie haw miysać ręcami w zarazie? Śmierzci do garła bee loz? Chojby i chudobny beł. I fto bee płacił za wodke gróborzowi? Niek se kozden chowo swoik. - Jo póde za gróborza. Gorzołki mi nie trza. - Jakoz to? - zdziwił się wójt. - Nie bois sie? Jesceś młody. Kieloz ci roków bedzie? - Śtyry dwaścia. - Nie wrodzis sie ty roboty? - Robota mi nie wredno. A lo umrzyka krześcijańsko usługa. - Gmina płacić nie będzie. Cheba ze bees broł za nieboscyków z roli. Niek sie słozom rodzina. - Nie bedem broł nic. Za to sie dudków nie biyro. Cłowieka patrzy sie doopiekować do końca. Fto to bee robił? Kie ni ma nikogo, jo póde. Tak został Klimek z własnego popędu cholerycznym grabarzem. Tej samej nocy wykopał głęboki grób w kamienistej glebie Rzycowiska i pochował w nim dziadka, któremu nie dane było spocząć w kościelnej, poświęcanej ziemi obok żony i dzieci. I który nie spodziewał się chyba nigdy, że jego ukochany wnuk wpuści do ziemi pastwiskowej jego trupa, zżartego chorobą, nocą, w ogromnej samotności, jakby w tajemnicy przed ludźmi. I nikt poza Klimkiem nie był i nie płakał na jego pogrzebie. Doktor Chałubiński odłożył swój wyjazd do Warszawy. Serce człowieka i sumienie lekarza nie pozwoliły mu rzucić w tej chwili ludzi zdanych na pastwę epidemi. Byli rzeczywiście bezradni wobec zarazy. Cholera zwalała ich z nóg. W chałupie, gdzie ktoś umarł, zabijano deskami drzwi i okna opuszczano wymarły dom, przenosząc się do krewnych lub do odleglejszych ról. Ciemnota paraliżowała z początku akcję ratowniczą Doktora. Wszyscy uciekali od zarażonych, chorzy leżeli na słomie opuszczeni, pozostawieni na
pożarcie wyniszczającej chorobie. Zakażenie choleryczne zapowiadało się nadmiernymi potami i sinością pod oczyma. Napad choroby objawiał się bólem głowy, szumem w uszach, paleniem wewnątrz, osłabieniem. Następowała gwałtowna biegunka w formie tak zwanej ryżowej wody oraz wymioty. Utrata płynów wycieńcza organizm, gorączka spada poniżej normalnej ciepłoty, zaznacza się bezwład w członkach, rodzaj odrętwienia, przy całkowitej zresztą przytomności umysłu. Występują kurcze, rysy twarzy zapadają, skóra sinieje, wiotczeje, głos staje się ochrypły, stłumiony, język zimny. Ustaje wydzielanie moczu, słabnie tętno, to znów się przyśpiesza, wreszcie działanie serca zanika chory gaśnie bez konania. Cały ten proces trwa do dziewięciu godzin. Tak umierali Kasprzak, Zwijacz, Trzebuniak, dwóch Brzegów, Harendzka, Dzielska, Kurpianka, Żegleńka; ginęli w stanie wyczerpania i jakby osłupienia. Ten rodzaj śmierci wprawił w przerażenie mieszkańców wsi, przyzwyczajonych do innych okoliczności towarzyszących zgonowi. Doktor miał praktykę w tłumieniu cholery, ponieważ nawiedziła ona Warszawę dwukrotnie przed laty. Pierwszym krokiem jego w akcji było wysłanie zaufanego górala do Krakowa po transport medykamentów z apteki. Wtedy dopiero rozpoczął wędrówkę po chorych. Epidemia rozszerzała się zastraszająco. Ku niepomiernemu zdziwieniu górali nie obawiał się schylać nad osłabionym od kurczów, biegunek i wymiotów, nie brzydził się uprzątać wodnistych wydzielin, zadawał proszki, nakazywał przestrzeganie higieny osobistej, tępienie much, izolację chorego. Na Ciągówce przeniósł sam na rękach biedną starą wyrobnicę z barłogu w szopie na posłanie w białej izbie, nie lękając się zarazy. Na Pardołówce poszedł sam dwukrotnie z konewkami do źródła po wodę, bo mąż z synami uciekł od żony. Ratował całe rodziny od śmierci. - Leczyć można cholerę tylko w okresie wstępnym - tłumaczył wieczorem Stolarczykowi na plebanii. - w samym napadzie cholery czynny wpływ medycyny jest żadnym i tylko sama natura wtedy leczy ogarniętych atakiem choroby. Zadaniem lekarza jest zapobiegać zakażeniu oraz doprowadzać do zdrowia tych, których organizm oparł się śmierci. - Powszechne jest tu mniemanie, iż wódka stanowi znakomity środek zapobiegawczy przeciw zakażeniu. Co pan doktor o tym sądzi? - Mierne użycie napojów wyskokowych podnieca pożytecznie krążenie krwi i energię układu nerwowego. Ale pewnym jest, że przekroczenie granic w tym względzie jest szkodliwe, zwłaszcza u górali, których ogólny poziom odżywczy jest bardzo niski. Ta sztuczna podnieta może opóźnić napad cholery, ale za to napady te będą bez porównania silniejsze, po największej części śmiertelne. - Trzeba już iść spać, panie doktorze, napracował się pan dzisiaj niemało. - Zawsze pracujemy mało, gdy chodzi o cierpiących - odrzekł skromnie Chałubiński.
- I tak mozolimy się obaj na plebanii; pan, lekarz od ciała, ja, lekarz od duszy. - Jaka szkoda, że nie możemy obu tych zawodów w jednej zmieścić głowie, skoro tak ciężko nieraz przychodzi oddzielić sprawy ciała od spraw duszy. I wierz mi, księże proboszczu, że mnie przychodzi często zapuszczać się na twoje podwórko. Czymże byłby lekarz bez psychologii? Drwalem bez jednej ręki. Musimy dobrze patrzeć w dusze naszych pacjentów, bo wtedy dużo z ich ciała nam się odsłania. W niedzielę kościółek modrzewiowy był wyludniony. Mieszkańcy wsi nie wychodzili z domów w obawie przywleczenia zarazy. Pleban rozkrzyżowawszy ręce na ambonie grzmiał: - Ludzie idom na umarcie, a cy ty wiys, śmiertelniku, ka ty idzies, ka ty dońdzies? Na zatracenie wiecne mus ci masiyrować, cheba ze sie z Boge pogodzis. Choroba wielgo nie pyto sie, ba biere, kogo fce, juześ mój, powiado. Ludzie idom dołu, na spód, gnijom na Rzycowisku, w nie poświęconej ziemi. Jezu, im ta nie pamiyntoj grzychów. Nie wiycie dnia ani godziny. Taki Obyrcoń seł se drógom, kopyrtnon sie i juz go ni mas. Ilus takik, co sie pokopyrtali i śmierzć cholerycno ik wziena? My sićka, jako te Obyrconie idęcy drógom ziywota, a kas idziemy. Idź, cłowieku, ka mos iś, ka ci dróga a wse zańdzies ku śmierzci. Ino se boc jedno: cobyś sie Bogu nie prociwił. Kie sie ś Nim dogodos, ni mos sie więcyj o co turbować. W Boga wierz, Jego sie trzim, a w niebie ci bedzie siyćko zapłacone. Po sumie zaintonowano święty Boże, święty mocny. Ludzie modlili się żarliwie; ci, których nie tknęła łapa cholery, aby ich ominęła na zawsze. Wieczorem w ciepłym tchu września przelatywała nad zagrodami wsi zaraza, trwożnie nadsłuchiwano szumu jej skrzydeł. Z niczego, jakby z powiewu zrodzone, muskało dach jej śmiertelne dotknięcie i zaraz przewracała się w izbie matka. Układano ją na ziemi, na podłodze, na słomie, w białej izbie, w jacie, w szopie, aby zaraza nie miała dostępu do domowników. Matka w gorączce, w wymiotach, wśród nieustannej biegunki, z wypuczonym brzuchem czekała na zgon. Była skazana na śmierć, albowiem odcięta za życia od wszelkiej pomocy, od wszelkiego kontaktu z ludźmi. Była tak wycieńczona, że nie mogła ruszać ręką, nie miała siły zawołać o garnuszek wody, którego by jej i tak nie przyniesiono z obawy o zakażenie. Ojciec na boisku zbijał trumnę z desek świerkowych, albowiem matkę rodu przeznaczono na skonanie. Wybrała ją cholera i nie leżało w ludzkiej mocy, tak sądzili, wydrzeć człowieka z jej pazurów. Chora męczyła się w gorącu i smrodzie, w nieustannych drgawkach. Zdążyła pokazać ręką, że chce się jej pić. Podano jej na chlebnej łopacie garnuszek wody. Było to bezcelowe, choć nieludzko byłoby odmawiać chorej napoju; albowiem jak mówił Chałubiński, na wysokości napadu nie da się już ugasić pragnienia, wskutek zniknięcia absorbcji w żyłach żołądka. W ciągu dwudziestu godzin od rozpoczęcia ataku chora umarła. Ze słomą razem, aby nie dotykać trupa, złożono ją do trumny, zabito wieko, obłożono świeżą
choiną. Wieczorem ojciec z synem na żerdziach odnieśli nieboszczkę - bez kościelnego obrządku, bo nie było wolno - do starej szopy na Rzycowisku. Złożyli trumnę na ziemi, odmówili pacierze. Już jedna trumna czekała na swoją kolej. Skrzyknęli się z Klimkiem, który właśnie kopał drugi dół. Kopał od zachodu słońca. Pomogli mu wpuścić obie trumny na powrozach do dołów. I odeszli po odprawieniu smutnej posługi. Księżyc świecił. Klimek Bachleda, ochotniczy grabarz, schylony nad łopatą, pracowicie przysypywał zmarłych. Przypominał sobie słowa dziadka: - Cyś bogoc, cyś chudobny, wse dostanies łopatom w rzyć od gróborza i pódzies świentom ziem gryź. Święta była ta ziemia, bo skupiła na sobie miłość górali, lecz nie pokropiona plebańskim kropidłem i łacińskimi słowami. Pleban w ogóle trzymał się ostrożnie, z dala od epidemii. Był pasterzem duszy, nie obchodziły go cuchnące, chorobą przeżerane ciała. Klimek kopał doły głęboko, tak jak nakazywała instrukcja, a pracował nocą, aby nie dopuścić do rozszerzania się zarazy. Zdawało się, że nie ma ratunku, że ludzie muszą umrzeć z gorączki, z biegunki, ze skurczów, z porażenia serca, z wycieńczenia. Był jednak ratunek w osobie doktora Chałubińskiego. Energia lekarza zdołała opanować chorobę już w trzecim tygodniu jej trwania. - W stadium rozwiniętego ataku cholery - powtarzał Doktor proboszczowi - medycyna jest zupełnie bezsilna. Tym więcej jednak może w okresie wstępnym, a częstokroć w rozwijającym się napadzie, najwięcej zaś w ograniczeniu rozmiarów klęski działaniem uprzedzającym. Najbardziej zabójczym momentem ataku jest nie tyle utrata płynów w organizmie, ile sparaliżowanie akcji serca. Zadawał więc Doktor proszki, złożone z emetyku i ipekakuany, co kwadrans, aż do zrzucenia wydzielin żółciowych, które wstrzymywały proces chorobowy. Gdy nie następowały wymioty żółciowe, lekarz podawał jako środek wymiotny kalomel, powtarzając dawki, wzmocnione nawet olejem rycynowym. Poza tym chory otrzymywał leki pobudzające krążenie, zwłaszcza chininę jako środek tonizujący. Doktor zalecał higienę, czystość, zdrową wodę (ze studni lub źródła, przegotowaną), świeże powietrze (kazał otwierać okna i drzwi), zdrowy, posilny pokarm, umiarkowanie podawany: posiłek ciepły, mięso, dobrze wypieczony chleb. Jakże we wsi biedaków mówić o posilnym pokarmie? Chałubiński i na to znalazł radę. Dwie furmanki dostarczyły z Nowego Targu paręset kilogramów kaszy i mąki, kilkadziesiąt kilo tłuszczu. Doktor dożywiał na swój koszt głodującą ludność, uważając, iż normalnie syty człowiek jest odporniejszy na chorobę od organizmu osłabionego głodem. Lekarz wpuścił dosłownie masę powietrza do góralskich domów. Już poczynano rozumieć, że chorego należy czysto trzymać, że trzeba pozostałym myć się często i jadać łyżką, której nie używał poprzednio zarażony.
Chałubiński wracał wieczorem umęczony, mył się i walił w łóżko, pijąc swoją nieodzowną herbatę. Stolarczyk przychodził doń na chwilę, odwiedzić go przed snem; były dni, w których lokator jego nie przychodził na obiad, cały czas od rana do wieczora spędzając wśród chorych. - Jakże tam chorzy? - Trzymają się. Myślę, że nie umrze mi żaden z tych, którymi się opiekuję. Tętno wraca, pragnienie się zmniejsza, oddech swobodny, stolce barwią się prawidłowo, chorzy przychodzą już do siebie. Nasilenie cholery opadało. W czwartym tygodniu trwania epidemii nie zanotowano żadnego zgonu. Wiadomość o trafnym, szczęśliwym a bezinteresownym leczeniu zarazy przez Chałubińskiego rozniosła się szybko po okolicy. Nie znano w tym okręgu lekarza. Najbliższy był w Liptowskim Mikułaszu oraz (nie zawsze) w Nowym Targu. Z Poronina, z Zębu przychodzili ludzie z prośbą o poradę dla chorych. Przybywali i z dalsza wozami: z Białki, z Szaflar, z Chochołowa, z Ratułowa. Zachorował i Stolarczyk z objawami zaburzeń żołądkowo-jelitowych, zaczynała się biegunka, ale lokator plebanii wyleczył gospodarza w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin. Kiedy raz wieś była pogrążona we śnie - minęła już północ dało się słyszeć lekkie pukanie do okna w izbie, w której spał Chałubiński. - Kto tam? - obudził się Doktor. - Do nik, Ik Wielmoznoś, do dochtora. - Co znów się stało? - zerwał się śpiący z posłania, narzucił płaszcz, podszedł do okna. Okna na plebanii były pierwszymi we wsi, które się odmykały na zewnątrz. Stolarczyk dopiero nauczył zakopian właściwego użytkowania okien. - Nie tylko światła wam trzeba przez okno mawiał - ale i powietrza. Lekarz otworzył okno. Przed nim stał niski góral w średnim wieku; twarzy, skrytej w cieniu kapelusza, nie można było rozpoznać wskutek ciemności. - Babe mi choroś napadła, trzepie jom ze zimna. Niek Ik Wielmoznoś dadzom co na frybre, poratujom. - Gdzie jest żona? - Lezy w izbie na słomie. Telo słabo widzi sie, co rania nie docko. - Daleko? - Na Kasprusiu, przi jasionkak. - Zaczekajcie. Ubrał się, wziął w rękę małą podręczną torbę, w której nosił instrumenty lekarskie i leki, podał ją góralowi. - Połóżcie to na trawie. Ostrożnie. Otworzył szeroko obie kwatery okna, palcem nakazał gaździe zachowanie ciszy. - Żeby się ksiądz proboszcz nie obudził! Podajcie mi rękę. Wyskoczę oknem; żeby nie robić hałasu w domu - szeptał. Zeskoczył z niewysokiego parterowego okna, przywarł okno,
jakoby na znak zamknięcia. Zniknęli obaj w ciemności. Tak tłumił cholerę doktor Chałubiński we wsi Zakopane owego długo pamiętnego września i października 1873 roku. W połowie października odjechał do Krakowa furką Marcina Tadziaka, żegnany wdzięcznością mieszkańców. O półtora miesiąca przedłużył swój pobyt zakopiański ponad zamierzony termin. Siadł na wóz z wysokimi, plecionymi półkoszkami okryty płachtą rozpiętą na półkolistych kabłąkach; zanosiło się bowiem na słotę. Było dość zimno, wiatr wschodni. Trzeba było zaiste nie lada kochać te góry, aby dla ich zobaczenia tłuc się przez dwa dni - z uciążliwym noclegiem po drodze - po drodze nie uregulowanej, a na odcinku Nowy Targ-Zakopane właściwie dzikiej, pełnej wybojów i kamieni. Nie było mostów ani kładek, rzekę i potoki trzeba było w bród przejeżdżać. Był ponury ranek. Przed plebanią stało z trzydzieści osób: Chałubiński pożegnał się z księdzem Stolarczykiem, z wójtem Stachoniem, który mu dziękował za pomoc przy tłumieniu choroby. Oczy Doktora, jasne, śmiejące się, o wiele młodsze od jego twarzy, od jego całej postaci, spozierały z miłością i dobrocią na chłopów w podartych cuchach, w połatanych portkach, na kobiety o białych, niezwykle białych twarzach. Już wsiadał na wóz; w ten sposób ci ludzie pragnęli mu się odwdzięczyć: swoją niemą obecnością przy jego odjeżdzie. Obok wozu stali jego najbliżsi: Raj, Wala, Tatar, Sabała, Ślimak. W głębi, wśród bezimiennej gromady, stał Klimek Bachleda, niepozorny, mały, nędznie odziany. To pomocnik Doktora w jego samarytańskim dziele; interweniował tam, gdzie lekarz się spóźnił albo gdzie nic już nie potrafił poradzić. I tak jak tamten, czynił to bezinteresownie. Wóz ruszył, terkocząc, po kamienistej drodze, ludzie ruszyli za nim. Uważali za obowiązek odprowadzić swojego dobroczyńcę, opuszczającego wieś. - Sabała, zagrajcie! - Doktor wychylił się z powozu. Stary góral, idący przy przednich kołach, wyjął z rękawa cuchy gęśle, zarżnął struny smyczkiem. Rozjaśniła się twarz Chałubińskiego uśmiechem, cały orszak poweselał. Wiedzą tu wszyscy, że Doktor z Warszawy rad słucha tej muzyki. Szli w ponury, grożący deszczem dzień, eskortując drogą ku Poroninowi budkę Tadziaka; budką nazywano tu wóz nakryty. Na granicy Olczy gromada zatrzymała się, wóz toczył się dalej. Z wozu znów wyglądnęła postać Doktora, wionęła ku nim kapeluszem. - Przyjadę do was na przyszły rok! - Boze ik prowodź! Patrzyli za podskakującą budką, aż wtopiła się w ścianę drzew i zniknęła wraz z drogą w lesie. Ksiądz Stolarczyk zapisał w swej kronice o tym ważnym roku, co następuje: Po pierwsze, to notuję, że dopiero pierwszy śnieżek 26 stycznia prószyć poczoł, a dotąd żadnego nie było, jeno letnie z rana przymrozki. Dopiero 23 kwietnia na 24 rozpoczęła się zima; trwał mroźny czas aż do czerwca, ledwie ludzie posiali. Czerwiec był
mokry, za to lipiec, sierpień i wrzesień, nawet październik ciepły i piękny; pierwszy śnieg przypadł 18 listopada. Cholera rozpoczęła się 1 września, ustała zupełnie 10 października. Gdyby byli ludzie trochę lepiej na siebie uważali toby był może nikt, chyba - pierwszy Jędrzej Raj, nie umarł. Był tu z Warszawy doktor Chałubiński, bardzo znakomity doktor i zacny człowiek; ten postawił krzyż żelazny na Gubałówce, solennie go dał poświęcić. Podczas epidemii ratował bezinteresownie z największym poświęceniem, nawet mnie samego prawie od śmierci wydobył; zasłużył sobie na wdzięczność. Myli się jednak wielebny pleban, nie doceniając grozy cholery. Ponad sto osób w Zakopanem przeszło przez objęcia tej strasznej choroby, a trzydzieści siedem z nich umarło. Było to więc krwawe żniwo. Nic o tych śmierciach nie wie Stolarczyk, ponieważ trupy grzebał Klimek Bachleda na cholerycznym cmentarzu bez eksportacji kościelnej. Kapłan nie nawiedzał nawet umierających cholerycznych z ostatnią pociechą religijną. I stąd nazwiska nieboszczyków wymknęły się z ewidencji parafialnej księdza proboszcza. A więc co dziesiąty człowiek chorował w tej wsi na cholerę, co trzeci zaś z chorych gryzł ziemię nie poświęconą, na Rzycowisku. I tylko jeden Klimek mógłby coś pewnego o liczbie tych zgonów powiedzieć. Do Wojciecha Raja (którego synów zapisał pleban w metrykach jako Rojów, ulegając sugestii góralskiej wymowy, i w ten sposób odtąd ich nazwisko rodowe uległo zmianie) przyniesiono w kwietniu następnego roku list z poczty nowotarskiej od doktora Chałubińskiego, który zawiadamiał swego ulubionego przewodnika o zamierzonym przybyciu do Zakopanego w końcu czerwca. Zapowiadał również, że na lato zjedzie pod Tatry kilka rodzin warszawskich, w związku z czym prosi o przygotowanie sześciu izb białych u górali. Stopka z roli Kasprusie i Trzebuniak ze Starej Polany postanowili budować nowe domy z przeznaczeniem dla przyszłych letników. Dawniej przyjeżdżali tu z rzadka pojedynczy chorzy dla kuracji żętycowej, ale doktor Chałubiński mówi że samo powietrze zakopiańskie leczy, zwłaszcza pomaga doskonale na zdrowie suchotnikom. Taki lekarz musi dobrze wiedzieć o tym, zna się na tych sprawach. Niech się więc tak stanie, jak mówi Ich Wielmożność. Trzeba budować, a koszta budowy wrócą się na pewno w dwójnasób. Za rok postawi się dom, wysprawia, będą w nim mieszkać panowie. Tej zimy natnie się drzewa, zwiezie sanną, na wiosnę rozpocznie się ciesielka. Buduje się teraz domy ładniej, niż budowano dawniej; nauki i rady księdza Stolarczyka nie poszły w las. Podłoga z desek, panowie nie lubią chodzić w domu po ubitej glinie, ściany z płazów, jak dotychczas, bo smreczyna pięknie pachnie, okna tylko trzeba dać duże, by w izbie było widno i żeby się otwierały na świeże powietrze. Pleban zbudował u siebie w domu pierwszy klozet, aby nie trzeba było po nocy szukać na oborze budki, bo można nie trafić w ciemności i niezdrowo chodzić po zimnie rozgrzanemu. To się także zrobi; ustępy będą pod strzechą na tyłach domu. Również Jegomość kazał sobie wybrać studnię koło plebanii, obił ją deskami, nakrył daszkiem. Ludzie
zrozumieli to, poczęli się uniezależniać od dalekich kapryśnych potoków czy jeszcze odleglejszej rzeki. Co robi Klimek Bachleda? Powrócił do swojej specjalności sprzed wojska, zarabia ciesiółką. Mieszka i pracuje u Macieja Gąsienicy Roja. Familia Gąsieniców rozpełzła się powoli znad Foluszowego Potoku i zajęła niemal połowę wsi, rozgałęziwszy się na kilkanaście rodów, które porzuciły pierwotne starożytne nazwisko, przyjąwszy za nie przezwiska czy przydomki Rojów, Sieczków, Walczaków, Staszeczków, Stopków, Wawrytków, Krzeptowskich. Maciej Roj, zwięzły blondyn, lat czterdziestu zwany też Uherczykiem, jako że na Węgrzech długo po robotach chodził, przyjął Klimka na pomocnika ciesielskiego. Nie bardzo im się dobrze wiodło, ale komu w Zakopanem dobrze się wiedzie? Zwłaszcza w ciesielstwie, kiedy każdy góral przeważnie sam stawia sobie dom i rzemieślnika nie potrzebuje? Zimą, gdy roboty nie było, Maciej do spółki z Klimkiem wyrabiał z tramów jesionowych koła do wozów, bo znał się i na kołodziejstwie. Kupowali następnie w Hamrach (ukradkiem) obręcze żelazne, nabijali je na koła. Dawniej, przed laty, wszystkie wozy zakopiańskie jeździły po wsi bose, wskutek czego koła nie kute łamały się często na wybojach. I teraz nawet, jeśli jakiś furman jechał staroświeckim bosakiem brał ze sobą w drogę parę kół na wszelki wypadek. Z kołami jeździł Klimek Uherczykowym wozem i koniem na targ do Białki lub Poronina, czasem nawet do Czarnego Dunajca; kupowano je dość chętnie. Jarmarki odbywały się na placu przed kościołem w niedzielę i święta, zaraz po sumie, choć księża się o to gniewali. Na jarmark w Białce czy Szaflarachprzychodzili ludzie z węgierskiej strony, ze Spiszu, z Liptowa, ponieważ niektóre wyroby górali polskich, zwłaszcza płótno podhalańskie, były tam wysoko cenione. Przy końcu czerwca przyjechał do Zakopanego - zgodnie z zapowiedzią - doktor Chałubiński i zamieszkał u Wojciecha Roja. Górale wyporządzili swoje białe izby w oczekiwaniu na letników. Ustalili już między sobą cenę, jaką będą brali za wynajem izb na dwa miesiące lata: dwadzieścia guldenów. Złoty interes! Czy dadzą panowie tyle? - Dadzą - zapewnił ich Chałubiński. - Dla nich to więcej warte niż dwadzieścia guldenów, to dla nich nieprzepłacone, bo tego u siebie nie mają i mieć w żaden sposób nie mogą. Nie o izbie mówię, ale o powietrzu i o widoku bo za to oni płacą. istotnie tego lata przybyło do Zakopanego na kurację ponad stu letników. Byli to przeważnie albo pacjenci Chałubińskiego, albo też jego przyjaciele i znajomi, których tu zwabiła zachęta Doktora. Ach, noce pod gwiazdami przeglądającymi z gałęzi smreków, w dolinach zawalonych rumowiskiem głazów, przy watrze oświetlającej ściany zbudowane z litej skały! Chałubiński nocował na Polanie pod Wysoką. Otaczało go i jego gości dwudziestu górali. Było już po wieczerzy, skończyła grać kapela Obrochty, skończył swoją opowieść Sabała. Teraz mówi
Doktor, zwracając się do górali: - Żyjecie pośród lasu, lecz nie zdajecie sobie sprawy z tego, jakim dobrodziejstwem przyrody jest las. Las to nie tylko budulec, z którego wznosicie domy, to nie tylko opał, którym ogrzewacie izby, na którym gotujecie strawę. To nie tylko materiał, z którego strugacie stoły, skrzynie, ławy, wozy, sanie, kołyski i trumny. Las kiełza wichry, pije wodę, las przerywa suszę, las sprowadza deszcze. Dla was jest nieszczęście, gdy lato jest mokre, ale cały szeroki kraj na dolinach czeka na wilgoć, na deszcze, bo susza pali mu plony. Nad lasami tworzą się chmury, z chmur upada deszcz. I lasy z powrotem piją deszczową wodę, nie dopuszczając do wezbrania strumieni, ratują od powodzi. Las jest waszym przyjacielem przez całe życie. Trzeba go szanować, trzeba z niego rozumnie korzystać. Sama przyroda podsiewa las, sama się stara, aby znowu zaszumiał. Nie przeszkadzajcie jej w tym. Gdy drzewo wytniecie, zasadźcie, zasiejcie nowe, nie puszczajcie do wyrębów bydła na paszę. Słuchali swojego Doktora uważnie, wchłaniając jego spokojną, niską, harmonijną mowę, kurząc krótkie fajeczki, w które im szczodrze nasypywał tytoniu. Noc była duszna, gorąca. Rankiem, kiedy się obóz obudził, niebo ukazało się nad potarganymi szczytami szare, popielate, grożące deszczem. Chmury płynęły w dramatycznym skłębieniu, w niezrozumiałym pośpiechu. Roj i Sabała wróżyli krótką ulewę, obiecując nawrót pogody po południu. Runęła burza. Potężnie, groźnie przetaczały się grzmoty odbijając się echem o ściany skał. Zagasła watra, sieczona nawałnicą. Huk, ryk, świst. Rozgałęziona błyskawica rysuje się cieniutko, potem naświetla się ostro w ołowianym niebie, jak żyłka marmuru, jak splot nerwów, i znów osłabia się, gaśnie, niknie. Koło południa burza ucichła, niebo się przeczyściło. Chałubiński nakazał marsz do Doliny Kaczej. Jeszcze po błękicie ścigały się niskie chmury, mgły parowały znad kotłów doliny. Wolno, gęsiego ciągnie się karawana górali, niosących na plecach tłumoki i torby. Jako jeden z ostatnich idzie Klimek Bachleda z przytroczonymi kocami; ładunek ciężki, bo przemoczony. Opornie wyjmuje nogi z błota, kierpce kiełzają na oślizłej trawie. Potoki, wezbrane w ciągu kwadransa, toczą z hukiem kamienie w żółtym nurcie. Odpoczynek w kosodrzewinie. Dlaczego nazywa się ona tak dziwnie, skoro jest właściwie rodzajem karłowatej sosny? Bo krzaki jej mają właściwość zaginania się w rośnięciu na kształt kosy. Spójrzcie na wygięcie każdego pnia. Wadliwie nazywają ją niektórzy kozodrzewiną, zwłaszcza ten błąd stale popełnia Sabała, zresztą nieświadomie. Nie ma ona z kozą nic wspólnego. Kozica, czyli dzika koza, nigdy nie zniża się do strefy kosodrzewu, żyje wyżej, w pasie czysto skalnym, turniowym. Wspaniały cyrk Kaczej Doliny zabłysnął krwawo u górnej krawędzi odblaskiem zachodu, po czym zasnuła go ciemność. Zapalono watrę,
firmament uczynił się ciemnogranatowy, wysklepiły się gwiazdy, nad Batyżowieckim Szczytem wysrebrzył się księżyc, lekko odrosły po nowiu. Jego sierpek odbijał się w gładkiej powierzchni Zielonego Stawu. Jedzono, pito, kurzono cygara i fajki. Bartek Obrochta rozpoczął muzykę. Górale pohukiwali z ochoty. Tańców dziś jednak nie było, ziemia była mokra po ulewie. Sabała otarł nos rękawem, pozgrzypiał na gęślikach, jakiś smutek powiał od piskliwego grania, panom też się zwidziało coś niesamowitego w tej melodii. Muzykant urwał ni w pięć, ni w dziewięć, jakby go coś pod sercem ukłuło, i usiadł. Potarł nos rękawem, popatrzył trochę głupawo na Doktora. Trzaskała watra. Poza ogniskiem i ludźmi dokoła niego samotność, pustka, cisza. Księżyc lustrował ciemności, nie wszędzie udało mu się wyjaśnić je całkowicie. Ciemność pozostała w kotłach, zalegała w żlebach, czaiła się w załomkach, uskokach, kątach. - Cliwo. Kto to powiedział? Któryś z górali. Uczuli nastrój do opowiadania baśni. - Mówcie coś o strachach. O dziwach. Zaczęli opowiadać, co kto wiedział; jeden poprzez drugiego. Kiedy góral serdak do góry włosem wdzieje, wtedy może obejść nocą całe Tatry i nic go nie będzie straszyło. Na chmurach, kiedy ma być deszcz, kołyszą się płanetniki, oni spuszczają ulewę. Czasem któryś z nich przypadkiem spadnie na ziemię. Ma włosy zawsze mokre i po tym tylko go można poznać, nie różni się bowiem niczym od normalnego człowieka. Ale kiedy ma wskoczyć z powrotem na chmurę, przewróci się w okamgnieniu do góry nogami i tak ku chmurom leci. - A skąd biorą wodę płanetniki? Z morza. Spuszczają się na morze, ładują wodę do chmur, jak do olbrzymich worów, i ciągną chmury po niebie. Następnie dziurawią chmury kapeluszem, woda ciurka, a wiatr ją na krople rozdrabnia. Śnieg też rośnie w chmurach; rozsypują go jak pierze. Tęcza, czyli pijawa, pije wszystko. Wodę i to, co się w niej znajduje: ryby, raki, żaby. Może nawet wypić człowieka i bydło. Raz spadł z deszczem pasterz i dwie krowy, które poił w potoku. Nie mówiąc o żabach, którymi nieraz ulewa pierze. Pewnego razu wyszedł w pole chłopiec grabić na pańskie wraz z robotnikami. Wtedy lunął deszcz, po nim spuściła się tęcza i wzięła chłopca do chmur na płanetnika. - Dlatego trzeba się strzec tęczy. Z daleka od niej, warujcie się! Kto by się zbliżył do niej, temu krew wypije z żył albo go do chmur zabierze. Tam, gdzie dzisiaj są Toporowe Stawki, bagniste i płytkie, było niegdyś jezioro, a w nim zatopiony dzwon. Gdy raz juhas przechodził koło brzegu, dzwon zadzwonił trzy razy. Chłopak zatrzymał się, nadsłuchując, a wtedy toń wciągnęła go na dno. Wąż, którego człowiek nie zobaczył ani razu w ciągu siedmiu
lat, przemienia się w smoka, który rzuca się na bydło i zabija je. Zdarzało się, że i dusił ludzi. - Ma skrzydła i siedem głów. Gdy siądzie na nim czarnoksiężnik, wtedy się świat zakurzy, zaciemni i powstaje taki wicher, który drzewa z korzeniami wyłamuje. W Żabiem nad Morskim Okiem jest kościół zasypany pod skałami. Czasem słychać, jak biją w nim dzwony i jak organy grają. Mówią, że ten, kto słyszał bicie dzwonów w Żabiem, nie będzie żył dłużej nad rok. Po lasach reglowych pokazuje się często juhas w smolnej koszuli, w pasie nabitym mosiądzem. Błądzi on po lesie, niosąc na plecach surowe mięso. Co chwilę głowę wykręca, obraca ją ku mięsu, kąsa je zębami i zajada. Czasem się da widzieć mnicha w Pisanej, który prowadzi, milcząc, do pieczary i znika. Stamtąd przez złoty most nad wodą można się dostać do korytarzy, które się ciągną na wiele mil pod ziemią, a ściany ich są z drogich kamieni. W Morskim Oku jest ryba ogromna, może łosoś, cała siwa na łbie, która się z głębi rzuca na owce idące brzegiem. Mówią, że ryba ta liczy tysiąc lat i przedostała się tu z morza; albowiem - w co wszyscy wierzą - Rybie Jezioro łączy się pod ziemią z morzem. Czyż nie wyłowiono z niego przed laty szczątków zatopionego na morzu okrętu? - Jędrzeju, mówcie coś o topielcach. Topielec to duch utopionego człowieka. Nocą wychodzi z wody, siada na brzegu czy na kopie siana, suszy się do księżyca. Zdejmuje koszulę, iska ją z wszy. Księżyc nazywa Błyszczatym, ma go za swojego pana i ojca. "Mignij, Błyszczaty, mignij, żeby mi było widniej!" - śpiewał raz topielec do zachmurzonego księżyca. Siedział na drzewie w noc ciepłą i szył sobie buty. Był nagi i ociekał wodą. śpiewanie jego miał słyszeć Jacek Rebel Król. Jochym widział topielca, jak śpiewał we wodzie, a woda tryskała z głębi na pięć łokci w górę. Potem topielec wyskoczył z baniotra (bo to było w potoku), usiadł na kładce. Wyglądał na chłopczyka, miał czerwoną czapeczkę na głowie. W pewnej chwili zaśmiał się, zaklaskał w ręce i wskoczył do potoku. Baśnie, baśnie! Oczywiście, że baśnie. Ale jakże piękne! Usypiali pod księżycem, w cieniu potężnych skał, na posłaniu z naciętej kosówki, przeżywając wizję strzygoni, wilkołaków, płanetników, smoków i topielców. Nazajutrz przenieśli się do Doliny Ciężkiej. Klimek miał budowę dopiero od pażdziernika. Pomógł Naciejowi Uherczykowi w żniwach i nie mając innej roboty, poszedł palić węgiel w Dolinie Białego. Węgla drzewnego używały fryszerki w Hamrach. W dolinie na dużym placu obok potoku stały stosy bierwion, zkładanych w mielerze, zwane po góralsku milami. Były one z wierzchu obsypane ziemią. Paliły się od dołu i trzeba było pilnować całą dobę, aby się ogień nie przebił na wierzch. Każdy
chłop pilnował swojego mielerza, narąbawszy sam doń bierwion. Ogień w mielerzu palił Się prawie przez dwa tygodnie. Od tlenia ognia wewnątrz kurzyło się nad stosem nieustannie, dopiero kiedy przestało się kurzyć, oznaczało to, że węgiel jest już wypalony. Gdy tylko ogień się gdzie na mili pokazał biegł węglarz zasypywał go mokrą ziemią, przyklepując łopatą. Któregoś dnia w samo południe zauważył Klimek schodzącego z góry lasem Sabałę. Schodził ku drodze w połatanej, brązowej cusze, której używał na gorsze wyjścia. Latem, gdy Chałubiński był w Zakopanem, Sablik odziewał świętalną białą cuchę. Klimek spostrzegł, że rękawy od cuchy zawiązane u dołu, były wypchane. Na pewno nie były to gęśliki. Ale to niczyj interes, co góral nosi w rękawie. - Jagze sie ta mocie, krzesnoojce? - wita go Klimek przyjaźnie. Nie był jego chrzestnym ojcem, ale tytulatura ta na wsi ogólnie przyjęta; starszego uszanować nie zawadzi. Lepiej by mu było powiedzieć: stryku, jako że Sabała nigdy ojcem chrzestnym nie był, a to wskutek oporu księdza Stolarczyka, który pijaków notorycznych do takiej funkcji nie dopuszczał. - Kanyście ta zhodzowali? - E, choćkany - odparł wymijająco stary. - Spocnijcie - zapraszał młody. - Niek sie s wami filusie uciesem. Klimek pamiętał, że jako dziecko u matki w Kościelisku doświadczył nieraz życzliwości Sabały. - Tak ci to przisło, chłopce, przy uhlorzach robować? - z niechęcią rozglądał się stary myśliwy po milach. Wiadomo, że każda praca była dla niego nieprzyjemnością. - Ni ma matki, ftoz ci kluskę w misce pod brode postawi? - Ej, wiera! Sabała usiadł na pniu, potarł nos rękawem. Twarz - jakby ją rzeźbiarz nożem w mosiądzu porozcinał. Głębokie zmarszczki na czole, długie rowy i bruzdy po policzkach, pod oczami. Klimek wiedział, że Sabała zerwał już z kłusownictwem, odkąd go żandarmi doprali w Białce; odbili mu coś na wnętrzu tak, że niedowidzi i ręce mu się trzęsą. Choć i teraz pod kulkę coś niechcący mu wlezie. - Hej, zdałoby sie skocyć za jakom polowackom - sprowokował go z uśmiechem. - Bajtoć. Ni mas juz teroz polowacki. Roz na rok, kole Siyćkik Świentyk, zwali sie do Hamrów zgracha Prusoków, łozlezom sie po górak, jak chroboki, postrzylajom bez dwa dni, drugie dwa dni zrejom, pijom, holofiom we dworze. Ubijom ze sto zajency, cało uciecha. Późni dziedzic posiylo te zajonce sakompak do światu kasi na sprzedoj, coby mu sie nie zaśmierdziały. Głaskał się po lewej portce, gdzie wydzierała się mu do cna wełna nad kolanem i przeświecało brudnobiałe ciało. - Kiz dziadzi - mruczał. - Wytargało mi nogawice. Na krzokak cheba kasi. Miał cyfrowane portki we troje. Na przyporach obszyte trzy
czerwone sznureczki. Nic więcej. Młodzież dzisiejsza węgierską modę wprowadza, nosi szerokie, trzypętlowe parzenice na udach, ale on o tym nie chce wiedzieć, trzyma się starodawnych strojów. - Mos ta przegryź moskalika? Zgłodniołek do znaku. - Nez wom - wyciągnął Klimek z kieszeni bez namysłu kawałek placka. To wszystko, co miał do zjedzenia. Stary potarł nos rękawem, ugryzł twardego podpłomyka, rzekł z gorzkim uśmiechem: - Za jednym posiadem śniodanie z obiadem. Patrzył zmętniałymi oczyma na Klimka. - Cas by ci było, Klimek, za dziywkom sie oglądnąć. Kielos ci bee roków? - Piynć dwaścia. - No, toś juz doźroł do wesela, jak owies do zbirków. - Zodno mie nie fce, krzesnoojce - śmieje się tamten. - Zje by ta moze i fciała, coz, kie majontku ni mom - dodał. - Dziywce potrzebny majontek, parobkowi ni. Nie bydź głupi. Jo ci babe narajem. - E ta kiesi pourodzomy o tem - zbył go Klimek. - Nie chodzis z budorzami? Przecieś cieśla, nie brajer. Tam jest ciysto robota, haw sie smądu ino nazres. - Roboty nika ni mom. Kie pon Ałubiński pojechoł, ni ma nawet ka torby za panami nosić. Od świentego Michała pódziemy z Uhercyke na budowe do ludzi. - Jak sie zrobi lato, nie trubuj sie, ba przidź do dochtora Ałubińskiego, to ci zaś jakom robote wysukomy. Jo mu jes znajomski, wiys? Dochtorowi. Rod mie widzi. Z dumą popatrzył na młodzieńca, ten kiwnął głową. - Dy wiym, bo chodzujem s wami w góry, krzesnoojce. Ino ze wy w przodku na złóbcokak Dochtorowi grajęcy, jo se zaś z tłumockami na ostatku masiyrujem. Niewola mi torby za panami po wiyrchach nosić. Śmiali się wesoło. Blask rozedrgany stał nad górami. Powietrze falowało w oczach od nadmiaru słonecznego światła. Dziedzina węgierska na skraju horyzontu opalizowała, zasnutą mgłą upału. Chałubiński stał na Polskim Grzebieniu wśród karawany górali. Wskazywał ręką na olbrzymi, długi, potwornie rozrosły masyw Gierlachu i mówił: - Tu było przed tysiącami lat jezioro lodu, nazywane lodowcem. Popatrzcie na dziko poszarpane zbocza gierlachowskie. Zbocze wietrzeje, rozsypuje się, poprzecinane żlebami. Widać, dokąd sięgało zlodowacenie, bo w tym miejscu podcięta jest krawędź na zboczu; znać nagłe załamanie spadku. I przez tę krawędź przesypują się piargi do stawu, który stamowi dno lodowcowego kotła. Piargi dławią Długi Stawek, za kilkadziesiąt lat zasypią go może zupełnie. Wszystko tu dokoła żyje, ulega ciągłym przemianom. Tak kolportował Doktor swoją praktyczną mądrość przyrodniczą na użytek górali. Jego jasny, młodzieńczy wzrok ślizgał się po czarnych, posępnych ścianach masywu. - Góry żyją dniem i nocą. Wierchy kruszą się, wietrzeją, niszczeją, zużywają się, zmieniają kształt, rozsypują się w
piarg. Skałę drąży woda, rozsadza skuwający ją lód, skała pęka od upału od wichru, łupie się od mrozu, rozstrzaskują ją pioruny, strumienie podcinają skałę, kradną z gór głazy, toczą je w szybkim nurcie, rozdrabniają na kamyki i piasek, piargi osiadają, porastają trawą, z dzikich złomisk powstają z wolna łagodne góry. Ale trzeba na to tysięcy lat. I tutaj też tak kiedyś będzie, zmienią się te góry. Zbocza zjadą w dół turnie osypią się w piarg, zrobi się cieplej. Las wespnie się wyżej, jeszcze wyżej podpełznie trawa, znajdzie się tu więcej zwierząt i ptaków. Zdaje się wam, że tu wszystko zamarłe jest w ciszy, w pustkoWiu, a tymczasem w kamieniu i w powietrzu wre nieustanny ruch. Nie dostrzegamy go okiem, ale ruch ten porusza całe góry. Wszystko ulega ciągłym przemianom. Takie jest życie świata, od gwiazd poprzez człowieka do najdrobniejszego ziarenka piasku. Życie nigdy nie stoi w miejscu, pamiętajcie o tym, ciągle kłębi się, pędzi, zmienia się, rusza. Popatrzył wesoło po zebranych, uśmiechnął się. - I na nas też już czas ruszać. Schodzili w Dolinę Wielką, długi wąż kompanii ześlizgiwał się ścieżką wijącą się zakosami ku Długiemu Stawkowi. Na przedzie wśród grupy przewodników idzie Chałbiński. A któż idzie na ostatku wśród górali obładowanych torbami? Mały, drobny, chuderlawy, ciemny na twarzy? Klimek Bachleda. Już trzecie lato jest tragarzem w wyprawach Chałubińskiego. Czy będzie mu dane kiedy odwrócić porządek marszu? Iść na czele wyprawy? Obozowali nocą w Ciemnych Smreczynach przy Stawie Niżnim. Wracali od Krywania. Byli na Furkocie, w Niewcyrce w Hlińskiej. Wyprawa liczyła tym razem ponad trzydzieści osób. Pośrodku paliła się suta watra. Chałubiński z czterema turystami spał w namiocie. Dembowski, owinięty kocem - pod gołym niebem. Górale rozłożyli się pokotem wokół ogniska, zwróceni doń nogami. Noc była chłodna. Spali w cuchach w kapeluszach, zwinięci w kłębek. Sabała z ręką na plecach reguluje dłonią ciepło. Widać miarowy ruch dłoni śpiącego, to się otwiera, to znów zaciska, Gdy dłoń poczuje zimno góral wstaje i dokłada do watry drzewa. Gdy znów dłoń sygnalizuje gorąco, śpiący automatycznie odsuwa się od ognia na bezpieczną odległość. Nazajutrz przez przełęcz w Liptowskich Murach przenieśli się pod Mnicha. Rozbili obóz przy Stawku Staszica. Odgotowali obiad. Po herbacie wyszli stokami Miedzianego na Szpiglasową. Spoglądali stąd na szeroką zieloną Dolinę Pięciu Stawów Polskich, po której pasły się krowy i owce. Słońce załamywało się lśnieniem na powierzchni Wielkiego Stawu. Spuszczali się Szpiglasową Percią z graniem, śpiewaniem, hukaniem, odpowiadały im wesołe gwizdy juhasów. Wieczorem zapłonęła watra, urządzono wielką muzykę i wielkie tańce dla pasterzy. Sabała siedział chmurny, bo nie zwracano na niego uwagi. Dopiero w przerwie między tańcami, kiedy się już kapela Obrochty setnie zmęczyła, odezwał się Doktor do Sablika: - Jasiu, teraz na was kolej. Opowiedzcie coś wesołego do
śmiechu. - Cemu nie? - odparł, pocierając nos rękawem. - Byłek roz zły na stryka. Boze mu ta nie pomiyntoj grzychów, bo ik ta doś mioł. Prawociłek sie ś nim o gront po babie, co mi go zaprzycył. Fciołek go kielo porusać i padom: "Stryku umrecie hnet. - E, coz ci ta do tego? I ty nie bees ziył wiecnie". "Stryku, umrecie, zakopiom wos do ziemie, heu, obrośniecie trowom na smyntorzu, krowy moje bedom sie po wos pasły, haj, przizene je dó domu, potracom placki po oborze, jo bede po nik kiełzoł kiyrpcami, a co nadepnem, przibocem sobie: Hej, Boze, co sie tyz z mojego stryka zrobieło!" Troche mu było niepeć, nale sie hnet zmiarkowoł i pado: "I ty umres, chłopce, bees widzioł. Pódzies do ziemie, na wiesne obrośnies trowom, krowy moje bedom sie hań pasły po tobie, przydom zaś dó domu, potracom placki po oborze, a jo se stanem, popatrzem na te placki i pomyślem: He, mocny Boge, jaki był za ziycia, taki je i po śmierzci. I bede se tym gnojem maścił pod owies". Anik sie juz więcy nie odezwoł, telo mi, wiycie, dogodził stryk. Śmiali się. Obrochta, Stopka i Kulawy chwycili się znowu za instrumenty, a że na muzykantów rozszerzono dzisiaj przywilej Sabały, to znaczy wlano im kieliszek araku do herbaty, muzyka nabrała rozpędu i tempa. Tańczono, grano, śpiewano do północy. Chałubiński już spał w namiocie, kiedy górale układali się pokotem przy na pół wygasłej watrze. Nazajutrz przez Krzyżne i Dolinę Olczyską nastąpił powrót do Zakopanego. Zatrzeszczały schody kazalnicy. Pleban wtoczył się na ambonę, wypełnił ją sobą bez reszty, ogarnął wzrokiem dobrze znajomą owczarnię i zaczął: - Nadchodzi wiecór, bydło i siyćko obrządzone, na świat sie opusco świento nocka, siyćko mo spać na gazdostwie. Ty, matko, i ty, ojce, śpiys, boście sie orobieli doś, telo, co sie wom ani jeś nie fce. Ale niegbyście juz i powiecerzali, zaś mus wom do spania sie pobiyrać. Polegocie, ka tam ftore leguje, i śpiycie. I śpiycie. Powtórzył te słowo dobitnie, jeszcze raz zatoczył wzrokiem dokoła po ludziach. Patrzyli z ciekawością na swego proboszcza, którego znali od lat, pragnąc odgadnąć, do czego zmierza. Mówił dalej: - Ociec śpi. I ty, matko, śpis. Ale na sopie twoja córka nie śpi, bo jom napastujom chłopcyska. Ty nie wiys, ze hań po węgłak styrmajom się ku nij parobcy. Jakoz upilnujes, matko, swojom dziywke od juhaskik wyspotów? Wiydz se, ze przede mnom i przed Pane Boge musis zdać rachube, jakoś córke wychowała i do cegoś jom przywiedła. I ty bees za to winowato, kie ci jom chłopoki popsujom. Tego rodzaju kazania głosił zawsze Stolarczyk w okresie przed wyjściem w hale; podczas żniw i sianokosów oraz przed przyjazdem letników, mając na względzie specjalnie w tym czasie narażoną na szwank moralność dziewcząt. Krzyczał, aż modrzewiowe ściany oddawały echo, jakby budząc ze snu rzeczywiście śpiące kobiety:
- Nie śpij, matko. Pilnuj swoich dziywek. Boc se, coby nie było za późno. Do siela było dobrze, ale ftoz wiy, co bedzie teroz? Ty bees za nie odpowiadać na sondzie ostatecnym. Tego lata przyjechało do Zakopanego na wczasy i na kurację, dzięki autorytetowi Chałubińskiego, około dwustu osób, liczba nie notowana dotychczas w historii tej wsi; liczba ta będzie się stale piąć do góry, oświadczył znajomym Doktor; gdy ci, co tu przyjechali, opowiedzą po powrocie szerszemu gronu o urokach i wspaniałościach gór. Jak zwykle, letników rozparcelowali pomiędzy siebie najbogatsi gazdowie, ponieważ oni dysponowali urządzonymi białymi izbami, w których panowie z miasta mogli znaleźć minimum komfortu. Biednym, niestety, nie spłynęła z tej okazji ani kropla zarobku. Ma dzień targowy wyjeżdżało teraz z Zakopanego do Krakowa kilka furek góralskich, wioząc półfabrykaty Hamrów, które przeważnie znajdowały zbyt w składach żelaznych na Podgórzu, po drugiej stronie Wisły. Po wyładowaniu towaru górale udawali się na plac Kleparski w Krakowie, gdzie letnicy, wybierający się do gór, zamawiali ich na jazdę. Furka do Zakopanego kosztowała osiem guldenów. Też zarabiali na tym jedynie hrubi gazdowie, bo któż inny posiadał we wsi konie? Chociaż kto miał szczęście stać blisko przy Chałubińskim, mógł był mawet z biedaka wyjść na gazdę. Kim był Wojciech Roj? Czy nie Doktor zrobił z niego gospodarza, czy nie pomógł mu kupić zeszłego roku konia, czy nie swoim kosztem wysprawiał białą izbę w jego domu na mieszkanie dla siebie, czy nie obiecał mu teraz pomóc przy budowie domu dla letników? Koniczyna, sprowadzona przez Doktora w roku ubiegłym, zdała świetnie egzamin pod Tatrami: przyjęła się, dając rocznie dwa zbiory. Chałubiński przesłał na własny koszt dwadzieścia pięć korcy doborowych ziemniaków do sadzenia celem upowszechnienia tego gatunku. Nie jego było winą, że gmina rozprowadziła grule protekcyjnie, wbrew intencjom ofiarodawcy. Z inicjatywy Doktora powstało Towarzystwo Tatrzańskie, które wzięło sobie za cel wszechstronne naukowe badanie Tatr. Z namowy Chałubińskiego Towarzystwo to ufundowało prywatną szkołę snycerską w Walczakowym domu Pod Jaworem, kierownikiem jej był rzeźbiarz góralski Marduła, samouk z Poronina. Doktor wysłał pismo do namiestnictwa we Lwowie, prosząc o przejęcie tej szkoły na koszt państwa, z uwagi na wybitne talenty rzeźbiarskie wśród górali. Chorzy coraz częściej nawiedzali mieszkanie znakomitego lekarza. Przyjmował, badał, leczył, zawsze bezinteresownie; ten przywilej zawarował na stałe dla chłopów z Zakopanego. Poza góralami nie przyjmował nikogo w Zakopanem jako lekarz. Przychodzili do niego parobcy z chroniczną zimnicą, czyli malarią, i z chorobami wenerycznymi; wracali z robót na Węgrzech wycieńczeni, schorowani. Karawany górskie Doktora przechodziły z wolna w,legendę. Głoszono się na nie jak na odpust, przygotowywano się do nich całymi tygodniami. Wszyscy letnicy we wsi nie mówili o niczym
innym, tylko o terminie zamierzonej wycieczki Chałubińskiego w góry; niektórzy z podnieceniem oczekiwali zaproszenia na wyprawę. Doktor miał swoich znawców od pogody, oni mu wyznaczali czas wyruszenia. Na dziesięciu zaproszonych gości przypadało czterdziestu górali, przy czym całe utrzymanie wycieczki brał na siebie Chałubiński. W wyprawie brali udział przewodnicy, muzykanci, pomocnicy, gońcy, wreszcie tragarze. Nie brakło kucharza, szewca, krawca, nawet chłopca do noszenia zielnika botanicznego oraz puszki na mchy. (Doktor pisał właśnie monograficzną pracę naukową o mchach tatrzańskich.) Pośród tragarzy jako jeden z ostatnich kroczył nieodmiennie Klimek Bachleda, szczęśliwy, że na tylu biedaków mieszkających w Zakopanem jego przyjął Doktor na zarobek. A i tak byłby tego zarobku nie dostał, gdyby nie protekcja Jędrzeja Wali, któremu wysprawiał wrota do szopy w zamian za to, że tamten pogadał z Rojem, który te sprawy załatwiał, bo Chałubińskiego to nie obchodziło. Tragarze mieli najniższą stawkę w wyprawie, lecz lepiej coś zarobić niż nie. Klimek przez całe życie był skromny, umiał się kontentować małym. Po kilka dni, nawet do dwóch tygodni, bawił Doktor w Tatrach, prowadząc koczujący żywot, przenosząc się z doliny w dolinę, od stawu do stawu, poprzez przełęcze i granie. Napełnił ciszę i pustkę Tatr zgiełkiem ludzkiego pobytu, głośno rozdzierał zasłonę milczenia, jaka okrywała ten nieznany a cudowny świat. Dziwowała się tym wycieczkom dziedzina węgierska, którą niejednokrotnie nawiedzał. Ze zdumieniem obserwowali madziarscy magnaci nad Jeziorem Szczyrbskim bandę półdzikich górali tańczących w nocy nad brzegiem jeziora w niesamowitym, piszczącym jęku Obrochtowej kapeli. To już nie temperament, lecz obłęd śmigających kierpców. Łapali się za głowy: Czymże jest nasz czardasz wobec tej piekielnej fantazji szaleńców? Z podziwem i niepokojem patrzyli kupcy i inżynierowie niemieccy w Szmeksie, jak chmara hukających, uskrzydlonych cuchami górali zlatywała z północnych przełęczy, skąd tylko wichry i śniegi zawiewały ku nim. Bo też ten marsz na Szmeks wyglądał na furię zbójnickiego napadu, przed którym zamykano z przerażeniem sklepy. Doktor Chałubiński mit seinen polnischen Goralen - wiedziano tu już o słynnym lekarzu z Warszawy, który odkrył piękno Tatr przed Polakami. Było coś z niewątpliwego romantyzmu W geście Chałubińskiego. Jego wycieczki nosiły charakter uroczysty, niemal obrzędowy. Tu nie chodziło o zdobywanie szczytów, lecz o samo wtargnięcie w Tatry. Prawdą jest, że przybył tu w charakterze uczonego; jako botanik opracowywał mchy tatrzańskie zaś jako mineralog badał pochodzenie geologiczne skał w Tatrach. Jako lekarz starał się ucywilizować zapoznaną wieś zakopiańską, w której wyczuł uzdrowisko w najwyższej skali, lecz gdzieś na dnie serca chował niezaprzeczoną iskierkę romantyzmu. Kształtował się w atmosferze wielkiej literatury tego okresu i - o dziwo - chociaż naukowiec, niechętnie odnosił się do pozytywistów. Niektórzy górale twierdzili, że chodzi w góry dla zapomnienia; bo czuje się
nieszczęśliwy i samotny w życiu, a otacza się dlatego zgiełkliwą muzyką, bo chce zagłuszyć ból serca z tego powodu, że nie zaznał w życiu miłości, chociaż miał trzy żony. Na pewno nie. Świat gór ze swoim pięknem i grozą zwalił się na niego jak olśnienie. Widział nędzę i zacofanie tego ludu, czuł wielowiekową krzywdę tej ziemi, wiedział, że trzeba jak najszybciej ucywilizować tę egzotyczną wyspę prymitywu, ale równocześnie żal mu było staroświeckości, mijania tego, co dawne. W jego oczach uciekało, ginęło bezpowrotnie swoiste piękno starego, surowego czasu. Poza tym był w każdym calu i przede wszystkim uczonym, przyrodnikiem, mędrcem. Zajęty obserwowaniem natury, nie czuł niebezpieczeństw, trudów czy niedostatku w górach. Nie opowiadał cudów o odchłaniach, nad którymi wisiał, z czego inni uczynili sobie później rzemiosło. Na twarzy jego malował się ludzki, łagodny, wiele wiedzący uśmiech, ogarniało go w górach jakieś radosne podniecenie zapamiętywał się do namiętności przy zbieraniu mchów, kwiatów; kamieni. Nie spał, nie jadł, nie pił w górach; kochał je i chłonął, od najdumniejszych wierzchołków po najnędzniejsze trawy. A pragnieniem jego było, aby jak najwięcej ludzi korzystało z bogactw i piękna tatrzańskiej przyrody. W roku 1877 kopalnie tatrzańskie stanęły. Huta zakopiańska pracowała jednak dalej, co prawda częściowo, obrabiając żelazo sprowadzane z Węgier. Wysoki piec i prażalnie były nieczynne. Funkcjonowały cztery fryszerki z młotami i dwie walcownie. Upadł wszelki zarobek góralski przy górnictwie, zostało tylko jeszcze drzewo. Ruszyła spod Tatr pierwsza, nieśmiała fala emigracji zarobkowej do Ameryki. Reszta górali, których stać było na to bo biedacy nadal tkwili w swej nędzy po uszy - rzuciła się na budowę domów, na spekulację parcelami. Doktor Chałubiński mówi, że tu jest błogosławione powietrze, słońce, woda i góry, mówi, że tutaj będą przyjeżdżali chorzy tysiącami z całej Polski po zdrowie, aby leczyć zagrożone płuca. Niech przyjeżdżają! Chwała doktorowi Chałubińskiemu! Błogosławiony niech będzie dobroczyńca górali, który im otworzył wrota do zarobku. On ich ocalił od śmierci z cholery, on nie da im zginąć z głodu, on panów z guldenami sprowadzi ze wszystkich miast kraju. On nauczył chłopów uprawiać koniczynę, która daje dwa silne zbiory do roku, on poprawił rasę ziemniaków, on wspomógł ludność ziarnem na przednówku, on leczył za darmo chorych we wsi, on bierze chłopów na wycieczki w góry i zarobek im daje. Niech będą dzięki doktorowi Chałubińskiemu! Panowie przyjeżdżają do Zakopanego! Ruch letników rośnie. Kto słyszał przed laty o wsi Zakopane? Żadna budka góralska, która w lecie wyjeżdża do Krakowa, nie wraca do domu bez gości. Chwała doktorowi Chałubińskiemu! Furman przywiózł sobie letnika z rodziną, wyniósł się z żoną i dziećmi do szopy; dla niego wszystko jedno z bydlętami mieszkać, a pan za izbę płaci. Góralka usługiwała solidnie, za to się bierze reńskie siajne, czyli papierowe. Ale to wszystko mówili ci, którzy mieli konie, którzy mieli
białe izby, podłogi, łóżka, stoły. Biedacy nie mieli gości, biedacy nie mieli nic. Mieszkali w czarnej okopconej izbie, pełnej rupieci, spali na barłogach, uścielonych na gliniastej ziemi, nie posiadali białej izby. Nie posiadali nawet znaczniejszej szopy, dokąd by się mogli usunąć z rodziną. Któż zresztą wynajmie smrodliwą, brudną, usmoloną, zawszoną czarną izbę? Gdzieżby goście do nędzarzy poszli? Do dziadów? Już tam hrubi gazdowie rozbiorą pomiędzy siebie letników; oni do tego pierwsi. Grunta zaczeły podnosić się w cenie. Rozpoczęto znowu budowę kilku nowych domów dla letników. Ksiądz Stolarczyk także buduje dom dla przyjezdnych gości na parceli plebańskiej, zwanej Ogrodem, poniżej cmentarza. Zresztą ksiądz proboszcz nie tylko ten dom buduje. Wytrwale, choć powoli, realizuje swój dawny plan: budowy nowego murowanego kościoła. Pięciu górali, właścicieli gruntu przy świętym Janie na wzgórku, wytyczyło kołkami ofiarowaną parcelę pod przyszły kościół i oddało proboszczowi. W sierpniu wyszła na to miejsce procesja, plac budowy poświęcił bawiący tu na wczasach kanonik z Tarnowa, a pleban miał przemowę do wiernych parafian. Nazajutrz poczęto brać fundamenta; roboty prowadził majster z Nowego Targu. Olcza, jak zwykle, do dzieła nie przystała. Szły w głąb Tatr huczne wyprawy Chałubińskiego. Grało się, śpiewało, tańczyło gromadnie przy watrze w Dolinie Piarżystej, Koprowej, Złomiskiej, Jaworowej, Staroleśnej, Batyżowieckiej, Wielkiej, Kościeliskiej, Chochołowskiej. Gdzieś tam po dalekich rolach zakopiańskich, pod lasem, na wierchu, na młace, po polanach - mieszkańcy zagród opowiadali sobie przy grulach omaszczonych wodzianką, w ciemności zadymionej izby o zabawach panów, o spacerach gości do Doliny Białego czy Strążyskiej, o herbacie podawanej na kolorowych obrusach rozścielanych na trawie. Mówiono o wycieczkach dobroczyńcy wsi "dochtora Ałubińskiego", gdzie każdy z czterdziestu górali zarobił pieniądze, i ten, który szedł jako przewodnik, i ten, który niósł torbę na plecach, i ten, co na skrzypcach grał, i ten chłopczyna, co niósł doktorowi puszkę. Gdyby się móc dostać do orszaku choć za kilkadziesiąt grajcarów! Aby choć smreki do watry dokładać! wzdychali biedacy, patrząc rozszerzonymi źrenicami w ciemność uwędzonej izby. Ale tam już Doktora pilnują, otoczyli go szczelnie Roje, Sieczki, Tatary, Walowie, Pęksy, Ślimaki, Gronikowscy, Tadziaki. Znali oni ich wszystkich, tutaj każdy każdemu na ręce patrzy, a dobrobyt cudzy stanowi sól w oku nędzarzy. Tak więc "król Tatr", jak zaczęto nazywać Chałubińskiego, otoczony świtą hrubych gazdów, ukazywał się biedakom zakopiańskim w tym większym majestacie niedostępności i wielkości. Zawsze tak u nich było: im kto był większy, tym rzadziej go widzieli. Więcej o nim słyszeli. oj nigdy z nim nie mówili. Niekoronowany król Tatr szedł w góry w towarzystwie doborowej kompanii. Polatywała za nim legenda biedaków i
rzeczywiste uwielbienie bogaczy. A któż to na ostatku niesie mu tłumoki? Klimek Bachleda. - Niewola mi za panami torbe po holak nosić - mówił uśmiechnięty; już raz to powiedział Sabale z tym samym łagodnym, wyrozumiałym uśmiechem; wdzięczny jest za zarobek panom. Ileż by im mógł powiedzieć o drogach na wierchy! Tego lata znaleźli się wśród gości w Zakopanem uczeni, lekarze, inżynierowie, artyści. świat gór, który otworzył Polakom Chałubiński, urzekać zaczął już nie dziesiątki, lecz setki osób w całym kraju. Inteligencja polska trzech zaborów znalazła tu doskonałą platformę porozumienia. Tu kojarzyły się śmiałe rozmowy, tutaj pławiono się w niecenzuralnych politycznie wspomnieniach, tu snuto zuchwałe marzenia. Tu było terytorium prawie bezpańskie; ostatni ślad zaborcy kończył się w Nowym Targu. Kto tu siedział w izbie góralskiej przy jesionowym stole na herbacie u doktora Chałubińskiego? Literat Odyniec - Odyniec, przyjaciel i kolega wileński Mickiewicza, malarz Gerson, malarz Matejko, literat Asnyk, literat Anczyc, młodziutki literat Sienkiewicz, młody muzyk Paderewski, aktorka Helena Modrzejewska. O czymże mówił sztab kultury polskiej, zgromadzony w domu chłopskim Wojciecha Roja? Słusznym wydało się powiedzenie, że tylko jeszcze tu, w Tatrach, Polak może znaleźć "wolności ołtarze. Tańczono w karczmie u Sieczki, w izbie ciemnej, okopconej, rozjaśnionej mdło dwoma łojowymi świeczkami. Grała muzyka Obrochty, grał Sabała na swoim wąskim korytku. Muzyka, rozpaczliwie monotonna, piskliwa, odbijała się od ryzowanego sosrębu pod powałą, od grubych ścian smrekowych złotego koloru; słuchano jej jednak godzinami z równym zaciekawieniem. Chałubiński potrafił wszystkich zarazić miłością i podziwem dla samorodnej kultury tego ludu, dotąd zaniedbanego i odciętego od świata. Jaka ogromna szkoda, że wejście tatrzańskich górali w orbitę zainteresowań intelektualistów i artystów polskich dokonało się na tak wąskim odcinku góralskiego życia! Że Chałubiński, a z nim kwiat inteligencji polskiej dojrzeli niepełny obraz tego życia! że, uderzeni egzotyką odkrytego piękna, ograniczyli się do białej izby u Wojciecha Roja, do białej cuchy Sabały, do śpiewu i tańca paru wybranych przewodników. Dlaczego niekoronowany król Tatr nie zaglądnął do Sabałowej izby w Kościelisku, dlaczego mu nie doniesiono, że w szopie pod Gubałówką dogorywa w samotności i chorobie były więzień Wiśnicza, znienawidzony przez sąsiadów rabuś i złodziej? Innych, którzy to samo robili, spotkał hyr po śmierci, a ten, okaleczony po powrocie z więzienia, skazany jest na zaciętą, okrutną nienawiść chłopów. Czemu malarze, literaci, muzycy znali tylko Gąsieniców, Sieczków? I to na wycieczce w Tatrach, nie przy orce, nie przy gnoju, nie przy warzeniu strawy, nie zimą w zaduchu, w dymie izby pełnej dzieci, kur, cieląt i jagniąt? Gościom z miasta ukazywał się drobny fragment życia góralszczyzny, a i on był wystarczający, aby oślepić oczy
mieszczuchów. Zaś król Tatr, jak każdy król władający państwem, nie znał wszystkich poddanych osobiście, nie potrafił spełnić ich wszystkich marzeń. Roztaczał w krąg urok majestatu, nie mogąc wszakże zlać swej dobroci i mądrości na każdego poddanego z osobna. Choć był zapewne najłagodniejszym z królów, przecież poza blaskiem swojej wielkości nie był w stanie za jednym zamachem wykorzenić nędzy i ciemnoty w zaniedbanej wsi. Wielu biedakom otarł łzy, lecz jeszcze setki pozostawało płaczących. Nie mógł być ojcem miłosierdzia, miał ważniejsze sprawy do dokonania. Budził i kształtował świadomość ludzi. Królewskość jego powstała z porywu, z natchnienia, z rzeczywistego tytułu. Był naprawdę królem, albowiem owładnął przemożnie ich myślami, uczuciami, marzeniami; albowiem mocą swojej osoby prowadził lud ku górze, ku temu, co czyni człowieka lepszym, rozumniejszym, szczęśliwszym. Klimek Bachleda siedział przy stole, jadł zacierkę, przegryzając chlipanie moskalem. Mieszkał teraz u wdowy Zwijaczowej na Antałówce. Jej synowie, z którymi razem pracował przy budowie na Olczy, kończyli robotę wcześniej. Klimek zaglądał do Ustupskiego i pomagał mu w stolarskich robotach. Przychodził do domu wieczorem, tyle, żeby zjeść i spać. Spał na szopie, ogrzewany oddechami bydła. Weszła do izby Obercońka z sąsiedztwa. - Klimek, mójeśty - zaczęła od drzwi, pokazując grabie. - Nabij no mi grabie, bo sie ochwierutały, i dej ze trzi kołki, bo sie zęby wyłomiły. Młody zaśmiał się wesoło, wyciągając rękę po grabie. - Ino sobie nie mójeśty, bok nie was. Docie mi Rejke, cobyk był was? - Dy ty se lepsyj posukos. - Narajcie mi, zodno mie nie fce. - Co ci bede raić, som se wybieres. Zaśmiał się gorzko, bo sobie przypomniał, że jedną już sobie raz wybrał, ale nim wzgardziła; Hankę od Walczaka, która przeniosła orła nad gawrona. Wpatrzył się w grabie, aby ukryć smutek w oczach. Nie miał szczęścia do dziewcząt. Jak szybko Obercońka odmówiła mu Rejki, nawet w żartobliwej rozmowie! - Dziś to fcecie? Ciemno juz. - Moześ nie pojod jesce? Pockom. Lepi bełoby dziś. Tyś do roboty chytki. Jutro zaś dó dnia polecis na Olce. A jutro od rania idziemy do grabienia. - Ano trza zrobić - podniósł się od stołu, szedł ku szopie, gdzie miał narzędzia. - A co za robote bedzie? - nawrócił do poprzedniego tematu z figlarnym błyskiem w oczach. - Na Bóg-zapłać, cy na Rejke, cy na dwacatnika? - E dy ta nie wybiyros sie nika do światu, to zaś o tem kiesi pourodzomy - zażartowała tym samym tonem, odrzucając z miejsca niebezpieczny temat Rejki. Kimże ty jesteś, Klimek? - szumiało mu w uszach pytanie wiecznym wyrzutem. - Gdzie jest twój dom, Klimek? Kim jest twój ojciec, Klimek?
Obercońka stała nad nim milcząca, zupełnie nie w góralskim zwyczaju milcząca, kiedy młodzieniec z ponurą pasją strugał kołek i wbijał go do grabi. Jutro od rana zacznie się ten sam dzień, co dzisiaj. Zje o świcie, nie zacierkę, jak na wieczór, lecz bryję, to znaczy wrzątek zasypany mąką owsianą; to także zdrowa, odżywcza papka. Góral pokazywał całemu krajowi, jak z niczego można zrobić dobre, treściwe pożywienie. W kilkadziesiąt lat później potrawa tatrzańskich chłopów miała uzyskać powszechną reklamę, jako wysoce witaminowy pokarm w postaci płatków owsianych, kakao, czy kwakeru. Kim jest mój ojciec? - myślał Klimek Bachleda. - Gdzie jest dziewczyna, która mnie pokocha? Trzeba się ożenić, aby przytłumić głos krzywdy dochodzący z wnętrza, aby ukoić gorzką samotność, zadośćuczynić potrzebie serca. Ożenić się. Ale z kim? Po bankierze berlińskim Eichbornie państwo Zakopane dostało się w ręce jego zięcia i najgłówniejszego wierzyciela, Magnusa Pelza z Wrocławia. Eichborn doprowadził gospodarkę do ruiny. Pelz starał się podtrzymać walący się gruz administracji majątku. Rabowano resztki lasu, których teść właściciela nie zdołał wyciąć. Tartaki szły dniem i nocą. Rzucili się do pracy koło drzewa wszyscy, zgruchnęli masą, starzy i młodzi, kobiety i dzieci. Niemcy mogli przebierać w materiale ludzkim, mogli stawki dowolnie obcinać; nie zechcą ci, to przyjdą na te warunki inni. Wielki piec, zastanowiony przed kilku laty w Hamrach, przemieniono na piec kopułowy do przetapiania starego żelastwa, założono fabrykę masy drzewnej dla fabrykacji lalek, które masowo wysyłano do Berlina. Niebawem założono drugą papiernię, celem wyrobu papy smołowanej i tektury prasowanej. Stary dwór Homolaczów spłonął. Tamci rabusie mieli przynajmniej uporządkowaną gospodarkę; oczywiście gospodarkę rabunkową. Zgliszcza ich siedziby miały teraz symboliczną wymowę wobec chaotycznej, bezmyślnej eksploatacji, prowadzonej przez obecnego dziedzica. Obszarnik, zawiadujący tysiącami morgów pola i lasu, zawsze pozbawiony gotówki, szedł nieuchronną drogą ku bankructwu. Ssał jeszcze, ile mógł, tatrzańskie puszcze, odnawiał nawet miary górnicze obok dawnych, zaniedbanych kopalń, pragnąc wydrapać z głębi ziemi jeszcze trochę lichego pokarmu dla hutniczego pieca. Urzędnicy w Hamrach, wszyscy bez wyjątku Niemcy, uważali ów dziki kąt za miejsce czasowego wygnania. Toteż, aby uprzyjemnić sobie ponure nudne posady, tarzali się w pijaństwie i rozwiązłości, skupiając na sobie nienawiść całej wsi. Na miejscu budowy nowego kościoła zakopiańskiego rosną kupy łupanego kamienia. Kamienia tu nie brak, najważniejsza jest kwestia jego dobycia i transportu. Sprawę dostawy kamienia złożył przemyślny a zabiegliwy pleban całkowicie w ręce miejscowych rozpustników. Opiekun dobrych obyczajów we wsi ustanowił z właściwą sobie energią, iż tytułem pokuty każdy parobek-uwodziciel, zamieszkały w parafii, musi przy ślubie dostarczyć na budowę kościoła sągę kamienia (cztery metry
sześcienne), i to na miejsce budowy. Z uwagi na to, iż obyczajowość górali jest nieco luźna i że oboje nowożeńcy rzadko stanowili okaz pełnej niewinności, wszystkie niemal śluby w parafii zakopiańskiej były obciążone dostawą kamieni. Tak to grzech nieczystości przyczyniał się do wznoszenia świątyni bożej: i tak ksiądz proboszcz potrafił zaprzęgnąć grzeszników do owocnej pokuty, która pomnażała chwałę Pana. Gdy Bogu ducha winien parobek żenił się z panną młodą, która miała bęsia, musiał także za jej przedślubną winę zwieźć obowiązkową miarę kamienia. Lub gdy winowajca brał sobie dziewczynę z innego nieskalanego gniazda, musiał za swoją poprzednią przygodę (czyli za inną dziewczynę dostawić kamień na budowę. I tak rosły pracowicie zwożone stosy kamieni na wzgórku świętego Jana, dając miarę tyleż grzeszności, co i pobożności młodych zakopian. Weseli czy odważniejsi górale podśmiewali się z tego, że niektórzy z parobczaków poza swoim przymusowym kontyngentem zwozili także dodatkową sągę kamieni na rachunek przyszłego grzechu, który mieli na widoku. Zdrowy osąd chłopski nazwał ten moralny szarwark, ustanowiony dla uwodzicieli przez proboszcza, bykowym. Raz spotkało się trzech parobków w Wyschniętym korycie Dolinie Białego, aby łupać w brzegu potoku swoją hańbiącą daremnicę. - Ty na bykowe, Józek? - Iści. - A ty, Siymek? Za Hanke? - Coz ci do tego? Łupoj swoje bykowe. I pobili się. Bo dwóch z nich chodziło do jednej dziewczyny i wietrzyli tu jakieś oszukaństwo. Ktoś tu był nieuczciwy; albo dziewczyna, albo ksiądz jegomość. Żądać dwóch sąg kamieni za jedną dziewczynę? A kiedy się będzie wydawać, przyszły mąż będzie musiał jeszcze odwalić swoją sągę kamieni, żeby okupić grzech dziewczęcy żony! Dwaj konkurenci pogodzili się jednak, ponieważ w toku rozmowy wyjaśniono bezspornie, iż grzech każdego z nich był najzupełniej osobisty, niepowtarzalny, nieprzenośny i wymagał odrębnego kontyngentu kamienia. Odtąd obaj koledzy po grzechu zgodnie chodzili na bykowe, łupiąc przez pięć dni z rzędu kamień. Jeden z nich, syn bogatego gazdy, dostawił kamień furą, drugi, biedniejszy, znosił w torbach skałki nocami, bo za dnia było mu wstyd. Piękna późna jesień. Lasy reglowe stoją w kolorach od ciemnozieleni świerków przez cytrynową żółtość brzóz do matowej czerwieni buków. Resztki suchego, porywistego wiatru zachodniego od Orawy atakują z przerwami raz po raz wieś kościeliską. Rozżarzona kula słońca świeci jaskrawo na niebieściutkim błękicie. Z karczmy na Kirach wychodzi Sabała, mruży oczy w zalewie blasku. Widzi Klimka Bachledę, który właśnie zrzucił na placu przed leśniczówką drzewo. Sam rąbie, włóczy i zwozi (cudzym koniem) ścięte sztuki z pańskiego lasu. Obróci wozem dwa razy dziennie, zarobi na czysto dla siebie nieraz i guldena,
zależnie od objętości drzewa. Ale orobić się trzeba setnie. Zadźwięczały łańcuchy przypięte do kołowrotu. - Wio, Nrozaty! - cmoknął na białogniadego konika, gdy stanął przed nim Sabała, zastąpiwszy mu drogę. - Prr - zakomenderował stary. Wóz zaskrzypiał, zatrzymał się. Pozdrówkali się. - Kaz jedzies? - W Orawiska las kłaś, drzewo róbać. - Cyjze to koń? Stopków? - Ni. Sieczkuli. - Hej, chłopce - nachylił się ku niemu. Sabała z miną tajemniczą, jak gdyby zwierzał mu sekret. - Słysołeś kie, jako jelenie rycom we Wołosynie? Abo głuchanie piejom do dnia na hamisku? Chyboj se mnom, ukozem ci, ka strzelić prziniesiemy jakie godne miyso. - Słoby sie, krzesnoojce, nale jak? Dudka trza jekiegosi sprawić. A z cego? - Nie trubuj sie o nic, Klimek. Ptoski hań zyjom na gołęziak, mie myślęcy o tem, co bedzie jutro; co bedom zarły na odwiecyrz abo ka spać pódom. Las bees kłod? Cyś ty go sioł? Chyboj se mnom. Miła to sercu Klimkowemu pokusa, bo chętny był do polowaczki. Ale ważniejsze dudki drwala w garści niż ewentualna zwierzyna w torbie. Sabała nie dał za wygraną. - Ostow konia - radził. - Niechoj tego. Za drewiorza tobie być? To kozdy ciućmok; potrofi. Tobie sie patrzy honorno robota, siumno; strzelcem być, we wiyrchak siedzieć. - Nie kuście, krzesnoojce, jak dieboł grzyśnom duse, Wio! strzepnął lejcami. Sabała patrzył za nim, jak na chybocącym wozie wniknoł w młody lasek bukowy, wstrząsany porywami wiatru. Lato 1878 było dżdżyste. Przybycie Chałubińskiego jak co roku stawało się triumfalnym wjazdem króla Tatr w góralskie dziedziny. Doktor powiadamiał Wojciecha Roja o dokładnej dacie przyjazdu. Pod nowo zbudowanym domem plebańskim na Ogrodzie, gdzie teraz zamieszkiwał Chałubiński, zebrało się z górą dwudziestu górali na koniach. Stąd orszak wyjechał na Ustup ku granicy wsi. Z budki Tadziaka wysiadł zdrożony, ale uśmiechnięty Doktor, ogarnął jasnym wzrokiem przybyłych, witał się z nimi, po czym wsiadł na wóz i w honorowej eskorcie gazdów dobił do domu. Tu już stała kapela Obrochty i nieodzowny Sabała. Smyczki poszły w ruch po strunach. Doktor słuchał muzyki, wzrokiem wodził po niebie pochmurnym, po odświętnych cuchach, po twarzach górali, rozpoznając w nich zaszłe zmiany od ubiegłego roku, wreszcie zawiesił oczy na skałach południa na których wisiała obtargana mgła słoty. Żadna niepogoda nie potrafiła w Chałubińskim zgasić poczucia podziwu i miłości dla gór. Poprosił wszystkich do wnętrza i przyjął ich kieliszkiem wódki oraz herbatą. - Pon Ałubiński przijechoł! - rozniosło się po całej wsi. Kiedy on był w Zakopanem, wszyscy górale czuli się jakby śmielsi, pewniejsi. On był zapowiedzią ich lepszego bytu, on był ich
dobroczyńcą. Jeżeli dobroć Doktora w postaci konkretnej lekarstw, kaszy, mąki, ziarna na siew, ziemniaków, tytoniu, pieniędzy - nie zlała się na głowę każdego z nich, to na każdego bez wyjątku spływała moralna pociecha, nadzieja, ciepło wewnętrzne od jego obecności. Oto pierwszy ślad jego tegorocznej działalności. Szkoła snycerska, dotychczas prywatna, dzięki zabiegom Doktora została upaństwowiona jako zawodowa szkoła przemysłu drzewnego. Władze austriackie przydzieliły kredyty na budowę własnego budynku szkoły i określiły jej całoroczny budżet. W tydzień po przybyciu Doktora powstała w Zakopanem kasa zaliczkowa, w oparciu o urząd gminny funkcjonująca. Chałubiński, jako jej twórca, zasilił ją poważniejszym kapitałem zakładowym. Zadaniem kasy było wypłacanie biednym góralom pożyczek i zapomóg w gotówce na okres zasiewów oraz przednówka. Nie skąpił również Chałubiński grosza na nowy kościół. Wręczył księdzu Stolarczykowi sto guldenów, na cele budowy i sprowadził na własny koszt budowniczego z Warszawy, który w ciągu dwóch tygodni sporządził plany budowli. Jako materiału użyto do budowy poza kamieniem łupanym odpadków minerałów po rudzie żelaznej, których było dość w okolicy. Powstawały nowe domy we wsi z przeznaczeniem dla letników. Pieszy posłaniec przynosił teraz do Zakopanego dwa razy na tydzień pocztę z Nowego Targu i w tym samym czasie zabierał korespondencję do wysłania. Nastąpiły znowu wycieczki w głąb gór. Sabała odżył na widok ukochanego Doktora. Całą zimę przeleżał na nalepie, schodził tylko czasem na izbę, aby pobawić się z najmłodszym wnukiem. Pojaśniał mu przygasły wzrok. Na podwieczorku w Dolinie Strążyskiej wobec całego towarzystwa malował go jakiś malarz z Krakowa, dał mu guldena za pozowanie. W tym sezonie Chałubiński obrał sobie przeważnie za cel swoich wypraw masyw Krywania i otoczenie Doliny Koprowej. W trzecim dniu wyprawy, kiedy zwijano koło południa obóz przy Teriańskim Stawie Wyżnym, porzucając obraz posępnej dzikości, aby zejść w dół Niewcyrki, w falujące lasy, Klimek Bachleda, który znajdował się jak zwykle wśród tragarzy, zbliżył się do Sabały pokazując mu palcem na skały pod Furkotem. - Poźryjcie, krzesnoojce, cosik sie hań ruso. - Ka? Nie widzem. Gma u mnie na ocak. - No dy popatrzcie lepiyj, hań som jes kozy. Trzi, śtyry poprawił się, wlepiając wzrok w rzeźbę skały. - Gdzie? - Chałubiński chwycił lornetkę, wycelował szkła. - Są! - krzyknął. - Cztery kozice. Idą w górę. Co za widok! Jaka zgrabność ruchów! Popatrzcie, jak skaczą do góry z podniesionymi łbami: Podawał kolejno dalekowidz swoim gościom. Kozice, zaczuwszy, może i zasłyszawszy obecność ludzi w dolinie, rwały teraz szybciej w górę. Znikły wkrótce z widoku ponad przełęczą zwaną Bystrym Przechodem. - Ślibyście ik kraś? - pyta Klimek Sabałę z uśmiechem. Dotknął
najczulszej stróny myśliwca. Starzec pokiwał głową, w jego oczach ukazał się wyraz bezmiernej żałości. Nic nie odpowiedział. Zmętniałym wzrokiem omiótł percie, po których przed chwilą skakały kozy. Gdzież się podział w tym człowieku szumny łowca sprzed lat? Co się działo w jego duszy? Zapewne pochód niszczący wieku nie poczynił w nim tylu spustoszeń, bo posiadał żelazną odporność zdrowotną, ile awantury bitnickie i krwawe przygody, które go przyprawiły o przedwczesne osłabienie fizyczne. - Beł se mnie drzewiej chłop, nie dwa dudki - przyznawał się posępnie. - Nieroz sie przisło ciupagom wyrubać do pola, dwacat chłopa mie goniło. Beły takie kraty zelezne przi oknak. Dobremu chłopcu to nic nie płaciło. Wzionek moKrom smacine, owinon w niom kólik, zakręcił, zawozył u spodku, krata wyjechała. Jo wseł do nuka. A dzisiok? Coz jo? Dziod krotny! Odkie mnie przysiadły dziandary w Biołce, odkiek na ocy pohybieł, nic nie worcem, płonyk jako ziarno przez dusy. Jastrzębia Turnia gorzała odblaskiem zachodzącego słońca. Staw, przy którym Chałubiński rozbił obóz, jest mały, jednomorgowy; jego otoczenie przeraża dzikością. Groza bije od Łomnicy, Durnego, Baranich Rogów, Kieżmarskiego Szczytu, od ich straszliwych urwisk, skrzesanych niemal pionowo do dołu. Całą górną Dolinę Kieżmarską wypełnia wrzawą góralska muzyka. Wstaje noc, rozpina swój olbrzymi przepaścisty pułap gwiezdny. Nad Durnym (zwanym jeszcze niedawno przez zakopian Dumną Górą) wisi księżyc. Sabała uniesiony natchnieniem, zazgrzypiał na gęślach, przerwał w najmniej odpowiednim miejscu, potarł nos rękawem, zaśpiewał zwrotkę i znów zabrał się do grania. Porwali się górale do ciupag. Sabała wyskoczył im na środek. Nieśli się dokoła niego z przykucaniem, z wywijaniem ciupagami. Ogień bił nad staw, w płomieniach jego majaczyły groźne uskoki Jastrzębiej Turni. Bartek Obrochta rozgrzał się, tupał w takt kierpcami, dwa smyczki zawodziły chybko po strunach, dudniały basy, pohukiwali tancerze, echo zgiełku tłukło się po ciemnych, pustych kotłach, po piętrach wiszących dolin, aż ku stopom Łomnicy. Noc nad Zielonym Stawem Kieżmarskim. Dogasają płomienie watry. Czy widzicie mapę gwieździstego nieba? Od środka firmamentu spadają ukośnie gwiazdy, zostawiając przez chwilę świetlisty ślad. Dzisiaj jest 10 sierpnia, dzień świętego Wawrzyńca, właściwie noc świętego Wawrzyńca. Górale patrzyli z nabożeństwem na białe smugi spadających gwiazd. Co roku znają i obserwują o tej porze deszcz lecących gwiazd; nazywają to zjawisko Potokiem świętego Wawrzyńca. Jednak spoglądali ze zdumieniem i przestrachem na nie znaną im tajemnicę przyrody, na to, co należy do obcego nam świata. Gdzie to upadło? Czy to można kiedy zobaczyć z bliska? Jak to wygląda? Sabała nazywał spadające w tym okresie gwiazdy Płaczem świętego Wawrzyńca. Bo gwiazdy to łzy ogniste męczennika. - Nie dokładajcie do watry. Mówcie o gwiazdach. Co widzicie na
niebie? Gwiazdy to łzy święte. Czyje łzy? Dużo tu świętych płakało. Cała litania wszystkich świętych umieszczona jest na góralskim niebie. Czy Ameryki Południowej nie usiali przed wiekami pobożni, choć okrutni żeglarze hiszpańscy wszystkimi imionami z kalendarza? Trzy jasne gwiazdy w pasie Oriona to Kosiarze świętego Izydora, zaś trzy gwiazdy mniejsze to Nosiacze, bo noszą tamtym żywność do pracy. A czy widzieliście Pług i Bronę świętego Izydora, werżnięte w niwę niebieską? Całe gospodarstwo podarowali chłopi świętemu na firmamencie. Kastor i Polluks zwani są także Bliźniaczkami. Albo: Lele, Polele. Wielka Niedźwiedzica, znana ogólnie pod drugą nazwą Wielkiego Wozu, tu ma nazwanie inne: Wóz Dawidowy. Albo: Wóz Anielski. Wreszcie: Wóz ze Złamanym Dyszlem. W konstelacji Małej Niedźwiedzicy jest Warsztat świętego Józefa, który był stolarzem, robił tron dla Heroda, srogiego zbójcy. Gdy o niedźwiedziach mowa, świeci na niebie jako gwiazda pewien młynarz, przemieniony przez Boga w niedźwiedzia. Konstelacja Smoka zodiakowego, czyli Węża albo Ryby-Lewiatana, zwana jest Sznurkiem. Święty Piotr chciał wyzwolić swoją matkę z piekła, spuścił jej sznur w otchłanie. Matka wspinała się do nieba po sznurze, który się nagle urwał. I odtąd zawisł gwieździście na niebie. A o matce Piotrowej, spadłej ponownie w piekielne czeluście, legenda zapomniała. Został tylko sznurek i świeci. Dwie gwiazdy: Poranną i Wieczorną, nazywają górale Źrenicami, jedna z nich dzień odmyka, druga go zamyka. Także mówią o nich: Panna Poranna i Panna Wieczorna. Włosy Bereniki noszą nazwę Sita. Z częścią rozdeptanego Sita tłukł się legendarny Marek po piekle. Dalej na niebie widać Kwoczkę z Kurczętami. Także Kłos Pszeniczny oraz Rybę z Groszem. Osobno krąży na nocnym niebie w wyobraźni ludu Koło świętej Katarzyny. Była ona wpleciona w koło jako męczennica i toczona tak z góry skalistej. Jakże piękny jest w swej naiwności gmach nieba nocnego zbudowany przez górali, pomyślał Chałubiński. Lud wmajaczył w tę budowę własne wierzenia, przyjmując z religii czy z innych legend i podań to, co mu najbardziej odpowiadało. Czy prymitywna imaginacja chłopów nie pragnęła w ten sposób podbić, zbliżyć do siebie, podporządkować sobie otaczający świat materii? Czy góral zaludniający na własną modłę nocne niebo nie jest dowodem celowego, obrazowego, dalekowzrocznego myślenia ludzi pierwotnych? Czy te cudowne elementy baśniowe nie są odbiciem życia i marzeń górala, przenikających się wzajem? W październiku 1879 roku ożenił się Klimek Bachleda z Agnieszką Styrczulą, ratułowianką, mieszkającą na wychowaniu u Molków w Kościelisku. Poznał ją przy budowie szopy, którą stawiał dla młodych Molków, wynosiła mu jedzenie na oborę. Jej matka, Regina,
z domu Mulica, miała w Zakopanem dwa kawałeczki pola po bracie, zmarłym niedawno na Kasprusiu. I to był grunt, mierzący niecałe pół morga, o który zaczepił Klimek, ażeby się stać gazdą. - Zyni sie na babowiźnie - mówiono o nim, jako że sam ziemi nie posiadał. Zaczynał z niczego. Tego samego ślubnego miesiąca rozpoczął budowę domu na posagowym poletku. Zamieszkają w nim na przyszły rok. Teraz jeszcze będą żyli, jak dotychczas, każde z osobna. Agnieszka miała lat dwadzieścia dwa, włosy ciemnoblond, nos lekko zadarty w górę, cerę delikatną, białą, jak zwykle u góralek. Smukła, silna, energiczna, nieduża, o piersiach wydatnych, czyli jawnych, jak mówią zakopianie. Klimek miał lat trzydzieści, kiedy po ciężkiej, wypracowanejmłodości ulepił wreszcie gniazdo wspólnego żywota. Jak wyglądał w roku swojego wesela? Wzrostu małego, postawy miernej, jakby pochylony naprzód. Twarz smagła, o wyrazie zmęczonym. Szatyn. Duży, orli nos o cienkich nozdrzach. Suta wiecha wąsów przecinała na poprzek drobny owal twarzy. Oczy szare, nadzwyczaj bystre. Ojcowie wywianowali córkę drzewem budulcowym poza wspomnianymi dwoma pólkami. Trochę przyodziewy i 25 guldenów gotówką. To wszystko. Ale i Klimek ma uciułane około stu reńskich. Kupi się trochę gruntu, potem, gdy się zarobi więcej, dokupi się jeszcze. Ho, ho, żeby tylko mieć dudki. Czy Klimek kochał Agnieszkę? Oczywiście, że kochał. Kochał, jak może kochać młody człowiek, którego życie dotychczas prało bez litości po łbie i który czuje, że ktoś chce z nim to ciężkie życie podzielić. Nie był to los do pozazdroszczenia. Agnieszka wiedziała, każda dziewka na wsi wie o tym, że w małżeństwie dla niej roboty będzie najwięcej. więc musiała go chyba kochać, bo któż by bez miłości rzucał się w taką żeniaczkę? Jeżeli prawdą jest, że pokora niebiosy przebija, jak mówi Biblia, to mąż jej już zdobył niebo. Ale w sercu, choćby najtkliwszym, nie zasiejesz owsa. Stąd miłość tych dwojga prostych ludzi rozkwitała w codziennej, upartej robocie, wyrażała się w ich drodze do domu, do gniazda, do dobrobytu. Czymże jest miłość w gruncie rzeczy, jeśli nie szalonym pragnieniem wspólnoty, jeśli nie pościgiem za szczęściem wbrew wszelkim przeciwnościom? Chcieli wróść, wbudować się w ziemię, wkorzenić się w nią podwójnym wysiłkiem, to była ich miłość, zbudowana nie z gwałtownego porywu, lecz z serdecznej żarliwości. Połączył ich nie krótki wstrząs, lecz głęboka jedność działania i marzenia. Kochali się z takim przekonaniem, że nie było przeszkody, której by nie pokonali. Kochali się nie w słowach, których było mało, lecz w upartym kuciu przyszłości; planowali ją po cichu, ostrożnie, aby nikt nie usłyszał, aby nie zniszczył pomyślanego, a jeszcze nie zrealizowanego. Kiedy wszyscy zakochani miast toną w pocałunkach, bo domy ich są już zbudowane i wiedzą, gdzie będą mieszkali, Klimek z Agnieszką, spleceni w uścisku, umyślali miejsce na chałupę, projektowali, co
gdzie zasieją, co najpierw kupią na zaczątek nowego życia. Klimek odznaczał się pracowitością mrówczą, Agnieszka dorównywała mu namiętnością marzenia. - W przisłym tyźniu zwieze drzewo - zwierzał się żonie, odprowadzając ją do Kościeliska. - A za trzi tyźnie załoze pecki pod węgły. Konia mi do Uhercyk. - Tatuś pedzioł, ze ci pomogom łupać groniówkę w potoku. Podmurówka nie musi być duzo. - Plac je podsypany i obrownany do ciysta. Skole przypasuje sie do lica, niewysokie, ba hrube. - Okna na Skalistom Grań. Jak u Chyców. Dom wznosił się w ich oczach, szybko budowany w myślach. Mówili o nim każdego dnia, dorzucając doń nowe szczegóły. Ach, pobudować się! Tęsknota każdego górala. Być pod swoim dachem, chociażby być dziadem, nikt tego nie zobaczy. Mówi się zresztą, że w swoim domu każdy jest panem; więc i w ten sposób biedny chłop może być panem. żeby tylko dźwignąć izbę! Pójść na służbę, na robotę po Ludziach, uskładać trochę pieniędzy, kupić skrawek gruntu zawiesić się o posiadłość, wykrzesać gazdostwo! I tak pod dachem, na małym spłachciu pola, choćby z kozą tylko na gospodarstwie, żyć i bojować do śmierci! O tym marzy każdy parobek i każda dziewczyna. "Słozyć pore dudków, kupić fajny placiycek, podniyś dom, dokupić grontu kole domu, juześ gazda" - czy nie tak doradzał Klimkowi Sabała? Żeby tylko mieć pieniądze, którymi tak szczodrze pobrzękuje fantazja w góralskich podaniach! Pieniądze! - myślał Klimek, obciosując świerkowy tram na budowie. Żona przyszła ku niemu z obiadem, niosła go aż z Kościeliska. Z miłością wodziła niebieskimi oczyma po wyrobionych płazach, które miały się stać ścianami ich przyszłego domostwa. Październik miał się ku końcowi, jesień była dość ciepła, wyjątkowo ciepła. Klimek postanowił całą zimę poświęcić robocie, chyba z przerwami dla wielkich mrozów lub śniegów. Na swoim pracuje, nie na ludzkim; śpieszy mu się do własnego domu. - Słysałaś, Jagniyś, o Walcoku? -- zajadał ze smakiem zimne, mączyste grule, pochlipując mlekiem. - Ni. O ftorymze Walcoku? - Dy tym, Kackowym stryku, co zabieł Nawiesia. Nie pamiyntos to? - Ehe, ehe! - wspomniała sobie. - Siedzioł w hereście. Ze Sobcoke do spółki zabieli go u Kacki we Wielganoc. Heu! zatrzęsła się ze zgrozy. - Naśli go dzisiok z rania niezywego w rzyce. Zamilkła. Potem odetchnęła ciężko. - Moze sie przynapieł i kopyrtnon sie A może go fto stusił do wody - popatrzyła pytająco na męża. - Moze go fto utopieł? - Tak i jo myślem - kiwnął głową. - łeb mioł rozbitom. - Ej, Jezus! - Godajom, co go utopieł Sierocki, Kaccyn chłop. Mioł złoś na niego. - Bez co? - Prawocił sie ś nim juz drugi rok o gront po babie na
Rzywcańskim. Wójt posłoł dziesiętników po niego, wzieni go, powiązali, cekajom na ziandarów. Zakopane rozbudowywało się. Może i cywilizowało? Chłopi stawali się zaradniejsi niż dawniej, lecz tylko drobną, wierzchnią warstwę górali musnął dobroczynny wpływ mieszczuchów. Ci, którzy mieszkali koło potoków (a ze dwadzieścia potoków cieknie przez wieś), odprowadzali sobie przykopą strugę wody na koło młyńskie, mełli ziarno bez zmęczenia i za darmo. Mógł Homolacz zaprzęgać wodę do fryszerek, może i chłop pomleć trochę wodą. Inni sporządzali sobie klejarnie, czyli tarany do wybijania oleju lnianego; można było brać robotę od ludzi. Ten założył sobie warsztat stolarski w jacie, tamten znów strugał i suszył gonty z własnego (oraz dworskiego) drewna. Inny znów w oparciu o wodę bieżącą zakładał folusz czyli stęp sukienniczy. Domy miały z zewnątrz wygląd porządny, czysty, lecz były w dalszym ciągu kurne, pozbawione kominów, izby okopcone wewnątrz, istne rupieciarnie; przy domach walały się kupy gnoju, drogi były kamieniste, w okresie deszczów płynęły nimi strumienie. Po biedniejszych chałupach świecono jeszcze na izbie cisową karkoszką, zatkniętą za piec, w lepszych domach paliły się nadal łojowe kaganki, tylko na plebanii, u wójta, u Chramca, u Staszeczka wisiały naftowe kaganki w oszklonych kwadratowych latarenkach. Kiedy latem 1881 roku przybył, jak co roku, do Zakopanego Chałubiński, zdziwił się ruchem budowlanym we wsi. Tyle domów! Bartłomiej Wnuk, kształcony w szkole nowotarskiej, zaczął budować niedaleko kościoła dom piętrowy, nowość nie znaną dotychczas w Zakopanem. Dobrał sobie dwóch cieślów, robota szła, aż drzazgi leciały. Dziwowali się chłopi tej budowie, przychodzili oglądać ją nawet kościeliszczanie. Pokazywali sobie wysoko wyprowadzone ściany z płazów, nie mogli uwierzyć, aby tyle izb mogło się zmieścić ma górze, ile i na dole. - Co to jest? - stali pod budową śmiejąc się głośno. - Drugi dom zbudowali na dachu! Jakże się to będzie trzymać? Inni machali ręką, dogadując: - Ciysto piyknie zwaryjowoł ten Wnuk! Dom stawio na domie! Przecie mu to wiater sruci! Izba na izbe sie zawali! Ten się śmieje dobrze, kto się śmieje ostatni. Ostatni śmiał się Wnuk. Dom się trzymał, wiatr go nie wywrócił, a latem już ośmioro letników mieszkało w nim. I dudki szły do Wnukowej kieszeni ku zazdrości ludzi. Klimek Bachleda gospodarował z żoną w świeżo zbudowanym domu, w izbie czarnej, w której upływa właściwie całe życie górala. Brakło im pieniędzy na wykończenie izby białej, nie było mowy jeszcze o budowaniu szopy. O zarobek było ciężko, bo teraz co drugi góral brał się do budarstwa. Agnieszka podsunęła mężowi pomysł wyrabiania oleju na zarobek. Klimek kupował w Nowym Targu 25 kilogramów siemienia lnianego, niósł je na plecach do domu. Olejarni swojej nie mieli. Płaciło się 25 grajcarów za wytłoczenie jednego makucha w ludzkiej olejarni. Olej sprzedawali
na omastę, a makuchy się jadło. Wrzucało się wytłoczyny do gorącej wody, dosypywało się trochę mąki i warzyło kluskę. Gdy nie było czym maścić, tłukli siemię w stępie i garść tłustej lnianej mąki wsypywali do ziemniaków czy do kapusty. Klimek wziął na spłatę pole od sąsiada, zasiali i zasadzili na nim w połowie owies, w połowie ziemniaki. Chcieli kupić krowę, ale na razie nie było jej gdzie paść. Poczekają jeszcze, może im los nagodzi trochę dudków w przyszłym roku, dokupi się pastwisko. W czerwcu Klimek zgodził się do koszenia dworskich polan w górach. Kosił przez tydzień, zarobił dwa reńskie i kwit na dwa metry drzewa budulcowego. Żona przynosiła codziennie z Kościeliska mleko od Molków. Dawali jej darmo, dopokąd się małżeństwo z nędzy nie podniesie; zresztą Agnieszka przychodziła z mężem odpracować im za to w polu. Mąż urządził sobie w nie używanej izbie warsztat stolarski, żona ustawiła obok niego warsztat tkacki, pożyczony od sąsiadki, Płazowej, której matka była knapką, walał się on po stodole, rozebrany na części, coś mu tam brakowało, Klimek podjął się naprawy za cenę półrocznego używania krosien. Młoda Bachledowa tkała więc na zarobek. Od łokcia zgrzebnego płótna płacono jednego grajcara, od średniego dwa, od cienkiego - trzy grajcary. Dziennie mogła wyrobić dziesięć łokci, zarobek niecudny. Przez dwa miesiące pracował Klimek w tartaku, potem u rzemieślnika na Bańkówkach, który wyrabiał małe, zgrabne wózki góralskie. Robota skończyła się w porze sianokosów. Wrócił do domu z kilkunastu reńskimi zarobku. Latem najmował się do noszenia rzeczy turystom. Zabierano z sobą w góry jedzenie, okrycie, garnki,ponieważ nie było schronisk, a te dwa, trzy szałasy, które niedawno pobudowano z przeznaczeniem na schroniska, były zupełnie prymitywne i przeważnie nie zagospodarowane. Przyjechał Chałubiński. Tatry napełniły się wrzawą i muzyką. Skromnie i wiernie, jak po inne lata, przystał Klimek Bachleda do licznej kompanii, aby zarobić kilkadziesiąt grajcarów jako tragarz. Właśnie ubiegłej zimy narodziła mu się córeczka, ochrzczono ją Karoliną. Jest grzeczna, bawi się sama - jak wszystkie dzieci góralskie, pozostawione od najwcześniejszych lat samym sobie hartując się i dojrzewając przez to szybciej. Ojciec znalazł od wiosny robotę z młodym Jędrkiem Walą przy budowie szkoły snycerskiej na Krupówkach niedaleko Dworca Towarzystwa Tatrzańskiego. Dobra robota, bo państwowa; ugodzili się z majstrem na akord. To nie to, co pracować u gazdów-przelewaczy; każdy z nich patrzy na ręce budarzowi, a nagania, a skubnąłby go, gdzie może. Młode małżeństwo kupiło sobie kozę na gospodarstwo. Żona pasła ją po miedzach swoich dwóch poletek, wniesionych w posagu. Mąż dostał od Daniela Gąsienicy z tytułu roboty ciesielskiej prawo paszy w Chycowym potoku. Nieduży to był kawałek; urwisty brzeg z dolinką, rosła na nim psiarka, kwaśna trawa, jak zwykle po młakach. Chodziła więc Agnieszka z kozą i dzieckiem po brzegu, dolimką potoku, między krzakami, pasąc
żywicielkę domu. Klimek, stojąc na dachu budowy, widział swoją chałupę, niezbyt stamtąd odległą, i mógł - pod nieobecność żony z dzieckiem - zawiadywać z dachu o kozie, która się pasła uwiązana pod domem. W południe Agnieszka przynosiła obiad mężowi. Bosa Karolcia dreptała koło niej, trzymając się rączką matczynej spódnicy. Matka zostawiała ją nieraz u ojca, na budowie, gdy miała gdzieś coś pilnego załatwić. Maleństwo bawiło się spokojnie ostrużynami w pianie heblowiny, plątało się między deskami i płazami, spozierało filuternie na ojca, stojącego wysoko na wiązaniach dachu. Kiedy się ciemniło, ojciec zabierał Karolcię na bary, w ręce siekiera i hebel. Przechodził przez potok. O zmierzchu krzaki owijały się złowrogim cieniem. - Bois sie, Karolka? - Bojem. - Cego? - Bobośka: Bobośko w języku dziecięcym to złe, które straszy w cIemności. Wkrótce wyrastała przed nimi ostra piramida dachu opadająca stromo w obie strony. Ściany szczytowe były załamane w szerokie okapy, pobite dranicami. Dzieło rąk Klimkowych - mocna, dobrze związana chałupa rodu Bachledów. Dlaczego tak ciężko, tak trudno układa się im codzienne, powszednie życie? Trwało mokre lato. Klimek od wczesnego rana pracował na budowie. Kiedy lało, cieśla wpychał jeden róg worka w drugi, zawdziewał worek jak kaptur na głowę i strugał żerdzie w deszczu. Na progu domu siedziała Karolcia, jej brudne stopki wisiały, nie dosięgając ziemi. Pod oknem przy ścianie stały na jednej nodze dwie senne kury, drzemiąc z przymrużonymi powiekami, powtykawszy dzioby pod skrzydła. To jedyna, poza kozą, żywa gadzina tego domu. Dostarczycielka mleka tańczyła dokoła palika na tyle chałupy, nie chcąc się paść na wygolonej pasiece, to znów stawała bez ruchu, jak przywiązany więzień, zmoczona, jakby wychudła od deszczu. Spozierała bezmyślnie na Giewont, kurczyła się nagle w sobie, jak gdyby chcąc zakaszlać, wracało się jej przełykiem jedzenie i z pełnym pyskiem zaczynała przeżuwanie. Mełła zębami szybko i w kółko, aż się jej trzęsło kilkanaście długich, siwych włosów na brodzie. Deszcz przestał padać. Może się wypogodzi nareszcie. Już czwarty dzień słoty. Agnieszka, schylona wpół pod ciężarem, wyniosła oburącz z sieni cebrzyk dymiący parą, naładowany praniem. Wyciągała koszule, chusty, prześcieradła, rozkładała na umytej szerokiej ławie i prała na odlew bieliznę kijanką, aż echo oddawało głośno. Przyszło dwóch panów, pytając o Klimka Bachledę. Pokazała im męża, pracującego na dachu w sąsiedniej roli. Przeszli przez potok; Ciapkali butami po grząskiej, podmokłej trawie. Ciekawe, jaki interes mają do męża, myślała Agnieszka patrząc za nimi. Może coś do warsztatu? Ostatnio mąż wystrugał parę ładnych ciupag, sprzedał za grajcary Krzeptowskiemu, który je obmalował,
okuł i puścił letnikom ze sutym zarobkiem. A może będą chcieli iść w góry? Klimek zapisał się do przewodników, dostał blachę z trzecią klasą. Czasem zwyrtnie mu się jaki gość, co ma dużo pakunków, a niedaleko chce pójść. Dla takich są właśnie przewodnicy trzeciej klasy. Lepszych gości pobrali sobie Roje, Wale, Sieczki, Tatary, Pęksy, Ślimaki. Dla nich są blachy pierwszej i drugiej klasy, dla Klimka - trzeciej, bo się nie upomni, bo się nie postawi; albo - nie postawi tamtym półkwaterka wódki. Prała kijanką koszulę mężowską z taką siłą, że zdawało się rozwali jaworową ławę. Wbijała w nią złość na bogaczy z pierwszej i drugiej klasy oraz żal za swoje twarde, pełne przeciwności życie. Zauważyła, że mąż zeszedł z dachu. Kiedy zaniosła mu obiad w południe, dowiedziała się, że byli to dwaj turyści, którzy zamówili go na cały dzień na Świnicę. Na niedzielę. Ugodzili się na półtora guldena. Taka bowiem była taksa przewodnika trzeciej klasy. - Na niedziele - skrobał się po głowie. - Nie bede na sumie borykał się z wątpliwościami, ponieważ był pobożny z natury. Żona pośpieszyła mu w pomoc, rozpraszając w mig jego wątpliwości. - To co, ze w niedziele? - huknęła. - Przecie kie indzi ni mos casu, boś na budowie. Bier, kie ci panowie zarobek w rence dajom. Na sumie hań ino Jegomoś wyciągnie tacke do tobie, cobyś mu doł krajcary na kościół. A tu ci spadnie kielotelo dudków, jesce sie namyślujes? Pociorek se zmówis spinajęcy. Poniezus je choćkany. I taki haniok na wiyrchach, jako i haw w kościele. Lato płone, panów ni ma, wiys ty, chłopie, co to jes półtora rymskiego? - Dy przecie - zgodził się Klimek. I zaczęli przy obiedzie mężowskim na budowie rozmyślać, na co by w pierwszej kolejności obrócić zarobione pieniądze. Potrzeb było tyle, że jest w czym wybierać; a jeszcze długi nie spłacone z wiosny. Opowiadał Sabała: - Miołek towarziysa Maćka z Hrubego co bacował w Kondratowy. W Boga straśnie mało wierził. Byłek u niego na holi. Toz to, kie połednie przisło, przygnali juhasi owce do kosora. Duzom trowe miały, toz to sie hnet ponajodały, były cięzkie i pilno polygały. Kie nie zacnie pies scekać. Patrzymy, fto by przyńś mioł. Uwidzielimy dziada. Starusek beł. Do sałasu wloz, pies sie go nie chycieł; ni mioł lo niego waloru. Maciek mu pado tak, temu staruskowi: "Patrzojciez, dziadu, cobyk wom kości nie połomoł. Trzi roki tu chodzicie, nidzek wom nigdy nie doł, a wyście jesce prziśli. Siymeście diasków zjedli, aj zjedli, kieście prziśli, ale zabiyrojcie sie het z tustela" - zacon go psem scuć. Toz to pies go wartko za portke łapi i ciągnie, a wyje, a charcy, ale ciała sie nie chycieł. Jaze jo psa zawołoł i padom: "Jo tak uwazujem, coby to dziod ni mioł być, ino jakisi topielec abo carownik, abo co. Nie przegaduje nic, mowy ni mo nijaki. Moze tyz Poniezus posłoł kogo, coby sprzepatrzowoł, jako ludziska
gazdujom. Dej mu syra i ziyntyce, dydzieś baca i gazda, a gazde dziady nie zjedzom, ba biyda. Niek sie naji i napije, zacym sie bryja słodko uwarzy". Ale Maciek nie usłuchnon. Prasnonek dziadowi kąsek syra, cok go jod, ón złapieł i poseł jedzęcy. Przitrzimołek owcorka za kudły, nie sarpoł sie, ino scekoł. Dziod poseł ślebodny. Co sie nie robi, nastały pote hnet straśnie złe roki i nika sie nic siacia nie nasło. Owiysek róś nie fcioł. Ludzie siyćkie bydlęta pojedli i warnuzu sie chycili. Jo tak uwazujem, ze to jakisi świenty był abo co. Do nieba poseł i oskardzył Poniezusowi, jak go sculi po sałasak, haj. Maciek przejod całe gazdostwo i biyda go zacena bić strasno. Owiecki wzieny kapać i kapać, trowy ni miały nijakiy. Tak ludzi Poniezus pokoroł. Było to na uczcie składkowej, którą urządzono na cześć Chałubińskiego w sali koncertowej Dworca Tatrzańskiego. Anczyc czytał swój wiersz-toast, apoteozujący króla Tatr. Zainscenizowano na sali święto zbratania z ludem. Obok biskupa, marszałka Wydziału Krajowego, obok malarzy, proboszcza, literatów, muzyków siedzieli chłopi; oczywiście byli to bogaci, honorni gazdowie. Tylko takich zaprosił tu komitet bankietu. Bartek Obrochta na czele powiększonej kapeli wycinał rzęsiste melodie, Jacek Rebel Król, zawołany tancerz, pochylił głowę naprzód, podskoczył ku muzyce, stanął przed nią, tupnął kierpcami opodłogę i patrząc na swoje stopy, zaczął nimi przebierać, wolno, potem coraz szybciej, cyfrując po deskach linie, koła, zygzaki; tylko mu pięty migały. Spryciarz, nasypał sobie do obu kieszeni dudków, aby mu brzęczały, gdy się będzie w tańcu obracał. Bił nogą o nogę, plaskał ręką po kierpcu, świsnął na palcach, wyskoczył w górę. Znów drobił pracowicie czubkami kierpców, znów ciął piętami w ziemię, krzesał podłogę, zdawało się, że iskry z niej wykrzesze. Obok niego, boczkując, kręciła się jak wrzeciono Marysia Słodyczkówna, czyniąc szum koło siebie spódnicami. Raz zbliżała się ku tancerzowi, to znów oddalała się od niego. A on tupał, dzwoniący metalicznie pieniędzmi, aż się ściany trzęsły, aż kurz się wzbijał z desek podłogi. - Trudno tak nie tańczyć - mówi malarz Walery Eliasz Radzikowski. - Kiedy Bartuś zagra pod nogę, to cię nuta sama niesie. Chałubiński zadowolił się lampką wina, szklanką herbaty i paru kęsami. Górale, uhonorowani piciem przy wspólnym stole z wielkimi panami nie posiadali się z radości w tym świątecznym dla nich dniu. Miłość i szacunek dla Chałubińskiego zgromadziły ich tu wespół z hrabiami, profesorami literatami. Kto mógł przypuszczać z tych, co niedawno jeszcze marzyli o skarbach, co skupywali majątki, grunta, co chodzili na zbój, że kiedyś będą się ludzie tutaj zapamiętywać za samym widokiem, za samym oddechem powietrza? Że będą z wywieszonym językiem chodzili, szczęśliwi i zmęczeni - za tym, czego nie zgubili? Że w ziemi mineralnego ubóstwa w niewydarzonej glebie, w nędzy zawszonych izb człowiek z miasta będzie znajdował głęboką, niezrozumiałą dla chłopów
radość? że nie górnictwo, nie hutnictwo, nie rzemiosło nie rolnictwo, nie pasterstwo, lecz samo twarde łono gór podniesie i wsławi górali? A to wszystko ma się do zawdzięczenia jednemu człowiekowi. - Niech zyjom długo zdrowi Ik Miełoś wielkomozny pon dochtór Ałubiński - powiedział łamiącym się od starości i wzruszenia głosem wawrzyniec Sieczka, osiemdziesięcioletni patriarcha rodu Gąsieniców-Sieczków z Żywczańskiego. Mówili dotąd wszyscy składnie i ładnie, nie dziwota, ludzie z miasta, panowie biegli w mowie i w piśmie; górale też nie powinni milczeć. - Wołajom Ik haw królem na Tatrak - mówił starzec o wyblakłych oczach i pomiętej, pergaminowej twarzy. - Ej wiera, bo w rzecy tak jes. Niegze nom królujom miełościwi, w swoij dobroci My haw od downyk królów mieli prziwileje, które nom ciysorze poodbiyrowali. Jakoz nie kochać takiego króla, co nom nic nie biere, ba siyćko daje? Toz to my siyćka, zokopiańskie chłopy, zaprzisiengomy Im miełość i posłuseństwo. Chciał jeszcze coś dalej prawić, lecz głos mu się załamał, swada nie dopisała, wzruszenie zatkało mowę, usiadł. Doktor Chałubiński wstał ze swojego miejsca od stołu, podszedł do Sieczki, uścisnął rękę starca w swoich obu ciepłych dłoniach. Milsze mu było to nieskładne króciutkie życzenie chłopskie od wykwintnych toastów pańskich. Kochał człowieka, wszystko, co robił, było dla nich, biednych, zacofanych, upośledzonych, nie zrozumianych, źle zrozumianych. Sabała opowiadał dalej: - Beł w Kościeliskak u Homulaców nadleśnicy Horowic a mioł brata Ludwika, co u niygo miyskowoł. Nie skońcył skół, był jakisi bez piąty krokiewki. Nieroz sie ludzie ś niego pośmiywali, jak chojco pedzioł. Zbiyroł ón zioła w dolinkak i upłazak; nierozek sie ś nim spotkoł po górak chodzęcy. Beli u nos drzewiyj tacy korzeniorze, co ludzi ziołami kurowali. To tyz dobre i pomogo na chorości selinijakie. No i dobrze nie bardzo - pyto mie roz ten Ludwik, bo zaś mioł jakisi pilny jenteres zostać w dómu, cybyk mu nie nazbiyroł ka godnego ziela. No dy cemu nie, padom, ino jo sie nie znom na ziołak. Co wom bede zbiyroł, kie nie wiym tego rzemiesła. On mi ta dopiyro opisoł, co, jak i gdzie, litworowy korzeń, słodycke, gorycke i rozmaite zioła, co mu ta trza beło do tego kurowanio. Doł mi niewycytajęcy jakiegosi krajcara za grzecnoś. Posedek w Hlińskom, bok hań niedźwiedzia ślakowoł. Ponbóg mi prędzy dźwiyrzyne nagodził, bok dzika ubieł w huściawie, wysy nad Koprowom. Zniózek świnine do dómu w nocy, a nad raniem, kie juz w komorze miyso wisiało, zbocyłek se o tym Ludwikowym jenteresie. Nie honór mi beł nic mu nie przyniś, zerwołek sie z pościeli, jescek sie nie wyobuł i wio do Strązyskiy. Ciemno beło het. Dopiyro dzień mie zastoł w dolinie. Zbiyrom se, nieprzimiyrzajęcy jak ta koza do tutki, takie kwiotecki, siwe, lepkie a gaciate, gęsie pępki, co mi ta pod rence wlazło. Wydłubołek tyz jakiegosi korzonka spod jaferzyny, ponarywołek takiego zielska, co go na warmuz do zupy baby
zbiyrujom, psiego rumianku, świński cebuli, cej nie co, co ta rosło. Nez wom, daje Ludwikowi. Ón zrobieł wielgie ocy, nale nic, wzion. Co sie nie robi, za tydzień beł w Bańkówkak odpust, ide jo tam i słyse Ludwika kasi głośno ozprawiać. Pod kościołem, ka som jes kramy z towarem, ćma ludzi stoi godno, a napośrodku ława. Mój Ludwicek sprzedaje ziele, a przikfaluje: "To je madziarskie cudownice ziele na bolenie głowy i na kadzenie, i bydlęciu tyz pomogo. Heu! Dopchołek sie dopiyro do ty ławy, patrzem, a tu moje ziółka ze Strązyskiy posusył wereda, pokrusył i sprzedaje. Kie mnie doźroł, ino mrugnął oke i dre sie, co mo sieł: "Ziele madziarskie od świętego Mikulasa, co ino w jednym mieścu na świecie rośnie, zmiysane z korzeniem zamorskim amezonki pomogo na kozdom chorobe, do picia i do kadzenia!" Baby jedna poprzez drugą kupowały, dudków nazbiyroł co raty. I mówili o nim, ze ni mioł piąty krokiewki. Myślem, ze mioł swoje krokiewki w porządku. Ino z ludzi sie śmioł, ze óni nie bars w porządku z temi krokiewkami, haj. W roku 1886 starania Chałubińskiego zostały uwieńczone skutkiem: Zakopane otrzymało uprawnienia stacji klimatycznej. Świeżo powstały urząd klimatyczny (pobierający od gości taksę pieniężną za pobyt) postarał się o niejakie udogodnienia dla letników. Oświetlano wieczorem ośmiu latarniami naftowymi dwie ulice: Kościeliską i Krupówki, które stanowiły jakby symbol starej i nowej wsi. Na lipiec i sierpień zaangażowano orkiestrę wojskową z Tarnowa, rozpoczęto budowę parku na zboczach Antałówki, otwarto czytelnię publiczną w wynajętym domu, wprowadzono codzienne zamiatanie (dwóch) ulic, umundurowano dwóch strażników i nazwano ich szumnie policją klimatyczną. Kierownikiem urzędu oraz lekarzem uzdrowiska został mianowany (z rekomendacji Chałubińskiego) doktor. Chramiec. Urząd klimatyczny nazwali górale po swojemu klimatyką i nazwa ta odtąd przyjęła się powszechnie. Tak więc Chałubiński stał się pionierem klimatycznego leczenia gruźlicy w górskim powietrzu Zakopanego. Już żaden z lekarzy w Polsce trzech zaborów nie wątpił o dobroczynnych wartościach leczniczych tej wsi dla suchotniczych płuc. Przyjechało tu latem 1886 roku ponad tysiąc osób, zjawisko nie spotykane dotąd w historii zakopiańskiej gminy. Wśród kuracjuszy i letników znalazło się sporo wybitnych umysłów, wielkich artystów. Królował im Chałubiński, najprzedniejszy wódz duchowy tej gromady. Witała go nie tylko banderia konna na granicy wsi, wystrzały moździerzy, brama triumfalna, kapela Obrochty; wśród witających go letników widać było Asnyka, Matejkę, Pawlikowskiego, Matlakowskiego, Anczyca, Dembowskiego, Eliasza, Gersona, Noskowskiego, Sienkiewicza, Górskiego, Paderewskiego oraz Witkiewicza, którego temperament pisarski miał dopiero rozsławić Zakopane i Tatry na całą Polskę. Chałubiński nie był literatem; napisał w ogóle mało w swoim życiu, nawet prac naukowych. Toteż tylko ci, którzy mieli szczęście znaleźć się w zasięgu jego niepowtarzalnej wielkości, mogli się bezpośrednio zarazić miłością i podziwem dla Tatr. Dla
szerszych mas trzeba było uświadomienia w formie drukowanego słowa. Tę lukę wypełnił Witkiewicz. Przyjechał tu po raz pierwszy w czerwcu 1886 roku, z zalecenia Chałubińskiego, jako suchotnik, aby korzystać ze zbawiennego górskiego powietrza. Czuły, wrażliwy artysta, natura buntownicza, a zarazem marzycielska, uległ temu samemu procesowi, jakiemu ulega cała przebywająca tutaj inteligencja twórcza Polski: zachłyśnięciu się egzotycznym światem gór i górali. Był szlachcicem ze Żmudzi; wzrostu średniego, szczupły, budowy wątłej, cery śniadej, o czarnej, bujnej czuprynie, mocno kędzierzawej. Wąsy i broda rozwichrzone, oczy duże, a ich spojrzenie nad wyraz tkliWe, dobre, jak zwykle u suchotników. Chodził ubrany zawsze jednakowo: szary, marynarkowy garnitur, na to serdak, czyli kożuch bez rękawów, na głoWie czarny, miękki kapelusz z dużym rondem, w ręku laska. Miał głos melodyjny, zaciągający z litewska. Jego postać pełna uroku budziła wiele sympatii. Tatry przyniosły mu olśnienie. Jego nadwątlone zdrowie uzyskuje jakby cudowną regenerację. Wyzwala się w nim niepohamowany wybuch talentu. Pracuje twórczo jako malarz, jako pisarz, jako historyk sztuki, jako architekt. Gorączka, towarzysząca stale podleczonemu gruźlikowi, oraz piękno nowo odkrytego świata uskrzydlają jego uniesienie. Trzydziestopięcioletni artysta, wygnaniec sybirski, toczy wielogodzinne rozmowy o sztuce, o kulturze, o filozofii, o polityce, o nędzy, o filisterstwie, o folklorze podchalańskim o psychologii górali zakopiańskich. Jego felietony i opowiadania, drukowane w czasopismach warszawskich, wzbudziły ogromne zainteresowanie w czytającym społeczeństwie. Świetny stylista, wyczarowywał urzekające obrazy przyrody tatrzańskiej, wykrzesywał z górali surowe sylwety rzeźbiarskiego piękna, dopatrując się w nich rysów niemal półbogów greckich. Urok podhalańskiej sztuki zdobniczej, orginalność budownictwa zakopian podnosił wysoko, a w Sabale ujrzał z pewną przesadą cechy góralskiego Homera. W oczach Witkiewicza Sabała ucieleśniał - bezimienną skarbnicę gadek ludowych, całą staroświecką literaturę mówioną chłopską. I jego rozsławił pisarz po krajach jako barda tutejszej minionej przeszłości. - Za parę lat będzie tu ścisk, zobaczycie - prorokowała mecenasowa Zalewska, szlachcianka epoki pozytywizmu, plantatorka buraków cukrowych spod Radomia, właścicielka piętrowej willi na Krupówkach. Jak każda bogaczka, wyczuwała dobry interes na milę. To samo zresztą wróżył Jadzarz z Chramcówek przed kilku laty; cóż, kiedy miano go powszechnie za głupiego. Mały, chuderlawy, brzydki, z wielkim łbem, sietniak. - Hań dolina pod Gubałówkom pokazywał na las - bedzie zabudowano dómami gęsto jak rynek w mieście. A dómy bedom sły zwyś. Bedzie haw corno od dómów, jakodziś corno od lasu. Nie bardzo rozumieli, o co mu chodzi, był przecież przygłupiasty; machano ręką na jego gadanie. Chodził na roboty do Pesztu, widział to i owo. - Nale pote ogłupioł do ciysta -
kiwano nad nim głową z dobrotliwym wyrozumieniem. Jako pierwszy lekarz klimatyczny w Zakopanem nie zaskarbił sobie z miejsca doktor Chramiec wdzięczności chłopów swej rodzinnej wsi. Jego wstępnym posunięciem na nowym stanowisku było zarządzenie, że wszystkie domy góralskie przyjnujące letników muszą być zaopatrzone w kominy wyprowadzone ponad dach. Bo tylko siedem chałup chłopskich w całej gminie posiadało takie kominy. Zarządzenie to dotknęło ponad pięćdziesiąt domów. Sarkano otwarcie w gminie, odgrażano się lekarzowi, gazdowie złorzeczyli głośno żmiji, którą wyhodowali na własnym łonie. - Bez inne roki beło dobrze, a teroz nie? - My haw ziycie przeziowali przez kominów, ojcowie nasi tyz kominów nie znali, a ziyli. - I fałaz Bogu, dómy sie nom nie pospalowały. A ón ogniem strasy. - My nie telo ogniem narobiali i wiatry nami nie takie huźdały, a nikomu sie nie zajeno. - Dosiela beło dobrze, pokiela nie prziseł haw ucony w skołak. Toz to pokazuje, cego sie wyucył w świecie! Nie kwapili się do roboty, poklinając młodego lekarza w swoich uwędzonych izbach. Ale młody lekarz nie pozwolił sobie w kaszę dmuchać. Zażądał z Nowego Targu żołnierzy dla dopilnowania przeciwpożarowego zarządzenia. Żołnierze mieszkali na koszt gospodarzy w ich izbach tak długo, aż oporni zamienili kurne chaty na chałupy z kominami. Chałubiński ruszył ze swoją kompanią w Dolinę Chochołowską. Koczowali przez pięć dni po dolinach, przełęczach, graniach, aż przez Starorobociański Wierch przeszli w Kościeliską Dolinę. Klimek po raz pierwszy opuścił orszak króla Tatr. Obsługiwał już samodzielnie zamówienia. Dostał blachę drugiej klasy, ceniony był wysoko w kołach turystów. Brali go ze sobą w góry Nowicki, Eliasz, Świerz, Pawlikowski, wodził ich po Gierlachu, Łomnicy, Rysach, Krywaniu, Wysokiej. Rosła w nim wiedza szczytów, która nie jest sztuką wyuczoną, lecz utajoną zdolnością, dodatkowym zmysłem. W masywie góry umiał od razu wybrać drogę najwłaściwszą; instynkt kazał mu szukać i znaleźć szlak jedyny w labiryncie rzeźby skalnej. Gospodarstwo jego powoli stawało na nogi. Do krowy doszły trzy owce. Obok szopy rozpoczął budowę jaty, do której zamierzał przeprowadzić warsztat stolarski. Zdobywanie zarobku przewodnickiego odbywało się nieraz wśród trudności i poniżenia. W budynku Dworca Tatrzańskiego były do dyspozycji turystów adresy przewodników pierwszej klasy. Za to druga i trzecia klasa tudzież tragarze i woźnice gromadzili się codziennie po południu przed Dworcem, ofiarując osobiście swoje usługi na dzień następny. Stała więc gromada parobków i słusznych gazdów pod ścianami domu, kurząc fajki, gwarząc w oczekiwaniu na kogoś, kto ich kupi; stał tam i Klimek, drobny, niepokaźny, gubiąc się wśród rosłych, dorodnych, pyskatych konkurentów. Przechodzi Łuszczek z Kasprusia, zwany Hawiarzem, bo za młodu
pracował w baniach kościeliskich, potem w Magurze. Przysypało go raz w kopalni, dwie godziny był pod ziemią, lecz odkopali go i wyratował się. Przez pewien czas wypalał węgiel razem z Klimkiem w Dolinie Białego. - Stój se, stój, Klimuś - zakpił w przechodzie - moze co wystois, Moze cie kto kupi. Nadzieja w Bogu, w torbie syr. Było to jego stałe powiedzenie. Kimże był Hawiarz? Dziadem większym od Klimka. Na wiosnę chodził po żebranym chlebie, latem odnosił pakunki letnikom, kursował jako posłaniec z listami po wsi, najmował się do czyszczenia dołów kloacznych. Przez pozostałą część roku nosił honor wysoko. Z wysokości swojego honoru schylał się czasem tylko po niedopałki cygar porzucone na ulicy przez panów. Klimek po pewnym czasie wyrobił sobie jednak klientelę do tego stopnia, że nie potrzebował wypatrywać gości. Przychodzili sami do niego, do domu, zamawiając go na dni następne. Dał się im poznać i ocenić przez doskonałą orientację w górach, takt i dyskrecję; unikał wódki, gadatliwości, sprośnych kawałów. Był tak sumienny i oddany powierzonemu obowiązkowi, że nawet przenosił słabszych na plecach. Z niektórymi gośćmi zaprzyjaźnił się serdecznie; płacono mu dobrze, ponad taksę nieraz, częstowano cygarami, szanowano za uczciwość. Turyści z uznaniem podawali sobie jego nazwisko z ust do ust. I tak rosła jego sława przewodnicka. Agnieszka miała powody do zadowolenia; mąż nie posiadał blachy pierwszej klasy, lecz był bardziej poszukiwany w góry niż pierwszoklasowi przewodnicy. Rozpoczęło się triumfalne wejście Zakopanego w orbitę świadomości polskiej. Było to właśnie wtedy, kiedy umierała bezpowrotnie kurna epoka Sabałów i Matejów. Ale jeszcze mrok i prymityw lęgły się w zapadłych góralskich chałupach na ustroniach, na leśnych polanach, nad potokami, w oddali od dwóch głównych ulic wsi. Oczarowany wzrok mieszczucha błądził więc po wąskim wycinku góralskiego życia, na który zwrócili mu uwagę pierwsi odkrywcy olśnienia. Było to tak samo, jak z odkryciem nie znanych kontynentów, kiedy śmiały żeglarz-zdobywca lądował na brzegu, obejmując w posiadanie imieniem Jego Królewskiej Mości całe terytorium; ale podbijał tylko cienkie paski przymorskiego kraju, zaś cały bezmierny ląd w głębi pozostawał dalszym ciągu nie zbadany. Chałubiński oderwał oczy od mikroskopu, zmęczonym wzrokiem powiódł po gościach. - Tak. życie idzie szybko naprzód, zmiata pierwotne formy jedną po drugiej. Już prawie nie poznaję mojego Zakopanego z siedemdziesiątego trzeciego roku, a wtedy już znajdowałem je inne od tego, które oglądałem młodymi oczyma, przekradając się przez góry w czterdziestym dziewiątym roku. Obserwuję tu postęp we wszystkich dziedzinach; a mimo to trwa ciągle jeszcze szalone spóźnienie i zastój wobec tego, co się w świecie dzieje. Zakopane ożywiało się z każdym rokiem coraz wydatniej. Tego lata urząd klimatyczny zarejestrował z górą 1700 przyjezdnych
gości. Pięciu lekarzy ordynowało w sezonie. Przybywało coraz więcej domów. Sława uzdrowiska rosła w całej Polsce. Klimek Bachleda, ciągle blacha drugiej klasy, otrzymywał na tydzień naprzód zamówienia od turystów w góry. W tym roku urodziła mu się druga córeczka, Broncia. Warsztat stolarski miał już w jacie, przybudowanej z tyłu szopy. Podobnie jak w innych latach, i w tym roku wydzierżawił dom swój na mieszkanie letnikom z Warszawy. Zakład wodoleczniczy doktora Chramca stał się najbardziej reprezentacyjnym budynkiem Zakopanego. Jego właściciel, twardy i uparty, dawał się we znaki krajanom. Mieli go już w żołądku za jego rewolucję z kominami, pamiętali mu to. I wychodki! I studnie! I gnój z obory! Trzepnął ich po kieszeni pan konsyliarz, którego wielu znało, jak koszulkę w zębach nosił, a później gonił po Chramcówkach boso, w krótkich portkach. Ileż ma teraz lat Dwadzieścia osiem. Brał się ostro do górali. Był jednym z najczynniejszych, najbardziej wpływowych członków rady gminnej i klimatyki. On wykrył i odważył się napiętnować publicznie nadużycia w kasie zaliczkowej. Jej dyrektorem był parokrotny wójt zakopiański, Czubernat, zastępcą obecny wójt Sieczka, kasjerem Jan Walczak, a buchalterem nauczyciel Mucha, który zdefraudował cztery tysiące guldenów. Chramiec zmusił cały zarząd kasy, zgraną zresztą bandę pijaków, aby kwotę brakującą pokryli ze swych osobistych pieniędzy, grożąc procesem sądowym. Skrobnęło trochę grubych gazdów. Zakopane cywilizuje się. - Lud się ozplonio, ruch po dziedzinak - oświadcza Klimek, przychodząc z roboty do domu. We trójkę stawiają dom na Bystrem profesorowi z Warszawy, a dwie nowe budowy na widoku. Rośnie Zakopane. Matka karmiła właśnie Broncię, siedząc na ławie pod oknem. Ładnie wyglądała w tej pozie. Twarz młoda, o wyraźnych rysach, lekko zadarty nosek, cera koloru śmietanki, lśniące, ciemnokasztanowe włosy, rozczesane w przedział na środku głowy, dwa sute warkocze spadały na plecy. Okrzyczała przed chwilą Karolkę, która zaglądała przez okno do izby. Jest przesąd u ludu, że nie wolno przez okno z zewnątrz zazierać do środka chałupy, bo obecnych w izbie nawiedzi choroba. - W misce mos grule, w gorcku mliko. Pódź ku nom obiadować zaprosiła Klimka do stołu. Wziął sobie jedzenie z blachy, przeżegnał się żelazną łyżką, popatrzył z dobrotliwym uśmiechem na matkę i córeczkę, z zamkniętymi oczkami jak w natchnieniu ssącą jedyny swój napój żywota, i zabrał się do obiadu. Był wygłodniały. Opowiadała mu to i owo, co zasłyszała we wsi, przy pasieniu. On jej znowu powiedział swoje nowiny. Agnieszka wstała, dziecko usnęło przy piersi, włożyła je do kolebki, zawieszonej na tęgim powrozie u słupa powały, zakołysała raz i drugi, zapięła bluzkę. Mąż wstał z ławy, poprawił pasek na spodniach, zajrzał do kolebki, sute wąsy poruszyły mu się od uśmiechu, oczy z tkliwą dobrocią ślizgały się po twarzyczce dziecka. Spało głęboko. Broncia, podobnie jak i Karolka, była cicha, grzeczna, spokojna.
- Jagniyś - odezwał się Klimek - pódź, urznemy troche trowy, pomozes mi. Ruszyła za nim do szopy, włożywszy naczynie ze stołu do cebrzyka z wodą, aby się muchy po nim nie pasły. Karolka usiadła na progu, układając brudne nóżki wzdłuż dyla. Bawiła się rączkami, usiłując chwytać w nie skośne promienie słońca i przykładać je do twarzy. Grzała się w ten sposób, jak twierdziła. Innym razem, trzymając zawiniątko z Broncią w ręce, zbierała kamyczki nad potokiem, przekładając je na trawę. Tłumaczyła sobie: kamyczkom przykrzy się na jednym miejscu, więc trzeba je poprzestawiać, aby je zabawić. Czy widzicie mapę gwiaździstego nieba? Lipcowa noc rozpięła się nad Doliną Koprową. Watra dogasa. Górale opowiadają, Chałubiński słucha. Baśnie, baśnie. Ale w baśniach tych wstaje odbicie walki pierwotnego człowieka z nieprzychylną przyrodą, odbicie jego życia, przeniesionego w świat fantazji i marzenia. Ciemność. Na początku było wszędzie ciemno Gwiazdy dopiero się nalewały. Nie świeciły ziemi, lecz nad rajem, czyli miejscem szczęśliwych dusz. I tyle o nich wiedziano, co przez sen. Pan Bóg zapalał ognie na obłokach, gdy chciał prowadzić ludzi po swej woli. Dusze zmarłych leciały przez ciemność do góry i tam się błąkały. Do ludzi umierających nadlatywał anioł z pochodnią, aby ich dusze przeprowadzić przez mroki. Widziano z ziemi ognie okrągłe jak koła: wozy ogniste, na nich odjeżdżały dusze przez bramę niebieską. Gwiazdy to są liczby i znaki uczynione przez Boga przy obliczaniu ludzi na ziemi. Kiedy człowiek się rodzi, zaraz taki jeden znak przybywa; każdemu bowiem świeci jakaś gwiazda. Obrachunek ten nastąpił przed samym narodzeniem Zbawiciela, aby wiedział, ile dusz odkupił. Gwiazdy rachować to grzech i niebezpiecznie. Można bowiem przy tej rachubie natknąć się na swoją gwiazdę i skończyć nagłą śmiercią. Ze śmiercią człowieka cnotliwego gwiazda jego nie gaśnie, nie spada. Dusza lecąca do wieczności zabiera ją ze sobą i przystraja nią chwałę boską. Gwiazdy ludzi niecnotliwych ciemnieją i kopcą. Nad nimi płacze święty Wawrzyniec, męczennik, a ma tę łaskę, że łzami gwiazdy przyćmione rozjaśnia. Gwiazdy ściemniałe do szczętu spadają do Bani Piotrowej, wrącej ogniami. Gdyby wszystkie gwiazdy poczerniały i wpadły do tej bani, byłby wtedy koniec świata. Ziemia zostałaby wciągnięta do przepaści, ale do tego nie dopuści Duch święty, który wiąże dusze do gwiazd jasnych, one ciągną w górę ludzi, i ziemię. Niebo przybliża się nieustannie ku ziemi. W nocy otwiera się, przeczyszcza, wietrzy. Rano święty Piotr zamyka niebo z powrotem. Droga mleczna to gościniec do nieba. Idzie nią każda dusza, także przechodzili nią Chrystus i Matka Boska. Droga Mleczna rozdwaja się na dwa kierunki: jeden z nich wiedzie do raju, drugi do piekła, na zatracenie.
Noc była jasna, krótka. Sabała poglądał po ciemnych, groźnych ścianach Hrubego, uśmiechając się do swoich myśli. Wyglądał w takich momentach na głupkowatego. Zauważył to Chałubiński. - Jasiu, wspominacie sobie zapewne swoje przygody w Koprowej? Stary kiwnął głową, potarł nos rękawem. Naponiewierał się człowiek dość w tym miejscu. Zaczął opowiadać. Niedaleko stąd przed laty nocował z trzema towarzyszami przy wancie; Ta wanta stoi do dziś dnia w lesie, można ją zobaczyć. Dzień przedtem taszczyli z Niewcyrki w czterech mięso niedźwiedzie do domu. Na stokach Hrubego, wracając, zobaczyli capa. Był nad nimi wiatr źle wiał, cap zaczuł ludźi, poszedł we wierchy. Później znów strzelili do kozy, nie mogli jej znaleźć, ćma była. Liptacy może po strzałach - jakoś się o nich zwiedzieli, śnieg przepadywał, krew kapała z torby, poszlakowali ich i zabrali im na spaniu torby z mięsem. Wygolili ich na czysto. Innym razem zabił tu Sablik orła. To wierchowy ptak. Orzeł, jak kruk, żyje trzysta lat. Ubił go o świcie na przynętę, na mięso. Kulka trafiła pod oczy, w białe kapy, wypalając mu oba ślepia. Olbrzymi ptak dźwignął się po strzale, lecz łowca dopadł go za skrzydliska i dobił kolbą od fuzji. Kiedy indziej znów na zboczach Hrubego złapali Sabałę leśni węgierscy. Powiedli go do Ważca, osadzili w więzieniu nie zgodzili się na zapłacenie grzywny, mieli mu setne kije bić za to, że trapi węgierską zwierzynę. O, mieli go tam dobrze w żołądku! Aż zwiedział się o tym Pongracz dziedzic z Orawy z którym myśliwiec żył w dawnej przyjaźni, i dzięki jego wstawiennictwu uwolniono Sablika. Czy rzeczywiście Klimek Bachleda jest najlepszym przewodnikiem tatrzańskim? Leprzym od Jędrka Wali młodszego? W lipcu 1887 roku wybrała się wycieczka z Zakopanego na Lodowy, Łomnicę i Wysoką. Brało w niej udział sześciu turystów przeważnie warszawskich i tyluż górali. Wyprawa próbowała wejść w Dolinę Jaworową od Jaworzyny lecz nie wpuścił jej tamtędy administrator majątku księcia Hohenlohego. Ruszyli więc przez Koperszady do Szmeksu, a stamtąd na Łomnicę. W dolinie złapał ich deszcz, który na wysokościach przeszedł w śnieg. Przenocowano w Dolinie Pięciu Stawów Węgierskich. Nazajutrz na Lodowy szło już tylko dwóch młodych warszawskich przyjaciół: Hoesick i Herse, z trzema góralami: Klimkiem Bachledą, Jędrkiem Walą i Wojtkiem Gąsienicą. Resztę gości, omdlałych po zmaganiach z Łomnicą, odstraszyły dalsze trudy. Dzień był słoneczny, choć zimny. Nocą spadł śnieg, ubielił szczyty. W górę Lodowego droga łatwa. Dopiero od Konia pod szczytem zaczyna się partia trudna. Grań pochylona, cienka, nastroszona zębami jak grzebień, zieje przepaściami po obu stronach. Po Koniu trzeba przechodzić okrakiem, jakby się rzeczywiście siedziało na koniu, z nogami zawieszonymi nad otchłanią. Wojtek Gąsienica wzbraniał się dalej pójść. Rzucił na ziemię wór z pleców i oświadczył, że krokiem się stąd nie ruszy. - Choćbyście mi tam tysiąc papierków kładli, nie pójdę tędy.
Na ośnieżonym gzymsiku stanął Herse. Gzyms nachylony był ku przepaści. Noga ześliznęła się przechodzącemu. Natychmiast ułapili go z obu stron Klimek i Wala, przypierając go do skały. Widok ze szczytu Lodowego był imponujący. Przy słonecznej pogodzie wiał lodowaty wiatr, zamrażając ich do szpiku kości. Turyści, szczękając zębami z zimna, podziwiali wspaniałą panoramę wierzchołków. Klimek podjął się przyniesienia pledów, które tkwiły w worku przy Gąsienicy. Zdjąwszy kapelusz, aby mu go wicher nie zerwał, zbiegł do Konia. Oglądali ten widok z wysokości stu metrów: człowiek szybko posuwał się po skalistej grani, to okrakiem, to po bokach, raz nad jedną, raz nad drugą przepaścią. Ściany Lodowego zbiegały w dół, jedna ku świerkom w Jaworzynie, druga ku najwyższemu ze Stawów węgierskich (dzisiaj nazywanych Spiskimi). Klimek wziął do worka na plecy pledy od Gąsienicy, znów dosiadł Konia, a po dobrym kwadransie już był na szczycie. Tu razem z Walą odzyskali swoje cuchy, pożyczone panom, i ułożyli się do drzemki. Zeszli z Lodowego tą samą drogą, noc i dzień następny przebywszy w Szmeksie. Reszta wyprawy powozami odjechała do Zakopanego. Nasza dzielna piątka pomaszerowała do Szczyrbskiego Jeziora. Tu przenocowała, o świcie zaś wyszła w Mięguszowiecką Dolinę. Pogoda była piękna. Dopiero w górnych partiach Wysokiej począł doskwierać im upał. Szli w poprzek zawalonego śniegiem żlebu po wyrąbanych ciupagami stopniach, przy dużej pochyłości. Wchodzenie na Wysoką jest utrudnione przez kruchość zwietrzałego granitu, który obrywa się często pod nogami. Ściany góry są przepaściste, przez całą prawie drogę ręce są w robocie. Wala, jako pierwszy, darł do góry, nie oglądając się w tył, odbiwszy się znacznie od pozostałych. Klimek musiał się opiekować obu turystami i Gąsienicą taszczącym worek na plecach. Podsadzał pnącego się Hoesicka to znów wciągał ku sobie Hersego. Po drodze nazbierał do swego worka suchych gałęzi kosówki celem rozpalenia ogniska na szczycie, niósł także imbryk pełen wody na herbatę; odbierał ciupagi od panów w miejscach, gdzie trzeba było użyć obu rąk, wskazywał wreszcie stopnie i chwyty. Na niego więc spadł cały trud przewodnicki. Wala zaś szedł naprzód, przyśpiewując. Szczyt Wysokiej nie jest rozległy, miejsca tu niewiele. Górale zrobili ogień. Jakże smakuje na wierzchołku gorący napój! Klimek dojrzał maleńką chmurkę, nadciągającą od Orawy. Kręcił głową na ten widok, niezadowolony. - Idzie burza - rzekł. - Nie powinna złapać nas przed klamrami. Z chmurki zrobiło się ciemne chmurzysko, w jego popielato-różowym wnętrzu chuczały grzmoty. Zebrali się szybko do odwrotu. Już gęste zwały chmur szybowały nad szczytami, ściemniło się, wiatr giął lasem w dolinach, zmarszczyły się gładkie tafle stawów. Minęli klamry w siekącym wietrze. Opadła ich mokra, zimna mgła. Grad. Przywarli plecami do ściany, z nogami ugrzęzłymi w śniegu żlebu. Nad głowami zwieszał się okap skalny. Niezwykłe rozpętanie żywiołów: błyskawice, grzmoty, mgła, deszcz, grad, wicher. Grad siekał skałę, woda lała się
strumieniami po ścianach. Górale starym chłopskim obyczajem żegnali się znakiem krzyża przy każdej błyskawicy, milcząc uporczywie. Nagle oślepił ich błysk, góra zatrzęsła się straszliwym łomotem, jak gdyby pękła w posadach. Dnem żlebu przehurgotała lawina kamieni z ogromnym odłamem skały. Piorun odłupał kawał zwietrzałej turni o kilkadziesiąt metrów nad nimi. Niebawem burza oddaliła się na wschód; trwała pół godziny. Ustał grad, ustała ulewa, pozostała mgła i chłód. Turyści byli przemoczeni do nitki. Klimek, który nigdy nie narzucał się Wali ze swym zdaniem, widząc, iż ten źle się orientuje we mgle i fałszywie prowadzi, zaproponował mu nieśmiało, że gdyby nie miał nic przeciwko temu, on by poprowadził swoją drogą, która jest lepsza i krótsza od zwykłej. - Ano, kiedy znasz taką drogę, to prowadź - odparł tamten butnie. - Niechże i ja się czegoś od ciebie naucze. Doszli nad trawiasty upłazek, szeroki na pół metra, nic więcej. - Tu się zaczyna moja droga, zejdziemy nią aż do samej Wagi. Schodzili we mgle przy ograniczonym widoku. Gdy wiatr przeczyścił mgłę na chwilę, ujrzeli, że droga Klimkowa wiedzie gzymsem nad przepaścią. W dole rozwierała się przerażająca otchłań. Na piargach zalegały płaty śniegu, błyskała czasem ślepo tafla stawu. Półka nie urywała się nigdzie, co najwyżej zwężała się miejscami. Dotarli do przełęczy Waga o godzinę wcześniej, niż schodząc normalną drogą. Na przełęczy znowu zaczęło lać. W ulewie stanęli na Rysach, w ulewie schodzili z nich, w ulewie i w ciemnościach wieczora osiągnęli schronisko przy Morskim Oku. Tu przenocowano. Rankiem piątka, wysuszona, wyspana i w dobrych humorach, powróciła do domu przez Waksmundzką Polanę. W tydzień potem Jędrek Wala, schodząc z dwoma młodymi Tetmajerami z Wysokiej, chciał pójść wariantem Klimka Bachledy, lecz wybrał niewłaściwy upłazek, który się nagle urywał. O, źle. Nie puszcza dołu - pomyślał. Nie chcąc się głośno przyznać, że pobłądził, zaczoł prowadzić ku Wadze na śLepo, fałszywie. I wyprowAdził obu młodzieńców na takie urwiska, że aż musieli pozdejmować buty w obawie przed upadkiem. Nadłożono dwie godziny drogi, zamiast ją skrócić. Klimek: kosił trawę na polanie pod Wilcznikiem. Kupił z niej siano od Walczaka. Za pas zaczepił drewnianą kózkę, w której tkwił brusek. Co chwila przerywał pracę i ostrzył kosę bruskiem. Wtedy rozmawiał z Karolką, która bawiła się pod lasem. - Idom ksiądz Jegomoś! - krzyknęła dziewczynka. Klimek wstrzymał kosę w rozpędzie - to ważna wiadomość - przypatrzył się, dojrzał wyniosłą postać plebana, idącego z kościelnym ścieżką wśród pól. - Idze, pobośkoj Jegomościa! Dziecko poderwało się, cupkając bosymi stopkami po trawie. Pleban szedł w stronę lasu, skąd nabijała ścieżka ku Drodze pod Reglami. Nastawił szeroką dłoń dziewczynce, po czym pogłaskał jej płowe włosy. Mijając z dala kosiarza, poszczęścił mu gromkim głosem:
- Szczęść wam Boże, Klimek! - Dej Panie Boze i wom tyz, Jegomoś. - Trawa ładna? - Dy ta doś jesce, falić Boga. - Cas piykny, siano usknie. - Niek usknie, przydo sie końduś potrawu. Dziewczynka wracała uradowana na swoje miejsce, ojciec wyjął osełkę z kózki, zaczął ostrzyć kosę. Patrzył na czarną postać proboszcza, wnikającego w las. Dokąd idzie? Ubrany jak na wycieczkę. Zwłaszcza że idzie z kościelnym. Stolarczyk szedł rzeczywiście na wycieczkę. W Małą Łąkę w odwiedziny do bacy Dzielskiego, którego kierdel pokropił święconą wodą przed wyjściem na halę. Po redyku otrzymywał od niego regularnie rok w rok daninę obowiązkową sera. Juhasi witali go uroczyście przy szałasie. Była właśnie pora południowego udoju. Baca był zaszczycony i uszczęśliwiony. Stolarczyk zasiadł na ławie przed szałasem, patrząc w górę polany, mrużąc oczy, przecierając chusteczką spocone czoło i tłusty kark. Pierwszy czerpak żętycy przyniósł mu na ugaszenie pragnienia młody honielnik, któremu ręka drżała z przejęcia tak, że wylał trochę napoju przed samym podaniem: - Jak niesiesz, trąbo jedna! - huknął na niego pleban, szturchnoł go w bok, chłopak jeszcze raz wylał żętycę, przestraszył się i uciekł. Kapłan nachylił się, wypił duszkiem obliznął się, wstał. - Sam sobie wezmę - mruczał. - Nie potrzebuję cię, niezdaro strofował pół groźnie, pół żartobliwie stropionego chłopca pod koszarem. Wyniesiono Jegomościowi całą pucierę przed szałas. Usiadł więc ponownie na ławce i popijał smakowity napój. Dopiero od trzeciego czerpaka począwszy, ciągnął wolno i ze smakiem poprzednie dwa wypił bez namysłu. Wlał w siebie sześć pełnych czerpaków (całodzienna racja żętycy dla juhasa wynosi trzy czerpaki, jeden na rano, drugi na południe, trzeci na wieczór; choć nie czyni się ograniczeń w piciu). Przejadł krug sera i dwa moskale. Przeżegnał się, zmówił modlitwę, wszyscy obecni wraz z bacą zdjęli nabożnie kapelusze, pobłogosławił koszar łacińskimi słowami. Owce zbyrkały dzwonkami po dalekiej polanie. Gość wszczął rozmowę z bacą o zdrowiu owiec, o ich dojności, o paszy, o prowadzeniu się juhasów, po czym zabrał się w dół. Baca wetknął w rękę kościelnemu dwa oszczypki do przegryzienia na drogę powrotną i chwyciwszy się lewą ręką za brzeg kapelusza, prawą złapał za plebańską dłoń, całując ją z przejęciem. - Niek bedzie pokfalony Jezus Chrystus! - Niek bedzie na wieki - odpowiedział baca, zdejmując rękę z kapelusza, bo to powiedzenie należy do rzędu normalnych obiegowych pozdrowień na wsi. Pleban bardzo uważał na rozpowszechnienie tego chrześcijańskiego obyczaju wśród parafian. Czy znał ich wszystkich dobrze? Ich życie, ich domy, ich pracę, ich prawdziwą duszę? Nie. Nawet podczas zbierania kolędy jedynym przypadku w ciągu roku, gdzie nie powinien ominąć ani jednego domu w swojej parafii - pleban nie docierał do wszystkich
mieszkańców na wzgórzach wysoko osiadłych czy zagrzebanych w lesie. A w ilu wypadkach zastawał drzwi od domu zamknięte, zabite, zaparte. (Nieraz góral w ciągu zimy po zużyciu siana przenosił się z bydłem do domu żony, do rodziny, do krewnych, zostawiając chałupę pustą). Ale te chałupy nie były puste, mieszkańcy pozapierali je tego dnia, nie mając czym przyjąć Jegomościa ani zasilić jego koszów i worków na saniach. To byli biedacy, którzy wstydzili się przyznać do nędzy. Tych czarnych, smrodliwych izb wiejskich nie znał pleban. Nawiedzał je bardzo rzadko, z głębokim wstrząsem sumienia, gdy był wzywany do umierającego; do niedołężnego starca, żartego przez wszy i choroby, w strzępach koszuli, z poskręcanymi od reumatyzmu nogami, do położnicy oblanej krwią na brudnym, podartym barłogu. Jak temu zaradzić? Reńskim siajnym czy gęsią przysłaną z plebanii nie zapobiegnie się nędzy. Hrubi gazdowie poprzez ofiarę mogą podnieść dobrobyt plebański, ale biedy chłopskiej w ten sposób nie umniejszysz. Pozostaje więc tylko modlitwa apel do Boga o pomoc. Jeśli nie pomogą ludzie, niechaj Bóg dopomoże. Od czego Stolarczyk jest księdzem? Od zbawiania dusz. Będzie się modlił za dusze biedaków. - Ik Wielkoś pon Ałubiński pochorzeli! Wiadomość jak iskra rozniosła się po Zakopanem. O zmierzchu przejechał drogą od Kościeliska w górę Krupówek wóz Tadziaka, wioząc na siedzisku omdlałego, jakby nieprzytomnego Doktora, podtrzymywanego przez syna, Ludwika. Dzisiejszego ranka wyruszył Chałubiński z wycieczką na Rohacze. Jak zwykle hucznie, z muzyką, na parę dni. Jak zwykle towarzystwo liczne: dwadzieścia sześć osób. Na Wyżnim Chochołowskim, w drodze na Wołowiec, Chałubiński zasłabł nagle, upadł na ziemię. Zniesiono go na Polanę Chochołowską i chorego odwieziono do domu. Prosił, aby wycieczka dalej kontynuowała wyznaczoną trasę. Leżał w swojej willi, nazwanej "Swoboda", położonej w lesie, i patrzył poprzez gałęzie świerków na skalny łeb Giewontu, spryskany krwawą pożogą zachodu. Kiedy podźwignie się z tej choroby? Po dziesięciu dniach leżenia pozdrowiał nieco, doznał jednak częściowego porażenia ciała. Porażenie cofało się powoli, jednak choroba nie miała go już opuścić. Przypomniał sobie, że już jesienią ubiegłego roku zapadł po raz pierwszy na zdrowiu. Wstępny sygnał: coś się psuje w regularnym dotychczas i precyzyjnym mechanizmie. Było to w Warszawie, leczył rzeźbiarza Szymanowskiego. Koło łoża chorego zebrało się konsylium lekarskie. Chałubiński właśnie badał pacjenta. Nagle zachwiał się, odczuł zawrót głowy, uderzenie krwi do mózgu. Usiadł na kanapie, przytrzymany przez kolegów-lekarzy. Odezwał się pół goszko, pół drwiąco. - Źle z nami. I dwie łzy stoczyły się po jego zmęczonej twarzy, w której tylko jedne oczy chowały młodzieńczy, jasny blask pogody. Z końcem sierpnia opuścił Zakopane, wracając jak co roku do swojej Warszawy. Dzień był ponury, chmury szybowały nisko,
ciemne, naładowane deszczem, gnane wiatrem. Czasem przedarło się przez nie ukradkowym błyskiem słońce na ułamek minuty. - Niek poźrom, wrony holofiom nad potoke jak Ziydy w siabes mówi Sabała, pokazując na podrywające się i opadające co chwilę gromady kraczących wron. - Idzie psota. - Tak, będzie zmiana - przyświadcza Doktor, spoglądając w niebo nad górami. Odprowadzał go na Ustup, jak zawsze, poczet doborowy górali z muzyką i banderią konną. Chałubiński w towarzystwie syna żegnał się ze wszystkimi uśmiechnięty, choć było widać, jak bardzo pasuje się z chorobą. Kiedy wychylił się z budki Tadziaka, zobaczyli wszyscy raz jeszcze jego twarz promieniejącą dobrocią i życzliwością. Roj i Sabała mieli łzy w oczach. - Boże, przedłuż mu życie - modlili się. Któż kiedy wyświadczył im tyle dobrego, co ten człowiek, który się zżył z nimi i ukochał ich jak wŁasnych braci? Kapela zagrała zbójnickiego. - Niek sie wracajom wartko, Ik Miełoś! - krzyknął Sablik starczym, zdławionym głosem. - Wrócę. Doktorowi zawdzięczał wszystko, czym był teraz. Powymierali jego rówieśnicy, urzędy austriackie pozapominały o jego groźnej, zbójeckiej przeszłości. Śmiano się z niego po wsi, tak jak dawniej się go bano; że leń, że nierób, że włóczykij, że rabuś, że półgłupiasty, że błaznuje, że wydziwia, że w nim ćwierć gazdy, a trzech polowaczów. Jeden pan Chałubiński zrozumiał go, uznał, uczcił, zobaczył w nim człowieka. Jakże go za to nie kochać? Nie zbił przy nim majątku, nie dorobił się konia ani morgów, jak na przykład nie wymawiajęcy Roj czy inni, bo Sabała ma w pogardzie wygodę i własność, bo Sabała na morgi nie leci, uznaje za toswobodę i honor. Chałubiński uszanował w nim to, co więcej polubił go za to. Jakże takiego człowieka nie kochać? Potarł nos rękawem, złapał za smyczek, zarzępolił. Niecudne to było granie, ale Chałubiński słyszał w nim duszę starego Podhala. Sabała nigdy dwa razy jednej pieśni tak samo nie zagra, zawsze improwizuje. Tylko że zasób jego melodii jest wąski, a grajek jest bezradny wobec nieudolności sprzętu. Toteż smyczek łamał się w pisku i zgrzycie, jak gdyby przeraźliwym lamentem chciał wypowiedzieć skargę i żałość Jana Gąsienicy Krzeptowskiego Sabały. - Ik Wielgoś Pon wielgomozny niek sie wrócom chytko. Chałubiński wróci tu na pewno. Tylko czas już nie wróci czas określony ludźmi i zdarzeniami; czas pędzi jak woda w Dunajcu i nic go nie zatrzyma. Dzielny na ogół sekwestrator reichenberskiej kasy nie potrafił jednak wyciągnąć należnych wierzytelności ze sromotnie obdłużonego państwa Zakopane. Rabunkowa gospodarka ostatnich dziedziców (tego z Berlina i tego z Wrocławia) zdewastowała majątek całkowicie. Dobra wystawiono na sądową licytację. Do przetargu stanął ówczesny mocarz handlowy Podhala, Goldfinger, i nabył wszystko za niecałe 250 tysięcy guldenów. Chłopi mieli ustalony pogląd na tę sprawę. Dla nich każdy
dziedzic był dziedzicem, to znaczy nienawistnym panem, który łupił z nich skórę. - Miał tu przyjść znowu jaki Żyd z Niemiec, lepiej, że jest Żyd nasz. Z miasta. "Z miasta" znaczyło nieodmiennie z Nowego Targu. Huta w Kuźnicach - żałosne echo homolaczowych czasów - zatrudniała obecnie 22 robotników; jej wyroby walcowane rozwozili górale furkami do Bochni czy do Sącza. I tak kończyła się przemysłowa świetność Zakopanego. Któregoś dnia zjechał do wsi podtatrzańskiej adwokat krakowski Rettinger, który odbył dwie poufne wizyty w zakopiańskich domach, a w drodze powrotnej zatrzymał się na pół dnia w Nowym Targu. Sprytny mecenas był zaufanym doradcą prawnym hrabiego Zamoyskiego z Paryża, który celem osiedlenia się w Galicji poszukiwał jakiegoś majątku do nabycia. Władze pruskie wyrzuciły go bowiem z jego rodowych dóbr w Kórniku pod Poznaniem. Ponieważ zwrócono uwagę Zamoyskiemu na wspaniały klejnot przyrody w postaci zbankrutowanego państwa Zakopane, hrabia zwierzył się ze swych planów najsłynniejszemu mecenasowi krakowa, !który za sute honorarium obiecał obalić Goldfingera jako posiadacza majątku i zakupić Wspomniane dobra w imieniu Zamoyskiego. Latem 1888 roku przybył do Zakopanego doktor Chałubiński, opuszczając Warszawę bezpośrednio po powrocie z Petersburga, gdzie bawił przez trzy miesiące. Postanowił na stałe zamieszkać pod Tatrami. Był wyczerpany życiem i chorobą, zdawał sobie sprawę wyraźnie ze swego stanu zdrowia. Przeniósł się oto do wsi, którą ukochał, którą wydobył z nicości, z zapomnienia, z którą coraz silniej związywał swoje życie, a z którą kto wie czy nie zwiąże go śmierć. Wracał do wsi, która mu zawdzięczała wszystko; czym się obecnie stała i czym jeszcze w przyszłości stać się mogła. Zlikwidował wszystkie swoje sprawy warszawskie, przerwał praktykę lekarską, pozostawił w tamtym mieście chorych, dla których był nieomylną wyrocznią i promieniem radości, którzy z jego ust, oczu, uśmiechu czerpali nadzieję i ulgę w cierpieniach. Trudno, wszędzie na świecie są chorzy. On sam jest chory, a choroba jego nie rokuje pomyślnego końca, wiedział o tym jako lekarz. Sablik sunął w górę Krupówek, rozmyślając o Chałubińskim. Wczorajsze powitanie Doktora na granicy wsi było nadzwyczaj serdeczne, aż rozdzierające w swej wzruszającej rzewności. Może dlatego, iż rozeszła się po ludzie wiadomość, że król Tatr osiedla się w Zakopanem na stałe? Kiedy gość wychylił głowę z budki Tadziaka, smutek ścisnął serca górali. Ukazała się twarz wychudła, koloru ziemistego. Usta, zacięte w gorzkim grymasie, przecież przebił znany, młodzieńczy uśmiech, a przygasłe oczy rozdarł błysk dawnej pogody. Doktor, widać to było, odżywa na duchu i na ciele pod wpływem widoku gór i górali. Wojciech Roj wygłosił powitanie, słowa mu więzły w gardle; jako najbliższy zaufany Chałubińskiego wiedział o jego chorobie i o związanym z nią planie osiedlenia się w Zakopanem. Rozrzewnił się stary,
wpatrzony w niebieskie oczy swojego dobroczyńcy, rozpłakał się, chwycił podaną mu rękę, chciał ją pocałować, lecz Doktor wyrwał dłoń, nie cierpiał tego poniżającego hołdu. Zeszedł z wozu, kapela grała jak co roku, witał się z każdym z osobna - których znał i których nie znał. Wystarczyło parę minut postoju na Ustupie, aby z kręgu swojej miłości człowiek ten, choćby na chwilę, zmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Teraz widać, to nie król Tatr przyjeżdża do swojego państwa, lecz ich przyjaciel, ich syn najwierniejszy, który bez nich żyć nie może, który wraca do nich z miłością, jak na łono matki. Wsiadł z powrotem do wozu i w asyście konnej banderii oraz grupy pieszej dotarł powoli przez Chramcówki do swojej "Swobody". Kiedy od furtki kroczył ku drzwiom ganku, gestem przyjacielskim zapraszając zebranych do środka, jak to czynił zawsze, na kieliszek wódki i szklankę herbaty; zobaczyli jego rosłą postać schyloną, zgarbioną, jak gdyby w krzyżach przełamaną, krok w odróżnieniu od dawnego - tępy, dłuższy, powolniejszy. Ciało traciło siłę, żywość, zdobywczość, wdzięk. Tak. Ich Miłość Wielkomożny Pan jest chory - pomyślał Sabała już wczoraj, w chwili przywitania z Chałubińskim. Zapewne, nikt nie jest wieczny. Ale kto znał tego człowieka, niezmordowanego w wysiłkach, radosnego w marszu, wesołego, życzliwego, pełnego inicjatywy i temperamentu - z jakim żalem oglądał jego cień sprzed roku jeszcze, człowieka z chorobą mieszkającą wewnątrz! Chałubiński wstał od stołu, zgarbiony, z cerą przywiędłą, z oczyma znużonymi. Malowała się w nim walka z niemocą, która łamała ten potężny organizm fizycznie i duchowo. - Sabała, idźcie do Tadziaka, niech zaprzęga, pojedziemy na spacer. Był sierpień, ciepło. Doktor usiadł w odkrytej bryczce na dobrze wymoszczonym siedzeniu, plecami spoczął na oparciu, konie ruszyły w dół ulicy. Kobiety patrzyły z szacunkiem na jadącego, gospodarze kłaniali mu się kapeluszami, któż by tu nie znał Chałubińskiego? Stanęli przed plebanią, doktor zaszedł na krótką wizytę u Stolarczyka. - Nieraz zastanawiałem się nad pytaniem - mówił gość rozsiadłszy się w krześle - czy wyrządzimy sobie kiedy wzajemną przysługę? Bywa tak, że lekarza i księdza woła się w ostatnich chwilach życia. Czy ja będę księdza leczył? Czy też ksiądz będzie mnie na śmierć ekspediował? - Co za myśli ponure w to sierpniowe słoneczne południe załamał grube ręce pleban w teatralnym geście - jeszcze będziemy mieli czas o tym myśleć i mówić, panie doktorze. Chociaż prawdę mówiąc, pan już swój obowiązek wobec mnie spełnił. Czy pan nie pamięta, jak mnie pan w siedemdziesiątym trzecim roku za włosy z cholery wyciągnął? Ja tylko więc jeszcze pozostaję dłużnikiem pana doktora; o ile pan zechcesz skorzystać z mojej skromnej duchownej osoby. Tylko coś mi się widzi, że mnie Bóg prędzej do swojej chwały powoła. Ale pogoda piękna na polu, a my rozprawiamy o sprawach śmierci.
- Sprawy śmierci i życia wiążą się ze sobą śćiśle jak dzień z nocą. W każdym razie, skoro już rozmowa zeszła na ten temat, proszę księdza, aby na wszelki wypadek zaświadczył wobec wszystkich, iż moją wolą niezłomną jest spocząć po śmierci na zakopiańskim cmentarzu. Gospodarz plebanii, który z urzędu był dysponentem Pęksowego Brzyzka, skłonił poważnie głową na znak zgody. Chałubiński już wychodził. Podziękował za herbatę, rezygnując z niej, wypił jednak garnuszek mleka kwaśnego, podany przez gospodynię. - Słusznie, pogoda jest. Jedźmy oglądać przyrodę. Bryczka wjechała na Kasprusie. Tadziak objaśnia Doktorowi wzgórza i role, na które odwiecznym zwyczajem podzielona jest wieś zakopiańska. Oto Wierch Walczaków, Żywczańskie Małe i Wielkie. Księży Las, Bońdówki, Stara Polana, Skibówka, Gronik. A na Gubałówce rozciągają się dołem polany, lasy górą gęste, niżej przerzedzone, wśród zaoranych łysin widnieją zagrody chłopskie. Role rozgrodzone są głębokimi jarami. Domy stoją w okolu tęgich jesionów nad brzegami potoków, dojść można, ale jak koniem tam dojechać? Cała Gubałówka podzielona na ludzkie kawałki, z których każdy posiada swoją nazwę. W potoku bawią się półnagie dzieci, zbierają kamyki utulane na okrągło przez wodę, zwane żabicami. Olcha z popodrywanymi korzeniami rośnie na brzegu, lecz przy najbliższym wezbraniu runie w wodę. Pliszki podrygują na kamieniach, uganiając za muszkami. Cielę pasie się na oborze. W drzewach przy drodze śpiewają drozdy, wielkie śpiewaki, lecz leniwe; co poczną gwizdać grubą, piękną nutę, urywają zaraz, aby znów podjąć to samo za chwilkę. Że też im się nie sprzykrzy tak ciągle zaczynać i nie kończyć! Słońce grzeje. Chałubiński patrzy na mocne związania węgłów budowy, na zdobnie zacinane u węgłów wypusty, czyli rysie, na odrzwia wiązane w półkole, tu jeszcze dawną modą nabijane kołkami we wzorzysty rysunek, na strzechę z szerokim okapem, na dach strzelisty, stromy. ściany szczytowe dachu wyobrażają z desek słońce promieniste. Na poddaszu wycięty otwór w kształcie półksiężyca. Stanąć pod ścianą, słońce przyżega. W ciągu lat płazy pociemniały nabierając koloru dukatowego złota. Tak jest górą, gdzie zasłania je strzecha. Niżej znów, gdzie zacinają deszcze, drzewo płazów poczerniało, wygląda jak przywęglone. Stanąć pod ścianą szczytową, rozpościera się stąd rozległy widok na wschód, na Murań, Hawrań, Jagnięcy, Kołowy, Łomnicę i Lodowy, przyprószone śniegiem. Lice chałupy zwrócone staroświeckim zwyczajem ku Giewontowi. W górach - śnieg, a we wsi - sierpień. Czy widzicie mapę gwiaździstego nieba? Oto noc letnia, rozpięta nad Doliną Młynicy. Księżyc wisi nad szczytem Szatana. - Jasiu! Czy pamiętacie, jak w pogoni za kozą zjeżdżaliście na portkach z Wojtkiem Rojem po piargach w Młynicy? I z dziurami na siedzeniu tańcowaliście przed gospodą w Szczyrbskim Jeziorze? - Bocem. Ba jakozby nie?
Doktor Chałubiński spoczywał rozciągnięty na otomanie pod pledem. Spać miał na werandzie, której okno było otwarte na oścież. Noc była niezwykle ciepła, spokojna. Księżyc wisiał nad szczerbą Giewontu, ale był to ten sam księżyc, który we wspomnieniach zawisł nad Szatanem. Jest to bowiem noc wspomnień. Sabała siedział na podłodze u stóp Doktora, pocierał nos rękawem i patrzył wyblakłymi, niedowidzącymi oczyma w firmament. Ostatnio nie wracał do domu; do Kościeliska jest kawał drogi, zatrzymywano go na kolacji, a później przesypiał się byle gdzie. Nocleg nigdy nie stanowił dlań żadnego problemu, gdzie się to i jak się to już nie sypiało! Chałubiński kiedy czuł się bardziej chory, pragnął mieć Sabałę przy sobie. CHwilami nawet chciał, aby starzec nic nie mówił. Wystarczyła obecność górala, jego siwe włosy, przydeptane płaskim talerzem kapelusza, z tyłu spadające strugą na cuchę, jego ostra, w profilu orla twarz - aby zbliżyć Doktorowi świat, który ukochał. Starzec wartował jak wierny pies, przywiązany, milczący, kiedy trzeba, gadatliwy, kiedy rozkaz. - Prześpiem sie byle kany, Ik Wielmoznoś. Niek mi sie o nocnik nie trubujom. Mie ta nie dziwota choćkany lygać. Doktor Chałubiński półdrzemał, wpatrzony w swoje góry. Miał chyba prawo powiedzieć o Tatrach: moje góry. Ucichły dźwięki kapeli góralskiej wdzierającej się na Krywań i Gierlach. Już nie dane królowi Tatr przebiegać z huczną kompanią wyniosłe przełęcze, zaglądać na ciche stawy, nawiedzać węgierskie dziedziny. Pozostały mu teraz tylko rozmowy z przyjaciółmi, wizyty znajomych, czasem niewielka przejażdżka pośrodku wsi i poglądanie na ten sam, niezmienny widok z okien domu; skalisty łeb Giewontu, obrzeżony u podstaw czerniawą reglowych lasów. Chory nie wydalał się prawie poza obręb domu i ogrodu. I pozostało mu jeszcze obszerne, bezbrzeżne morze wspomnień. Teraz obaj w ciszy nocnej na werandzie, nie śpiąc, myszkują w Dolinie Młynicy. Księżyc nad Szatanem. - Jasiu, opowiadajcie o księżycu. Na księżycu są dwaj bracia. Jeden klęczy i trzyma na widłach zabitego brata. Przebił go tymi widłami. Za co? Ojciec ich był ślepy. Kazał im zwozić siano. Starszy skłamał, że już zwiezione, młodszy wyznał prawdę: że nie. I zginął za prawdę, zadźgany widłami. Ale Sabała zna jeszcze sporo innych gadek o księżycu. Chłopi z Kościeliska widzą w sierpie księżyca kołyskę z uśpionym dzieckiem. Na księżycu przebywa chłop wygnany tam za złodziejstwo. Za karę, że ukradł wiązkę grochówki. Można go widzieć z ziemi, jak zgarbiony niesie wiązkę grochowin na plecach. Jawnogrzesznica Magdalena, która została świętą, zamieniona jest w księżyc, a łzy jej - to plamy księżycowe. Na księżycu widać miotlarza z wiązką chrustu, dziewkę przy kądzieli, chłopa z widłami do siana i chłopa schylonego przy krzaku kapusty, kradnącego wyrośnięte główki. W Poroninie mówią, że na księżycu siedzi czarnoksiężniczka
Sibelia, szyjąca koszulę. Od Lachów z dołu przyszło podanie, że na księżycu mieszka szlachcic polski Twardowski, który swą duszę diabłu zaprzedał. Na księżycu w czasie pełni gra święty Jerzy na skrzypcach. Ale gdybyś się długo w niego wpatrywał, melodia stanie się coraz bardziej tkliwa i wtedy świętemu urwie się struna na skrzypcach, a patrzący oślepnie. Za karę osadzeni zostali na księżycu małżonkowie: chłop, ponieważ w święto gnój rozrzucał, baba zaś, ponieważ w tym czasie robiła masło. Dlatego kiedy kto bez grzechu popatrzy na księżyc, zobaczy tam wyraźnie ciemny kształt wideł gnojnych i plamy pochodzące od rozrzuconego gnoju. We wszystkich tych baśniach i legendach można wyłowić jeden, wspólny motyw, przewijający się w rozmaitych wariantach i wersjach. Znamienne, że księżyc zaludniony jest prawie wyłącznie przez chłopów, a życie tam odbija ziemskie życie ludu. Oto dowód celowego, realnego myślenia górali. - To piękne, co opowiadacie, Jasiu. Gdzie chcielibyście umierać, gdyby wam przyszło umrzeć? Albo gdzie chcielibyście być pochowani po śmierci? Starzec potarł nos rękawem. Nie bardzo w smak poszła mu ta mowa. - Jo haw do umiyrania nie taki wartki. Niegze umiyrajom inni, jo rod jesce pozyjem. A co bee po śmierzci? Mie to nie w głowie. Mie ta, cy pod Krzywoniem, cy na Pęksowym Brzyzku lezeć, jedno rzec. Ponbóg mo ocy. ón mie i pod Krzywoniem posuko, kie mu bedem potrzebny. Jo by fcioł jacy z kozami we wiyrchak lezeć, haj. Dyć ta w niebie kieli teli kawołecek placu lo mnie sie nońdzie. Duzo mi ta nie trza kiebyk se ta i pod ławom lóg. Popatrzył troskliwie na Doktora i rzekł z wyrzutem: - Niek śpiom Ik Miełoś. Mus nom umiyrać, ale zaś ni ma ocym godać. Myśliskie prawo krótkie. Nie przezyjemy Giewontu, ba ón nos siyćkik pochowo. Coby sie ino nie trubować jo tak myślem. Lepiy sie ciesyć, jako markocić. Cłowiekowi ze smutke w nuku to nijak zyć, jako niedźwiedziowi z kulkom w brzuku. Chałubiński zauważył, że Sabała siedzi na ziemi, właściwie na kilimie. - Mówiłem, żeby wam pościelili! Jakże będziecie spali? - Niek sie nie bojom. Haw se legnem - pokazał na kilim. - I zagłówek tyz je piykny - mruczał, poprawiając haftowaną poduszkę włochatą z kanapy. Rozciągnął się, tak jak siedział w ubraniu, tylko się przyodział cuchą, jak czynił to wielokrotnie od lat w lesie, w trawie, w kosówce, w głazach, przy watrze. - Dobro noc niek majom. - Dobranoc. Góral wnet usnął. Do spania oni łatwi. Chałubiński nie spał. Myślał. Miał sporo czasu do myślenia. Wpatrzył się w wygwieżdżony firmament. Księżyc wędrował ku Czerwonym Wierchom. Co widać na księżycu? Góral widzi tam chłopa klęczącego z widłami, góral widzi świętą Magdalenę w płaczu, a ciemne plamy na
powierzchni księżyca - to jej łzy. Można powiedzieć: Ciemnota, przesąd, zabobon, baśnie. Pewnie, że baśnie. Ale pięknie uzdajane baśnie. Jak zachwycający, poetycki jest mechanizm naiwnej wyobraźni ludu! Jak ściśle z życiem ludu powiązany! Niegdyś te baśnie, podobnie jak obrzędy, obyczaje i wierzenia, kształtowały ówczesne formy surowego, pierwotnego bytowania górali. Dzisiaj ich czas historyczny minął. Rozwija się świadomość tego ludu, co prawda, jakże opóźniona! Niechże po drodze rozwoju nie zagubi wspaniałego swoistego folkloru. Rozchodził się po górach były wieloletni nosiciel tłumoków w wyprawach Chałubińskiego, Klemens Bachleda, którego we wsi powszechnie nazywano Klimkiem. Odkąd król Tatr, odkrywszy uroki i grozę gór, dał początek taternictwu, a wodzenie po górach stało się fachem, Klimek oddał się temu zawodowi duszą i ciałem. Życie biegnie ciągle, nie znużone, naprzód i ono stwarza potrzebę nowych zainteresowań. Dzięki Chałubińskiemu znalazł sobie Klimek latem zajęcie, które dawało mu więcej zarobku przez niecałe trzy miesiące niż stolarka i ciesielka w ciągu reszty roku. Klimek i Chałubiński nie znali się bliżej. Spotkali się dwaj w nagłym, groźnym rozbłysku cholery pod Tatrami przed piętnastu laty; jeden leczył ludzi z tej choroby, drugi grzebał w nie poświęcanej ziemi tych, których już tamten niezdołał ocalić. A i tak nie znali się wtedy osobiście. Rozbiegli się, nie wiedząc nic wzajem o sobie, choć nieraz przebywali blisko siebie. Życie jednego i drugiego toczyło się swoim kręgiem, nie zaczepiając o siebie wzajemnie. W każdym razie obaj żyli z dala od waśni, brudów, szachrajstw i intryg, którymi przepełnione było rozwijające się burzliwie Zakopane. W tym sezonie komisja klimatyczna zarejestrowała ponad dwa tysiące gości przybyłych do uzdrowiska. Bogaci gazdowie, dzierżawczynie i właścicielki pensjonatów wydzierali sobie zębami każdego nowego letnika. Latem ordynowało tu sześciu lekarzy, powstała pierwsza publiczna apteka. Dopiero teraz w chorobie, w napływie wolnego czasu, w rozmyślaniu złapał się Chałubiński na tym, że właściwie nie zna zupełnie zakopiańskiego chłopa. Był otoczony drobną garstką hrubych gazdów, którzy go odizolowali, oddzielili szczelnie od masy góralskiej. Jak wygląda biedota? Jak żyła? Był już zbyt chory i wyczerpany, aby zdołał ten błąd naprawić. Uczuł żal do siebie, że swojej wszechstronnej pasji badawczej nie zwrócił w kierunku poznania góralskiego ludu. Katalogować rośliny w Tatrach, a zapomnieć o nie zbadanym dotąd człowieku gór? Czy ta kobieta w potarganej katance, czy ten góral w pokalanych gnojem portkach, żarty przez wszy - myślą i czują tak samo jak panowie z miast? Dlaczegóż o tym zapomniał? Co miał na swoje usprawiedliwienie? Tłumaczył się przed samym sobą, że był uczonym, a więc oddanym namiętności wiedzy; tak jak gdyby naukowiec mógł żyć w oderwaniu od bieżącego życia. pomyślał: tak długo i tak daleko szukałem a to leżało tutaj, obok mnie, nie zauważone. Wytyczał jako pionier szlaki górskie dla ludzi, którzy mieli przyjść po nim. Jakże mógł zapomnieć o
człowieku? Tak, to był błąd, który popełnił doktor Chałubiński, wielki człowiek, znakomity uczony. Zapomniał o istnieniu chłopa w Zakopanem, nie poznał go w całym procesie jego ciężkiego żywota, związanego niewolniczo z kaprysami przyrody. Zobaczył górala i pokochał go, lecz tylko na wąskim odcinku na którym przyszło mu się z nim zetknąć. O reszcie nie pamiętał, chociaż swoją dobrocią i bystrowiedzą utrwalił byt góralom na całe pokolenia. Przyszła jesień wietrzna i słotna; ponura. Doktor siedział swoim pokoju przy mikroskopie. Wmyślony w objawy życia komórki roślinnej - nauczył się tego u profesora Schleidena w W rzburgu na tym elementarnym schemacie biologicznym opierał swoje rozumienie człowieka. Nigdy jeszcze nie był o tej porze w Zakopanem. Góry ukazały się przedwcześnie pobielone śniegiem, wiatr coraz częściej i mocniej kołysał i uginał koronami smreków. Ludzi w uzdrowisku było niewiele, przynajmniej bo, na drodze z centrum wsi ku Kuźnicom, ruch był minimalny. Jest czas na myślenie. - Czegóż dokonałem w życiu? Nie pierwszy raz robi próbę takiego obrachunku generalnego. Było w nim zaiste coś na miarę mężów Odrodzenia. Stanowił wspaniały obraz człowieka wszechstronnego, bujnego o niewątpliwych znamionach genialności. Ogromne zdolności językowe, przepastna wiedza, bystra inteligencja, wyjątkowa intuicja naukowo-badawcza, olbrzymi temperament życiowy, śmiała i niezawodna diagnoza lekarska, świetność wykładu, żywotność i pasja wysokogórska, wrażliwe znawstwo sztuki, zwłaszcza muzyki, bezgraniczna dobroć - oto najważniejsze z niepospolitych cech jego umysłu i serca. Pozostawił za sobą w Warszawie, na szerokim świecie, rozgrywki możnych, intrygi obłudników, zemstę zawistnych, przybył do cichej górskiej przystani jako zmęczony, chory człowiek. Walczył z życiem, dopokąd miał siłę, teraz czuł, że walka się kończy, siły się wyczerpują. On, który innych znał na wylot, dla którego choroba nie miała tajemnic, nie znalazł przez całe życie nikogo, przed kim mógłby się zwierzyć, odsłonić głębię swoich porażek, wątpliwości, konfliktów. Miał swoje niepowodzenia, ma je nawet najbardziej zwycięski wódz. Ciążył mu z całego życia ze wszystkich najdotkliwszy wyrzut: że za mało okazywał patriotycznego sumienia i troski w ciężkich dla narodu chwilach. Nie, żeby inni oskarżali go o to, oskarżał się sam. że zapomniał o tragedii narodowej, wmyślony w księgi wiedzy. A przecież im silniej przeżywał nieszczęście ojczyzny, tym gwałtowniej rzucał się w wir nauki. Nie był żołnierzem, to prawda, sprawę ojczyzny uważał za przegraną na polu bitwy, odbudowywał za to ojczyznę w rozlicznych gałęziach wiedzy. Był mu w tej pracy służebny umysł giętki a znakomity. To, że przerzucał się z jednej dziedziny badań do drugiej, dowodziło szamotania się w konfliktach wewnętrznych. - Byśmy zjednoczyli w umysłach i w sercach rodaków ojczyznę niepodległą - mawiał nieraz - to jest nasze zadanie. Nie
wyrębujemy na razie granic Polski na mapie, utwierdźmy najpierw Polskę w Polakach. Co będzie z moim Zakopanem? Jaka przyszłość stoi przed zakopiańskim chłopem? Czy góral nie ulegnie demoralizacji? Po ciężkim okresie zwierzęcej wegetacji otwarła się dla niego łatwość zarobku. Przy hutach, przy rudzie, przy furmanieniu, przy drzewie trzeba było pracować, teraz pracować nie trzeba, a zarabia się o wiele więcej. Przyjdzie tu, wedrze się mowa warstwa ludzi, która odepchnie górali i zapewni sobie pośrednictwo pomiędzy panem a chłopem. Chałubiński jest za stary i zbyt chory, aby się zająć podniesieniem chłopa podtatrzańskiego na wyższy stopień oświaty i dobrobytu. Przecież nauczyciel Czubernat dawniej, a Regiec dzisiaj uczą tylko dziatwę bogatszych rodziców; biedni nadal nie posyłają swych dzieci do szkoły. Któż by wodę w domu nosił, patyki dokładał do pieca, krowę pasł nad potokiem? To, co Doktor posyłał od lat na ulżenie nędzy wsiowej, rozeszło się chytrze a nieuczciwie pomiędzy kumotrów w gminie. Skąd mógł o tym wiedzieć Chałubiński, otoczony właśnie gromadą góralskich kumotrów? Na tej nowo powstałej arenie walki ścierały się setki najrozmaitszych interesów, krzyżowały się wielostronne osobiste żądze, zazdrości, zemsty. Wszystko, co niskie, opętane było gorączką zarobku, bogactwa. Najciemniejsze strony góralskiej natury rzucone zostały jak kości w grze na pastwę powstającemu targowisku. Po raz pierwszy Chałubiński przeżywał zimę zakopiańską. Było to coś cudownego, co wzbudziło zachwyt i w nim, naładowanym po brzegi miłością tego krajobrazu. Parokrotnie wyjeżdżał sanną do Kuźnic, do Jaszczurówki, ku Kościelisku. Wszystko białe, zasłane grubym pokładem śniegu, jakby skróciło odległość, przez biel dziwnie przybliżone oczom. Rankiem chwytał mróz tak silny, aż zda się słowa kostniały na wargach, południe zaś było słoneczne, rozjaśnione do najwyższych granic jaskrawości. Cóż z większą siłą może przyciągnąć człowieka niż ów przemożny zew ziemi skalistej wypiętrzonej w szczyty i granie? Chyba jedną tylko ludzką miłość można w napięciu i trwałości porównać z miłością gór: miłość do matki. Doktor sunął wraz z Sabałą do Kuźnic jedwabną, puszystą sanną, wsłuchując się w gaworzenie górala. - He, mocny Boze! Bocem, jako my haw drzewiyj gozołke pijali w Homrak, ścigalimy sie z homernikami, a i case łby my sobie pospotłukiwali. Toz to beły casy! Sły masiny wielgie, jaze giełcało po cały dolinie. Piec sie polił cięgiem, bez noc chmury dołem cyrwieniały odeń. - Gdzieście wy, Jasiu, wódki nie pijali? - Godnie sie ta w Homrak popieło, prowda. Oglądali dawną siedzibę niemieckich dziedziców w ruinie nad potokiem Bystrego. Tak oto przepadła cudzoziemska gospodarka włodarzy państwa Zakopane. Zniszczono lasy, zarzucono kopalnie, rozsypały się kuźnice. Kasę emerytalną morawskich hutników rozdrapano; ich niedobitki zarobkują ledwo w dwóch fabrykach
miazgi drzewnej do wyrobu papieru. Ich kamienne domki chylą się w stronę potoku. Tak odpłynęła w przeszłość chwała przemysłowa Zakopanego. Wracali. Pokazały się pierwsze chałupy Bystrego. Sabała, niezmordowany, ciągnął swój monolog: - Kie jesce w Zokopanem nie beło troca, siyćkie domy budowali z tramów. Siyćko obrobiołeś siykiyrom, innyk norzędzi nie beło. Na cały dolinie stoł jeden las, az corno beło patrzeć. Toz to łupali jedle i z takik łupanic stowiali domy wielgie. - Jodłowe ściany podobno płaczą? - wtrącił Chałubiński; wiedział o tym od Matlakowskiego. - Wiera. Drzewo jedlowe poci sie, zaś bez to mówiom, ze płace. Ono niedobre na dóm. Nolepse do stawiania som jes smereki. Zapatrzył się na wodę, wzdłuż której jechali, i ni w pięć, ni w dziewięć powiedział, jakby do swoich myśli: - Jo tak myślem, Ik Miełoś, ze óno ta kiesi takie ludzie nastanom, ze bedom wode ucyć, coby wiedziała, jako i ktorendy mo iś. Innym razem wracał Chałubiński samotnie z Jaszczurówki w słoneczne styczniowe południe. Ogarniał wzrokiem krajobraz i - po raz który z rzędu? - zadawał sobie pytanie: Czy danym jest człowiekowi zaznać piękna bardziej bezspornego niż góry? Był blisko tego piękna, podpatrując je w sztuce, lecz tylko na chwilę i fragmentarycznie; kiedy słuchał Szopena lub oglądał dzieła malarstwa światowego w Paryżu, Petersburgu czy Dreźnie. Czy danym jest człowiekowi doznać szczęścia pełniejszego niż obcowanie z przyrodą? Chyba tak, są takie momenty w życiu, kiedy człowiek zbliża się, niemal osiąga to wspaniałe, nieokreślone poczucie, ale w sytuacji Chałubińskiego najtrwalszy okres radości osobistych - nazwijmy go poczuciem szczęśliwości - związany był z przeżyciem Tatr. Patrzył jak urzeczony na wieś zakopiańską, śpiącą w śniegu upodnóża gór. Była cała rozelśniona blaskiem, od srebnobłękitnego nieba po biel śniegowego pokładu. Sezon uzdrowiskowy trzeba będzie przedłużyć i na zimę - pomyślał. W mroźnym, czystym powietrzu górskim gruźlicy będą się lepiej czuli niż latem. Wartość lecznicza zimy zakopiańskiej dla chorych piersiowo wydaje mi się najwyższa. Przymykał oczy, kłute jarzącą światłością. Postanowił napisać do kolegów w Warszawie o przeprowadzenie badań w tym kierunku oraz zaprosić do siebie lekarza klimatycznego dla omówienia tej sprawy. Chramiec przyjmował wprawdzie do swego zakładu pacjentów przez cAły rok, było ich tu jednak zimą niewielu. Trzeba zapewnić temu wskazaniu leczniczemu podstawę w postaci dokumentacji naukowej i odpowiedniej reklamy. Od wieków szukano tutaj skarbów. Pieniędzy zbójnickich narabowanych w dolinach, złota, srebra, drogich kamieni, miedzi, żelaza. A skarby są tu wielkie, tylko nie w rudach mineralnych, nie trzeba ich szukać we wnętrznościach ziemi leżą jak ma dłoni. Schylić się po nie. Takie to skarby, które się nie uszczuplają
przez używanie, nie maleją przez korzystanie z nich. Śnieg, słońce, powietrze, wiatr, lasy, kwiaty, zioła, potoki, turnie, hale, a z nimi - zdrowie, wytchnienie, przyjemność, uśmiech, oddech, wzruszenie, uciecha; wszystko to jest w Tatrach. Tylko rozumnie korzystać z tych skarbów patrzeć, słuchać, oddychać, smakować, dotykać, jeść i pić. Pić Tatry. Nie wypijesz ich nigdy do dna. To wszystko jest dla ludzi. Czy to nie on - zgarbiony, shorowany człowiek, siedzący w saniach, jadący przez Bystre - czy to nie on otworzył przed ludźmi ten czarujący zakątek przyrody, zamknięty dotąd na siedem spustów? Spoglądał na sutą śnieżystą urodę gór. - Ależ musiało naprać śniegu po kotłach! - Znowu przymykał powieki od zalewy wewnętrznego widzenia. Te dobra nagotowała przyroda dla ludzi;niech je pożywają w pokoju. Tatry! Pozwólcie mu wejść w wasze doliny, żleby, przepaście, na urwiska, granie, przełęcze. Może to go uleczy? Z waszego ciała tryskają źródła wód. Jak łzy żywota spływają poprzez kamienie w huku, unosząc świeżość, czystość, zimno, rozhukanie górskiego żywiołu. Potoki zlatują z was jak żyły obiegające ciało krwią. Zaległy was grube śniegi. Niech one przyjmą go choć we śnie. Może go cisza śniegów uzdrowi. Wołały go Tatry, nie mógł spać bez ich widoku na oczach. Wołało go powietrze mroźne i przestwór śniegu. Przebywał nadal w łóżku leżący - w pustce kamiennej gór, w nieruchomym milczeniu dolin, w zielonym pobłysku stawów, w czarnych ostępach lasów, w stożkach osypujących się piargów. Skądże człowiek pochodzi, jeśli nie z tej samej materii, która pędzi gałęzie drzewa do góry, wstępuje w płyty granitu, zalega w śnieżnym puchu? Urodzone ze śniegów na wiosnę, tłuc się będą między brzegami potoki; a to, co się tłucze w sercu żyjącego człowieka, bić będzie hukiem głośniejszym niż tamten w kamieniach. Czymże jest życie, panie doktorze Chałubiński? Czasem budził się nocą, jak ze snu niespokojnego, chociaż nie spał; trwał cały w myślach: "Gdzież jestem? Co robię?" Dnie i noce, nachylone pracowicie nad pulsem, wysłuchujące szmeru w płucach - więc takie było jego życie! Nauka była jego pasją życiową. Poświęcił się zawodowi lekarskiemu, ponieważ był przyrodnikiem, i w ten sposób chciał się konkretniej przysłużyć sprawie człowieka. Tylu umarłych przewinęło się przez jego świadomość, przeszło przez jego ręce, ale skupiłże kto inny na sobie tyle uśmiechów i błogosławieństw odzyskanego zdrowia? Ile łez radości wylano dzięki niemu! Nazywano go cudotwórcą. Może wdzięczność ludzi opóźniła właściwą jego misję? "Dlaczego od razu nie osiadłem wśród górali zakopiańskich, aby ich wywieść z dzikości ku człowieczeństwu?" Warszawa miała dość swoich lekarzy, ta wieś nie znała ich długo, bardzo długo. Byłby tu doktorem w wielkim stylu, lekarzem całkowitym, ciała i ducha; czego tak wyraźnie brakowało Stolarczykowi. "Co uczyniłem w obronie chłopa
podtatrzańskiego, tonącego w gnoju, w ciemności? Co zrobiłem ku podźwignięciu go z ciężkiego żywota? Czy kto w Polsce wiedział, jak tu zaraza zmiatała ludzi, jak grzebano choleryków chyłkiem, nocą, w pośpiechu, w przerażeniu, bezopłakiwania? Jak zakopianie słabli od warmuzu w latach nieurodzaju? Głodne dzieci Podhala żyją i umierają; i nikt do tej pory nie wejrzał w nędzę i surowość góralskiego życia. Prawdę mówiła piosenka o tej ziemi: Kamień na kamieniu, na kamieniu kamień, a na tym kamieniu jeszcze jeden kamień. Chudy księżyc żeglował po ciemnym niebie, tyleż ciemniejszym, ile ziemia jaśniała bielą śniegową od dołu. Chałubiński nie mógł usnąć. Wiosna roku 1889 była piękna i wczesna. Chociaż przyroda jest tu fantastycznie kapryśna, dałoby się mniej więcej z grubsza ułożyć schemat tutejszych pór roku: krótka, cudowna wiosna górska, krótkie, przeważnie słotne lato, złota, dostała jesień, kiedy słońce świeci, ale nie grzeje, i długa, powolna deszczowo-śnieżysta zima. Góry paradowały w kwietniowym śniegu, w gruboziarnistym firnie. Jeszcze halny wiatr nie rozpoczął swej żrącej niszczycielskiej pracy po wierchach. Ich Miłość Pan Wielkomożny siedział pod oknem, wpatrzony w rzeźbę północnej ściany Giewontu. Znał tam na pamięć każdą, najdrobniejszą żyłkę; skazany jest bowiem stale na ten sam widok. Pamięta jeszcze, kiedy chłopi zwali tę górę, przygniatającą ich wieś olbrzymim cielskiem, Skalistą Granią. Później urzędnicy i hutnicy austriackiej kamery przezwali ją J„he Wand (Goła Skała), lecz stara nazwa błąkała się jeszcze długo w ustach dawnego pokolenia. Tatry stały się teraz dla Chałubińskiego tylko widokiem, już nie doznaniem jak dawniej. On sam podrwiwał sobie gorzko wobec znajomych, nazywając się orłem na emeryturze, który już z gniazda swojego się nie wydala. Nie zasiądzie więcej u watry w dzikim kotle, już mu kapela nie zagra w pochodzie na wysokiej przełęczy. Tatry. Tatry to cud; gdyby nie to, że cudów nie ma. Tatry to piękno nie do uwierzenia, nagie, nieprzetłumaczalne na żadną literaturę, ciężko wchodzące w odzież słów. Kto nie czuł nad sobą nieba ogromnego, błękitnego, rozpiętego sklepiście, z rozżarzoną do białości kulą w zenicie, na kogo się nie walił nocą potworny strop firmamentu, wybity gwoździami gwiezdnych konstelacji, ten nie zna uroków i grozy świata ten nie zaznał pełni życia. Kto nie wisiał nad skalnym urwiskiem, nie zna Tatr. Kto nie patrzył ze szczytu w ziejącą kilometrową głębię doliny, ten nie zna Tatr. Doktor ma to już wszystko za sobą. Tak. To jest wiosna. Przyroda budzi się do życia. Wczoraj przejechał się Chałubiński z Wojciechem Rojem do Kuźnic. Strumienie wytopiły się spod śniegu i hulają zboczami. Śnieg
zanika w niższych partiach. Słońce leje w skórę żar. Ptaki gwiżdżą z całych sił. Dołem - zima, górą - lato, w rzeczywistości - wiosna. Kraj od nieba do ziemi wypełniony cichym tajaniem śniegu, głośnym świergotem ptasim, rozjaśniony słońcem od błękitu po biel. Pojechali dalej do Jaworzyny Łuszczkowej starą drogą górniczą. Otworzył się przed oczyma Chałubińskiego pyszny obraz zimowy, z podściółką zieleni na dnie doliny. Kwitną krokusy, gdzieniegdzie jeszcze przebijając śnieg, układając wzorzysty, kolorowy dywan. Schodzi ze sań, stąpa ostrożnie jak po zaczarowanym ogrodzie, bojąc się nadepnąć na kwiat. Życie oto wbrew otoczeniu podnosi się z martwoty uśpienia; rozumie to nie tylko jako botanik. Wracał z wizją kwitnących krokusów jak z raną bolesną w sercu. Ach, móc się przejść jeszcze raz po żywym, roślinnym dywanie, nakrapianym w liliowe, niebieskie i żółte przecinki! W drodze powrotnej, tuż koło domu, natknęli się na księdza Stolarczyka. Doktor zaprosił proboszcza na herbatę. Wolno rozdziewał się z baranicy. Usiedli przy stole. Dopiero teraz, w jasnym świetle dnia, zobaczył Stolarczyk naprzeciw siebie dokładnie jak na obrazie, na rzeźbie twarz Chałubińskiego; wszystkimi porami wyzierała z niej choroba. W oczach gasły niespożyte siły fizyczne i duchowe organizmu. - Myślałem zawsze o Zakopanem - mówił Doktor - jako o klimatycznej stacji uzdrowiskowej. Ale i zawsze pragnąłem tu widzieć więcej niż zbiorowisko sanatoriów, szpitali, zakładów leczniczych. Nie tylko społeczeństwo cierpiące powinno tu odzyskiwać utracone zdrowie. Wszyscy zdrowi powinni tu przybywać po radość, po zmęczenie ożywcze w górach, po wspaniałe widoki, po odpocznienie psychiczne. Chcę, aby Zakopane stało się bramą do Tatr. Kiedy przechodziłem po raz pierwszy w życiu przez tatrzańskie przełęcze - miałem wówczas lat niespełna trzydzieści, wracałem z rewolucji węgierskiej - widziałem w wyobraźni te góry zaludnione setkami ludzi ogorzałych, zahartowanych, wspinających się na wierchy, biorących w siebie ostry oddech powietrza. To było moje marzenie: chciałem ludziom oczy otworzyć na Tatry, utorować im drogę do gór, wytyczyć szlak po miejscach, gdzie dotąd chodzili tylko najzapaleńsi koziarze. - Czas bieży szybko, panie doktorze. Nie poznaję już mojego Zakopanego z roku czterdziestego ósmego, podobnie jak i pan nie poznałbyś tu Zakopanego z roku cholery. Kontakt ze światem cywilizowanym dźwiga i te dusze coraz wyżej. Oby to tylko wyszło ludowi naszemu na korzyść! Bo, o ile mogę stwierdzić, jako duszpasterz, to wpływ zakopiańskich letników na naturę górali jest w sumie ogólnej ujemny, nie waham się powiedzieć, demoralizujący. - Myślę, że prawdziwy postęp jest dążeniem ludzkości. Prędzej czy później plewy oddzielą się od ziarna. Cieszmy się z tego, że Zakopane wstępuje na drogę cywilizacji. My tylko rozpędziliśmy koło, które się już teraz mocą własną obraca, a kto wie, może w przyszłości będzie pędziło na coraz wyższych obrotach?
Pan Matlakowski przyszedł do Klimka: wysoki, przystojny, o bladej cerze i melancholijnym wyrazie oczu. Był znanym warszawskim lekarzem-chirurgiem, specjalistą od chorób kobiecych, który, z powodu postępującej gruźlicy płuc, schronił się do Zakopanego i tu zbierał materiały do fundamentalnego dzieła poświęconego kulturze materialnej Podhala, ze szczególnym uwzględnieniem budownictwa i narzędzi domowych górali. Żona siedziała w izbie, karmiąc trzymiesięcznego synka; to trzecie dziecko Bachledów. - Mąż jest w szopie przy bydle. - Zaglądnę do niego, porozmawiamy: Zerwała się z ławy. - O nie, panie, pockojcie haw, zawołom gó. Bo do bydła nie może nikt obcy zaglądać, nie darzyłoby się; powszechna była we wsi wiara w uroki. Położyła synka na łóżku, dziecko zaraz poczęło płakać, krzyknęła od drzwi: - Karolka, zawiydz mi o Józiu! - i wybiegła. Słychać było jej głos na zagrodzie: - Klimek! Klimek! Podź haw. Przyśli pon do ciebie. Góral zjawił się wkrótce uśmiechnięty życzliwie, dobrodusznie. Matlakowski podał mu rękę. - Ależ tu zaduch! Chłop wzrusza ramionami. - Ojcowie nasi mówili: Fto mo pcoły, lize miód, fto mo dzieci, wonio smród. Popatrzył z miłością po trojgu dzieciach, z których najmłodsze na ręku matki zanosiło się płaczem, po czym zwrócił się do gościa: - Siadnijciez, panie. Ba, ale nie ma gdzie. Na stołku - putnia, na drugim - oskrobane ziemniaki. Na ławie - brudne szmaty, łachy dziecięce. Na stole mąka nie przesiana w przetaku, pełno narzędzi gospodarskich. I smród! Nigdy tu izb nie przewietrzano. - Wyjdźmy na pole. - Podźmy na ławke pod jesion. Matlakowski wyjmował notatki i szkicownik. Klimek wtajemniczał go w arkana dachowego wiązania. Po dłuższej chwili poszli obaj pod jatę, gdzie gospodarz miał warsztat stolarski. Stała tam kadź na kapustę, świeżo zbita z klepek. Góral obwiązywał zmyślnie klepki smreczkiem jak powrózkiem. Chłopi podhalańscy - zanim weszły w powszechne użycie żelazne obręcze - wiązali od dawna beczki i kadzie tak zwanymi gązwiami. Śmigły, młody smreczek, nie bardzo gałęzisty, rozparzało się w gorącej wodzie na ogniu, gdzie nabierał giętkości, i wykręcając go niby powróz, opasywało się nim klepki, wiążąc sprytnie jego końce. Kobiety ukończyły właśnie śpiewanie smętnej pieśni pasyjnej, której refren żałosny po każdej zwrotce brzmiał: "Dobranoc, Głowo święta". Ksiądz Stolarczyk wydrapał się na ambonę, obrzucił z góry wzrokiem ciżbę wiernych, spragnionych słowa bożego, i odczekał chwilę, aż zapanuje całkowite milczenie. Sto par oczu
podniosło się ku niemu. Stał jak baca nad swoim kierdelem. Brzuch jak beczka, plecy jak szafa, szeroka, nalana twarz, czerwony, mięsisty nos, oczy na pozór ostre, w istocie poczciwe i łagodne. Wyciągnął rękę w kierunku ołtarza, zasłoniętego według nakazu wielkopostnej liturgii, wskazując na krucyfiks, ustawiony na tle zasłony. - Poźryj, cłowieku grzyśny, na ten łontorz - rozpoczął kazanie. - Co hań widzis? Widzis Pana Jezusa na krzizu ozciągniętego. Toz to drzewo nasego ziywota, nadzieja nasego zbawienia. Wiydz se, cobyś ocy zawdy na ten krziz obracoł jacy w nim duse swojom zauspokois. Słuchojcie, jako Poniezus woło hań z krziza: Cłowiece miły, oboc, kielo jo ciyrpie za ciebie! Smiełuj się dziś nade mnom! Okoz cucie na moje boleści okrutne! Wisem na krzizu, nagi, umencony, byś ino ty, cłece, chwałe mioł i odkupienie. Poźryj, rzece Jezus z krziza na mojom głowe królewskom, ostrym cierniem przebodziónom, na moje oblice zbite, oplute, spuchnięte, na ocy krwiom i łzami oblate, na usta zesiniałe, na rence niewinne, na nogi świente, co nigdy nie stały na zły dródze, jako som jest do krziza tępymi gwoździami przybite. Do tobie woło Poniezus z krziza przez ciebie umiyro, z krziza wołajęcy: Nawróć się, grzyśno duso ku Bogu, załuj za grzychy, nie spocywoj w płacu! Boś jes płakać powinna bez siyćkie dni i nocy twojego ziywota. Ón, Odkupiciel nos, od płacu wiecnego cie wyrwoł; Ón nie ino płakoł, ba śmierzciom okrutnom zabić za ciebie się doł. Kobiety tu i tam pochlipywały; kapłan mówił dosadnie obrazowo, zrozumiale, głośno. Ta mowa, w słowach prostych ich gwarą oddana, trafiała do prostych umysłów i serc. Czterdzieści lat włodarzy Stolarczyk tymi duszami; urobił je sobie, choć twierdził, że ducha ludzkiego nie da się złamać jak kij na kolanie. Ludzie przyzwyczaili się do niego i pokochali go. Adwokat Rettinger z Krakowa dotrzymał przyrzeczenia danego hrabiemu Zamoyskiemu. Na skutek jego sprzeciwu sąd w Nowym Targu obalił licytację majątku zakopiańskiego z roku 1888, unieważniając zakup dóbr dokonany przez kupca Goldfingera, w skutek nieformalności proceduralnych w przeprowadzeniu transakcji. Wyznaczono nowy termin licytacji na dzień 9 maja 1889 roku. Mecenas krakowski zakupił dobra zakopiańskie w imieniu hrabiego Władysława Zamoyskiego za sumę 300 tysięcy reńskich i jednego centa. A więc znowu zmienił się dziedzic państwa Zakopane. Chłopi mieli swoje stare, wypróbowane stanowisko w tej sprawie. woleliby nie mieć nic wspólnego z dworem, gdyby nie smutna, przykra konieczność. - Nie takich dziedziców tu przeżyliśmy. Hrabiego też przecierpimy. Wytrzymamy. Biły w nich wszelakie dopusty, znosili je, mieli twarde natury. Zniosą i to. - Moze jako bee teroz lepiy - wzdychała odosobniona w swej nadziei Mardułowa. - Juz nom telo te Niemce dozarli.
- Cy polski graf, cy niemiecki, samo to jedno - oświadczył z przekonaniem jej mąż. - Ftoz bee na pana robieł, jak nie chłop? Pon jes chłopowi jako pies. Wiys, kie pies jes dobry? Kie jes zły. Notatka o tym fakcie w księdze parafialnej u Stolarczyka brzmi, jak następuje: Dnia 9 maja 1889 kupił na licytacji dobra Zakopane hr. Wład. Zamoyski, z czegośmy się niezmiernie uradowali, bo Żydzi koniecznie nabyć chcieli. Hr. Wład. Zamoyski, jego matka, wdowa po jenerale Wład. Zamoyskim, i jego siostra Marya są to ludzie głęboko religijni i ze wszech miar przezacni i znakomici. Te dobra od Homolaczów przeszły na Eichborna w r. 1870. Od Eichborna przeszły na zięcia jego, Magnusa Pelza, który zbankrutował przez złe gospodarowanie. Eichborn Ludwik był przechrztą, zaś Pelz chrześcijanin z rodu. Obydwaj byli bardzo serdeczni i dobrzy ludzie. Wszyscy dziedzice byli dla Stolarczyka dobrzy. Bo fundowali świeczniki na ołtarz, dawali za darmo drzewo na ławy do kościoła, na szopę dla plebana, na opał. I z tego punktu widzenia oceniał zakopiański proboszcz ludzką wartość dziedziców-kolatorów. Kim był Władysław Zamoyski, nowy właściciel Zakopanego? Obywatelem Francji, urodzonym w Paryżu, byłym oficerem armii francuskiej. Miał lat 37, podróżował sporo po Australii i Ameryce. Można go było uważać za świeckiego zakonnika. Oszczędny i skąpy do przesady, zwłaszcza dla siebie. Nie uznawał przyjęć ani bankietów, choć był panem na sześciu tysiącach hektarów. Niezrozumiała była jego miłość do księżniczki Wandy Czartoryskiej. Podobno ją kochał, wybrana jednak nie mogła się doczekać spodziewanego małżeństwa, ponieważ kandydat na męża truchlał na samą myśl o zadaniu jej cierpień fizycznych. Księżniczka czekała cierpliwie, gotowa przyjąć z radością i rozkoszą bóle, jakie spotykają wszystkie żony i matki, lecz hrabia był nieugięty i konsekwentny. Przybył do Zakopanego wraz z matką, Jadwigą z Działyńskich, i siostrą Marią. Matka, wdowa po generale, stanowiła typ matrony dawnej generacji, oddanej szlachetnej żałobie po utracie ojczyzny. Zamoyski czcił ją szczególnie. Zawsze przed spaniem klękał u jej stóp i na klęczkach zdawał drobiazgowe sprawozdanie z czynności swoich w ciągu dnia. A jego siostra Maria? Też prowadziła życie zakonnicy. Książę Eustachy Sanguszko starał się od lat o jej rękę, odpowiadała mu stale, że za mąż nie wyjdzie, bo ma oblubieńca Jezusa. Była całkowicie przepełniona średniowieczną, surową religijnością. Miała ładny głos i chętnie śpiewała, lecz tylko nabożne pieśni. Zamoyski przede wszystkim przebudował karczmę w Kuźnicach i rozszerzywszy znacznie budynek przeznaczył go na szkołę wychowawczą dla dziewcząt, którą miała prowadzić jego matka. Ze starych zabudowań administracyjnych dworskich urządził pomieszczenia dla urzędników, dla siebie zaś przewidział dwa skromne pokoje w domu zarządu na pierwszym piętrze. Żył tam bez
żadnych wygód, spał na żelaznym składanym łóżku jak asceta. Uregulowanie gospodarki w majątku rozpoczął od wyrzucenia wszystkich żydów, był bowiem zdeklarowanym antysemitą. Wszyscy troje Zamoyscy byli wykształceni i żarliwi, w swoiście zresztą pojętym, patriotyzmie. Miłość Boga i ojczyzny uważali za nakaz życia. Hrabia umiał być niezłomny, gdy szło o obronę polskiej sprawy za granicą. Pamiętna była jego niedawna rozmowa z papieżem, który na życzenie Berlina zamianował arcybiskupem poznańskim (po usunięciu księdza Ledóchowskiego) Niemca, księdza Dindera, proboszcza z Gdańska. Trzej przedstawiciele ludności polskiej z Wielkiego Księstwa Poznańskiego: Mielżyński, Skórzewski i Zamoyski wybrali się do Rzymu na audiencję u papieża, aby mu przedstawić stanowisko Polaków wobec tej nominacji. Papież Leon Ósmy przyjął ich niechętnie, każdego z osobna, traktując ich w ten sposób nie jako delegację polską do Stolicy Apostolskiej, lecz jako prywatnych pielgrzymów. Ostatni przyjęty był Zamoyski. Od Mielżyńskiego, który wyszedł po audiencji (Skórzewski był właśnie na pokojach papieskich), dowiedział się, że trzeba uklęknąć przed Jego świątobliwością, ucałować go w trzewik i na klęczkach rzecz swoją przedłożyć. Papież był inspirowany przez Niemców i odniósł się nieprzychylnie do prośby Polaków o własnego arcypasterza. Zdenerwowany relacją Mielżyńskiego, Zamoyski, wszedł, uklęknął, pocałował papieża nie w pantofel, lecz w pierścień na ręce, po czym wstał, czekając, o co go głowa kościoła zapyta. Papież, zdziwiony mocno, że petent stoi, huknął na Polaka: - Gniewacie się na swojego papieża! Chcielibyście mieć biskupa szlachcica, a nie syna bednarza! Jesteście zarozumiali i pyszni arystokraci! Chodziło o pochodzenie socjalne księdza Dindera. Zamoyski nie stropił się bynajmniej, lecz odpowiedział spokojnie: - Przychodzimy poinformować dobrze Ojca świętego, ponieważ został poinformowany źle. Chcemy arcybiskupa Polaka, nie Niemca; w danym zaś wypadku prosimy o mianowanie syna stróża. Takie było pochodzenie księdza Likowskiego, kandydata Polaków. Papież rozzłoszczony, skinął ręką, że audiencja skończona, a po wyjściu Zamoyskiego wydał zarządzenie, aby go nigdy nie wpuścić do Watykanu. - Liczę na to, że u bramy niebios nie będzie stała gwardia szwajcarska Leona Ósmego, bo odmówiono by mi wstępu - mówił Zamoyski z uśmiechem do swych przyjaciół, ilekroć zgadało się o tym rzymskim epizodzie. Wynika z tego, że magnat liczył z pewnością po śmierci na niebo, zagwarantowane wiernym katolikom. Przyznać zresztą trzeba, że starał się na nie zasłużyć sumiennie. Takim był hrabia Zamoyski, dziedzic państwa Zakopane, antypapista, antysemita, katolik, patriota, abnegat i oryginał. Odkąd wszedł w posiadanie tego ogromnego majątku, nasilił się polsko-węgierski spór o przynależność Morskiego Oka, który po latach miał hrabia sprawiedliwie wygrać. Tak jak i miał wygrać
batalię z władzami o przedłużenie toru kolejowego z Chabówki do Zakopanego. Od tygodnia Chałubiński nie wydalał się z domu, zapadł na zapalenie płuc. Wyprowadzony z ciężkiego stanu zgodnym wysiłkiem lekarzy, Baranowskiego i Kruszyńskiego, leżąc na łożu boleści, złożył z nimi konsylium nad chorobą synka Sienkiewicza, którego pisarz powierzył jego opiece. Zawsze tak było i już do końca pozostać miało, że Doktor zajmował się cierpieniem innych bardziej niż swoim własnym. Lato ściągnęło moc gości do Zakopanego. Było rojno i zgiełkliwie. W ustronnym, zacisznym domu, położonym wśród świerków, gasł duch potężny, odwiedzany przez warszawskich przyjaciół i znajomych. W ostatnią niedzielę lipca przybył do Chałubińskiego doktor Topolnicki. - Nie znam go - mówi Doktor służącej. - W jakiej sprawie. Nie udzielał się bowiem nikomu, odkąd go siły opuściły. Przedstawiał żałosny obraz schorowanego człowieka. Służąca wróciła za chwilę, oznajmiając: - Mówi, że jest uczniem pana profesora z Warszawy i że musi się koniecznie zobaczyć. Przyjechał umyślnie z Białegostoku. - Prosić. W drzwiach ukazała się wysoka, szczupła postać mężczyzny w średnim wieku, która zgięła się w pełnym szacunku ukłonie i zatrzymała się, skupiwszy na sobie słup słonecznego światła. - Proszę bliżej - chory zaprosił gościa ruchem ręki. Przeszedłem zapalenie płuc, nie przyjmuję nikogo, niech to pana nie dziwi. Przybysz zbliżył się do łóżka. - Na studiach nazywano mnie Topola, bo byłem wysoki i chudy, choć nazwisko moje brzmi: Topolnicki. - Usiądź pan - gospodarz podał mu na przywitanie białą, ciepłą dłoń. - Wielu miałem uczniów, jak pan wiesz, każdego roku wypuszczaliśmy z czterdziestu lekarzy. Nazwisko pańskie nie utkwiło mi w głowie, nie zechcesz mi pan tego wziąć za złe. - Ja natomiast błogosławiłem pańskie nazwisko, panie profesorze, ponieważ dzięki panu stałem się lekarzem. - Nie przesadzajmy. Jakże to? - Mieszkałem w Smulikowszczyźnie na Chmielnej. Tam na poddaszu mieściły się izdebki ubogich medyków. Nie mogliśmy udzielać korepetycji przy ciągłych zajęciach praktycznych w klinice. Klepaliśmy biedę, jak wszyscy studenci, gorzej, że nie mieliśmy czym opłacić wpisu, kupić za co podręczników naukowych, a wreszcie wyżywić się, odziać i mieszkać. Czy mogliśmy zapomnieć, że pan był naszym dobrodziejem? Naszym przyjacielem i doradcą? Przychodził pan profesor do nas, płacił pan z góry za nasze obiady i za stancje. - Dawno pan jesteś lekarzem? - spytał Chałubiński, aby przerwać żenujący go potok pochwał. - Od 1870 roku. Prawie dwadzieścia lat. - Co pana przygnało do Zakopanego? - Dług. Szukałem pana profesora w Warszawie. Przyjechałem tu,
aby się uiścić z długu. - Długu? - gospodarz podniósł na gościa pytające oczy. - Nie rozumiem. - Tak. Opłacał pan profesor całkowicie moje studia. Winienem panu wszystko to, co mam, czym jestem obecnie. Przychodził pan często do naszego pokoju. Mieszkaliśmy tam we czwórkę, ja byłem zdolnym uczniem i najbiedniejszym z całej naszej gromadki. Mówił pan do mnie: "To co zarobię jutro do południa, przeznaczam dla ciebie, młody kolego". I dostawałem nazajutrz pieniądze. - Ach, już nie pamiętam tego - machnął ręką Chałubiński, uśmiechając się do wspomnień. - Ale ja pamiętam. I nie zapomnę tego do końca życia. Przyznaję, brałem wtedy pieniądze od pana profesora, były mi potrzebne, bez nich nigdy nie ukończyłbym studiów. Ale wszystkie długi, które u pana zaciągałem, zapisywałem skrzętnie. Kiedyś przecież będę mógł oddać, myślałem. Pan zrobił ze mnie człowieka, zapewnił mi wykształcenie, zawód. A zebrało się długu sporo: 2100 rubli. Nie mogłem oddać wcześniej. Z początku miałem zarobki małe, pracowałem na Suwalszczyźnie, zarabiałem tyle, ile starczyło na utrzymanie moje i obojga rodziców. Później byłem wojskowym lekarzem, pensja mała. Ożeniłem się, myśl skierowana była ku innym sprawom. Ale o długu ciągle myślałem. Od paru lat powodzi mi się nieco lepiej. Mieszkam w Białymstoku. Nareszcie mogłem odkładać co miesiąc na spłatę długu. Zebrałem tę kwotę, aby ją oddać panu profesorowi w myśl naszej umowy sprzed dwudziestu lat. - Ja używałem tej formuły tylko w sensie konwencjonalnym, aby nie krępować studentów wręczaniem tej drobnej zapomogi. Mówiłem: To pożyczka; oddasz, gdy będziesz miał pieniądze, gdy będziesz zarabiał. Ale mówiłem to żartem. Nie traktowałem tego nigdy jako pożyczki. - Dla mnie jednak punktem honoru było zwrócić dług, a procentem nie spłaconym od niego niech będzie wdzięczność moja za to, że pańskie dobre serce zrobiło ze mnie człowieka. Proszę, oto w tej kopercie mieści się 2100 rubli, które panu winienem od lat dwudziestu. Oddaję dług panu profesorowi z podziękowaniem. Ale wiem, że nigdy nie będę w stanie oddać dobroci, szlachetności serca, prawości charakteru; tego, czym i pan mnie obdarzył. I pod tym względem pozostaję pańskim dłużnikiem do końca życia. Doktor Topolnicki położył na stoliku kopertę z pieniędzmi. Chałubiński popatrzył na jego twarz ze smutnym wyrzutem, zamyślił się i rzekł powoli: - Przyjemna to chwila, kiedy młodszy kolega tyle serdeczności pod moim adresem wygaduje. A z drugiej strony przykra to chwila, kiedy w rublach pragnie mi się wypłacić za dobroć. Weź pan te ruble z powrotem, doktorze. Nie chciałbym, aby między nami były rachunki pieniężne. Była w tym cała moja radość, że mogłem był pomagać biednym medykom, sam niegdyś byłem w takiej sytuacji i wiem, co to bieda. Wtedy, kiedy wam mogłem pomóc, nie było mi ciężko o pieniądze. Wiedz, że na miesiąc naprzód miałem wypisane w notesie terminy konsyliów. Nie chciałem czy może nie umiałem
robić majątku. Dlaczego więc nie dać pieniędzy potrzebującym kolegom, dobijającym się z trudem do wrót zawodu? Miałem olbrzymią praktykę, chyba największą w Warszawie. I mogłem był pomagać ludziom. Nie widzę w tym żadnej nadzwyczajnej zasługi. Zwykły odruch serca, nic więcej. Czym bylibyśmy, gdybyśmy nie mieli serca dla bliźnich? Zabierz ze stołu te pieniądze, doktorze. Skończyłem zresztą z rublami, waluta carska nic mnie nie obchodzi, do Warszawy już nie wrócę. I nie mówmy o tym więcej. Wypłaciłeś mi się pan za tę drobną pomoc w młodości przez swoją pamięć o mnie, przez dobre słowo i przez dzisiejszą swoją wizytę. Jestem w zupełności przez pana zaspokojony, choć nie miałem żadnych w tym kierunku pretensji. Jestem uradowany, bo przez swoją obecność przypomniałeś mi pan pracowite i burzliwe dzieje mojego żywota, które dzisiaj przychodzi mi wspominać w bezruchu w chorobie. Proszę, zechciej uważać się za mojego drogiego gościa. Zastukał na służącą, aby podała herbatę, i zarządził nocleg dla przybyłego w pokoju gościnnym. Ożywił się, wspominał dawnych kolegów profesorów, przypominał sobie znajomych. - Czy pan profesor pamięta doktora Połańca? Młody lekarz, który zmarł na tyfus. Było to może w siedemdziesiątym piątym albo w siedemdziesiątym szóstym roku. - Owszem, pamiętam. - Umarł, pozostawiając w nędzy rodziców i dwie siostry, które utrzymywał. Pan profesor zainicjował składkę po jego śmierci i sam otworzył listę datkiem pięciuset rubli. W dwóch tygodniach zebrano około cztery tysiące, które zapewniły byt rodzinie zgasłego lekarza. Był to mój kolega, w jego domu do dziś dnia błogosławią pańskie nazwisko. - Dzieci pan masz? - przerwał gospodarz, pragnąc znowu odciągnąć rozmowę od krępującego go tematu. - Mam. Troje. Syna i dwie córki. - Ile mają lat? - Córki dziewięć i jedenaście. Syn - cztery. - Jak mu na imię? - Krzysztof. - Piękne imię - Chałubiński zamyślił się. - Piękne imię powtarzał machinalnie, zanurzając się we wspomnieniach. Spędził cały wieczór z doktorem Topolnickim. Nazajutrz koło południa zamówiona budka Tadziaka odwiozła gościa na stację kolejową do Chabówki. Jeszcze raz przed pożegnaniem wyłoniła się sprawa pieniędzy. Chałubiński rzekł: - Powiem panu tylko to, co mówiłem dawnymi laty medykom, gdy zdarzyło mi się ich wesprzeć jakąś drobną kwotą: "Pożyczam ci tylko, gdy dojdziesz do praktyki, znów oddasz potrzebującym". Pamiętaj pan o tym, doktorze. Kiedy się oglądniesz i zobaczysz nędzę, wesprzyj potrzebujących; to tak, jak gdybyś mnie te pieniądze zwrócił. Bądź zdrów, doktorze Topolo. Tym się mnie odpłacisz. Podał mu rękę, białą, ciepłą i uczuł nagle ogromny wstrząs
zawstydzenia, kiedy doktor Topolnicki złamał się wpół i pocałował go w rękę. Stało się to tak szybko, że doktor nie mógł temu przeszkodzić. Chciał coś powiedzieć, zaprotestować, lecz stropił się, wzruszył, zaniemówił. Gość prędko zawrócił na pięcie, chciał coś wyjaśnić, lecz machnął ręką i odszedł bez słowa. Nie mógł też nic powiedzieć. Co tu było do powiedzenia? Ale jeszcze od drzwi odwrócił się w stronę łóżka i Chałubiński zauważył błysk łez w jego oczach. I tak niemo pożegnał się doktor Topolnicki ze swoim dobroczyńcą. Z dnia na dzień Chałubiński czuł się gorzej. Nie ulegało wątpliwości - był to powolny pochód ku śmierci. Siedział w fotelu, przy nim na stołku Sabała, okna były na oścież otwarte. - Mówcie mi o żniwach. Czy owce spędzono z hal? Czy dobrze się pasły? Jak wysoko mirowały? Czy owies wszystek po wsi zebrany? Sabała mówił. O tym, o tamtym, o owym. Kiedy już wyczerpał tematy gospodarskie, zaczął opowiadać podania, baśnie, wiedział, że Doktor rad tego słucha. O boginkach, o dziwożonach, o wojsku zaśnionym pod Turnią Pisaną w Kościeliskiej Dolinie. Stara legenda gór żyła nadal w jego wyobraźni, posłusznej tym samym prawom, którym poddane są wyobrażenia dzieci i dzikich ludzi. O czym myślał Chałubiński, słuchając naiwnych Sabałowych opowiastek? Patrzył przez okno na Kopę Magury, dźwigającą nagie, obłe ciało nad Jaworzyną Łuszczkową. Już nie opuści Zakopanego. Pozostanie w górach dniem i nocą, zimą i latem. Będzie się w piargach leciutko przesypywał z góry na dół, coraz niżej, coraz niżej, aż zamoknie w stawie. I od brzegu będzie się coraz głębiej pomykał na dno. I stamtąd, z dna, będzie może błyszczał w kryształowej wodzie, kamyczek strącony ze szczytu, jak ów kamień, co go piorun odłupał z Jastrzębiej Turni, który teraz nocami świeci w Zielonym Stawie Kieżmarskim. - Czy macie dudki, Sabała? - spytał nagle, odbiegając od swoich myśli. Sięgnął ręką do szuflady stolika po pieniądze. - Może wam trzeba. Weźcie. Dał mu dwadzieścia papierków, siajnych reńskich. Góral zwrócił ku niemu pomarszczoną twarz, przeżartą wichrem, deszczem i słońcem. - Jesce mi ociec godowoł: Jak mos dudki, to je hnet przesiustos, tyś do tego wartki. Toz i to prawde pedzioł; Niek - sie nie skodujom. Ale wzrok jego z tkliwością ogarniał guldenowe papierki. - Weźcie - nalegał Chałubiński. - Przydadzą się wam. Wziął, potarł nos rękawem, uśmiechnął się niemrawo, przytakując: - Óne sie ta wse przidadzom - i włożył pieniądze do pasa. Na odwiedziny u Doktora brał świętalny, staroświecki pasek na kilka klamer; miał w nim schowek na miechurek z habryką oraz na grajcary. - Jo dudki letko mijom, bez to mi sie nie trzimiom. Coz poradze? - mruczał, upychając papierki dokładnie w kieszonce. Telo sie na mie wyskodujom Ik Miełoś. Śmierć jako temat rozmowy pojawiała się coraz częściej na ustach Doktora.
- Gdy umrę, grób mój niech będzie pomiędzy skałami - mówił niby półżartem do domowników; z uśmiechem, który nie wykrzywiał twarzy, lecz pogodnie ją opromieniał. Był uspokojony i szczęśliwy niemal, że słabość opadła go tu w Zakopanem, że więc nie opuści tej wsi do zgonu; tak sobie był zamierzył i uplanował. Jak stary dzik, raniony wielokrotnie przez myśliwych, czując ostatnie chwile, zaszywa się w najgęstszy ostęp, aby tu w sercu boru dojść spokojnie do końca życiowej przygody, tak ów mąż schronił się w góry dla zamknięcia ostatniej karty swego bujnego życia. Nieraz, kiedy go odwiedzali przyjaciele, zwierzał się im: - Cieszę się, że po burzach żywota tu sobie wyszukałem przystań. Jak żeglarze dobijają do portu, ze złamanymi masztami, bez steru, tak ja dopłynąłem do Zakopanego. Kto wie, może to był cel całej mojej ziemskiej podróży? A kołowanie po Europie było okrężną drogą do zakopiańskiej wsi? Może tak właśnie miało być, abym poprzez dalekie miasta i kraje tu przywędrował, gdzie spędziłem najjaśniejsze chwile żywota i gdzie najwięcej zaznałem radości wobec dzikich skał i wobec prostych ludzi. Przyjechali w odwiedziny do Doktora jego koledzy, Baranowski i Bujwid z Warszawy. Siedział w fotelu na werandzie, okryty pledem, który pamiętał zimne noce pod Łomnicą, zapatrzył się w łeb skalisty Giewontu. Październikowy dzień był ciepły, słońce dobrotliwie grzało z bezchmurnego nieba. Przyszedł z wizytą Witkiewicz. - Nie pozwólcie, przyjaciele moi - zaklinał ich gospodarz - nie pozwólcie pod żadnym warunkiem, aby mie stąd kiedykolwiek zabrano. Pamiętajcie, że moim uroczystym życzeniem, po wielokroć przy świadkach wyrażonym, jest; aby mnie pochowano na cmentarzu w Zakopanem, wśród gór i wśród ludu gór. 10 października przybył niespodziewanie do Zakopanego Paderewski i zamieszkał w willi Modrzejewskiej. Był już uznanym pianistą o europejskiej sławie, koncertował w Paryżu, Londynie i Wiedniu. Bawiąc właśnie w naddunajskiej stolicy, dowiedział się od Świętochowskiego, że Chałubiński poważnie zachorował w Zakopanem. Przerwał natychmiast swoje tourne koncertowe, wyJechał do Krakowa, skąd najbliższym pociągiem udał się do Chabówki, stąd zaś góralską budką przywlókł się w deszczu do domu przyjaciela. Serdeczne i wzruszające było ich powitanie. Wicher kołysał drzewa, słota zasnuła niebo podhalańskie, góry oprzędły się ponurą mgłą, kiedy Paderewski zjawił się u łoża chorego, aby mu osłodzić ciężkie chwile niemocy mistrzowską grą. Chory skutkiem rozdrażnienia nerwowego nie znosił w ostatnich dniach widoku fortepianu. Ale Paderewskiego słuchał przez całe pół dnia, do późnego wieczora, oraz nazajutrz rano do południa. Pianista grał Szopena, Beethovena, Schumanna oraz własne kompozycje. Przez kilkanaście godzin pierwszego i drugiego dnia słuchali z napięciem tego koncertu zgromadzeni przyjaciele chorego. Patrząc na szczupłą, piękną twarz Doktora, myślał artysta przy fortepianie: Jest w tym człowieku coś wysokiego, co pasuje do gór, coś strzelistego, co musi pochodzić ze szczytów. On związał
się z górami w jakiś zupełnie szczególny sposób, on nadał Tatrom urok i sens. Wyjechał Paderewski na drugi dzień po południu, aby zdążyć do Chabówki na wieczorny pociąg. Po jego wyjeździe Chałubiński popadł w smętną zadumę. - Jakiż rozkoszny dzień miałem dzisiaj! I wczoraj! - wyrzekł do otaczającej go rodziny. - Prawdopodobnie ostatni to już dzień taki w moim życiu. Jesień przechodziła nadal pod znakiem słoty. Doktor Chałubiński gasł powoli w samotności. Patrzył przez załzawione szyby na omglone lasy reglowe, wspominając bujne, wierchowe wyprawy. Czasem wzywał Sabałę, który ostatnio przesiadywał u Witkiewicza; nie wracał na noc do Kościeliska aby być bliżej Doktora. Opowiadał choremu o dawnych czasach, o zbójeckich i myśliwskich przygodach, opowiadał po parę razy to samo, powtarzał się, zmyślał, uzdajał, a w jego mówieniu Doktor oddychał przestronnym, rzeźwym, uzdrawiającym powietrzem gór. Innym razem zapraszał Dembowskiego, Witkiewicza, zwierzając im się, a właściwie rozmawiając ze sobą w ich obecności: - Znam niektórych ludzi lepiej niż spowiednik, bo jeszcze księdzu można na spowiedzi skłamać, mnie się nie dało okłamać. Ciało przemawia do mnie wyraźnie jak otwarta książka, a poprzez ciało czytam duszę. Znałem ludzi w chwilach całkowitego obnażenia ich słabości. Asystowałem ważnym wydarzeniom w historii, stałem blisko wielkich ludzi mojego czasu, byłem przy tym, kiedy z ich ust padały odpowiedzialne decyzje. W chorobie byli ci ludzie jak dzieci, a rządzili milionami. Przejrzałem ich nie tylko do głębi ciała, ale i do dna psychiki. Dane mi było poznać istotę ludzką z jej najskrytszymi drgnieniami i cierpieniami. Miałem w życiu chwile dramatyczne. Nikomu się nie zwierzyłem z niczego, ja, który wszystko o innych wiedziałem. Przez całe życie marzyłem o miłości, szukałem jej. Czy jej zaznałem? Nie wiem. Miałem chwile szczęścia, to pewne, ale o wiele więcej chwil rozpaczy i zwątpienia. walczyłem, może ta ciągła walka wypełniała mi treść życia? Czymże jest w istocie cała wiedza, jeśli nie uporczywą walką o zdobycie prawdy? Nie miałem nikogo nigdy koło siebie tak bliskiego, abym się mógł przed nim wyspowiadać. I przez to mi było źle. Gdybym mógł posiąść naiwną, prostą duszę górala, wtedy ksiądz Stolarczyk uwolniłby mnie w ciągu pół godziny od trosk i wątpliwości. Szkoda, że nie pisałem pamiętnika. Kiedy indziej mdłe światło naftowej lampy błyskało nerwowo po świerkowych ścianach z grubych płazów, a Doktor błądził wieczorem po swoim życiu, jak po wielkim mieście, pełnym znajomych zakamarków. Widział siebie, młodego lekarza, wychodzącego z bankierskich i generalskich pałaców, wspinającego się na facjatki Starego,Miasta lub stępującego do wilgotnych piwnic, gdzie oprócz porady nieraz i ruble na lekarstwo zostawiał. Widział siebie odwiedzającego żydowskie dzielnice ubogich przekupniów i kramarzy, których leczył bezpłatnie. Oddawał im serce, pełne nieprzebranej dobroci. Przeżywał wahania, konflikty, gorycz,
upadki - to nieodłączne od natury ludzkiej. Tragedią jego było to, że szedł samotnie, że nikt nie towarzyszył w drodze temu wielkiemu duchowi; nikt, kto by go natchnął, pocieszył, naprostował, utwierdził. Z tym wszystkim był człowiekiem pełnym żywej, ludzkiej bujności; tyleż uczonym, co marzycielem, a nade wszystko źródłem dobra. Nie był z rzędu wodzów-wojowników, lecz przodownikiem w czołowym zastępie mędrców i dobroczyńców. Któregoś dnia Pawlikowski i Świerz, sekretarze Towarzystwa Tatrzańskiego, przyszli zawiadomić Doktora o stworzeniu komitetu Muzeum Chałubińskiego. Chory z żywą radością przyjął tę nowinę. Muzeum tatrzańskie, w którym miały znaleźć pomieszczenie zbiory flory, fauny, budownictwa i zdobnictwa góralskiego, było jego dawnym zamysłem, którego realizacji ciągle coś stawało na przeszkodzie. Jeszcze jedna idea Chałubińskiego szczęśliwie oblekała się w ciało. Nastąpiła seria pięknych dni, choć wietrznych i zimnych. W słoneczną niedzielę po obiedzie przyszedł do "Swobody" ksiądz Stolarczyk. Za chwilę zapukał doktor Florkiewicz, warszawianin, od dwóch lat osiadły w Zakopanem. Mówiono o polityce, o sensacjach w parlamencie wiedeńskim, o nowinkach z Krakowa, Lwowa, Warszawy. Chałubiński napomknął coś o śmierci. Ostatnio ogarnęła go obsesja letargu. Znając swój niezwykle nerwowy temperament i naturę swego organizmu, obawiał się zapadnięcia w sen letargiczny. W tym celu dodał do testamentu rozporządzenie, aby go pochować w pięć dni po zgonie. - Pragnieniem moim było przejść przez życie dobrze czyniąc. Jesteśmy ułomni. Pomimo mej woli nie wszystko i nie zawsze wyszło tak, jak chciałem. żałuję tego. Zawsze żałuję, jeżeli coś złego zrobiłem. - To wygląda jak spowiedź generalna, panie doktorze - zażartował proboszcz. - Doskonały akt skruchy. - Powtarzam wobec tego: żałuję z całego serca za wszystko złe, jakie wyrządziłem ludziom. I żałuję tego, że jeżeli czyniłem dobrze, czyniłem tak niewiele, gdy mogłem był więcej uczynić. Omawiali sprawy budowy schronisk, wytyczania ścieżek. Chory w rozmowie z plebanem znów zagłębiał się w gąszcze Koprowej, błądził po Roztoce, kołował w Dolinie Kaczej. Ach, noce w namiocie pod gwiazdami! Śpiewy i muzyka górali! Rzadko zaglądał teraz do "Swobody" Sabała i tylko wzywany. Doktor potrzebował bezwzględnego spokoju. Żona pilnowała rygorystycznie zarządzenia lekarzy. Dwoje oczu wpatrywało się w niezmienny widok krajobrazowy Zakopanego. Wieś była cicha, utopiona w lasach leżąca z dala od zgiełkliwych szlaków. Dobrotliwe, mało ciepłe słońce października kładło się złotawo po ścianach domów. W lipcu zaroją się te domy hałasem letników. Czy też doczekam następnego lata? - pomyślał Chałubiński. Znowu od wiosny przybędzie parę świeżo zbudowanych willi, zjedzie więcej gości niż roku poprzedniego, bo frekwencja z roku na rok nieprzerwanie wzrasta. Oto wieś, którą Doktor stworzył z niczego, oto jego dziecko, które powołał do życia z
roślinnej wegetacji i uczynił najmodniejszym uzdrowiskiem ojczyzny rozdartej na trzy zabory. A sława Zakopanego jako progu do Tatr dopiero się poczyna. - Opowiadał mi doktor Chramiec, że hrabia Zamoyski stara się w Wiedniu o kolej z Chabówki do Zakopanego. Oraz o budowę drogi do Morskiego Oka. Nowy właściciel tatrzańskich dóbr, choć Polak, zgodnie z tradycją poprzedników, nie udzielał się wsi, w której rezydował. Natomiast pilnował interesów u władz w Krakowie, w Wydziale Krajowym we Lwowie czy w ministerstwie w Wiedniu. Dwór izolował się tu zawsze od chłopów, a chłopi żyli tu zawsze z daleka od dworu. W październikowym zmierzchu wieś na wygląd nie wydawała się bardzo inna od tej, którą znał Chałubiński z przeszłości. Na drogach wyboje, gdzieniegdzie błoto, zagęściła się tylko liczba domów. Choć zawsze solidne, porządne w budowie - nakazywała tak wiekowa tradycja budarska - teraz już były piętrowe, obszerniejsze, z ganeczkami, obwiedzione ogrodzeniem. Ludzie także jakby zmienili się nieco, ich stopa życiowa podniosła się chyba, widać to po ubiorze. Ksiądz Stolarczyk wychodził z domu Doktora. Pod świerkiem u sztachet zobaczył stojącego Sabałę. - Co wy tu robicie, Sabała? Nocować tu chcecie? Idźcie do domu. Góral skulił się, aby sobą jak najmniej zabierać miejsca w przestrzeni, aby się uniewidocznić. - Przepytujem piyknie ik duchownom osobe, jakoz ta się majom Ik Wielmoznoś pon dochtór Ałubiński? - Chory jest, nie przeszkadzajcie mu, nie nachodźcie go - ciął proboszcz nieprzyjemnym głosem. - Nie wolno go denerwować. Minął go, trzasnął furtką i na ulicy już dodał: - Nie zawracajcie głowy panu doktorowi, teraz nie ma czasu na bajanie ani na rzępolenie. Wracajcie do domu, do wnuków, do gospodarstwa. Sabała w ciemności uśmiechnął się jak głupi do plebańskich słów, potarł nos rękawem, ręce szeroko rozłożył i mruczał: - A kaz jo mom gospodarstwo? Siyćko jes moje gazdostwo i haw przi miesioncku, i hań na słonku we wiyrchak - patrzył na gwiazdy, potem na odchodzący olbrzymi cień proboszcza. Skulił się znów pod smrekiem i czekał. Kiedy się ściemniło na dobre i uciszyło w mieszkaniu podszedł pod ganek z oszkloną werandą, usiadł na najniższym schodzie i wartował. "Kie mie bedzie trza, to mie i tak zawoło" - pomyślał. - "Óno mu ta bedzie mie trza cheba kiesi". Zrobiło się zimno. Zawinął się cuchą, warując jak pies strzegący domu ukochanego człowieka. Dwie noce pilnował Sabała domu Doktora w lesie, aż ktoś z przyjaciół czy służąca opowiedzieli choremu o przywiązaniu wiernego górala. Sablik przebywał teraz dniem w Kościelisku tylko na noc ściągał do Zakopanego. Co to dla niego nocować na schodach pod gołym niebem? Ile nocy przespał w gorszych warunkach w ciągu swego długiego życia? kiedyś go przecież Chałubiński zawoła. Bez
Sabały nie da sobie rady. - W chorości cni sie. Jakoz poradzi bese mnie? Wieczorem służąca wezwała Sabałę ze schodów: - Sabała, pan profesor was woła. Wszedł na końcach palców do pokoju oświetlonego słabą lampą naftową. "Moze mu skodzi gaz?" - przemknęło mu przez myśl, bo u nich w domu trzymano się jeszcze łojowego kaganka, nie dowierzając wynalazkowi nafty; ktoś tam nawet plótł, że nafta szkodliwa dla zdrowia. Chałubiński z łóżka skinął ręką na starca. - Przybliżcie się, Sablik. Choroba mnie zmogła. - Ano przichodzi nieroz na cłowieka, bestyjo. Przycupi cie, ino cobyś się jiyj nie doł, to zaś popuści. - Ta mnie już chyba nie popuści. - Widać je mocniejso od cłowieka. Duzo ś niom nie nakónos. Nieporada ś niom wygrać - rąbał swoje prosty góral. - Nie bees, cłowieku, wiekowoł. - Myśliwskie prawo krótkie - uśmiechnął się Doktor. - Albo ty, albo ja. - Haj. - Siadajcie - zaprosił gospodarz. Tamten usiadł. - Urodził się wam wnuczek, mówił mi pan Witkiewicz. - Mom wnęcka po nomłodsym synie. - Musicie się nim cieszyć, co? - Iści. Cłowiek na starość som jes jak dziecko. Bawimy sie zaś oba kielo telo. Urodzieł sie z włosami piyknymi na głowicce, toz to mu te włosioki cesem, ón mie zaś za wąsy tardze. Uciesymy sie sobom, pofiglujemy. - Jak ma na imię? - Symon. - Co słychać w Kościelisku? - E, nic takiego, siyćko stare. - W domu wszyscy zdrowi? - Jedyć ta dość jesce, trzimiemy się pomalućku. Baba mi ino cósi krzypie. Liska nom wziena kiesi dwie kury pod sopom. Rozglądał się niemrawo po ścianach, po kilimach, po obrazach, chociaż znał dobrze ten pokój. - Mom zaś w kómorze gornecek świstacego sadła, kie fcom, to im prziniesem. Wysmarować sie abo i popić ciepłe, na wnątrzu sie zaroz lepiy zrobi. Choroba usłuchnie. - Nie trzeba mi świstaczego sadła - odpowiada Doktor. - Ta choroba nie usłuchnie lekarstwa. - Jako tam fcom - mruknął urażony góral. - Jo ino tak mówiem. - Dobrzy jesteście, Sablik - złagodził Chałubiński poprzednie zdanie. - Ale są pewne choroby, na które żadne leki nie pomogą. Zrozumiał. - Cheba ze tak. Nastąpiło milczenie. W drzwiach ukazała się pani Chałubińska, niosąc dwie filiżanki herbaty. Wbrew temu, co mówił mąż przed chwilą, odmierzyła mu na łyżeczce kilkanaście kropel lekarstwa: w herbacie przeznaczonej dla Sabały znalazł się kieliszek aromatycznego rumu: pamiętano tu o przywilejach starego grajka.
- Gęśle macie ze sobą? - Mom. Jakże by Sabała wyglądał bez gęśli? - Zagrajcie cichutko kościeliską nutę. żeby w domu nie słyszeli. Oni się gniewają, mówią, że to mi odbiera spokój. Ale nie słuchajcie, dla mnie spokój płynie od Tatr, a całe Tatry są w tej muzyce. Grajcie. Popłynęła rzewna, trochę butna melodia rodzinnej wsi Sabałowej. Brzmiały w niej echa życia dawnych smolarzy, drwali, węglarzy, pastuchów, korzeniarzy, koziarzy, hamerników, hawiarzy, zbójników, szumnych chłopów, którzy uganiali się po Kościeliskiej Dolinie, a którzy się już minęli. Gęśle popiskiwały; ponieważ grajek chciał grać cicho, smyczek nie wydobywał pełnego dźwięku, powstało chrypienie, zgrzyt, jak gdyby skrzeczący jazgot noworodka. Zaalarmowana płaczem gęśli, wsunęła głowę w drzwi pani Chałubińska. - Tytus, wiesz, że ci szkodzi każde podniecenie, potrzebny ci spokój. Sabała, przestańcie grać - zwróciła się z wyrzutem do górala. - Nie odbieraj mi tej przyjemności, żono, tak bardzo chciałem usłyszeć Sabałowe granie, tak bardzo mi go brakowało. Ty wiesz, czym dla mnie jest ta muzyka. Drzwi się zamknęły. Góral potarł nos rękawem i zanucił cicho, pół mówiąc, aby się nie narazić na złość pani profesorowej. Beli chłopcy, beli, ale sie mineni i my sie minemy po malućki kfili. Przyszedł doktor Florkiewicz, wypędził Sabałę na dwór bez skrupułów. Co ten nudziara ma tu do roboty w pokoju, przy łóżku chorego? Jeszcze gdzieś w górach, przy watrze, to by uszło, ale tutaj? Góral jak zwykle ułożył się pod smrekiem koło ogrodzenia willi i drzemał. Było zimno, lecz stary kłusownik nie przestraszył się październikowego chłodu; miał skórę zahartowaną. Była środa, dzień 30 października. Sabała nie ruszył się od domu Chałubińskiego, wartując pod drzewem jak zwykle. A nuż Ich Miłość zawezwie go do siebie? Musi być na każde zawołanie. We czwartek w południe wziął się na odwagę. Dzień był pogodny, zagrał na gęślach przed ogrodzeniem. W oknie ukazała się zaraz pani Chałubińska i zaprosiła go do wnętrza. Dostał w kuchni obiad i guldena do łapy za to, aby wracał do Kościeliska i nie pokazywał się więcej. Kiwnął głową, wyszedł powoli przez furtkę, zniknął w lesie, lecz nie odszedł daleko. Usiadł nad Foluszowym Potokiem i nie ruszył się stamtąd do wieczora. Niepotrzebnie pokazał się w dzień jasny przed willą; jego miejsce tam tylko w nocy. Gdy księżyc wzeszedł, wśliznął się przez furtkę do ogrodu, zasiadł znowu pod świerkiem na nocleg. Był stary, zżyty z przyrodą i wmawiał w siebie, że czuje w powietrzu śmierć, która nadlatuje do Doktora. Nie dopuści jej do domu, raczej na siebie ją ściągnie dawnymi zaklęciami.
- Óna haw loto furt nad smreckami, jo cujem. Na mój dusiu, nie rusem sie stela - bredził jak pijany. Siedział kamieniem oparty o pień. Jego miejsce było tu, przy Doktorze. Usnął. Rano wyniósł się z ogrodu, aby go nie molestowano, poszedł na wizytę do Witkiewicza, który go bardzo rad widział. Pisarz zaprosił go na obiad. Sabała grał, śpiewał, opowiadał, Witkiewicz rysował go, zapisywał jego śpiewki. O zmierzchu - zanosiło się na deszcz - Sabała ruszył na swój posterunek. Widział w mroku, jak do mieszkania Chałubińskiego wchodzili lekarze: Chramiec, Florkiewicz i Kruszyński. - Duzo mu hań dochtory pomogom - wyrzekł. - Jemu milse złóbcoki jako brzęcenie konsyliorzy. Stan chorego był poważny. Obawiano się zapalenia płuc, z którego już ledwie się wydźwignął tego lata. Zaaplikowano środki nasenne. Na jutro rano zwołano ponownie konsylium. Sabała, nieświadom sytuacji wewnątrz domu, przepędził noc w zimnie pod świerkami. W sobotę rano rozpoczął się ruch w willi "Swoboda". Pierwszy przyszedł doktor Florkiewicz, po nim doktor Kruszyński, następnie doktor Schein. Nastąpił początek słabości, której się obawiano. Chory czuł się od rana gorzej niż zwykle. Stwierdzono wysoką gorączkę i duszność w piersiach. Wywiązało się zapalenie płuc. Rozpoznał je sam chory, bystry diagnosta. Służąca pobiegła do urzędu pocztowego, aby nadać od pani Chałubińskiej telegram do Warszawy, wzywający natychmiast syna do ojcowskiego łoża. Chory był ożywiony, rozmawiał zupełnie przytomnie ze wszystkimi, zdawał sobie jednak wyraźnie sprawę z tego, że zbliża się kres życia. Sabała krążył, kołował przez cały dzień sobotni pod willą, pragnąc dostać się do wnętrza. żeby choć popatrzeć w siwe oczy Doktorowi, nie żeby z nim rozmawiać. Gdzieżby on, chłop nieczytelny, niepiśmienny, ośmielił się gębę otwierać wobec tylu doktorów! Ale popatrzeć w oczy, zobaczyć, jak się mają Ich Miłość. Nie dopuszczono go do łoża. Nie lubił go zwłaszcza doktor €Chramiec, sam zakopianin, który uważał go za kiepskiego wesołka o podejrzanej przeszłości. W poniedziałek o świcie budka góralska przywiozła z Chabówki Ludwika Chałubińskiego. Zobaczył go Sabała siedzący pod smrekami i pomyślał, że z Doktorem jest źle. Tegoż ranka lekarze stwierdzili u pacjenta gwałtowny spadek akcji serca w związku z nagłym ubytkiem sił. Stan nie rokował nadziei. Dzień był pochmurny, zimny. Chory był przytomny. Spokojnym głosem wydawał ostatnie rozporządzenia. Raz jeszcze - nie wiadomo, który to już raz z rzędu - prosił wszystkich obecnych, aby go pochowano na cmentarzu w Zakopanem, wśród ukochanych gór i umiłowanego ludu. Ponowił wobec lekarzy życzenie, aby go pogrzebano w pięć dni po zgonie. W południe zemdlał, niebawem jednak przywrócono go do przytomności. Stwierdzono zamroczenie, wywołane niedokładnym krążeniem krwi w mózgu. O godzinie piątej
po południu chory utracił ponownie przytomność. Tym razem, mimo najenergiczniejszego cucenia i wstrzykiwania eteru, nie zdołano mu jej przywrócić. Żona posłała na plebanię po księdza Stolarczyka. Lekarze nie odstępowali łoża umierającego. Zgromadziła się i rodzina: żona, syn Ludwik, dwie pasierbice. w pewnej chwili Doktor odwrócił głowę na poduszce i rzekł niezbyt wyraźnym głosem: - Chałubiński, ów arcykapłan... Chciał zapewne powiedzieć, że i on także musi umrzeć, mistrz wiedzy lekarskiej, który tylu ludzi od śmierci ratował. Któż wie, jakie myśli kłębiły się pod tą czaszką? Nadszedł ksiądz Stolarczyk, jego olbrzymia postać wypełniła całą izbę. Zapalono gromniczną świecę u wezgłowia konającego. Pleban oblekł się w komżę, począł się modlić po łacinie i udzielił nieprzytomnemu Doktorowi ostatniego namaszczenia. Oczy Chałubińskiego były otwarte, ale nieobecne; nie poznawały nikogo. Przed godziną ósmą wieczorem chory wydał ostatnie tchnienie. Zgon miał lekki, w jednym westchnieniu uleciało życie. Za oknami trwała gęsta ciemność, zrywał się wiatr, po niebie goniły się chmury w natłoku, groził ziemi deszcz. Król Tatr umarł. Już nie powiedzie w góry hucznej kompanii turystów, już nie uśnie pod gołym niebem w Dolinie Koprowej, nakryty masywem Krywania. Już nie oddźwięknie Gierlach jego skocznej kapeli góralskiej. Zapłaczcie, Tatry! Król wasz nie żyje, najlepszy z królów, jakich znała historia. Kochał górali i mchy, kozice i kamienie: Ożywił dzikie pustkowie i wprowadził tam człowieka, żeby uczynić sens w dzikości. Wiatr zerwał się od Świnicy, od Kosistej, falami napływał nad kotlinę zakopiańską, przyginał smreki. Wieś spała, ciemna i cicha. Tylko wiatr porykiwał niespokojnie; ciszył się, ustawał, to znów nasilał się, szturmował lasy. On jeden był czujny. Nie spał. Król Tatr był umarły. Był wieczór, poniedziałek, dzień 4 listopada. Nie spał i Sabała. Szóstą noc z rzędu spędził pod domem Chałubińskiego. Ukryty pod smrekiem, zobaczył, jak ręce kobiety ustawiają w dwóch oknach na lichtarzach zapalone świece. I po tych świecach poznał, że Ich Miłości nie ma już pomiędzy żyjącymi. Usłyszał głośny płacz domowników. Wpatrywał się długo w okna rozjarzone świecami, jakby chcąc przebić wzrokiem głąb pokoju, który znał dobrze z tylu pobytów. Coś chwyciło go za grdykę, wyniósł się z ogrodzenia, poszedł nad Potok Foluszowy. Woda hałaśliwie toczyła się po kamieniach, przelewała się między poszarpanymi brzegami. Wiatr giął koronami smreków. W szumie wiatru Sabała wyjął z rękawa gęśle i począł grać. Ich Miłość już nie żyje. Umarła miłość Sabały i miłość ich wszystkich, których do życia ludzkiego powołał Chałubiński. Ksiądz Stolarczyk wychodził z domu żałoby wraz z doktorem Chramcem. - Wiesz, Jędrek - powiedział do lekarza, którego znał od dziecka
- to był wielki człowiek o czystej duszy. Od Drogi pod Reglami dochodził odległy, świszczący szum lasu. Wiatr znowu się nasilał, przeszywając ciche powietrze nocy. Jutro pewnie będzie słota. Pleban przystanął w ciemności. Zdawało mu się, że skądś, z niedaleka przebija się poprzez szum lasu dźwięk skrzypek góralskich. Nie skrzypek nawet; specyficzny, niepowtarzalny głos Sabałowych gęśli. - Powiedziałbyś, że w tym wietrze słychać grającego Sabałę. - E, śpi pewnie w Kościelisku na nalepie. Skończy mu się granie, darmozjadowi. Dobroczyńca umarł, nie będzie miał kogo naciągać - uciął ostro Chramiec. - To zaś znalazł sobie patrona w panu Witkiewiczu, nie bój się. I poszli dalej w rosnącym świście południowego wiatru. Obaj nie lubili Sabały. A Sabała grał bez ustanku do wtóru wiatrowi. Z nieporadnego sprzętu spływały na bełkotliwą Foluszową wodę improwizowane nuty taneczne: zbójnicka, wierchowa, rozwodna, drobna, krzesana; rozliczne melodie: Kościeliska, Matejowa, Orawska, Słodyczkowa, chochołowska, Sabałowa i ta, którą najbardziej lubił (poza Sabałową) doktor Chałubiński, a którą grajek nazywał Miętusią. Półślepy dziad, włóczęga - bo kimże był w rzeczywistości Jan Gąsienica Krzeptowski Sabała? - wypłakiwał na paru strunach prymitywnego korytka żal za tym, który się minął, który w najmarniejszym zbóju umiał uszanować i ukochać człowieka. Ciężko wykluł się posępny ranek wtorkowy. Wiatr ucichł. Drogą Żelazną wśród lasu reglowego wracał do Kościeliska Sabała. Zrobił ruch w obejściu. wszedł do komory, porozbudzał śpiących w izbie, wnuczek zaczął płakać. wyciągnął najlepsze, świętalne odzienie i począł się przebierać, jak na odpust, jak do miasta, jak na sumę, jak na jarmark. - Coz bedzie? Kany sie zaś pobiyros? Dopiyroś prziseł - rzekła z wyrzutem żona. - Ik Miełoś pomarli. I łzy puściły mu się z oczu. Jakby dopiero teraz własnym głosem obwieszczał sobie bolesną nowinę, jakby się dopiero w tej chwili od siebie samego dowiadywał o tym. I ją poraziła ta wiadomość jak grom. Chwycił ją płacz niepowstrzymany jak kaszel. Nie widziała nigdy na oczy Doktora. Nazwisko Chałubińskiego było święte dla górali bez względu na to, czy go znali, czy nie. Sabała ubrał białe, staromodne portki bez cyfry, zapiął na kilka klamer szeroki pas nabijany mosiądzem (własność syna). - Obłócem ciystom kosule. Dej mi. Podała mu, przewdział koszulę, spiął ją dwiema sprzączkami pod szyją i na piersi, odział się białą, niedzielną cuchą, wziął ciupagę w ręce, kapelusz nasadził nowy, z kostkami. Długie, siwe włosy spadały mu strugą na kark. Twarz brudna spękana zmarszczkami miała taki sam kolor jak mosiądz na pasie. Szedł uroczysty, poważny, na wizytę do Zakopanego; odwiedzić pana Ałubińskiego po śmierci.
Teraz go chyba do niego dopuszczą. Pogrzeb stosownie do woli zmarłego zarządzono w pięć dni po zgonie; można to było łatwo zrobić z uwagi na zimną porę. Wiadomość o śmierci Chałubińskiego wywołała duże wrażenie i ogólny żal w społeczeństwie polskim. Umarł ktoś wielki w narodzie; choć nie wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, a większość narodu nic o nim nie wiedziała. Ze względu na olbrzymią wiedzę i fenomenalny talent lekarski był Chałubiński równy tylko kilku lekarzom europejskim o najwyższej sławie; w ojczyźnie na swój czas nie miał sobie równego w tym względzie. Wychowawca kilku pokoleń lekarzy, popularny społecznik, niepospolity uczony - przyrodnik - umiał być w ciągu całego swojego życia człowiekiem pełnym porywającej ludzkiej treści. Zjednywał sobie miłość i cześć powszechną u wszystkich, którzy kiedykolwiek się z nimzetknęli. Świętochowski określił go: "Lekarz genialny, człowiek wielki, umysł potężny, charakter wspaniały", A Bolesław Prus napisał o nim: "Ten najznakomitszy, najszlachetniejszy przedstawiciel polskich lekarzy był naprawdę ideałem lekarza". A ile mu było winne Zakopane? To jego dziecko, jedno z dzieł przez niego do życia powołanych. Przez kilkadziesiąt lat nawoływał do poznania Tatr, pierwszy ukazał społeczeństwu i poparł swoim autorytetem perłę Zakopanego. Z chwilą jego przybycia gościło w Zakopanem podczas sezonu letniego 20 żętycowych kuracjuszy, a w roku jego zgonu frekwencja gości w Zakopanem przekroczyła liczbę 3000 osób. Nie był kością z kości tych gór ani krwią z ich krwi, nie wyrobiony z tatrzańskich korzeni. Ale mądry mądrością człowieka, który dobrze widzi. Zespolił się z górami w sposób nierozerwalny, wrósł w nie mocno i trwale. I nic go już z Tatr nie wykreśli. W piątek 8 listopada, w dzień eskortacji zwłok do kościoła, od rana płynęły drogami tłumy górali do domu w lesie, który przez kilka lat zamieszkiwał ich ojciec i dobrodziej. W oknach willi płonęły świece. Na środku pokoju, w którym zwykł był Chałubiński pracować, spoczywała na niskim katafalku czarna, odkryta metalowa trumna, okolona sześciu młodymi smreczkami. Wyraz twarzy zmarłego był spokojny, szlachetny, łagodny: jak gdyby spał w okolu smreków. O godzinie czwartej po południu wyniesiono zwłoki ze "Swobody". Wśród ciżby, która oblegała dom żałoby, czarna trumna na ramionach górali-przewodników popłynęła na czoło konduktu. Prowadził go sędziwy proboszcz Stolarczyk w asyście ośmiu księży. Przed nim niesiono kilkadziesiąt wieńców: Eksportacja trumny do kościoła odbywała się przy niesprzyjającej pogodzie. Mimo to lud góralski tłumnie cisnął się ku trumnie, aby pożegnać drogie szczątki. Słychać było głośny płacz; szlochy, rzewne zawodzenie. Otwierała pochód dziatwa i młodzież z trzech szkół zakopiańskich: ludowej, snycerskiej i koronkarskiej. Członkowie straży pożarnej, w galowych mundurach, z szerokimi żałobnymi przepaskami, trzymali szpaler, maszerując rzędem. Dalej szła honorowa straż góralska z płonącymi pochodniami w rękach. Następnie kroczyły
delegacje z wieńcami, w tym deputacja rady powiatowej z Nowego Targu, przedstawiciel uniwersytetu z Krakowa reprezentacja naukowych instytucji z Warszawy. Za trumną, niesioną na barkach górali, postępowała rodzina zmarłego: wdowa, córka ze swym mężem, syn i dwie pasierbice. Po nich - inteligencja miejska i nieprzejrzana masa góralstwa. Zamykał kondukt oddział straży pożarnej. Orszak pogrzebowy posuwał się wolno Krupówkami w dół przy śpiewie żałobnym ludu, przy jęku dzwonów. W kościele umieszczono trumnę na katafalku, obłożono ją stosem wieńców, rozpoczął się obrzęd religijny. Napływ ludzi był tak wielki, że w kościółku mogła się zmieścić zaledwie drobna ich część, reszta słuchała egzekwii pod gołym niebem. Nazajutrz, w sobotę 9 listopada, od wczesnego rana zaczęła ciągnąć fala ludzi od Poronina, od Bukowiny, od Cichego, od Kościeliska. Szli ludzie i z dalsza: z Murzasichla, z Białki, z Szaflar, z Ratułowa, z Międzyczerwiennego, z Dzianisza z Chochołowa. Mimo przejmującego zimna, mimo wiatru przenikającego do szpiku kości, mimo słotnego dnia, kurzącego chwilami śnieżną zadymką - cała góralszczyzna Skalnego Podhala schodziła się na pogrzeb króla Tatr. Ciżba ludu oblegała kościół, stała pod jesionami od cmentarza po plebanię, od drogi po brzeg potoku. O godzinie dziesiątej rozpoczęło się nabożeństwo, które odprawiał proboszcz w uroczystej asyście. Obok katafalku zgromadziła się rodzina, delegacje i inteligencja. Przy drzwiach członkowie straży pożarnej powstrzymywali lud cisnący się do wnętrza. Kościół gorzał od światła, podmuch wiatru kołysał śpiewem, roznosił go daleko. Uwagę wszystkich skupiła postać szczupłego, siwego Żyda, stojącego pod ścianą kościoła na zewnątrz, w lśniącym czarnym chałacie. Kapelusz trzymał w ręce, na odkrytą głowę nasadził jarmułkę. Niechętnie patrzyli na niego górale, nieświadomi faktu, że nakrycie głowy dowodzi właśnie u Żydów szczególnego uszanowania. Był to Żyd z Nalewek, delegowany przez gminę wyznaniową w Warszawie umyślnie na pogrzeb. Drugą ręką przytrzymywał oparty o ścianę wieniec świerkowy z szyszkami i gronem jarzębin w środku, z których spływała szarfa. Nie dopuszczono go do trumny, choć tłumaczył strażakom, iż przyjechał jako delegat z Warszawy, Oburzyli się na samą nyśl, że Żyd pragnie wziąć udział w uroczystościach kościelnych. Przyjechał już wczoraj, zakupił wieniec, pragnął się dostać do kościoła wieczorem po egzekwiach, nie wpuścił go jednak kościelny. - Co, Żyd? Skąd ty i po co? Gotów był wziąć co prawda wieniec od niego i złożyć na trumnie. Żyd był jednak uparty, nie dał sobie wieńca wziąć z ręki; sam go ułoży na trumnie. Aron Hurwitz sam ongiś doświadczył dobroci doktora Chałubińskiego. Sprzedawał ryby w nędznym sklepiku przy ulicy Gęsiej, później stał się krawcem. Jego córka wyszła za mąż, ma skład pierza na Nalewkach. Cała ludność tej dzielnicy, składająca się z biedoty żydowskiej, zaznawała od lat dobrodziejstw Doktora.
Leczył tu chorych za darmo, znając ich nędzę. Kiedy nadeszła wiadomość o zgonie Chałubińskiego, zebrała się natychmiast starszyzna gminy izraelickiej i uchwaliła wysłać na pogrzeb delegata. Hurwitz poza przydzieloną mu na wyjazd kwotą posiadał trochę własnych oszczędności, które przeznaczył na ten cel. Był raz w Krakowie i może dlatego wybrano go do tej podróży. W Chabówce góral ściągnął od niego większą opłatę, niż brano normalnie, rozumując, zresztą fałszywie: "Żyd. Ma pieniądze, niech płaci". Przybysz targował się zaciekle, ale nie urwał nic z ceny; tymczasem inne budki odjechały z gośćmi, musiał się zgodzić, bo nie miał innego wyjścia. Góral ze złości, że wiezie jednego, samotnego pasażera i że pasażer się jeszcze targuje, podwiózł go tylko do Poronina, bo stamtąd właśnie pochodził. Kto się będzie przejmował Żydem? Zajechał pod swoją szopę, wyprzągł konia najspokojniej w świecie i pozostawił przyjezdnego pod gołym niebem. Koń mu okulał, skłamał w żywe oczy. Jako dowód łaski pokazał mu biczyskiem na południe: - Hań Zakopane, za tom górkom. Tych górek było jeszcze po drodze parę: Hurwitz musiał przejść piechotą kilka kilometrów do celu swej podróży. Przyszedł na wieczór, zamówił wieniec u górala; prosty, świerkowy, w listopadzie kwiatów nie ma. Za wieniec też zdarli zeń więcej nadspodziewanie. Góral bowiem rozumował: "Taki Żyd z Warszawy aż tu przyjechał, musi mieć dudki". Obliczył się z pieniędzmi, zapukał do sklepikarza żydowskiego F”rstera z prośbą o przenocowanie. Ponieważ był to wieczór szabasu F”rster przyjął na noc współwyznawcę, ofiarował mu nawet kawałek ryby. Dziś za to Hurwitz jest bez jedzenia od rana. To nieważne. Nabożeństwo żałobne trwało bardzo długo, prawie trzy godziny. Była pierwsza z południa, kiedy z drzwi kościoła przy śpiewie ludu wypłynęła trumna, niesiona na ramionach przyjaciół zmarłego. Nieśli ją: Benni, Sommer, Schein i Kruszyński. Pochód pogrzebowy uszedł niedaleko. U początku cmentarza widniał świeży grobowiec z szarego granitu. Wstąpił na jego cokół ksiądz Stolarczyk, aby pożegnać zmarłego. Gdy rozpoczynał przemówienie, pierwsze słowa uwięzły mu w gardle ze wzruszenia, a głos drżał starcowi od hamowanego płaczu. Jego ustami żegna Zakopane swojego dobroczyńcę. W prostych słowach, pełnych serdecznej rzewności, malował kapłan niezapomnianą postać Doktora. Silny wiatr przyginał gałęzie jesionów, zacinał deszczem. Wiał przenikający ziąb słotnego, ponurego popołudnia. Proboszcz przemawiał do nie spotykanego tu jeszcze nigdy tłumu ludzkiego, zalegającego cmentarz i okoliczne pola. Na skraju cmentarza pod kapliczką stał skulony Hurwitz, w jarmułce na głowie, dzierżąc na ramieniu swój wieniec z szarfą. Nie było mowy o przedostaniu się ku delegacjom pod grobowiec. Patrzyli wszyscy na Żyda, z pejsami, z brodą, w jarmułce, w chałacie, z nie ukrywaną niechęcią i pogardą, zarówno panowie, jak i chłopi. Czego on tu chce? Proboszcz mówił o pełnej poświęcenia akcji Doktora podczas
pamiętnej epidemii cholery. - Mieszkał wtedy u mnie na plebanii. W nocy przez okno wykradał się na wieś, aby nieść pomoc zarażonej ludności. Własnymi rękami przenosił chorych cholerycznych i ścielił im sam posłania. Kiedy rodzina i krewni uciekli od chorych z obawy przed śmiercią, wtedy zjawiał się doktor Chałubiński. Błogosławili go wszyscy za to poświęcenie. Ile ludzi od śmierci wyratował! Ile, gdyby nie on, gryzłoby dzisiaj ziemię na Rzycowisku! Tuż za grobowcem, naprzeciw oczu plebańskich, stał Klimek Bachleda, dzierżąc w rękach - jako delegat przewodników olbrzymi wieniec z kosodrzewiny, opatrzony szarfą od Towarzystwa Tatrzańskiego. Stanęły mu jak żywe przed oczyma obrazy z siedemdziesiątego trzeciego roku, kiedy jako ochotniczy grabarz grzebał nocą trupy zakopian zmarłych na cholerę. O czym myśli Klimek? Nie znał go Doktor ani on się nie znał z Doktorem, choć był wiernym towarzyszem jego wypraw. Czy kiedykolwiek będzie jaki góral tak kochany przez ludzi zakopiańskich, jak ten nieboszczyk urodzony w mieście? Czyja trumna tu, w Zakopanem, skupi kiedy na sobie tak wiele ludzkiego żalu? Stolarczyk prawił dalej, jego donośny głos rozchodził się daleko w krąg: - Nic nie znaczyły dla doktora Chałubińskiego trudy, wydatki, poświęcenia. Ilu chłopów z nędzy wydźwignął, ilu od śmierci głodowej uchronił! Bóg jeden to wie, nie nam; grzesznym, to jego dobro, co na nas zlał, rachować. On podniósł Zakopane z ciemności i z ubóstwa. Przez niego cała Polska mówi dziś o Zakopanem. Tysiące ludzi z miasta przybywa każdego lata do naszej wsi, zachwyca się naszymi górami. Wszystko, co tu dobrego zrobione jest w Zakopanem, powstało za sprawą doktora Chałubińskiego. I oto dzisiaj już nie ma pomiędzy nami tego człowieka, którego kochaliśmy jako ojca i dobrodzieja. Przeszedł do wieczności, ale duch jego będzie tu żył pośród wsiowego ludu, będzie się unosił nad Tatrami. Niech tam oręduje u tronu boskiego za swoim Zakopanem, za swoimi góralami. Bo tak, jak pan Chałubiński ukochał nasze góry, tak nasze góry pokochały pana Chałubińskiego. Z istot pogrążonych w pijaństwie, w złoczyństwie, w ciemnocie on uczynił ludzi. A z ilu biedaków gazdów porobił! Jako odzew na słowa kapłana dał się słyszeć głośniejszy poryk płaczu Wojciecha Roja; ostatnie zdanie mógł odnieść całkowicie do siebie. Kobiety łkały od dawna. Sabała, stojący w gronie przewodników, częściej niż zwykle pocierał nos rękawem. - Już odchodzi doktor Chałubiński do poświęcanej ziemi - ciągnął dalej Stolarczyk - za chwilę spocznie po trudach doczesnej ziemskiej wędrówki na Pęksowym Brzyzku, a smreki i jesiony będą mu szumiały dniem i nocą góralską muzyką. I wiatr przyleci na ten grób, pokłoni się, drzewa przygną się ku ziemi, jakby się kłaniały panu doktorowi Chałubińskiemu. śnieg go przywali na grobie, ale jemu i ten śnieg będzie przyjemny. Bieluśki, niepokalany, świeży, czysty, ten sam, który w żlebie pod Wysoką przez cały rok leży, ten sam, po którym chodziłeś, panie
Chałubiński, na Gierlach i na Lodowy. A teraz, jak gdybym brał z siebie ostatnie życzenie zmarłego, ostatnią jego wolę, którą słyszałem od niego po wielekroć, bo mnie zaklinał i prosił, żeby go pochować tu, na zakopiańskim cmentarzu. Nie dla niego warszawskie cmentarze hałas wielkiego miasta; jemu skromnie pod jesionami we wsi górskiej leżeć i w szum potoku się wsłuchiwać. Panie doktorze Chałubiński, wola twoja wypełniona. Żyj tu z nami i po śmierci. śpij pośród umiłowanych gór. Pokój niech będzie wieczny twojej świetlanej duszy. Płacz i głośne łkanie wydobywało się z ciżby dokoła grobowca zgromadzonej. Pleban rozkrzyżował szeroko ręce i krzyczał: - Przez moje usta przemawia doktor Chałubiński i żegna tych wszystkich, których przed śmiercią pożegnać nie mógł. Jak gdyby jeszcze raz ożył, wstaje tu z trumny przed wami i mówi: żegnam was, moi najbliżsi, z którymi przez tyle lat żyłem, pomiędzy których dzieliłem moje łzy i moje radości. Żegnam cię, żono strapiona, wdowo bolesna, synu mój najukochańszy, córko najdroższa i wy, moje drugie córki. Żegnam was, przyjaciele i znajomi, druhowie serdeczni, którzy umilaliście mi życie i pracę. Żegnam was, górale, wierni towarzysze górskich wędrówek, którzyście ze mną wstępowali na najśmiglejsze wierchy. Żegnam was wszystkIch i każdego z osobna: Wojciechu Roju, Macieju Sieczko, Szymonie Tatarze, Marcinie Tadziaku, Szymonie Pękso, Jędrzeju Walo, Janie Krzeptowski Sabało, Bartłomieju Obrochto. Nie gniewajcie się ci, których po nazwisku tu nie wymieniłem. Jesteście jak las, aż czarno od was w dolinie, a trudno wszystkie drzewa po imieniu wołać. Pamiętam was wszystkich, dziękuję wam za wszystko. Żegnam ten grunt zakopiański, kamienisty i płony. Żegnam tych wszystkich, których znałem i których nie znałem. Kochałem was, jak ojciec swoje dzieci, przebaczcie mi, jeżeli w czymkolwiek zbłądziłem. Idę na sąd boży, oczyszczony od wszelkiego zła, wymyty od waszych modlitw i od waszych łez. Żegnam to powietrze czyste i zbawienne dla oddechu. Żegnam te Tatry sine, w których mnie tyle szczęścia i radości spotkało. W tłumie wybuchnął lament powszechny. Lud beczał na cały głos, wtórując zawodzeniem potężnemu głosowi plebana. A Stolarczyk szerokimi ciosami rozłożystych ramion krajał pochmurne listopadowe niebo. Płaczą surowi górale z Krzeptówki, z Olczy, z Bystrego, z Jaszczurówki, z Kasprusia, z Krupówki, z Żywczańskiego, z Nędzówki, z Antałówki, z Bońdówki, z Chramcówki, z Polan, z Kościeliska. Płaczcie, górale! Wiatr runął silny, kurząc śniegiem. Groźny, niesamowity cień ołowianej chmury zawisł nisko nad cmentarzem. Kaznodzieja kończył przemówienie: - Żegnam was, góry, które ukochałem, przepaście i doliny, granie i wierchy, strumienie i chmury, i ciebie, wietrze gwałtowny, który śnieżycę przynosisz. Żegnajcie wszyscy, idę do ziemi. Wiatr zwalił się na ławę drzew, szum zerwał się w jesionach ogromny, powietrze skręciło się, zgęstniało, zadęła śnieżyca w okamgnieniu. Gniew przyrody, czy ostatni akord godny tego aktu?
Ksiądz Stolarczyk rzucił na trumnę garść ziemi i zatulił się w kapę. Ziąb przenikliwy ciął nielitościwie ludzi. Pośpiesznie spuszczono trumnę do przygotowanego sklepu, przywalono granitową płytą; była tak ciężka, że przewodnicy musieli pomagać. Świat zmierzwił się, śnieg sypał ze wszystkich kierunków, zrobiło się ciemno na ziemi i na niebie. Ludzie, rozdygotani od zimna, od wzruszenia, patrzyli, jak kamień nagrobny zasłany został wieńcami. W jednej chwili wyrosła na nim góra zieleni i natychmiast pokryła się bielą śnieżną. Gwałtowna śnieżyca, która chwilami zmieniała się w ulewę, zmusiła obecnych do zakończenia żałobnego obrzędu. Odeszło duchowieństwo, odeszła rodzina, odeszli delegaci, odeszła inteligencja; schronili się na plebanię i w organistówce. Tylko lud zgromadzony stał na wichrze i w śniegu, z okiem boleśnie w grób utkwionym. Im śnieg ani wiatr nie dziwny, zrośli się z tym od dziecka. Wszyscy pchali się pod grobowiec, aby przedefilować przed wieńcami i po raz ostatni wzrokiem pożegnać swojego ojca, o którym pamięć podawać będą ludzie z pokolenia na pokolenie. Oto wyzwoliciel Zakopanego z pęt nędzy, zacofania, zapomnienia. Oto król Tatr tutaj pogrzebany. Przy grobowcu, dotarłszy nareszcie do niego bez przeszkód, stał nieporuszony, poważny, skupiony Aron Hurwitz krawiec z Nalewek obok swojego wieńca i płakał. Zapewne tym płaczem modlił się do swojego Jehowy, do Boga Abrahamów, Izaaków, za dobroczyńcę ubogich żydów. Łzy jego wzbudziły szacunek i wzruszenie u górali. Kiedy wszyscy inni odeszli, on jeden tylko sprzymierzył się z nimi. Oni trwali w burzy śniegowej, nie od dziś bici wszelkimi dopustami. Ale ten Żyd w jarmułce? Nie wiedzieli zaiste, że głębsza wspólnota jednoczyła warszawskiego wyrobnika z nimi; że nie na darmo pozostali razem na cmentarzu jak na placu boju, kiedy inni uciekli. Musi to być ktoś, kto bardzo kochał Chałubińskiego, któremu bardzo wiele Chałubiński wyświadczył; tak myśleli. Chałubiński wszystkim dobrze czynił. I wszyscy po nim płaczą, którym było dane się z nim zetknąć. Śnieg prał nadal na przemiany z deszczem, kiedy górale opuszczali cmentarz. Góry były zasnute popielistym pokładem chmur, żaden szczyt tatrzański nie odsłonił się oczom przybyłych. Tak jakby i przyroda we łzach skąpała się z żalu po stracie wielkiego człowieka. Hurwitz przysiadł się do budki jadącej do Nowego Targu z dwoma panami; kosztowało go to mniej, zwłaszcza że siedział przy woźnicy, narażony na deszcz. Od Nowego Targu zgodził furmana do Chabówki, przeliczył pieniądze. Ledwo wystarczy na pociąg. Dziś nic nie jadł. Nie szkodzi postem uczci dzień żałoby. Czy był Chałubiński może Krzysztofem Kolumbem góralszczyzny, odkrywając nowy, nieznany kontynent dla Polski? I czy ci, którym ukazał to terytorium, nie odegrają takiej roli, jaką po odkryciu Ameryki odegrali Hiszpanie-zdobywcy czyli barbarzyńcy i rabusie? Że więc nie dla cywilizacji, nie dla pomnożenia ojczyzny zdobędzie się ten kraj lecz podbije się go dla zbrodni i wyzysku? Już przyjeżdżali tu konkwistadorzy, łyki burżujskie ze złotymi
zegarkami u kamizelki, którzy traktowali chłopa jak służącego. Chłop ich nic nie obchodził, był tylko koniecznym dodatkiem do gór. Konsumowali góry, a więc także i górala; góry - ma darmo, górala - za pieniądze, odpłacali mu więc za to pogardą. Inni znów było ich mniej - pięknoduchy burżujskie - traktowali chłopa jako część krajobrazu, barwną a charakterystyczną; kazali mu tańczyć w cusze na ramionach, z ciupagą w ręce. W roku 1891 wyszła drukiem książka Witkiewicza, zatytułowana Na przełęczy, poświęcona Zakopanemu, góralom i górom. Zachłyśnięcie się chłopem z gór na tle Witkiewiczowskiej książki było tak wielkie, że miało zaciążyć w tym kształcie nad obrazem góralszczyzny, jaki sobie uformowało całe społeczeństwo. Wszyscy byli olśnieni tężyzną tatrzańskiego górala, odrębnym, egzotycznym światem jego pojęć, myśli i uczuć. Poprzez tę książkę wdarła się do świadomości polskiej skrzywiona wizja górala, bo wszak sam Witkiewicz oglądał górala wycinkowo, a i ramach tego wycinka widział i oceniał jednostronnie. Gorączkowa wyobraźnia artysty-gruźlika uniosła surowych synów wsi na szczyty, odarła ich z chorób i wad. Pisarz, nie dotarłszy do istotnych źródeł myślenia i czucia górali, wysublimował ich w cudowną literacką przenośnię. Ta wąska, przesadzona wizja nosiła w sobie cechy niewątpliwej egzaltacji. Witkiewicz stał się bezkrytycznym chwalcą folkloru tatrzańskiego, w którym widział żywą epopeję homerycką, a nie prawdziwy obraz wsi góralskiej. Wpływ książki na czytelników był ogromny. Wszystko, co dotychczas napisano na temat gór i Zakopanego, zbladło, umknęło w cień. Światłe uwagi Staszica, głębokie spostrzeżenia Goszczyńskiego, wiersze Pola, Nowickiego, Asnyka, artykuły Zejsznera były niczym wobec tej książki, żywej, pysznej w stylu, napisanej z talentem i z pasją, przepojonej miłością do krajobrazu i do człowieka; choć człowiek został tu potraktowany trochę jak element barwny w krajobrazie. Witkiewicz był może pierwszym, którego w tak wysokim stopniu uderzyła bogata a odrębna kultura Podhalan, nic dziwnego, był wrażliwym artystą. Ale urzeczony pięknem tego świata, oderwał go od rzeczywistości, od jego czasu i środowiska. Stworzył fałszywą mitologię z tego, co było żywe. Zachłyśnięto się góralszczyzną. Ciupaga pomieszała w głowie wielu ludziom, nawet mądrze myślącym. Wyspa ciemnoty i zacofania robiła wrażenie jakiegoś muzeum, gdzie skupiono zabytki ocalałe sprzed wieków. Jak gdyby życie współczesne przeszło obok tej wsi, nie nawiedziwszy jej. Skąd się znaleźli jeszcze tacy ludzie, spóźnieni o sto, dwieście lat, zagubieni w puszczach i granitowych głuszach? Ponieważ przy odkryciu Tatr i Zakopanego pierwsi stali intelektualiści z całej Polski, przeważnie literaci, więc wejście górali tatrzańskich w orbitę świadomości polskiej dokonało się na wysokim diapazonie, na koturnach, z zachwytem, z uniesieniem. Wielu z pierwszych propagatorów Tatr było gruźlikami; łatwo tedy pojąć, że gorączka ich organizmu nadała specyficzny żar i pasję ich twórczości. Tak przekazano
góralszczyznę późniejszym pokoleniom; jako zachwytliwy obraz zmysłowo-uczuciowy poza wszelką analizą społeczno-gospodarczą, zespół mitologii oderwany od rzeczywistości. Wspaniałą jest przyroda Tatr. I ona najbardziej przyczyniła się do tego, że objawienie nowo odkrytego świata przyjęto z takim olśnieniem; na wiarę, nie na rozum. Tatry spowodowały zawrut w głowie u tych wszystkich, którzy się po raz pierwszy z nimi zetknęli. Góry zawsze oddziałują na człowieka pobudliwie, już sam krajobraz i klimat górski działa podniecająco. Kiedy w roku 1891 przyjechała Modrzejewska z Ameryki na gościnne występy do Polski, odwiedziła naturalnie i Zakopane. Witkiewicz zaprosił wielką artystkę, aby wespół z Sabałą trzymała jego syna do chrztu. Starzec z Kościeliska, zaskoczony tą zaszczytną propozycją, zjawił się na plebanii u księdza Stolarczyka z prośbą o poradę, jak się ma zachować w tym wypadku. Nie znał czynności ani obowiązków chrzestnego ojca, nigdy bowiem jeszcze w swoim długim życiu dziecka do chrztu nie trzymał, jako notoryczny pijak. Takich Stolarczyk nie dopuszczał na chrzestnych, aby się dzieci przypadkiem nie wdały w charakter do chrzestnego oJca. - Przepytujem tyz piyknie wasom duchownom osobe i siyćkie świentości, jakie ta we wos siedzom, jakoz sie to dziecko trzimie do krztu? Bo bierom ino takik, co nie pili, to ta mie do siela nie bierowali do tego. - Dy nie musicie go trzimać, Sablik, bo chłopok som dobrze stoi na nogak. Juz mu bedzie siedem roków. Rzeczywiście synek Witkiewiczów (późniejszy Witkacy) już dawno nie pamiętał powijaków, był chłopcem wyrośniętym. Sabała zgadał się coś o tych chrzcinach z Klimkiem Bachledą, którego spotkał pod Dworcem Tatrzańskim. Było tam i trochę dumy w tym opowiadaniu, bo Sabała lubi się pochwalić, jakim uznaniem cieszy się w pańskich sferach. - Pani Modrzejesko se mnom za kumoske była. Popielimy godnie u pana Witkiewica. - Wyście tu chrzciny z piciem odprawiali - rzecze Klimek - a o niewiela byście mi hnet nad truchłom orowskom nute przigrali. - Bez co zaś? - zaniepokoił się poważnie Sabała. Lubił Klimka od dziecka. - Coześ ta ka nawojowoł? Klimek opowiadał. Wiódł dwóch turystów z Łomnicy do Zielonego Stawu Kieżmarskiego. Szli po pochyłym zachodziku od strony Szczytu Kieżmarskiego, jakby po listwie przybitej ukosem na ścianie. W połowie listwa miała jednometrową przerwę. Przeskoczyć - niebezpiecznie, a nadto skała odpycha. Klimek wsunął się w tę przerwę i, rozkroczywszy się, pomagał turystom w przejściu jedną ręką. Nagle kiełznął, zadrgał, osunął się w dół. Nie znano wtedy jeszcze lin. Mija parę sekund, a przewodnik o pięć metrów niżej wbił palce w chropowate szczelinki, złamał dwa paznokcie, ale uniknął przepaści. Darł się ostrożnie ku gzymsowi, a gdy wylądował przy turystach, spojrzał na okrwawione palce i rzekł łagodnie, niemal żartobliwie:
- Ek, wiycie, panie, zek myśloł, co mie juz janieli syjmujom. Sabała uśmiecha się wesoło: - Nale cie przecie nie sjeni, to sie zaś po świętym Bartłomieniu wybieremy ka na świstoki. O mnie tyz godali, zek sie urwoł spod siubienice z młodości, jako i ty nieprzymierzajęcy z celuści, a jakosi zyjemy. I kieby jesce co popić beło, toby beło bars fajnie. W domu Klimka Bachledy - tragedia. Umarła mu żona na wodną puchlinę. Wpadła w tę chorobę podobno skutkiem zaziębienia. Umarła prawie w tym samym wieku, co matka Klimkowa. I ktoś tam pisze o żelaznym zdrowiu i odporności górali, porównując ich z herosami greckimi! Nie była stara, miała lat 34, dzieci małoletnie, nie odchowane. Najstarsza córka, Karolcia, ma lat dziewięć, Broncia - cztery, Józek - dwa lata. Leczył Agnieszkę doktor Chwistek, później doktor Smorągiewicz, obaj - bez rezultatu. Mąż czynił niezwykłe wysiłki, aby ratować żonę. Sprowadził do niej z Nowego Targu słynnego lekarza Żyda, Fechtera, uważanego przez opinię niemal za cudotwórcę. I ten nic nie pomógł, bo cudów nie ma. Klimek ze wzruszeniem wspominał doktora Chałubińskiego. "On by mi żonę wykurował" - pomyślał. "On by jej nie dał umrzeć. Taki wielki człowiek!" Śmierć nie bawiła się długo. Ostatniego dnia kwietnia 1891 roku zabrała Agnieszkę Bachledową, która przed zgonem zleciła mężowi, aby się oglądnął za drugą żoną; starszą, spokojną, gospodarną, dobrą; żeby nie miała pstro w głowie, żeby mogła wychować nieletnie dzieci. Interesowała się domem do ostatka. - Ryńskiego mo oddać Płazionka Stefka, wyzycyła ode mnie na jarmaku w mieście. Odbierz cebrzyk od Sieckuli, wziena siemie parzyć, trzimie go juz ze śtyry niedziele. Jakoz z Królem? Doł ci pieniądze? - We święta do. - Pilmuj go, bo to śtuder, coby cie nie wykiwoł. - Na Bystrem dostanem wielgom budowe po świętym Michale, to sie zaś troche sprościmy. - Jo juz nie bedem na gospodarstwie, bedzie fto inny. Pomiyntoj kupić dwie owiecki. Niek sie gadzina chowo. Ze łzami w oczach żegnał Klemens Bachleda odchodzącą ze świata żonę. Było jej dane przez dwanaście lat pracować ciężko, w pocie czoła, niczym służącej, a kiedy wreszcie z trudem zbudowali sobie gazdostwo, kiedy w domu zaczęło się powodzić lepiej, śmierć porwała z domu gaździnę. Właśnie Towarzystwo Tatrzańskie przyznało Klimkowi tego roku blachę przewodnicką pierwszej klasy. W wrześniu 1891 roku przybyła do uzdrowiska córka Chałubińskiego, Jadwiga, z nazwiska mężowskiego Surzycka. Wysiadła z góralskiej budki przy ulicy Kościeliskiej, gdzie była końcowa stacja furmanek przywożących gości z Chabówki. Po Zakopanem kursowało w sezonie kilka bryczek miejscowych, spełniających rolę dorożek. Surzycka wynajęła jedną z nich, każąc woźnicy jechać do domu Chałubińskiego. Góral nie wiedział, gdzie ją wieźć.
- Nie wiecie, gdzie mieszkał doktor Chałubiński? Willa "Swoboda". - No dy nie wiym, zabijcie mie. Słysołek o panu Ałubińskim, jakozby nie? Ale ka miyskowoł, nie znom. Ach, Zakopane, Zakopane! Kamienujesz swoje proroki. Należało powiedzieć: do Roja, jako że pustym domem po Doktorze opiekował się syn Wojciecha Roja. Jak złudną jest sława świata! W listopadzie tegoż roku ksiądz Stolarczyk uległ połowicznemu porażeniu ciała. Mimo ciężkiego kalectwa, które go nawiedziło trwale, nie opuszczał nigdy odprawiania mszy. Codziennie rano prowadzono go do ołtarza. Żałosny był widok starego, zniedołężniałego olbrzyma, snującego się wolno po kościele; przez 43 lata proboszczował tej wsi; wszystkie sprawy parafialne załatwiał odtąd wikariusz, ksiądz Strzelecki. Przeszła zima, przeszła wiosna, nastąpiło lato, zresztą nie bardzo wydarzone. W letnie zmierzchy siadywał pleban na ganku, kierując oczy wyblakłe na wieś huczącą zgiełkiem letników. Inaczej ta wieś wyglądała, kiedy przybył tu zakładać dom boży, ciosać pierwsze zręby pod gmach społeczności katolickiej. Zakopane przeżywa obecnie epokę rozwoju burzliwego, dalekiego od prawidłowości. W lipcu 1892 roku urząd klimatyczny zarejestrował 3175 przyjezdnych osób. Oczywiście największą frekwencję dawała Galicja, następnie zabór rosyjski i pruski, byli wszakże notowani i mieszkańcy Petersburga, Wiednia, Monachium, Paryża, Londynu, nawet Nowego Jorku. Na dwunastu ulicach paliło się wieczorami 65 latarń naftowych. W uzdrowisku osadzono 51 ławek: i niech ktoś powie, że Zakopane nie idzie z postępem! Sabała wraca do domu ulicą Kościeliską wieczorem, jest podpity. Wlecze się za nim duży pies z rasy liptowskich owczarzy; przyplątał się gdzieś spomiędzy domów, wyczuł pewnie w człowieku bliskiego sobie włóczęgę. Słychać chrapliwy głos starca: Ziymno, dziywce, ziymno pod twojom pierzynom, cieplej by mi było w lesie pod jedlinom. Dejze, Boze, dejze, coby się udało, coby my w Luptowie nie nabrali mało. Za chwilę odzywają się gęśliki. Ksiądz Stolarczyk, już po kolacji, odmawiał modły przed snem, kiedy ciszę wieczorną zakłuciło przejście Sabały. , Przerwał modlitwę i zamyślił się. Za co kochał Sabałę Chałubiński? Dlaczego tak sławi Sabałę Witkiewicz? Co oni widzą w tym próżniaku, kłusowniku, dawnymbandycie? Zanim odpowiedział sobie na to pytanie, wsłuchał się w zanikające piskanie prymitywnych gęśli. Może w tym zgrzycie gęśli odzywał się głośno czas przeszły, zgubiony, wdeptany w ziemię? Może w tej kalekiej muzyce zmartwychwstawały kości ludu padłego w lasach i dolinach nagle, przy drzewie, od dzikiego zwierza; ludu, nie umarłego w pościeli, nie wywiezionego daleko, do Poronina czy Chochołowa? Ilu tu leży w tej wsi dawnych
nieboszczyków? W niepoświęcanej ziemi? A wszyscy umierali bez pociechy religijnej. Przeraził się tą myślą ksiądz Stolarczyk. Jego prosty, chłopski rozum buntował się przeciwko urzędowym tezom wiary. Więc ci wszyscy, którzy pomarli przed dziesiątkami, setkami lat bez księdza, bez spowiedzi, bez ostatniego namaszczenia, bez chrztu, bez aktu żalu religijnego, przewidzianego w katechizmie - nie poszli do nieba? Dla kogo jest niebo? Dla cnotliwych czy dla namaszczonych? Gdzieś już za Gronikiem ginął w dali, wsiąkał w smreki głos pijanego Sabały: Matuś moja, matuś, wyźryjcie na pole, Jako hań pucujom siynoska kaprole. Wyźrała na pole, zaloła sie łzami, Widziała siynoska miendzy kaprolami. Witkiewicz siedział przy stole pod oknem w niedużej izbie u Walczaka, zwanego Bacą, i pisał nerwowym, gęstym pismem na wąskim arkuszu papieru: Homer niezależnie od wartości artystycznej ma wartość świadectwa pewnej epoki rozwoju ludzkości, historycznego dokumentu; podobnież opowiadania Sabały streszczają w sobie pojęcia, wierzenia i ustrój życiowy pewnego społeczeństwa, które przechodzi już do przeszłości. Pewne gatunki ludzi, zwierząt muszą zginąć z powierzchni ziemi razem z wielkimi przeobrażeniami w naturze. Myśliwy czerwonoskóry jak i polowacz tatrzański stają sIę z czasem niemożliwi. Na tym przełomie do nowych form życia opowiadania Sabały są jak łuna świecąca nad dogasającym ogniskiem, jak ostatni promień wspaniałego słońca, które się obziera po świecie świetnymi blaskami, nim zgaśnie na zawsze. Wstał od stołu, zaczął chodzić po izbie. Było mu zawsze zimno. Nigdy latem nie zdejmował z siebie serdaka. Teraz, po śmierci Chałubińskiego, społeczeństwo zakopiańskie, skłócone, rozdarte, żarte intrygami, poddane gwałtownej chorobie wzrostu, na próżno szukało autorytetu w rodzaju króla Tatr. I w tym rozdarciu, na targowisku sprzecznych interesów Witkiewicz był może jednym z najtęższych umysłów. Przybył tu już jako buntownik, protestujący przeciw zakłamaniom burżujskiej moralności. Schronił się w świecie gór, cieleśnie znajdując chwilową ulgę w krwotokach, psychicznie zaś szukając oparcia po upadku świata swoich złudzeń. Dla pisarza postępowego, dla człowieka pokłóconego z rzeczywistością całej Polski wycieczka w prymityw, w egzotyzm była szukaniem samoobrony przed ostatecznym rozczarowaniem i ideowym bankructwem. W braku innej drogi wyjścia była ona próbą przeciwstawienia tamtemu zgniłemu światu - zdrowego, góralskiego świata; przeidealizowanego. Malował pejzaż skrótowo, paru pociągnięciami. Szczęśliwszy był w piśmie niż w malarstwie. Oto w zachodzącym słońcu patrzy na Giewont. Góry żarzą się w czerwieni; nagle ściemniało, mrok w dolinie gęstnieje szybko, po niebie natomiast rozlewa się blada
jasność. Na jej tle widzi pisarz rysującą się siną potworną sylwetę topielca, zwróconego twarzą surową prosto ku niebu. Na piersi zapadłej leżały załamane, zaciśnięte palce, nogi okrywała ciemna opona lasów. Widmo Giewontu w słabym blasku wieczornej zorzy leżało tak na olbrzymim, czarnym katafalku regli. Tak może widzieć góry tylko wielki artysta. I poprzez sugestię, siłę, pyszność literackiego wyrazu widzenie Witkiewicza narzuciło się oczom całego społeczeństwa, kształtując w nim powszechny sąd o góralszczyźnie. Nie było kłamców i łotrów wśród górali, sami jedynie dobrzy ludzie; nawet kryminaliści byli niewolnikami prymitywnych instynktów, zbrodniarzami z namiętności, w skali tragedii greckich. Pierwsi nosiciele sławy Zakopanego słyszeli, jak górale śpiewają, ale czy który z nich słyszał, jak góral kaszle. Klimek Bachleda ożenił się po raz drugi z wdową Jadwigą Bukowską, rodem z Dzianisza. Była znacznie starsza od niego; o lat czternaście. Rajono mu młode i ładne dziewczyny, ale był pomny przedśmiertnego posłania Agnieszki. - Nie żony mi trzeba, tylko matki dzieciom - powtarzał sobie. Druga żona Bachledy spełniła nadzieje, jakie w niej pokładał mąż. Była dobra zabiegliwa robotna cechowała ją może pewna oschłość w obejściu; nie dziwota, miała dotychczas ciężkie życie; którego on zaznał od dziecka w nadmiarze. Władze dały Sabale do poznania, że nie wolno mu grać ani śpiewać po drogach, na ulicach czy w szynkach, bo to włóczęgostwo i żebractwo. Złościł się o to co niemiara. - A ftoz takie prawo pisoł? Może urząd nowotarski chciałby domorosłego grajka i bajarza obłożyć podatkiem jak szynkarza za piwo? - Piyrwy dzikom świnie naucy tońcyć, nizeli urzendników rozumu - sierdził się. Gdyby mu odebrać granie, śpiewanie, bajanie, przepadłby nie zauważony, jak tylu innych. Chyba byli tacy, którzy również posiadali dar barwnego opowiadania, prostą a trafną obserwację przyrody i życia, swoistą filozofię, ale nie dali się poznać. Nie każdy góral miał szczęście spotkać swojego Witkiewicza. Ostatnio jego bajania były jakieś nieskładne. Czasem nie kończył rozpoczętych gadek, zamyślał się głęboko, oddalał od tematu. Wiała z tych opowiastek jakaś żarliwa tęsknota za dawnymi czasami. Czuł, że starzeje się coraz bardziej, przemija nieodwołalnie. Wiedział, że w tym jego siła: w odgrzewaniu starego. Górale nie lubili go konsekwentnie, było im nie w smak, że wybrał sobie zawód rozśmieszacza ludzi, że dla uciechy panów świat chłopski przedrzeźnia. Nie honor im było patrzeć na to, jak stary próżniak zamiast chwycić się uczciwej roboty, wydziwia, zabawia panów; czym? Chłopskimi dykteryjkami. Już to samo wydało im się poniżające. Oni się zmienili od dawnych czasów, już nie są tak ciemni jak drzewiej. Tylko Sabała nic się nie zmienił; nie tylko duszy nie zmienił, ale portki i cuchę nosi bez oblanki jak pięćdziesiąt lat temu. Tak. Był surowy, pierwotny, i w tym sobie dumę upatrywał; i w
tym go właśnie panowie ulubili. Za duszę prymitywną, za naturę dziką, nieokrzesaną, za naiwną, a w rzeczy mądrą filozofię. Zauważył, iż ma słuchaczy powierzchownych, którzy nie tyle zwracają uwagę na treść, ile na sposób opowiadania. Chłonęli z ciekawością i lubością bujną, soczystą gwarę górala, bez względu na to, o czym mówił. Opowiadał więc swoimi słowami bajki, anegdotki, powiastki z życia zwierząt, z życia Pana Jezusa, z życia góralskiego, myśliwskiego, zbójnickiego, zasłyszane skądś lub wymyślone dawniej czy na poczekaniu. Gdy goście docinali mu z powodu nieudolnej konstrukcji gęślików, Sabała wtykał im sprzęt do ręki. - Nez wom, prosem piyknie. Niegze weznom i grajom, jo bedem słuchoł. Óni ta lepi umiom, bo z ksiązki, a jo se ta ino z głowy. Nez wom. Innym razem w gronie liczniejszym odzywał się: - Powiym wom zagadke. Śtyrej chłopcyska strzylajom do jednego copcyska. Coz to jes? - No, tak się krowę doi - rzekła jedna pani, zresztą właścicielka tego pensjonatu, dokąd go zaproszono. - Jużeście nam to mówili zeszłego roku. Uśmiechnął się niemrawo, potarł nos rękawem. Na tyle ludzi i tyle ciekawości - ciągle coś nowego wynajdywać! Także pretensje! Panowie nie protestują, tylko się śmieją. A tu jednej babie się nie podoba. Że już słyszała. No to co? Za to inni nie słyszeli. Nie nastarczyłby przez całe życie nowych gadek zmyślać. Zapamiętał ją sobie. Zły był na nią. - Powiedziołbyk jiyj cosik, azby jiyj w pięty wlazło, aj wlazło, ale co sie bedem z głupiom babom handrycył. Duzo hań ś niom naurodzos! Nie worce języke po próżnicy miondlić. U nik włosy długie, ino rozum krótki. Kobiety miał w niewielkiej cenie. Nigdy nie podał ręki kobiecie, nawet ze sfery pań-letniczek. Opowiadał sprośne kawałki, lecz na wyrażne naleganie gości i to podpity przez nich umyślnie. Także, sprowokowany, wykonywał swoje przyśpiewki ze swobodniejszego repertuaru, którego dawniej, za Chałubińskiego, nie uprawiał. Pocierał nos rękawem, udzierając się z wysoka: Na Krzeptówce chłopy wiązom cepy niciom, wysła hań Marysia z obtarganom rzyciom. Redykoł sie baca z Upłazu na Kiry, ni mioł co dać chłopcom, nasroł do puciry. Mężczyźni śmiali się wesoło. - Jeszcze, jeszcze! - namawiali starca. Któryś wetknął mu w garść guldena. Na wiyrsycku, na tym równym zabił juhas bace gównem. Fto nie wierzy, niechaj biezy,
pokiel jesce gówno lezy. Byli szczerze rozbawieni prostym, niewybrednym humorem śpiewki: - Sabała! Jeszcze coś z tej beczki! - wołali. Ziydoski Poniezus za stodołom kucoł, portki ś niego spadły, pies na niego fucoł. Niósł się z powrotem w swoje Kościelisko. Przechodził właśnie pod zakopiańskim kościołem, uchylił kapelusza, nie kwapił się nigdy do kościoła, wyznawał zasadę: lepiej z Panem Bogiem nie zaczynać, a jeszcze lepiej z daleka od Niego. Tak przemijał Sabała, bajarz, gęślarz i śpiewak, atrakcja za guldena dla głodnych ciągle nowych wrażeń gości. Zakopane rosło, zmieniało się, tylko on jeden stał w miejscu, z twarzą odwróconą wstecz, jak żywy pomnik dawno umarłych czasów. Kto wie, może odwracał umyślnie głowę aby patrzeć w stronę Chałubińskiego? - A o Chałubińskim Już zapomnieli! - mówił z gorzkim wyrzutem ksiądz Stolarczyk do Witkiewicza. Leżał w łóżku chory. Gruba, nalana twarz zrobiła się jeszcze bardziej obwisła, nabrała koloru ziemistego. - Myślą, że jak ulicę ochrzcili jego nazwiskiem, to już wszystko załatwione. A Dolinę Mickiewicza z powrotem nazywają Roztoką. Mickiewicz nie wie o tym, że mu dolinę odebrali w Tatrach. Och, Zakopane, bagno i targowisko! Stolarczyk zaziębił się przed dwoma tygodniami w kościele i zapadł poważnie na zdrowiu. Do tej chwili nie zaniedbywał codziennego odprawiania mszy, mimo iż półtora roku temu uległ częściowemu porażeniu ciała. Władze kościelne zdając sobie sprawę z jego stanu zdrowia i podeszłego wieku, wyznaczyły mu stałego zastępcę na stanowisko proboszcza, księdza Kaszelewskiego. Chory położył się do łóżka, które miało się stać jego śmiertelną pościelą. Wywiązało się zapalenie płuc, co u sparaliżowanego 77-letniego starca nie rokowało żadnych nadziei. Patrzył na Giewont, rozsiadły przed oknami plebanii. Słońce wyjaśniało plastycznie rzeźbę jego północnej ściany. Jeśli tę górę - według wizji Witkiewicza - przyrównać do olbrzymiego topielca, leżącego z twarzą ku niebu, z palcami złożonymi na piersiach, to po tych palcach skamieniałego topielca drapał się przed laty Stolarczyk, jadąc po ostrzu grani, jak na koniu, aż go juhasi na powrozach wydostali z niedostępnego miejsca. Gdzież to nie wspinał się zakopiański pleban? Na wierzchołki Gierlacha, Łomnicy, Lodowego, na szczyt egipskiej piramidy Cheopsa. Czy też uda mu się osiągnąć wyżyny niebieskie, o które się modlił z wiarą i przekonaniem? Wieczorem 6 lipca zgromadzili się przy łożu plebana brat jego Jan, wójt wsi Wysoka pod Jordanowem, wraz z synem i synową, przyjaciel chorego ksiądz Sutor, przeor augustianów z Krakowa, i doktor Buzdygan. Chory był przytomny. Chwycił za rękę Sutora, mówiąc:
- Dziękuję Bogu, że mi nic nie dolega ani nie boli, chociaż wiem, że zaraz umrę. Zmarł o północy. I z jego śmiercią zamknęła się ważna karta w dziejach Zakopanego. Z płaczem cisnął się lud do jego trumny, wystawionej w kościele, aby złożyć po raz ostatni hołd swemu kapłanowi-wychowawcy; na cmentarzu odśpiewano pieśń pogrzebową, której słowa i melodię ułożył przed laty Stolarczyk. Jak będzie teraz wyglądać Zakopane bez tej olbrzymiej, charakterystycznej postaci, do której wieś przyzwyczaiła się przez lat czterdzieści pięć? Umarł prosty, rubaszny, ale mądry ksiądz, sam syn górskiej wsi, który na swój sposób obciosał i ucywilizował półdzikie chłopstwo pod Giewontem. Nie miał go kto tak pięknie nad grobem pożegnać, jak on sam to umiał. Sabała wracał późno do domu od Witkiewicza. Zasiedział się tam na dobre, byli goście, przynapił się setnie, zachrypł od śpiewania. Wybrał drogę nie przez wieś, lecz Drogę Żelazną pod Reglami. Idzie lasem, w księżycu, samotny, wiatr mu rozwiewa cuchę. Znów, jak tyle razy, w samotności, w ciszy, w pustce, w ciemności nocy nawiedził go Chałubiński. To był człowiek! Nie tylko wysłuchiwał tętna bijącej krwi w pulsie on słyszał tętno gór, rozumiał śpiew ptaków, czuł soki drzew. Skąd człowiek może wziąć tyle mądrości? Przyszedł, aby pomagać ludziom, aby im nic nie odbierać, aby im coś dać. Czy znajdzie się tu ktoś jeszcze, kto powtórzy jego ludzki, bezinteresowny gest? Nadchodzą burżuje, a miało ich tu przybyć jeszcze więcej, drobni ciułacze, lichwiarze kieszonkowi, aby kolonizować przepiękną, chaotycznie zabudowaną wieś. Zjawili się pierwsi spekulanci, budujący domy na sprzedaż. Domy waliły się jesienią od wiatru halnego, ale latem wyglądały pięknie. Starzy górale uważnie, ostrożnie posprzedawali parcele, karczowali swoje lasy, z wyrachowaniem, mórg po morgu, na Gubałówce, na Wilczniku, na Górce, na Lipkach, na Kozińcu, na Antałówce. Góral ledwo trzymał się na nogach. Ale choćby był schlany do nieprzytomności, przecież w ostatnim włókienku świadomości przechowywał nabożną cześć dla Chałubińskiego. Śpiewał: Przi węgierskiy ceście dej nom Ponbóg scęście przityj polskiy stranie dej nom dobre spanie. Dobrze beło drzewiy, kie my zbójowali kielo dudków beło, telo my zabrali. Straszny był śpiew pijanego starca. Głos chrapliwy, zduszony, a równocześnie nasilony, utrzymany w wysokim rejestrze, przypominał zgrzypienie gęślików. Na zbój, chłopcy, na zbój, ze zbója do domu co my nazbiyrali, nie domy nikomu.
Wolno mu śpiewać o młodości, teraz już nikomu nic do jego sprawek. Pomarli świadkowie, poszkodowani także. Czas pokrył wszystko latami, grubą niepamięcią. Węgiersko ślachta piniąski mo my śwarne chłopcy, to nom ik do. Niedaleko zamajaczył nad Potokiem Strążyskim wysoki szczyt dachu Kacki, ongiś kochanki Wojtka Matei. Ile się tu wina i wódki naspijał Sablik! Ile się krwi polało w tej chałupie! Dom odpłynął w mrok, cofnął się za plecy Sabałowe, jak wspomnienie. Hej za Tatry, za Tatry, jes hań Ziydek bogaty. Głos rozlegał się donośnie w głębokim lesie. Nie kochoj dziywcyny, bo cie zdradzić moze, a takiego zbója, to sie pozal Boze. Oto już Krzeptówki, rodzinne osiedle Sabałowe, pierwsza rola Kościeliska, idąc od strony Zakopanego. Pod wygwieżdżonym niebem leżała uśpiona wieś, w którą wsiąkały poryki starca. Resztki pijaństwa parowały w chłodzie nocnym z Sabałowej głowy. Klimek Bachleda strugał grabie, stojąc w drzwiach jaty. Przechodzi Magda Gadejowa, okryta ciemnozieloną wełnianą chustką "tybetką", które sprzedawano w Nowym Targu. - Jak sie mocie, krzesnoojce? Zdrowiście ta? - zagdakała, ponieważ nie wypada przejść koło gazdy, nie nawiązawszy z nim rozmowy. Tytułowała go chrzestnym ojcem, jako że obecna żona Klimka trzymała ją do chrztu. Klimek bywał często zapraszany do kościoła na chrzestnego ojca (w przeciwieństwie do Sabały). Typował go stale do tej funkcji nieboszczyk ksiądz Stolarczyk, jako człowieka cnotliwego, pobożnego, nie pijącego wódki. Klimek spojrzał przyjaźnie na Magdę, odpowiadając na powitanie: - Je dyć ta doś jesce. Coz ta u wos słychno? - Nic tyz takiego, siyćko stare. Dzieci wom sie chowajom? - Dosić, Bogu dzięka. A wase? - Trzimiom sie. Myślem Tomka posielać do skoły. - Óno ta lepi zawse mieć kielo telo skoły. - Coby ino ojców sanowało. Bo wiycie, som jes rozmaite ludzie. Jak mo być huntcfot, to go i skoły nie przeónacom. - Ano, po jednym siydło goli, drugiemu i brzitwa nie fce. Siednijciez. - E, nie bedem siedzieć, bo mie robota ścigo - usiadła jednak na desce. Nie w tonie byłoby przerwać rozmowę z gazdą. - Dyć i jo mom robote, a przecie kielo telo spocnienia trza mieć. Boby sie zaś ręce cłowiekowi zaparzyły - śmieje się Klimek. Odłożył grabie, sięgnął po fajkę. Powoli upychał ją tytoniem, przydeptał kciukiem, wyjął z miechurka siarnik długo przypatrywał
się jego pałeczce, ryznął nią o rzemień paska. Rozszedł się silny swąd palonej siarki. Przytknął płomień ku fajce, otoczył się kłębami dymu. - E, tak i u nos - terkocze Magda. - pełno hań roboty. A nie róbże nic, to nic nie bees mioł. A tu trza i dowke płacić, i do wójta, i do dworu, to zaś dej dó domu na sól, na gaz, na śwabliki, na mydło, chłopu na tabak, na siyćko. Nie rób nic; ino na piniądze. - Jak nie nasiejes, coz bedzies zbiyroł? - Na siyćko dej i dej. A skąd brać? Ze studni dudków nie nacyrpies, ba trza ik zrobić. A jak? - Ej, wiera, wiera. Gadejowie mieli farbiankę; farbowali sukno i płótno. Magda, uważając już rozmowę konwencjonalną za wyczerpaną, zerwała się z deski. - E dy posiedźcie, mocie doś casu - powiedział z grzeczności, bez przekonania. - Ka ta! - zaprotestowała. - Niegze ta krzesnomatka zaglądnom do nos kiela cos. - Wybiyro sie ta do wos, bedzie farbować spódnicyne Karolcynom. - Zostańcie z Bogiem, a zaźryjcie ta przecie kie ftore do nos. - Boze wos prowodź. Splunął, popukał wielokrotnie fajką o deskę, wygrzebał troskliwie resztę popiołu, stuknął, splunął raz jeszcze i zabrał się z powrotem do strugania grabi. Od domu doleciał płacz dziecka. - Broncia! - zawołał ojciec w stronę szopy. - Józuś krzicy, leć no, pobaw sie z dzieckiem. Bronki nie było, poszła napoić bydło do pobliskiego potoka. Karolka, która z macochą przesiewała na klepisku ziarno, skoczyła do izby i przyszła ku szopie z płaczącym trzyletnim braciszkiem na ręce. - Pokoz go - rzekł ojciec. Wpatrzył się w dziecko z łagodnym uśmiechem. Dziecko przestało płakać, uśmiechając się również do ojca. Fala wzruszenia ogarnęła Klimka. Czy ojciec jego nachylał się kiedy nad nim, jak on w tej chwili nachyla się z nieporadną łagodnością nad swoim Józusiem? Jak wyglądało dzieciństwo Klimka? I kim był jego ojciec? Otwierała się nie zagojona rana jego młodości, jego wieku dojrzałego, całego życia. Bęś, który dopracował się swojego gniazda, rodziny, dzieci! żylastą dłonią, napuchłymi, brudnymi palcami głaszcze dzieciątko po płowych włosach. - Siednij se ś nim, Karolka, na ławecce do słonka. Dej mu mliyka pić. Wzrokiem, roztopionym w lubości, odprowadzał przez zagrodę dziewczynkę z dzieckiem na ręce. Najstarsza córeczka ma lat dziesięć, pomaga już w poważniejszych pracach rodzicom, a najmłodszy synek bawi się jeszcze własnymi rączkami. To dla nich, dla dzieci warto żyć, warto pracować, tych troje to jego przyszłość, jego cel. Jak gdyby przeżywał w swych dzieciach - tym
razem szczęśliwiej - swoje nieszczęśliwe, twarde dzieciństwo. Kim był jego ojciec? Sablik siedział na progu chałupy w rozchełstanej koszuli, spod której widniały siwe kłaki na piersi. Ćmił fajkę. Babka iskała wnuczkę w sieni. Kury chodziły koło ludzi bez obawy, zaprzyjaźnione, pełno było po nich wszędzie pstrych śladów, dym i zaduch biły od czarnej izby. Dom zapisał Sabała najmłodszemu synowi z wymówieniem utrzymania obojga starych do śmierci. Synowa, gospodarująca w chałupie, była zgodną i dobrą kobietą, nie czyniła ojcom krzywdy. Starość robiła swoje: Powoli tępiał lotny umysł Sabały, zaciemniała się pamięć. Jeszcze atoli, gdy ktoś z górali przyśpiewał mu jego nutę, znaną pod nazwą Sabałowej, zrywał się do tańca. Oczy, zwykle zamglone, nabierały ognia, starzec suwał kierpcami po trawie. Taniec i muzyka odmładzały go; wiadomo, że stanowią one szósty zmysł Podhalan. Właśnie górale urządzili wycieczkę do Lwowa na Powszechną Wystawę Krajową. Jako atrakcję zespołu wzięto 85-letniego Sabałę, znanego już w społeczeństwie poprzez utwory Sienkiewicza, Witkiewicza, poprzez artykuły, felietony, portrety. Prowadził wycieczkę zastępca wójta zakopiańskiego Marduła-Pawlica, były leśniczy w majątku Uznańskiego, jeden z najbogatszych gospodarzy wsi. Ubrany był pięknie, aż oczy ćmił, według nowej mody. Sabała wyglądał przy nim szary, zdziadziały. Ubrał się odświętnie, lecz po swojemu, to znaczy staroświecko; kto wie, może - aby się i w ten sposób wyróżnić wśród barwnego zastępu górali. Cucha biała, prosta, kusa, bez zbytnich ozdób, spodnie bez parzenic, z wąskim, czarnym lampasem, wokół kapelusza zamiast muszelek owinięta była, według dawnego obyczaju, wstążka zatłuszczonej, lśniącej skóry. Cucha zamiast wstążką była spięta pod brodą kutą zapinką z mosiądzu. Ciupagą jego podpierał się jeszcze Chałubiński. Sława i dostojna moc bijące od byłego zbójnika uczyniły go przecież czołową postacią zespołu. Pierwszy to raz znalazł się starzec w wielkim mieście, fetowano go tam, rysowano, pisano o nim w gazetach. Po powrocie ze Lwowa zachorował, coś nie posłużyła mu ta podróż, zmogły go trudy drogi. Leżał w okropnych warunkach, w dusznej, smrodliwej izbie, pełnej dzieci, kur, królików, much. Nie miał dostatecznej opieki. W dodatku zaniemogła mu żona; wykręciło jej coś nogi, nie mogła chodzić. Witkiewicz zarekomendował Sabałę pani Lilpopowej, warszawiance, która ofiarowała choremu gościnę w swoim domu na Bystrem. Tu przychodzili odwiedzać go znajomi, a także ciekawi. Rad ich widział, bo nudziło mu się w łóżku. Słuchał z zajęciem, gdy Witkiewicz lub Dembowski opowiadali mu o swoich podróżach po świecie. Chciał koniecznie jechać do Ameryki. - Mom hań kumoske - mówił z dumą, myśląc o Modrzejewskiej, z którą razem chrzcili Witkiewiczowego syna. - Nie znom po amerykańsku, nale gorol sie sędyl dogodo. Nęciły go podróże; do Ameryki zaś pragnął się wybrać dlatego,
aby spróbować tam osiemnastostrzałowego karabinu, o którym słyszał cuda. Stara krew myśliwca odezwała się w nim jeszcze raz. Ej, gdyby mu tak ubyło ze czterdzieści lat! Wizyt lekarzy nie lubił, chyba że przychodzili w celach towarzyskich. Raz odwiedził go młody Radzikowski, lekarz, syn Walerego Eliasza. Jemu się zwierzył ze swej niewiary w doktorów. Kilka lat temu chorował, przysłali mu doktora; był nim zresztą przyjaciel Chałubińskiego, doktor Florkiewicz. - Juści prziseł, oburzył mie po plecak, jak zołna po zgniłym pnioku, słuchoł bez trombecke, cy ta co we mnie nie becy. Dopiyro przyńdzie Ślimok, dobieł mie bańkami, jak luptoski pas guzikami, umaścił okowitom, ale i z tego nic nie wysło jako i z doktorskiego kurowanio. Wziena mie krzypota, zadusiła godnie, wypucowało het popod płuca, cok beł pote zdrów jak piniądz. Ale coz, nie bees hawoj wiekowoł. Zdawał sobie sprawę ze swojego końca, który nadchodził nieuchronnie. Nie tracił nic ze swojej wesołości. Niechętnie widział wizyty górali (nielicznych zresztą), ponieważ pamiętał im, że zawsze patrzyli na niego krzywo. Zarzucali mu, że opowiada ciągle te same dykteryjki, że jako własne podaje gadki po ludziach krążące, że obśmiewa górali wobec panów. Sabała sam zresztą na starość stronił od górali, jakby żyjąc tylko swoją odrębną zamierzchłością. Wywindowany przez panów u schyłku życia na bajarza nieporównanego swojej odległej młodości, czuł, że stanowi żywy zabytek czasów, które minęły. W tym była jego siła. - Jakisi durny sie zrobił - mówiono o nim. To znaczy: dumny. Dembowskiemu opowiadał anegdotki o księdzu Stolarczyku, przy czym dodawał zawsze przy jego nazwisku, "Boze, bo na boskim sądzie". Ciekawe, że o Chałubińskim mówił, jak zawsze: "Ik Miełoś", jakby o żyjącym, stale obecnym człowieku. O Stolarczyku twierdził, że w pierwszych latach jego pobytu pod Tatrami gazdowie mówili do niego przez "ty": w - "Józek, jak sie mos?" ukfalował se ponieftory gazda do plebana, kie go uźroł bez pole idęcy. Nie wiadomo, ile w tym było prawdy. Stolarczyk nie żył, nie mógł ewentualnie zaprzeczyć. Opowiadał też Sabała o pierwszych doświadczeniach proboszcza we wsi. Obyczaje były dzikie. Raz przyszedł do Stolarczyka chłop na zapowiedzi z dwoma dziewczętami równocześnie. Ksiądz go wyścigał. "Przyjdź z jedną, dam ci ślub. Za rok, dwa przyjdziesz z drugą". W jakiś czas potem Stolarczyk spotyka pana młodego na drodze, przypomina go sobie i zagaduje: "Kiedyż przyjdziesz z tą drugą?" Tamten odpowiada z westchnieniem: "Oj, Jegomoś, wystarcy nom ta jedna obu z bratem". Przyszedł grudzień, ścisnął wieś żelazną obręczą mrozu. Śnieg był mierny, za to ziąb straszny. U Sabały przy łóżku siedział Witkiewicz. Chory skarżył się, że coraz gorzej widzi. Nie była to zresztą skarga. Sabała nie skarżył się nigdy. - Cósi mi sie oko lawe popśmiło, bo nie widzem noń. Musiały mi ziandary ś nim co porobić, kie je telo ladace. Dopucowali mie, chycle, fest, toz to i swanek w ocak zostoł.
Utarł nos ręką, gest ten wyszedł dość żałośnie. - Przisiadła mie roz ćma w koliybie bez dwa dni. Osłabiło mie, przez jedzenia, ale mi zaś Ponbóg nagodzieł hrubego capu w dródze dó domu. Tako mi teraz ciemno gma stoi przed ocami, jako i wte. Ino, co mi teroz Ponbóg za to nagodzi, nie wiada. Popatrzył na las okurzony śniegiem. - Widzi mi się, ze do Godów nie dotrzimiem. Trza sie bee wceśniy pobiyrać na hańten świat. Zeby zaś prowde rzyc, a nie zełgać, óno mi hań tak nie pilno. Nudzi się w pościeli w ciężkiej samotności. Żeby choć las w izbie szumiał, żeby huczały potoki, to przyjemna dla jego ucha melodia. Lubił rozprawiać w towarzystwie, żeby go słuchano. Zwierzał się Witkiewiczowi: - Cliwo mi bez ludzi. Jo juz od ojców tak wyucony, zeby z kozdym cłowiekiem, cy on Ziyd, luter, cy katolik, ugwarzyć i poradzić. - Nie zimno wam? - pyta Witkiewicz, widząc, że chory nakryty jest dwoma kocami. Górale śpią zazwyczaj pod pierzynami, zwłaszcza zimą. - Mie nigda nie zimno. Jo zimowy chłop - śmieje się. Rodził się bowiem w styczniu. - Ik Miełoś pon Ałubiński tyz nierod widzioł gorąc. Samo tak beł zimowy chłop, jako i jo. Istotnie Doktor urodził się w miesiącu grudniu. Żeby choć las w izbie szumiał! Sabała uniósł się z pościeli, usiadł, wyciągnął rękę ku stołowi. - Dejcie mi złóbcoki, zelibym tyz cósi nie zagroł. Wziął gęśle w ręce, twarz mu się zwęziła, nie omieszkał otrzeć nosa łokciem, uderzył smyczkiem struny, raz, drugi raz. Wyszedł przejmujący zgrzyt. Chory skrzywił się i odłożył skrzypki. - Strony nie naciągnione. Zluzowane het. Zlezały sie. Jako i ta cłowiek. Kie se ino w barłogu polyguje, to juz niek bee pokfalony i wyprzęgać mus. Żal maloWał się w jego półślepych oczach, które odprowadzały gęśliki z powrotem na stół. Już nieporadzi temu sprzętowi, który mu tyle sławy i dudków przysporzył. Ukochane gęśle Chałubińskiego. Najgorsze były wieczory. Nie mógł spać, zwidywały mu się rozmaite rzeczy, słyszał swój oddech chrapliwy. Czuł się straszliwie osamotniony. Nikt do niego nie przychodzi, jak on przychodził do ludzi. Cisza ogromna w domu i na dworze. Niechby się wiatr halny po świecie przeWalił, niechby przygiął godnie smrekami ku ziemi, lżej byłoby w takim szumie i świście umierać. Komu potrzebny Sabała, kaszlący stary dziad? Ach, Chałubiński, to był człowiek! w pół śnie, w pół jawie nawiedza go najpiękniejsza wizja jego życia: Doktor, którego teraz zakopianie nazywają: Nieboszczyk. Wołał go do siebie przed śmiercią i dziś na pewno byłby tu przy nim, gdyby żył. Jeżeli istnieje po śmierci życie, pomyślał Sabała, powinien tam otrzymać miejsce obok Chałubińskiego. Czy może być większa pociecha przy zgonie? Dzień za dniem wstawał jasny, cichy. Słońce lśniło na skąpym śniegu, mróz zelżał nieco. Chory patrzył przymglonymi, ledwie
widzącymi oczyma na Nosal, na Giewont, jakby nic z tego wszystkiego nie rozumiejąc, a właściwie rozumiejąc wszystko. Puszcza w Hlińskiej Dolinie zbliżała się ku niemu i rozmawiała z nim w języku leśnym. Wołoszyn przywalił Bystre swym ogromnym garbem, wypełnił sobą okno nad łóżkiem. Zbocza Krywania, po których hipkają kozice, nachylają się ku myśliwemu, wołają go: Sablik! Sablik! Sablik nie słyszy. Już nie będzie chodził na niedźwiedzie. Już nie wypłaci długu wódczanego Moserowi, karczmarzowi w Kirach. Moser mu to wybaczy; błogosławionej pamięci, bo umarł. A ilu innych już poumierało! Ilu godnych chłopców obwiesili, jego kompanów z młodości! - Dobrzi beli towarzisia. Weszła z panią Lilpopową hrabina Krasińska, protektorka Sabały od lat. - Jak się macie, Sabała? - Jak descka zbutwiało na dyscu uśmiecha się. - Podłyk. Ale sie trzimiem jakosi. Pokiel sie ta do jesce. - Może wam zawołać księdza? Wydął wargi. - E, po co? Mie go ta nie trza na nic. Co bede haw z parobkami ukfalowoł, kie idem do samego gazdy, to se ta ś nim uradzimy. Sami, przez parobków. Za trzy dni było z nim już bardzo źle. Oddech miał ciężki, gorący, nadchodziła śmierć. Pożegnał się rano z rodziną, przybyłą z Kościeliska, nie chciał ich już więcej widzieć, narobili bowiem płaczu na cały dom, a Sabała nigdy nie lubił smutku i lamentów. Obraz był rzeczywiście wzruszający. Matkę przywiózł syn na wozie, wnosił ją z bratem na rękach, aby się pożegnała z mężem: była bezwładna w nogach. I małe wnuki także przywieźli wozem. - E dy ni ma co jojceć - zwrócił się do najstarszego syna. Ludzko rzec. Biercie sie dóma. Gazdostwa se pilnujcie. Prziboccie se case ojca. Bydźcie zdrowi. Tak napomina ich gazda, który nigdy o swoje gazdostwo nie dbał! Przez cały dzień zachowywał się pogodnie, mało zresztą mówiąc. Przyszedł lekarz, zawezwany przez gospodynię domu. - No, jak się czujecie, Sabała? - Juzek rzodki. Nozki by jesce łaziły, miechy ta jesce chodzom, ino serce płone, haj. - No, zobaczymy. - Nie poradzem długo - stwierdził rzeczowo chory. - Trza sie wynosić prec ze światu - mruczał. Doktor nie odzywał się nic, zbadał starego krótko, mechanicznie, powierzchownie, po czym spojrzał wymownie na panią Lilpopową w drzwiach. Ten wzrok starczył za całą diagnozę. Po południu pani Lilpopowa raz jeszcze zaproponowała Sabale spowiednika; odmówił. Wzrok miał skierowany na góry. Ku Czerwonym Wierchom schylało się słońce w swoim krótkim, płaskim, grudniowym łuku. - Słonko idzie ku zachodowi, na mnie cas. Poprosił gospodynię, aby zawołała Jędrka Skupienia, sprawującego obowiązki służącego i dozorcy domu. Kiedy młody
góral przyszedł, Sabała uniósł się z pościeli, odchylił koce, pokazał palcem na skrzynię. - Ubier mie. Na skrzyni leżało odzienie , starca. Jędrek, jak przez mgłę, przypomniał sobie z lat juhasowania opowiadanie bacy o dawnym zwyczaju przodków umierania w ubraniu. - Óna ta śmierzć musi być kasi nieobdalno. Słysem, idzie po mnie. Kaz idzies? Ku Jasiowi, ón ta juz wiy, po co. Obłócem sie, jak sie patrzy. Obuć sie trza. Zesunął obie nogi z łóżka. Jędrek wdział mu spodnie białe, wełniane, proste, bo Sabała zawsze się nosił według starej mody. Koszulę wdział krótką, po pępek. Owijał mu onuce koło nóg gorących, rozpalonych. Pomagał mu sam chory, mrucząc: - Trza sie wej ubrać piyknie. Coby cie śmierzć spotkała godnie. Kierpce sznurował Jędrek drżącymi rękami. - Dej cuche. Uwyrtnij sie chytko. Komenderował młodzieńcem, który, jak zahipnotyzowany, bez słowa spełniał rozkazy starca. Teraz mosiężną zapinką spinał mu cuchę pod szyją. - Slysem, śmierzć chodzi kole dómu. Tup, tup, tup. Zbiyroj sie, Jasiek, idem do tobie. Tup, tup, tup. Beł z ciebie chłop przy chuci, aj, beł! Ale coz? Roki ci wysły. Cas na cie. Chyboj se mnom. No dy póde. Cemu nie? Ze śmierzciom nie bees sie przegadowoł. Pani Lilpopowa płakała w kącie. - Je dyć nie krziccie, pani - zwrócił się do niej Sabała. Umiyrać prosto sprawa. Zyłek doś na tym świecie, piyńć ośmidziesiąt roków. Jesce by sie i pozyło, cemu nie, nale kie juz wołajom, trza iść. Inni beli młodsi, worcejsi ode mnie, a pośli. Jako i Ik Miełoś pon Ałubiński. Ón mi stoł za ojca i za matkę. I za dziecko nolepse. To beł pon, jakiego juz nie bedzie. Skierował oczy na Jędrka, który ocierał łzy. - Pódź haw! - uciął ostro. - Chwycił młodzieńca za ramie, przeszedł parę kroków ku drugiemu oknu, wychodzącemu na południowy zachód. - Legnem se, skoro ta po mnie przyńdzie. Óna ta nolepiy wiy, kie mo przyńś. Ułożył się na podłodze w ubraniu - jak nakazywał odwieczny obyczaj przodków - na samym wyciętym prostokącie czerwonego słonecznego światła. Bo śmierć zejdzie lekko, ślizgając się po promieniach, takie było wierzenie górali. - Chłopu nie honór w pościeli umiyrać. Kie mie śmierzć nie ucapiła w Krzywoniu abo w Koprowy Dolinie, niek mie haw biere z podłogi, ze smerecanyk descek. Leżał na gołych deskach w promieniach zachodzącego słońca, ubrany odświętnie, czekając na śmierć. Na nogach - kapelusz zatłuszczony ze skórzaną wstążką. - Dej ciupage. Jędrek podał mu ciupagę, konający chwycił ją w prawą rękę. Ściskał ją ze wzruszeniem jak relikwię; podpierał się nią przecież Chałubiński.
- Złóbcoki mi połóz haw na piersiak. Życzeniu starca stało się zadość. - A teroz idźcie stela. Pozdrówcie mi siyćkik, pana Witkowica. Jo haw ostane som. Pani - zwrócił twarz ku Lilpopowej. - Co wam potrzeba Sabliku? - spytała roztrzęsiona. Siwe, do ramion długie włosy Sabałowe leżały rozrzucone na podłodze, koścista, sucha grdyka drgała nieustannie pod mosiężną sprzączką, którą była spięta koszula. - Nic. Cobyście mi rękę podali. Przełożył ciupagę z prawej do lewej dłoni, a prawą uścisnął rękę gospodyni. To rzecz niezwykła: Sabała podaje rękę kobiecie! - Dzienkuje wom, zeście mie, starego dziada, przyjeni, zeście sie mnie nie wrodzili, i nie pamiyntojcie mi zodnego złego. Odprawił ich oboje, lecz nie odeszli z pokoju. Wcisnęli się w kąty i płakali, pragnąc ukryć, stłumić szloch, aby nie zakłócić ciszy, w której Sabała oczekiwał śmierci. Nie musiał czekać długo. Umarł spokojnie i wnet, albowiem kiedy słońce zgasło za Czerwonymi Wierchami, zszarzała i twarz Sabałowa na podłodze. Góral nie poruszał się więcej. Głowa z rozsypanymi włosami zmartwiała, grdyka znieruchomiała. Jego ciało długie, szczupłe, wyciągnięte w leżeniu, przekreślało na ukos deski podłogi. Było już umarłe. Maskę pośmiertną zdjął nauczyciel szkoły snycerskiej, Nalborczyk. I stąd w setkach reprodukcji ta ściągła twarz o orlim nosie i siatce zmarszczek stała się jeszcze bardziej znana w całej Polsce. Umarł według obrządku starożytnych przodków, w całkowitym milczeniu. Kto wie, może tak jak oni wyobrażał sobie, że odchodzi w krainę szczęśliwych łowów i złota, którą wyznawcy nowych czasów nazywali niebem? Nie doczekał się w Zakopanem świstu lokomotywy, blasku elektryczności; ostatni człowiek dawnych czasów, półślepy analfabeta, którego usta rozsławiły ginący świat gór i dały świadectwo dniom, które minęły. Szkoda, że tak późno spotkał swojego Witkiewicza. I szkoda, że tylko jeden pisarz go opisał. A nikt mówienia jego wiernie i pełnie nie spisał; które wraz z nim przepadło. Z pogrzebem były niejakie trudności, bo proboszcz odmówił religijnego konduktu i swojego w nim udziału, skoro nieboszczyk zmarł bez sakramentów, a nawet, jak wieść niesie, odmówił ich przyjęcia. Górale powszechnie uważali Sabałę za niewierzącego. Dopiero wstawiennictwo kilku wpływowych osób, które pertraktowały z plebanem (między innymi Witkiewicza), sprawiło, że przed pogrzebem szedł wikary. Pogrzeb był, stosownie do sławy nieboszczyka - wspaniały. W myśl życzenia, które wyraził zmarły na długo przed śmiercią, pochowano go u stóp grobowca Chałubińskiego. Do trumny włożono mu gęśle i ciupagę, I znowu kołyszą się w wietrze smreki oraz jesiony na zakopiańskim cmentarzu. Pęksowy Brzyzek, ongiś kamienny brzeg rzeki, należący do Pęksów, przyjął w swoje łono ciało Jana Gąsienicy Krzeptowskiego zwanego Sabałą. Umarł bujny, mocny syn ludu, sękata gałąź płodnego rodu.
No cóż? Poszedł do ziemi. Ale tam rozłoży się w proch, przeniknie do gleby, zapłodni sokiem korzenie, wyśmignie rośliną, drzewem i przerodzi się na powrót w ziemię ojczystą. Będzie tu szumiał wiatrem, płynął wodą. Pozostanie tu na zawsze. Będzie żył nadal, jak wszyscy ci, którzy, jeśli nie za życia, to po śmierci stali się bohaterami. Klimek Bachleda nie mógł opędzić się robocie. Był tęgim cieślą, a domy rosły we wsi jak grzyby po deszczu. Witkiewicz godzinami patrzył na jego pracę podziwiając w niej niezmordowaną zawziętość. Klimek nie pracuje na czas ani na akord, jest godzony na całość budowy. Zgięty wpół, uczepiony końcem kierpca na zrębie, wywija siekierą dokazując cudów. Ociosuje nią płazy do kantu wydłubując na rogach skomplikowaną więźbę podwójnego węgła. Zobaczywszy Witkiewicza, zeszedł po płazach, przywitali się, usiadł obok niego, zapalił fajkę. - Dom ma być pyszny - mówił. - Powinien przeżyć sto pięćdziesiąt lat, ino trzeba go przypasować dokładnie, drzewo dać zdrowe, nie będzie się psuł. Da się go rozebrać i złożyć w innym miejscu. Po pięćdziesięciu latach podciąga się tylko nowe spodki i daje świeżą strzechę. Płazy tak się przez lata dozdajają do siebie, że siedzą na sobie; ani ich mszyć nie trzeba, bo i tak przylegają ku sobie na zakładkę. Od czerwca do połowy października cieśla-Bachleda przedzierzgał się w przewodnika-Bachledę i uganiał po wierchach z turystami. Z jednego i drugiego źródła płynęły guldeny. Wprawdzie trzeba było na nie z trudem zapracować, lecz Klimek kochał pracę. A były w jego życiu lata, kiedy pracując, nie otrzymywał należytej zapłaty albo też w ogóle nie miał roboty. Z żalem wspominał Agnieszkę, z którą związany był uczuciem szczerym i wzruszającym. Była towarzyszką jego najtwardszych lat; śmierć wydarła mu ją z chwilą, kiedy życie nareszcie zaczynało im płynąć lżej. Zawsze miała uśmiech na ustach. Widzi ją w myślach, jak gdyby stała przed nim: smukła, o silnych, wydatnych piersiach, twarz delikatna, nos regularny, lekko zadarty, włosy ciemnoblond, oczy niebieskie. Ta, która chciała z nim pójść na nędzę, na walkę, na ciężką harówkę. Już drugiej takiej kobiety nie spotka w życiu. Teraz trzeba tylko pracować dla dzieci, aby im zapewnić spokojną przyszłość; aby nie musiały wydrapywać sobie bytu z takim trudem i samozaparciem jak ojciec. W tym roku Klimek poprawił dom, oszklił werandę i wyporządził dwie izby na strychu. Będzie miał latem podwójny zarobek od gości za mieszkanie. Którejś niedzieli przyszła do niego Julka z Gronika prosić o pożyczkę pieniężną. Mąż jest chory, przed miesiącem padła im krowa, dach na chałupie zacieka. Zaczęła narzekać, lamentować. Jedna nie wydana córka siedzi w domu, gdzie już gospodaruje średnia córka z mężem, mają sześcioro dzieci; gdzież tu miejsce dla dwojga starych rodziców? Młodzi patrzą tylko na miskę, ile starzy zjedzą, radzi by się ich jak najprędzej pozbyć. Ciężko. Z domu upchali dwoje z wielką biedą, jeszcze pozostała jedna córka, a tu się chałupa napełnia wnukami. Babce i dziadkowi
trzeba się chyba ze świata het wynosić, bo taka dzisiaj filozofia młodych. Ciężko. "Na co się jej te morgi przydały, które zbierała z taką chciwością", pomyślał Klimek. Tak się rodzice mszczą na Julce poprzez swoich wnuków. Czyżby zapomniał z okresu swej młodości, jakim ziółkiem była Julka? Nie, nie zapomniał. Ze ściśniętymi zębami spytał: - Ile chcesz? - Ile możesz, Klimuś - rozłożyła ręce. - Pięćdziesiąt reńskich badała niepewnie grunt. Twarz siostrzeńca była nieprzenikniona. - Sto reńskich - i ugryzła się w język, że za dużo powiedziała, że zgniewa Klimka, że jej chciwość zepsuje całą sprawę. - Ile będziesz mógł... - O stówce nie ma mowy - odpowiada tamten rzeczowo. - Pożyczę ci siedemdziesiąt reńskich. Naturalnie bez procentu. Oddasz mi na Wielkanoc. Z czarnej izby było wejście do komory pozbawionej okna; tam mieści się skarbiec i spichrz góralskich domów. Otworzył kluczem ogromną kłódkę, podobną do pistoletu, wszedł do komory. Wyszedł za chwilę i wyliczył ciotce na dłoń siedemdziesiąt guldenów. Obserwował z odrazą, jak lepkimi palcami, śliniąc je, raz jeszcze przeliczyła pieniądze, nie dowierzając Klimkowi i Własnym oczom. Wręczył jej tę sumę z przekonaniem, że pożycza na wieczne nieoddanie. "Kto na ciebie kamieniem, ty na niego chlebem", cytował raz na kazaniu ksiądz Stolarczyk przypowieść biblijną. Niech i tak będzie. Choć nigdy nic dobrego nie zaznał od Julki, przecież serce nie pozwoliło mu odprawić jej z niczym. Jak odpłaciła się rodzicom za opiekę, za wychowanie, za grunt, za dom, czy Klimek tego nie pamięta? Może da się dobrocią naprawić złych ludzi? Jako prezes towarzystwa kolei Chabówka-Zakopane (która dojrzała do realizacji dopiero w roku 1899) posiadał hrabia Zamoyski legitymację bezpłatnej jazdy pierwszą klasą na kolejach całej Galicji. Jadąc ze Lwowa do domu, jak zwykle, trzecią klasą, siedział skulony swoim zwyczajem na walizce. Przychodzi konduktor sprawdzić bilety. widząc podróżnego ubranego niepozornie, podającego mu legitymację uprawniającą do pierwszej klasy, mierzy go groźnie wzrokiem od stóp do głowy pytając surowo: - Skąd pan masz tę legitymację? - Dali mi ją, więc mam. - Ale jej pan nie będziesz miał. Poszedł do kontrolera pokazując mu odebraną legitymacje. Ten już wiedział, z kim mają do czynienia, znano z tej strony naszego orginała. Natychmiast osobiście przeprosił i kazał konduktorowi przeprosić hrabiego za uczyniony mu despekt. Zamoyski przesiadł się w Krakowie do pociągu chabówczańskiego. W przedziale siedziało wraz z nim dwóch starszych panów jadących po raz pierwszy do Zakopanego. Zapytany udzielił im informacji o uzdrowisku, o warunkach mieszkania, o cenach żywności, po czym zdjął obuwie - była noc - i położył się na twardej ławce, podłożywszy pod głowę zwiniętą marynarkę. Rankiem, gdy pociąg
zatrzymał się w Chabówce u kresu swej jazdy, podróżni poprosili, aby przygodny towarzysz przeniósł ich walizki na furkę. Zamoyski niewiele myśląc zarzucił ciężką walizę na ramię, lewą ręką ujął drugą walizę podtrzymując jednocześnie pod pachą trzecią, tym razem własną walizkę. I zaniósł bagaż kilkadziesiąt metrów ze stacji do góralskiej budki. Najciekawsze to, że otrzymawszy napiwek, schował go skrupulatnie do kieszeni. Mówiono, jakoby obszarnik Kościeliska z Miłosławia w Poznańskiem proponował Zamoyskiemu dwa miliony guldenów za klucz zakopiański pragnąc go kupić, lecz właściciel odrzucił pokusę tak wysokiego zarobku, postanowiwszy już od początku przekazać państwo Zakopane całemu społeczeństwu w postaci parku marodowego. Oto gest patrioty. Na jakimś zebraniu publicznym przemawiał Chramiec imieniem chłopów Zakopanego przeciwstawiając się reformom, których żądała miejscowa inteligencja. Jako góral z pochodzenia, a więc znający psychikę ludu, uważał się Chramiec za rzecznika interesów zakopiańskich tubylców, to znaczy: grubych gazdów. Biedota wsiowa też tu wprawdzie przyszła, ale nie miała nic do gadania; gadał za nią doktor Chramiec. Cóż to mi za chłop? - oburzał się w duchu niejeden z górali. Co on ma z nami wspólnego? On nie ma prawa przemawiać w imieniu wszystkich zakopian. Jemu grad nie wybił owsa, jemu śnieg nie przykurzył ziemniaków, jemu owce nie padły od zarazy. Do jego zakładu przyjeżdżają biskupi oraz i ministrowie z Wiednia na wypoczynek. Może rzeczywiście nadchodzą nowe czasy. Minęły lata kiedy po polanach tłukły się dzikie pieśni juchasów, kiedy jesienią przekradała się przez las postać myśliwca dążącego ku turniom na kozy. Mineła epoka Chałubińskiego, noce wędrowne pod gwiazdami, krzykliwe noce procesji pańsko-chłopskich, kipiące od muzyki i tańca. Tak wdzierał się pan stworzenia w głąb Tatr, całkiem inaczej niż strzelcy-skrytołowcy. Minęli się poszukiwacze skarbów, zbieracze ziół, polowacze, pomarli starzy przewodnicy Nieboszczyka, odszedł jego nie porównany bajarz. Nadchodzi nowe pokolenie. Wózek jednokonny zaturkotał na wybojach Jaszczurówki i zatrzymał się. Stąd rozpoczyna się piesza ścieżka przez halę Waksmundzką w kierunku Morskiego Oka. Ale hrabia Zamoyski myśli o budowie drogi jezdnej przez Zazadnię i łysą Polanę do najpiękniejszego jeziora Tatr. świadczy o tym kilka kup kamieni, zwiezionych u początku planowanej drogi, oraz sterta podań i próśb w odpowiednich urzędach Nowego Targu, Krakowa i Lwowa. Dwaj ludzie zeskoczyli z wózka i wniknęli w las. Jeden z nich, mały, szczupły góral, to Klimek Bachleda. Drugim był wysoki młodzieniec lat osiemnastu w okularach. Nazywa się Mieczysław Karłowicz, mieszka w Warszawie. Od paru lat nawiedza Zakopane jako jeden z najzapaleńszych turystów. Jest członkiem Towarzystwa Tatrzańskiego. Znają go najsłynniejsze wierchy: Łomnica, Mięguszowiecki, Rysy, Świnica.
Dzisiaj wybrał się z Klimkiem na Gierlach. Góral w nieodstępnym serdaku, choć to lipiec; na to narzucona cucha. Nie jest mu gorąco. Przez ramię przewieszony worek. Taki sam worek niesie młody turysta, który zrywa ze starą tradycją, według której góral był bagażowym turysty. Stokami reglowego lasu okrążyli podnóża Kopieńca, minęli Stawy Toporowe, przekroczyli Suchą Wodę. Na polanie, zwanej Psią Trawką, stało schronisko Towarzystwa Tatrzańskiego. Polana zaś dlatego nosi taką nazwę, ponieważ tutejszej trawy bydło nie chce jeść. Weszli w ciemny, głęboki las, wstąpili na drogę jezdną, wiodącą tędy z Poronina na polanę Waksmundzką, rozłożoną na rozległych stokach Kosistej; stoją tam szałasy poronińskich baców. Spod żelaznego krzyża ukazuje Klimek Bachleda towarzyszowi grupę Tatr Bielskich: Murań, Nowy i Hawrań. Przecinając w poprzek Dolinę Waksmundzką, podchodzą w górę zboczami Wołoszyna. Osiągnąwszy grań masywu, oglądając z tamtąd wspaniałą panoramę Tatr Wysokich. Na pierwszym planie - Szeroka Jaworzyńska, za nią - wyniosły dach Lodowego na prawo - Gierlach, jeszcze bardziej na prawo wystrzela Ganek, Wysoka iRysy. Karłowicz lornetował widok oczarowany. Kamienisty świat gór ciągnął go ku sobie nieprzeparcie. Schodzili z Wołoszyna do Roztoki, gdzie stało schronisko Wincentego Pola. Nie zatrzymując się w nim, przekroczyli Białą Wodę, znaleźli się po stronie węgierskiej. W górę doliny prowadziła droga jezdna. Wkrótce wyrosły nad nimi z prawej strony potężne pionowe ściany Młynarza, całe poprzetykane trawiastymi upłazkami. Na obszernej polanie stało schronisko Salomona, ongiś otwarte dla turystów, dziś dom strażników Hohenlohego. Na początku ścieżki wywodzącej mozolnie w górę wbita czarna tablica, zabraniająca turystom zbaczać z utartego szlaku na Polski Grzebień. W miarę wznoszenia się widok staje się coraz szerszy. Po olbrzymich terasach, tworzących rodzaj trawiastych stopni, dochodzili do Zmarzłego Stawu. Wspaniale rysował się stąd mur Żelaznych Wrót oraz Żłobisty i Rumanowy. Pomimo lata pływała po stawie ogromna kra. Dokoła kotlinki stawu dzikie cmentarzysko kamieni i piargów. Przed nimi wysoko zawieszona przełęcz - Polski Grzebień. Jeszcze pół godziny drapania się po głazach i stanęli na wcięciu pomiędzy ramionami Małej Wysokiej i Gierlachowskiego szczytu. Kłąb białej mgły walił im w oczy, pędzony wiatrem od Doliny Wielkiej. Gdy mgły przewiały, otworzył się widok na obszerną dolinę z dwoma stawami w głębi. Na prawo wznosił się Gierlach, olbrzymi, sklepiony jak świątynia. Schodzili. Dwa śnieżne pola zasłały drogę ich krokom. Wkrótce wstąpili na wygodną ścieżkę, ułożoną z płaskich kamieni. Minęli Długi Staw, zasypyWany coraz bardziej szutrowiskiem piargów, wędrowali przez obszerną łąkę, porosłą bujnym kwieciem, zwaną Ogrodem Wahlenberga. Zeszli na niższe piętro doliny, znaleźli się pod Granatnicą, wielką, nachyloną skałą, z której ciecze woda. W krótce stanęli w schronisku Hunfalvyego, gdzie spotkali grupę Niemców ze słynnym przewodnikiem spiskim, Spitzkopfem; wybierali się oni na zdobycie Sławkowskiego Szczytu.
Nazajutrz o świcie powiódł Klimek Karłowicza na Gierlach. Wczorajszą drogą podeszli do Ogrodu Wahlenberga, skąd przez skaliste morze głazów przedostali się do stóp gładkiej ściany, zwanej Próbą. Wejście, dość żmudne, ułatwiono przez wkucie łańcuchów i klamer; robotę tę wykonali górale spiscy na zlecenie Węgierskiego Towarzystwa Turystycznego. Klimek idzie pierwszy, Karłowicz patrzy na jego stopy, obute w kierpce, wynajdujące stopnie w skale z zadziwiającą szypkością i pewnością. Przewodnik, jak wszyscy górale stawia stopę opierając ją głównie na wielkim palcu, nie zaś na piętach jak to czynią mieszkańcy miast, używający obuwia na obcasach. Im wyżej, otwiera się coraz wyraźniejszy widok na Szczyt Sławkowski, na wierzchołki Łomnicy i Lodowego, wysuwające się spoza Małej Wysokiej i Staroleśniańskiego szczytu. Skała staje się coraz bardziej stroma, ręce i nogi w robocie. Stanęli na jednej z przełęczek w grani, skąd widać drugą stronę Gierlachu. Kotlina ma wygląd dziki, jest ciemna, ponura, otoczona przepaścistymi turniami. Rozpoczęło się przełażenie tak zwanych Karbów, ciężkich i kruchych. Trzeba było opuszczać się niżej, obchodzić dołem turniczki i zęby, aby później mozolnie nadrabiać utraconą wysokość. Pod nimi leżała Dolina Batyżowiecka z zielonym okiem stawu i wzbijającym się z jej dna samotnie Kościółkiem. Brzegi doliny zieją otchłaniami. Dno żlebu, który im wypadło przechodzić, zasłane jest zlodowaciałym śniegiem; musi w nim góral ciupagą wyrąbywać stopnie. Na grani wkuta klamra półtorametrowej długości. Ostatni żleb przed szczytem jest całkowicie wypełniony śniegiem; przekopywali się przezeń pół godziny. Skała w podszczytowej piramidzie uformowała się w rodzaj naturalnych stopni, które wywodzą do wierzchołka. Otóż i najwyższy punkt Tatr. Deptał po nim Stolarczyk, Chałubiński, Sabała. Klimek siada na głazie, wspomina tych, co nie żyją. Dokoła urwiska i przepaście, pod stopami na południu rozrosły skalny kocioł, utworzony przez ramiona masywu, zbiegające się w kształcie podkowy. Po bokach - dwie doliny: Batyżowiecka i Wielka. Pół godziny Karłowicz chłonął przez lornetę piękność i grozę widoku. Po krótkim posiłku - Klimek jadł placek owsiany z serem, nigdy nie jadł inaczej - rozpoczęli schodzenie z wierchu. Karłowicz był uszczęśliwiony. Oto w osiemnastym roku życia ukoronował galerię jedenastu zdobytych szczytów tatrzańskich wejściem na najhonorniejszy z nich. Schodzili częściowo tą samą drogą, lecz po upływie kwadransa Klimek zboczył z niej, puszczając się stromym źlebem prosto w dół do Batyżowieckiej Doliny. Miejscami ściany były tak spadziste, że żleb przechodził wręcz w komin. Klimek wynalazł tę drogę jeszcze jako tragarz podczas wyprawy z Chałubińskim. Ukazał ją Jędrkowi Wali, który nieomieszkał zapisać jej na swoje konto. Stanęli nad Czarnym Lochem; to najgorsze miejsce na całym szlaku. Przewodnicy spiscy wkuli tu 19 klamer. Schodzić nieprzyjemnie, woda ścieka po klamrach, ciurka na głowę, za kark. Już mają ścianę wysoko za plecami. Zaczynają się szutrowiska. Usiedli na ławicy śniegu,
zalegającej piargi, i sterując ciupagami, zjechali w dół chyba z kilometr, lądując szczęśliwie na trawnikach. Byli na dnie doliny. Przecieli ją na ukos, idąc pod stokami Kościółka i Kończystej. Koło Batyżowieckiego Stawu okrążyli zbocze Kończystej, zstępując w Dolinę Stwolską. Stąd znów poczęli się piąć na przełęcz, wiodącą ku Dolinie Złomisk. Z przełęczy zobaczyli naprzeciw potężną sylwetkę Wysokiej, w kształcie pękatej butelki, po prawej zaś stronie - zjeżony urwiskami, nie zdobyty dotąd Ganek i skrzesany, poszarpany mur Żelaznych Wrót. Pod stopami w dole widniała zielona tafla Zmarzłego Stawu. Nie schodzili jednak tą przełęczą, lecz opodal widnym przejściem Luka, którym Klimek wyprowadził Karłowicza wprost na Zmarzły Potok i nim do schroniska Majlatha nad Popradzkim Stawem. Tu przenocowali. Księżyc wychynął zza groźnych zębów Osterwy, zalał staw zielonkawym blaskiem, od czasu do czasu plusnęła ryba w wodzie. Nazajutrz powędrowali w cieniu imponującej ściany Baszty w górę Mięguszowieckiej Doliny. Przy Stawach Hińczowych rozległ się ostrzegawczy gwizd świstaków. W nieustannym alarmie przerażonych zwierzątek wspięli się na Przełęcz Koprową, skąd przez Dolinę Hlińską zeszli na noc do schroniska w Ciemnych Smreczynach. Na trzeci dzień wywiódł Klimek swojego towarzysza na Hruby Wierch i Karłowicz z dumą wpisał do swojego rejestru dwunasty szczyt. Siedząc na wierzchołku, jakby na dachu wyniosłej kolosalnej świątyni, ze ściosanymi ku dwom dolinom ścianami, młodzieniec przepatrywał wspaniałą dookolną panoramę. Klimek lustrował gołym okiem górną Niewcyrkę stoki Krywania, królestwo nie dobitych kozic, Sabałowy raj. Noc spędzili w borze Ciemnych Smreczyn. Rano przez Zawory i Liliowe wracali do Zakopanego. Na Zaworach podczas odpoczynku obudziła się marzycielska dusza Karłowicza. Wpisał do swojego dziennika: Cisza była cudowna, uroczysta. Leżąc tutaj na wonnej łące w przepiękny dzień lipcowy doznałem wrażenia tak obcego mieszkańcom równin: uczucia nieograniczonej wolności. Zapomniałem o drobiazgach życia codziennego, o drobnych nadziejach, marzeniach, zawodach. Tutaj, wobec otaczających mnie gór, uczułem się tak małym pyłkiem, że opanowała mnie żądza dążenia do rzeczy wielkich i szlachetnych. W tej dziwnej ciszy czerpałem siły na przyszłe, nieuniknione zapasy z losem i czułem, że każdy, kto by potrzebował spokoju i odpoczynku po pracy, tutaj wróciłby w jednej chwili do siebie. Czy już przed laty poeta Nowicki nie pisał, że w Tatrach jedynie pozostały jeszcze wolności ołtarze? Rozpoczynała się epoka wysokogórskiego wspinactwa, które określono mianem taternictwa. Wniknęła w Tatry gromada młodych turystów, synów miast, po raz pierwszy zobaczono wodospad dziki, urwisko skalne, czarną przepaść. Zielone głębie stawów, baszty i wieże z granitu, śniegiem zasute żleby, wysłonecznione, kwietne
hale, dziewicze uroczyska leśne, śmigłe przełęcze, huk potoków, ryk wichru - oto, co przynosiły Tatry burżujowi. Niezapomnianej pamięci Chałubiński mówił o mądrej interwencji człowieka w przyrodzie, o walce z siłami i przeciwnościami natury w imię dobra i pożytku człowieka. Czy ci, którzy po nim przyszli, będą wierni jego postulatom? Poznawano góry ciągle jeszcze za pośrednictwem górali. Klimka Bachledę trzeba było zamawiać na wyprawę dwa tygodnie naprzód. Był tak oddanym i troskliwym opiekunem w górach, że można mu było powierzać dzieci, gdyby naturalnie dzieci chadzały po turniach. Zimą 1900 roku zachorował na zapalenie płuc. To trzecie z rzędu zapalenie płuc, jakie przechodzi w ostatnich latach. I najcięższe. Zaziębił się podczas gaszenia pożaru w Dworcu Tatrzańskim. Była właśnie zabawa; choć to była zabawa na dochód ochotniczej straży pożarnej, ogień nic sobie z tego nie robił. Dużo czasu upłynęło, zanim strażacy wytoczyli sikawkę. Jako pierwszy przybiegł do ognia Klimek Bachleda i właściwie dzięki niemu pożar został zlokalizowany i nie objął pobliskiej szkoły przemysłu drzewnego. Choroba Klimka miała ciężki przebieg. Leżał w domu przez pięć tygodni, ale wylizał się i już z wiosną wyskoczył na kozice do Piarżystej Doliny w miejsca, które mu ukazał Sabała. A był strzelcem wyśmienitym, nie darmo przywiózł z wojska bąbelkowe odznaczenie za dobre oko. W czerwcu pracował przy budowie na Bystrem. Od lipca rozpoczął swój sezon przewodnicki, który trwał bez mała cztery miesiące. Cieszył się sławą najlepszego przewodnika po obu stronach Tatr. Był specjalistą od najtrudniejszych wypraw. Najśmielsi wspinacze ubiegali się o jego towarzystwo. Powszechną uwagę zwracał jego niezwykły takt, uprzejmość, niezwykła godność osobista, niezwykła zaiste u byłego grabarza cholerycznych trupów. Lubił filozofować, gawędzić, dowcipkować. Uczciwość bezgraniczna. Był wstrzemięźliwy, gdy szło o wódkę, od trzech zaś lat nie wziął do ust kieliszka, jako że przy ołtarzu ślubował; czyli odprzysiągł się wódki. A że był bardzo religijny, nie złamał ślubu. Namiętnie palił fajkę oraz cygara, którymi go częstowano. Jego postawa, wygląd, ruchy ciała nie zmieniły się wiele od czasu młodości, mimo że wstępował w szósty krzyżyk. Był nieduży, drobny, suchy, lekki, gibki, prawie lotny. Blask czarnych, płomiennych oczu zdradzał niepoślednią żywość ducha. Przez ostatnie lata nie zaglądał niemal do domu w sezonie turystycznym. Z jednej wyprawy szedł na drugą; w schroniskach czy dolinach przy watrze przechwytywali go turyści, ledwo nie wydzierając go sobie z rąk. W tych warunkach spędzał w turniach całe tygodnie. Jako zapalony myśliwy znał nieuchwytne przejścia kozic, nie znane percie, koliby, miejsca dorywczych noclegów, schronienia przed burzą. W znawstwie gór, w orientacji nikt mu nie dorównał. Kiedy spotkał się z nim w Szczyrbie słynny przewodnik niemiecki Hundsdorfer z Kieżmarku, wykrzyknął zdziwiony, słysząc nazwisko Klimka Bachledy, znane i po węgierskiej stronie Tatr:
- To Klimek? Himmelkrajcsakrament! Wielki clowiek!Taka mala clowiek? Tatry zajmowały więc coraz więcej miejsca w świadomości myślących Polaków. W sierpniu 1901 roku założono kamień węgielny pod pomnik króla Tatr na styku dwóch ulic, noszących nazwisko Chałubińskiego i Zamoyskiego. Pomnik projektował Witkiewicz; stanął on na skraju rzadkiego świerkowego lasu, w którym mieścił się dom Chałubińskiego. Na uroczystości przemawiał doktor Radzikowski. - Nie ma gór na świecie - mówił - gdzie by alpinizm powstał w podobny sposób. Z Chałubińskim i jego góralską kompanią szły w kompanią szły w góry pieśń, muzyka i taniec. Między Słowaków i Węgrów nieśli myśl wesołą, swobodną, odwagę polską, przyjaźń ku ludziom. Chałubiński pociągnął za sobą w Tatry cały naród. Budował Tatry w Polakach. Związał naród z Tatrami. Dobry mędrzec. Odsłaniał lud, krzewił umiłowanie gór, wskazywał na Podhalan, z ich strojem, zwyczajem, pieśnią, muzyką, językiem. Wprowadzał ludzi w głąb Tatr, dał im możność poznania górali i ich życia. To prawda. Tatry były dotąd zamkniętą księgą. On pierwszy otworzył je na ścieżaj z trzaskiem. Jego głośne pochody w góry to nie egzotyczne zabawki zblazowanego naukowca, to żywe, autentyczne lekcje przyrody, udzielane przez wielkiego uczonego. Przemawiał i ktoś inny jeszcze. Przypominał zasługi Chałubińskiego. Że radził, że pomagał, że działał. że słał ziarno na mąkę i na zasiew. Że wspierał górali materialnie i moralnie. Że polepszył ich byt, podniósł ich świadomość, skierował ich ku światłu. Że uczył ich rzemiosła, że wprowadził na Podhale koniczynę, że założył kasę dla biednych górali. Że przekształcił Zakopane w pierwszorzędne uzdrowisko, w centrum polskiej turystyki. To wszystko prawda. Ale Nieboszczyk nie kochał się w pochwałach. Jego niepisany testament trzeba realizoWać w ludziach. Czy zakopianie pamiętali o tym, umiłowane dzieci, niewierne wskazaniom swojego duchowego ojca? Na cokole stanęło popiersie Chałubińskiego, u stóp cokołu, na stopniach - postać siedzącego Sabały, grającego na gęślikach. Tak wyrozumował sobie Witkiewicz - nie bez słuszności - uczczenie Chałubińskiego: że i po śmierci Sabała gra mu góralskie melodie. Tak więc i po zgonie powiązał tych dwóch ludzi na pomniku, jednego - prostaczka, drugiego - mędrca; jednego, o którym napisał, że był zachodem czasów dawnych z drugim, którego nazwał wschodem nowego czasu. Zakopane pęczniało od kuracjuszy, turystów, przyjezdnych wszelkiej maści, skłócone nadal waśniami osobistymi, intrygami wrogich koterii, sporami i walkami. Jedna z walk tatrzańskich Zamoyskiego z Hohenlohem - długotrwała i głośna, znalazła nareszcie w 1902 roku swój sprawiedliwy epilog. Parlament wiedeński, nie mogąc się zdecydować na rostrzygnięcie sporu między dwoma krajami koronnymi, Galicją a Węgrami, co do przynależności Morskiego Oka i pragnąc raz koniec położyć
nieustannym procesom, poddał sprawę międzynarodowemu arbitrażowi. We wrześniu zebrał się w Grazu sąd rozjemczy pod przewodnictwem prezydenta Szwajcarii. Sąd odbył wizję lokalną na miejscu. Szosę do samego Morskiego Oka wykończono na dwadzieścia cztery godziny przed przybyciem członków sądu. W schronisku zamieszkali dygnitarze i goście. Zamoyski nocował z Chramcem w karecie. Wśród delegacji strony polskiej znajdował się profesor Balzer; jego świetny umysł był najsilniejszym argumentem na szali procesu. Po powrocie do Grazu sąd ogłosił werdykt przyznający bezapelacyjnie Galicji sporny dotychczas rejon. Radość w Zakopanem na wiadomość o tym nie miała granic; odbył się wieczorny pochód z lampionami pod pomnik Chałubińskiego, śpiewano pieśni patriotyczne, uniesienie było wielkie. Kiedy jesienią tegoż roku komisja wyznaczała granice, oddając sporne terytorium w ręce prawowitego właściciela, znowu powstał ogromny ścisk w schronisku przy Morskim Oku. Wszystkie izby, nawet strych, były szczelnie zajęte. Zamoyski ułożył się swoim zresztą zwyczajem, bo to było jego normalne spanie - na stole. wśród gości, przybyłych z Zakopanego, znalazł się młody, zdolny poeta Kasprowicz. Rozglądał się właśnie za miejscem, gdzie by się mógł wyciągnąć. - Gdzie pan będzie spał? - pyta go Zamoyski, układając się na swoim improwizowanym posłaniu. - Może polski hrabia spać na stole, to polski chłop może spać na podłodze - odrzekł Kasprowicz i tak, jak stał, ułożył się do snu na deskach, przykrywając się płaszczem. Jak wiadomo, poeta pochodził ze wsi kujawskiej. Tak więc niespożyta energia Zamoyskiego i miażdżąca dokumentacja historyczna Balzera zapewniły Polsce na przyszłe pokolenia najpiękniejsze jezioro Tatr. Witkiewicz, uradowany, podniecony, wymachiwał rękami przy stoliku w restauracji Dworca Tatrzańskiego, dowodząc: - Czymże była właściwie walka o Morskie Oko, o kilkadziesiąt morgów skał i wody? O kawałek głuszy i pustaci? Niczym, jak tylko potrzebą serca. Walczyło się o nie całymi latami, jak ongiś na kresach prowadziło się utarczki podjazdowe. Zwyciężyła sprawiedliwość, zwyciężył naród pozbawiony własnego państwa, a więc politycznie bezsilny. I to zwycięstwo podtrzymuje wiarę w nasze nieprzedawnione prawa do życia. Przerywa się oto wojna Polaków i Węgrów, oczyszczają się Tatry ze zmory nienawiści plemiennej. Popatrzcie na ten kamień. Porasta go mała czapeczka mchu; życie botaniczne, które wrosło w skałę. Czegóż nie dokazuje przyroda! Czasem ten mech w granicie ocali życie człowiekowi przez swoją przychylną sierść, mocno wessaną w kamień. Jest w co wczepić palce. Chmielowski stał z Klimkiem Bachledą w Pustej Dolince na wysuniętym języku śniegu, patrząc na południową ścianę Zamarłej Turni. To skrzesane urwisko miało się stać na długo najtrudniejszą ścianą Tatr; miało się kilkakrotnie rozkrwawić odpadającymi zeń młodymi ciałami. Później, kiedy groźna sława tej
ściany zblednie, kiedy stanie się bagatelą wobec zachodniej ściany Łomnicy, będą tu ludzie sztucznie poszerzać skalę trudności. Będą przechodzić Zamarłą Turnię w poprzek po płytach trawersem od Zmarzłej Przełęczy po Kozią Niżną Przełęcz. Kto mógł przypuszczać, że nastanie w Tatrach era ślusarstwa, która będzie sztyletowała hakami tę upartą, krótką ścianę? Na posiedzeniu sekcji turystycznej w Zakopanem mówi pisarz Żuławski, poparty gorąco przez muzyka Karłowicza: - Nie brak dziś taterników, którzy Tatr prawie zupełnie nie znają, naprawdę nigdy wśród nich ani z nimi nie żyli, a tytuł swój zdobyli jedynie w kilku dniach czysto sportowej wspinaczki na tej lub owej zawrotnej grani, przez tę lub ową niedostępną ścianę. Odmawiam im miana taternika. Cóż to jest taternictwo? To coś nowego, co miało wzbogacić człowieka o wielkie doznania i wzruszenia. Czym jest dążność do wdzierania się na najprzepaścistsze turnie? Czy tylko pragnieniem walki mężnej ze skałą? Chmielowski zwierza się towarzyszowi: - Można iść na Łomnicę przez Miedziane Ławki, a zejść drogą Jordana. Wiem. Ale dlaczego by nie pójść na Łomnicę z Kieżmarskiego granią, przez potrzaskany mur Wideł? O tym marzą tylko najlepsi. Klimek uśmiecha się. Popatrzcie na niego. Łączy w sobie najprzedniejsze cechy strzelca-przewodnika z epoki Chałubińskiego z całkowitym opanowaniem alpejskiej techniki wspinaczkowej. Jednak czymś najważniejszym, co go wyróżnia spośród wszystkich innych, jest jakiś genialny, absolutny zmysł górski, rodzaj przemożnego instynktu czy jasnowidztwa w Tatrach. Jest to fenomenalna - nie spotykana przed nim ani po nim zdolność spostrzegawcza, niepospolita szybkość orientacji w najtrudniejszym terenie, znakomita pamięć wzrokowa, nawet w szczegółach, zadziwiająca przytomność umysłu, niezachwiana decyzja przy skomplikowanym układzie skał w ścianie, przy zaskoczeniu mgłą, przy marszu nocnym niewyraźną percią. Pewnego razu schodził Klimek z Chmielowskim nocą z Żabiej Przełęczy do Żabich Stawów Mięguszowieckich. I w zupełnej ciemności (pierwszy raz szedł tędy) wynalazł przejście przez nachyloną płytę i rynny - dotychczas jedyną drogę na tym szlaku. Odwaga, odkrywczość, inicjatywa, sprawność fizyczna, energia, wytrzymałość, swoboda, spokój, rozwaga i ostrożność - oto cechy Klimka Bachledy. Z taką samą wprawą i peWnością siebie stąpał po zlodowaciałych śniegach Żlebu Karczmarza w drodze na Gierlach, co po przewieszających się płytach Żabiego Konia. Uosabiał w sobie całą epokę. W jego oczach przeszedł przez Tatry cały zastęp pionierów alpinizmu tatrzańskiego. Był uczestnikiem procesji górskich, kiedy całymi dniami koczowano w dolinach przy watrze, muzyce, śpiewie i tańcach. Minął czas romantyzmu w turystyce tatrzańskiej, minął okres taternictwa odkrywczego, nastąpiła doba wynalazków. On widział bezprzykładne sukcesy młodzików na ścianach Tatr, triumfy techniczne rzemielśników skalnych, zanik tur wysokogórskich na rzecz błyskotliwych babranin. Góry stawały się w jego oczach areną
płaskich zawiści i ambicyjek. Gdyby mógł przewidzieć, co miało być później! Siedział na ławeczce, którą zbił przed domem w cieniu jesiona. Mrużył od zalewu słońca duże, czarne oczy pod gęstymi, nastroszonymi brwiami. Czy to jest człowiek, który wdarł się pierwszy na szczyt niebosiężnego Ganku? Czy ten człowiek, jak mucha, przeszedł północną ścianę Kaczego Szczytu wprost z piargów doliny na wierzchołek? A stamtąd zstąpił po ścianie południowej w Dolinę Batyżowiecką? Orzeł. Karłowicz zabierał właśnie Klimka Bachledę na wyprawę. Pragnął zdobyć Szczyt Spiczasty ścianą południową wprost. Była to jedna z najtrudniejszych dróg ówczesnej doby, otoczona nimbem niebezpieczeństwa, sforsowana dotąd tylko dwukrotnie; Spiczasty nazwano później Ostrym i ta nazwa przetrwała do dziś dnia. Byrcyn dowiózł ich do Jaworzyny. Kiwając się na jego wózku, rozmyślał Klimek o dobrodziejstwach postępu i o zasługach nie znanego bliżej hrabiego Zamoyskiego. Ile razy tłukł się starą, kiepską drogą kołową przez Bukowinę, Głodówkę do Łysej Polany, nieraz nawet i przez Jurgów! A dziś wygodnym gościńcem przez Zazadnię dwa razy szybciej dociera do miejsca. Zeszli z wozu, wniknęli w gąszcz świerkowy Jaworowej Doliny, objuczeni workami. Po drodze na Polanie Jaworowej obserwowali ślady niedźwiedzia, który niezbyt dawno ucztował przy szkielecie konia; drugi zewłok koński leżał obok nie tknięty. Widocznie zastrzelono tam, umyślnie wyprowadzone, dwa stare konie, aby dostarczyć żywności niedźwiedziowi, zabezpieczając w ten sposób od jego napaści żywy inwentarz na hali. Spali w szałasie pod lasem na posłaniu z gałązek wonnej świerczyny, Klimek spał z bosymi nogami przy tlejących polanach stopy stanowiły automatyczny regulator ciepła. Gdy poczuł zimno w nogach, dokładał drwa do ognia. Rano - długi jednostajny marsz po górnych piętrach Jaworowej Doliny, po Czarnej i Zadniej. Stanęli pod stokami Białej Ławki. Karłowicz pozostawia tu buty, wdziewa trzewiki skalne i pomyka z Klimkiem, który już kręci się po labiryncie półek i galeryjek, doprowadzających pod samą przełęcz. Jeszcze kilkanaście metrów granią i już stoją przy kopczyku na Białej Ławce. Otwiera się widok na rozgrzaną słońcem Dolinę Staroleśną. Błyskają w niej oczy stawów. Cieśle budują dach na nowo wznoszonym schronisku. Klimek z Karłowiczem pozostawiają na przełęczy worki i opuszczają się z siodła na południową stronę. Niebawem stają pod ścianą Spiczastego. Karłowicz ma przy sobie szkice Chmielowskiego oraz fotografie ściany, dla orientacji przy szukaniu drogi na szczyt. Studiuje jeszcze raz szkice. Jego szczupła, wąska twarz w okularach, z bujnymi włosami, wąsami i krótką brodą uważnie nachyla się nad papierem, po czym podnosi się w górę, odgadując w ścianie właściwy szlak. Ubrany jest w krótkie wąskie spodnie, ciemne wełniane pończochy, lekką sukienną kurtkę. Na pętli czekan. Klimek Bachleda zdjął kierpce, wszedł boso do płaskiego żlebu
wprost z usypiska, bo śniegu, zwykłego tu o tej porze, w tym roku jakoś nie było. Tu, u wejścia w skałę, wymalował Karłowicz ulubiony przez siebie znak: krzyżyk niespodziany. (Farbę i pędzel zawsze nosił z sobą). Ten popularny motyw góralskiego zdobnictwa - znak rodła, zrodzony na ziemiach słowiańskich, mieli po latach Niemcy Hitlera obnieść w formie swastyki po świecie okrwawiony i zhańbiony, zakrzywiwszy mu tylko pazury w stronę przeciwną. Klimek już wylazł z dna żlebu, wspina się w lewo po skąpych chwytach. Ten mały, bosy, chuderlawy człowiek jest chyba najodważniejszym ze wszystkich, którzy kiedykolwiek chodzili po tych górach. Wyczuwa na pierwszy rzut oka pozornie niewidoczne szczeliny, w które można wbić palce lub zaczepić stopę. Pokonawszy nachyloną, odpękniętą płytę, skręcają w prawo na trawiastą półkę, z niej wstępują na kilka upłazków, ułożonych w rodzaj schodów. Pierwsza trudność. Stoją pod niewielką, ukośną rysą. Jedyna możliwość: w prawo. Rysa zanika tu nad wystającym gzymsem, wtapiając się w wąską szparę; tędy prowadzi trawers. Nogi zwieszone na ścianę, dłonie wbite w głąb szpary, nieco zatrawionej. Wiszą dosłownie na łokciach. Klimek wydostaje się na płytowy balkon nad prawym kotłem. Wiodą zeń wzwyż dwa kominy. Lewym kominem pionowo, wąsko, dość trudno. Krawędź żebra, wyżej nad krawędzią - uskok. żleb zamknięty potężną przewieszką. W lewo, do następnego żlebu. Bose nogi Klimka pomykają szybko dnem żlebu w górę, wyłażą zeń, prawa ręka łapie się za brzeg krótkiej, skośnej rynny. W jej przedłużeniu żłobi się wydatna rysa. Blok przyparty do skały. Ostre płytowe zacięcie. Stąd trawers poziomy dobrze urzeźbioną ścianką na siodełko w grzędzie. Ukośnie w lewo stopniami na obszerny pochyły taras. Stanęli przy kopczyku. Kopczyk wskazuje prawidłową drogę pierwszych zdobywców. Nad tarasem pojawia się świeżo wymalowany krzyżyk. Długi zachód wywodzi wspinaczy na skalistą platformę. Przewiesza się nad nią ścięty filar. Omijają go z lewej strony, przez rysę dostają się środkiem stromej, mocnej ścianki na nieduże pięterko. Z niego trawers do komina, kominem na żebro, stąd zaś wprost w górę do trawiasto-skalnej załupy. Płasienka, luźne bloki. Gładka, szeroka płyta z drobną ryską zanikającą w górze. O dziesięć metrów pod Klimkiem kuca przy głazie Karłowicz, skupiony, napięty, przepuszczając w rękach umykającą wzwyż linę. Chwyt za chwytem, stąpnięcie za stąpnięciem, mozolne uważne. Twarze przylepione do ściany, oczy egzaminują dokładnie każdy decymetr kwadratowy skały, ręce i nogi wymacują nieomylnie w gładziźnie pęknięcia i chropowatości aby się wpić, zaczepić, wesprzeć, podciągnąć. Klimek, uczepiony właśnie rękami gzymsu, trawersuje ukośnie do małej nyży nakrytej okapem. W prawo nad głową kominowate zacięcie, przechodzące w rysę. Stopy przewijają się w lewo na dachówkowatą płytę, robią trzy kroki w górę po trzech regularnych stopniach. Dwie przewieszki, sześciometrowy trawers w prawo aż po krawędź grzędy. Zbliżają się teraz do długiej rysy, która jest tak
charakterystyczna dla widoku południowej ściany Spiczastego. Zwana jest ona Rysą H„berleina od pierwszego alpinisty, który nią wszedł (i dotąd jedynego); tędy prowadzi klasyczna droga na szczyt. Klimek proponuje opuszczenie rysy i wejście w ścianę z prawej strony; lepiej mu iść gołą skałą, powiada, aniżeli zapierać się w rysie. Karłowicz, łowca dróg nie schodzonych, przyjmuje plan przewodnika. ściana stroma, lecz zadzierzysta. Wysterczający ząb, dobry punkt asekuracyjny. Kilka metrów wprost w górę, przejście w prawo pod spiętrzoną zerwą. Ciemna, głęboka gardziel potarganego komina, nad którą wspina się filar. W poprzek całego filaru biegnie wygodna omszona ławka. Pod dachem przewieszki przepycha się Klimek na wąski gzyms i drze śladem drobnego pęknięcia po pionowych skałkach, silnie odpychających. Szeroka stopa zaczepia palcami o niewyraźny stopieniek, druga wynosi się nad nią, opiera o wątłą rzeźbę płyty, po czym obie wędrują poziomo do grzędy. Balkonik. Góral klinuje linę za głaz, wybiera ją z dołu powoli obu rękami; po dłuższej chwili dochodzi doń Karłowicz. I znowu - stopy Klimka bystro uciekają wzwyż. Mięśnie wyważają precyzyjnie każdy ruch ciała, dłoń palcami obejmuje skałę, wpija się w nią mocno, niby powierzchownie a jednak drapieżnie. Człowiek wynosi się lekko coraz wyżej, przesuwając się płynnie po granicie, zjednoczony doskonale z żywym ciałem góry, jakby zaprzeczając wszelkim zasadom fizycznego ciężaru. Znika za załomem, lina wywija się Karłowiczowi z rąk, mknie szybko, jeszcze osiem, sześć, cztery, trzy metry, dość. Teraz od bloku podnosi się Karłowicz, wyciąga ręce wysoko nad głową, winduje na ukośnym trawersie swoje długie ciało. Z prawej strony ogranicza ścianę potężny komin, podcięty dołem, uchodzący aż do zacięcia w grani. Zbliżają się do górnego końca Rysy H„berleina. Widać w niej dwie pętle, które pozostawili poprzednicy. Rysa wygładza się, zanika. Nad jej górnym końcem tkwi wbity pierścień. Za chwilę osiągają trawiasty balkonik; widnieje na nim kopczyk. Tu następuje drugi odpoczynek. Znowu pędzelek i farba w robocie. Patrząc w dół na przebytą drogę, wierzyć się nie chce, aby była ona dostępna dla człowieka. Od kopczyka - niedaleko na grań. A z grani już nietrudno na szczyt. Droga od wejścia w skałę do szczytu trwała niecałe półtorej godziny. Tak więc Karłowicz z Klimkiem zdobyli Spiczasty południową ścianą, nowym wariantem. O tym wariancie pisał H„berlein, autorytet europejskiego alpinizmu, że bez asekuracji z góry nie da się go zrobić. Mowa o trawiastym trawersie w dolnej części ściany. A Klimek z Karłowiczem przeszli go bez ubezpieczenia z góry, Tak chodzą po skałach Polacy. Widok ze szczytu nie był zbyt rozległy. Najpiękniej przedstawia się stąd Pośrednia Grań i Turnie Jaworowe, których czarne spady spływają stromo w głąb Jaworowej Doliny. Klimek patrzył w mur Jaworowych. Wyjął z kieszeni kawałek twardego, owędzonego sera, żuł go długo w ustach; właściwie wysysał. Karłowicz patrzy z podziwem na jego zwięzłą, drobną sylwetkę. Skąd w tym zabiedzonym chłopie tyle wspaniałej umiejętności? Tyle siły w szczupłym
ciele? Aż dziw. Ręce i nogi - same mięśnie. W górach je mało, jest wytrzymały na głód; jak i na wszystkie inne przeciwności przyrody. Nogi - objęte obcisłymi nogawicami białych wełnianych portek. Na głowie okrągły kapelusz o szerokich brzegach; na nim obowiązkowa obrączka z muszelek. Kozi serdak, z którym się Klimek nigdy nie rozstaje: Twarz sękata, rysy ostre, rzeźbione surowym klimatem i twardym życiem. Co widać w tej twarzy? Odwagę, wolę, uczciwość, bystrość. Wązki, długi orli nos. Bujne wąsy. Bruzdy na czole, na policzkach. Osobliwy ogień w czarnych, dobrych jastrzębich oczach. Schodzili granią na Białą Ławkę. Parokrotnie zjeżdżali na linie, przesadzali dość trudne skalne konie. Z przełęczy, podjąwszy worki, zstąpili poprzednią drogą do Jaworowej Doliny. znów nocleg w szałasie. Nazajutrz Doliną Czarną Jaworową przez las, kosodrzewinę, stokami Kołowego doszli do piarżysk, wkroczyli w skałę, wydostali się bez trudności na grań w pobliżu Czarnej Przełęczy. Granią wspięli się na szczyt Kołowego, stąd obserwowali Dolinę Jastrzębią. Ze szczytu opuścili się tą samą drogą na Przełęcz Czarną, a z niej łatwo po blokach osiągają Czarny Szczyt. Spali w Jaworowej pod Gajownią. Wchodząc na Pośrednią Grań wprost od północy drogą Bgr”kelmanna rozwijał Klimek całe swoje mistrzostwo. Darł naprzód boso pomimo śniegu, który przewiał dziś w nocy. Ranek wrześniowy był słoneczny, spokojny, wspinaczka jednak ponury ponieważ Ściana jest wystawiona na północ, pozbawiona słońca. Klimek szedł pierwszy, związany liną z Karłowiczem. Turnia spadała w urwisko potężnymi, ukośnymi ciosami. Jej potworne obrywy, oglądane z dołu, imponująco wbijały się w błękit. Człowiek tylko końcem rąk i nóg przynależny jest do skały, poza tym cały zanurzony w powietrzu. Mija siedem godzin od wejścia we właściwą ścianę masywu; czyli od przełączki pod Żółtą ścianą. Taternicy pracują w podwierzchołkowym filarze, skrzesanym bystro ku środkowemu żebru. Za godzinę osiągną szczyt. Olbrzymia, gładka, pionowa płyta rozorana czarnym kominem, jakby ktoś z góry zranił ją toporem, wrąbał się w jej mięso głęboką szramą. Klimek właśnie wynurza się z niej, zaparłszy się obu rękami. Winduje ruchliwe ciało, wchodzi na grzędę, dłonie i stopy rozkłada pewnie a mocno w rzeźbie granitu. Karłowicz widzi nad sobą jego ramiona na tle nieba. Oto odkrywca nowych dróg na szczyty. Jako pierwszy człowiek wdarł się na nie tknięte dotąd wierzchołki Ganku, Rumanowego Szczytu, Kaczego Szczytu, Staroleśniańskiego Szczytu (dziś zwanego Staroleśna), północno-zachodniego szczytu Żelaznych Wrót, Mnicha Zadniego, nie wspominając pierwszych wejść na mniej honorne szczyty, jak Czubatą Turnię, Poślednią Turnie, Baniastą Turnię. PierWszy przestąpił nie nawiedzone dotąd ludzką stopą przełęcze: Rumanową, Batyżowiecką, Hińczową, południowo-zachodnią przełęcz pod Cubryną, południowo-wschodnią i północno-zachodnią przełączkę pod Zadnim Mnichem, przełączkę pod Żabią Turnią,
Mięguszowiecką, przełączkę między Smoczym Szczytem a Szarpanymi Turniami. Nie było samodzielnego szczytu w Tatrach Wysokich, na których by nie postała jego noga. Jako drugi wyszedł na Mnicha, Żabiego Konia, Cubrynę, Zamarłą Turnię, Zmarzły Szczyt, Kozią Turnię, Kozią Strażnicę, aby wymienić jedynie ważniejsze wierzchołki. A oto celniejsze jego nowe drogi wśród kilkudziesięciu, które wynalazł i przeszedł, a którymi dotychczas nikt nie chodził: Świnica północno-wschodnią ścianą, Mała Buczynowa Turnia z Buczynowej Dolinki, Rysy granią od Żabiej Przełęczy, Żłobisty Szczyt południowo-wschodnią granią, Zmarzły Szczyt od przełęczy koło Drąga, północno-zachodni szczyt Gierlachu od Batyżowieckiej Przełęczy, Kopa Lodowa południowo-wschodnią granią, Durny Szczyt od przełęczy nazwanej Klimkowym imieniem, Łomnica od Zielonego Stawu Kieżmarskiego, Baranie Rogi z Dolinki Dzikiej przez Przełęcz Stolarczyka, Jastrzębia Turnia od Jastrzębiej Przełęczy pod Kopą, Kołowy Szczyt granią od Małego Kołowego Szczytu. Kto może się pochwalić tak bogatą litanią wybitnych wariantów? Odkrywa przejście z Batyżowieckiej Doliny wprost do Kaczej przez Batyżowiecką Przełęcz, która po prawdzie powinna nosić jego nazwisko. Oto wyprawa! Zdobywa Kaczy Szczyt północną ścianą od Doliny Kaczej, przy czym schodzi południową jego ścianą do Doliny Batyżowieckiej. Oto wyprawa! Szukał najśmiglejszych przełęczy i znalazł je: Śnieżną, Rakuską i tę w Gierlachu, którą później ochrzczono nazwiskiem Tetmajera. Pierwszy wspiął się północną ścianą na Cubrynę. Mięguszowiecki Szczyt zdobył wprost z Morskiego Oka. Trasował z księdzem Gadowskim najtrudniejsze partie Orlej Perci. Raz wybrał się Hoesick z młodym Giełgudem z Londynu w towarzystwie Klimka na Rysy. Na szczycie zastano gromadę Czechów, Niemców i Węgrów, liczącą dwadzieścia parę osób. Wśród nich znalazł się autor świeżo wydanego niemieckiego przewodnika po Tatrach, inżynier Otto. Znał się z Klimkiem, przywitał się z nim, po czym przedstawił go swojemu towarzystwu: - Das ist der ber hmte Klimek Bachleda, der genialste F hrer in der Hohen Tatra. Mówiono o nim w kołach taterników: orzeł. Bo krążył po najwyższych sferach. Uśmiechnął się gorzko do tego powiedzenia. Orzeł? Pamiętał z czasów swojego juhasowania, że Hanka od Walczaka szukała sobie za męża orła. A on, Klimek, był dla niej gawronem, czy nie tak opowiadała mu jego ciotka Julka? Inny dla Hanki był orłem. On - gawron? Klimek Bachleda leżał chory według orzeczenia sąsiadów na czwarte z rzędu zapalenie płuc. Nie wołano lekarza, bo szkoda pieniędzy. Stała za obrazem woda święcona we flaszce; dawano mu ją pić jako lekarstwo. Nie zaniedbał też i generalnego leku góralszczyzny: świstaczego sadła, używanego na zewnątrz i do wnętrza. Ustupska przyniosła muchomory we flaszce zamkniętej,
trzymanej przez dziewięć dni w nawozie końskim; należało je wcierać w piersi i plecy. Nie wiadomo, czy któremu z tych trzech lekarstw, czy też innemu wpływowi należało przypisać zasługę wyzdrowienia Klimka po upływie dwóch tygodni. Tuż przed szczęśliwym zakończeniem choroby odwiedziła chorego w domu pani Skupniewska, dzierżawczyni pensjonatu "Leluja" na Chramcówkach, która stale zatrudniała u siebie Klimka jako cieślę. Ostatnio pracował tam zimą przy dobudowie jednego skrzydła budynku. Góral darzył panią Skupniewską dużym zaufaniem i szacunkiem; radzi się jej w rozmaitych wątpliwościach, w sprawach życiowych, pieniężnych. Przecież to miejska "pani", a więc mądra i w pewnym sensie chlebodawczyni. Wysoka, postawna, zażywnej tuszy, energiczna, o niezwykłym darze wymowy i przekonywania. Rozmowa zaczęła się od grzeczności, od troskliwości, od pytań o przebieg choroby, potem poszły dobre rady. Chory i jego żona byli zachwyceni i wzruszeni dobrocią pani Skupniewskiej. Taka pani z Warszawy, bogata, szlachcianka, właścicielka dwóch wsi, jak mówiono o niej, przychodzi w odwiedziny do marnego górala! Wizyta była jednak interesowna. Pani Skupniewska z całą rzeczowością i powagą przystąpiła do sprawy. Głos jej, w miarę przyciszony, brzmiał głęboko, nabierał akcentów uczuciowych. Oto znalazła się chwilowo w potrzebie finansowej, a ma właśnie pilne płatności, prosi więc Klimka, aby podpisał jej weksel na sześć tysięcy koron tytułem gwarancji wypłacalności. Bank udzieli jej każdej chwili pożyczki na każdą sumę, mając pokrycie w wartości domu, ale domaga się podpisu świadka tej transakcji na wekslu. (Należy dodać, że Skupniewska, acz tylko dzierżawczyni, uchodziła powszechnie wśród górali za właścicielkę "Lelui"). To nic ważnego, machnęła ręką, to zwykła formalność; nie ma to żadnego znaczenia, ale skoro bank się tego domaga, trzeba to zrobić. Klimek nie musi ani centa wydać, tylko chodzi o podpis. Klimek patrzył z łóżka na twarz mówiącej, namyślał się głęboko. Umysł jego pracował. Nie miał nigdy do czynienia z wekslami, nie wiedział, co to jest. - To jak, pani? Nie chcecie pożyczyć pieniędzy ode mnie? - Nie. Skądże? - wstrząsnęła gwałtownie ramionami niemal z oburzeniem. - Mnie waszych pieniędzy nie potrzeba. Mnie bank daje pieniądze, ile zażądam, ile mi potrzeba, pod zastaw domu, pod zastaw dwóch wsi, które mam w sochaczewskim powiecie pod Warszawą. Tylko jest taki przepis, że musi się podpisać na wekslu ktoś drugi jako świadek, że mnie zna, że jestem Klara Skupniewska, że te pieniądze idą na "Leluję". Rozumiecie? Nie bardzo rozumiał. żona też nie rozumiała. Spogląda w twarz męża z niezwykłą troską w oczach. - Ej, pani, dalibyście spokój mężowi. Gdzie się nam, chłopom, w takie sprawy mieszać z panami! My i pisać nie nauczeni. - Przecież nie obrażajcie męża! - uniosła się pani Skupniewska Umie pisać. Nieraz podpisywał się na rachunkach u mnie. - Zaś byście poszli, pani, do tych, co mają wille, co z gościami
interes prowadzą, gdzie nam do takich rzeczy się pchać! - broniła się wytrwale gaździna. - E, zaś daj spokój, Jaga - ozwał się Klimek pojednawczo. - My z panią Skupniewską mamy stare znajomstwo. Gdzie będzie chodzić po innych, kiedy ma mnie tu pod nosem. Nieraz pani Skupniewska była dobra dla Klimka, raz niech będzie Klimek dobry dla pani Skupniewskiej. -O, toście teraz powiedzieli prawdę, Klimku! - wzniosła paniusia oczy nabożnie ku obrazom świętym, - Odezwała się w was chrześcijańska dusza. Przecież tu o nic wielkiego nie chodzi, nie chcę od was żadnych pieniędzy. - No, skoro pani nie chcą naszych pieniędzy - pytająco spojrzał Klimek na żonę - to myślę, że można się zgodzić. - Rób, jako chcesz - wzruszyła żona ramionami. - Za trzy miesiące - kuła Skupniewska żelazo, póki gorące spodziewam się większej sumy pieniężnej z Warszawy; spłacę nie tylko dług bankowy, ale dam w "Lelui" robić nowy ganek przed całym domem i balkony na obu piętrach. Znajdzie się wtedy i dla was robota, Klimku. Ten argument zwyciężył. Przecież to dobra pani, Klimek zawsze ją poważał i cenił. Wyciągnęła wąski, długi papierek, pokazała, gdzie ma się podpisać. Góral, nieświadomy praktyk bankowo-finansowych, a przede wszystkim odpowiedzialności żyranta, przekonany, że tu chodzi o zwykłą formalność prawną podpisał weksel w dobrej wierze. Pani Skupniewska podziękowała, dała małemu Józkowi parę grajcarów na bułkę i po udzieleniu dodatkowych porad leczniczych choremu, wycofała się z domu. Klimek Bachleda, jako doskonały przewodnik, a więc nieźlepłatny (zamożniejsi turyści płacili ponad taksę), a nadto jako tęgi, fachowy cieśla, uciułał sobie dość pokaźny, jak na chłopa, kapitał, bo około sześciu tysięcy koron (czyli prawie trzy tysiące reńskich), które miał złożone w nowotarskiej kasie na procent. Był w tym posag dla dwóch córek już dojrzałych do małżeństwa. Zagroda na Kasprusiu i te trzy tysiące guldenów - oto był cały majątek, na który złożyło się ciężkie, pracowite życie Klemensa Bachledy. Jeszcze tej nocy przed zaśnięciem Klimek rozmawiał półgłosem z żoną, uradzając, czy kupić dwa jagniątka, które im chce sprzedać okazyjnie Chyc. Zapadła decyzja niekupowania. Lepiej mieć gotówkę w oszczędnościach; zresztą to byłoby okradanie córek. Już Karolka i Bronka mają wyznaczone wiano, one będą wiedziały, co z pieniędzmi zrobić, czy pola za to przykupią, czy bydła, to już ich sprawa. - Nie kupujmy jagniąt, niech pieniądze leżą. I tak nie na darmo leżą; procentują się. Już nazajutrz zapomniał Klimek o epizodzie z panią Skupniewską. Ale nie zapomniał o Klimku sąd nowotarski. Kiedy po sześciu miesiącach minął termin płatności weksla, zwrócono się do Klemensa Bachledy, jako do żyranta, aby zapłacił rzeczoną sumę,
jeśli nie chce, aby go zlicytowano i wyrzucono z domostwa. Był październik, ciepła jesień. Sromotnie oszukany chłop, przyparty do muru, musiał zapłacić Weksel, tracąc w jednej chwili cały z trudem zapracowany majątek. Przez tydzień odchodził od zmysłów, sąsiedzi twierdzili, że błądził, to znaczy zwariował. Leżał dniem i nocą na pościeli w ubraniu, z oczyma utkwionymi w jeden punkt na powale. Nie odzywał się do nikogo, nie przyjmował jedzenia. Któregoś dnia wstał i z siekierą w ręku poszedł do "Leluii", aby wymierzyć sobie sprawiedliwość. Nieuczciwa dzierżawczyni opuściła zresztą Zakopane przed dwoma miesiącami, pozostawiwszy długi dokoła; pensjonat znajdował się już pod innym zarządem. Rozżalony, skrzywdzony góral wziął się do demolowania wnętrza budynku. Z trudem udało się go obezwładnić i udobruchać. Wyjechał do Krakowa, gdzie znał adwokata Krygowskiego, z którym żył w przyjaźni; wodził go nieraz po górach. Radził się go w sprawie wyprocesowania pieniędzy od oszustki. Niestety, nie było nadziei na odzyskanie utraconej sumy; Skupniewska znikła bez śladu. Niemniej proces trwał. Odarty z dorobku całego życia, z tym większą pasją rzucił się Klimek w wir pracy. Oddał się ciesielce; właśnie nadchodziła zima. Obciosując świerkowe płazy na budowie, rozmyślał gorzko o pani Skupniewskiej. Więc tym odwdzięczyła się córka miasta zakopiańskiemu chłopu za jego naiwną wiarę w ludzi. Więc tyle przyniosło miasto ciemnej wsi: sprytne oszustwo odziane w uśmiech. Zbliża się starość, rozmyśla Klimek. Cały majątek, wysiłek zabiegliwego żywota, przepadł w rękach złodziejki. Trzeba od nowa zarabiać i ciułać, aby wywianować córki. 55 lat - to nie radość. Ale póki się ma jeszcze zdrowe ręce i nogi, trzeba zarabiać. Pracowitość górala jest niewyczerpana. A tu spadł mu na barki nowy kłopot. Tego roku z wiosną kupił za sto reńskich pole od kobiety, którą, jako niepoczytalną umysłowo, ubezwłasnowolniono i bracia jej zagarnęli Klimkowe pole bez odszkodowania. Wybuchł proces. Czterokrotnie stawał Klimek Bachleda na rozprawie w mieście (górale lubią się prawować), aż za piątym wezwaniem na termin żona doradziła Klimkowi: - Zgódź sie ś niemi. Niek cie zauspokojom. Za siedemdziesiont papiyrków odstompis im pole. Telo sie nom stracieło, niek sie i to straci. Ktoś tam nawet twierdził, że bracia byli zwykłymi oszustami i siostra brała świadomy udział w tej aferze, będąc z nimi w cichej zmowie. Nie chcieli słyszeć o 70 reńskich, natomiast zgodzili się na zwrot 50 guldenów, przy czym Klimek miał zapłacić koszta procesu. Nie widząc innego wyjścia, Klimek wycofał się ze sprawy, tracąc na czysto 60 reńskich. Sprzeda trochę narzędzi ciesielskich, zacznie chodzić po robotach. żeby tylko córki wywianować! Żeby im zapewnić szczęśliwe życie! Nie powinny trapić się o mężów, swoje słuszne posagi dostaną; a kiedy kawalerowie zwąchają pieniądze u dziewki, pchają się ku niej drzwiami i oknami. Nadejdzie lato,
ojciec znowu wyruszy w góry, jak po inne lata, wydrepta po wierchach pieniądze od panów. Usiadł na progu, wyjął miechurek z tytoniem, nabił fajkę, zaryzał śwablikiem o kierpce, zapalił. Otoczył się kłębami dymu, wpatrzył w Giewont i myślał. O żonie, o dzieciach, o pieniądzach. Ej, rozchodził się po Tatrach pan Karłowicz! Nikt nie przewyższył go liczbą wędrówek górskich; nawet gorliwy Chmielowski. Samotnie powtarzał szlaki schodzone z Klimkiem Bachledą, wybierając z nich orginalniejsze warianty. Zdobywszy samodzielność poprzez terminatorstwo u nie byle jakiego majstra, wracał do ongiś przebytych szczytów, szukając nowych przechodów. Kochał samotność, a swoich osiągnięć wysokogórskich nie czynił obiektem chełpliwości, jak to poczynali robić inni. Strzegł tajemnicy swoich dróg, wolny też był od zazdrości i pożądań innych taterników. Orientował się znakomicie w Tatrach, nikt go nie prześcignął w ich znajomości poza jednym Klimkiem. Postanowił obywać się bez przewodnika, bez towarzysza, bez asekuracji linowej, bez sztucznych ułatwień technicznych, które począł wprowadzać zagraniczny alpinizm; robić tylko te przejścia skalne, których dokonać jest zdolny człowiek o własnych siłach. Był wrogiem ślusarstwa, które miało przyjść po nim i spaczyć linię rozwojową polskiego taternictwa. Sypiał pod gołym niebem, unikał zagospodarowanych schronisk, nie znosił ludzi na wierchach, raził go gwar w schroniskach, tłumne, zgiełkliwe noclegi. Był przeciwnikiem humbugu reklamowego, chwalby ambicjonalnej, boiskowej rekordomanii, zwalczał objawy dekadenckiego znieprawienia sportowego. Najgłębszą namiętność życia chował żarliwie w swoim wnętrzu, nie poddając jej cudzej ciekawości, autoreklamie czy ocenie niepowołanych. Postanowił poznać wszystkie samoistne wierchy tatrzańskie i zamiar ten realizował z zadziWiającą konsekwencją. Był taternikiem w wielkim stylu, nie gimnastykiem, którego uzdolnienia górskie zaczynają się i kończą na zręczności we Wspinaniu się po skałach. Od wczesnego chłopięctwa przylgnął do Tatr. Przez kilka lat nie zachodził w ich głębie, przebywając na studiach muzycznych za granicą. Jednak później tu wrócił. Nie widział świata poza Tatrami. Był osamotniony, przeżywał wiele goryczy i zawodów. Pozostały mu wszakże sprawy, które dogłębnie ukochał: służba sztuce, przywiązanie do gór, miłość do matki. Zimą na przełomie 1907 i 1908 roku pochłonęły Karłowicza całkowicie narty; oczywiście poza twórczością kompozytorską. Zrażony nieprzychylną atmosferą Warszawy, myślał o osiedleniu się w Zakopanem na stałe. Po raz pierwszy w Polsce urządzono kurs jazdy na nartach pod Gubałówką. Kierownikiem kursu był Zaruski, propagator tego sportu w ojczyźnie, poza tym poeta, malarz, marynarz i taternik. Przywieziono ten sportowy wynalazek z Alp, nosił on tu jeszcze niemiecką nazwę: ski. Grupa jego gorących zwolenników, którym się marzyła droga w zimowy świat Tatr, była z początku nieliczna. Karłowicz w krótkim czasie posiadł umiejętność jazdy na
nartach. Opanował jej arkana także Klimek Bachleda. Miał lat 59, kiedy przypiął do kierpców deski i, podpierając się długim bambusowym kijem, przemierzał śnieżne stoki. Uczynił to jako jeden z niewielu przewodników. Narciarstwo otwierało szeroką eksplorację turystyczną Tatr w porze zimowej; najlepszy znawca gór nie mógł pozostać w tyle, gdy chodziło o całkowite ich zawojowanie. Niedawno zachorował i leżał trzy tygodnie, mocno kaszląc. Już to ostatnio choroba rada nawiedza Klimka. Sąsiedzi znowu bąkali o zapaleniu płuc; gdyby to była prawda, byłoby piąte z rzędu zapalenie płuc, na jakie zapada w ostatnich latach. Klimek chorował jak zawsze z dala od lekarzy. Zwłaszcza teraz nie mógłby sobie pozwolić na lekarza, w okresie gorączkowego ciułania na nowo majątku. Mocny organizm zwyciężył raz jeszcze chorobę. Tej zimy orzeł tatrzański zapisał na swym koncie pierwsze wyjścia w śniegu na Bystrą i na Błyszcz oraz osiągnięcie wielkiej miary: zdobycie Gierlachu zimą. Dnia 8 lutego - był rok 1909 wczesnym rankiem wyruszył Karłowicz na nartach przez Boczań ma Halę Gąsienicową. Szło mu o wypróbowanie podczas wycieczki nowego aparatu fotograficznego, który właśnie mabył w Warszawie.Pierwotnie zamierzał wybrać się na Czerwone Wierchy lub Giewont, lecz odradził mu tę trasę Zaruski, z uwagi na świeżo spadłe śniegi i wynikłe stąd niebezpieczeństwo lawin. Mówiono przy tej sposobności o sprawie projektowanej organizacji ratownictwa w górach: dyskutowano nad nią już od pewnego czasu na zebraniach sekcji turystycznej. Zaruski przeczytał Karłowiczowi ułożony tekst odezwy do społeczeństwa o składki na ten cel. - Proszę umieścić mój podpis na liście - oświadczył kompozytor, żegnając się. Nie omieszkał się pochwalić Zaruskiemu aparatem fotograficznym, z którego był dumny; pokazywał go zresztą wszystkim znajomym. Wracał właśnie z koncertów w Wiedniu i w Warszawie, zadowolony, ponieważ przyniosły mu duży sukces. Czy rzeczywiście nadchodziła szczęśliwa passa dla Karłowicza? Czyżby przełamywało się nieprzychylne uprzedzenie opinii w stosunku do niego? Cała jego dotychczasowa działalność twórcza stanowiła nieustanne pasmo zgryzot. W Polsce był mało grany, nie uznawany. Teraz jakoby zmienił się front wobec niego. Nawet obojętna i nieprzychylna mu dotąd krytyka warszawska znalazła dla niego sporo życzliwych, zachęcających słów. Mógł śmiało uważać swój koncert warszawski za triumf. Dzień zapowiadał się piękny, mróz trzymał tęgi, śnieg chrzęścił po nocnym stwardnieniu. Doszedłszy do Boczania, narciarz przystanął, wykonał zdjęcie fotograficzne widoku na Giewont, używając czekana zamiast statywu. - Zobaczymy, jak wyjdzie zdjęcie. Wydostał się poza granicę lasu, szedł długim grzebieniem Skupniowego Upłazu. Znad masywu Kosistej wtrysnęło słońce, góry nabrały od razu głębi, koloru, życia. Łeb Giewontu, wyglądający stąd imponująco, oblały pierwsze złote promienie. Karłowicz
zdejmuje aparat z rzemienia, robi zdjęcie. Trudno nie utrwalić tak wspaniałego widoku. Na pierwszy plan wziął grupkę malutkich smreczków z okiścią śnieżną; musi to wypaść efektownie. Już odbija się długim ponad głowę kijem, kraje skrzypiący, suty śnieg. W dole śpi gęsty las Doliny Olczyskiej, widne w głębi na hali pasterskiej szałasy - zasypane po dachy. Na stokach Kopy Królowej wbija znów narciarz kij w śnieg i robi następne zdjęcie Doliny Jaworzynki, przepaścisto wiszącej na tle rozsłonecznionego Giewontu i Kalatówek. Podobno w ubiegłym wieku był ruch przemysłowy w tej dolinie. Opowiadał mu stary Marduła, w którego domu mieszka, że za rządów dziedzica Pelza zarabiał wożeniem rudy żelaznej z Jaworzyny łuszczkowej do pieca w Hamrach. Dziś cisza zalega w dolinie, wysypanej grubo śniegiem. Tylko pod skałami Magury widne ślady grot, sztolni, wyrobisk po kopalni. Tak czasy stare ustępują nowym. Z Kopy Królowej szerokim półkolem przecina Karłowicz zbocze, spływając w młody las. Śnieg świeży, puch nie dopuszcza zbytniego pędu, zresztą narciarz w bystrzejszych miejscach hamuje, orząc kijem wyżej po stoku. Objeżdża łukiem ku Hali Królowej z obawy lawiny Pod Zakosem, gdzie biegnie letnia ścieżka pomiędzy Kopami. Pracowicie stąpa ku podnóżom Magury, skąd odsłania się widok rozległy na Świnicę i kocioł Czarnego Stawu, obudowany dokoła turniami. Zuchwała wieża Kościelca. Na prawo kopulasty Beskid, do połowy unurzany w złocie słońca, w połowie przecięty cieniem. Ten widok także prosi się o zdjęcie. Cisza nie nawiedzona żadnym głosem. Przyroda śpi w zalewie słońca i śniegu. Taki dzień! Narciarz spoziera dokoła zachwyconym wzrokiem. Kiedy się wróci na wieczór do domu, ma się w oczach pełno złotego blasku, nieskalanej bieli, czarnych, wyzębionych grani i przepaści: oddychać tym można przez długi czas. Piękno nie ginie, utrwalone w sercu, można nim żyć i tworzyć. Karłowicz jest uszczęśliwiony. Kto nie byłby szczęśliwy wobec takiego skupienia piękna, w samotności, która sprzyja poczuciu szczęścia. Teraz zjazd w dół ku szałasom, wśród których znajduje się schronisko Towarzystwa Tatrzańskiego. Kij złapać trzeba wyżej lewą ręką, nachwytem, zaś prawą ręką niżej, uchwytem i trzymać go w powietrzu dla równowagi w jeździe stokiem. Ciało lekko do stoku nachylone, lecz wyprostowane w krzyżach i kolanach, jak każą prawidła tej nowo wprowadzonej umiejętności. Ląduje w dolince, jeszcze kilkanaście metrów podejścia, otóż i nieduże, puste obecnie schronisko.Właściwie - szałas. Okiennice pozabijane, drzwi zamknięte na kłódkę. Szałas jest zimą nie zagospodarowany, Karłowicz ma doń klucz, wzięty z lokalu Towarzystwa Tatrzańskiego od Zaruskiego. Otwiera drzwi, wchodzi do izby, zdejmuje plecak, wiesza na ścianie płaszcz. rozkłada kuchenkę polową, przygotowuje śniadanie. W księdze frekwentacyjnej schroniska zapisuje nazwisko i datę pobytu. Rozgląda się po izbie; sam znacznym datkiem przyczynił się w walnej części do restauracji schroniska, zdewastowanego przez wandali-turystów. Dopisuje w rubryce "Uwagi": "Okiennicę przy jednym oknie zastałem otwartą".
Wychodzi przed schronisko. Zaczyna lekko prószyć śnieg. Kładzie się cieniuchny welon na widoku. Żeby tylko się udało porobić czyste zdjęcia! Godzina dziesiąta dwadzieścia. Trzeba się śpieszyć ze śniadaniem, aby czym prędzej opuścić schronisko, nastrzelać zdjęć w cudownym słońcu i w cudownym śniegu. Widok oślepiający oczy. Ani śladu bytności człowieka. Nakłada na spód nart foki - dwa wąskie pasy skóry, sierścią do śniegu zwrócone; opór sierści w śniegu ułatwia znakomicie podejście do góry. Posilił się krótko i pośpiesznie gorącym, pożywnym napojem. Włożył aparat fotograficzny do plecaka i wyszedł w stronę Czarnego Stawu, zostawiwszy schronisko otwarte. Wybierał drogę z wielką rozwagą. Omija strome zbocze w pobliżu letniej ścieżki. Słońce grzeje, zawieszone prawie w zenicie. Śnieg przestał prószyć, blask rozjarzony zalewa całą misę Gąsienicowych Stawów. Tylko w kotle Czarnego Stawu pod Kościelcem - ciemno. Ośnieżony pochylony łeb Kościelca - niewidoczny stąd, zasłania go karb Małego Kościelca. Od dna Suchej Wody sunie Karłowicz zakosami pośród smreków, wynosząc się ponad szlak letniej ścieżki. Coraz wyŻej po bójnym śniegu;już widzi szlak, który był sobie zamierzył. Wespnie się na bulę, przejedzie na lewą stronę grzbietu, górą pod samą granią kilkanaście metrów, i dobije ukosem do ścieżki letniej, skracając sobie drogę ku morenie stawu. Olbrzymia półkula bezchmurnego nieba. Świat zalany bielą i złotem tak, że nie można na niego patrzeć; a z drugiej strony tak uroczy, że nie da się oczu odeń oderwać. Klasyczna piramida Żółtej Turni, gigantyczny trójkąt rozpięty z samej białości, wbija się wierzchołkiem w ciemnoniebieskie, aż granatowe niebo. Cisza jest w powietrzu, wielka cisza górskiego południa. Szczerzą się postrzępione zęby Granatów i Kozich Wierchów. Dzień jest zaiste wspaniały, biało-złoto-niebieski. Narciarz znalazł się w połowie wysokości zbocza Małego Kościelca, licząc od podnóża skał. Przekracza łagodną bulę w spadku grani, opuszcza wezbraną blaskiem południową stronę, już jest na stoku północnym. Stok jest górą stromszy, niżej rozsiada się szeroko. Widzi kępę kosówek na grzędzie spływającej z grani. Przetrawersuje ku nim poziomo i zjedzie ukosem w dół między kosówkami ku ścieżce letniej. Nagle śnieg ugiął się pod nim. Nie śnieg, ale cała góra w śniegu zadrżała. Zbocze ruszyło. Nogi uciekły narciarzowi w dół, cały śnieg zjeżdżał z nim, niezwykły szum przeszył powietrze. Lawina! Znał to groźne zjawisko, próbował narty skierować dziobami w dół, aby uciec szybciej od zesuwu lawiny i znaleźć się poza jej obrębem. Na próżno. Pokład śniegu zgarbił się, wypiętrzył, narty zaryły się weń, człowiek upadł twarzą w śnieg, sunący strumień zdarł mu czapkę i czekan. Masa śnieżna waliła w dół, krusząc się w bryły, parła coraz szybciej do łożyska potoku. Już osiadła na dnie; twardy, zbity pokład przeszedł nad człowiekiem, jak rzeka, nakrył go sobą i porwał. Człowiek przepadł w masie śniegowej bez śladu.
Za chwilę uspokoiło się wszystko. Czas upadku lawiny nie przekroczył dwudziestu sekund. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie. Stok Małego Kościelca ciemniał, odarty lawiną spod samego żlebu w grani, gdzie go podciął narciarz, aż poniżej letniej ścieżki. Dno potoku wypełnia świeże lawinisko. Tak rozgrywają się tragedie górskie; w przeciągu dwudziestu sekund. I tak zginął Mieczysław Karłowicz, bez świadków w lutowe rozsłonecznione południe; jedna z najpiękniejszych postaci, jakie kiedykolwiek stąpały po szczytach Tatr. Odszedł w państwo ciszy, której tak pożądał, z której chciał dobywać akordy swej pieśni. Miał lat 34. Wieczorem na próżno pani Karłowiczowa oczekiwała syna. Nie zjawił się na kolację, jak zapowiedział. Nie zaniepokoiła się jednak, ponieważ było umówione, że w razie jakichś przeszkód syn nie będzie się forsował zbytnim pośpiechem. Ma klucz od schroniska i zapasy, matka więc czekać będzie spokojnie. Minęła noc z ósmego na dziewiąty. Obawy matki zaczęły wzrastać, gdy zbliżyło się południe. Udała się więc do biura Towarzystwa Tatrzańskiego, prosząc Zaruskiego, aby wybrał się po obiedzie ku Czarnemu Stawowi. W południe wiozły już sanki do Kuźnic Zaruskiego oraz Gąsienicę-Byrcyna (który umiał jeździć na nartach). Góral miał zatkniętą w worku turystyczną łopatę. Zaglądnęli do gajówki w Kuźnicach; leśny poinformował ich, że wczoraj rano o szóstej szedł tędy Karłowicz na nartach i że tego dnia przechodziło jeszcze troje turystów na karplach, wrócili oni jednak przed zmierzchem. Nie widział, aby Karłowicz tędy wracał. Szli za wyraźnym śladem nart. Na Boczaniu śnieg w jednym miejscu pokruszony deskami: narciarz zatrzymał się tutaj. Na Skupniowym Upłazie - drugi postój. Tu ślady karpli urwały się, zawracając, samotny narciarz ciągnął dalej podwójną wstążkę marszu. Posuwali się w mroźnej pogodzie dokładnie szlakiem Karłowiczowej wędrówki. Ślady zaprowadziły ich do otwartego schroniska. Na stole - księga gości, kuchenka Karłowicza, płaszcz na ścianie. Czym prędzej po śladach - w atmosferze groźnych przeczuć - dotarto pod Mały Kościelec. ślady spod grani przecinają ukosem zbocze gubią się w lawinisku i już z niego nie wychodzą. Sprawa jest jasna. Zjechali ze zbocza na lawinę. śnieg był twardy, zbity, bryłowaty; przywiany świeżym nocnym puchem. Zaczęli sondować lawinę kijami narciarskimi. Trud był daremny. Zbliżał się szybki lutowy zmrok. Wrócili do schroniska. Zaruski wypisał na kartce krótką tragiczną wiadomość: "Karłowicz zginął, zasypany lawiną pod północną turnią Małego Kościelca. W lawinie szukaliśmy na próżno. Czekamy na Hali Gąsienicowej na ludzi z łopatami". Posłał górala z kartką do Zakopanego, polecając mu sprowadzić dwunastu ludzi dla przekopywania śniegu. Noc była długa, Zaruski nie mógł usnąć. Nałożył narty, zaświecił latarkę, wyszedł ku Karłowiczowej mogile w bryłach lawiny. Dotarł na miejsce, nadsłuchiwał, kopał przyniesioną łopatą. Mróz był silny, nie mógł utrzymać łopaty w zgrabiałych palcach. Powrócił do schroniska.
Wczas rano przybyło ośmiu górali z grupy przewodników, na ich czele Klimek Bachleda. Przy dwudziestokilkustopniowym mrozie prowadzono przez cały dzień poszukiwanie zwłok, bo nie można już było nazwać tej akcji ratunkową. Praca była nad wyraz trudna. Śnieg był z nocy stwardniały, zbity, lodowaty od mrozu. Kopano prymitywnym sposobem, za pomocą łopat, tunele w ciele lawiny, niektóre nawet do głębokości pięciu metrów. Ciężki morderczy wysiłek wskutek rozległości lawiny; można było liczyć tylko na przypadek. Trzaskające zimno wzmagało skalę trudności. Pod wieczór przybyło jeszcze czterech narciarzy do pomocy. Wieść o śmierci Karłowicza rozniosła się w lot po całym Zakopanem. Praca całego dnia okazała się jednak daremna. Mróz skuł poprzedni obfity opad śnieżny, nie było odwilży, która by stopiła pokład starego śniegu ze świeżym; śnieg był więc czujny, czyli ruchomy. Lawina wypadła ze żlebu, rozdzielając się niżej na dwa strumienie. Długość jej przekraczała 80 metrów, szerokość wynosiła 50 metrów, głębokość dochodziła do pięciu metrów. Z powodu nadchodzących ciemności przerwano poszukiwania, zarządzono powrót do schroniska. Nazajutrz doszedł jeszcze do ekspedycji góral Pęksa. Przekopywano teraz północny, mniejszy kopiec lawiny wzdłuż i wszerz w regularnych odstępach. Drewniane łopaty nie imały się śniegu, mogły go brać jedynie żelazne łopaty. Wybierano studnie, w nich łupano stopnie, po których wychodzono na powierzchnię. Około południa w jednej ze studni rozległ się okrzyk Pęksy: - Jest pan! Ukazała się najpierw krawędź narty. Kopano ostrożnie dokoła w zbitej gęstwie śniegu. Wyłoniła się wkrótce cała postać, leżąca na przykrępowanych do butów nartach, z twarzą w śnieg wbitą, z rękami naprzód wyciągniętymi. Dzioby nart skierowane w dół do potoku, co dowodziło, że chciał uciekać przed lawiną. Śmierć musiała nastąpić szybko, albowiem nad głową niewiele wytopiło się śniegu od oddechu żyjącego człowieka; widniała próżnia odtajana na kilka zaledwie centymetrów. Nos był tylko nieco spłaszczony, poza tym nie znaleziono na ciele żadnych uszkodzeń. Śnieg musiał od razu zasklepić narciarza miękko i szczelnie. Umarł, nie wykonawszy najmniejszego ruchu. Zwłoki leżały niedaleko skraju lawiny pod półtorametrową warstwą śniegu. O kilka metrów dalej byłby już poza jej zasięgiem. Narty Karłowicza posłużyły mu jeszcze raz do ostatniej, pośmiertnej jazdy, zrobiono z nich prowizoryczne sanki. Trup, owinięty w płachtę, przywiązany i osadzony na nartach, ciągniony na linie przez górali, odbywał podróż w dół przy silnej zadymce, która się rozpętała od samego schroniska. U podnóża Kopy Magury była twarda szreń, musiano w niej rąbać stopnie. Góral, posłany wcześniej od Zaruskiego z kartką, oznajmił przybycie ciała na czwartą po południu do Kuźnic. Na Skupniowym Upłazie narciarze szli wyżej na nartach, podtrzymując zwłoki na linach, aby się nie obsunęły do Olczyskiej Doliny, zaś niżej brnęli w śniegu górale, ciągnąc za linę ciężar w linii poziomej. W Kuźnicach oczekiwał na
tragiczny pochód lekarz klimatyczny w towarzystwie paru innych lekarzy. Hrabia Zamoyski na wiadomość o wypadku zarządził udzielenie wszelkiej pomocy ze strony swoich oficjalistów. W półmrocznej izbie próbowano cucić zmarznięte ciało, zanurzano je w wannie, nacierano. Na próżno; życia już nie dało się przywrócić człowiekowi po upływie półtrzeciej doby od śmierci. Lekarz klimatyczny stwierdził zgon Karłowicza. W ciemności mroźnego wieczora posępny kondukt przywiózł matce trupa ukochanego syna. Pod kopytami koni śnieg chrzęścił, grał pod krokami ludzi. Wniesiono zwłoki do pracowni zmarłego. Na stole leżał szkic kompozycyjny do poematu symfonicznego Epizod na maskaradzie i otwarty podręcznik jazdy na nartach w miejscu, gdzie mowa o lawinach. - Niech nikt za mną nie idzie - rzekła do obecnych pani Karłowiczowa i zamknąwszy się w pokoju, przebyła tam parę godzin przy zwłokach. Po dwóch dniach wyruszył pochód z willi "Liliana" na dworzec kolejowy. Trumnę nieśli na ramionach przewodnicy tatrzańscy, w ich liczbie Klimek Bachleda. Na przedzie szedł poczet narciarzy pod wodzą Zaruskiego. Trumnę zasypaną wieńcami z gałęzi smreków tatrzańskich przywieziono do Warszawy, na Powązki. Miasto, które Karłowiczowi zgotowało tyle klęsk i zmartwień, odprowadzało go na cmentarz tłumnie i z powszechnym żalem. Dnia następnego po odkopaniu zwłok Zaruski z Królem zeszli do studni, w której je znaleziono, pogłębili śnieg do samego gruntu i tam na głazie uczynili znak farbą, mając na myśli wzniesienie tam w przyszłości kamienia pamiątkowego, dokładnie w miejscu katastrofy; dzisiaj widnieje tam głaz-obelisk. Klemens Bachleda stanął przed stołem i powtarzał za naczelnikiem uroczystą formułę ślubowania: - Ja, Klemens Bachleda, w obecności naczelnika straży ratunkowej, pana Mariusza Zaruskiego, oraz świadka, pana Władysława Janowicza, dobrowolnie przyrzekam pod słowem honoru, że póki zdrów jestem, na każde wezwanie naczelnika lub jego zastępcy - bez względu na porę roku, dnia i stan pogody - stawię się w oznaczonym miejscu i godzinie, odpowiednio na wyprawę zaopatrzony, i udam się w góry według marszruty i wskazań naczelnika lub jego zastępcy, w celu poszukiwań zaginionego i niesienia pomocy. Obowiązki swe będę pełnił sumiennie i gorliwie, pamiętając, że od mego postępowania zależnym być może życie ludzkie. W zupełnej świadomości przyjętych na się trudnych obowiązków i na znak dobrej swej woli powyższe przyrzeczenie przez podanie ręki naczelnikowi potwierdzam. Ruch taternicki, rozwijający się nader burzliwie, zaczynał pochłaniać swoje ofiary. W roku 1909 - roku śmierci Karłowicza zanotowano w Tatrach kilka wypadków zdradliwego utknięcia w skałach. W grudniu tego roku powstało w Zakopanem Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, które wyłoniło z siebie straż ratunkową. Jej naczelnikiem został inicjator i właściwy twórca pogotowia, Zaruski, człowiek wielkiej ruchliwości i wielkiej
miłości gór. Jednym z pierwszych członków straży ratunkowej został Klemens Bachleda, mianowany zresztą zastępcą naczelnika. W zasnuty śnieżycą dzień nastąpiło uroczyste złożenie przyrzeczenia przez ośmiu pierwszych członków. Coraz mocniej utwierdza się Zakopane jako zimowy ośrodek klimatyczny i turystyczny. Sanatoria - było ich osiem, w tym trzy duże zakłady przeciwgruźlicze - pracowały przez cały rok bez przerwy. Zaruski prowadził w sezonie zimowym kursy jazdy na nartah, naukę pobierało nawet kilkanaście kobiet. Na zaproszenie rady gminnej przybył ze Lwowa profesor J„germann w sprawie oświetlenia elektrycznego. Zaczęło wychodzić tygodniowe pismo pod nazwą Zakopane. Bawiono się ochoczo w długie wieczory zimowe przy blasku naftowych lamp. Odbywały się rauty, kiermasze z choinką, wenty, koncerty na przeróżne cele dobroczynne, bale narciarskie, wieczornice góralskie, reduty arabskie, występy chóru akademickiego; niezależnie od codziennych koncertów w restauracji Przanowskiego. Obserwowano na niebie kometę, wiele złego z jej pojawienia się prorokując. Czytano w gazetach o sensacyjnym procesie Borowskiej, odsłaniającym kulisy romantycznej zbrodni. Przy stolikach w kawiarni debatowali literaci, niektórzy sławni już w całym kraju. Pokazywano ich sobie palcami. Tu siedzi Żeromski, koło niego Witkiewicz tam Sienkiewicz, Tetmajer, Staff, Kasprowicz, Makuszyński. Zakopane puchło od ciżby ludzkiej. Liczba gości, przybyłych do uzdrowiska w ciągu roku 1909 i zarejestrowanych przez urząd klimatyczny, wynosiła 11250 osób. A co słychać w urzędzie gminnym? Po staremu. Hrubi gazdowie, radni i urzędnicy żrą się jak zwykle z inteligentami, nie chcąc wypuścić władzy z rąk; żrą się pomiędzy sobą o parcele, o dostawy, o stanowiska, o pełny żłób. Trwały ciągle utarczki urzędów z właścicielami i dzierżawcami pensjonatów, z naczelnikiem gminy, z radnymi, z inspektorem, ze starostwem, z dworem, z klimatyką. Tylko jedne góry były nieczułe na ludzkie waśnie i spory. Chowały swą piękność i grozę bez różnicy dla wszystkich, dla sprawiedliwych i dla niesprawiedliwych. Lato 1909 roku było wyjątkowo deszczowe. Świeżo przybyły z Warszawy Hoesick spotkał na Krupówkach swojego dawnego przewodnika, Klimka Bachledę, który szedł z synem Juzkiem kosić siano na Antałówkę; obaj nieśli kosy na ramieniu. Stary góral dziękował Hoesickowi za widokówki z Lourdes oraz z wycieczki w Pireneje. Przedstawiony na pocztówce Cyrk Gavarnie przypomniał Klimkowi widok z Doliny Białej Wody w stronę Żelaznych Wrót. - Czy pan nie widział Somosierry, gdzie tylu naszych zginęło w bitwie śmiercią za ojczyznę? - Nie. Tam nie byłem. - Szkoda - westchnął kosiarz. Zaczytywał się w historycznych powieściach. Którejś niedzieli zaprosił Hoesick Klimka na przekąskę z pogawędką do restauracji Płonki. Wypytywał górala o sprawy rodzinne. Z procesu przeciwko Skupniewskiej nic nie wyszło;
jeszcze musiał koszta sprawy zapłacić. Sąd nie mógł ustalić adresu oskarżonej; przepadła bez śladu, podobno ma przebywać w guberni piotrkowskiej. Co jeszcze nowego? Córka starsza, Karolka, odmówiła ręki konkurentowi, który się jej trafiał na Węgrzech, w !tej wsi, gdzie osiedlił się Jędrek Wala. On to małżeństwo kroił.Kandydat na męża był nawet Polakiem. Ojciec jednak nie puścił córki z Zakopanego. Karolka ma tu już narzeczonego, będą się żenić w tym roku. Józek pójdzie do wojska tej jesieni. Klimek chowa do kieszeni kilka cygar, które mu sprezentował warszawianin. Umówili się, że pójdzie któregoś dnia na Kozi Wierch. Ale kiedy, skoro ciągle leje? - Chyba pójdziemy w kaloszach i pod parasolem. - Co chcecie? U nas jest fabryka deszczu na całą Polskę. W piątek, był dzień 5 sierpnia, odszukał Hoesick Klimka. Po parodniowych opadach pokazało się kilka dziur w niebie. Kto wie, może nareszcie będzie pogoda? - No co, Klimku? Jak będzie z naszym Kozim Wierchem? Może by się wybrać w poniedziałek? Góral spojrzał w stronę zachodu na niebo zawleczone ciemnymi chmurami. Tam, nad Orawą, znajduje się wyrocznia pogody, wróżebny kąt krajobrazu. Nie wiadomo, jak będzie z pogodą. Ale gdyby jutro albo choćby w niedzielę było ładnie, to może by dało się pójść w poniedziałek. Stanęło na tym, że w niedzielę, w razie jakiego takiego przejaśnienia, umówią się ostatecznie na wycieczkę. Wbrew nadziejom niebo zasępiło się znów, począł padać drobny deszcz. Zapadł ponury wieczór. Klimkowa zagotowała kolację, cała rodzina usiadła przy stole, oświetlonym lampą nawtową. Miska dymiła górą ziemniaków okraszonych masłem. Każde brało łyżką ziemniaka do ust i popijało mlekiem kiszonym z garnuszka. - Ktoś się burzy - mówi Klimkowa. W świście ulewy słychać pukanie do drzwi. - Kogo tam niesie po nocy w taki psi czas? - Nie, to wiater. - Burzy się ktoś do drzwi, idź no popatrz, Józek. Syn wstał, obtarł wierzchem dłoni usta, otworzył skobel do zasuwki. Mieszkali w izbie urządzonej w szopie, albowiem podczas sezonu Klimek dzierżawił letnikom dwa mieszkania w swoim domu, jedno na górze, drugie na dole, sam usuwając się na ten czas z rodziną do szopy. W drzwiach ukazał się Jędrek Gut, goniec Towarzystwa Tatrzańskiego, skulony, zmoknięty, trzymając w ręce kartkę papieru. - Wezwanie do wos - wręczył papier Klimkowi, który go przysunął pod nos i zarazem ku lampie, aby przeczytać jego treść. - Pon Zaruski posielo po pogotowie. Majom kasi jechać w góry, do Morskiego, cy jak. Klimek czytał długo, uważnie skąpe zresztą słowa pisma naczelnika, ruszając wąsami. Przepowiadał sobie czytane wyrazy. Żona była rozmowniejsza. - Bójcie się Boga, dajcie mu pokój! Na taki czas, w taką ulewę,
będzie się poniewierał po nocy? Chłop stary, schorowany, co wy od niego chcecie? To nie ma młodych? Niech idą młodzi. - Do ratowania trza brać dobryk przewodników - objaśnił z przekonaniem goniec. Klimek odszedł od stołu. - No, trza sie pobiyrać. Góry nie wybierajom pogody. Trza iść, jak mus. - Jaki ci mus iść? - pyta żona. - Cłowiek potrzebuje pomocy, jakoz go przez ratunku ostawić? Lucko rzec cłowieka ze skały sprowadzić, kie błądzi. Przysięgany jestem, Broncia, dej mi serdak. Żona psioczyła na Towarzystwo Tatrzańskie, na straż ratunkową, na pana Zaruskiego, że tylko Klimka widzą, że on najbliżej mieszka, więc wszyscy po wszystko wio do niego. Że mu nie dadzą nawet powieczerzać spokojnie. - Ty stary, chory, kas ty sie bedzies łamuzgoł po skałak! Niek se pon Zaruski posuko młodsyk parobków, ón ik ta doś mo. - Ide po fure do Pawlicy - rzekł Jędrek. - Ostańcie z Boge. - Boze cie prowodź - pożegnał go Klimek. Wziął do torby pół moskala, krążek sera, nóż, fajkę, macherzynę z tytoniem, siarniki i inne drobiazgi, bez których się w drodze nie obywał. - Kieloz to godzin? - pyta Jaga Klimkowa, podnosząc w ręce lampę wysoko na zegar ścienny, który mąż przeniósł tu z białej izby. Letnicy mają teraz zegarki kieszonkowe, noszą je w kamizelkach, nie potrzebują już jego zegara. - Loboga! Jedynaście godzin! Kaz ty, chłopie, pódzies po nocy? Na takom biyde! Po takiy psocie bedom cie poniywiyrać! - Ciłoze, Jaguś. Mus cłowieka ratować. Przysięganym - bronił się łagodnie, delikatnie, lecz z godnością, stanowczo. Już nałożył kapelusz. - No, bydźcie mi haw zdrowi. Józuś, postrugoj te ozwore lo Wawrytki na jutro, niek ci Karolka pomoze. Nie trza sie ociągać. Ludzie ludziom musom pomogać. Dobronoc miyjcie. Otwarł drzwi, przez które wdarł się szum i świst deszczu. Brnął w ciemności ku Krupówkom, gdzie pod Dworcem Tatrzańskim był punkt zborny wyprawy. Na schodkach, skuleni pod strzechą, czekali już członkowie straży ratunkowej: Bednarski, Kittay, Lesicki. Wkrótce zaturkotała dwukonna budka, którą przyjechali Zaruski i Zdyb. Zabrali z Dworca liny i nosze, ruszyli na Jaszczurówkę. Błyskawica rozpruła noc ulewną. Co chwila targały chmury skośne zygzaki piorunów. Ludzie, którzy jeszcze nie spali lub zasypiali, zapytywali się słysząc turkot wozu: kto i gdzie jedzie w tę posępną, rozchlapaną noc? Deszcz nie przestawał padać. Raz po raz firmament drgał świetlistymi wstążkami błyskawic. Klimek, skulony w cusze, przylepiony do towarzyszy, grzał swoje chude ciało ich ciepłem. Wiał zły, zimny, wschodni wiatr, siekąc im w twarze ulewą. Co za czas! Mus człowieka ratować. Skąd ten nagły alarm nocny. W piątek 5 sierpnia późnym wieczorem zawezwano do telefonu w siedzibie Towarzystwa Tatrzańskiego w Zakopanem naczelnika straży
ratunkowej, Zaruskiego. Ktoś z członków Towarzystwa powiadamiał go z Morskiego Oka, że przed chwilą przybył do schroniska taternik nazwiskiem Jarzyna, kontuzjowany, wzywając pomocy dla swojego towarzysza nazwiskiem Szulakiewicz, również rannego, którego pozostawił na północnej ścianie Małego Jaworowego Szczytu, przywiązawszy go liną do skały. Obaj odpadli niedaleko szczytu, przy czym towarzysz Jarzyny, wskutek doznanych obrażeń, o własnych siłach zejść nie może. Zaruski, dowiedziawszy się od informatora (nazwiska jego nie dosłyszał), że przy Morskim Oku znajduje się przewodnik Wawrytka, polecił mu telefonicznie, aby natychmiast, wziąwszy kogoś do pomocy ze schroniska, udał się na miejsce wypadku z noszami i apteczką. Sam zaś, zmobilizowawszy straż ratunkową, w ciągu godziny od alarmu telefonicznego, wyruszył w noc ulewną do Jaworzyny na czele ekspedycji złożonej z sześciu ludzi. Przez całą noc padał deszcz, choć nad ranem nieco zelżał. W Jaworzynie stanęli o szarzejącym świcie. Była sobota, dzień 6 sierpnia. W budynku starej papierni nocowało właśnie czworo taterników polskich: Kordys, Klemensiewicz, Jerominówna i Znamięcki; wszyscy czworo przyłączyli się ochotniczo do wyprawy. Szybkim marszem pokonali Dolinę Jaworową i już o siódmej rano znaleźli się w Dolinie Zadniej. Pod północną ścianą Małego Jaworowego Szczytu zastali trzech górali-przewodników, którzy przybyli nocą z Morskiego Oka, oraz pięciu ludzi z miejscowej straży leśnej. Był również i Jarzyna, towarzysz pozostawionego w skale Szulakiewicza. Jaki przebieg miała ich wyprawa? Była to pierwsza próba pokonania Małego Jaworowego od północy. Ściana północna ponad 300 metrów wysoka w dolnych częściach jest dość urzeźbiona, za to w górnych - gładka, nadzwyczaj stroma, niedostępna. Pokusili się o nią dwaj młodzi studenci politechniki ze Lwowa, mający zresztą już poza sobą pewne doświadczenie wysokogórskie. Po pokonaniu pierwszych trudności u wejścia natrafili w środkowych partiach na teren nieco łatwiejszy; wyżej trudności zwiększyły się znowu. Od połowy ściany objął prowadzenie Jarzyna. Obaj byli związani dwudziestometrową liną. Znajdowali się może 80 metrów poniżej wierzchołka w linii jego spadku. Właśnie wspinał się Jarzyna, asekurowany z dołu przez Szulakiewicza, kiedy nagle z powodu kurczu w ręce odpadł ze skały, porywając towarzysza. Wskutek zaczepienia się liny o głaz zatrzymali się obaj na ścianie, przy czym Jarzyna doznał lekkiego potłuczenia, natomiast Szulakiewicz, choć spadł z mniejszej wysokości, odniósł kontuzję cięższą, tak że nawet po dwugodzinnym odpoczynku nie był w stanie chodzić. Jarzyna ułożył kolegę na kilkumetrowej płasience, uwiązał go do bloku w skale, zeszedł z wielkim wysiłkiem do Morskiego Oka i stamtąd zatelefonował późnym wieczorem o pomoc do Zakopanego. Chmury zasłaniały horyzont. Dzień wstał posępny, słotny, padał śnieg pomieszany z deszczem. Otrzymawszy od Jarzyny informacje co do miejsca, w którym znajdować się miał Szulakiewicz, naczelnik
zarządził wejście w skałę. Wstąpili w nią członkowie wyprawy zakopiańskiej i trzej ochotnicy z Jaworzyny (bez Jerominówny). Po dwukrotnych próbach wejścia przez płaską rynnę pięciu ludzi znalazło właściwą (i jedyną) drogę. Byli to: Klimek Bachleda, Zaruski i Zdyb na jednej linie (raczej na dwóch linach związanych dla ubezpieczenia) oraz Kordys i Znamięcki na drugiej linie. Deszcz siekł bez ustanku, wzmógł się napór ulewy. Biły pioruny. W każdym żlebie huczała siklawa. Toczyły się kamienie wypłukiwane z łożysk. Lało się z turni i z nieba. Prowadził Klimek: drobny, uważny, ruchliwy. Oczy jego spod krzaczastych namarszczonych brwi zdają się przeszywać skałę na wskroś. Teraz idzie po silnie spękanych płytach, czepiając się czubkami palców ich szczerbin. Pod spiętrzonymi ściankami biegnie trawiasta półka, kończy się na krawędzi rynny. Rynna przekształca się wyżej w komin. Przewodnik przepycha się przezeń przy użyciu kolan i łokci, wyciąga się po nim na rękach. Za nim - Zaruski. Na końcu liny - Zdyb. O dwie długości liny pod nimi idzie dwójka ochotników. Komin doprowadza na gładką, stromą płytę, z niej - trawers w lewo kilka metrów pod ściętym, odpychającym tarasem. Krucha rynna, która się zwęża, przechodzi w opancerzone płytami zacięcie. Klimek wspina się jej ostrym brzegiem, wysuwa spokojnie stopę z zacięcia, stawia ją na płaskim stopniu. Ogląda się na towarzyszy, widzi Zdyba na trawersie; Zaruski jest w rynnie, niewidoczny. Pochyła półka, przerosła trawą, trudna, nieprzyjemna. Okrąża ona małą turniczkę i wyprowadza na nieckowate pięterko, przysypane piargiem. Klimek stoi na pięterku, twarzą do ściany, asekurując Zaruskiego. - Trzimiem. Chodźcie, panie. Dochodzi doń towarzysz, góral wstępuje w prawo ukosem na trawiaste żebro, które po dwudziestu metrach gubi się w ścianie. Skała oślizła jest od deszczu i śniegu, woda ścieka z góry na kark, wichura zacina deszczem z boku. Biorą się w prawo, przewijają pod przewieszką. Klimek asekuruje błyskawicznie. Zarzuca linę na głaz, zacina ją, napina, zwisa na niej, krzycząc w dół: - Trzimiem, panie! - po czym luzuje linę, widząc nadchodzącego towarzysza, i bez słowa drze wyżej. Znowu żebro. Prawą stroną żebra - aż do jego wtopienia się w ścianę. Tu trudno. Trawers w prawo. Po dwóch długościach liny ukazuje się kocioł piarżysty. Stoją u stóp stromych, potężnych zerwisk, którymi podcięty jest górny środkowy filar północnej ściany, spadający w linii wierzchołka. Klimek wybiera drogę w prawo. Wąski, poziomy gzyms prowadzi w poprzek ściany. Jedyna droga do wyboru, o ile to można w ogólności nazwać drogą. Deszcz nie przestaje padać. Gzyms kończy się pęknięciem, lecz w odległości wyciągniętej ręki znajduje się wygodny balkonik. Jeden śmiały krok - i w górę. Obmacuje palcami mokre płyty, brzuch przylepiony do skały, już przekroczył płytką rynnę, stanął za występem skalnym, okręcił go liną, strzepnął z
kapelusza wodę. - Trzimiem. Podźcie. Weszli na platformę zasłaną wielkimi blokami, przesutą żwirem. Tu zatrzymali się na chwilę we trójkę, usiłując rozejrzeć się w sytuacji. Deszcz padał. Ależ im się udał dzień na tę wyprawę! Zwinąwszy dłonie przy ustach, nawoływali. Na powtarzane sygnały Szulakiewicz nie dawał żadnych odpowiedzi, a z powodu mgły nie można go było wypatrzyć. Gdzieś wysoko nad nimi leżał dwudziestoletni student politechniki, wschodząca gwiazda sportu polskiego, czołowy tenisista, znakomity łyżwiarz. Leżał bezwładny, przykuty do turni. Czy będzie mu dane zejść z niej żywym? W świście ulewy słyszy może głosy taterników w ścianie. Czy zdejmą go ze śmiertelnej pościeli? Mimo młodego wieku miał już za sobą wybitne osiągnięcia wysokogórskie. Wszedł na szczyt główny Kościelca wschodnią ścianą (od Czarnego Stawu), na Wysoką wschodnią ścianą z Doliny Rumanowej (w górze nowym wariantem), na Sławkowski Szczyt północno-wschodnią ścianą, na Mięguszowiecki Szczyt północną ścianą (częściowo nową drogą) z przejściem granią do Cubryny. Z Przełęczy Szpara dostał się "lejkiem" przez wierzchołek Krótkiej na Przełęcz Niewcyrską. Robił żmudne graniówki; z Żabiej Przełęczy na Rysy, ze Świnicy na Kościelec. A niektórzy ludzie nadal nie mogli pojąć, po co się drapać na niedostępne ściany górskie! Czy bez tego nie można żyć? - Hop, hop! Szulakiewicz! - woła Zaruski, chcąc złapać odzew rannego, aby upewnić się co do odległości i kierunku. Nic nie słychać w deszczu, w cieczeniu wody po skałach. Krótki, nachylony kominek, zasypany kamieniami. wyjście na rozległą półkę: rosną z niej stopnie niby progi, poprzetykane poziomymi trawiastymi listwami. Wielka płyta z ukośnym zacięciem, w które Klimek wbija podkute buty. Stąd w górę przez luźne, przewieszone bloki; ryzykownie. Zaruski śladem Klimka czołga się na płask po oślizłych płytach. Woda leje się strugami w rękawy, za kołnierz, już dawno nie ma na nich suchej nitki. Asekuracja jest tu lotna, to znaczy prawie żadna; nie ma gdzie lin zaczepić. - Hop, hop! Szulakiewicz - nawołuje naczelnik. - Słyszę jego głos! - odkrzykuje Klimek nad nim. Parokrotnie, jeszcze w niższych partiach, zatrzymywał się, nadsłuchując głosu z góry. Teraz wyraźnie słyszy jęk. I Zaruskiemu zdało się, że rozróżnia głos Szulakiewicza. - Hop, hop! Szu-la-kie-wicz! Woda po skałach ciurka, dzwoni, chlupie, szumi deszcz, gdzieś łupnął piorun, roznosząc niesamowite echo po kotłach skalnych. Około godziny pierwszej w południe wskutek zacięcia się o głaz liny łączącej Klimka z Zaruskim i Zdybem góral odwiązał się od niej, puścił jej koniec i szedł odtąd nie asekurowany z dołu. Wyprawa minęła kopczyk orientacyjny (usypany przez pierwszych szturmowców ściany), co wskazywało na właściwy wybór drogi. Członkowie ekspedycji dygotali z zimna; byli przemoczeni do koszul. Wszyscy byli lekko ubrani z wyjątkiem jednego Klimka,
który miał na bluzie swój nieodstępny kozi serdak. Wspinaczka już sama przez się bardzo forsowna, nabierała w tych warunkach atmosferycznych znamion trudności o krańcowej skali. Fizyczne siły wyczerpywały się wskutek przemęczenia, bezsenności, wysiłku; reszty dokonywała nieustanna lodowata kąpiel. Zaruski zbliżywszy się do głazu wyszarpnął linę z zacięcia. Posuwał się wolno za Klimkiem, ale już przy kopczyku, asekurując dochodzącego Zdyba, począł przebąkiwać o odwrocie. Klimek, przeszedłszy w prawo jakieś pięćdziesiąt metrów wstąpił na grzędę, posuwając się nią w stronę, z której, jak mu się wydało, wśród szumu deszczu i ciurkania wód dochodziło wołanie. Więc Szulakiewicz woła! Więc Szulakiewicz żyje! Wysoka, długonoga postać Kordysa wyprzedziła Zaruskiego ze Zdybem, kucających przy kopczyku. Za nią wynurzył się z dołu po linie Znamięcki. Weszli obaj w trawiasto-skalisty zachód, lecz wycofali się zeń niebawem. Kordys mijał w zejściu towarzyszy, milcząc, zęby miał zacięte. Znamięcki był blady jak papier. Wtedy pierwsza dwójka podążyła w górę zachodem, mając nad głowami Klimka, który parł nieustannie naprzód. Widzą go, jak dąży ku wystającej turniczce w kształcie wielkiego, masywnego konia. Na krawędzi grzędy Zdyb, spojrzawszy w czeluść ziejącą pod uskokiem żebra które właśnie pokonywali, oświadcza, że dalej nie pójdzie, bo osłabł. - Nie mogę już, sił nie mam. - Jeszcze trochę i dojdziemy. Zachęcony, ruszył dalej. Minęli żebro, którym uprzednio wspinał się Klimek, znaleźli się w kotle. Tu gdzieś ponad nim, nieco w lewo, powinien leżeć Szulakiewicz. Dzieliła ich od niego odległość około sześćdziesięciu metrów. Szli na ratunek umierającemu. Słyszeli - tak, słyszeli jego głos, jego rozpaczliwe wołanie wśród zamętu żywiołów. A to był jęk wiatru. Zaruski nachylił się, złapał się palcami mokrego brzegu rysy i stwierdził, że zdrętwiałymi rękami nie wyczuwa już chwytów. Siły zaczęły go opuszczać ostatecznie. Słabnie, wyraźnie słabnie. Z wysiłku, z niespania, ze zmęczenia, z napięcia. Decyduje się na odwrót. Odwrót? Twardo, chrapliwie brzmi jego głos, szczęki zwierają się i rozwierają z trudem. - Wracamy. Decyzja była ciężka. Znajdowali się w partiach górnych, podszczytowych. Jakże stąd wracać? Wezwał na pomoc wszystkie zamierające siły duchowe, dokonał obrachunku. Walka wewnętrzna trwała krótko. Jako naczelnik wyprawy ratunkowej brał na siebie odpowiedzialność za wszystkich i w sumieniu swoim podjął decyzję odwrotu. Niewątpliwie wydał w tej chwili wyrok śmierci na Szulakiewicza. Miał jednak do wyboru albo śmierć Szulakiewicza, albo śmierć wszystkich w ścianie wraz z Szulakiewiczem. W tych warunkach nie było mowy o tym, aby ratownicy zdolni byli przetrzymać noc na ścianie. Ciała nieruchomiały, palce
lodowaciały, osłabienie podcinało nogi, ludzie zamarzali stopniowo. Szulakiewicz jeszcze żyje, jeszcze woła. Dzieli go od nich nie więcej jak sześćdziesiąt metrów. Fizycznie i psychicznie są wykończeni. Tu nastąpił kres ich możliwości. Siły ludzkie są ograniczone. Tylko jeden Klimek idzie dalej. Czyżby nie nastąpił u niego jeszcze kres możliwości? Musi człowieka ratować. - Wracamy - obwieszcza Zaruski hasło do odwrotu. - Klimek, wracamy! - krzyczy w górę do oddalonego towarzysza. Towarzysz darł nieustępliwie naprzód, posłuszny głosowi wzywającemu ratunku, nieczuły na apel do powrotu. On jeden wszystko kładzie na jedną kartę, nawet śmierć. Tamci cofają się przed oczywistą śmiercią. Towarzysze! Dlaczego odchodzicie od Klimka, dlaczego zostawiacie go samego, dlaczego nie ratujecie drugiego, nie mogąc ocalić pierwszego? Zobaczyli go pod uskokiem turni. - Klimku, wracajcie! Nad głowami ich umierał Szulakiewicz, w bezwładzie zamarzał powoli do kości, nie mogąc ruszyć ani ręką ani nogą. Krzyczał tylko ostatkiem sił - krzyk wychodził u niego, jak piskliwy jęk aby sprowadzić ludzi na właściwy kierunek. Umierał młodzieniec, któremu życie udzieliło najpiękniejszych uniesień, ginął w zaszczytnej, nierównej walce z żywiołami zjednoczonymi natury. - Klimku, wracajcie! Słyszał czy nie słyszał? Zeszli, zjeżdżając częściowo na linie, do kopczyka, gdzie już nie zastali Kordysa ze Znamięckim. Czekali na towarzysza z góry. Zaruski podnosi ręce, wołając: - Klimku, wracajcie! Może usłyszał, choć nie wiadomo, czy rozróżniał słowa, bo odwróciwszy się machnął im ręką w kierunku grani. Zaruski zrozumiał, że nie chcąc schodzić drogą przebytą, próbuje przebić się na grań, wytrawersować ze ściany na Przełęcz Hakowatą, z której zejście do Doliny Rówienek jest nietrudne. Albo chce może jeszcze zaglądnąć w otchłań stromego żlebu, czy nie dojrzy tam Szulakiewicza? Już czas na powrót. Tyle im tylko sił pozostało, aby powrócić z życiem w dolinę. Spojrzeli ponad siebie. Kiedy mgła nieco zrzedła, ukazał się ich oczom Klimek we mgle wysoko nad nimi, ramieniem do skalnego żebra przywarty, w trawersie, dążący, jak się zdawało, ku przełęczy. Kto wie, może wziął majaczące przed nim we mgle żebro na zbawczy grzbiet? Żółta szczytowa ściana strzela w górę. Niepodobieństwem jest pokonać ją wprost. Nie puszcza nigdzie. Którędyż więc przed nim mogli iść dwaj taternicy? Ale na prawo widać wylot piarżystej rynny, spadającej od wysokiego komina; woda bryzga z wylotu. Wejście w rynnę; nie dochodząc do komina - trawers w prawo poprzez bijące z góry siklawy na obszerną półkę. Człowiek umiera w pobliżu, myśli Klimek. Mus człowieka ratować. Tamci odeszli, nie sprostali trudom, on musi dotrzeć do Szulakiewicza. Słyszy, słyszy stamtąd poprzez szum wody jęk rannego, opuszczonego
młodzieńca. To już tutaj musi być, niedaleko. Jakże się cofnąć, kiedy się tyle trudności pokonało? Już pełne sześć godzin tkwi ratownik w ścianie. Jak ciężko wloką się nogi, jak słabną mięśnie u rąk! Ile to razy zaglądałeś śmierci w oczy, grabarzu cholerycznych trupów! Tylko - jak sprowadzi w dół człowieka bezwładnego i chorego, sam, ledwo wlokący się po skale? Odpocznie przy Szulakiewiczu skorzysta z jego liny, którą jest tamten przywiązany, podciągnie go w górę na grań. Z grani opuszczą się łatwo do Rówienek i już krótka droga na Polanę Pod Wysoką do Gajowni albo do Roztoki. Żeby tylko nie zamarznąć w nocy. Przed oczyma wirują mu czerwone plamy, ukośny deszcz czerwieni. Dokąd ty idziesz, Klimek? Mus człowieka ratować. Na lewo podcięty próg żlebu, huczący spienioną wodą, w prawo - rysa. Klimek wchodzi w rysę. Łapie się za poszczerbiony gzyms, do rękawa wlewa mu się lodowata woda, biegnie pod pachę, ścieka na piersi. Mokry pancerz koszuli szczelnie opina mu ciało. Dziwne, nie czuje zimna. Jest mu gorąco. Kocha te góry, jak kochał je Chałubiński, Sabała. Musi im wydrzeć człowieka, którego chcą zabrać i zabić. Z rysy - trzy kroki na półkę, trawiastą, pochyłą. Już jest na półce. Skała, którą obejmuje rękami, wybrzusza się nieprzyjemnie, odpycha. Półka się zwęża. Strach popatrzyć; powiedziałoby się po góralsku: cliwo. Górą - spiętrzone, opancerzone płyty, pod półką - zerwa ścięta. Ściana urywa się w zawrotną głębię czarnej gardzieli żlebu. But ślizga się po mokrej trawie, nogi kiełzają z półki, ręce bezwładnie biją w skałę, przelatują krawędź. Ach - co to? Skądś z prawa usłyszeli w szumie jednostajnym jakby łoskot kamiennej lawiny po żlebie. Zahurgotało i ucichło. Tylko deszcz siekł dalej nieustannie, uparcie, tylko woda białymi nitkami ściekała po skale, dążąc wytrwale w dół do rynien, do kotłów, do żlebów. Czekali kilka minut na towarzysza we wzmagającej się ulewie, powtarzając wezwanie od czasu do czasu. Kiedy nie wracał, zaczęli schodzić, pozostawiwszy mu na wszelki wypadek przy kopczyku linę dla ułatwienia zjazdów powrotnych. Deszcz znowu zrzedł, zmienił się w strzępiasty śnieg. Jak zeszli z tej ściany dzikiej i przepaścistej? Zjeżdżali na (drugiej) linie, pławiąc się w lodowatej wodzie. Byli tak zmordowani, że dosłownie zasypiali przy wzajemnej asekuracji. O szóstej nad wieczorem - po dziesięciu godzinach akcji - Zdyb ostatni opuścił skałę, zeskoczywszy z rynny na piarg. Po omacku, ponieważ zapałki im zamokły, przybyli nocą w padającym śniegu do papierni w Jaworzynie. Tu suszyli się i spali. Nazajutrz podjęto ponownie akcję ratunkową. Było względnie pogodne popołudnie, niedziela, dzień 7 sierpnia. Poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. Bednarski, Lesicki wraz z kilku ochotnikami wchodzili na ścianę, jednak niewysoko. Wnet
zapadł zmierzch. Na górnym piętrze doliny na skraju kosówek wyprawa rozłożyła się na noc, zapaliwszy ognisko. Przybyło z Zakopanego pozostałych sześciu członków straży ratunkowej. W poniedziałek, 8 sierpnia, o szóstej rano wybrał Zaruski dwunastu ludzi do akcji poszukiwawczej: cztery trójki po jednej linie. Na wschodnią grzędę Małego Jaworowego poszli Boldirew i dwaj Świerzowie. Na ścianę północną - w pierwszej partii: Marusarz, Zaruski i Zdyb, w drugiej: Lesicki, Tylka i Macudziński, w trzeciej zaś: Bednarski, Pęksa i Wawrytka-syn. Naczelnik ekspedycji kierował się szkicem Jarzyny, który mu doręczono u podnóża ściany. Dzień był chmurny, mgły dosięgały piargów. Wspinaczka była bardzo żmudna i powolna, ponieważ wszystkie trzy partie szły z początku tą samą drogą, jedna za drugą, strącając kamienie. Ochotnicy ze wschodniej grzędy zauważyli poniżej kopczyka, gdzieś o 30 metrów nad głową idącego przodem Zdyba, coś podobnego do chustki Szulakiewicza. Wobec tego Zaruski komenderuje pierwszej trójce trawers w lewo, kierując poszukiwania w tę stronę. Alarm okazał się jednak fałszywy, zawrócono więc ku miejscu pierwotnemu, zaznaczonemu na szkicu Jarzyny. On sam z doliny za pomocą telegrafu wzrokowego upewniał ratowników co do prawidłowości i kierunku drogi. Przejście dwóch żeber zajęło im sporo czasu; na końcu trzeciego żebra powinien był znajdować się Szulakiewicz. Na wielokrotne nawoływania nie było odpowiedzi. Nic dziwnego, musiał już chyba nie żyć. Pierwsza partia, prowadząca, utknęła w rynnie, której przejście przedstawiało trudności stopnia nadzwyczajnego. Druga partia, idąca niżej, wyszukała przejście lepsze, choć także trudne - przez krawędź trzeciego żebra. Ostatni z drugiej trójki cofnął się, nie chcąc czy też nie mogąc iść dalej. - Pierwsza partia! Podajcie linę! Rzucano z góry linę, pierwsza partia związała się z drugą. Zdyb, który nie miaŁ asekuracji z dołu przy trawersie, odwiązał się od liny i na polecenie naczelnika pozostał na miejscu. Szło ich więc teraz czterech. Przeszli przez żebro w kolejności: Lesicki, Marusarz, Tylka i Zaruski. Przekroczywszy krawędź, zObaczyli przed sobą Szulakiewicza, już martwego. Spoczywał u podnóża olbrzymiego, skrzesanego pionowo urwiska w szczytowej części ściany, wklinowany w szczelinę pomiędzy urwiskiem a wielkim głazem, na który nałożona była pętla - w pozycji półsiedzącej, z twarzą opartą o blok. Obok były rozrzucone dwa worki turystyczne, dwie pary trzewików skalnych i inne drobiazgi. Żywności nie było wśród rzeczy. Śmierć, jak należało sądzić, nastąpiła z zamarznięcia, prawdopodobnie w nocy z soboty na niedzielę podczas burzy śnieżnej. Opróżniono jeden z worków I nałożywszy go na głowę zmarłego, natychmiast przystąpiono do przeniesienia zwłok w dolinę. Szło o to, aby za widoku, przed nadejściem nocy, przetransportować ciało przez bardzo cięŻkie, górne odcinki drogi. Uwiązano zwłoki w połowie długiej na 120 metrów liny i zaczęto spuszczać je ze
ściany. Ludzie, asekurując się wzajem, również zjeżdżali sami na linach. Operacje ze Skomplikowanym zjazdem przedłużały akcję. Przy trawersach z jednego żebra na drugie przesuwano trupa niby tłumok wiszący w powietrzu. W ten sposób w ciągu czterech godzin żmudnego wysiłku wyprawa pokonała najtrudniejszą część drogi, choć nie osiągnęła nawet jej połowy. Był zachód słońca, szyBko zapadał w skałach zmrok. Wybrano odpowiednie miejsce, zabezpieczone od spadających kamieni, rodzaj upłazku, gdzie pozostawiono zwłoki, ludzie poczęli uchodzić w dolinę. Tylko czterem, którzy szli przodem, udało się zejść przed nocą na piargi. Pięciu pozostałych nie zdążyło już za widna wydostać się z labiryntu skał. Musieli bowiem ściągać długie, przemokłe, ciężkie od wilgoci, nieustannie zacinające się liny, odczepiać je lub nawet odcinać. W ciemności, wymacując już na oślep chwyty i stopNie, przeczołgali się przez oślizłą płytę do małej, nachylonej platformy. Zaczął padać deszcz. - Ćma i Psota. Nieurada iś. Ostańmy haw. Nic nie widać, mrok, zapałki zamokły. - Tu chyba będziemy nocować. Zimna noc, chmury włóczą się nisko, skłębione, ciemne. W prawo, oddzielony niewysoką grzędą, znajduje się płytki żlebek. Jeśli się deszcz nocą rozpada w nawałnicę, Pójdą żlebkiem kamienie; po ich głowach. Gdzie się schronić? - Ale nos doleje setnie. Daleko w dole przy Żabim Stawku błyska ognisko. Na myśl o nim aż tu człowiekowi patrzącemu cieplej się robi. Właśnie grupa ze ściany doszła do obozujących i spędzi tam noc. Wprawdzie pod gołym niebem, lecz głowy mają bezpieczne i grzeją się przy watrze. A ci w skale? Ułożyli się w piątkę na platformie, pierwszy wtulony pod próg, ostatni - na krawędzi, przywiązali się linami do wystającego cypla. Zaruski rozdał resztę żywności biwakującym. Przylgnęli wzajem ciałami, leżeli bez słów, rozdygotani z zimna. O śnie nie było mowy. - Ciysto piyknie domarzniemy w tej gmie. Od ogniska w dole trzej górale próbowali sprowadzić piątkę z góry. Od watry oderwały się trzy światełka, pełzły po kamieniach, po piargach ku fatalnej ścianie, jakiś przeciągły głos hukał coś dołem niezrozumiale. - To ociec! Ociec ku nom idom - ucieszył się Józek Wawrytka, rozpoznając dźwięk ojcowskiego głosu. Idą z pochodniami, mają pewnie świeże, długie liny; wydobędą ich stąd. Światła są już pod ścianą. Słychać rozmowę, wołanie. Ale nadzieja okazała się płonna. Światełka odchodzą w dolinę, oddalają się w stronę ogniska. A więc próba sprowadzenia pozostałych nie powiodła się. Chciano im pewnie oświetlić drogę w zejściu, lecz pochodnie na skutek mgły nie przebijały ciemności tak wysoko. Ogień watry tleje, gaśnie, obóz w dolinie usypia.Tylko w skałach nocuje, nie śpiąc, pięciu żywych. I jeden nieżywy. (Nie wiedzieli jeszcze o tym, że tej nocy było tam dwóch
nieżywych). We wtorek 9 sierpnia ściągnął Zaruski ratowników z Małego Jaworowego, pozostawiając zwłoki w ścianie. Z Zakopanego przybyło kilku górali-przewodników, przynosząc wiadomość, że Klimek Bachleda nie wrócił do domu. Mimo to - zapewne nie dowierzając tym relacjom - naczelnik zarządził odwrót wyprawy do Jaworzyny z powodu krańcowego wyczerpania sił u ludzi. Tylko trzej przewodnicy, którzy pozostali w Zadniej Dolinie, podjęli na własną rękę poszukiwania w ścianie. Przeszli oni drogę przebytą w sobotę przez pierwszą ekspedycję w ulewie, docierając nieco dalej poza pamiętny kopczyk. Przynieśli ze sobą linę, zostawioną wówczas dla Klimka. Więcej nic nie znaleźli. Pod wieczór zjawili się w Jaworzynie (gdzie pracował sztab ekspedycji) nowi ludzie z Zakopanego, które interesowało się bardzo losami akcji ratunkowej na Małym Jaworowym. Niektórzy z nich twierdzili, że Klimek jest w Zakopanem, że go tam widziano. Wiadomości były niejasne i bałamutne. Przybyło również pięciu wybitnych taterników węgierskich, ofiarowując swą pomoc w poszukiwaniu Klimka. Tego wieczora zorganizował Zaruski na dzień następny dwie wyprawy w łącznym składzie trzydziestu osób; jedną po Klimka, drugą po zwłoki Szulakiewicza. Poszczególne oddziały otrzymały kierowników i specjalne marszruty; rozdano zapasy żywności. Równocześnie Zaruski wysłał do Zakopanego kuriera z pisemną instrukcją, według której kurier miał natychmiast powrócić do Jaworzyny, gdyby Klimka nie było w Zakopanem; w razie zaś, gdyby stary przewodnik był w domu, wysłannik miał w Zakopanem pozostać. Szło o uniknięcie niepotrzebnego powiększania kosztów tak licznej wyprawy. Skoro we środę do godziny jedenastej rano nie było wiadomości z Zakopanego, Zaruski utwierdził się w przekonaniu, iż Klimek, wydostawszy się szczęśliwie na grań Jaworowych Turni, powrócił do domu. Wobec tego zebrał wszystkich członków ekspedycji na dziedzińcu papierni i, zaznajomiwszy ich z treścią instrukcji danej kurierowi, rozpuścił ich do domów z wyjątkiem ośmiu, z którymi udał się po zwłoki Szulakiewicza. Przedtem jeszcze pchnął przez góry do Morskiego Oka Obrochtę, aby telefonicznie dowiedział się o stanie rzeczy w Zakopanem. Prócz tego wysłał telegram do Zakopanego przez Jaskinie Bielskie z zapytaniem o Klimka. W warunkach względnej pogody wczesnym popołudniem ściągnęli górale trupa Szulakiewicza z niższego upłazu i znieśli na wieczór do Jaworzyny, gdzie komisja sądowo-lekarska z Kieżmarku stwierdziła śmierć wskutek zamarznięcia przy równoczesnym złamaniu kręgosłupa. Ciało nieszczęśliwego taternika złożono do trumny, zalutowano wieko i oddano zakopiańskiemu przedsiębiorstwu pogrzebowemu. Tegoż dnia późnym wieczorem otrzymał Zaruski definitywną wiadomość, że Klimek Bachleda dotychczas nie powrócił do Zakopanego. Wysłany kurier lekkomyślnie zaniedbał udzielenia tej wiadomości poprzedniego dnia. A więc Klimek zaginął!
We wtorek, 11 sierpnia, od rana padał deszcz, mgły włóczyły się po górach. Zaruski wyprowadził swoich ośmiu ludzi w głąb Jaworowej Doliny, gdzie w lesie czekano na zmianę pogody, ponieważ poszukiwanie człowieka w taki czas byłoby szaleństwem. Koło południa deszcz wzmógł się, chmury zasłały widnokrąg, uniemożliwiając podjęcie jakiejkolwiek akcji. Uczestnicy ekspedycji zeszli w tych warunkach do Jaworzyny, skąd wozami, udzielonymi przez zarząd dóbr, wrócili wieczorem do Zakopanego. Na godzinę trzecią po południu dnia następnego zarządził naczelnik Zaruski zbiórkę ludzi pod Dworcem Tatrzańskim. W piątek, 12 sierpnia, po południu wyruszyła czterema furami nowa wyprawa pod kierunkiem Zaruskiego na poszukiwanie Klimka Bachledy, złożona z szesnastu ludzi, w tej liczbie czterech ochotników (reszta - to członkowie straży ratunkowej). Wieczorem przed snem członkowie wyprawy omówili plan akcji i otrzymali żywność. W sobotę, 13 sierpnia, o trzeciej z rana wyszła z Jaworzyny ekspedycja, która wyżej po drodze rozdzieliła się na cztery działy. Ich zadanie i marszruta były następujące: trzech ludzi (kierownik Zdyb) miało przepatrywać grzędę spadającą od Turni Hakowatej do Doliny Jaworowej; pięciu dalszych (kierownik Tylka) miało wejść na środkową część ściany Małego Jaworowego; pięciu innych (kierownik Zaruski) miało posuwać się po górnych partiach tejże ściany; trzech pozostałych wreszcie (kierownik Mazurkiewicz) miało przebyć Przełęcz Jaworową, spenetrować Dolinę Staroleśną i Rówienki od strony Turni Jaworowych. Po pięciu godzinach akcji oddział Zdyba dojrzał zwłoki Klimka Bachledy w żlebie spadającym od Hakowatej Przełęczy, a ograniczającym od zachodu ścianę Małego Jaworowego. Do piargów było stamtąd ze sto metrów. Grupa Zaruskiego, idąca górą po grani, zbliżała się właśnie do Turni Hakowatej, kiedy idący przodem Wawrytka nachylił się w czarną, ziejącą przepaść urwiska i zobaczył w dole znaki, które dawała trójka Zdyba, oraz usłyszał jej wołanie. Krzyknął: - Klimek znajdziony! Podbiegli wszyscy ku ostrzu grani. W głębi ciemnej, spadzistej ściany ludzie hukali, machali rękami, pokazując na odchłań żlebu wcinającego się głębokim wrębem w skały. Zwłoki wypatrzył pierwszy Zdyb z krawędzi grzędy, spiętrzonej gwałtownie ponad studnią żlebu. Dostać się doń stamtąd było niemożliwością. Dochodziło południe. Alarm o znalezieniu zwłok poruszył wszystkich ludzi w ścianie. Zaruski lornetował spod Hakowatej Turni tragiczne miejsce, zwłok jednak nie dojrzał, ponieważ leżały one zachylone w czeluści żlebu. Z uwagi na niemożność dotarcia do zwłok w dniu dzisiejszym i konieczność przegrupowania wyprawy, kierownik zarządził ogólny odwrót tą samą drogą. W ponurym nastroju spotkały się o zmroku cztery oddziały ekspedycji na skraju lasu w Jaworowej Dolinie. Drżącymi ze wzruszenia rękami pisał Zaruski pierwszy bolesny raport do Zakopanego. Wysłał z nim
Zdyba. Zaczął padać deszcz, złożono watrę, paliły się trzy ogromne suchary. Nocowali pod gołym niebem, deszcz nie ustawał, zimno było przenikliwe, nikt nie mógł usnąć. W niedzielę, 14 sierpnia - deszcz osiągał chwilami natężenie ulewy - wyszła pierwsza grupa ludzi pod kierunkiem Wawrytki celem wydobycia ze żlebu zwłok Klimka. W godzinę za nią udała się reszta pod kierunkiem Zaruskiego, spotkała jednak w piargach oddział powracający. Z powodu wielkiej ilości wody płynącej żlebem niepodobna przebić się w górę. Jedyną drogę, prowadzącą wzwyż ku zwłokom, stanowiła gardziel bijącego wodospadu. Nikt się nie przedrze przez tę lodowatą kąpiel, nikt nie pójdzie naprzeciw walącej wody. W tych warunkach zarządzono odwrót do Jaworzyny. Deszcz leje bez przerwy, mgły snują się po szczytach. W papierni jaworzyńskiej, której strych jest od lat generalnym noclegiem taterników, Zaruski odprawia do domu wszystkich członków ekspedycji, pozostawiając tylko sześciu, potrzebnych już na ostatni akt wyprawy. Przez odchodzących żąda przysłania na jutro trumny i trzech fur. Siedmiu ludzi pozostało na noc w papierni. Zwłoki Klimka mokły w żlebie. W poniedziałek; 15 sierpnia, o czwartej rano wyruszyła wyprawa po ciało. Było pochmurno, choć deszcz ustał. Ale i ta ranna próba nie powiodła się z powodu silnego oblodzenia skał. Szturmujący nie wznieśli się nad piargi więcej jak dwadzieścia metrów; zmuszeni byli zawrócić. Postanowili czekać wśród kosodrzewiny, aż zdradne szkliwo lodu roztopi się pod wpływem dziennego ciepła. W samo południe, gdy niewidoczne słońce stało w zenicie, trzej górale ponowili próbę wejścia. Byli to: Marusarz, Tylka i Wawrytka, ubezpieczeni dwoma linami, niosąc drabinkę, którą zbili nocą w lesie za pomocą żelaznych haków. U wylotu żlebu, urywającego się wielkim progiem, wybiegał na piargi suty jęzor wiecznego śniegu; pokład był dwumetrowej grubości. Między jego odparzeliną a ścianą znaleźli wąski korytarz, w połowie zasklepiony mostem śnieżnym, niby tunel, którym przedarli się ku bocznej ścianie żlebu, piętrzącej się nad nimi głęboką pionową rynną. Lód na głazach popuścił, lecz woda szła ciągle. Wiatr wyjąc hulał po szczelinach. Gdzieś o sto metrów nad nimi leżał trup Klimka Bachledy. Na domiar złego od czasu do czasu leciały żlebem kamienie, rozmywane wodą. Chylili głowy pod skalne okapy. Za przewodnikami wchodziła w skałę cała grupa. Pierwsza trójka pokonywała potężny, trzydziestometrowy próg, którym żleb obrywał się nad piargami. Osiągnięto go za pomocą drabinki, zawieszonej częściowo na hakach wbijanych w ścianę. Trzej następni asekurowali pierwszych linami z dołu. Próg pokonany, przewodnicy ściągnęli liny, poszli dalej, ubezpieczając się teraz wzajemnie. Dno żlebu zwęziło się. Z powodu strącanych kamieni nie mogło posuwać się w górę więcej jak trzech ludzi. Toteż reszta pozostała niżej, wycofawszy się w bezpieczne miejsce na śnieg. Trzej górale parli wzwyż, zalewani
strugą lodowatej wody, krok za krokiem czepiając się głazów, zawisając na linach, bijąc haki. Z gardzieli żlebu, znad progów, spod kamieni - zewsząd tryskała woda. Pchali się nieustępliwie naprzód. Około czwartej po południu dotarli nareszcie do Klimka. Leżał na dnie żlebu, przywalony głazem. Ciało było straszliwie zmasakrowane, nie do poznania. Z głowy pozostała tylko krwawa miazga, ręce i nogi połamane. Ubranie w czasie upadku zdarte z ciała, spodnie i bielizna potargane na strzępy. Buty, popękane, zleciały ze zmiażdżonych stóp i tak je obok znaleziono. Przyczyną śmierci był upadek z wysokości około dwustu metrów. Odpadł od skały pośliznąwszy się prawdopodobnie na trawiastej półeczce pod przewieszoną ścianką w odległości kilkudziesięciu kroków od miejsca na żebrze gdzie widziano go ostatni raz. Zginął w sobotę, 6 sierpnia, między godziną drugą a trzecią po południu, w czasie, gdy inni uczestnicy wyprawy ratunkowej znajdowali się jeszcze w ścianie. Według wszelkiego prawdopodobieństwa żył jeszcze wtedy Szulakiewicz. Zwłoki zaszyto w siennik i niebawem na tle czarnej czeluści żlebu ukazał się tragiczny tłumok, ostrożnie na linach spuszczany w dół. Po upływie półtorej godziny trzej przewodnicy, ociekający wodą, szczękający z zimna zębami stanęli u wylotu żlebu zakończonego progiem. Towarzysze u podnóża ściany przejęli linę z ciężarem, nadali jej właściwy kierunek i zgrzebny całun osiadł na śniegu, skąd ściągnięto go na piarżyste usypisko. Szczątki cielesne tatrzańskiego przewodnika, przytroczone linami do żerdzi, na ramionach ratowników niesione, wędrowały spod ściany Małego Jaworowego Szczytu po stromych piargach do watry rozbłysłej płomieniem w dolinie. Niebo, od kilku dni zasnute chmurami, przeczyściło się, rozjaśniło na chwilę. Tatry, które broniły przed ludźmi zwłok swojego syna przez cały tydzień deszczem, śniegiem, gradem, mgłą, wiatrem, lodem, teraz żegnały pogodnym uśmiechem wydarty sobie łup. Była godzina ósma wieczorem, kiedy zwłoki zdjęto z ramion i ułożono na Polanie Jaworzyńskiej, gdzie oczekiwała komisja sądowo-lekarska z Kieżmarku oraz przywieziona z Zakopanego trumna. Przy blasku pochodni odbyły się urzędowe oględziny, zamknięto trumnę z poszarpanym, zniekształconym strzępem ludzkim i zalutowano. W ciemnościach nocnych przewieziono ją do Jaworzyny. Smutna była noc uczestników ekspedycji zakopiańskiej, spędzona na strychu papierni. Nazajutrz rankiem, we wtorek, wyjechały z Jaworzyny trzy fury drogą ku Łysej Polanie. Na pierwszej z nich wieziono trumnę ze zwłokami Klimka Bachledy, najlepszego wspinacza, jakiego znały Tatry. Bił dzwon z jaworzyńskiego kościółka, kiedy przejeżdżał mimo żałobny kondukt. W południe złożono trumnę w starym zakopiańskim kościele. On zawsze był taki: dla innych pełen poświęcenia. Czy dał mu kto co kiedy za darmo? wszystko, co miał, wydrapał z trudem własnymi rękami. Nie dokończył wieczerzy, wstał, poszedł z kawałkiem chleba i sera w torbie. Kiedy burza ściemniła świat,
kiedy najmężniejsze serca zwątpiły w ratunek, kiedy doświadczony wódz wyprawy skomenderował odwrót, by nie narażać swego oddziału na pewną śmierć, kiedy cofnęli się wszyscy - on jeden wyłamał się spod komendy, nie chciał słyszeć o rezygnacji, poszedł dalej sam jeden na ratunek człowieka. Sumienie nie pozwoliło mu cofnąć się. Był nieczuły na wezwanie z dołu, albowiem słyszał wołanie z góry. Mus człowieka ratować. Chciał wypełnić do końca obowiązek dobrowolnie na siebie przyjęty - w najcięższych warunkach, w całkowitym zaparciu siebie. Lat miał 61, przebył w ostatnich latach kilkakrotnie zapalenie płuc, od dwóch lat był chory na serce. Niektórzy przypuszczali, iż uległ anewryzmowi serca, wyczerpany bezsennością, głodem, zmiażdżony wspinaczką u kresu ludzkich możliwości; nie chcieli uwierzyć, aby przy tak fenonenalnej umiejęTności, zręczności i doświadczeniu mógł odpaść wskutek pośliźnięcia się, fałszywego kroku czy innego wypadku. Zaruski lornetował później z Kordysem przypuszczalne miejsce katastrofy. Na wystającym cyplu skalnym dojrzał zaczepiony Klimkowy serdak, jeszcze niżej w linii upadku - zdartą z lecącego bluzę. W szczelnie zamkniętej trumnie na oświetlonym katafalku leży to, co jeszcze niedawno było Klimkiem Bachledą: nieślubne dziecko, syn poniewierki i nędzy, urodzony w latach głodu, dojrzewający w latach cholery, służący po gazdowskich domach, juhas i drwal, grabarz cholerycznych trupów, nosiciel tłumoków w wyprawach Chałubińskiego, prosty chłop, z tym wszystkim najświetniejszy znawca Tatr. Tyle treści w jednej trumnie! Szkoda, że wtedy, kiedy żył, sprawa ludu była jeszcze nie rozstrzygnięta; kto wie, może ów cieśla zakopiański świeciłby wysoko nad całym swoim pokoleniem. Wielotysięczny tłum kroczył na pogrzebie. Biły dzwony z trzech kościołów. Helena Modrzejewska płakała wsparta na ramieniu Henryka Sienkiewicza. Czarna trumna w blasku i dymie pochodni płynęła jak arka żałobna nad głowami ciżby, niesiona na barkach przyjaciół ku nowemu cmentarzowi. Marusarz opowiadał spokojnie, idąc w gronie gazdów, nie ukrywając niczego: - Zdarło ś niego, jak lecioł, serdok i buty. Kosule mu stargało het. Nieporada sie było nobliżyć doń, telo było straśnie. Skała olodziała, woda wse ciurko, a dokoła celuś. Domencylime sie godnie, zakiel me go naśli. Było tyz utropy doś, zacem sie go spuścieło dołu. Na linak. Słuchali tego - bez wstrząśnięcia, bo to lud twardy - z dojrzałą, dramatyczną powagą. - Oreł ś niego beł, aj beł. Ale i oreł spod w przepaś. Nie pozbawione to było jakiejś filozoficznej, przysłowiowej, zasadniczej mądrości. Jędrzej Gąsieniców Staszeczków rzekł: - Nawet Ik Miełoś pon Ałubiński ni mieli takiego pogrzebu. Tak zaś juz chować nie bedom zodnego górola, bo zoden se juz takiego pogrzebu nie wysłuzy. Kiedy przy wrotach cmentarza zbierano ofiary na granitowy głaz ku czci Klimka, padały datki nie tylko z rąk wielmożnych państwa,
ale i z ziemistych, stwardniałych dłoni zakopiańskiej biedoty, służących i chłopów. Słońce od Murania aż po Osobitę wyzłociło szczyty i wspaniała parada Tatr uświetniła Klimków pogrzeb. Żył cicho, lecz śmierć jego wstrząsnęła tysiącami. W całej Polsce dowiedziano się o skromnym zakopiańskim góralu, który poświęcił życie dla życia drugiego człowieka. Księżyc świeci nad Zakopanem, nad świeżą mogiłą dzisiaj pogrzebanego. Ten sam księżyc świeci nad Małym Jaworowym Szczytem, wysrebrza urwistą, potarganą ścianę północną. Gwiazdy mrugają, oglądając drogę śmierci Klimkowej. Tutaj zawarła się nad nim księga Tatr, tutaj doczytał ją do końca. Już go nie ma, zapadł się w otchłań minionego czasu. Przepadła z nim wiedza skał, które umiał na pamięć, wiedza, która już więcej nie odnowiła się w takiej skali u żadnego człowieka. Ojczyzna tatrzańska ogarnia sobą powietrze, ludzi, skałę, kosodrzewinę, strumienie, wiatr. I niech ten człowiek z powrotem zapadnie się w przepaść, w strumień, w wichurę, w śnieg. Niechaj tu żyje. Nie był z tych, którym stawiano pomniki. Których opisywano. Których przedstawił Witkiewicz i Tetmajer, jako rosłych, mocarnych, urodnych, potężnych synów gór. Był mały, chuderlawy, żylasty, pozbawiony urody, wypracowany, schorowany. Prawdziwy pełny człowiek, który przeżył prawdziwie ludzkie życie. Szedł bez ścieżki po skale, sam sobie ścieżkę torował. I zaszedł do ludzkich serc, utorował sobie drogę do ludzkiej pamięci. Nie zginął. Będzie tu żył. W ciemnym błękicie nieba, w klarownej zieloności stawów, w czarnych uroczyskach skalnych, na przełęczach i turniach, w śniegu i wietrze, w piargach, w lesie, na hali - będzie żył. Marduła z Gronika wszedł do szopy, w której mieszkała Julka Kowalowa z mężem. Córka wygnała ją tutaj, bo nie było wolnego kąta dla ojców w izbie. Dzieci miała co niemiara, mieszkał tu i brat męża, głuchoniemy parobek. Białą zaś izbę (którą dostawiła do chałupy jej matka) wydzierżawiła letnikom z miasta. Trzeba coś zarobić w sezonie. Było to w niedzielę, 14 sierpnia, kiedy już pierwsza wiadomość od Zaruskiego obiegła Zakopane. - Wiycie juz o Klimku? Wstrząsnęła ramionami niechętnie. Nic nie wiedziała. Co miała wiedzieć? Co ją obchodził Klimek? Od dawna żył swoim życiem, urządził je sobie inaczej niż ona, lepiej. Udało mu się, żył w dobrobycie, choć wyszedł z niczego, zawsze mu tego zazdrościła. Słyszała jakieś tam baje, że pojechał na węgierską stronę, panowie nie mogą się go doczekać, bo jedni drugim go sobie wydzierają. Ubierała się właśnie do kościoła na sumę. Niby to ciotka Klimka, ale zawsze żyli od siebie z daleka. Komu Julka mogłaby być krewną, skoro mówiono o niej, że raz przy praniu serce jej wyleciało z piersi i utonęło w potoku. I ryby je zjadły. Odburknęła z głębi swej nieświadomości : - Pletom ta rozmaicie. Chodzi po górak, nieroz i ze dwa tyźnia go ni ma.
- Wiadomoś przisła o nim dzisiok. Z Jaworzyny. - Jakoz? - Klimek spod w przepaś. Zabity jes. Drgnęła nagle od tych słów, jak rażona iskrą. Błędnym wzrokiem potoczyła po Mardule. Na jej suchej, złej, okrutnej twarzy staruchy pojawiły się dwie łzy i stoczyły po głębokiej wciętej zmarszczce policzka aż do kącików ust. To był największy triumf Klemensa Bachledy po śmierci: z kamienia wycisnął płacz. - Zabieł sie - poruszyła wązkimi, bezkrwistymi wargami, jakby sobie w głos uświadamiała tragiczną nowinę Marduły. Przebiegła w jednej chwili myślą życie Klimka. - Ratowoł w górak jakiegosi pana i skiełznon po skale objaśniał sąsiad. To był człowiek! Łzy nie przestawały płynąć po twarzy Julki. Może śmierć Klimka przebiła u niej twardą skorupę nieludzkości? W ostatnich latach często mówiono o Klimku: orzeł tatrzański. Słysząc to, nieraz uśmiechał się gorzko. - Za młodu byłem gawronem, kiedy mnie nie chciała Hanka od Walczaka. Wolała orła; tak mi mówiła Julka. Przypominał to sobie czasem na wesoło: - Co sie ta Hance Obrochtowej widzi we mnie teroz? Gawron cy oreł? I śmiał się w głos, jakby przedrzeźniając siebie: - Jo oreł? Było w nim rzeczywiście coś z orła. Żyje, krąży nad przepaściami, nad słodkokwiecistą halą, nad rumowiskiem piargów. Niechaj kołuje wysoko w pamięci ludzkiej. Choć pamięć ludzka jest także zawodna. Hawiarz-Łuszczek, który razem z Klimkiem wypalał niegdyś węgiel w Dolinie Białego, tak uczcił swojego byłego towarzysza pracy: - He, napolił sie doś cygarów, co mu panowie pospodawali! Boze, mu ta nie pamiyntoj tego. Nie wiadomo, dlaczego Bóg miałby mu mieć za złe palenie cygar, przecież to nie grzech. Ale widocznie dla Hawiarza była to zakazana, aż grzeszna dziedzina marzeń. Latem chodził nadal po Krupówkach, zbierając niedopałki cygar, kurząc je potem w fajce. Zresztą już stary dziad był z niego. Niedołężny, coś mu w nogi wlazło, suwał się po izbie powoli, młodzi patrzyli tylko, kiedy się wywróci i zemrze. Czemu do niego nie przyszedł Witkiewicz, nie spisał jego opowieści? Nie wsławił go? A Hawiarz-Łuszczek dużo wiedział i wiele mógł powiedzieć. Leżał na nalepie, nabijał blaszaną fajkę habryką zmieszaną ze ślinami i, zapiekłszy ją w ogniu, przez cały dzień nie wypuszczał z zębów. Z wolna przechodzą w niepamięć dawne Tatry, w przeszłość zanurza się prymitywna, niedostępna wieś górska ze swoimi Sieczkami, Matejami, Tatarami. w legendę wrastają ludzie tutejszych puszcz i skał. Górale z ubiegłych wieków doczekali się swojego Tetmajera, lecz ludzie żywi z epoki odkrycia Zakopanego minęli się, nie utrwaleni w literaturze; minęli się jak sława górskich stawów, po których ongiś pływały złote kaczki. Sabała,
Sabała! Gdzie się podziały twoje gęśliki? Gdzie się podział pan Chałubiński? Minął się, jak minęli się i inni. Tylko nuta staroświecka przetrwała. Niech młodzi chwycą ją w słuch, wtopią w struny, przekażą dalej, ażeby sztuka tego ludu żyła ponad pochodem niszczącego czasu. Jesień 1910 roku trwała dość długo ciepła, wstrząsana porywami nagłych wiatrów, jak chory atakami kaszlu. Wiatr halny giął koronami grubych smreków, które teraz należały do Zamoyskiego, a dawniej były smrekami Homolaczów. Już nie chodził po wsi Pitoń, wśród głuchego bębnienia obwieszczając mieszkańcom rozkaz gaszenia ognia w paleniskach. Zakopane posiadało kominy, choć jeszcze nie zdobyło się na elektryczność. W listopadowym nawrocie halnego wiatru przyszła wiadomość z Wiednia do wdowy po Klimku od dowódcy szwadronu kawalerii austriackiej, że Józef Bachleda, syn Klimka, wzięty do wojska w parę tygodni po śmierci ojca, zginął w koszarach, śmiertelnie kopnięty przez konia. I na nim wygasa męska linia Klemensa Bachledy. Wicher niezmordowany szedł od Czerwonych Wierchów, szturmował raz po raz wieś, płono przysypaną śniegiem. Hawiarz suwał się po izbie już tylko przy pomocy stołka; pewnie do Godów nie dotrzyma. Rozległ się płacz niedawno narodzonego wnuczka. Taki jest porządek rzeczy. Jedni chylą się ku śmierci, drudzy rozkwitają do życia. Dziecko darło się wniebogłosy. Więc tak brzmi głos wstającego życia? Dziadek posłał dziewięcioletnią wnuczkę Wiktę na Krupówki, czyby tam nie znalazła niedopałka cygara po panach. Teraz już panowie i zimą bywają w Zakopanem. Patrzył w okno na zmierzwiony wiatrem świat, mrucząc od czasu do czasu ni w pięć, ni w dziewięć swoje ulubione porzekadło: - Nadzieja w Bogu, w torbie syr, Wicher smagał wieś, lasy okoliczne i góry. Jakże to śpiewał Sabała? Beli chłopcy, beli, ale sie mineni, i my sie minemy po malućki kfili. Zakopane, Zakopane! Wsi surowa, która zostałaś zauważona za późno. Już przepadasz, giniesz, określona raz i niepowtarzalnie świadomością swojego czasu. Schodzisz do ziemi jak zwłoki tylu twoich wiernych synów, którzy umarli i rozsypani są w proch. Tak samo i ty rozłożysz się w proch, przenikniesz do gleby, zapłodnisz sokiem korzenie, wyśmigniesz rośliną, wyrośniesz drzewem, przerodzisz się na powrót w ziemię ojczystą. Zaszumisz wiatrem, popłyniesz wodą, powstaniesz miastem. Będziesz w tym wszystkim trwać i żyć, jak ci, którzy jeśli nie za życia, to po śmierci stali się bohaterami. Koniec Książkę opracowano jako plik tekstowy w kwietniu i maju 1997r.