Mieczysław karłowicz w tatrach pisma taternickie

Page 1

J

MIECZYSŁAW KARŁOWICZ W TATRACH



MIECZYSŁAW KARŁOWICZ W TATRACH PISMA T A T E R N I C K I E I ZDJĘCIA F O T O G R A F I C Z N E W Y D A N f t S T A R A N I E M ZARZĄDU S E K C Y I T U R Y STYCZNEJ TOW A R Z Y S T W A T A T R Z A Ń S K I E G O

+ t

KRAKÓW

MCMX

XAKŁ UDEM SEKCYI TURYSTYCZNEJ TOWARZYSTWA T\TRZA.SSKIFGO



^Jieprawdopodobna, nie przeczuwana przez nikogo, a niewypowiedzianie smutna wieść odbiła się zimą 1909 roku głośnem echem po całej Polsce. Mieczysław Karłowicz, znakomity symfonista zginął w Tatrach, zasypany lawiną, u stóp Małego Kościelca. W piękny, słoneczny poranek, ósmego lutego, wyruszył — jak to często czynił — samotny na nartach w ukochane góry, aby dzień przeżyć wśród nich. Z wycieczki nie wrócił. Trzy dni później wydobyto zastygłe zwłoki ze śmiertelnego uścisku lawiny. Tak zeszedł z tego świata Mieczysław Karłowicz, sztuki polskiej kapłan nieskazitelny, jedna z najwspanialszych postaci, jaką taternictwo nasze kiedykolwiek wydało. Jest coś niezmiernie tragicznego w śmierci tego człowieka. Daremnie pytamy: dlaczego zginął on, w pełni pragnień i zamysłów twórczych, — on, co tak młodo od nas odchodząc tyle już dał sztuce polskiej?... Dlaczego zabrały go na zawsze Tatry? Tatry, które były mu jednem z ogniw godzących go z życiem, do których zachodził z czcig tylko i miłością synowską, aby na opuszczonych ścieżkach górskich móc złożyć ze siebie mękę i utrudzenie życia?... Smutni i bezsilni wobec nieubłaganych wyroków przeznaczenia, my wszyscy ze zmarłym wspólną miłością gór złączeni, dziś jedno tylko uczynić możemy. Oto, stojąc twardo na straży drogich nam ideałów zmarłego — baczyć, by pamięć jego nie zatarła się, lecz coraz świetniejszym jaśniała blaskiem.


VI W spełnieniu tego obowiązku wydaje Sekcya Turystyczna Towarzystwa Tatrzańskiego, która z dumą Mieczysława Karłowicza do grona swego zaliczała, ten oto zbiorek pism tatrzańskich zmarłego, ozdobionych obrazkami, jakie z gór przynosił. Tych prostych, szczerych, serdecznych opisów poprzedzać szumnie brzmiącą przedmową — nie godzi się. Zrozumie i odczuje je każdy: zarówno skromny wędrowiec po dolinach, jak i zuchwały taternik. I jeśli książka ta otworzy wielu oczy na to, czem mogą być góry dla człowieka, — jeśli uszlachetni duszę tych, którzy zapoznają, że góry są czemś więcej, niż boiskami sportowemi, — wówczas będziemy przeświadczeni, żeśmy pamięci zmarłego druha hołd najpiękniejszy złożyli.


O m ó w i e n i e stanowiska, jakie zajmował w sztuce polskiej Mieczysław Karłowicz, znakomity muzyk i kompozytor, pozostawić należy bardziej powołanym. I nie tu miejsce na roztrząsanie wpływów, jakie wędrówki po Tatrach na twórczość jego muzykalną wywarły; zbyt niebezpieczne to i ponad siły nasze zadanie. Ograniczyć się chcemy do wskazania, czem był Karłowicz jako taternik. Z Tatrami związane byty koleje życia jego od lat dziecinnych. Urodzony 29 listopada (s. s. 1876 r., rozpoczyna wędrówki tatrzańskie już jako trzynastoletni chłopak. Te pierwsze wakacye Tatrom poświęcone wzbudzają w Karłowiczu żywe zamiłowanie do wycieczek górskich. W latach 1892 do 1894 zwiedza wszystkie sławne wierchy tatrzańskie: Świnicę, Rysy, Gierlach, Łomnicę, Mięguszowiecki. W tym też czasie wychodzi samotnie na szczyt Kościelca. W owym czasie i długie jeszcze lata później uchodził Kościelec za wyprawę trudną i niebezpieczną. Samotne wyjście nań w 1892 r. było rzeczą niepospolitą. Rok 1894 zamyka pierwszy okres w życiu taternickiem Karłowicza. Przez dziewięć lat następnych nie zachodził on w głębie Tatr. Czując, że żegna Tatry na długi czas, tak pisał o nich: »...Wydaje mi się wycieczka moja marzeniem sennem: zdaje mi się. żem bujał w przestworzu, gdzie wiecznie słońce świeciło, gdzie nie dochodziły dźwięki mowy ludzkiej, gdzie zapomniałem 0 moich nadziejach, rojeniach na przyszłość i o namiętnościach, co duszą człowieka miotają. Smutno mi się robi, gdyż widzę, że te urocze chwile do przeszłości zaliczyć muszę, że to wszystko było 1 przebrzmiało, zostawiając tylko w duszy oddźwięk tych dni świetlanych... Czy wrócę tam kiedy jeszcze? Nie wiem. Jeżeli los ślepy pchnie łódź moją w tę stronę, będę może tam jeszcze. Lecz któż zaręczy, że będę wówczas mógł odczuwać piękno tak, jak je dzisiaj odczuwam i że nieubłagane koleje życiowe nie zatrą we mnie tego uczucia estetycznego, zamieniając je w martwą obojętność?* « Długie lata minęły. Z młodego chłopca marzyciela wyrósł mąż dojrzał)', który pracę dla sztuki obrał za cel swój ostatni i jedyny. Życie jego nie było pogodne. Nie tryumfy i powodzenie rzucało mu wawrzyny pod nogi: troska, ból i zawody były mu gościem


VIII Codziennym. Nie cofając się przed przeciwnościami losów, nawet tam, gdzieby innym już sil do życia nie stało, lecz czując się w niem coraz bardziej osamotniony, odczul i zrozumiał całą moc płynącą z umiłowania tego, co mu drogie i wierne zostało jeszcze na świecie: miłość do Matki, służba sztuce, wreszcie przywiązanie do gór były mu teraz wszystkiem. Przygnieciony męką życia przyszedł do Tatr, starych, dobrych przyjaciół, aby znaleźć w nich spokój i ukojenie. I znalazł je. — T a t r y stały mu się — j a k sam wyznał — jednem z ogniw, wiążących i godzących go z życiem. Przylgnął do nich całą ducha swego tęsknotą, osiadł u ich stóp — jak mawiał — na zawsze. Rozpoczęły się teraz ciągle, niestrudzone wędrówki po Tatrach. Ilekroć po chmurnych dniach niepogody zajaśniały góry w słonecznych blaskach, — » wtedy jakaś tajemnicza, olbrzymia dłoń porywała go i niosła hen ku wyżynom górskim Nie chciał być zdała od Tatr przez czas długiej i groźnej zimy górskiej: uzbrojony w narty, raki i czekan torował sobie drogę w niepodzielne państwo zimy. Pragnął czerpać u zdroju wrażeń — czyste i niezamącone; dlatego szedł w góry nieuczęszczanemi drogami i sam. Aż wreszcie z jednej z wędrówek takich nie wrócił ż y w y . . . Są w pismach Karłowicza ustępy przepiękne, w których wielbi góry za wszystko, co mu w życiu dały; każde słowo brzmi w nich nutą najwyższego z a c h w y t u . Tam znajdzie odpowiedź ciekawy, czem były Tatry dla niego i wędrówki tatrzańskie. Nam tej serdecznej spowiedzi komentarzem objaśniać nie wolno. Dlatego pozostaniemy przy skromnem zadaniu wykazania tego, czem się Karłowicz, jako taternik uzewnętrzniał. Stanowisko czyjeś w taternictwie, podobnie jak we wszystkich szlachetnych czynnościach człowieka na korzyść praktyczną nieobliczonych, oceniamy miarą czynów dokonanych i zdolności w tych czynach przejawionych. »Ażeby być naprawdę taternikiem — rzekł raz Jan Gw. Pawlikowski — trzeba przyrodę i piękno w ogóle, a Tatry w szczególności kochać; trzeba te Tatry znać i wreszcie, obok zamiłowania do chodzenia po górach, trzeba mieć pewne ku temu kwalifikacye*. Dziś przez te pewne kwalifikacye* rozumiemy zdolność samodzielnego pokonywania trudności, jakie nastręcza zv\ie-


DC

dzanie gór w każdej porze i w każdych warunkach. Żądanie to wielkie. Lecz choćbyśmy nawet tę miarę stosowali do Karłowiczataternika. z góry przyznać musimy, że niewielu było dotychczas ludzi w Tatrach, którzyby równe mieli jak on prawo zachodzić w ich najtajniejsze głębie. Karłowicz wnosił do taternictwa przedewszystkiem znamionujące go w życiu przymioty charakteru: pragnienie doskonałości, nigdy nie słabnącą energię i nieugiętą wolę, z jaką kroczył niewzruszenie po wytkniętej przez rozwagę i chłodny rozsądek drodze działania. Był mężem woli i inicyatywy, — czynu taternickiego świetnym przedstawicielem. Lecz człowiek takimi tylko obdarzony przymiotami mógł być znakomitym taternikiem, nigdy jednak idealnym. Karłowicza duszę czynu przenikała wszakże na wskroś subtelna wrażliwość artysty. I dlatego wyznać musimy: w typie taternika przez Karłowicza reprezentowanym niema dyssonansu; — nikt, jak on nie potrafił stanąć równie wysoko na wyżynach idealnego taternictwa, zrodzonego w żądzy czynu i tęsknocie za pięknem. Karłowicz zginął zbyt wcześnie, aby stanowisko jego, jako taternika mogło być wśród ogółu turystycznego należycie ocenione. Śmierć zabrała go stojącego — nie u kresu swej działalności taternickiej, ale wśród najpiękniejszych i najśmielszych zamysłów. W latach, które górom poświęcił nie zawsze mógł rozwinąć działalność swą tak, jak pragnął tego. Jeśli w wyprawach jego tatrzańskich nie wiele było wspaniałych nietylko świetnością wrażeń w piękności przyrody górskiej czerpanych, ale wspaniałych trudami i grozą niebezpieczeństw,—jedna była tego przyczyna. Oto kochając Matkę, dla której był wszystkiem, nad życie, wyrzekał się dla niej wycieczek prawdziwie trudnych i niebezpiecznych. »Nie chcę — mawiał — aby niebezpieczeństwo dzisiejszych wycieczek moich było większe, niż przechodnia na ulicach wielkiego miasta^. A ceniąc nadewszystko samodzielność w pokonywaniu trudności górskich, wolał cofnąć się z przed miejsca, któregoby sam z bezwzględnem dla siebie bezpieczeństwem przejść nie potrafił, niż korzystać z pomocy przewodnika lub towarzyszy, »Lecz spodziewam się — rzekł raz kiedyś — że przyjdzie jeszcze czas, w którym samotnie będę przechodził


X najtrudniejsze drogi tatrzańskie*. I w tem tkwi może najtragiczniejsza strona dramatu, jaki rozegrał się pod Małym Kościelcem: myśl o Matce każe mu unikać niebezpieczeństw; — dla tej myśli wyrzeka się najwspanialszych wycieczek. Lecz los zawistny krzyżuje strasznie najlepsze jego zamiary: na niewinnej przechadzce zabiera go śmierć... I tu okazały raz jeszcze góry, iż są wyższe ponad najlepsze siły człowieka. Usuwając z programu wycieczek swoich wyprawy trudne i niebezpieczne zwrócił Karłowicz swą działalność taternicką na inne pole: postanowił poznać Tatry możliwie dobrze i zwiedzić wszystkie — bez wyjątku — samoistne szczyty i turnie tatrzańskie; wszystkie — choćby ich najtatwiejszemi drogami. Do wykonania tego zamiaru dążył wytrwale i konsekwentnie, poświęcił mu ogromną ilość wycieczek i zaiste — tylko dobry znawca Tatr mógłby wskazać te nieliczne szczyty, na których Karłowicza nie było. Na wycieczkach tych, których większość odbył bez przewodnika, a liczne samotnie, ujawnił Karłowicz w świetny sposób swoje zdolności górskie. Nie miejsce tu na ich wyliczanie. To jednak powiedzieć możemy, że wśród przymiotów, jakie Karłowicza jako taternika odznaczały, nie brakło niczego, co samodzielnego alpinistę, w najpełniejszem i najlepszem tego słowa znaczeniu, cechować powinno. To też taternictwo Karłowicza było żywiołowe, w najgłębszej ducha jego tajni, w pragnieniach i zdolnościach poczęte, — . nie zrodzone w instynkcie naśladowczym i sztucznie wychodowane pracą poprzedników. Karłowicz sam sobie wszystko zawdzięczając, pozostał sobą aż do końca Był taternikiem w wielkim stylu, — nie gimnastykiem, którego uzdolnienia górskie zaczynają się i kończą na zręczności w spinaniu się po skałach. Dlatego był w nowoczesnem taternictwie postacią niezwykłą i słusznie zaszczytne w niem zajął miejsce. Ale nadewszystko wyróżniał się Karłowicz poglądem na cele i istotę taternictwa. Należał do typu alpinistów uczuciowych, którzy idealne i symboliczne znaczenie gór szczególnie silnie odczuwają. Odgadując trafnie motywy własnego działania widział ideał taternictwa w rozumnem połączeniu pobudek estetycznych i sportowych.


XI W czasach, w których się zdawało, że dwie tylko w Tatrach panują skrajności: tchórzliwe filisterstwo i wybujały dekadentyzm sportowy — wystąpił Karłowicz, aby głosząc słowem i czynem piękno wspaniałej walki człowieka z przyrodą, żądać równocześnie czci i zrozumienia dla majestatu niebotycznych gór. Wierny hasłom głoszonym potępiał i zwalczał zarówno sztuczny sentymentalizm, lub w togę estetycznych wzruszeń przybrane tchórzostwo i indolencyę, jak chełpliwość i zawiść i inne objawy znieprawiania taternictwa na tle spaczonego instynktu sportowego. Karłowicz, czyniąc to, podniósł i uszlachetnił taternictwo polskie, jak nikt drugi. Straty jego na tem polu nic nam wynagrodzić nie zdoła. Tak ślepy los zabrał człowieka i taternika niezwykłego, może najpiękniejszą z postaci, jakie na szczytach gór naszych kiedykolwiek stąpały. Odszedł w państwo ciszy, zostawiając ból i żal w sercach wszystkich, którzy go znali. Pamięć jego nie zagaśnie nigdy. Tam na wyżynach, w obliczu gór zawsze spokojnych, u stóp Małego Kościelca prosty głaz granitowy znaczy miejsce, gdzie zginął Mieczysław Karłowicz. Obok ścieżka górska wiedzie, którą rok w rok, głośne i wesołe płynąć będą rzesze > zakopiańskich gości*. Ilu z nich minie ten głaz bez wzruszenia?! Lecz ty, co tam rzadziej zajdziesz, wędrowcze, dla którego dnie w górach przeżyte nie zabawą były, ale tęsknoty serdecznej najżywszą potrzebą, ty — pomnij na to młode, wierne serce, co tak lgnęło do gór, tak je .niezmiernie ukochało i tu wśród nich ucichło na zawsze.

Sekcja

Turystyczna

T<nvarzystwa

Tatrzańskiego.



s c^chi^f t ii witlhit

ih^tm

\M*-<U< l/Ta/ft-

WtAM^cut

(

V01 ^ i i w c t / l

dtfrUct^tWt ,

kT

otul/l^,

-

1

jfryr^,

^CL-I cfu-i^w-

(ty 5 klU<

e l Jjuc

(

S

W k u l

f i

u

i

/

J

u

w

JuWuj

U

L

POCZĄTHK AUTOGRAFU »\V JESIKNNF.M SŁOŃCU..

TIuaj T

Ałc^OU^S--



WYCIECZKA NA KRÓLA TATRZAŃSKIEGO I NA SZCZYT MIĘGUSZOWIECKI

i



( C h o d ź m y jutro na Gierlach, — mówił do mnie pewnego słotnego lipcowego dnia Jędrzej Wala, jeden z najbardziej znanych i najlepszych przewodników w Zakopanem Od dwóch tygodni lał bezustannie deszcz, a dzień dzisiejszy podobny byl do każdego z ubiegłych, jak dwie krople deszczowe; byłem więc zdziwiony, dlaczego właśnie jutro mam się puścić na upragnioną wycieczkę. Na poparcie swej propozycyi, Wala wskazał mi parę bladych promieni zachodzącego słońca, które się przebiły przez chmury i zarysowały w postaci długich, różowawych pasów na niebie. Jeżeli doświadczony przewodnik ręczy za pogodę, to już mu wierzyć trzeba bez zastrzeżeń. Przewodnicy nie lubią stawiać horoskopów pogody, a jeżeli coś mówią, to już wiedzą napewno. Plan jej był taki: pierwszego dnia przez Polski Grzebień do Doliny Wielkiej; drugiego na Szczyt Garłuchowski; trzeciego na Szczyt Mięguszowiecki i przez Przełęcz Mięguszowiecką do Morskiego Oka, a czwartego powrót. Bywając co roku w Zakopanem, zwiedziłem większość szczytów galicyjskich i niektóre węgierskie. Ze wszystkich przyglądałem się Szczytowi Garłuchowskiemu. Imponował mi zawsze tem, że wysuwał głowę wysoko po nad wszystkie otaczające wierzchołki, a żaden równać się z nim nie śmiał. Nieraz odległości ułożą się w ten sposób, że niższy szczyt góruje nad wyższym; tak np. Giewont z Zakopanego wydaje się wyższym, niż Czerwony Wierch. Lecz Szczyt Garłuchowski jest zawsze sobą, zawsze przedstawi się oczom czy to w postaci piramidy, czy też w kształcie poszarpanego szczytu i*


4 0 trzech wierzchołkach, lecz górować nad otoczeniem będzie zawsze 1 zewsząd. Jedna tylko Łomnica, pamiętna dawnych tryumfów, śmie czasami walczyć o pierwszeństwo z Garłuchem, to też ją słusznie królową Tatr ochrzczono. Przeznaczenie chciało, ażebym dotąd nie mógł być na Szczycie Garluchowskim, pomimo, że się nań wybierałem już nieraz i że nieraz u stóp jego gościłem. Nareszcie teraz miałem możność nastąpienia na czub i upokorzenia króla tatrzańskiego. To też zaopatrzyłem się w potrzebne zapasy i wcześnie się położyłem, ażeby módz nazajutrz wczesnym rankiem z domu wyruszyć. Myśl o wycieczce nie pozwoliła mi dłużej zasnąć. O czwartej zerwałem się, uporządkowałem wszystko to, co miałem wziąć ze sobą i z pewnym niepokojem zacząłem oczekiwać przewodnika. Pogoda była cudowna, ani jednej chmurki na niebie, a wschodzące słońce zarumieniło szczyty okoliczne. Zimno przytem było bardzo, co zapowiadało dłuższą pogodę. Po jakiej godzinie zjawił się przewodnik i wyruszyliśmy w drogę. Wózek dowiózł nas do Jaszczurówki, miejsca, gdzie się kończy droga jezdna, a zaczyna piesza do Morskiego Oka. Przeszedłszy kilka razy w poprzek budującą się szosę, co się jak wąż wije, weszliśmy do lasu. Postępowaliśmy z początku stokami regli, a później u podnóża Kopieńca. Rzadki miejscami las pozwalał od czasu do czasu rzucić okiem na jego wierzchołek, tak ciekawy pod względem geologicznym. Zbliżyliśmy się wkrótce do Stawów Toporowych. Z drogi widać było tylko dwa mniejsze, całkowicie już dziś roślinami wodnemi zaciągnięte. Obficie rosnące tutaj czarne i czerwone jagody nęciły mię bardzo, lecz nie chcąc tracić czasu, nie zatrzymywałem się dla nich wcale. Wala szedł raźno naprzód, rad, że może sobie »nogi odprostować* po dwutygodniowem więzieniu w domu. Śliczny las, przez który przechodziłem, roztaczał aromat balsamiczny; wdychałem go z prawdziwą rozkoszą, porównywając w duszy to krystalicznie czyste powietrze, przesiąkle ozonem i lotnymi olejkami, z ciężkim zaduchem miasta. Tak idąc, posłyszałem już zdaleka szmer t. zw. » Suchej Wody*, która wcale nie usprawiedliwia nadanego jej nazwiska. Dochodziliśmy więc do pierwszej stacyi, a raczej przystanku, gdyż przeszedłszy po kładce ową »Su-


5 chą Wodę*, byliśmy na Psiej Trawce, bujną trawą porosłej łące. Nazwę tę zawdzięcza ona podobno tej okoliczności, że bydło nie chce jeść porastającej ją trawy. Stoi tutaj schronisko Towarzystwa Tatrzańskiego. Zatrzymałem się tylko chwil parę, ażeby rzucić okiem na pasmo gór, zaczynające się Koszystą, a kończące Skrajną Turnią, z królującą pomiędzy niemi Świnicą. Weszliśmy znowu do lasu, lecz ciemnego i ponurego. Mało światła przedostawało się przez liściaste sklepienie, a żaden widok nie przedstawił się oczom. Pół godziny szliśmy tak po krętych ścieżkach leśnych, zanimeśmy przyszli na drogę jezdną z Poronina, która w parę minut wyprowadziła nas na Polanę Waksmundzką, wielką łąkę. położoną na stokach Koszystej, z rozrzuconymi na niej szałasami. Usiedliśmy koło żelaznego, miejscami złoconego krzyża Cisza była cudowna, uroczysta. Żaden szmer ludzki nie dochodził do nas; słychać było tylko harmonijne odgłosy dzwonków pasącego się bydła i od czasu do czasu dźwięczny głos juhasa: »Oj! góry nasze, góry!* Leżąc tutaj na wonnej łące, w cudowny dzień lipcowy, doznałem wrażenia, tak obcego mieszkańcom równin: uczucia nieograniczonej wolności. Zapomniałem o drobiazgach życia codziennego, zapomniałem o drobnych nadziejach, marzeniach, zawodach. Tutaj, wobec otaczających mię gór, czułem się tak małym, takim pyłkiem, że opanowała mię żądza dążenia do rzeczy wielkich i szlachetnych. W tej dziwnej ciszy czerpałem siły na przyszłe nieuniknione zapady z losem i czułem, że każdy, ktoby potrzebował spokoju i odpoczynku po pracy, tutaj wróciłby w jednej chwili do siebie. Długobym leżał tak, zapomniawszy o tem, dokąd idę i gdzie jestem, gdyby nie przewodnik, który przynaglał do dalszego marszu. Przeszedłszy wzdłuż polanę, z której widać grupę Murania, Nowego i Hawrania, wstąpiłem znów do lasu. Lecz przed wejściem obejrzałem się i pożegnałem z Giewontem, który się z poza lasów wysunął, gdyż długo miałem go nie oglądać. Przeszedłszy w poprzek Dolinę Waksmundzką, zaczęliśmy wdrapywać się na zbocze Wołoszyna Tutaj przewodnik puścił wodze swej wesołości i zaczął śpiewać. Ciekawe to było z tego względu, że cokolwiek śpiewał, było improwizowane i nigdy nie powtarzał tej samej zwrotki,


6 Nie spotkawszy nikogo po drodze, weszliśmy na grań Wołoszyna, skąd znów miałem sposobność przyjrzenia się grupie, zaczynającej się od Murania. Postępując po golem zboczu Wołoszyna, mieliśmy coraz szerszy widok: ukazała się Szeroka Jaworzyńska, Lodowy i jego straże przyboczne, a nakoniec Szczyt Garłuchowski, wraz z Wysoką, Rysami i Gankiem. Już schodziliśmy na dół i mieliśmy stracić z oczu Garłucha, gdy nagle posłyszałem dźwięk, z siły do grzmotu podobny. Przewodnik wskazał mi Garłucha: ze stóp jego podnosił się ogromny tuman pyłu, a wielkie głazy ze strasznym łoskotem waliły się na dół. Olbrzymi kawał głazu musiał się oderwać z pewnej wysokości i spadając, pociągnąć pomniejsze za sobą. Tak rozmyślając, anim się obejrzał, jak się znalazłem już u stóp Wołoszyna, a w pobliżu Roztoki. Roztoką nazywają schronisko pod imieniem Pola, postawione w miejscu, gdzie się schodzą w jedną trzy doliny, dochodzące do rdzennego grzbietu Tatr, mianowicie: Dolina Białej Wody, Dolina Mickiewicza i Dolina Pięciu Stawów Polskich. Tworzą one jedną wielką dolinę: Dolinę Białki. Schronisko stoi w lesie, tak. że ledwo z poza wierzchołków wiekowych świerków wysuwają się czubki szczytów okolicznych. Spotkałem tam zaledwie kilka kompanii, wracających z Morskiego Oka | miałem sposobność zwrócenia uwagi, że nasze panie nawet w góraph nie wyzwalają się z pod pręgierza mody, co wygląda tem komiczniej, że stroje ich bywają oczywiście w bardzo opłakanym stanie. Ponieważ była godzina dziesiąta, należało więc pomyśleć o posiłku. Na szczęście schronisko było dobrze zaopatrzone, nie potrzebowałem tedy poruszać zapasów zakopiańskich, chciałem bowiem, ażeby były rodzajem kapitału żelaznego. Ruszyliśmy po półgodzinnym odpoczynku dalej w drogę. Wkrótce doszliśmy do potoku, wypływającego z Doliny Białej Wody, a przekroczywszy go, znaleźliśmy się już na stronie węgierskiej. Tutaj wiodła nas w głąb doliny wygodna jezdna droga. Oczom moim przedstawiały się coraz nowe widoki. To okoliczne turnie o fantastycznych kształtach przybierały na lada zakręcie coraz nowe i bardziej ciekawe formy; to otwierały się uchodzące w bok dolinki z wypływającym z nich strumieniem, co lśnił na słońcu jak


DOLIN A BIAŁEJ WODY.



7 wąż łuską swoją; to znów Młynarz wysuwał się z prawej strony, rosnąc ciągle i przybierając w miarę zbliżania się coraz potężniejsze i bardziej imponujące kształty. Słusznie uważają Dolinę Białej Wody za jedną z najpiękniejszych dolin tatrzańskich. Kościeliska jest śliczną niezaprzeczenie, lecz brak jej potężnych, otaczających turni. Kruchy wapień nie zdolny jest przybrać kształtów prawidłow y c h wielkich; będzie zawsze poszarpany, z małymi cypelkami i iglicami Przeciwnie zaś granit w Dolinie Białej Wody przybiera formy bardziej prawidłowe: linie graniczne jego są bardziej proste lub bardziej do okrągłych zbliżone, co nadaje Dolinie Białej Wody charakter bardziej potężny i na tem cała piękność jej polega Około pięciu kwadransów szedłem w głąb doliny, napawając się coraz nowymi widokami, które się otwierały na Garłucha, W y soką, Rysy i Ganek. Przewodnik śpiewał tymczasem ulubioną swą strofę: Oj góry moje, dolineckil Nie poseł byk haw, kieby nie owiecki!

Tak doszliśmy do obszernej polany, na której stoi schronisko Salomona, służące niegdyś za nocleg dla turystów, a dzisiaj za schronienie dla strażników ks. Hohenlohego. Tutaj zaczęło się już wdra pywanie na zbocze. Na samym początku ścieżki widniała czarna, złowroga tablica, zabraniająca turystom zbaczać ze ścieżki, wiodącej na Polski Grzebień, choćby na krok jeden. Urocze stawy, położone w górnej części Doliny Białej Wody, są więc zamknięte dla turystów i można się im przypatrywać chyba z wierzchołka Rysowi W miarę wznoszenia się pod górę, roztaczał się przedemną coraz szerszy i dalszy widok, szczególnie zaś imponował Młynarz, zwrócony ku mnie swą potężną piersią. Droga na Polski Grzebień złożona jest z olbrzymich terasów, tworzących rodzaj stopni Na jednym z nich odpocząłem, rozciągnąwszy się wygodnie na trawie. Zauważyłem przytem bardzo ciekawe zjawisko: uchyliwszy wierzchnią warstwę zielonej trawy, znalazłem drugą, żółtawą, a pod tą jeszcze trzecią, prawie zupełnie białą. Tak więc trawa z trzech lat leżała tutaj nietknięta i ani człowiek, ani kozice, ani zimno nie zdołały jej zniszczyć.


8 Wdzierając się na coraz wyższe terasy, mogłem już widzieć urocze Czeskie Stawy z wypływającym z nich strumykiem, co nakształt srebrnej taśmy sączył się z tajemniczym szmerem po prostopadłych ścianach zbocza. Również wspaniale przedstawiały się stąd Żelazne Wrota Gdyśmy się już zbliżali do kotliny, zawierającej Zmarzły Stawek, z prawdziwą przykrością zauważyłem, że z poza Wagi poczęły się wydobywać złowrogie kłęby mgły, które zakryły nam Wysoką i Rysy. Wkrótce i Szczyt Garłuchowski, który się nam dopiero ukazywać począł, poszedł za ich przykładem. Byłem mocno niespokojny, czy to nie zapowiada niepogody na dzieri jutrzejszy; lecz Wala zaręczał, że to zupełnie naturalne po długim deszczu i że na jutro pogoda pewna. Wdrapawszy się na ostatni teras, zobaczyłem Zmarzły Staw. Olbrzymia tafla lodu, obszarem polowie stawu równa, pływała na powierzchni. Ze wszystkich stron dzikie szutrowisko, a wysoko przed nami przełęcz: to Polski Grzebień, cel naszej dzisiejszej wyprawy. Dokładałem sił, ażeby jak najprędzej stanąć na przełęczy i choć w części mieć widok, gdyż mgła coraz niżej spadała. Pół godziny zeszło, zanim się wdrapałem po ogromnych kamieniach i już miałem tylko parę kroków do przełęczy, gdy mgła ją ze wszystkich stron owiała. Tajemniczo wyglądały kłęby białej pary, które wiatr pędził z niezmierzoną szybkością od strony Doliny Wielkiej. Polski Grzebień jest przełęczą, wzniesioną 2.196 m. nad poziom morza, a utworzoną przez ramiona Małej Wysokiej i Szczytu Garłuchowskiego. Szerokość jej wynosi parę kroków, a liczne zacięcia i wystalości nadają jej pewne podobieństwo do grzebienia. Zabrałem się tutaj do fundamentalnego posiłku, gdyż pora obiadowa już była przeszła. Zeszło mi na tern jakie pól godziny. Przez ten czas miałem >głowę w worku*, jak mówią górale, co znaczy, że nie widziałem nic zgoła po za obrębem jakich dziesięciu kroków. Nie długo jednak trzeba było czekać na tryumf światłości, gdyż mgła stała się rzadszą i ukazało się słońce. Ale jak słońce wyglądało! Podobne było do olbrzymiej pomarańczy, na którą można było patrzeć bez przykrości; bladła i rumieniła się naprzemian, zależnie od tego, jakiej gęstości mgły nad Polskim Grzebieniem


9 pędziły. Nareszcie jednak otworzy? się widok na stronę węgierską. Podemną widniała Dolina Wielka z dwoma stawami. Olbrzymia ławica śnieżna pokrywała całą jej lewą stronę. Na prawo imponujący Szczyt Garluchowski, podobny do kościoła gotyckiego, z żerdką, zatkniętą na jednym ze szczytów. A tam dalej równiny węgierskie rozciągały się w dal pewno na jakie mil sześć, jeżeli nie więcej. Na śniegu spostrzegłem stado kozic. Dwie z nich toczyły zawziętą walkę, reszta zaś przyglądała się z zajęciem, lecz nie mięszała do niej wcale. Taktyka walczących była taka: odbiegały od siebie na pewną odległość, ażeby z całej siły biedź naprzeciw i uderzyć się rogami, przyczem jedna z nich traciła równowagę i staczała się po zlodowaciałym śniegu. Długoby trwała walka, gdyby nie widok nas, zbliżających się do jej pola, gdyż droga nasza tamtędy prowadziła. Przebywszy śnieżną ławicę, szliśmy już wygodną 'ścieżką, ułożoną z płaskich kamieni. Jednocześnie i niebo przecierać się zaczęło, a wkrótce wyłonił się z chmur i sam wierzchołek Garłucha. Przechodząc koło Długiego Stawu, miałem sposobność przyjrzeć się zblizka świstakowi, co się rzadko zdarza, gdyż jest on bardzo ostrożny i za lada szmerem chowa się pomiędzy złomy granitu. Przewodnik nie omieszkał pokazać mi miejsca, z którego spadł tak nieszczęśliwie, szukający nowego zejścia z Garłucha, turysta p. B. Jak wiadomo, poszukiwania te kosztowały życie przewodnika, a poważne obrażenia ciała p. B. Schodząc coraz niżej, przeszliśmy przez t. z w. > Ogród Wahlenberga , wielką łąkę, bujnym kwieciem porosłą. Zerwałem sobie kilkanaście ślicznych żółtych kwiatów, przez górali »Iiliami Wahlenberga* zwanych (Trollius Europaeus). Zeszedłszy na niższe jeszcze piętro, przeszliśmy pod Granatnicą, olbrzymią, nachyloną skałą, z której woda się sączy i wkrótce już byliśmy przy schronisku Hunfalvy'ego, to jest u kresu dzisiejszej naszej wyprawy. Zdaleka już posłyszałem krzyki niemieckie. Za zbliżeniem się, ujrzałem na werendzie siedmiu niemców, a przed nimi całą bateryę butelek rozmaitego gatunku i kalibru. Z rozmowy ich wywnioskowałem, iż idą nazajutrz na Szczyt Garluchowski. Coś mi się to dziwnem wydało, gdyż nie wyglądali na takich, co po urwiskach chodzić


IO

umieją. Posiliwszy się i przyjrzawszy ścianom schroniska, prawie całkowicie biletami wizytowymi wybitym, oddaliłem się trochę, ażeby poszukać miejsca, dokądby nie dochodziły krzyki alkoholizujących się niemców. O paręset kroków od schroniska znalazłem rzeczywiście rodzaj altany między kolosalnymi głazami, snać dawne łożysko potoku. Tu usiadłem, mając przed sobą Szczyt Garłuchowski, który znaczną część nieba przykrywał. Przyglądałem się królowi tatrzańskiemu i widziałem, jak w miarę zachodu słońca ciemniały ściany jego, a szarzały podstawy, zieloną trawą porosłe. Powoli zacierała się różnica między skałą a trawnikiem i nareszcie Garłuch przedstawił się w postaci jednolitej bryły, z poza której już ledwo gdzieniegdzie wybiegały purpurowe promienie zachodzącego słońca. Lecz i te zginęły, a ciemność szybko zaczęła zalegać. Wkrótce ukazała się jedna gwiazda na niebie, później druga, a nareszcie strop niebieski zajaśniał wszystkimi swymi świecznikami. A przedemną stał Garłuch, którego kontury prawie się zacierały. Taka była cisza w naturze, taki spokój panował tutaj, że zdawało mi się, iż jestem w bezludnej krainie, sam wobec przyrody tylko. Już srebrny księżyc podniósł się nad widnokręgiem i oświecał swem bladem światłem Szczyt Garłuchowski, gdy wróciłem do schroniska i ułożyłem się do snu; nie zaraz jednak Morfeusz zgodził się wejść ze mną w bliższe stosunki. Przeszkadzało temu szczere chrapanie dwóch węgrów, którzy ze mną spali i także nazajutrz iść mieli na Szczyt Garłuchowski. Również przekonywałem się z niekłamanem zadowoleniem, że nie zupełnie zapomniałem szkolnego kursu historyi naturalnej, traktującego o owadach, gdyż odróżniałem w ciemności samym tylko dotykiem rozliczne ich gatunki i rodzaje. Dopiero kiedym sobie powiedział stanowczo, że należy od tych rzeczy abstrahować, zdołałem usnąć snem twardym i spokojnym. * *

*

Gdym się obudził o 3-ej i pół, już Wala krzątał się koło naszych zapasów. Ubrałem się co prędzej i wyszedłem, podziwiając wytrwałość moich szlafkamratów, którzy chrapali również dźwięcznie i miarowo, jak i wieczorem. Pogoda była cudowna. Ani chmurki


11 na niebie; nie było też wcale tego niebieskawego pyłu, który się zjawia po długiej pogodzie i prawie zupełnie widok zakrywa Szliśmy Spiesznym krokiem tą samą drogą, co wczoraj, ażeby się dostać do Ogrodu Wahlenberga, gdzie się zaczyna droga na Szczyt Garluchowski. Czarne ściany granitowe Garłucha ostro się rysowały na tle błękitu nieba Słońce długim purpurowym szlakiem, co się rozciągał wzdłuż horyzontu, ledwie dawało znać o swojem istnieniu. Zimno było bardzo, przyśpieszałem więc ciągle kroku, ażeby się trochę rozgrzać i wkrótce, przeszedłszy Ogród Wahlenberga, .stanęliśmy u stóp Garłucha Tu zaczęło się wstępowanie pod górę po wielkich odłamach granitu, które trwało z kwadrans. Przebywszy to morze skaliste, znalazłem się wobec pierwszej gładkiej ściany, » Próbą* zwanej. Bardzo trudne wejście na nią ułatwiono przez wkucie łańcuchów, a bardziej jeszcze dodaniem klamer. Klamry były wkute na parę dni przed moją bytnością, sprawiły więc Wali miłą niespodziankę. Ażeby nabrać więcej sił, postanowiłem tutaj zjeść śniadanie, co też w krótkim czasie uskuteczniłem. Zaczęło się wspinanie po klamrach. Szedłem naprzód, przewodnik za mną. Przy ostatnich klamrach wbity był łańcuch z kółkiem na końcu, zapewne dla ułatwienia wejścia Chybiał jednak stanowczo celu, gdyż ktoby stracił równowagę na klamrach, a zdołał utrzymać się na łańcuchu, to z pewnością zawisłby przy gładkiej skale w takiej odległości od klamer, żeby się na nie już dostać nie mógł. Uderzyła mię także filigranowa budowa klamer, to też nie byłem wcale zdziwiony, dowiedziawszy się teraz, kiedy to piszę, że cztery klamry zostały połamane przez głaz, spadający z góry. Po przebyciu Próby«, zaczęło się wdrapywanie po skałach, które górale spinaczką« nazywają. Na krótkich odpoczynkach miałem sposobność przyglądania się Szczytowi Sławkowskiemu, a także wierzchołkom Łomnicy i Lodowego, które z poza Małej Wysokiej i Staroleśnej się wysuwały. W polowie mniej więcej drogi do przełęczy posłyszałem szmer, podobny do toczenia się kamieni. Stanąłem. Po chwili z poza skały wybiegło stadko kozic, a zobaczywszy na.s, stojących o jakie cztery kroki od nich, w potężnych susach zginęło nam w parę sekund z oczu. Nigdy nie


12 miałem sposobności przyjrzenia się z tak blizka kozicom. Podziwiałem zwinność ich w bieganiu po urwiskach. Żaden człowiek nie przeszedłby tamtędy, kędy one przebiegły. Drapiąc się z pomocą rąk i nóg po coraz stromszych skałach, stanąłem nareszcie na przełęczy, skąd mogłem zobaczyć drugą stronę Garlucha. Strasznie dziko wyglądała ta kotlina, otoczona przepaścistemi turniami, śniegami przyprószona. Czarne jej ściany nie były jeszcze słońcem oświecone i wyglądały tak dziko, tak złowrogo, że niewielka brała ochota zapuszczać się w jej głębie. Słońce tymczasem ledwo się wznosiło ponad widnokręgiem. Żółte jego promienie ślizgały się po urwiskach Garłucha, w części chociaż ożywiając jego dziką ponurość. Dobrze już było widać Łomnicę i Lodowy; lecz najbardziej imponująco przedstawiał się Szczyt Sławkowski, jako kształtem do piramidy zbliżony. Odpocząwszy trochę, puściłem się dalej w drogę. Zaczęło się teraz przełażenie przez t. zw. Karby« na Garluchu: trzeba było schodzić na dół, ażeby później to samo zyskać pod górę. Jestto największe złe w Garluchu, jakiego nie ma ani na Rysach, ani na Łomnicy. Przeszkadzała także kruchość skały, tak, iż trzeba było bardzo uważać i lada wystającemu kawałkowi głazu nie można było ufać. Pod nami widniała Dolina Batyżowiecka ze stawem i Kościołkiem *), ziejąca strasznemi przepaściami To też przełażąc przez żleby, zasłane śniegiem, w których Wala musiał wyrąbywać stopnie, czułem dobrze, że jeden fałszywy krok, a w jednej chwili będę na dole. Niezawsze jednak istnieje to niebezpieczeństwo na Garluchu; lecz było to stosunkowo wcześnie i nikt jeszcze z Zakopanego w tym roku na nim nie był. Na jednej z najmniej bezpiecznych grani wkuto półtora metra długą klamrę, która się może bardzo przydać osobom, doznającym zawrotu głowy. Przechodząc koło niej miałem nieszczęście upuścić ulubioną mą ciupagę, która już tyle szczytów zwiedziła Miałem ją już za straconą, widząc, jak spada podskakując po skałach, lecz dziwnym trafem zaczepiła się o występ skały i zatrzymała Podziwiałem wytrwałość i iście kocią zręczność Wali, który tutaj, w je» *) Tak nazywają turnię, która sterczy w ćrodku Doliny Batyżowieckiej.


13 dnem z najbardziej przepaścistych miejsc Garłucha, zsuwając się po prostopadłych ścianach, zdołał przynieść mi ciupagę. Teraz dopiero spostrzegłem owych dwóch węgrów, których zostawiłem śpiących, a którzy wdrapali się na przełęcz i stamtąd dźwięcznym głosem krzyczeli do nas. Odpowiedziałem im natychmiast i podążyłem dalej. Doszliśmy do ostatniego żlebu, zapełnionego zlodowaciałym śniegiem po brzegach, a kończącego się aż u stóp Garłucha, w Dolinie Batyżowieckiej. Niesłychaną trudność przedstawiało przerąbanie w nim stopni, to też dobre pól godziny upłynęło, zanim się to udało. Po przebyciu tego żlebu, byliśmy już prawie pod samym szczytem i wkrótce drapiąc się ze stopnia na stopień, które tutaj natura potworzyła, stanąłem o parę minut przed dziewiątą na Szczycie Garłuchowskim, królu tatrzańskim, najwyższem wzniesieniu okolicy, na wysokości 2.662,6 m. (8.423 stóp)! Co za widok wokoło! Jakże daleko rozciągają się równiny węgierskie! Tu czułem, że stoję na szczycie Tatr: widziałem wkoło siebie linię widnokręgu. Przedemną Wysoka uchyliła czoła, ta Wysoka, dziewicza, dumna, co tak imponuje z Rysów! Za nią Rysy, także podupadłe, nie śmieją swego czoła wznieść ponad horyzont Dokoła przepaści, a pod stopami Dolina Wielka i Batyżowiecka. A co za pogoda cudowna! Gdzie okiem rzucić, żadnej przeszkody, niebo bez chmurki jednej! Tu Krywań, ów wielki Krywań, co go przez czas długi za najwyższy szczyt Tatr uważano, rozciąga swe szerokie ramiona A tam na równinach miasta i miasteczka z dachami kościołów, błyszczącymi w słońcu, z koleją, wijącą się jak wąż pomiędzy niemi! Długo stałem, rozglądając się wokoło. Wala tymczasem ułożył się wygodnie i wkrótce zasnął snem sprawiedliwych. Przyglądałem się z zajęciem dwom węgrom, którzy wyglądali jak maleńkie punkciki i co chwila to znikali na zakrętach, to ukazywali się znowu. Dobre półtora godziny minęło, zanim na szczyt weszli. Jeden z nich, bardzo na pierwszego tenora wyglądający, zaczął śpiewać dźwięcznym, pełnym i wyrobionym głosem jakąś pieśń węgierską. Byli na szczycie nie dłużej nad kwadrans i puścili się na dół tą samą drogą, którą weszli Ja tymczasem zabrałem się do utrwalenia choć części uroczej panoramy; szczególnie grupa


4 Krywania interesująco się przedstawiała. Dobre trzy godziny byłem na Szczycie Garłuchowskim. Gdy już miałem schodzić, spostrzegłem owych siedmiu niemców, którzy szli w stronę Polskiego Grzebienia, więc widać dali za wygraną Garłuchowi. Bardzo byłem zdziwiony widząc, że doszedłszy do ławicy śnieżnej, każdy po kolei próbował stąpać po śniegu, lecz jakoś nie mógł więcej nad parę kroków uczynić; po krótkiej naradzie puścili się wszyscy z powrotem. Równocześnie doszły mię krzyki z Rysów. Przez mocną lornetkę, którą miałem ze sobą, zdołałem odróżnić dwie panie, trzech panów i dwóch przewodników. Gdy o dwunastej zaczęło już trochę słońce przypiekać, zabraliśmy się do powrotu. Z początku szliśmy tą samą drogą, lecz po jakim kwadransie zboczyliśmy z niej i puścili prosto na dół do Doliny Batyżowieckiej. Wiódł nas do niej bardzo stromy źleb, sąsiadujący z tamtym, przez który musieliśmy się poprzednio przerąbywać. Schodząc po jego prostopadłych ścianach, doszliśmy do Czarnego Lochu. Towarzystwo Karpackie wkuło tutaj 19 klamer, bez których zejście prawie nie byłoby możliwe. Jest to z pewnością najgorsze miejsce na Garluchu. To też powoli schodziłem, uważając na każdy krok, na każdą wystałość skały, za którą się brałem. Najgorszem było tutaj to, że obfity strumień spadał tam, gdzie klamry są wbite, to też nieraz dostało mi się wody za kołnierz i do rękawów; nie mówię już o tem, że nogi ślizgały się po mokrych ścianach. Dwie klamry są zepsute: jedna złamana, druga zgięta; daje się to oczywiście odczuwać przy schodzeniu. Przebywszy to najgorsze miejsce doszliśmy do olbrzymiej ławicy śnieżnej, mającej pewno z kilometr długości Tutaj znalazło się trochę drzewa, a wody było poddostatkiem, więc Wala zabrał się do gotowania herbaty. Siedzieliśmy na malutkim terasie, obejmującym zaledwo parę metrów kwadratowych. Pod nami olbrzymia ławica śnieżna; nad nami prostopadła ściana, którąbym za niedostępną uważał, gdybym dopiero co tamtędy nie przyszedł. Herbata była w parę minut gotowa, a jak smakuje w górach, o tem tylko ten wie, kto ją pił, będąc dobrze zmęczonym. Popijając herbatę, przyglądałem się stadku kozic, które hasały w odległości jakiego kilometra po śniegu.


Droga nasza prowadziła przez ławicę śnieżną. Korzystając ze znacznego jej spadku, postanowiłem puścić się konno na ciupadze. Wiadomo dobrze, że to bezpiecznem nie jest; lecz przy pewnej wprawie można się taką jazdą posługiwać. Pierwszy Wala dał przykład. Zaledwie stanął na kraju śniegu, już się puścił na dół z wielką szybkością, zupełnie przykucnięty, hamując wielką szybkość za pomocą ciupagi, która głęboką bruzdę na śniegu rysowała Poszedłem za jego przykładem i ku wielkiej uciesze mojej, dopędziłem go wkrótce i przegoniłem Oczywiście pochodziło to stąd, że niezbyt gruba ciupaga moja nie mogła dość skutecznie pędu hamować. Wiatr świstał mi koło uszu, a wzmagająca się pochyłość zwiększała szybkość. To też z całej siły musiałem zaryć ciupagę w śniegu, ażeby o tyle pęd wstrzymać, iżbym mógł przeskoczyć przez szczelinę, dzielącą kraj ławicy od trawnika i na trawniku dobre dwadzieścia kroków biedź nabytym rozpędem! Tutaj byłem już na dnie Doliny Batyżowieckiej i mogłem obejrzeć ów wyżej wspomniany »Kościołek który się stąd jako wcale potężna turnia przedstawiał. Przeszedłszy w poprzek dolinę, postępowaliśmy u stóp Kończystej i przeszli koło stawu tejże nazwy co i dolina Tutaj skręciliśmy z kierunku południowo-wschodniego na południowo-zachodni i wszedłszy cokolwiek wyżej, szliśmy zboczem Kończystej, zwróconem ku równinom węgierskim Miałem sposobność zobaczyć znowu owych siedmiu niemców, którzy, rozprawiając głośno, szli w pewnej odległości przed nami. Dogoniłem ich więc i wyprzedziłem. Gdym się znalazł przed nimi, posłyszałem wybuchy niezwykłej wesołości i dobrego humoru. Nie omylę się chyba, jeżeli powiem że przyczyną tego był niewyraźny stan mego ubrania, które uległo miejscami zupełnemu zanikowi. Również o ile mi się zdaje, nie bez słuszności kojarzyły się w umyśle moim braki mego ubrania z szorstkością i niezwykłą ostrością skał Garłucha, na których nietylko rękami i nogami zmuszony byłem się opierać. Pijatyka wczorajsza zrobiła mych niemców trochę ociężałymi, to też w parę minut oddaliłem się od nich i nie słyszałem więcej ich rozmowy, prowadzonej krzykliwym, gardłowym głosem. Szliśmy tak zboczem Kończystej aż do ujścia doliny, przez Walę


Cwolską *) nazwanej, z jednej strony zamkniętej przez >Tupę<, z drugiej przez -.Kolczystą*. Droga nasza prowadziła tędy, szliśmy więc na wysokości jakich 200 metrów ponad dnem doliny. Idąc w głąb jej, znalazłem się wkrótce na dnie, chociaż nie schodziłem na dół, a to z powodu, że dno się bardzo w górę wznosi. Zaczęliśmy znów wdrapywać się na przełęcz, utworzoną przez ramiona Klina i Kończystej, a łączącą Dolinę Cwolską z Doliną Złomisk. Prof. Kolbenheyer nazywa ją: >Luka-Joch-. Po jakich trzech kwadransach stanąłem już na przełęczy i byłem zdziwiony, widząc, że przede mną rozciąga się obszerna równina, której przejście dobre dwadzieścia minut mi zabrało. Prawie na środku równiny znajdowało się żwawe źródełko, ze świetną wodą lodową, które nie dawało początku strumykowi, lecz chowało się nieopodal między kamieniami i ginęło bezpowrotnie. Stanąwszy na przeciwnym krańcu owej równiny, miałem przed sobą Wysoką, przedstawiającą się w postaci olbrzymiego kręgla. Po prawej stronie widać było przepaściami ziejący, dziewiczy Ganek i urwiste Żelazne Wrota. Podemną Dolina Złomisk ze swym Stawem Zmarzłym. Zanim się zacząłem spuszczać, obejrzałem się i rzuciłem okiem na równiny węgierskie, które za chwilę miały mi zginąć z oczu. Złociło je zachodzące słońce, a lekki, niebieskawy pył, jaki się po dniu pogodnym zjawia, tamował rozleglejszy widok. Schodziliśmy naprzód po trawiastem zboczu, którego pochyłość ciągle się zwiększała. Nareszcie stanąłem nad przepaścistą ścianą, po której sączył się strumyk. Wala z wielką ostrożnością zaczął się zsuwać po ślizkich skalach. Poszedłem za jego przykładem, przyczem przypomniały mi się żywo skały Garłuchowskie. Po jakiej półgodzinie takiego schodzenia, byliśmy już u Zmarzłego Stawu i stąd poszliśmy dnem Doliny Złomisk ku jej ujściu. W miarę, jakeśmy schodzili po jej charakterystycznych upłazkach, rozszerzał się widok i otwierała się przedemną olbrzymia ściana Baszty. Na•) .Przewodnik do Tatr. W. Kljasza nie podaje nazwiska tej doliny. Potok z niej wypływający oznaczony jest na mapie jako 'Sucha Woda.. Dzieła niemieckie Dra Otto i Kolbenheyra, jak ri-wniei Mapa Sztabu Jen. ralnegr. nazwiska tej doliny nie podają. Wzmiankę o nazwie .Cwolska. spotkałem jedynie w .Wycieczce nu Gierlach. Walerego Eljasza, drukowanej w Kłosach, w roku 1876 (t. XXIII. str. loy).




17 reszcie i Staw Popradzki ze schroniskiem Majlatha ukazał się w oddali. Słońce oddawna skryło się za okolicznemi górami i noc mogła nas tutaj zaskoczyć. Przyśpieszałem ciągle kroku, ile naturalnie na to pozwalały kamienie, po których stąpałem. W niespełna dwie godzin}- od Luki byłem już u stawu i potrzebowałem obejść go w koło, ażeby się znaleźć w schroniska Przedstawia się ono bardzo przyzwoicie. Obszerna werenda mieści kilka stołów, nakrytych zieloną ceratą, a także parę foteli bujających. Sporo gości siedziało na werendzie, gdyż Staw Popradzki jest zwykłym celem przechadzki letników z nad Jeziora Szczyrbskiego, oddalonego od Popradzkiego o godzinę drogi. Uwijające się ładne kelnerki były przedmiotem zachwytu młodych węgrów, którzy nie krępowali się w wyrażaniu go w sposób dosyć otwarty. Po trudach dziennych usiadłem wygodnie za stołem, tak jednak, ażebym mógł spoglądać na Staw Popradzki z Osterwą w głębi. Ciemniało już prawie zupełnie. Osterwa poszarpana, z licznymi żlebami, tworzyła kontrastowe tło do stawu, którego zwierciadlana tafla tonęła w mroku. Najmniejszy podmuch wiatru nie mącił jej gładkości; gdzieniegdzie tylko ryba plusnęła, a coraz to powiększające się koła na chwilę zakłócały równię powierzchni. Powoli z poza zrębu Osterwy poczęły wybiegać promienie księżycowe, a wkrótce i sama jego tarcza wysunęła się z poza kraju, ażeby się odbić w stawie i osrebrzyć jego tonie. Wzbijała się coraz wyżej, a szeroka taśma srebrna na stawie coraz wyraźniejszą się stawała. Koło godziny dziesiątej doszły mię iakieś krzyki z wierzchołka Osterwy. Dowiedziałem się nazajutrz, że byli to owi niemcy, którzy tutaj szukali połączenia Doliny Batyżowieckiej z Mięguszowiecką. O w pół do jedenastej udałem się na spoczynek. Zasnąłem zaraz, marząc o jutrzejszym Szczycie Mięguszowieckim i o słynnej Przełęczy «, tak po mistrzowsku przez Witkiewicza opisanej. #

*

*

O piątej byłem już na nogach i wypiwszy kawę, ruszyłem ku Stawom Hińczowy m. Z początku szliśmy ścieżką między lim-


8 bami i świerkami, wiodącą na Rysy; wkrótce dogoniłem kilka partyi turystów, idących na sławne »ungarische Rigi«*). Oczywiście poznałem w jednym z przewodników Spitzkopfa, który specyalizował się w prowadzeniu na Rysy i na inne wycieczki nie da się skusić; to też ilekroć zdarzyło mi się być na Rysach, tyle razy widziałem jego, wyliczającego spokojnym głosem nazwy szczytów okolicznych. Wyprzedziliśmy wszystkie partye i wkrótce stanęliśmy koło koleby Hińczowej. Xa prawo wiodła droga ku Rysom, na lewo ku Stawom Hińczowym. Tu mogłem być prawie pewnym, iż nikogo nie spotkam, gdyż jest to dziedzina Tatr rzadko zwiedzana. Idąc ciągle pod górę, doszliśmy do wysokiej, trawami pokrytej ściany, na którą wejść było potrzeba. Po długiem i mozolnem kręceniu się po Vna nowcach, znalazłem się na jej wierzchu i przeszedłszy przez prawdziwe morze kamieni, mogłem już widzieć powierzchnię mniejszego Stawu Hińczowego. Wkrótce ukazał się i większy, 34 morgi liczący, wcale piękny, z ładnie ugrupowanemi turniami Szatana, Baszty, Koprowego i Cubryny w głębi. Obszedłszy go wschodnim brzegiem. znalazłem się u stóp Szczytu Mięguszowieckiego. Po krótkim posiłku zaczęło się wstępowanie pod górę po usypisku. Co chwila dochodził mię głos świstaka, bo te mało uczęszczane okolice są najlepszem dla niego schronieniem. Kiedyśmy doszli do pierwszej skały, Wala zostawił zapasy, żeby nie dźwigać rzeczy bez potrzeby. Obfite śniegi tegoroczne nie pozwalały zejść wprost ze szczytu na przełęcz, trzeba więc było udać się ze szczytu aż na dół i wchodzić utartym szlakiem na Przełęcz Mięguszowiecką, którą górale Pod Chłopkiem* nazwali. Wstąpiliśmy po raz pierwszy na skałę. Tu poczułem od razu, że Mięguszowiecki nie to, co Garłuchowski i że z nim żartować nie bardzo można Już przy przejściu pierwszego zaraz źlebka mrowie mię przeszło na widok gładkich a ślizkich ścian jego. Ponieważ źlebków takich było dosyć, spociłem się więc tuż zaraz na początku porządnie. Dalej szło wszystko tak samo mniej więcej jak na Garłuchu. Wspinałem się wytrwale po urwistych *) Tak Niemcy Kysy nazywają.


S T A W Y HINCZOW

[ TURNIE MIEU S/OW .KCKIE Z SZATAN \.



39 ścianach, których zaletą było to, że granit był pewny i że ani razu mię nie zawiódł. Dochodząc do przełęczy, utworzonej przez jedno z ramion Szczytu Mięguszowieckiego, usłyszałem krzyki z poblizkiej Przełęczy Koprowej. Pomimo jednak usiłowań, ani Wala, ani ja nie zdołaliśmy dostrzedz wołających turystów. Oni widać jednak nas widzieli i to dobrze, gdyż długo jeszcze słyszeliśmy krzyk: >0! Walalc

Tu na przełęczy- zostawiliśmy serdaki i ciupagi. Zaczął się najgorszy kawałek. Szliśmy ciągle nad przepaściami po galeryjce, miejscami parę cali szerokiej, tak że ledwie można było postawić nogę. Miejscami galeryjka przerywała się na łokieć jaki i trzeba było przekraczać tę przerwę nad przepaścią; to znów występ skały tamował przejście i trzeba się było ku przepaści wychylać; tam znowu nachylony kamień, pod którym trzeba się było czołgać na kolanach; a pod samym szczytem olbrzymie stopnie, każdy wysokością sięgający mnie do piersi, po których trzeba było iść jak po schodach. Nareszcie po takiej półgodzinnej praktyce ekwilibrystycznej stanąłem na punkcie, skąd było widać Morskie Oko. Stąd w parę minut, idąc wygodnie granią, znalazłem się na najwyższym cyplu Szczytu Mięguszowieckiego. Była godzina 8 1 /.. Szczyt Mięguszowiecki liczy 2.435 m- (7-7°3 st<5P) i wznosi się bezpośrednio nad Morskiem Okiem, do którego jest zwrócony północno-wschodnią stroną. Dostępu jednak nań stąd niema, a opowiadania paru podrzędnych przewodników, że się nań od Morskiego wdarli, muszę do baśni zaliczyć. Dość spojrzeć ze szczytu ku Morskiemu, ażeby się przekonać, że tu zejścia niema, gdyż straszne przepaści otaczają szczyt z tej strony. Widok ze szczytu jest bardzo piękny i nie ustępuje wcale widokowi z Rysów. Morskie Oko widnieje pod stopami, mieniąc się tęczowemi barwami piór pawich. Powyżej Czarny Staw, jako kontrast, dziki, ponury, spowity śniegami, otoczony przez dzikie turnie. Białe schronisko Staszyca świeci na słońcu, a ludzie, krążący jak mrówki koło schroniska, przez lornetkę dają się dostrzedz. Ku północy rozciąga się wielka dolina Białki, otwierając rozległy widok na okolicę Jurgowa. Na w schód poszarpane Żabie Szczyty, a obok górująca ponad nimi para: Rysy i W y s o k a Wysuwał się także w tej stronie i wierzchołek Garlu3*


40 cha, wczorajszego mego znajomego. Ku południowi śliczna Dolina Mięguszowiecka ze Stawem Hińczowym i ze strażami przybocznemi Basztą i Szatanem. Na zachód urocze Stawy Ciemno-Smreczyńskie i w głębi cala panorama Tatr Zachodnich, układająca się w malownicze grupy. Na Rysach można było golem okiem widzieć ludzi. Tratwa, co jak biały punkcik na niebieskich toniach Morskiego wyglądała, kilkakrotnie przepływała jezioro tam i z powrotem. Na szczycie ułożono altankę z kamieni, która może zabezpieczać od wiatru. Z pomiędzy głazów Wala wydobył puszkę blaszaną, zawierającą bilety wizytowe turystów. Było ich na ogół dopiero dwadzieścia kilka Dołączyłem oczywiście swoją kartę, napisawszy, w jakich warunkach atmosferycznych byłem na Mięguszowieckim. Do godziny io-tej siedzieliśmy na szczycie. Wala przez cały czas zajęty był naprawą swoich kierpców, które mu się już drzeć zaczynały. Schodzenie trudniejszem było od wchodzenia. Zsuwałem się ostrożnie po owych stopniach, to przesuwałem koło skały po galeryjkach, a nareszcie przeczolgałem się pod nachylonym kamieniem, co było teraz trudniejszem, gdyż trzeba było schodzić z góry na dół. Szczęśliwie jednak doszliśmy do miejsca, gdzie na nas czekały ciupagi i tu już żwawiej mogliśmy zstępować. Słońce wzbiło się tymczasem w górę i przypiekać naprawdę zaczynało. Uczuwał się bardzo brak wody, przyśpieszałem więc jak mogłem złażenie, ażeby dojść nareszcie do źródełka, które biło w pobliżu naszych zapasów. Przebywszy powtórnie owe »morowe«, jak się Wala wyraził, źlebki, byliśmy już koło naszych rzeczy. Zaspokoiwszy głód i pragnienie, skręciliśmy w stronę wschodnią i idąc po zboczu Szczytu Mięguszowieckiego, byliśmy wkrótce na torze, prowadzącym do przełęczy. Wstępując po względnie dobrej, kamienistej ścieżce, wypoczywałem po trudnościach Szczytu Mięguszowieckiego. Zmęczony byłem bardzo i jak zbawienia wyglądałem chwili, kiedybym stanął na przełęczy, gdyż z przełęczy do Morskiego Oka idzie się ciągle na dół. Długo jednak musiałem iść to po trawie, to znów po skale, aż nareszcie stanąłem na przełęczy. Przełęcz Mięguszowiecka wznosi się 2.324 m. (7.352 stopy) nad morzem i od strony Morskiego Oka ograniczona jest przepa-


2I ścią. Duża, ze 4 m. wysoka turnia, stojąca na przełęczy, a zdaleka kształtem człowieka przypominająca, nosi nazwę »Chłopka*, a sama przełęcz >Pod Chłopkiem-t. Na południe kotlina Doliny Mięguszowieckiej ze Stawem Hińczowym, otoczonym potężnemi turniami, obok którego i mniejszy staw widnieje. Na południo-wschód olbrzymia ściana Hrubego, na prawo Pośredni, a za nim Krywań. Na północ wspaniały widok na Podhale. Pod stopami Dolina Mickiewicza z Morskiem Okiem, otoczona morzem wierzchów i wierzchołków, grupujących się malowniczo. Nie długo bawiłem na przełęczy i nasyciwszy oczy pięknym widokiem, przynagliłem Walę do dalszego marszu. Z początku droga nasza prowadziła po owej sławnej galeryjce. Szedłem po ważkim występie skały, mając po prawej stronie prostopadłą ścianę, a po lewej przepaść bezdenną. Dosyć stromo na dół wiodła nas galeryjka z jaki kwadrans, wijąc się naokoło zagięć skały. Przy końcu jej znajduje się turnia, którą nazywają Kazalnicą, a skąd widać doskonale ścieżkę na Rysy. Tu skręciliśmy na północozachód i idąc brzegiem śniegiem zasypanej kotliny, mieliśmy sposobność przyjrzeć się kozicom, skaczącym wesoło po śniegu. Później zwróciliśmy się jeszcze raz ku wschodowi. Napotkałem po drodze dwie klamry *): jedną, gdzie trzeba było przejść po wązkiej galeryjce nad przepaścią, drugą w źlebku, którym się schodzi. Przeszedłszy pochyłą ławicę śnieżną, byliśmy w państwie kosodrzewiny i zaczęliśmy wygodną ścieżką schodzić ku Czarnemu Stawowi Po drodze zbierałem suche gałęzie i ładną ich wiązkę przyniosłem nad Czarny Staw, gdzie mieliśmy herbatę gotować. Usiadłem kolo krzyża i przyglądałem się Czarnemu Stawowi, którego rok już nie widziałem W głębi wznosiły się Rysy, z charakterystyczną rynną śnieżną, sięgającą od stawu prawie aż do szczytu. Ścieżkę w zakosy widać było doskonale. Wypatrywałem, czy kto teraz z Rysów nie schodził, ale nikogo jakoś nie zauważyłem. Na prawo wznosiły się gotyckie arkady Szczytu Mięguszowieckiego. Czarne, ponure skały okolicznych turni odbijały się w stawie i nadawały mu ciemną, *) Dzisiaj wbito ich pięć.


2

I

atramentową barwę. Czara}' Staw jest piękny, lecz pięknością odmienną od wdzięku -Morskiego Oka, które leżało o 200 metrów pod nami. Ciekawym jest także ten kaprys natury, ażeby umieścić dwa jeziora w jednej kotlinie, jedno o 203,2 metra wyżej od drugiego, łącząc je wązkim strumykiem, co pieniąc się, spływa po pochyłej ścianie. Koło owego strumyka zaczęliśmy schodzić ku Morskiemu. Droga to stroma, lecz dobra. Na Morskiem płynęła tratwa w naszą stronę. Cała kompania pań i panów płynęła, śpiewając unisono, a melodya leciała po toniach Morskiego, odbijała o skały i ginęła w turniach. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdyśmy byli nad Morskiem i zwrócili na ścieżkę, wiodącą brzegiem ku schronisku. Przyglądałem się z drogi uważnie Mnichowi, który z paru punktów był rzeczywiście podobny do zakonnika, co klęcząc ręce ma złożone jak do modlitwy. Imponował stąd także Mięguszowiecki, stojąc nad Morskiem, jakby pilnował najpiękniejszego zakątka tatrzańskiego. Znaleźliśmy się nareszcie u schroniska. Na werendzie było ze sto osób, które siedziały, zwrócone ku jezioru i przyglądały się przepysznym efektom świetlnym zachodzącego słońca. Usiadłem opodal na wale trawiastym, przyglądając się czarom, jakie natura tutaj rozwijała. Przedemną leżało jezioro, które w swem łonie krysztalowem odbijało niebo, świerki nadbrzeżne i szczyty okoliczne, mieszając barwy ich w kolor szmaragdu. Po brzegach barwa ta była ciemniejsza, a na środku złociła się jeszcze odbitymi promieniami słonecznymi. Na lewo piętrzyły się Żabie Szczyty, a obok nich w głębi Rysy. Po prawej stronie stał wielki Mięguszowiecki, z Mnichem u boku. Tam nad drugim brzegiem wznosił się ów wał, za którym się krył Staw Czarny. Słońce, chylące się ku zachodowi, złociło Rysy i Mięguszowiecki, a muskając powierzchnię Morskiego, nadawało mu barwę mieniącego się opalu. W miarę zniżania się tarczy słonecznej, gasły blaski w Morskiem Oku, a okoliczne szczyty przybierały od spodu coraz ciemniejszą barwę. Tylko białe obłoczki, bujające na wysokościach, cieszyły się jeszcze światłem słonecznem. Morskie Oko szarzało, a lasy świerkowe po brzegach traciły zie-


LDIBA.



2 I loność i mieszały się ze szczytami w szare plamy, które otaczały Morskie dokoła. Ciemność rozgościła się zupełnie, kiedy udałem się na spoczynek. * *

*

Wstałem dopiero o 9-tej, gdyż byłem znużony i bardzo snu potrzebowałem. Czasu miałem poddostatkiem, gdyż powrót z Morskiego Oka nie zajmował mi nigdy więcej nad pięć godzin. Z godzinę jeszcze siedziałem nad Morskiem, przyglądając się przez lornetkę kilku partyom. które wdzierały się na Rysy po zakosach. Wszyscy się już rozchodzili, ci do Szmeksu przez Polski Grzebień, ci do Zakopanego. Podążyłem za nimi. Pięć kwadransów szedłem lesistą drogą do Roztoki. Wróciłem więc do miejsca, gdzie byłem trzy dni temu. Tu odrazu rzuciła mi się w oczy kompania z kilku znajomych mi pań i panów złożona, wracająca tą samą, co i ja drogą. Przyłączyłem się do niej i przekonałem, że miłą jest samotność, ale że bądź co bądź » człowiek jest zwierzęciem towarzyskiem i że przez dłuższy czas bez widoku znajomej twarzy nie wytrzyma. Musiałem zastosować swoje kroki do chodu towarzyszy, co bardzo w niesmak poszło Wali, który mi szeptał do ucha, ażebyśmy tak »furknęli« do Zakopanego. Nie chciałem jednak oddzielać się i nie uległem jego namowom. Nie mogąc >furkać«, zaczął Wala śpiewać, a niektóre zwrotki wywoływały na twarz pań uśmiech dwuznaczny. Bardzo krótką mi się wydała droga. Anim się obejrzał, jak już minęliśmy i .Czerwone Brzeżki i Waksmundzką i zbliżali do Psiej Trawki. Tu odbyła się herbata, którą połączone prowianty zamieniły w prawdziwą ucztę. W godzinę później dochodziliśmy do Jaszczurówki, skąd nas dochodziły częste wystrzały: to proch rozsadzał skałę tam, gdzie ma być zbudowana szosa do Morskiego Oka. Żwawe konie zawiozły mię do Zakopanego. Przywitałem się z Giewontem, co staf jak zawsze na straży. Tłumy ludzi przechadzały się po Krupówkach, korzystając z cudnej pogody. Doleciał mię zaraz na wstępie głos niewieści: »...Ale tego, co wczoraj było z różą, pan przecie nie może brać na seryo...«, a parę set kroków dalej męzki: >To je^t zniewaga, której ja nie daruję; ja, pa-


24 nie tego, jestem człowiekiem honoru...* Pomyślałem sobie wówczas, żem jest już między ludźmi, że skończyły się te cudne dni, gdzie nie zajmowałem się poziomemi myślami, gdzie bujałem po górach i dolinach tatrzańskich, zapatrzony w ich piękność, zapomniawszy, że tam ktoś w róży szuka szczęścia, a kto inny szafuje honorem zapewne w jakiejś błahej sprawie! Dziś, kiedy to piszę, przysłuchując się od czasu do czasu monotonnemu kapaniu deszczu, kiedy wyjrzę przez okno na gór}*, oblegle mgłą ołowianą, dziś wydaje mi się wycieczka moja marzeniem sennem: zdaje mi się, żem bujał w przestworzu, gdzie wiecznie słońce świeciło, gdzie nie dochodziły dźwięki mowy ludzkiej, gdzie zapomniałem o moich nadziejach, rojeniach na przyszłość i o namiętnościach, co duszą człowieka miotają. Smutno mi się robi, gdyż widzę, że te urocze chwile do przeszłości zaliczyć muszę, że to wszystko było i przebrzmiało, zostawiając tylko w duszy oddźwięk tych dni świetlanych... Czy wrócę tam kiedy jeszcze? Nie wiem. Jeżeli los ślepy pchnie łódź moią w tę stronę, będę może tam jeszcze. Lecz któż zaręczy, że będę wówczas mógł odczuwać piękno, tak jak je dzisiaj odczuwam i że nieubłagane koleje życiowe nie zatrą we mnie tego uczucia estetycznego, zamieniając je w martwą obojętność?


W WAŻNEJ SPRAWIE





L e n t e m roku zeszłego postanowiłem przejść Orlą Perć od Krzyżnego po Zawrat, nie opuszczając ani Wielkiej Buczynowej, ani Zamarłej Turni. Trzeba było poświęcić na to dwa dni czasu. Lecz słotne lato 1906 r. było bardzo niełaskawe dla turystów tatrzańskich, długo tedy przyszło mi czekać na słońce. Nadeszło jednak w końcu, wyruszyłem więc na zamierzoną wyprawę, a ze mną tłumy letników zakopiańskich, więzionych dotąd przez deszcze po willach i pensyonatach. Jaworzynka roiła się od gromadek, podążających w stronę Kop Królowych. Gromadki te równały się z sobą, witały, przeganiały, na wszystkich twarzach była radość z dawno upragnionego słońca, z lazuru nieba i z przecudnej świeżości powietrza. I łudziłem się, że wszystkich -potkanych łączy gorące umiłowanie gór tatrzańskich, ich groźny majestat, przed którym człowiek staje cichy i niemy, wsłuchując się w tętno życia przyrody. Pierwszy dzień zszedł mi czarownic. Zarówno Dolina Pańszczycy, jak też Orla Perć od Krzyżnego po Granaty spowita była w ciszę. Nie spotkałem po drodze nikogo; a kiedy o zmierzchu zszedłem do Czarnego Stawu, tłumy, co się tamtędy przewinęły, dawno już były z powrotem w Zakopanem. Inaczej było jednak drugiego dnia. Ponieważ, idąc od Granatów do Zawratu, miałem prawie ciągle na oku kotlinę Czarnego i Zmarzłego Stawu, że przytem dolina Czarnego Stawu odznacza się niezwykłą akustycznością, mogącą współzawodniczyć z akustyką niejednej sali koncertowej, dzień ten miałem wprost zepsuty.


52 Bo proszę pomyśleć: od rana cała kotlina zaczęła ż y ć , Iccz nie swojem zamyślonem, sennem życiem pogodnego dnia górskiego, lecz rozpasanym gwarem ludzkiego mrowia. Okrzyki, nawoływania, śpiewy nie milkły ani na chwilę, a strzały rewolwerowe potrącały 0 ciemne ściany górskie; groźne echo, jakby pomruk zagniewanych olbrzymów tatrzańskich, odpowiadało przeciągle, głusząc na chwilę nieznośną wrzawę. I oto doszedłem do punktu, w którym pod adresem wszystkich, co chodzą po Tatrach, chcę wypowiedzieć gorącą prośbę: S z a n u j c i e c i s z ę i m a j e s t a t g ó r s k i ! I jeżeli nie zechcecie tego uczynić przez wzgląd na tych, co na wierzchołkach tatrzańskich ciszy tej szukają, to przytoczę jeszcze jeden argument. Wiadomo powszechnie, że ks. Hohenlohe zamyka całe przestrzenie swych posiadłości dla turystów; czyni to ze względu na jelenie 1 kozice, które uciekają z miejsc bardziej uczęszczanych. Właściciele polskiej części Tatr żadnych ograniczeń względem turystów nie czynią. Czy odwdzięczać się im za to mamy wystraszaniem kozic z ich posiadłości i zapędzaniem ich do strzeżonego przez ty rolo w « terytoryum magnata pruskiego?!




PO »MŁODYM« ŚNIEGU (DZIEWIĘĆ DNI VI' TATRACH)



w

V \ ycieczka, którą odbyłem w Tatrach jesienią roku przeszłego, była stanowczo wyjątkowa: przyświecało jej przez całych dni dziewięć dobrotliwe, uśmiechnięte słońce, to samo słońce, które, kryjąc się zazdrośnie za chmury deszczowe, niemal przez całe lato ubiegłe nie pozwalało na dłuższe wycieczki. Czyż więc nie mam prawa twierdzić, że wycieczka moja była wyjątkowa? Ale też czekałem długo, zanim ją odbyć mogłem. Pogoda niedopisywała, Klimka Bachledę (który mia? mi towarzyszyć) krępowały inne zobowiązania, a w końcu nadciągnęły straszliwe, czarne chmury, spowiły czarnym całunem szczyty i wisiały na nich tydzień cały. Gdy nareszcie moc słońca zwyciężyła, ukazały się góry w szacie z lśniącego, »młodego« śniegu, który iskrzył się w blasku słonecznym i topnieć nie miał najmniejszej ochoty. i-Hrubo napadało*, powtarzali górale, »hrubo«. Nie był ten śnieg potrzebnym dodatkiem do mojej wyprawy, gdyż miała mię ona zaprowadzić na kilka szczytów bardzo trudnych*-. Ale z drugiej strony dawał pewną gwarancyę dłuższej pogody. To też niebawem — 30 sierpnia — wyruszyliśmy z Zakopanego. * *

*

Cudny" był poranek, gdyśmy z Klimkiem podążali wózkiem w stronę Łysej Polany. Cala dolina Zakopanego, którą wzrok mój obejmował z Toporowej Cyrhli, zalana była różowawym blaskiem,


58 a od gór wiat lodowy, świeży podmuch. Nie dłużyła się nam jazda. Układaliśmy szczegółowy plan wycieczki i aniśmy się obejrzeli, gdy już zaszumiała Białka i zaświecił się most, wiodący do posiadłości Jaworzyńskich. Przekroczywszy go, podążyliśmy odtąd pieszo rozkopami i jamami, które zamienić się mają w drogę bitą, na razie zaś były terenem mniej wdzięcznym, niż najcięższa przeprawa po skale. Mignęły nam po drodze domki Jaworzyny, kościołek, papiernia i nareszcie znaleźliśmy się u progu gór, do których szerokie wrota otwierała przed nami Dolina Jaworowa. Nie jest ona najpiękniejszą z dolin tatrzańskich, ma jednak majestatyczny urok swego ogromu. Skierowaliśmy się na drogę, wiodącą do przełęczy Pod kopą*; lecz nie ona miała nam otworzyć furtkę do Zielonego Stawu Kieżmarskiego, drogę tę bowiem znałem z dawniejszych wędrówek. Koło gajów ni w Koperszadach zeszliśmy ze zwykłej drogi i podążyliśmy stromą ścieżką w stronę Stawu Kołowego, ażeby przez Przełęcz Kołową (najniższy punkt grani między Szczytami Jagnięcym i Kołowym) przedostać się do Doliny Jagnięcej. Po raz pierwszy byłem w Dolince Kołowej. Łagodna zieleń murawy, pokropiona ciemnemi plamami kosodrzewiny u spodu, wydłużony stawek z gęsto rozrzuconymi głazami w środku, ciemne ramiona granitowych turni naokoło i senna niebieskość równin podhalańskich w oddali: oto obraz, na który patrzałem, kierując się od stawu na strome zbocze Jagnięcego Szczytu Pod nogami miałem bujną, soczystą trawę, zmięszaną z różnokolorowem kwieciem: roślinność żyła jeszcze pelnem. życiem krótkiego lata górskiego; lecz leżący na niej ów r młody « śnieg z nieubłaganą siłą mroził ją swem chłodnem tchnieniem. Bez trudu doszliśmy do skały, a i ona nie nastręczyła nam trudności, tak że wkrótce stanęliśmy w wązkiem zacięciu grani, pozwalającem przedostać się na stronę południową. Oczom moim ukazała się Dolinka Jagnięca: dzika, kamienista, bezuroczna. Zejście z punktu, w którym się znajdowaliśmy, bvłobv bardzo trudne, może nawet niewykonalne. Posunęliśmy się więc granią w stronę Jagnięcego Szczytu i tutaj napotkaliśmy rodzaj koryta, którego ściany pozwoliły się zsunąć — lubo z pewną ostro-


JASTRZĘBIA TIRNIA.



33 żnością — o kilkanaście metrów niżej, do początku usypiska. Niewesoły byl marsz po nieskończonem morzu kamiennem; to też ulgą było wydostanie się na ścieżkę. Schodząc nią do Zielonego Stawu i spoglądając na majestatyczne ściany Kieżmarskiego, Łomnicy i Durnego, toczyliśmy z Klimkiem rozmowę wcale niewesołą. Oto olbrzymy te zasypane były śniegiem daleko więcej, niżeśmy przypuszczali, a kotlina pod .Miedzianą Ławką zawalona była śniegiem całkowicie. Wobec tego Klimek oświadczył mi krótko i węzlowato, że projekt na dzień następny — wejście na Łomnicę przez Miedzianą Ławkę i zejście drogą Jordana do schroniska Tery ego — jest niewykonalny, gdyż zbyt długo trwałoby przedostanie się przez masy śniegowe i nie starczyłoby dnia na resztę drogi. Stanęło więc na tem, że zaczekamy dziert jeden przy Zielonym Stawie; może też śnieg przy grzany słońcem namyśli się i stopnieje! W schronisku nie było nikogo; mogłem więc ułożyć się wygodnie do spoczynku. Zasypiając, długo wsłuchiwałem się w szept wodospadów i głuchy pomruk lawin, zsuwających się z pod Miedzianej Ławki. *

*

*

Wskazówka na zegarku wskazywała punkt piątą, gdy Klimek zapukał do drzwi moich. Pierwszym ruchem moim było otwarcie okiennic i rzut oka na pogodę. Byłem przygotowany na wszystko: słońce, deszcz, śnieg — bo to w Tatrach różnie bywTa — ale na to, co ujrzałem, wcale przygotowany nie byłem. Oto przedstawił mi się widok wprost czarodziejski Wśród szarości poranku jarzyła się purpurowym płomieniem Jastrzębia Turnia, cala oblana słońcem rannem, jakby ów czarodziejski rubin, co tkwić miał w jej wierzchołku, rozświecił się tysiącznymi ogniami Dzień nadchodził cudowny. Czyż więc spędzić go na werendzie schroniska? Byłoby to potwornością. Ruszyliśmy więc z Klimkiem na poszukiwanie czarodziejskiego rubina, na Jastrzębią Turnię. Byliśmy zapewne pierwsi, którzy skorzystali z nowo zrobionej ścieżki na Przełęcz Jastrzębią; przydała się nam zresztą część jej tylko, gdyż zwrócić się wypadło na dziwną galeryjkę, co jakby umyślnie w skale wykuta, prowadzi w stronę szczytu. Wejście po 3


34 niej większych trudności nie przedstawia, bruździł nam jednak nieco miody* śnieg, który topniał w słońcu i czynił skałę bardzo ślizką. Pod szczytem miejsca nadzwyczaj dużo: możnaby zgromadzenia ludowe odbywać, a kopiec, widoczny od schroniska, nie stoi na samym szczycie, lecz o kilkanaście metrów poniżej. Szczyt cofnięty jest w głąb. Wydostanie się na sam czubek jest dosyć trudne; zresztą widok od kopca jest niemal równie piękny. Bo Jastrzębiej Turni oddać muszę hołd na tem miejscu. Widok z niej jest nieco ograniczony, nie pozwala wzrokowi bujać po całych Tatrach i po odległych nizinach, lecz to, co się widzi, wynagradza najzupełniej pewne zacieśnienie. Patrzymy stąd na najwspanialsze ściany, jakie istnieją w Tatrach: czerni się masywny Kieżmarski, szczerzą swe zęby poszarpane Widły, wysuwa w niebo dumne czoło Łomnica, wreszcie silnemi liniami rysują się stożki Wielkiego i Małego Durnego; a dalej Baranie Rogi, co z Czarnym Szczytem zdają w jedną całość się zlewać i ostra piramida Kołowego. Łagodniejszy obraz napotyka oko w stronic pólnocno-wschodniej. Tylko Szczyt Jagnięcy i Kozia Turnia uzbrojone są w pancerz ze skał, poza niemi ciągną się łagodną linią Tatry Bielskie i drzemie spokojna Dolina Kieżmarska. Z Jastrzębiej Turni zeszliśmy tą samą drogą i skierowaliśmy się na Przełęcz Jastrzębią, pragnąc przejść granią z tej przełęczy na Szczyt Kołowy. W chwili, gdyśmy dochodzili do przełęczy, w całej okolicy zaczęło się dziać coś dziwnego: jak gnomy z pieczar podziemnych zaczęły się ukazywać na zboczach Jagnięcego i Koziej Turni jakieś postacie ludzkie; po chwili widniało ich kilkanaście w różnych punktach. Z dołu, od Zielonego Stawu, także posuwała się wolno tajemnicza grupa postaci Wyjaśnił nam zagadkę strzelec, którego napotkaliśmy koło przełęczy: oto ks. Hohenlohe, nie zadawalniając się obszarami, które w dbałości o całość swego inwentarza koziego zamyka przed turystami, wydzierżawił tutaj polowanie i posławszy dziesiątki naganiaczy na turnie, sam raczył wywindować się na wysokość Czerwonego Stawku i zamierzał godzić na życie kozic Po raz pierwszy widziałem polowanie na kozice i to z miejsca jakby wprost stworzonego na punkt obserwacyjny. Na dany sy-


ŁOMNIC; 1

I

DURNY

Z

J. 1S

TRZĘBIEJ

TURNI



35 gnał dziesiątki naganiaczy, rozrzuconych po stokach Szczytu Czarnego, Kołowego, Jagnięcego i Koziej Turni wszczęły hałas wprost piekielny: rozlegały się strzały, ryki, jęki, wycia, skomlenia, piski, a wszystko to łączyło się w chaotyczny rozgwar, który zdawał się przejmować zdziwieniem milczące turnie okoliczne. Hałas nie pozostał bez skutku: z różnych załomów skalnych zaczęły wypadać stadka strwożonych kozic; w szalonych skokach rzucały się do ucieczki. Długo jednak nie zbliżyła się żadna na odległość strzału do magnata pruskiego. Nareszcie padł strzał ostry. Odróżnił się on wyraźnie od strzałów ślepych, dawanych przez naganiaczy, metalicznym świstem wirującej kuli, a skierowany był do kozła, umykającego w stronę Koziej Turni. >Cap idzie...« rzekł Klimek. Drugi świst kuli. sA cap idzie...* Trzeci i czwarty. »A cap idzie...* No i poszedł cap, poszedł zdrów i cały, na miejscu pozostał tylko rozwścieczony prusak. A zły musiał być nie na żarty, bo dano niezwłocznie hasło, że polowanie skończone i że naganiacze mogą zejść ze stanowisk. Z racyi polowania przesiedzieliśmy na przełęczy parę godzin. Skutek był ten, że o dostaniu się aż na Szczyt Kołowy nie mogło już być mowy. Doszliśmy więc tylko do Małego Kołowego. Droga była niezupełnie łatwa; trzeba było się posuwać stroną północną grani po wązkich ławkach i galeryjkach. Na szczycie Małego Kołowego znalazła się tyczka, kopiec i puszka z biletami Same znane nazwiska: ta nieliczna grupa ludzi, co ukochali piękność wyżyn tatrzańskich, których nazwiska stale na szczytach z sobą się spotykają. Zejście nie nasunęło żadnych trudności. Doszliśmy do żlebu zawalonego śniegiem i przy jego pomocy zbiegli szybko do rumowiska. Zaczynało się zmierzchać, gdyśmy dochodzili do Zielonego •Stawu. *

*

*

I znowu o piątej rano zapukał do mnie Klimek. »Czy gorzeje Jastrzębia Turnia?* Oto była pierwsza myśl moja. Szarpnięta okiennica zaskrzypiała w zawiasach i oczom moim znowu przedstawił się ów widok czarowny: tysiącem purpurowych ogni płonęła pira3*


/

mida Jastrzębiej Turni, odcinając się od tła ciemnego jak ołów. A więc pogoda! Długie narady wiedliśmy z Klimkiem przed progiem schroniska. Bo śniegów pod Miedzianą Ławką nie ubyło. Leżały one w kotlinie, do której słońce tylko przez godzin parę zajrzeć mogło. Przytem ze słońca większe masy śniegowe niewiele sobie robią. Przed ciepłym wiatrem drżą, bo topi je niemal w noc jedną. Ale słońce wiele im nie szkodzi. Po długich debatach stanęło na tem, że darujemy tym razem Łomnicy i że pójdziemy na Durny od strony południowej, przedostawszy się do doliny Pięciu Stawów Spiskich przez Przełęcz Baranią. Obszedłszy staw i minąwszy wodospady, które dwa dni z rzędu do snu mię kołysały, zaczęliśmy powoli wchodzić w granice państwa młodego* śniegu. Im byliśmy wyżej, tem potężniej panował biały władca. Zaiste dziką była w tej szacie Dzika Dolina*. Cisza aż w uszach dzwoniła Przerywał ją od czasu do czasu szept drobnych kulek ze śniegu, co wiatrem ze skał strącone, w tysiącznych podskokach zsuwały się po nachylonach polach śnieżny ch. Dziwna to była muzyka: jakby szelest pyłu kosmicznego. Żleb na przełęcz zawalony był śniegiem na kilka metrów. Łańcucha nawet widać nie było: owego sławnego łańcucha, co liczy 132 metry, a tak niedowcipnie był wkuty, że po zerwaniu w jednem miejscu powywlekał się z kółek (do których nie był przytwierdzony na głucho) i stał się nieużyteczny. Nam nie był zresztą potrzebny. Mięki śnieg pozwalał iść środkiem żlebu. Usiadłszy na wystającym ze śniegu głazie, Klimek przytwierdził jraki* własnego wyrobu do nóg, związał mię z sobą liną i ruszył po stromym śniegu. Szło się ślicznie, niebawem też stanęliśmy • na Przełęczy Baraniej i po krótkim odpoczynku zaczęliśmy zbiegać po rozmiękłym w słońcu śniegu w stronę schroniska Tóryego. Nie zachodziliśmy tam jednak i schowawszy część rzeczy pod głazem, skierowaliśmy się do żlebu, wiodącego na przełęcz między szczytem Eggenhoferów ny a Małym Durnym. Śnieg i tutaj był nam wiernym towarzyszem, nic utrudniał jednak drogi. Jakże groźna przepaść otwiera się z przełęczy w stronę Do-


37 liny Dzikiej! Po czarnych jei ścianach śruty 3ię ponure cienie, jakby dłonie śmierć wyciągały się po śmiałka, co tam zatrzeć się waży. Z przełęczy kilka metrów trudnych, potem zwykły mozół skalny: ręce, zwłaszcza końce palców w ciągłej pracy, nogi w roli niemal drugorzędnej. Stoimy na Ma!ym Durnym. I stąd juz widok piękny, tylko na południe zasłonięty całkowicie przez 'mponu'ącą kopulę Wielkiego Durnego. Idziemy stąd ściśle granią i minąwszy dzielącą te dwa szczyty przełęcz, dochodzimy do masywnej ściany głównego szczytu. > Ostatnia wiorsta na-trudnie sza « mówi przysłowie; wypada tez niecu pomordować się na tej ścianie. Ale [uż szczyt niedaleko. Iv łka silny ch ruchów i stoimy na jego czubku. Widok w calem znaczeiru p"ękny. Wart trudów poniesionych. Od w idoku z Łomnicy piękniejszy, bo ją sam?, się podziw a. Na szczycie spędzamy kilka godzin. Dzień był pracowity, a przy tern trudno się oderwać od czarów, na które oczy patrzą. Jest pewna osobliwość, którą znąią tylko ci, co byli na wysokich szczytach. Mam na myśli ów pył niebieskawy, który m najczęściej pizypruszone są odlegle równiny. Właściwie — ni to pyiT ni mgła — a leży na wszystkiem, jak muślin i kładzie oku kres daleko bl ższy, niżby w^rok mógł sięgnąć. Bardzo rzadkim jest dzień, w któr} m zasłony tej niema. Miałem dotąd tylko dwa takie dnie w życiu: raz na Lodowym i drugi raz tutaj, na Durnym. Dość powiedzieć, że bez lornetki widzieć można było rysunek skat w Pieninach' Krótki dzień jesienny nakazywał jednak myśleć o powrocie. Za drogę służyć nam miał szlak Jordana. Początek tego szlaku nie różni! się wiele od drogi, którą wchodziliśmy. Dopiero w pobliżu Przełęczy Klimka Bachledy napotkaliśmy miejsce cokolwiek trudne. Zejść trzeba było kilkanaście metrów prawie pionowym żlebem na małą platformę, z pod której zezów ała ku nam przepaść. Była wiec lina w robocie. Czując jej uścisk na sobie, zsuwałem się bez wahania. Na platformie ją odwiązałem. Klimek przewlekł ją wówczas przez kółko haka, wbitego przez niego samego k ę d y ś dawniej i opuścił się na niej ku mnie. Niebawem byliśmy już na Przełęczy Klimka Bachledy i w v mijając rożne prostopadłe ściany, zaczęliśmy schodzić wzdłuż i-zerokiego żlebu, co się od przełęczy zaczyna- Po


38 drodze napotkaliśmy jedną klamrę, trzymającą się mocno, ale umieszczoną arcy-niezręcznie. Osobliwie trudną zresztą droga nie była. W schronisku T e r y e g o nie było tak pusto, jak w schronisku przy Stawie Kieżmarskim. Zeszło się turystów sporo, zarówno polskich, jak i niemieckich. Wypadło mi nocować pod turystą niemieckim, a obok gimnazisty galicyjskiego. Dla nieobeznanych z sytuacyą dodać muszę, że łóżka w tem schronisku rozmieszczone są sposobem kajutowym, jedno nad drugiem. Niemiec, który wrócił był ze Śpiczastego, spał jak dziecko; błogosławieństwo spokojnego snu nie przypadło jednak w udziale gimnaziście. Wśród nocy zbudził wszystkich przeraźliwy krzyk jego. Choć wołał przez sen, rozpaczliwe okrzyki miały' jednak sens zupełnie jasny: oto usuwał się po skale i błagał o ratunek.

Nikt mu go jednak nie udzielił.

* *

*

Czwarty dzień miał nas zaprowadzić na Pośrednią Grań. A nadszedł znowu w rozsłonecznionej szacie. Wypadało nam odbyć dnia tego drogę niedaleką, ale trudną, najtrudniejszą bodaj z tych, jakie przeszedłem w Tatrach; mieliśmy bowiem wejść na Pośrednią Grań wprost od północy, t. zw. drogą Bróckelmanna. Pierwsza część drogi, od wejścia na skałę do przełęczy między Pośrednią Granią a Żółtym Szczytem trudności niezwykłych nie nasunęła. Był to zwykły »mozół - skalny; różnił się jednak tem od drogi na Durny, że prawie każdy krok był eksponowany, tak że osunięcie się zaprowadziłoby w parę sekund z powrotem do doliny. Wydostawszy się na przełęcz, wspiąłem się za poradą Klimka kilkanaście metrów na stok Żółtego Szczytu, ażeby obejrzeć słynną gładką ścianę, co zdobi Północno-zachodni Szczyt Pośredniej Grani (niem. Katharinen-Spitze). Istotnie warta była widzenia. Spadała stokilkadziesiąt metrów prawie pionowo, czerniąc jakby wypolerowaną powierzchnią. Od przełęczy szliśmy wolno, gdyż droga stała się bardzo trudną. Klimek rozwijał całe swe wirtuozowstwo: szedł naprzód, boso, pomimo śniegu, ja w pewnym odstępie, związany z nim liną.


PÓŁNOCNO-ZACHODNI SZCZYT POŚREDNIEJ GRANI.



1

39 Wypadło mi nieraz po kilkanaście minut czekać, zanim Klimek o długość liny w górę się posunął. A raz na kwadrans przeszło skamieniał w jednym punkcie. I klął, i śmiał się i szeptał do siebie, a nie podnosił w górę. Mijając to miejsce, zrozumiałem, czemu: w wązki komin, jak w kleszcze, wbity był ostrym końcem podobny do gruszki głaz; tęgi głaz, który zdradzał ochotę przejażdżki na dół. Ominąć go nie było można, trzeba więc było przesunąć się tuż przy nim z jaknajwiększą ostrożnością. I jeszcze jedno miejsce nasuwało nielada trudność: oto trzeba było z nachylonej, gładkiej płyty przedostać się przez jej ostry kant do sąsiadującego z nią kominka; miejsce to jest silnie eksponowane. Ale z Klimkiem dokonywa się cudów. To też dotarliśmy do kresu pomyślnie i o południu stanęliśmy na szczycie Pośredniej Grani. Zacząłem się wpatrywać w olbrzymy, otaczające dolinę Zimnej Wody i Staroleśną: iskrzyły się w słońcu świeżymi płatami śnieżnymi, jakby przywdziały' szatę, przetykaną srebrem. Otaczał je złotym pasem wydłużony krąg równin węgierskich, zdobny w migocące klejnoty: to wieże kościelne odległych miasteczek świeciły metalem swych dachów. Gdyrm się w widok wpatrywał, Klimek zajęty był zgoła czem innem Siedział jak skamieniały, nie odrywając lornetki od oczu. Wypatrzył ludzi na Szczycie Śpiczastym, i drżał cały, śledząc ich kroki. Było ich trzech: turysta i dwóch górali. Co chwila miałem raport o tem, co turyści robią. »Rzucili linę... jeden się puszcza... dobrze... już jest na dole... teraz drugi... i trzeci... zeszli... oho... lina im uwięzła... włazi po nią... i t. d.« Tak się zajął tą trójką, że zapomniał o jedzeniu, o wszystkiem. A drażniło go nad wyraz, że nie mógł poznać ani górali, ani turysty. Przesiedzieliśmy na szczycie ze trzy godziny. Zejść mieliśmy zwykłą drogą do Doliny Zimnej Wody. Po szlaku Bróckelmanna droga ta wydała mi się miłym spacerem. Przynajmniej w górnej części. Przedostawszy się na stok północno-wschodni, schodziliśmy szybko po niezmiernie stromych trawnikach, wymijając płyty skalne. Nie cała droga była jednak tak łatwa >Na dole są zamki dane* twierdził Klimek. Rzeczywiście napotkaliśmy kilkadziesiąt metrów ^kały, które przypomniały nieco drogę ranną. Była i lina w robo-


40 cie. Ale minąwszy to miejsce, m-eliśmy tuż pod sobg ścieżkę od schroniska Tery ego. Rozstaliśmy się tu tai z Klimkiem. Torba moja przyjęła w gościnę cały nasz bagaż powędrowała ze mnq do Kolbachu, Klimek zaś z pustą torbą poszedł po część rzeczy, pozostawioną w schronisku Tćry ego. Przyszedłszy stamtąd, przyniósł rozwiązanie zagadki co do tajemniczego turysty. I przyszedł nawet w jego towarzystwie: turystą tvm był p. Janusz Chmielowski, który z dwoma młodymi góralami wracał właśnie ze Spiczastego. Na miłej pogawędce zszedł nam wieczór; ty m, co Tatry ukochali, materyalu do rozmowy nigdy nie zbraknie. *

*

*

Nazajutrz p. J. Chmielowski podążył wczesnym rankiem na Widły. Niżej podpisany" zaś wraz z k\mkiem uczynił całodzienne zawieszenie broni. Można się było na nie śmiał" zdecydować, bo pogoda ustaliła się była na spos5b jesienny. Klimek przegawędzil rarek z Jaśkiem Bachledą, który wypadkiem w Kolbachu się znalazł; popołudniu zapadł w trawę i od c ypiał zmęczenie. Mnie wypadło pójść do Szmeksu, celem wysiania paru depesz i kupienia zapasów. Powróciwszy stamtąd, wyszukałem sobie miejsce cieniste i zapatrzyłem się w poorane ściany Łomnicy. Myśl moja przebiegała długie pasmo wędrówek po Tatrach, wędrówek, co iak woda kry niczna orzeźwiały mi ducha i bj ły my jednem z ogniw, wiążących i godzących z życiem. Los rzucał mną dużo po św lecie: widziałem zastygłe w ladzie cielska olbrzymów alpejskich, p-'dziwiałem ponurą dz-kość Czarnogórza, wpatrywałem się w białą szatę majestatycznej Etny. Lecz żadne z tych gór nie były mi tem, czem Tatry. Te Tatry, co na tygodnie cale otulają się w zasłony z chmur, kaiąc czekać bez końca na uśmiech, jak na]kapryśnejsza z kobiet. Gdy lednak zasłony spadną błysną modre oczy stawów, gdv rozru mienią się śniegi, a turnie odetchną św:ezj m w : atrem wschodnim — wtedy iakaś tajemnicza, olbrzymia dłoń wyciąga się do mnie z wyżyn górskich chwyta porywa z sobą. I gdy znajdę się na ->tro-


P<

DMA GRAN" Z DROGI NA ROH MKJ>.


*


mym wierzchołku, sam, mając jedynie lazurową kopułę nieba nad sobą, a naokoło zatopione w morzu równin zakrzepłe bałwany szczytów — wówczas zaczynam rozpływać się w otaczającym przestworze, przestaję się czuć wyosobnioną jednostką, owiewa mnie potężny, wiekuisty oddech wszechbytu. Tchnienie to przebiega przez wszystkie fibry mej duszy, napełnia ją łagodnem światłem i sięgając do głębin, gdzie leżą wspomnienia trosk i bólów przeżytych, goi, prostuje i wyrównywa. Godziny, przeżyte w tej półświadomości są jakby chwilowym powrotem do niebytu; dają one spokój wobec życia i śmierci, mówiąc o wiecznej pogodzie roztopienia się we wszechistnieniu. *

*

*

Szósty dzień naszej wyprawy miał nas zaprowadzić na Szczyt Staroleśniański. Wypadło więc przejść wzdłuż całą prawie Dolinę Staroleśną. Czemu ta dolina tak się nazywa, nie umiem sobie objaśnić: niema w niej lasu dużo, a ten, co jest, nic wydaje się stary. W Koprowej i Cichej znacznie więcej starodrzewia. Zato turni o śmiało zarysowanych konturach nie brak w Staroleśnej. Wyborna ścieżka na Rohatkę wiodła nas aż do punktu, gdzie wypadło zwrócić się na olbrzymie usypisko, tworzące podmurowanie do stromych ścian Szczytu Staroleśniańskiego. Charakterystyczną cechą północnej strony tego szczytu jest brak dogodnych do przejścia żlebów i kominów, tak, że wypada wspinać się ciągle po ścianach, zaopatrzonych w więcej lub mniej dogodne chwyty. Droga śliczna, ze wszech miar zasługująca na poznanie. Bardzo oryginalnie dochodzi się do szczytu. Nie przeczuwa się go wcale: wspiąwszy się na jedną ze ścianek, widzi się nagle, iż się jest tuż przy czubku najwyższego z wierzchołków. Bo Szczyt Staroleśniański ma ich aż cztery, ustawione w kwadrat. W środku obszerna przełęcz. Najwyższy szczyt zakończony jest długim, ostrym głazem. Zbudowałem na nim piramidę z kamieni — zapewne jednak stała się już dawno pastwą wichrów. Oczywiście zwiedziliśmy wszystkie cztery szczyty. Wejście na szczyt zaopatrzony w tyczkę (dobrze widzialną od Domu Ślązkiego) jest trudne, trudniejsze niż cała droga. W nagrodę ma się widok na Dolinę Wielką. O widoku


42

ze Szczytu Staroleśniańskiego rozpisywać się nie będę. Piękny jest bardzo, a na szczególną uwagę zasługuje wznosząca się aż pod niebo gotycka ściana Gierlacha. Zejście do Doliny Wielkiej było nieco łatwiejsze, niż droga ranna. Niedaleko trawiastych upłazów, okalających dno Doliny Wielkiej, zdarzył się epizod, z którego pragnę wyciągnąć pewien wniosek. Gdy przechodziłem nad stromym żlebem po rodzaju galeryjki i wsparłem się ręką lekko 0 skałę, uczułem nagle, jak część skały ruchem wahadłowym nachyla się ku mnie. Błyskawicznym skokiem znalazłem się na odległej o parę kroków platformie, a podemną zadudniły w żlebie bryły skalne, porwane przez blok spadający. Niebezpieczeństwo przeszło tuż, tuż; zdecydowała jakaś cząstka sekundy, kilka centymetrów; gdyby nie one, spadałbym razem z bryłami skalnemi. Otóż wniosek mój potwierdza w zupełności zdanie p. J. Chmielowskiego, że dla turysty, obeznanego z techniką chodzenia po skałach, jedynem istotnem niebezpieczeństwem w Tatrach są kamienie 1 skały spadające. A są miejsca w Tatrach, gdzie kamienie niemal ciągle spadają. Tak np. przy Żabim Stawie Jaworowym leżą setki bloków zupełnie świeżo oderwanych od ścian Szczytu Jaworowego; przechodząc tamtędy sam widziałem, jak parę bloków zjeżdżało w pobliże stawu. Przyczyny mogą być najrozmaitsze. Nieraz leży sobie głaz najspokojniej na śniegu — przyjdzie słońce, przygrzeje i głaz puszcza się w drogę. Wiatr halny chętnie też ciska kamieniami. I kozice często strącają drobne kamienie, które potrącają i porywają z sobą większe. Raz w Niewcyrce kozice urządziły takie bombardowanie, że musiałem je krzykiem wypędzić z doliny: niepodobna było iść pod grad kamieni. Krawędzie Gierlacha przystroiły się w aureolę promieni zachodzącego słońca, gdyśmy dochodzili do schroniska Ślązkiego. Nie lubię tego schroniska. I nie mam do niego szczęścia. Ile razy tam byłem, znajdywałem salę restauracyjną zapchaną opasłymi, krzykliwymi i ocygarzonymi niemcami, a pokoje co do jednego pozajmowane. I tym razem nie inaczej trafiłem. Budzić mnie nazajutrz Klimek nie potrzebował, bo po noclegu na zestawionych krzesłach w sali restauracyjnej byłem wcześniej niż on na nogach. Siódmy dzień miał nas zaprowadzić na Szczyt


S/CZYT

STAR OLESN TAŃSKI

Z

DOLINY

S TAK Ol ESN EJ



43 Batyżowiecki. Okrążyliśmy wiec putężne fundamenty Gierlacha, idąe bez ściezk- porosłem kosodrzewiną zboczem, przecięliśmy zakosy tąi^mniczej ścieżki, w i^dąccj do Kotla i napotkaliśmy wreszcie ścieżkę, wodącą do Stawu Batyżowieckiego. Staw ten leży przy samem ujściu doliny, jakby byt uciekł od kamienistej pusty ni, co zaściela ią całą. Przyszło przciść caie to bezurocze pustkowie aż do podnóża Szczytu Batyżowieckiego. Dotarłszy aż do końca doliny, byliśmy już bardzo wysoko. Śnieg leżał wielkimi płatami a świecił w słońcu białością oślepiającą. Przed nami wznosiła się dumna, przepaścista ściana Szczytu Batyżowieckiego; na razie trudno było odgadnąć, iak się na r_ią wydostać można. Zaiąicm się sfotografowaniem tej ściany; gdy iuż zdjęcie było zrobione i zabierałem się do składania aparatu, z pod głazu, na którym stałem, wypełzła smukła, lśniąco-zielona jaszczurka i umieściwszy się między nogam statywu, zaczęła się wygrzewać na słońcu; ani aparatu, ani mnie nie zaszczycała wcale swoią uwagą. Oc zywiście po paru minutach konterfekt jej znalazł się na kliszy; odpowiednio powiększony, zdobi dziś moje aibuin tatrzańskie, no>z?c podpis: j Samotna mieszkanka Doliny Baty żow ieckiej«. Wejście na Szczyt Batyżowiecki nie trwało długo. Ale było bardzo trudne. Trudniejsze od drogi na Durny i na Staroleśniań ski. Dr-'ga wskróś l eksponowana*, dorównyw ająca w trudności północnej ścianie Pośrednie i Grani A jeszcze trudniejsze było przejście z wierzchołka wschodniego na zachodni Widok ze szczy tu wydał mi się nr epospolicie pięknym Zwłaszcza cudny był cichy zakątek Doliny Kaczej. Jej Staw Zielony lśnił jak szmaragd na podłożu z aksanrtu, a lesista Dolina Białej Wody odcinała się iaskrawym kontrastem od ialowego pustkuwia Doliny Batyżow ieckiej. Zejście, dzięki linie, nie nasunęło większych trudności. Powróciwszy do naszych rzeczy, które spoczywały przy norze jaszczurczej, skierowaliśmy się w stronę przełęczy >Ku Drągu«. Droga na przełęcz widzialna była dobrze z dołu. Ale droga z przełęczy do Doliny Złomisk była cokolwiek zawiła. Trzeba było ciągle zata czać koła i ukosy, ażeby przejść tiawiastemi ławkam; pomiędzy ścianami bardzo stromemi. Zapewne zagmatwane to zejście było


44 przyczyną, iż gdy przed laty przeniósł się z Zakopanego na Węgry najlepszy ówczesny przewodnik, Jędrzej Wala, który jeden tylko znał tę drogę, to mówili przewodnicy, że »Jędrek klucz od tej przełęczy z sobą zabrał*. Ale klucz się z czasem odnalazł i dzisiaj wrota przełęczy Ku Drągu* stoją otworem. Z żalem odbywaliśmy tęgi kurs, który przejść trzeba było od Zmarzłego Stawu do schroniska przy Stawie Popradzkim. Bo celem naszej jutrzejszej wyprawy miał być sterczący nad stawem trójząb Ganku, Rumanowego i Żlobistego. Lecz na nocleg koło stawu wobec przymrozków wrześniowych niepodobna było się zdecydować. Wypadło tedy zejść do schroniska, ażeby nazajutrz tą samą drogą znaleźć się w Dolinie Złomisk; zyskaliśmy na tem tyle, że część niepotrzebnego bagażu mogła w schronisku pozostać. Zaczęliśmy dzień od Szczytu Żlobistego. Początek drogi nie był trudny; szerokie koryto doprowadziło nas do rodzaju obszernej platformy, od której ciągnął się żleb w stronę Szczytu Żlobistego, a parę charakterystycznych galeryjek w stronę Szczytu Rumanowego. Zwykła droga wiedzie na Szczyt Żłobisty owym żlebem. Spróbowaliśmy wydostać się na szczyt inną drogą. Skierowaliśmy się w stronę Żelaznych Wrót i przekroczywszy spadzisty komin, zaczęliśmy się wdrapywać po mocnej, pewnej skale, w której nie brakło dogodnych chwytów. Droga była nadzwyczaj zajmująca, zwłaszcza pod samym szczytem, gdzie wypadło dosiąść konia, podobnego do słynnego konika na Lodowym, tylko bardziej niesfornego, bo jakgdyby stającego dęba. Szczyt sam jest mały. zakończony wydłużonym głazem, przypominającym sarkofag. Widok piękny, w niektórych szczegółach zbliżony do widoku z Batyżowieckiego. Z powrotem szliśmy początkowo tą samą drogą, potem skierowaliśmy się jedną z charakterystycznych galeryjek w stronę Szczytu Rumanowego; droga ta trudności nie nasunęła. Widok z Rumanowego przypominał w znacznym stopniu widok ze Szczytu Żlobistego; zwracały uwagę wielkie kopce kamienne, sterczące na Ganku. I w dalszym ciągu nie potrzebowaliśmy oddalać się zbytnio od grani, ażeby wydostać się na Przełęcz Gankową, skąd prowadzi na Ganek tor zwykły. Czy nazwać go mam trudnym? W kilku miejscach jest nieco eksponowany — i to wszystko: stwier-


•SAiłOTKA MIESZKANKA DOLIW

BATYŻOWIECKIEJ*.


«


45 dzić na nim można dowodnie, iak pojęcia o trudności szczytów sie zmieniają. Nie lak dav\ no uważano drogę z Doliny Złomisk na Ganek za ieJną z najtrudniejszych wprost niebezpieczną — dziś pobiło ją wiele innych szlaków, że wymienię choćby drogę na Pośrednią Grań od północy, któręi porównywać wprost z Gankiem nie można. Siedząc na najwyższym czubku Gankowym, wpatrywałem się w majestatyczne ściany Wysokiej, w siną głębię przepaści do Doliny Kaczej i w splot otaczających nas olbrzymów granitowych, z my ślą, że przy ;dzie rr" się r iebaw em z tym czarodziejskim światem tatrzański n pożegnać. Plan naszej wycieczki miai się ku końcowi, a przy tem niebo przy stre ilu się w stronie zachodniej w drobne chmurk", co z wielką szybkością poczęły się zbliżać do nas, rosnąc i ciemniejąc. Doleciały do nas, gdyśmy już byli w Dolinie Złomisk, przez kilka minut siekły gęstym gradem i poleciały gdzieś dalej na wschód. Było to pierwsze ostrzeżenie, bo chociaż niebo się wyjaśniło, to jednak w turniach warczał złowrogi, potężny wiatr zachodni, po k t ó n m niczego dobrego spodziewać się nie należało. Przez noc wicher się nie zmniejszył. Przeciwnie, wył i srożyl się coraz mocnid. Na szczęście deszcz nie nadch' >dził jeszcze, choć chmur przebiega ących w szalonym pędzi* nad nami g r o m a d z i ł o się coraz w ięcej. Dziewiąty dzień nasz był dniem powrotu do Zakopanego. W iodła nas dr< ga najkrótsza: przez Przełęcz Koprową i Zawory. Jakże szalał wiatr na Frzelęczy Koprowej! Gdy nadszedł paroksyzm wichrowy, na Wielkim Stawie Hińczowym podnosiły się fale zdobne w spienione grzy wy, a w koło nas zdawały się krążyć Tetmajerów skie * leśne Ćmy, gćrne Gmły, wodne Ski óśświetliee. wietrzne Pośw istnice. iasne Blękitówki sine Trupiogłówki*. oplatając na^ szalonym korowodem i pragnąc wciągnąć w swój wir obłędny. W Dolinie Hlińskiej otaczaiącc ją ściany chroniły nas od wichm, a w jej dolnej, lesistej części zdaw ać się mogło, że wi cher iuż moc swą stracił Po przez odwieczny, głuchy bór, którym porosłe je>Ł ujście Doliny Hhńskiej do Doliny Koprowej szedłem sam: Klimek został w Hlińskiej. ażeby wykopać nieco korzenia litwor o w e g o * , o k t ó r y go prosił Jędrzej Wala, co dziś z dalekich nizin


46

węgierskich z tęsknotą w stronę łańcucha Tatr spogląda, a nigdy już do nich nie przychodzi Górna część Doliny Koprowej to ulubione miejsce moje w Tatrach. Cóż za cudna gęstwina drzewna! Nigdy jeszcze siekiera nie dotknęła tego boru. Olbrzymie smreki, oczepione siwymi porostami, stoją zwartą gromadą, a w cieniu ich leżą mchem pokryte zwały padłych przed wiekami ich praojców. Poznałem się bliżej z tym borem przed laty, gdy idąc po raz pierwszy z Zaworów, zgubiłem ścieżkę i szedłem na przełaj. Setki drobnych ruczajów przebiegały pomiędzy zwałami, miejscami wypadało rękami torować sobie drogę wśród gęstwiny, a niejednokrotnie ciupaga, oparta na potężnym, omszałym pniu, przebijała na wylot jego spróchniałe cielsko. Zdawało się: lada chwila rozchylą się gałęzie i ukaże się zbrojna w łuk, śpiżowa postać człowieka pierwotnego, co za niedźwiedziem przez gąszcz się przedziera! W schronisku przy ujściu Hliriskiej doczekałem się Klimka, który przyszedł objuczony »korzeniem litworowym* i podążyliśmy dalej w stronę Zaworów. W pobliżu przełęczy nadleciał ku nam znowu korowód mar wietrznych, próbując porwać nas w swój pląs opętany. Towarzyszył nam aż do Liljowego i opuścił dopiero w Dolinie Stawów Gąsienicowych. Z przełęczy między Kopami ujrzałem Zakopane* Schodziłem niechętnie, czując coraz bardziej ciężar nizinnego powietrza. A jednocześnie za mną zapuszczała się kurtyna z chmur, zakrywając cuda, na które przez dni dziewięć dane mi było patrzeć. Otuliły się tym razem góry już na dobre; gdy po paru tygodniach ukazały się znowu, ułożone były do snu zimowego pod zwartym całunem śnieżnym. Pożegnałem je na długi przeciąg szarej, chmurnej zimy miejskiej. Zakopane, w lipcu 1907.


W JESIENNEM SŁOŃCU



l V t o sądził, że wielkie śniegi, w które otuliły się Tatry przy końeu lata zeszłorocznego, są zapowiedzią wczesnej zimy, ten się z gruntu mylił. Jesień bowiem nadleciała rozsłoneczniona i gorącym oddechem swych halnych wiatrów wyniszczyła śniegi niemal doszczętnie, tak iż przy końcu października leżało ich w Tatrach znacznie mniej, niż latem Piękna, ustalona pogoda ciągnęła w góry. Usłuchałem jej wezwania tem chętniej, że miałem do odbycia porachunki z pewnym szczytem, z którym nie doszedłem do ładu w ciągu lata. Szczytem tym był Śpiczasty. Do stromych ścian jego kołata'em ubiegłego lata bezskutecznie. Nie puściły mnie. Złożyły się na to różne okoliczności: pokryte lodem skały, stępione gwoździe u butów i szereg innych rzeczy z pozoru drobnych, których suma decyduje jednak nieraz o powodzeniu wyprawy. T y m razem wyruszałem zaopatrzony należycie, mając za towarzysza Józka Gąsienicę Tomkowego. Do samej Jaworzyny niemal, bo do baraku przy budującej się szosie dowiózł nas wielomówny Byrcyn. Zarzuciwszy ciężkie torby na plecy podąży liśmy odtąd z Józkiem pieszo, by niebawem zginąć w gąszczu świerkowym Doliny Jaworowej. Liczne ślady niedźwiedzia na drodze świadczyły, że turyści nie zamącają mu spokoju w górach. Groźniejszy dowód gospodarki »Misia* znaleźliśmy na Polanie Jaworowej. Wśród licznych jego śladów bieliły się poogryzane kości; dwie czaszki końskie spoglądały na nas cieniami swych oczodołów. Nieco poniżej leżały dwa 4


50 nietknięte trupy końskie. Jeden z nich miał głowę wykręconą i przygniecioną tułowiem; szczerzył przytem zęby w sposób dziwnie bolesny. Prawidłowość, z jaką leżały kości i trupy końskie wskazywała, że stare te koniska przypędzono aż na to miejsce i tutaj je zastrzelono, zapewne w celu dostarczenia pokarmu » Misiowi* i zabezpieczenia żywego inwentarza od jego napaści. Niedaleko miejsca tego wypadło nam nocować. Niewielki szałas, utajony w młodym lesie, miał nam dać schronienie na kilka nocy z rzędu, rozgościliśmy się więc w nim wygodnie i poczęliśmy gromadzić paliwo. Nie brakło go tutaj. Potężne ognisko zapłonęło niebawem wesoło. Tymczasem dzień gasł stopniowo; wszystko zaczęło szarzeć i posępnieć, jakgdyby ciężka troska spadła na czoło roześmianych poprzednio w słońcu turni. Ułożyliśmy się do snu: ja wyżej, na deskach, zasłanych gałązkami wonnej świerczyny, Józek przy samem ognisku, z bosemi nogami przy tlejących kłodach. Nogi te pełniły funkcyę automatycznego regulatora: gdy ognisko gasnąć poczynało, chłód zaczynał trapić nogi Józkowe, budził go i zmuszał do przyrzucenia drzewa. Czy w podobnych warunkach można spać naprawdę? Co do mnie rad jestem, jeżeli zadrzemię kilka razy. Poza tem wypada leżeć ze zmrużonemi oczami, lub utkwić wzrok w obłok dymu, co napełnia szałas i, wsłuchując się w trzask ogniska, zatonąć w marzeniach — śnić srebrny sen tatrzański Było już po północy, gdy wyszedłem na chwilę z szałasu. Wszystko było zalane potokami zimnych blasków. Po ciemnym aksamicie nieba płynęła tarcza księżyca, pogrążając krajobraz w chłód i martwotę. Potok szumiał groźnie — poza tem żadnego odgłosu słychać nie było. Wróciłem do szałasu prząść dalej sny tatrzańskie. I snułem je aż do chwili, gdy poczęło szarzeć. Dzień wstał piękny i cichy. Raźnie więc kroczyliśmy po oprzędzonej szronem trawie, kierując się w głąb doliny. Droga długa i cokolwiek nużąca swą jednostajnością. Nareszcie widzimy cel naszej wyprawy: Szczyt Śpiczasty. Godziny jednak schodzą, zanim dochodzimy do stoków Białej Ławki. Tu zostawiam buty i przywdziawszy trzewiczki kręcę się w raz z Józkiem po labiryncie gale-


5i ryjek, duprow adzających zupełnie wygodnie aż pod samą prawie przełęcz. Na końcu kilka metrów trochę frasobHwy ch* — stoimy jednak niebawem na grani, a w chwilę potem przy kopczyku na Białej Ławce. Oczy nasze przez chwilę nie są w stanie znieść blasku słonecznego, dotąd bowiem szliśmy pod klątwą ścian północnych, mrożeni lodowatym podmuchem Tu na grani powietrze ciche, wygrzane; góry, pożółkłe od traw więdnących i dziwnymi bla-katni niebieskimi zdobne, ^toją w przepychu swej wiecznej piękności. Dziwne, miarowe odgłosy7 uderzeń dochodzą do nas: to węgrzy pobiiąją dach nowego schroniska w Dolinie Staroleśnej. Schodzimy nieco w tę dolinę i wkrótce staiemy przed pc'udniową ścianą Spiczastego, wprost pod jej charakterystycznemi plamami białemi. Śniegu, co zwykł tu leżeć — ani śladu. Odpoczynek, przekąska i szturm do tej ściany. Józek zdeimuie buty i zaczyna się wspinać po skąpych chwytach płaskiego koryta. Niebawem jesteśmy już w połowie jego wysokości skręcamy w prawo na półkę trawiastą. Minąwszy ią, posuwamy sie w górę rodzajem małych półeczek, do olbrzymich schodów podobnych. Dochodzimy wreszcie do miejsca, k t ó r e — iak to natychmiast widać — stawia turyście zadanie nadzwyczaj trudne. Na lewo — ścianka kilkometrowa prawie bez chwytów, na pierwszy rzut oka absolutnie nie do przebycia, w prawo — w ąz utki trawers, po którym iść niepodobna, gdyż znajduje się nad nrm gzyms nieco wystający; pod trawersem — ściana w ścisłom znaczeniu pionowa. Przech(»dzimy trawersem, zwieszając nogi na ścianę i wbijając dłonie w głąb szparj. która oddziela od skały kępy traw, rosnące na trawersie. Wisimy więc nad ścianą icdynie na łokciach. Przesunąwszy się tak j.ikieś trzy, cztery metry w prawo, mamy jeszcze kilka metrów trudnych wprost w górę. Przebywszy ie szczęśliwie stajemy na obszernym upłazku, prz> kopczyku. Pierwsze zamki iuż nas puściły. Krótki odp»>czynck miły mi jest nad wyraz. Mogę stać na nogach, nawet usiąść wygodnie, o Mc dotąd przyczepiony byłem do skały jak kot do drzew a. Zbliżam* się teraz do owej długiej rysy, którą tak dobrze 4*


52 widać na południowej ścianie Śpiczastego. Nie mając jednak wprawy w t zw. zapieraniu się, opuszczamy niebawem rysę i kręcąc się po ściankach i wąziutkich trawersach, znajdujących się po prawej stronie rysy, zawieszeni prawie ciągle na ledwie widocznych chwytach, posuwamy się coraz wyżej i wyżej. W rysie widzimy dwie pętle. Po jedną z nich czołga się Józek i z tryumfem ją odwiązuje. Drugim etapem drogi jest kopczyk przy pierścieniu, wbitym nad górnym końcem rysy. Tu również chwilę odpoczywamy. Droga przebyta wygląda z góry tak, że wierzyć się nie chce, ażeby dla człowieka dostępną być mogła. Od kopczyka nie daleko już na grań. Wydostawszy się na nią, trudności już nie napotykamy i stajemy na wierzchołku Śpiczastego w godzinę i trzy kwadranse od chwili wejścia z piargu na skałę. Czy mam się obszerniej rozwodzić nad widokiem z tego szczytu? Cudny dzień, jakim mię los obdarzył i świadomość, żem poznał nowy zakątek umiłowanych przezemnie Tatr były mi odszkodowaniem za to, czego w widoku ze Śpiczastego n i e znalazłem Wspomnieć warto jedynie o pięknych liniach Pośredniej Grani i o wspaniałych ścianach Turni Jaworowych, które wpadają jakby w bezkreśne głębie Jaworowej Doliny. Schodziliśmy na Białą Ławkę granią. Kilka dość trudnych skalnych koni i konieczność parokrotnego puszczenia się na linie — oto wszystko, czem najeżona jest ta droga Solidnie wbite pierścienie ułatwiły nam zadanie. Z Białej Ławki zeszliśmy do Doliny Jaworowej i na krótko przed zachodem słońca wróciliśmy do szałasu, aby i drugą noc w nim przepędzić. * *

*

Do wszystkiego można się przyzwyczaić. I do noclegu w napół otwartym szałasie, przy ognisku. To też druga noc zeszła mi prędzej. Oczywiście zapadałem jedynie w jakieś odrętwienie, rodzaj pólsnu. Nie śpiąc, przetrawiałem wrażenia dnia poprzedniego. Stanęły mi nagle żywo w pamięci rozprawy ostatniego Walnego Zgromadzenia Sekcyi Turystycznej o dwóch kierunkach, jakie w turystyce

/


SZCZYT SPICZASTY OD POŁUDNIA.

*


I


53 tatrzańskiej się rozwinęły, a które pokrótce określić się dadzą jako czysto estetyczny i gimnasty czno-współza wodniczy. I wydało mi się, że — tak jak to często bywa — prawda leży po środku i że jedynie rozumne złączenie tych kierunków dać może ideał turysty. Idealnym typem turysty byłby dla mnie ten, coby wyruszając w góry z jasno określonem pragnieniem szukania wrażeń w pierwszym rzędzie e s t e t y c z n y c h posiadał jednocześnie tyle silnej woli, odwagi i wyrobienia, ażeby wszelkie trudności stały się dlań tylko u r o z m a i c e n i e m wyprawy. Ideałów chodzi jednak po świecie nie wiele. Wiem tedy doskonale, że spotka się w Tatrach jeszcze nieraz wygodnie estetyzujący filister z zakutym sportsmenem, co jak ślepy przebiegnie cały łańcuch Tatr, by wytrzeć jakiś okrzyczany za trudny komin: i na jednego i na drugiego spoglądać będą olbrzymy tatrzańskie ze spokojem i z pobłażaniem istot wiekuiście trwałych. Trzeci dzień miał nas zaprowadzić na Szczyty Kołowy i CzarnyI tego dnia mieliśmy pogodę bez zarzutu. Przekroczywszy potok w pobliżu szałasu, skierowaliśmy się na przełaj w stronę Czarnej Doliny Jaworowej. Z początku przedzieraliśmy się po przez kosodrzewinę, niebawem jednak natrafiliśmy na perci jelenie, które doprowadziły nas aż do lasu, otaczającego ujście Doliny Czarnej. Znałem ją już dawniej, szedłem bowiem tędy na Przełęcz Śnieżną. Tym razem trzymaliśmy się blizko stoków Kołowego i posunąwszy po piargu tak daleko, jak się dało, weszliśmy na skałę, by wydostać się na grań w pobliżu Czarnej Przełęczy. Trudności nie napotkaliśmy. Z grani zajrzeliśmy do najdziwniejszej, bo z dołu nie łatwo dostępnej Dolinki Jastrzębiej. Pusto w niej było zupełnie, ani jednej kozy nie było widać. Aż na Szczyt Kołowry szliśmy koło grani po stronie Dolinki Jastrzębiej, spychając co chwila masy szutru w dolinkę. Droga była łatwa i monotonna Jedynem urozmaiceniem było napotkanie dziwacznej turni, tkwiącej przy grani po stronie Doliny Czarnej. Wyglądała, jakgdyby dziecko wielkoluda, bawiąc się sześcianami skalnymi, ułożyło ich sobie kilka w kształt wieżycy. Posłałem Józka, by na najwyższym z sześcianów położył tradycyonalne dwa kamienie.


54 Widok z Kołowego jest piękny bez zastrzeżeń: obszerny, otwarty, urozmaicony. Jednem słowem w wysokim stopniu wart poznania. Niechętnie się z nim rozstawałem, by wrócić na Przełęcz Czarną. Doszedłszy do niej posuwaliśmy się w stronę Szczytu Czarnego jak było najdogodniej: to granią, to po jej lewej, to znów po prawej stronie. Nareszcie stanęliśmy przed masywną kopułą samego szczytu. Widziana z blizka straciła dużo ze swej niedostępności, która zdawała się ją cechować, gdyśmy na nią z opodal patrzyli. Stała się nawet wcale nie trudną, gdyśmy energicznie do niej się wzięli. Sam fakt, że otwierały się przed nami przejścia to tu, to tam, tak że można było między niemi wybierać, świadczy, iż trudną droga nie była. Stanęliśmy na szczycie wcześniej, niżeśmy przypuszczali. Widok z tego dotąd bardzo mało zwiedzanego szczytu jest zajmujący, ustępuje jednak wiele widokowi z Kołowego. Ze względu na krótkość dnia październikowego, niepodobna było myśleć o urozmaiceniu powrotu jakiemś nowem zejściem. Wróciliśmy więc na trzeci nocleg do szałasu przez Przełęcz Czarną i tegoż imienia dolinę. Dzień czwarty wyprawy był dniem powrotu do Zakopanego. Wypadło więc przechodzić koło miejsca, gdzie leżały trupy końskie. Z dwóch nietkniętych koni jeden zamienił się przez tych dni kilka w kupę kości, drugi był napoczęty i zawleczony do krzaka kosodrzewiny. Misio« gospodarzył więc o jakie pół kilometra od nas; że zaniedbał sąsiedzkiego obowiązku złożenia nam wizyty w szałasie, nie mam do niego najlżejszej pretensyi.


WŚRÓD ŚNIEGÓW TATRZAŃSKICH




W

KASPROM

EJ

DOLINIE.


G los zegara wieżowego zamącił na chwilę ciszę nocną, oznajmiając godzinę czwartą, gdy z p. R. Kordysem podążaliśmy w stronę Kuźnic. Zakopane spało spowite w gęstą mgłę, jak gdyby się nią było otuliło od mrozu. Śnieg chrupał pod nogami, wleczone na sznurkach narty zlekka chrzęściły; poza tem we mgłach rozjaśnionych przez księżyc, wisiał martwy, zimowy spokój. W pobliżu Kuźnic mgły nas opuściły; ujrzeliśmy góry zalane stalowem światłem Przed nami otwierała swe wrota Dolina Jaworzynki. Znana tak dobrze, lecz jakże zmieniona! Rozświetlona blaskiem księżycowym podobna była w swej śnieżnej szacie do wizyi srebrnej! Po przez dno jej, jak po tafli zastygłego jeziora, suniemy się cicho na nartach. Posuwamy się długo, niemal bez końca. Nareszcie stoimy u początku ścieżki na Karczmisko. Śnieg głęboki, dotąd nietknięty, umożliwia posuwanie się po stromym spadku. Ścieżka zatacza łagodny łuk, potem skręcić powinna pod ostrym kątem w lewo — punktu tego jednak znaleźć nie sposób: wszystko przykryte głębokim śniegiem. Idziemy więc wbrew pierwotnemu zamiarowi starą drogą kopalnianą. Teren staje się nie łatwym: posuwamy się po zboczy o wielkiem nachyleniu, natrafiając miejscami na powłokę lodową, po której narty się ślizgają. Im dalej, tem gorzej. Nareszcie wypada zdjąć narty i przywdziać żelaza. Narty ciężą na ramieniu, lecz ostrza żelaza panują nad chrupiącą powloką i dają pewność ruchom. Docieramy już do grani Kop Królowych, gdy naokoło zaczyna się dziać coś dziwnego. Śnieg zaczyna tracić


5« swą barwę stalową, nabierając jakichś miękich, modrych blasków. Świta! Stoimy na grani. Niziny zasłane mgłą, tworzącą olbrzymie, szeroko rozlane morze. Z morza tego wysuwa się ośnieżona wyspa: to Babia Góra. Zakopanego ani śladu: śpi jeszcze pod mgłami. Chyżo niosą nas narty do Szałasów Gąsienicowych: tylko dwie głębokie bruzdy znaczą ślad, kędyśmy przemknęli. Wspaniały krajobraz ścian, otaczających kotlinę Czarnego Stawu, rozświetla się coraz bardziej; śniegi nabierają jaskrawej białości, przepastne ściany poczynają groźnie czernieć. Nad Koszystą ukazuje się rąbek złocisty, zwiastujący ukazanie się słońca. Chwila jeszcze, a zaświeci!... Tymczasem czekają nas chwile prozy i to gorzkiej. Wypada obejrzeć schronisko Towarzystwa Tatrzańskiego, do którego na noc wrócić będzie trzeba. Otwarte jego drzwi ziewają do nas niechętnie. Wewnątrz brud i bezład, jak po napadzie bandyckim: na podłodze pełno rozwłóczonej słomy i resztek jedzenia; części rozebranego łóżka rozpełzły się po obu izbach. Nie wiadomo, co więcej podziwiać, czy niedołęstwo Towarzystwa Tatrzańskiego w urządzaniu schronisk, czy niechlujstwo turystów. Ale wyboru niema, robimy więc jaki taki porządek, zostawiamy część rzeczy i ruszamy w stronę Stawu Zielonego. Śnieg głęboki. Czekan zagłębia się w nim cały. Dla turysty pieszego teren wprost nie do przebycia: narty suną się gładko, zagłębiając trochę zaledwie. Ze śniegiem takim zdarzało mi się wojować kilkakrotnie, gdy jeszcze nart nie używałem. Przy każdym kroku noga zanurzała się powyżej kolana, niekiedy wpadałem po pas, czasem po szyję. Wyciąganie się z tej sypkiej kąpieli męczyło nad wszelki wyraz: w końcu przeklinałem śnieg i góry. Jakże inaczej czułem się na nartach! Niosły mię, jak łodzie po toni nieprzebytej. Zatoczywszy olbrzymi krąg za kierunkiem doliny, skierowaliśmy się w stronę Kościelca, którego szczyt miał być celem pier wszego dnia wyprawy. Posuwając się coraz stromiej w górę po przez zasypany prawie całkowicie las kosodrzewinowy — latem nieprzebyty — dotarliśmy do przełęczy rPod Karbem*. Po jej drugiej stronie widniała biała tafla Czarnego Stawu: od przełęczy


\\ K ASPROWFJ DC)1 IMF .



59 spadał do niej żleb nadzwyczaj stromy — teren dla narciarza conajmniej niepociągający. Tu narty zostają na wypoczynek. Wkładamy żelaza i napawając wzrok płonącemi w słońcu turniami, kroczymy wzdłuż grani. Kolce żelaz trzymają., jak szpony krogulcze. Zbliżamy się do płyty i do progu — jedynego miejsca, które mogłoby nasunąć większe trudności Płytę mijamy po śniegu z łatwością, przed progiem jednak stajemy. Miejsce, gdzie zwykle się go bierze, nieco oblodzone. Pan Kordys chwilę się przygląda, poczem wyciąga długie ramiona, ściska szorstkie występy granitu i wciąga się na próg. Żelaza u nóg jego zgrzytają po skale, jakby się otwierały od wieków niedotykane zasuwy u wrót zamczystych. Po chwili wrota, pilnujące przystępu do Kościelca, już są za nami. Idziemy po wystających ze śniegu pożółkłych trawkach, przechodzimy płaty śniegu, dzióbiemy czekanem w płyty lodowe — trudności jednak nie napotykamy i około południa stajemy na szczycie. Słońce przyświeca, lecz od Rysów i Wysokiej, co łby swe z poza polskiego pasma wysuwają, dmucha ku nam lodowy wiatr. Siadamy więc za występem skalnym i pieścimy wzrok rozścielającemi się przed nami równinami, obecnie zupełnie już prawie wolnemi od mgieł. Domki zakopiańskie mrugają ku nam swemi szybami. Krótki dzień zimowy nakazuje myśleć o powrocie. Idziemy za swymi śladami i doszedłszy do nart, spływam}' na ich skrzydłach wT dolinę. Nadchodzą godziny prozy pod dachem schroniska. Siarczysty mróz zmusza do rąbania zapasu drzewa; wodę trzeba wytapiać ze śniegu; piec z kamienia odrzuca początkowa nasze propozycye rozgrzania się: godziny' schodzą, zanim temperatura w schronisku wznosi się ponad zero. Nareszcie jednak praca dokonana. Obwinięci we wszystko, co z sobą mamy, podobni do Jakutów, usypiamy na godzin kilka. * *

*

Po nocy przedrzemanej i przegawędzonej ruszamy nazajutrz o świcie na Krzyżne. Dzień mamy przed sobą ciężki; odległość


6o Krzyżnego od schroniska — jak na dzień zimowy — jest ogromna. Z trudem odnajdujemy szlak, wyznaczony w lesie. Przynajmniej na powrót żłobimy sobie nartami niemożliwą do zgubienia drogę. Wznoszenie się na ramię Żółtej Turni jest nad wyraz żmudne, podobnie i droga na górne piętro Pańszczycy. Słońce złoci rąbek śniegu na Krzyżnem; natomiast cała kotlina w której jesteśmy, pogrążona jest w cieniu. Wieje lodowy wiatr. Do słońca dążymy z upragnieniem Lecz daleko jeszcze, a droga nie Tatwa. Narty zostają, posuwamy się stromym żlebem z żelazami na nogach. Śnieg co chwila napotykamy inny: to głęboki i sypki, to przymarznięty skorupą lodową, to wreszcie twardy, jak lód. Idziemy jeden za drugim, zmieniając się od czasu do czasu. Droga przebyta znaczy się punktowanym wężykiem wybitych przez nas stopni. Niekiedy opieramy się na czekanach i w milczeniu patrzymy na oświecony słońcem skrawek śniegu. Lecz jeszcze daleko! Zaczynam czuć zmęczenie. A usiąść nie sposób, bo nóg ze stopni wydobywać nie można. W górnej części żlebu napotykamy przeszkodę niespodziewaną: oto śnieg jest tak twardy, że wypada rąbać stopnie czekanem. Wybite kawałki lodu z zawrotną szybkością lecą po pochyłości, wydając głuchy szelest. Lecz nachylenie się zmniejsza i oto nareszcie około 2 wydostajemy się na rozmiękły w słońcu śnieg, po którym szybko wchodzimy na przełęcz. Mamy przed sobą jeden z najpiękniejszych widoków tatrzańskich w szacie ze śniegów, przetykanych zlotem słonecznem. Stawy Polskie śpią pod grubym całunem śniegu. Śpi z nimi razem i Siklawa, co w lecie pogwarem swym całą dolinę napełnia. Olbrzymy tatrzańskie nie całkowicie jednak w śnieg się otuliły: w wielu miejscach przeświecają czarne ich żebra i granie, jakgdyby w gniewnem wstrząśnieniu były zrzuciły z siebie ciężar białej opończy. Krótko zatrzymujemy się na Krzyżnem, pragnąc wejść na poblizki szczyt Wołoszyna Przychodzi to bez trudu, gdyż na grani śniegu niewiele, mamy więc warunki niemal letnie. Na śniegu widać mnóstwo śladów kozic: biedactwa zmuszone są szukać aż na graniach pożółkłych kęp trawy, gdyż poniżej wszystko śniegiem pokryte. Spędzamy na czubku Wołoszyna niemal godzinę. Powrót źle-




6i bem z Krzyżnego do Pańszczycy mniej męczy, bo stopnie już gotowe. Z przykrością zagłębiamy się w ponury cień żlebu, ziejącego chłodem Na szczęście prędko dochodzimy do nart i zjeżdżamy w dolinę. Mrok łapie nas na stokach Żółtej Turni. Lecę po chropawej skorupie śnieżnej bez opamiętania, przybierając najbrzydsze pozycye >płużące«, byle prędzej! W lesie ciemno już zupełnie. Zapalamy latarkę i trzymając się wyrytych przez nas bruzd, podążamy do Szałasów Gąsienicowych. Po krótkim wypoczynku ruszamy do Zakopanego. Powrót przez Boczania urozmaicony był spotkaniem trzech narciarzy zakopiańskich, co na noc w góry wyruszyli W Zakopanem byliśmy o 11 wieczorem, solennie zmęczeni, lecz bogaci we wspomnienie uroków, w jakie obfitują pogrążone w sen zimowy Tatry. Zakopane, w styczniu 1908.



ROHACZE



w

V V ycieczka, odbyta wespół z p. M. Zaruskim w Tatry Zachodnie (w ostatnich dniach maja r. b.), pozwoliła mi zapoznać się z grupą Rohaczy. Pięknie zarysowane turnie, poszarpane granie, strome ściany granitowe, wśród których mienią się w słońcu stawy — nadają temu odległemu zakątkowi charakter zbliżony do najpiękniejszych miejsc w Tatrach Wysokich; z tego powodu pragnąłbym gorąco polecić zwiedzenie Rohaczy t\m wszystkim, co w Tatrach Wysokich nic nowego dla siebie znaleźć już nie mogą. Że jednak w r Przewodniku po Tatrach * J. Chmielowskiego znajdują się w stosunku do Rohaczy wskazówki dość szczupłe, pragnąłbym więc uzupełnić je nieco, podając czytelnikowi » Taternika* to wszystko, co jest wynikiem doświadczeń odbytej przez nas wycieczki. Otóż zdaje mi się, że na wycieczkę w Tatry Zachodnie należy poświęcić trzy dni i że najdogodniej rozpoczynać ją przez Dolinę Chochołowską, a to z powodu, że można dość daleko podjechać końmi. Pierwszy dzień powinien zaprowadzić na Rakonia i na Wołowca. Drugi — na oba szczyty Rohacza Ostrego i na Rohacza Płaczliwego. Trzeci — byłby dniem powrotu, połączonego ze zwiedzeniem Osobitej. A oto wskazówki szczegółowe. Wyruszyć z Zakopanego należy wcześnie, gdyż droga do schroniska strzeleckiego w Doi. Zuberskiej daleka. Jeżeli się wyrusza końmi, to należy dojechać do punktu, gdzie Dolina Starorobociańska łączy się z Doliną Chochołowską. Z chwilą ukończenia szosy do Kościelisk, droga do tego punktu będzie A v p r o s t znako-


66 mita*). Stamtąd pieszo na Polanę Chochołowską i przeszedłszy ją do Doi. Jarząbczej. Niebieskich znaków, którymi niegdyś wyznaczyło Tow. Tatrz. drogę na Wołowca, część tylko przetrwała deszcze i śniegi. Wydostawszy się ponad linję lasu, na zbocze trawiaste, najlepiej (opuszczając znaki) skierować się wprost na grań Długiego Upłazu i posuwać się nią w stronę szczytu Rakonia. Ze szczytu tego oglądamy po raz pierwszy Rohacze i możemy zorjentować się dobrze w terenie. Zapamiętać sobie należy dokładnie miejsce, w którem się znajduje widoczne dobrze z Rakonia schronisko strzeleckie w Dolinie Zuberskiej. Kierując się trawiastą granią w stronę Wołowca, zniżamy się bardzo niewiele, poczem zaczyna się żmudne wchodzenie na szczyt Wołowca. Widok ze szczytu bardzo piękny. Z Wołowca zejść można byle jak (czy zwracając się w stronę Rakonia, czy w stronę Rohaczy) po nadzwyczaj stromem zboczu trawiastem wprost do Doliny Rohackiej, gdzie napotyka się perci, prowadzące w dół doliny. Idąc za niemi, dochodzimy do schroniska. Wybornie zbudowany, mały domek o jednej izbie, zaopatrzony w ławy do spania, stół, kilka ławek i piec żelazny, daje dobry nocleg dla czterech osób. Drugiego dnia, zostawiając w dolinie rzeczy niepotrzebne, wydostać się trzeba na przełęcz pomiędzy Wołowcem a Rohaczem Ostrym. Zbocze trawiaste nader strome. Potem granią w stronę Rohacza Ostrego. Trawiasta z początku grań ta jeżyć się później poczyna od występów skalistych. Trudności napotyka się jednak dopiero dochodząc do wschodniego szczytu Rohacza Ostrego. Jest to wogóle miejsce najtrudniejsze całej grani Rohackiej. Z malutkiej turniczki zejść trzeba na wązką przełączkę, obciętą ze stron obu i wydostać się z niej po skośnej krawędzi skały, przypominającej kształtem dach, na ostry jej grzbiet Kilka pewnych stopni umożliwia przejście po owej krawędzi. Miejsce to iest bardzo ekspono*) Dla osób wyruszających z Zakopanego pieszo dodaję, ii o jakiei dziesięć minut od njścia Doi Kościeliskiej, w punkcie, gdzie droga z lasu wychodzi, zaraz za leśniczówką oddziela się w lewo rodzaj »drogi pod reglami*, która doprowadza do njścia Doi. Lejowej, a w dalszym ciągu do wielkiej łąki, przez którą dojść można do ujścia Doi. Chochołowskiej. Idąc w ten sposób omija się wielkie kolano, które droga w okolicy Siwej Wody robi.


RuHACZ OSTRY Z RuHACKIEJ DOLI W.



67 wane. Uwaga potrzebna jest również i na kilku metrach dalszych, gdyż grań jest bardzo wązka, a ekspozycya znaczna. W parę minut od tego miejsca dochodzi się do wschodniego (niższego) szczytu Rohacza Ostrego. Ażeby przejść na szczyt zachodni (wyższy), należy cofnąć się kilka metrów w stronę Wołowca i zsunąć po skale na półkę trawiastą, biegnącą po stronie Doi. Jamnickiej w kierunku przełączki między obu szczytami. Stanąwszy na przełączce, spostrzegamy (również po stronie Doi. Jamnickiej) stromy, trawiasty komin, którym bez trudu wchodzi się na główny wierzchołek Rohacza Ostrego. Przechodzenie ze szczytu na szczyt ściśle granią — jeżeli jest w ogóle możliwe — uważam conajmniej za bezcelowe. Grań od Rohacza Ostrego do Rohacza Płaczliwego jest dość urozmaicona; spada na stronę Doi. Rohackiej w kilku miejscach wspaniałemi przepaściami. Jedno miejsce trochę trudniejsze napotyka się niedaleko szczytu Rohacza Ostrego, a jest niem płaski komin z kruchą skałą, (prawdopobnie można go obejść poniżej). Przełęcz między Rohaczem Ostrym a Płaczliwym jest to pozioma, długa i dość szeroka grań, zdobna w wielkie, porozrzucane głazy (Schmaler Sattel według dra Otto!). Wejście na Rohacza Płaczliwego nie nastręcza najmniejszej trudności, tak samo i długa grań, ciągnąca się od niego w stronę Przedniego Zielonego Wierchu. Jako kres wędrówki dnia drugiego uważałbym przełęcz między Rohaczem Płaczliwym, a Przednim Zielonym Wierchem. Z przełęczy tej zejść wypada do kotliny, utworzonej przez ściany Rohacza Płaczliwego, a ramię Przedniego Zielonego Wierchu. Nie należy jednak schodzić ciągle dnem tej kotlin}', lecz w punkcie, który wyda się najdogodniejszym, przejść wspomniane wyżej ramię i zajść po drodze do Niźniego Stawu Rohaczowego—»Orawskiego Morskiego Oka«. (Z północnego brzegu piękny widok na staw z Rohaczem Ostrym w głębi). Od stawu wyraźnemi perciami, częściowo wzdłuż wypływającego z niego potoku, do schroniska. Trzeciego dnia można obrać dwie drogi: albo wydostać się na ramię Szyndlowca (między Rakoniem a punktem 1694) i, obchodząc Rakonia po stronie Doi. Łatanej, iść następnie graniami po przez punkty 1651, 1476 i 1583 na przełęcz pod Osobitą, albo 5*


68 przejść całą Dolinę Zuberską aż po ujście Doi. Łatanej i z niej dopiero osiągnąć grań między punktem 1476 a 1583. Myśmy szli tą drugą drogą. Osobom, któreby Doliną Zuberską iść pragnęły, zwracam uwagę, ażeby w okolicy schroniska nie szukały drogi po l e w e j stronie potoku, gdyż idzie ona dość długo po p r a w e j jego stronie i dopiero potem na lewą przechodzi Doliną Zuberską posuwamy się aż do mostu na potoku powstałym ze złączenia wód z Doliny Zuberskiej i Doi. Łatanej. Potem drogą, wiodącą w głąb Doi. Łatanej. Myśmy wchodzili na grań od pierwszego mostu na potoku w Doi. Łatanej, trzymając się początkowo ramienia bocznego, które wysyła w dolinę grań nieco na zachód od punktu 1476. Nie dochodziliśmy jednak tem ramieniem aż do samej grani, lecz trawersowaliśmy w lesie w lewo i weszliśmy na grań pomiędzy p. 1583 a 1476 (bliżej punktu 1583). Sądzę, że jeszcze dogodniej byłoby iść d n e m dolinki, utworzonej przez dwa ramiona, które grań wysyła w pobliżu punktów 1583 i 1476. Znalazłszy się na grani, trzymamy się jej ściśle (poniżej gęsta kosodrzewina) i dochodzimy do przełęczy pomiędzy p. 1583 a Osobitą. Stąd dalej granią aż na jej wierzchołek. Schodzić najlepiej w dalszym ciągu granią (na przełęcz pomiędzy Osobitą o punktem 1617), a następnie stromem, szerokiem korytem trawiastem, które poniżej staje się rodzajem dolinki, obramowanej pięknemi turniami wapiennemi. Dolinka ta uchodzi do Doi. Suchej. Doszedłszy do miejsca, w którem Doi. Sucha uchodzi do Doi. Bobrowieckiej, zwracamy się natychmiast na nizkie ramię, odzielające tę dolinę od Doi. Cichej i niebawem, idąc za śladami drogi jezdnej, wchodzimy do tej doliny. Następnie przechodzimy na półn o c n y brzeg potoku w Doi. Cichej i prawie w prostej linii starą, zaniedbaną drogą idziemy na wschód aż do polany z kilku szałasami, zwanej Molkówką. Kto nie obawia się przejścia w bród potoku, ten może w kilka minut od Molkówki znaleźć się na drodze wiodącej z Doliny Chochołowskiej, poczem dobrze jest skrócić sobie drogę tak, jak to wskazałem w przypisku (w początku artykułu). Kto nie przywykł


XIÅ»\I STAW EOHACZOWY.



69 do tego sposobu przebywania potoków, musi nadłożyć drogi i iść wzdłuż Siwej Wody, aż do napotkania drogi z Witowa. Następnie wypada iść znaną już drogą w stronę Zakopanego, wzywając los, by się nadarzyła jakaś wolna furka. Wycieczka w Zachodnie Tatry ma tę stronę ujemną, że nig d z i e nie napotyka się schroniska zagospodarzonego, że więc trzeba żywność na całą wycieczkę mieć z sobą. Wynagradza zato tem, że się jest zdała od jarmarku psedoturystycznego, w jaki zamieniają się najpiękniejsze okolice Tatr Wysokich na przeciąg miesięcy letnich*). *) Jako najdogodniejszą mapę do wędrówki po Zachodnich Tatrach polecić mogę J. Chmielowskiego: »Mapę Tatr Zachodnich* (i: 75.000), Lwów, nakład B. PoJonieckiego. Ta sama mapa dodana jest do L części »Przewodnika po Tatrach* J. Chmielowskiego.



Z WĘDRÓWEK SAMOTNYCH





c

V ^ z y rozsądnie czyni ten, kto chodzi samotnie po Tatrach, zwłaszcza po ich okolicach rzadko zwiedzanych? Kwesty a ta przesądzona jest od dawna przecząco i przesądzona nietylko w sposób rozumowy: wiąże się z nią cały szereg niepokojących obrazów w rodzaju turysty ze złamaną nogą, leżącego samotnie wśród pustkowia i napróżno wzywającego pomęcy, lub też wędrowca szarpiącego się bezradnie w żelaznym uścisku oklepca. Gdyby ktoś z osób mi drogich wyruszał samotnie na kilkodniową wyprawę w głąb Tatr, wszystkie niebezpieczeństwa stanęłyby mi w postaci dręczących obrazów przeęl oczami; odnalazłbym też wszystkie argumenty, które skazują samotną turystykę na potępienie. Mimo to jednak mam za sobą długi szereg wędrówek samotnych i wędrówki te oblane są w mej pamięci jakimś szczególnym czystym blaskiem Są to wspomnienia niezamącone żadnym dysonansem, szereg przedziwnych zespoleń z odwiecznym duchem gór, szereg hymnów w zachwycie odśpiewanych na cześć wszechistnienia. Blask bijący od tych wspomnień topi we mnie w szystkie wątpliwości co do turystyki samotnej. Wiem, co mam do stracenia, i wiem, co mam do zyskania, decyzya nie trwa długo! Poniżej starać się będę streścić wspomnienia z tych moich wędrówek; będą to jedynie te momenty, które szczególnie mocno utkwiły w mej pamięci.


74 Noc kładła iuz swe cienie na zielonych aksamitach lasów Doliny Koprowej, gdy podążałem zwolna po zakusach ścieżki wiodąc< do pustelni w Ntewcyrce. Miałem za sobą żmudny upalny dzień, wśród skwaru przeszedłem przez Przełęcz Pjszniań>ką i Dolinę Kamienistą. Teraz poczynałem tyć w świeżości wieczoru. V dycha łem głęboko kryształ powietrza. Nagle... w kry>ztalc tym poczułem domieszkę niespodzk u aną.. dym! Swobodnie dotąd bujające myśli moje rozbiegły się >'ak stado spłoszonych ptaków. Została tylko świadomość, że będę nocował z obcymi ludźmi. Do zapełnionego turystami schroniska wszedłem cichv i niemy. Skuliłam się w kącie i usiłowałem zasnać. Napróżno iednak. Od starannie przez noc całą podsycanego ogniska bił żar nieznośny; ze strony przeciwnej owiewało mię chłodne pow ietrze nocy. Marzyłem krótką noc letnią, wpatrzony w -ogniste snopy iskier. Gd> spostrzegłem, iz szarzeć poczyna, opuściłem schroni>ko i zwróciłem się w stronę wodospadu. Posuwając się coraz wyżej w głąb N e w cyrki, owładnięty byłem żądzą iak najszybszego spotkania się ze słońcem. Szliśmy ku sobie: ono zaglądało coraz głębiej w dolinę, ia posuv.ałem się w górę z tarasu na taras. Nad Nizn m Stawem Teryąńskłm spoirzeliśmy sobie oko w oko. W >ród świeżości poranku, w pierwszych blaskach słońca uirzalem po raz pierwszy cudny ten zakątek tatrzański- Ożywcza w-łda jeziora zmył? ze mnie zmęczenie; zapomniałem o złej nocy. Kroczyłem dale; w słońcu, pnąc się stromo do góry, Roślinność stawała sic coraz uboższą, szedłem po splotach czolgaiącej się wierzby. Naksztalt baszt twierdzy potężnej wyrosły dookoła ciemne głowy Hrubego. Furkotu. Ostrej i Krótkiej. Wśród pól śniegowych ukazał nu się W ,żni Staw Teryański. W połowie tylko widoczny, dźwigał na sobie olbrzymie tafle lodu. Był uosobieniem dziKiei grozy. Skierowałem wzrok w stronę przełęczy Furkotnej, od którei co chwila leciały lawiny z kamień-: to kozy broniły mi do niej przystępu. Kilka klaśnięć w dłonie i stado pierzcliło na przeciwną stronę ęrranL Im byłem bliżej grani, tem bardziej zachylah się wrota przełęczy, w końcu miałem p"oad sobą monotonnie postrzę-


J/Y/C//

II.



75 pioną grań bez śladu głębszego zacięcia Wszedłem więc na kruchą, sypiącą się >kałę, gdzie było najdogodniej, i osiągnąłem grań znacznie powyżej przełęczy, bliżej Furkotu. Dziwnie blizko, tuż podemną lśnił ogromną taflą Wyżni Staw Furkotny, a poza nim drzemały w ciszy dnia letniego złociste niziny węgierskie. Przy tyczce na Furkocie, wśród morza wierzchołków' — wpatrzony* w smukłą wieżycę Soliska, zatonąłem w ciche dumanie. Niedługo jednak myśli moje swobodnie krążyć mogły. Od Krzyżnego Liptowskiego dźwigać się bowiem poczęła poczwara z chmur, a po chwili dał się z niej słyszeć stłumiony pomruk. Potwór dźwigał się jednak tak wolno, że postanowiłem nie zmieniać mych planów i zwiedzić także szczyt Hrubego. Nasuwające się cielsko poczwary gnało mię szybko po niełatwej grani i nie pozwoliło się długo cieszyć przepaścistym widokiem z Hrubego do Hlińskiej. Uciekłem czemprędzej z pow rotem na Furkot i zbiegać począłem do Doliny Młynicznej. Tymczasem poza murem Furkotu odegrywać się począł dramat To potwór bił w jego ściany, targał niemi, srożył się i szalał. Mnie jednak ściany te chronily\ Jedynie kilka kropel deszczowych musnęło mię w przelocie. Powietrze ochłodło i odświeżyło się. Mijałem jeden po drugim stawy. Zszedłszy ze ściany, po której spływała »zakwefionac woda ze stawu pod »Skokiem*, znalazłem się wśród jagód i traw bujnych. Rozciągnąłem się na nich i wsłuchując się w odległe, niknące pomruki burzy, usnąłem. Mrok zapadał, gdy wzdłuż linii wodociągu zbliżałem się do Jeziora Szczyrbskiego.

Żar przegrzanego w upalnem słońcu powietrza kojarzy się we wspomnieniach mych z trzema dniami przebytymi w okolicy Zielonego Stawu Kieżmarskiego. Przepyszna skwarna pogoda letnia towarzyszyła mi wówczas wiernie. Codzień o świcie wyruszałem ze schroniska i codzień wracałem doń bogatszy w wiązankę wrażeń do czarodziejskich kwiatów podobną. Pierwszego dnia zwiedziłem Szczyt Kieżmarski. Odszedłszy kilkaset kroków w stronę ujścia doliny, zwróciłem się ku skałom,


;6 okalającym trawiaste stoki Przełęczy Rakuskiej. Jako klucz do przejścia progu skalnego wybrałem widniejący z oddali wodospad. Z blizka przejście to nie wydało mi się dobre, postanowiłem tedy poszukać lepszego. Nie wiedziałem wówczas, iż stałem koło miejsca, na którem zabił się Rumancsik. Podszedłszy jeszcze nieco dalej wzdłuż ściany, napotkałem stromy, trawą i kosówką porosty zachód, którym bez najmniejszego trudu wydostałem się ponad próg. Jakże się cieszyłem, gdym przebył nudny stok trawiasty i stanął na przełęczy! Zaczęła się tu zajmująca wędrówka łatwą granią, wędrówka rozpromieniona słońcem i cudnym widokiem w obie strony. Jedyną przeszkodę — spękaną płytę — przeszedłem inaczej niż poprzednicy, nie opuszczałem bowiem ścisłej grani, która ponad płytą tworzy stromego lecz nietrudnego konia. Na Szczycie Webera spocząłem chwilę. Po zawieszonej u ścian Wideł galery i — Miedzianej Ławie — posuwały się drobne figurki; od czasu do czasu błysną? metal czekana czy ciupagi. To znajomi moi szli tędy na Łomnicę. Niebawem stanąłem i na Kieżmarskim. Widok był zupełnie czysty, z kotła Kamiennego Stawu dźwigały się jedynie przejrzyste mgiełki. Kilka godzin zeszło mi na wpatrywaniu się w olbrzymie głowy Łomnicy i Durnego i na igraszki mgieł, co figlarnie wydzierały się z pod nóg, by w pląsach zasłonić chwilami kopulę Łomnicką; pierzchały jednak natychmiast. Przez Przełęcz Huncowską i jałową, smutną dolinkę wracałem na Przełęcz Rakuską. Chwilami owiewała mię mgła. Szedłem szeroką galeryą, okalającą występ skalny. Usłyszałem za występem odgłos potrącanych kamieni 1 nagle wysunęła się z poza skały rogata głowa kozła. Zaledwie zdałem sobie sprawę z przerażenia, malującego się w jego oczach, gdy już migał mi w zgrabnych susach, malejąc w oddali. Z Przełęcz}- Rakuskiej szedłem do schroniska tą samą drogą. Samotność drugiego dnia, który miał mię zaprowadzić na Szczyt Jagnięcy, wystawiona była od rana na szwank nie lada. Od Czerwonego Stawu bowiem goniła mię para turystów pruskich: nieciekawy pan i jeszcze mniej ciekawa pani. Nie pomogły jednak zaklęcia, jakie za mną posyłali, posuwałem się na-


ŻABI KO\ Z DRO^.I \ \

.



77 przód nieubłaganie. I nawet chciałem zmylić ślady. Miał mi do tego posłużyć trawiasty żleb, który wprowadza niezmiernie łatwo na skalistą gdzieindziej grari, łączącą Szczyt Kołowy z Jagnięcym. Żleb ten mało jest widoczny z dołu. Jak się okazało, fortel ten spóźnił tylko pogoń, lecz jej nie udaremnił. To też wypadło szybko posuwać się perciami koziemi ku szczytowi. Stanąwszy na trawiastym, obszernym wierzchołku Jagnięcego, stwierdziłem, iż grań cała od najazdu pruskiego jest na razie wolna; stwierdziłem prócz tego, iż panuje upał wprost tropikalny i że jestem straszliwie zgrzany od ucieczki. Dopiero długa chwila, przeleżana na rozpalonych trawach, zbudziła we mnie wrażliwość na rozległy, majestatyczny widok, jaki na wszystkie strony się roztaczał. Ukazujące się na grani sylwetki goniących mię turystów były hasłem do odwrotu. Puściłem się w dół stromą granią w stronę Koziej Turni. Kilka trudniejszych miejsc dodało mi otuchy, że pościg tutaj za mną nie dotrze. Jakoż nie myliłem się. Ochłodę znalazłem przy śniegu, nad drobnym stawkiem, położonym powyżej Staw a Żółtego. Stawek ten otrząsał dopiero sen zimowy, spoglądając ciekawie z pod lodu. Było jeszcze bardzo wcześnie. Namyślałem się, co zrobić z resztą dnia. Do decyzyi dopomogła mi kozica, co wraz z czarnem śmiesznem koźlątkiem przeszła wolno dobrze widocznym zachodem aż prawie pod szczyt Koziej Turni. Poszedłem za nią i niebawem, nie napotkawszy większych trudności stanąłem na szczycie. Odległe wołanie z Jagnięcego by ło dowodem pamięci o mnie ze strony turystów pruskich, niewiele mię jednak już obchodziło. Zbiegłszy po bujnych trawach do Stawu Białego, skierowałem się na ścieżkę, wiodącą do Zielonego Stawu. I trzeci dzień dał mi niebo bez chmur, był jednak mniej pomyślny. Miałem w projekcie wydostać się granią od Przełęczy Kołowej na szczyt tejże nazwy. Im wyżej się jednak wznosiłem, tem straszliwiej wiał potężny, gorący wiatr południowy. Na grani trudno było ustać. Posunąłem się jednak dość daleko w stronę Szczytu Kołowego, aż do charakterystycznego, ostrego zacięcia,


78 wysyłającego głębokie żleby do Jastrzębiej i do Kołowej Doliny. Rozszalały, płomienny oddech wiatru przebierał po ostrych szponach grani, jak po strunach harfy, dobywając z niej jakąś głuchą, złowrogą melodyę. Przebycie zacięcia nasunęło mi zbyt wielkie trudności, z żalem więc zawróciłem i schodzić począłem do Doliny Kołowej. Z poprzedniej bytności w tej dolinie pamiętałem dobrze śmiałe krzesanice turni, wznoszącej się nad Stawem Kołowym i dzielącej dolinę na dwie odnogi. Mijając grań boczną, która wybiega ponad staw i tworzy tę właśnie turnię, poszedłem granią i dotarłem do wierzchołka turni. W kilka minut stanęły na niej dwa kopce: jeden na szczycie, drugi nieco poniżej, w miejscu, z którego widać taflę stawu. Znaną mi już drogą zszedłem do Stawu Kołowego, a niebawem skryłem się przed wichurą w gąszczu leśnym Koperszadów.

Zamierzając wespół z p. W. B. odbyć szereg wycieczek w okolicy Jeziora Szczyrbskiego, dojechałem do stacyi Czorba koleją i wolnym, spacerowym krokiem doszedłem do jeziora; towarzysz mój miał przyjść pieszo, przez góry. Spodziewałem się go między 9 a 10 wieczorem, wyszedłem więc na spotkanie. W lesie, przy rozstajnych drogach usiadłem. Ciemność panowała niemal zupełna. Wsłuchiwałem się w cichy szept strumyka i czekałem. Nagle kroki. Bliżej i bliżej. Ukazują się dwie postacie — dwóch niemców. Znowu cisza. Kroki. Tym razem trzech węgrów. I znów cisza. Księżyc rozświetlił nieco gąszcz leśny. Mijały kwadranse, lecz towarzysza mego nie było. Wróciłem do »domu turystów* i zasnąłem. O północy dopiero zbudził mię mój towarzysz. Przyszedł tak zmęczony, że nazajutrz mógł mi towarzyszyć jedynie do ujścia Doliny Furkotnej. Niespodziewanie więc bytem znowu »turystąsamotnikiem*. Dzieri ten miał być poświęcony smukłej wieżycy Soliska. Pożegnawszy się z towarzyszem, który układał się do snu na miękiej




79 murawie, poszedłem w głąb doliny. Spocząłem dłużej ponad W y żnim Stawem Furkotnym, na zawalonym złomami stoku Soliska. Dwa dziwne zjawiska akustyczne pochłaniały mą uwagę. Od przepaścistej, długiej grani Ostrej leciał do mnie dźwięk równy, monotonny, stały. Brzmiał ciągle, uparcie, nieznośnie, przypominając odległą gwizdawkę fabryczną. Drażnił swą tajemniczością, nasuwając myśl, że mam do czynienia z halucynacyą. Zatykałem uszy i przekonywałem się, że dźwięk ustaje; a więc brzmiał istotnie. Drugie zjawisko dawało się słyszeć od czasu do czasu — był to potężny, nagły plusk wody w jeziorze, jakby skok przedpotopowego potwora do głębin stawu. To drugie zjawisko zdołałem sobie wyjaśnić. Zlodowaciałe śniegi, które staw okalały i wysuwały się językami ponad jego powierzchnię, zawieszone były, skutkiem nizkiego poziomu wody, w powietrzu. Od czasu do czasu odłamywał się płat śniegu i wpadał do wody. Patrząc z dołu na zębatą, lecz dość poziomo wyciągniętą grań Soliska, trudno było' odgadnąć w jednym z zębów wieżycę szczytową. Rzuciła mi się w oczy czarna turnia, jakby z jednej bryły wykuta. Skierowałem się do niej. Był to rzeczywiście szczyt Soliska. Kilkanaście ostatnich metrów wypadło spinać się po skale dość stromo, stałem jednak niebawem przy dziwnym fantastycznym bloku, który wieńczy wierzchołek. Łagodny powiew niósł mi bezustannie od strony Ostrej ów dziwny, zagadkowy dźwięk — co zaciekawiał i drażnił mię coraz bardziej. Rozstałem się z nim dopiero w dolinie, gdym zszedł na jej niższe piętro i zbliżał się do mego towarzysza. Ściskając dlori jego, spostrzegłem odrazu, iż sen na murawie przywrócił mu zwykłą dzielność i że dalsze projekty nasze nie ulegną zmianie.

Stwolską Przełęcz przechodziłem kiedyś dawno, jeszcze za mych lat dziecinnych, mając za towarzysza Jędrzeja Walę. Utkwiło mi z tych czasów w pamięci kilka ślizkich, ociekających płyt, przez które ^chodziliśmy do Doliny Złomisk. Xic sądziłem jednak, że na pokonanie tych miejsc stracę aż


8o kilka godzin, gdym po latach wielu dążył samotnie na Kończystą przez Stwolskie płaskowzgórze. Przyczyną były śniegi zalegające zwykle miejsce dojścia; po wystających z pod śniegu znanych mi płytach, spadał szumiący wodospad. Wiele dziwacznych praktyk odbyć musiałem, zanim stanąłem na piarżystej przełęczy! Były i stopaje w pionowym niemal płatku zlodowaciałego śniegu, obramowane szeregiem wybitych chwytów na ręce; było i zarzucanie liny na występ skalny; była i jazda worka na linie. Zdyszany i zły siedziałem wreszcie powyżej progu. W nagrodę miałem nieopisanie piękny widok na Wysoką i całe pasmo jej sąsiadów aż po Żelazne Wrota. Niestety zjawił się niebawem wróg odwieczny turysty — mgła. Poczęła mię ona otulać, gdym przebywszy straszliwie nudne piarżysko, dochodził do potwornej głowy końskiej, sterczącej obok szczytu Kończystej. Zabrawszy widok, mgla poczęła jeszcze wgryzać się pod odzienie moje, gnębiąc mię wilgotnym chłodem. Jedynie w stronę W y sokiej i Ganku mogłem spojrzeć niekiedy przez okno utworzone z rozrywających się na chwilę mgieł. Całe zejście aż do Stawu Baty żowieckiego odbyło się w najgęstszej, dokuczliwej mgle.

i Doszedłszy owęzemi perciami od Czarnego Stawu nad Morskiem do grani Żabiego, zajrzałem ciekawie do kotliny Żabich Stawów Biatczańskich. Ujrzałem dwa duże jeziora, okrążone obwódką tęczową przy brzegach i porytą żlebami ścianę Młynarza, przeglądającego się w lustrzanej toni większego z jezior. Niebawem stałem nad brzegiem górnego stawu. Jak niespodziewanie pięknie rysował się Wyżni Szczyt Żabi: podobny był nieco do Mnicha, lecz o ileż od niego większy! Grzędą ciągnącą się wzdłuż zaśnieżonego żlebu podążałem w stronę wierzchołka Młynarza, gdy nagle z poza jego grani doleciał mię odgłos nadciągającej burzy. Zdążyłem dojść zaledwo do skalistego okna w grani, gdy już nadleciały od Lodowego ciemne chmury i gęsty grad począł siec po mej twarzy. Przykryłem




8i

się jak mogłem najlepiej i siedząc na grani wpatrywałem się W orgię rozszalałego żywiołu. Kadłub Lodowego zdawał się drgać od ustawicznych uderzeń piorunów, co uwiły mu wieniec ognisty naokoło czoła. Chwilami nikł mi z oczu wśród gęstych smug gradu. Siedziałem w mem oknie skalistem, podobnem do gniazda or_ lego, wśród srożącej się burzy, smagany gradem, a jednak spokojny i szczęśliwy. Gruba warstwa kaszy śniegowej, w którą przybrał się Młynarz, uniemożliwiła mi dnia tego wejście na jego wierzchołek Zszedłem ścieżką do Doliny Białej Wody i wśród odgłosów gasnącej burzy powitałem stare schronisko w Roztoce.

Wśród słotnego lata 1908 był jeden jedyny dzień niebywałej pięknoścL Było to tak, jakby wszystkie złowrogie duchy tatrzańskie, wszystkie »leśne Ćmy, górne Gmly, wodne Skróśświetlice, wietrzne PoświstnicŁ* rozpierzchły się i pochowały, a nad Tatrami zawisła szmaragdowa kopula ciemnego, jakby południowego nieba. Powietrze było przedziwnej, krystalicznej przejrzystości. Dnia tego przeszedłszy w długość Dolinę Staroleśną, siedziałem przy śniegach spowijających Siwe Stawy. Widziałem ten przecudny zakątek tatrzański po raz pierwszy. Przedemną wznosiła się urwista ściana Spiczastego, zarysowana łukowemi romariskiemi liniami. Nie ten szczyt jednak miał być celem mej wędrówki. Modną daninę zapłaciłem mu bowiem już dawniej. Pragnąłem zapoznać się ze Szczvtem Jaworowym, co w spokoju na pyszalkowatą, czupurną postać swego śniada spogląda. Śniegów było bardzo wiele. Opuściłem je dopiero pod Przełęczą Jaworową. Nie odrazu jednak znalazłem drogę. Dopiero kombinując z sobą szereg trawersów, niekiedy dość trudnych, wydostałem się na grań w miejscu, gdzie stawała się łatwą. Potem długi, poziom} trawers do wolnej od śniegu, górnej części żlebu i niebawem jestem na grani, wiążącej Szczyt Jaworowy z olbrzymiem, charakterystycznem usypiskiem na jego bocznem ramieniu. Ze szczjtu

mam widok tak czarów ny, że nie mogę się od


82 niego oderwać. Bo i sam w sobie widok z Jaworowego jest jednym z najpiękniejszych w Tatrach, a przytem to dziwne, ciemne niebo, na którem, zda się, lada chwila błysną miliony gwiazd. Niechętnie opuszczałem szczupły wierzchołek szczytu, który stał mi się jednym z najdroższych w Tatrach.

Po przez pożółkłe trawy szedłem po grzbiecie Czuby Goryczkowej. Krótki dzień jesienny miał mi odsłonić tajniki Suchego Wierchu Kondrackiego, który swym śmiesznym konturem, przypominającym karykaturę Granatów, zaciekawiał mię oddawna. Ze strony polskiej podnosić się zaczęły mgły i niebawem wypełniły dolinę. Mgły trzymały się ściśle grani, wybiegały ponad nią, nie śmiał} jednak przeskoczyć na stronę Doliny Cichej. Słońce świeciło jasno. Ku najwyższemu zdumieniu swemu spostrzegłem nagle na mgle podwójne kolo tęczowe, a w jego środku moje odbicie. Sobowtór posuwał się równolegle, wykonywał wszystkie i uchy moje, siadał razem ze mną, podnosił ręce. Szliśmy tak ze sobą aż do przełęczy pod Kopą Kondracką, gdzie wypadło mi pogrążyć się we mgłę, ażeby zejść na Halę Kondracką. Wszak mimo wszystko wycieczkę tę mogę uważać za samotną?

Melodya węgierska. Notatka podczas wycieczki. 1908.



KAMIŁŃ PAMIĄTKOWY POD MALS M KOm IFLCEM.


OD W Y D A W N I C T W A . Zebrane tu Pisma Mieczysława Karłowicza

ogłaszane były w nastę-

pującym porządku chronologicznym:

<-

1. Wycieczka na króla tatrzańskiego i Szczyt Mięguszowiecki

•Wę-

drowiec*, Warszawa 1895, Nr. 7 - 1 0 . , z ilustracyami. 2. W ważnej sprawie, » Taternik*, Lwów 1907, Nr. 3. 3. Po »mlodvm* śniegu, ^dziewięć dni w Tatrach), »Taternik*, L w ó w 1907, Nr. 4. 4. Wśród śniegów, tatrzańskich, »Słnwo Polskie*, Lwów 7. lutego 1908. 5. W jesiennem słońcu, »Tatelnik*, L w ó w 1908, Nr. 3. 6. Rohacze, » Taternik*, L w ó w 1908,. W. 4. 7. Z wędrówek samotnych,

»Pamiętnik Towarzystwa Tatrzańskiego*

XXX., Kraków 1909. Porządek

utworów

»Wśród

śniegów

tatrzańskich*

i »W jesiennem

słońcu* został w niniejszem wydaniu odwrócony ze względu na chronologię samych wypraw (jesień 1907 — zima 1908;. Nie ogłoszone tu zostały drobniejsze notatki: 1. Kościelec, »Kurjer Zakopiański*, 1892, Nr. 2. 2. Kominy, »Kurjer Zakopiański*, 1892, Nr. 6. 3. Turyści — »włamywaczami«, »Taternik«, L w ó w 1907, Nr. 1. 4. Przejście z Doliny Jaworowej do Zielonego Stawu Kieżmarskiego przez Przełęcz Kołową, »Taternik«, L w ó w "1907, Nr. 2. 5. Droga na Szczyt Źlobisty, »Taternik«, L w ó w 1907, Nr. 2. 6. Międzynarodowa wystawa sportowa w Berlinie, »Taternik«, L w ó w 1907, Nr. 3. Pisownia została wszędzie doprowadzona do jednolitości. Prócz własnych zdjęć Mieczysława Karłowicza umieszczono tu: Portret wykonany w jednym z lipskich zakładów fotograficznych.


Kamień pamiątkowy pod Małym Kościelcem, fotografia Prof. Ignacego Króla w Krakowie. Podpis pod portretem autografem »Po „młodym"

jest podobizną podpisu

umieszczonego

śniegu<-, znajdującym się w Bibliotece

pod

Sekcyi

Turystycznej T. T., również jak i autograf »W jesiennem słońcu®, którego pierwszej strony podobiznę na początku umieszczono. Notatka piosnki węgierskiej,

zrobiona podczas

wycieczki

na Widły

w r. 1908 (podobizna str. 82.), znajduje się w posiadaniu p. M. Zaruskiego w Zakopanem.

Z A R Z Ą D SEKCYI TURYSTYCZNEJ TOW. TATRZAŃSKIEGO: Teofil Janikowski

Prof. Ignacy A. Król

Dr. Zygmunt Klemensiewicz

Władysław Kulczyński iun

Stefan Komornicki

Mieczysław Świerz

Roman Kordys

Maryusz Zaruski Aleksander Znamięcki


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.