Monika witkowska everest góra gór compressed

Page 1

BezdroĹźa


SPIS TREŚCI Zamiast wstępu

11

Na początku byty Bieszczady, czyli skąd mi się wzięła miłość do gór

12

Dlaczego Everest?

16

Przygotowania

21

Bez agencji ani rusz, czyli o organizacji wyprawy słów kilka

21

Bez kasy nie da rady, czyli skąd zdobyć trzydzieści tysięcy dolców?

24

Przez bieganie do kondycji

25

Od raków po lejek do sikania, czyli gromadzenie sprzętu

26

Szlachetne zdrowie, czyli o krok od rozrusznika serca

27

Moja mama...

29

Wybiórcza kronika przygotowań

31

Dziennik wyprawy

40

Prolog, czyli Katmandu

40

Trekking do bazy

56

W bazie

114

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

154

Rest, czyli regeneracja przed szczytowaniem

206

Do ataku! Kierunek - szczyt!

225

Powrót w doliny

278

Znowu w cywilizacji

293

Epilog, czyli każdy ma swój Everest

299

W czym na Everest? Ubranie na szczytowanie

302

Wspinaczkowy słowniczek

310

Podziękowania

318


CIEKAWOSTKI Kamień z oczami, czyli himalajski amulet

37

Lukla - lotnisko z adrenaliną

55

Szerpowie-wędrujący górale

61

Jaki jak? Raczej nak!

66

Czego się zwykle nie wie o Hillarym?

76

Om mani padme hum. Mantra-hymn

87

Kole, kole, czyli czas na aklimatyzację

93

Polskie ofiary Everestu

97

Wszystko za Everest - tragedia roku 1996

105

Pogadaj z Szerpami, czyli minisłowniczek

112

Jak wysoki jest Everest? Spór o wysokość

118

Siedem czy dziewięć? Seven Summits vs Korona Ziemi

121

Kolorowe symbole, czyli flagi modlitewne

126

Wyścig seniorów, czyli o szczytowaniu osiemdziesięciolatków

130

Kto jest kto, czyli himalajskie sławy

133

Cichy zabójca - choroba wysokościowa

137

Czternaście razy osiem tysięcy metrów, czyli korona Himalajów

142

Co z tym tlenem?

146

Jedna góra - wiele nazw

171

Czomolungma i jej strażniczka

182

Smutne statystyki

187

Jestem wtorek, czyli imiona szerpów

193

Topniejący lodowiec

201

Ale jaja, czyli gotowanie na wysokości

205


Polacy na Evereście

210

I le wchodzi? Statystyki

213

Jerry? To był gość! Wspomnienie o Kukuczce

215

Kalendarium najważniejszych wypraw w historii Everestu

223

Celuj w okno (pogodowe)

227

Zostać pierwszym - everestowe rekordy

232

G & g, czyli geografia z geologią

235

0's, oz, oxi, czyli tlenu, tlenu dajcie!

240

Strefa śmierci - strach się bać

250

Kto był pierwszy? Mallory vs Hillary

266

O ciałach na Evereście

270

Biegiem spod Everestu, czyli ściganie na szlaku

277

Te, co skaczą i fruwają - himalajskie zwierzaki

279

„Załatwiliśmy drania!" czyli pierwsi na Evereście

286

Ekspedycja za miliony

295



ZAMIAST WSTĘPU - Jedziesz na Everest? Daj spokój, tam przecież każdego, kto zapłaci, wniosą Szerpowie1- usłyszałam od jednego z kolegów. - A ja myślałem, że już tam dawno windę zamontowali... - błysnął poczu­ ciem humoru inny. Dodam

jeszcze,

że

jedyną

aktywnością

obydwu

panów

jest oglądanie trans­

misji meczy piłkarskich. Oczywiście żaden z nich w góry raczej nie pójdzie, a już na pewno nie chciałby się „katować" choćby tylko trekkingiem do everestowej bazy trasy dostępnej dla każdego, kto ma choćby minimum kondycji. No cóż, nie ma innej góry z krążącym wokół niej tak pokaźnym arsenałem mitów.

Opowieści

wzbudzające

zainteresowanie

kreują

w

głównej

mierze

żądni

sensacji dziennikarze, którzy, rzecz jasna, sami pod Everestem też zwykle nie byli, ale czytelnik o tym przecież nie wie i w efekcie w każdą taką informację wierzy. Tak to już bywa: najwyższy szczyt świata, tylko z racji tego, że jest najwyższy, staje się trochę jak celebryta - skupia na sobie uwagę, jest inspiracją dla newsów i wyssa­ nych

z

palca

plotek,

obiektem

pożądań

wspinaczy,

bohaterem

blogów

i fotografii.

Everest znają wszyscy, bo przecież uczymy się o nim w szkole. Dla wielu osób to marzenie życia, choć niekoniecznie każdy chce na niego wejść - większości wy­ starczy, by go po prostu zobaczyć. Tłumy ludzi przyjeżdżają do Nepalu tylko po to: kto nie da rady wybrać się na trekking, poprzestaje na krótkim locie widokowym samolocikiem lub helikopterem startującym z Katmandu. Jaki faktycznie jest Everest? Co jest prawdą, a co fałszem? Czy rzeczywiście ktoś tam kogoś wnosi na górę? Jakie osoby decydują się na zdobywanie tego szczytu?

1)

Kim są Szerpowie można przeczytać na str. 61.

Zamiast wstępu

11


Jeśli wspinanie na Everest jest niby takie proste, dlaczego jednak większość wspi­ naczy na niego nie wchodzi i co roku giną tam ludzie? Postanowiłam wszystko to sprawdzić. Pojechałam, szczyt zdobyłam (i nikt mnie nie musiał wnosić), a o tym, co przeżyłam i widziałam, opowiada niniejsza książka.

Na początku były Bieszczady, czyli skąd mi się wzięła miłość do gór W obecnych czasach wiele pojęć zmienia swój sens. Wystarczy jedna, nawet nie­ udolna książka i już sięjest„pisarzem", kilka wyjazdów z biurem podróży to okazja, by zostać„podróżnikiem" a jeśli zajrzymy na fora internetowe, widać wyraźnie, że mamy w narodzie cały tłum„specjalistów"znających się dosłownie na wszystkim. Czy

wejście

na

Everest

zrobiło

ze

mnie„himalaistkę"?

W

moim

przekonaniu

na pewno nie. I nie chodzi tu tylko o to, że więcej niż w Himalajach, wspinałam się

w

Andach

(czyli

powinnam

być

raczej

„andynistką"?).

Zastanawiam

się

jed­

nak, czym tak naprawdę jest himalaizm i gdzie leży granica między himalaizmem a

wspinaniem

„turystycznym"?

Moim

zdaniem

samo

zdobycie

w

stylu

sportowym

jednego albo nawet dwóch himalajskich szczytów i tak nie daje prawa do dumnej i prestiżowej etykietki „himalaista". Himalaiści to w moim mniemaniu ludzie pokro­ ju Jerzego Kukuczki czy Wandy Rutkiewicz (żyjących nie wymieniam, bojąc się, że kogoś

pominę).

Ci,

którzy

zdobywają

ośmiotysięczniki

klasyczną

drogą,

korzystając

z zamocowanych przez Szerpów poręczówek, owszem, są wspinaczami, ale z okre­ śleniem „himalaista" byłabym ostrożna. Reasumując, ja sama zaliczam się do grona wspinaczy. Ale uściślając - mi­ łośników gór, którzy nie wspinają się dla wyczynu, lansu, sławy czy chęci dowar­ tościowania się, lecz dlatego, że to uwielbiają i kochają góry prostą, a zarazem niewytłumaczalną miłością. Skąd

się

to

wzięło?

Nie

wychowałam

się

w

rodzinie

pielęgnującej

górskie

tradycje. Mało tego, moja mama miała lęk wysokości, przez co moje ciągoty do wszelakich drabinek czy wspinania na skałki i murki przyprawiały ją o przyśpieszo­ ne bicie serca. Pierwszy raz w góry zabrał mnie tata. W Bieszczady. Miałam wtedy z pięć lat,

więc

zapamiętałam

jedynie

nazwę

„połoniny",

ale

nie

za

bardzo

kojarzy­

łam, co się pod nią kryje. Rozszyfrowałam ją dużo później, kiedy jako drużynowa

Everest Góra Gór


36

Warszawskiej

Drużyny

Harcerskiej

prowadziłam

w

Bieszczadach

obóz

wędrow­

ny. To właśnie wtedy zapałałam miłością do gór, które w tamtych czasach kojarzyły mi się nie tylko z widokami i zdobywaniem szczytów, ale także z biwakowaniem na dziko,

wieczorami

przy

ognisku,

brzdąkaniem

na

gitarze

i

śpiewaniem,

często

do

rana, piosenek nie tylko turystycznych, ale również z repertuaru wówczas zakaza­ nego (Włodzimierz Wysocki, Jacek Kaczmarski i inni). Potem przyszła pora na pozostałe polskie grupy górskie: od Beskidu Niskiego przez Tatry po Karkonosze. Aby bardziej świadomie po górach chodzić, czyli zy­ skać trochę wiedzy zarówno teoretycznej, jak i praktycznej, a przy okazji poznać ludzi

mających

Warszawskiego

podobną

pasję,

zapisałam

się

jako

na

studentka

kurs

Wydziału

warszawskiego

Zarządzania

Studenckiego

Uniwersytetu

Koła

Przewod­

ników Beskidzkich. Były to czasy, kiedy niełatwo zostawało się członkiem Koła rozpoczynający się na początku roku akademickiego kurs zaczynało około stu osób, ale „blachę" przewodnicką rok później dostawało zaledwie kilka. Nie wierzyłam, że się

uda,

wcale

bowiem

opanowanej

w

przeciwieństwie

topografii

Beskidu

do

większości

Niskiego

i

innych

kursantów

Bieszczadów,

a

na

nie

miałam

tych

właśnie

masywach skupiało się warszawskie SKPB. Miałam za to dużo zapału. Z ogromną radością

chodziłam

na

wykłady

o

Łemkach

i

architekturze

drewnianej

(do

dzisiaj

pamiętam różnice między chatami łemkowską i bojkowską), wgłębiałam się w me­ todykę

prowadzenia

grup,

uczyłam

się

ratownictwa

górskiego.

Oczywiście

na

teorii

się nie kończyło - były też wycieczki kursowe, obozy i dające niezły wycisk,, manew­ ry", na których ćwiczyliśmy w praktyce tajniki terenoznawstwa, do znudzenia prze­ rabialiśmy

„panoramki"(rozpoznawanie

i

plastyczne

opisywanie

gór),

wczuwaliśmy

się w rolę przewodnika, uczyliśmy górskiej zaradności (spanie w jamkach śnieżnych czy wędrówka bez szlaków), a przy okazji dostawaliśmy też porządnie w kość, wy­ rabiając sobie niezłą kondycję. Normalne stało się, że na piątkowe zajęcia na uczel­ ni szłam z plecakiem, a potem ze znajomymi SKPB-olami wsiadaliśmy w pociąg nocny, by nad ranem ruszyć na jakiś ambitny szlak. Noc z niedzieli na poniedziałek wyglądała tak samo - na wykłady docieraliśmy prosto z dworca. W czasach, kiedy o miejsce w pociągu nie było łatwo, nikomu nie przeszkadzało spanie na koryta­ rzu albo podróż w jednym przedziale w dziesięć-dwanaście osób (plecaki szły pod nogi, dzięki czemu dwie osoby mogły rozłożyć się na półkach).

Zamiast wstępu

13


Kurs naprawdę dużo mi dał, także trwające po dziś dzień przyjaźnie. W końcu przyszedł stopy,

czas

obolała

„przejścia" od

bieszczadzkiego,

niewyspania

głowa,

czyli

obozu-egzaminu.

kręgosłup

mający

dość

Zdarte dźwigania

do

krwi

ciężkiego

plecaka (w tamtych czasach sklepy były puste, więc cały zapas konserw trzeba było tachać ze sobą). I końcowy werdykt naszych instruktorów: - Do Koła wchodzą z kursu... cztery osoby. Są to... (tu padły trzy nazwiska) oraz...

Smerfetka

(tak

brzmiał

mój

kołowy

pseudonim

z

racji

charakterystycznej

czapki). Później już na osobności usłyszałam: - Panoramki to musisz jeszcze poćwiczyć, ale uznaliśmy, że będą z ciebie ludzie. Uff! Potraktowałam to jako kredyt zaufania. Pojeździłam trochę w Bieszczady w roli przewodnika wycieczek szkolnych, owe panoramki miałam więc wkrótce wy­ kute na blachę. Ale że z czegoś trzeba było żyć, z czasem przerzuciłam się na góry, które na

pozwoliły Kilimandżaro

mi

połączyć

czy

na

pasję

z

himalajskich

pracą.

Stąd

szlakach,

prowadzenie

zwłaszcza

w

grup

trekkingowych

okolicach

Annapurny

albo do bazy pod Mount Everestem. A jak to się stało, że zaczęłam jeździć w góry wysokie? Sama nie wiem... Zaraz po kursie SKPB wybrałam się do Norwegii popracować przy zbieraniu truskawek, ale przy

okazji

weszłam

na

najwyższy

szczyt

Skandynawii

-

Galdhopiggen

(2469

m).

Góra niby nie bardzo wysoka, ale to był mój „pierwszy raz" na lodowcu. Potem, w trakcie samotnego wyjazdu do Afryki, wpadło mi do głowy, aby zdobyć Kiliman­ dżaro (5895 m). To już góra wyższa, fakt, bez żadnych trudności technicznych, ale wyprawa

omal

nie

skończyła

się

niepowodzeniem,

bo

dopiero

wtedy

zrozumiałam,

co kryje się pod hasłem „aklimatyzacja". Oj, dostałam tam niezłą lekcję pokory, no i raz na zawsze nauczyłam się, że specyfika chodzenia na dużych wysokościach jest jednak inna niż w moich ukochanych Bieszczadach. Następnym krokiem był wyjazd z sekcją żywiecką Grupy Beskidzkiej GOPR na Kaukaz. Głównym celem był Elbrus (5642 m - weszłam), ale przy okazji poćwiczy­ liśmy też trochę technikę wspinania w lodzie. Do tej pory uważam tę wyprawę za jedną z fajniejszych w moim życiu - bardzo dużo się wówczas nauczyłam, a ponad­ to zyskałam dobrych kumpli.

Everest Góra Gór


Pierwszy wyjazd w Himalaje zaliczyłam w roku 2004, kiedy miałam możliwość wejścia na niezbyt wprawdzie trudny, ale dający mi kolejny stopień wtajemniczenia sześciotysięcznik Lobuche East (6145 m). Niedługo potem wybrałam się na Aconcaguę - najwyższą górę obydwu Ameryk (6962 m). Z powodzeniem udało się sta­ nąć na szczycie, choć to już góra zdecydowanie bardziej wymagająca. Następne lata oznaczały kolejne górskie wyzwania. Którą górę wspominam naj­ milej? Chyba Ararat - znajdujący się we wschodniej Turcji pięciotysięcznik (5165 m, inne źródła podają 5137 m), słynący z tego, że według biblijnej tradycji osiadła tam Arka Noego (polubiłam tę górę dzięki ludziom, których tam spotkałam). Gdzie było najtrudniej? Chyba na Matterhornie (4478 m), bo to ogólnie niełatwy cel, a ze wzglę­ du na pogorszenie się pogody i przymusowy nocleg na grani, wyjątkowo dał mi się we znaki. Którą górę uważam za najciekawszą? Nie mam wątpliwości: masyw Ruwenzori

w

Ugandzie,

z

trzecim

pod

względem

wysokości

szczytem

Afryki,

Mount

Margherita (to najwyższy wierzchołek Góry Stanleya, 5109 m) - szczególne miejsce, gdzie jeszcze na 4000 metrów brodzi się po kolana lub głębiej w bagnach i przedziera przez niezwykły las po to, by następnego dnia w rakach i z liną pokonywać lodowiec i wspinać się po granitowych, mocno eksponowanych skałach. Góry, które darzę sen­ tymentem? Wiele... Na przykład Mount Blanc czy ekwadorskie wulkany - Cotopaxi (5897 m) i Chimborazo (6268 m). Oczywiście na te najbliższe szczyty też próbowałam wygospodarować

trochę

czasu

-

w

miarę

możliwości

jeździłam

w

Tatry,

Dolomity

i Alpy (zdobyłam na przykład Grossglockner- najwyższą górę Austrii, 3798 m). Jednak o Bieszczadach ciągle pamiętam i nawet na Evereście za nimi tęskniłam! Jak

widać,

moja

górska

aktywność

na

przestrzeni

lat

nabierała

rozpędu.

W międzyczasie zrobiłam kurs skałkowy, lawinowy, turystyki zimowej i kilka innych, poznałam

tajniki

wspinania

technicznego,

zostałam

członkiem

warszawskiego

Klubu Wysokogórskiego, chłonęłam książki o górach, a przy okazji poznałam wiele osób, które są dla mnie górskimi autorytetami. Głównym

problemem

w

moim

górskim

rozwoju,

poza

pieniędzmi

oczywi­

ście, jest czas. Praca zawodowa to jedno, ale przecież mam też inne,„konkurencyjne" pasje. Najważniejszą jest żeglarstwo morskie i oceaniczne, zwłaszcza na akwenach polarnych (każdy z moich ważniejszych rejsów oznacza dwa-trzy miesiące na jach­ cie). Do tego dochodzą nurkowanie, windsurfing, narty i podróże (skoro udało mi się

Zamiast wstępu

15


odwiedzić około stu sześćdziesięciu krajów świata, logiczne, że sporo czasu spędzam poza

domem).

Ponadto

były

jeszcze

inne

pomysły:

latanie

na

motolotniach,

kurs

paralotniowy i spadochronowy, bungee jumping, gdzie się tylko dało... A wszystko to trzeba przecież godzić z zarabianiem pieniędzy i życiem rodzinnym. Więc co teraz, kiedy weszłam już na najwyższą górę świata? Jak to co? Będę się dalej wspinać! Nie ma znaczenia, że inne góry są niższe - to jak z kobietami, które nie muszą być najpiękniejsze, ale ważne, by miały w sobie to „coś". Jest wiele gór, które są dla mnie z jakichś przyczyn pociągające - na przykład urzekają wyglą­ dem,

przyciągają

ciekawymi

historiami,

stanowią

wyzwanie

pod

względem

tech­

nicznym ... Chętnie będę wracać w Himalaje, ale przecież na Himalajach wspinanie się nie kończy.

Dlaczego Everest? Pierwsze ny

w

moje

bliższe„spotkanie"z

środowisku

Romek

Everestem

Gołędowski,

miałam

zajmujący

w się

1999

roku,

książkami

kiedy

popular­

górskimi,

przyniósł

mi do redakcji „Gazety Wyborczej" (przez kilka lat prowadziłam tam dodatek „Tu­ rystyka")

album

Everest.

Historia

himalajskiego

giganta.

Z

przyjemnością

napisałam

recenzję, bo dzieło było ładnie wydane, a zarazem ciekawe. Później przyszedł czas na Everest „w realu". Najpierw przyjechałam do Nepa­ lu jako dziennikarz, następnie kilka razy jako przewodnik albo prywatnie. I zawsze wtedy objawiała mi się Wielka Góra. Najczęściej z okna samolotu (niemal każda grupa turystów, jaką miałam, zaliczała lot z widokiem na Everest), ale niekiedy też z dołu - podczas trekkingów do everestowego Base Campu. O wspinaczce na nią jednak nie myślałam. Uważałam, że są ładniejsze góry, trudniejsze i mniej komercyjne... I to wcale nie dlatego, że nie chciałabym wejść na najwyższy szczyt świata, ale mój wrodzony pragmatyzm

podpowiadał,

raczej

nie

zanosi

się,

abym

kiedykolwiek

zgromadziła

potrzebne na Everest fundusze. Aż tu nagle... Latem 2009 roku zadzwonił do mnie Leszek Cichy, proponując wyjazd na organizowaną przez niego wyprawę z okazji trzydziestej rocznicy zimo­ wego wejścia na Everest (Leszek i Krzysiek Wielicki byli pierwszymi w świecie, któ­ rzy tego dokonali). Moment zawahania, bo przecież...

Everest Góra Gór


- Są sponsorzy - dopowiedział Leszek, jakby czytając w moich myślach. Od tej pory przez kilka kolejnych miesięcy myślałam już tylko o wyprawie. Nie­ stety, w grudniu 2009 roku, na trzy miesiące przed planowanym wyjazdem, wspi­ nając się z kumplem w górach Ruwenzori, miałam wypadek. I to wcale nie tam, gdzie było trudno - przy wspinaniu na najwyższy szczyt byłam skupiona i ostrożna - ale na zupełnie prostej górze, której nie mieliśmy wcześniej w planie, jednak po­ stanowiliśmy ją zrobić, bo była„łatwa i niska"(4800 m). Poślizgnęłam się na ścieżce, schodząc do niedalekiego już obozu, a przed uderzeniem głową o skały uchroniło mnie zahaczenie się nogą o drabinkę. Usłyszałam trzask kolana, zaś następstwem była

trwająca

dwie

doby

akcja

ratunkowa,

potem

żmudna

rehabilitacja

i

problemy

z dojściem nawet do mego mieszkania (mieszkam na piątym piętrze bez windy). Szansa na Everest odleciała w siną dal, choć - szczęście w nieszczęściu - załatwiani przez Leszka sponsorzy wycofali się i projekt tak czy siak upadł. Po jakimś czasie noga wróciła do formy, ale żeby jej nie przeciążać, wyjaz­ dy w góry odłożyłam na rzecz rejsów. Jednym z nich była arktyczna wyprawa na Czukotkę, kiedy wraz z moim szwedzkim kolegą zrobiliśmy malutkim jachtem bar­ dzo trudną trasę, której nikt wcześniej na świecie nie zrobił. Problemem były lody, sztormy, brak map i... Rosjanie, którzy nas zresztą dwa razy aresztowali. Wśród kilku nagród, jakie otrzymaliśmy za ten wyczyn (bo uczciwie muszę przyznać, że uważam ten rejs za wyczyn) było między innymi wyróżnienie na prestiżowych Ko­ losach. I wtedy właśnie, przy okazji gratulacji, ktoś zadał w sumie retoryczne, ale znamienne pytanie: - To co, teraz pewnie na Everest? Nie angażować chęć

potraktowałam się

zaistnienia

w

tego

poważnie.

spektakularne

w

mediach

i

projekty,

Zresztą których

podbudowania

nigdy

nie

celem

własnego

uważałam,

jest ego.

że

zdobywanie Motorem

muszę nagród,

napędowym

zawsze była pasja. Mijały

miesiące.

Wraz

z

kolegą

Zbyszkiem

Bąkiem

(zdobywca

Everestu

w 2009 roku) wrzesień 2012 roku postanowiliśmy spędzić w Himalajach, bez wspoma­ gania się tlenem, próbując zdobyć Cho Oyu. Już od wiosny gromadziłam sprzęt, sys­ tematycznie biegałam... W sierpniu, na tydzień przed wylotem, zadzwonił Zbyszek: - Monia, wiesz... Chiny zamknęły Tybet - usłyszałam.

Zamiast wstępu

17


Następne

dni

wypełniła

nerwówka

i

korespondencja

z

nepalską

agencją

or­

ganizującą wspinaczkę. Wpłaconą zaliczkę obiecano zwrócić, za to pojawił się pro­ blem z biletami

lotniczymi do Katmandu

- oddać ich nie było szans, mogliśmy

jedynie zmienić daty przelotów. W tej sytuacji Zbyszek wpadł na kolejny pomysł: - No to Manaslu! W końcu też Himalaje, też ośmiotysięcznik (8156 m), no i nie w Tybecie, a w Nepalu, czyli żadnych granic nam nie zamkną.

I Ciemny stożek pierwszy z prawej to Everest, lodowa rzeka w dole to z kolei słynny Icefall.


Przeanalizowałam wszystkie za i przeciw. Reszta ekipy (w sumie pięć osób) wybrała

Manaslu,

mnie

przyszła

do

głowy

inna

myśl.

Do

Manaslu

podchodziłam

niechętnie, obawiając się, że będziemy tam trochę za późno, a nie chciałam inwe­ stować w projekt z bardzo małą szansą na realizację (faktycznie, nikt z Polaków jesienią 2012 roku na tę górę nie wszedł). Ale skoro bilet lotniczy jest ważny rok, ja jestem fizycznie wytrenowana, a rodzina pogodziła się z faktem, że teraz czas na ośmiotysięcznik...


Jo może jednak Everest?" - aż się bałam swoich myśli. „No tak, ale to jed­ nak trzy razy więcej kasy niż Cho Oyu..."- włączył mi się ten mój wewnętrzny pragmatyzm. Na szczęście należę do ludzi, którzy uważają, że chcieć to móc i marzenia mogą się spełniać, chociaż trzeba im w tym pomóc. Na zdobycie pieniędzy miałam pół roku. Uznałam, że dam radę i jakieś rozwiązanie na pewno się znajdzie. No dobrze, a teraz jeszcze wyjaśnienie, dlaczego Everest, a nie jakaś inna, na dodatek tańsza góra? Przede wszystkim dlatego, że dotarło do mnie, że Góra Gór cały czas gdzieś wokół mnie jest, ciągle czuję jej cień. Pojawia się w tych pytaniach, które na okrągło dostaję (Jo co, teraz Everest?"), w opowieściach, jakimi raczę mo­ ich

turystów

kalendarza

na

górskich

(bo będąc

eskapadach,

w

lekturach

górskich

w Katmandu, zawsze kupuję na

książek,

na

kartkach

kolejny rok kalendarz

ze

zdjęciami ośmiotysięczników). Przyszedł czas, aby jednak się przyznać sama przed sobą, że tak, chcę spróbować na najwyższą górę świata wejść, zobaczyć ją z innej perspektywy niż tylko z Base Campu albo z okolicznych punktów widokowych. Z drugiej strony nie tylko o szczyt chodziło - nie mniej ważna, jak już wspom­ niałam, macji,

była

chęć

poznania

sprawdzenia jak

atmosfery

Everestu

organizm zachowuje

i

zweryfikowania

różnych

infor­

się na takich wysokościach, a potem

podzielenia się wrażeniami i spostrzeżeniami z tymi, których to interesuje. Równocześnie stwierdziłam, że jak nie teraz, to kiedy? Do najmłodszych nie należę (rocznik 1966), moja wydolność i kondycja mogą wkrótce zacząć spadać, to samo dotyczy zdrowia. Poza tym w życiu już tak jest - jeśli masz jakąś okazję, to ją wykorzystaj. Drugi raz może jej nie być, a żałuje się głównie nie tego, co się zrobiło, ale tego, czego się nie zrobiło.


PRZYGOTOWANIA

Bez agencji ani rusz, czyli o organizacji wyprawy słów kilka Od

początku

zakładałam,

że

wchodząc

na

Everest,

nie

mam

ambicji

sportowych.

W annałach historii himalaizmu coraz trudniej się zapisać, a wyszukiwanie na siłę „rekordów" w stylu pierwsze bliźniaczki czy pierwszy neurochirurg na szczycie, tu­ dzież pierwsza informacja wysłana stamtąd naTwittera tylko mnie irytują, bo chyba niektórym myli się wspinanie z lansowaniem. Plan był prosty: wejść, oczywiście o ile góra pozwoli, a przynajmniej walczyć, walczyć, chociaż z założeniem, że nic na siłę, bo niczego ani sobie, ani innym nie muszę udowadniać. Uznałam, że dokąd nie dojdę i tak będzie to mój osobisty suk­ ces, a książka o Evereście i tak powstanie, choćby dlatego, że nie uważam za dyshonor sytuacji, gdy trzeba się wycofać, bo stawką jest życie. Pomysł Gdybym

książki

wchodziła

pozbawił wyłącznie

mnie dla

też

dylematu,

którą

faktu

wejścia,

pewnie

stronę

Everestu

wybrałabym

wybrać.

tybetańską

(północną), bo tańsza o dobre pięć tysięcy dolarów, no i bardziej„dzika", mniej wspi­ naczy się na nią decyduje. Czy trudniejsza? Kiedyś tak, ale po zaporęczowaniu dro­ gi aż na szczyt i wstawieniu drabin w najcięższym miejscu trudności od południa i północy są podobne, a od strony nepalskiej jest przecież niebezpieczny Khumbu Icefall. Szczerze mówiąc, słynny lodospad akurat dla mnie był magnesem. Chociaż się go bałam, chciałam zobaczyć jak wygląda, przejść drabinki, o których nasłu­ chałam się budzących grozę opowieści, przekonać się, czy rzeczywiście strach jest uzasadniony. Skoro

miałam

opisywać

atmosferę

góry

(czyli

obserwować,

robić

notatki),

było jasne, że muszę mieć w miarę trzeźwo pracujący umysł. Chociażby z tego

Przygotowania


powodu,

jak

również

zdroworozsądkowo,

wchodzenie

bez

wspomagania

się

tle­

nem z założenia odrzuciłam już na początku. Swoją drogą wejścia bez dodatko­ wego

tlenu

stanowią

nawet

pierwsi

na

Evereście

zdobywcy

-

Hillary

mniej i

niż

jeden

Tenzing.

procent!

Pozostało

Z

butlami

jedynie

wchodzili

pytanie:

ile

butli

zamówić? Było jasne, że jak najmniej. Powody? Koszty (jedna butla to około czterysta-pięćset dolarów), to, że trzeba je wnosić (trzy i pół kilograma każda), no i dużo butli to też jakoś tak... niesportowo (tu mimo wszystko obudziły się moje sportowe mi

ambicje).

starczyć

Hillary'ego

Po

dwie

przemyśleniach

plus

(słynne

na

jedna

założyłam,

rezerwowa

Evereście

na

„wąskie

że

na

wypadek

gardło")

czy

atak

szczytowy

zakorkowania innych

powinny

się

Uskoku

nieprzewidzianych

sytuacji. Trochę zbił mnie z tropu jeden z kolegów, doświadczony himalaista (na koncie

kilka

ośmiotysięczników),

sześciu,

siedmiu

wyprawę,

informując,

butli. że

który

stwierdził,

Ostatecznie

problem

w

opłaconego

ramach

że

powinnam

rozwiązała „pakietu"

mi każdy

liczyć

nawet

agencja ma

do

organizująca do

dyspozycji

pięć, z opcją dokupienia kolejnych. Część naszej ekipy dokupiła, ja postanowiłam zostać

przy

standardowych

pięciu.

Starczyło,

nawet

ze

sporym

zapasem,

choć

wybierający się na Everest niech nie traktują tego jako sugestii. Może się okazać, że poskąpimy na tę jedną dodatkową butlę i nie wejdziemy, albo gorzej - nie zejdziemy. No właśnie, wspomniałam o agencji. Jej wybór to spory problem, bo firm or­ ganizujących wyprawy na Everest trochę jest, a każda, rzecz jasna, twierdzi, że to z nią mamy największe szanse. Z drugiej strony agencji ominąć się nie da. W przy­ padku Everestu (a także innych ośmiotysięczników) normą jest, że wszyscy wspina­ cze, nawet ci najsłynniejsi, korzystają z pośrednictwa, bo tak jest taniej i sprawniej. Agencja wspinanie

bierze

na

siebie

(samodzielne

wszelkie załatwianie

formalności, kosztowałoby

w

tym nas

załatwienie dwadzieścia

zezwolenia pięć

na

tysię­

cy dolarów, z agencją spada do około dziesięciu tysięcy), to agencja zajmuje się logistyką dotarcia do bazy (wynajęcie tragarzy i jaków, dolot do Lukli), poza tym organizuje i prowadzi bazę, czyli obóz w którym ma się zapewniony dach nad gło­ wą (namiot) i wyżywienie (jest kucharz i zgromadzony prowiant). Co jest powyżej bazy, to już kwestia konkretnej umowy. Przez agencję załatwia się także butle z tle­ nem, pomoc Szerpów, a nawet namioty...

Everest Góra Gór


Jest jesień 2012 roku. Czas leci, trzeba działać... Każdą wolną chwilę spędzam na

przeglądaniu

(ostatecznie

stron

internetowych

zagraniczne

potem

i

owych

tak

agencji

korzystają

z

-

nepalskich nepalskich),

i

zagranicznych

wydzwanianiu

po

znajomych himalaistach, kogo mogą polecić, a kogo odradzają. Ceny odstraszają 0 takich pieniądzach, jakich sobie większość organizatorów życzy, mogę co najwy­ żej

pomarzyć:

sześćdziesiąt-siedemdziesiąt

tysięcy

dolarów!

Najniższe

propozycje

znajduję za trzydzieści tysięcy dolców. Obłęd! Po

długich

namysłach

wybieram

trzy

firmy.

Najtańsza,

nepalska

Monterosa

odpada po tym, jak się okazuje, że miałabym być podłączona do ekipy malezyjskiej. Nie mam nic przeciwko Malezyjczykom, ale przez dwa miesiące - chyba nie­ koniecznie. Narzucą pewnie swoją kuchnię (skoro są w większości), poza tym to jednak

inna

mentalność,

no

i

kwestia

dogadywania

się...

Dość

długo

pertraktuję

z kanadyjską agencją Peak Freaks.Tani nie są, ale podoba mi się ich podejście do gór 1 wspinania. Ponieważ zdążyliśmy się już polubić (okazuje się, że są żeglarzami, jest więc nić porozumienia), schodzą mi dość znacznie z ceny. Niestety, nie na tyle, bym mogła to zaakceptować, oni z kolei przepraszają, ale taniej już nie mogą. W wspinacz

końcu o

zostaje

polskich

SummitCIimb.

korzeniach

(jego

Liderem

ma

mama

była

być

Dan

wprawdzie

Mazur, Brytyjką,

amerykański ale

ojciec

pochodził ze Złotowa). Z notki na Wikipedii wynika, że facet ma duże doświadcze­ nie, zdobył sześć ośmiotysięczników, wyprawy prowadzi od wielu lat. Udaje mi się wynegocjować sensowną zniżkę, no i co ma znaczenie - spory komfort psychiczny daje mi myśl, że dobra, nie będę miała opieki indywidualnego Szerpy, ale za to przy ataku szczytowym będę mogła liczyć na doświadczonego lidera2. Czy wybór był słuszny? Rozmowy z innymi wspinaczami potwierdziły, że nie ma agencji idealnych. U nas też wiele rzeczy mogło być zorganizowanych lepiej i wy­ szło sporo niedomówień. Z drugiej strony skoro zdecydowałam się na jedną z najtań­ szych propozycji, coś za coś - za wysokich oczekiwań mieć nie mogłam. Największy plus agencji Dana stanowiła naprawdę doskonała ekipa Szerpów, dzięki którym obóz bazowy działał bez zarzutu, a i na górze można było na chłopaków liczyć. Poza tym powiem szczerze - odpowiadała mi atmosfera naszej wyprawy. Więcej frajdy dają mi 2)

Z

perspektywy czasu: Potem okazało się, że niezupełnie, bo Dan do ataku szczytowego w ogóle nie

wyszedł.

Przygotowania

23


w górach skromne warunki i układy partnerskie, niż superserwis sprawiający, że czu­ ję się jak typowo komercyjny klient, koło którego Szerpowie skaczą nie z sympatii, ale dla pieniędzy. No i jeszcze jedno - niskobudżetowa wyprawa przyciąga ludzi, któ­ rzy z górami są już obyci. W naszej ekipie nie było przypadkowych osób, wszyscy ro­ zumieli, o co chodzi we wspinaniu, każdy był bardzo sprawny fizycznie i nie stanowił obciążenia dla innych. Prawdę o tym, jak było na wyprawie, jakie były relacje i jak się wszystko poukładało, przedstawia główna,„blogowa"część tej książki.

Bez kasy nie da rady, czyli skąd zdobyć trzydzieści tysięcy dolców? Decyzja, że jadę, podjęta, ale skąd wziąć trzydzieści tysięcy dolarów? A właściwie to więcej, bo jeszcze dolot, ubezpieczenie, sprzęt, wysokie na Evereście napiwki dla Szerpów...

Zdobycie

takiej

kwoty

kojarzyło

mi

się

z

przysłowiowym

porywaniem

się z motyką na słońce, ale przecież jak powiedział Heraklit z Efezu dobre już dwa i pół tysiąca lat temu:„Kto nie dąży do rzeczy niemożliwych, nigdy ich nie osiągnie". No cóż, nie jestem bogata z domu czy na utrzymaniu świetnie zarabiającego męża, w totolotka też nigdy nie wygrałam, ani spadku nikt mi nie zapisał. Na doda­ tek moje zarobki dziennikarskie nie dochodzą nawet do średniej krajowej (wolnym strzelcom, do których należę, dużo trudniej niż etatowcom, no i ZUS trzeba płacić). Wymieniona wyżej kwota, kiedy o niej słyszę, wydaje mi się taką abstrakcją, że na­ wet nie za bardzo sobie zdaję sprawę, co mogłabym za to mieć. W pewien szary listopadowy poranek robię bilans: oszczędności życia - ja­ kieś są, odkładane na wykupienie mieszkania, ale mimo wszystko mało. Zaczynam myśleć, co tu sprzedać. Może samochód? Ale ile wezmę za kilkunastoletnią corsę? Kredyt, pożyczka - to już jakaś opcja, którą, owszem, biorę pod uwagę. Tylko że, gdybym... nie wróciła, to co, zostawię rodzinę z koniecznością spłat? Trochę nie fair. A może wyjazd za granicę do pracy? W sumie mam doświadczenie - przez kilka sezonów zbierałam truskawki w Norwegii i śliwki na bimber w Szwajcarii, okopy­ wałam drzewka oliwkowe w Grecji, ale zawsze były to prace wakacyjne, a zimą, na krótko, zostanie mi pewnie tylko „zmywak" w Anglii? Z trzysta

drugiej procent

strony normy.

jestem Piszę

zdeterminowana.

artykuły,

pilotuję

Niczym

wycieczki,

stachanowiec prowadzę

różne

wyrabiam prelekcje

i wykłady, a przy tym śpię co najwyżej pięć godzin na dobę, ciągle narzekając, że

Everest Góra Gór


dzień za krótki. W międzyczasie szukam też sponsorów, co okazuje się sprawą dużo trudniejszą niż początkowo przypuszczałam. W jakimś stopniu się udaje, ale efekty są niewspółmierne do zaangażowania.To, że na wysłane pisma nie ma odpowiedzi, jest normą, gorzej, jeśli ktoś coś obiecuje, a potem tylko przesuwa terminy albo nie odbiera telefonów, blokując kolejne moje działania. Za to bardzo sympatycznie rozkręca się akcja z pocztówkami. Kto chce, może zamówić

pocztówkę-cegiełkę,

pomagając

mi

w

zbieraniu

potrzebnych

funduszy,

a ja w zamian obiecuję wysłać z Nepalu kartkę z widokiem Everestu. Wpływy za pocztówki nie są duże w stosunku do całości potrzebnej kwoty, ale dają mi dużo frajdy

i

motywują

dopiski:„Powodzenia!

do

działania,

Trzymamy

zwłaszcza,

kciuki!"

A

że czasem

przy całe

zamówieniach historie...

pojawiają Ktoś

się

zamawia

pocztówkę dla dopiero co urodzonej córki, żeby miała jak dorośnie; dorosła córka zamawia kartkę dla rodziców, którzy byli w bazie pod Mount Everestem w podróży poślubnej... Później, już po zejściu z gór, w Katmandu, przez dwa dni wypisuję te kartki, a potem denerwuję się, czy dojdą3. W każdym razie w styczniu, na trzy miesiące przed wyprawą, muszę wpłacić zaliczkę. Wpłacam, choć mam tylko jedną trzecią całości potrzebnej sumy. Jeszcze na miesiąc przed wylotem sporo mi brakuje. I wtedy zdarza się cud - okazuje się, że mam wokół siebie osoby, które szczerze chcą pomóc, a na szczęście finansowo stoją lepiej niż ja. Finał? Wylatuję do Nepalu z niewielkim tylko długiem, szczęśliwa, że jakoś się udało. Już w Nepalu dostaję SMS-a od mojego męża, który pisze, że sam fakt, że udało mi się wszystko zorganizować, to już swoisty „Everest".

Przez bieganie do kondycji Załatwienie spraw organizacyjnych to jedno, ale żeby wejść na szczyt, trzeba mieć kondycję. Należę do osób raczej wysportowanych, ale skoro założyłam, że nie liczę na

pomoc

Szerpów,

musiałam

zrobić

wszystko,

aby

wypracować

maksymalnie

możliwą siłę i kondycję. Poza tym po prostu szkoda byłoby wydać na wyprawę tyle

3)

Z

perspektywy czasu: Doszły po miesiącu od wysłania, kiedy zaczynałam się poważnie zastanawiać,

czy, jak to bywa w niektórych krajach, ktoś nie wpadł na pomysł odklejenia znaczków, aby wyko­ rzystać je do innej korespondencji.

Przygotowania

25


pieniędzy, a potem mieć świadomość, że nie weszło się przez własne lenistwo. Nie miałam wyboru - trzeba było ćwiczyć, co gorsza, systematycznie. Zacznę od tego, że biegać... nie lubię. Niepopularne to wyznanie, ale szcze­ re. Mijają miesiące, w trakcie których uważam za swoisty masochizm to, że przy notorycznym

braku

czasu

robię

wszystko,

aby

wygospodarować

choćby

godzinę,

półtorej na ganianie praktycznie po ciągle tej samej trasie, męcząc się, pocąc i do tego trochę nudząc. Najgorzej, kiedy pada - psa by z domu nie wypędził, ale proszę, niedzielny poranek, a tymczasem ja, która nie znoszę rannego wstawania, bez mru­ gnięcia okiem (choć w duszy przeklinając) ubieram się i robię codzienne dziesięć lub więcej kilometrów. Owszem, bywało, że chciałam trening odpuścić, ale zaraz od­ zywał się mój wewnętrzny kat, grzecznie uprzedzając, że okej, nie ma sprawy, tylko żebym się potem nie zdziwiła, że zabraknie mi dwieście metrów do szczytu. Oczywiście

plusy

biegania

zauważyłam

dość

szybko.

Poprawę

kondycji

po­

twierdzały choćby coraz lepsze czasy w biegach ulicznych (zwykle„dycha"lub półmaratony). Wzmocnienie mięśni nóg sprawiło, że przestały mnie boleć kolana, a kiedy Warszawę nawiedziła epidemia grypy, byłam jedną z nielicznych z grona znajomych, która jakoś się wirusom oparła. Co prawda, jak mawia mąż,„złego diabli nie biorą", ale według mojej teorii to akurat dobroczynny efekt przedeverestowych treningów. Samo

bieganie

by

jednak

nie

wystarczyło

-

musiałam

przecież

zadbać

o wszystkie mięśnie. Znajomi proponowali kino... - Sorry, nie mogę, mam siłownię... - mówiłam, w duchu trochę tego kina żałując. Dzięki życzliwości warszawskiego klubu Fitness Park mogłam trenować, ile wle­ zie, korzystając z ciężarków, rowerów stacjonarnych, stepperów i ćwicząc na ergonometrze. Wychodziłam z siłowni zlana potem i totalnie wykończona, ale wiedziałam, że ma to jakiś sens. W pewnym momencie na moim blogu znalazł się wpis:„Mam wraże­ nie, że moja kondycja jest lepsza od tej, jaką miałam w wieku dwudziestu lat!"

Od raków po lejek do sikania, czyli gromadzenie sprzętu Już na wiele miesięcy przed wyprawą wydawało mi się, że cały sprzęt i ubiór na Eve­ rest mam. Ale było to tylko złudzenie... Najbardziej oczywista rzecz - buty. Mam ich ileś par (mowa o tych górskich), ale wszystkie mocno przechodzone, a już na pewno

Everest Góra Gór


nienadające się na atak szczytowy, kiedy temperatura odczuwalna może spaść do minus sześćdziesięciu stopni. No i zaczęto się - lepsze sportivy czy millety (bo właści­ wie tylko te dwie firmy oferują modele, w których się chodzi na ośmiotysięcznikach). Jedne i drugie drogie jak diabli, ale stanęło na milletach między innymi dlatego, że dostałam

superpromocyjną

cenę...

tysiąc

osiemset

złotych!

Dużo?

Pewnie,

ale

to

i tak tysiąc złotych zniżki, chociaż słabo mi się robi na myśl, że za taką sumę spędziła­ bym w Azji kilka miesięcy. No dobra, buciory, nie powiem, mało kobiece, każdy waży dobry kilogram i trzysta gramów, no ale przynajmniej mam większą szansę, że nie wrócę z odmrożonymi palcami nadającymi się tylko do amputacji. Kiedy już miałam nowe buty, zorientowałam się, że moje dotychczasowe zwykłe raki do takich butów nie pasują - trzeba było kupić automatyczne. Kolejny wydatek. Potem pojawił się dylemat: puchowy kombinezon czy kurtka plus spodnie? Przepy­ tałam zacne grono himalaistów - starsze pokolenie było za wersją pierwszą (cieplej­ sza), młodsze za drugą (praktyczniejsza). Na szczęście Romek, szef specjalizującej się w wyrobach z puchu firmy Robert's z Gdyni, szyjąc wszystko na miarę, podsunął mi pomysł iście Salomonowy: będzie oddzielnie, ale z patentem (przeciąganą w kroku gumką) pozwalającym na ściągnięcie kurtki tak, by wyszło niby-body, bez strat ciepła. Nie mniej istotne były drobiazgi. Na przykład prozaiczny lejek do sikania. Waż­ na rzecz, bo nie zawsze można z namiotu wyjść na zewnątrz, zwłaszcza gdy noc, mróz albo jeszcze gorzej zawieja, a przecież pęcherz nie jest z gumy, tym bardziej, jeśli się pije cztery, pięć litrów płynów na dobę (przy aklimatyzacji to konieczne). No cóż, prawda jest taka, że sika się do butelki, co kobietom upraszcza wynalazek specjalnego lejka. Zamówiłam przez internet, po kilku dniach stając się szczęśliwą posiadaczką całkiem gustownego kawałka plastiku w kolorze ostrego różu. Mijały dnie, a mój pokój zamieniał się w magazyn. Pudło liofilizatów, drugie - odżywek, sterta ciuchów, w kącie czekan, kask, uprząż... Z każdą kolejną rzeczą ogarniała mnie coraz większa panika - jak to wszystko zapakować, żeby nie płacić za nad bagaż?

Szlachetne zdrowie, czyli o krok od rozrusznika serca Ogólnie jestem okazem zdrowia, ale ośmiotysięczniki to góry nie w kij dmuchał pomyślałam,

przypominając

sobie

o

leżącym

gdzieś

na

dnie

szuflady

skierowaniu

Przygotowania

27


na wmontowanie rozrusznika serca. Nie chcę wchodzić w szczegóły medyczne, ale faktycznie kilka lat temu, po rutynowym badaniu lekarka stwierdziła: - Wynik super, ale wiesz, na EKG to nie wszystko wychodzi. Przy tych twoich ekstremalnych

zainteresowaniach

powinnaś

zrobić,

tak

dla

spokoju

sumienia,

spe­

cjalną próbę wysiłkową. Skoro tak, to dla spokoju sumienia zrobiłam, co wiązało się z jednodniowym pobytem w szpitalu. Finał? Wylądowałam na Oddziale Intensywnej Opieki Medycz­ nej,

gdzie,

kiedy

już

odzyskałam

świadomość,

obudziłam

się

podłączona do

róż­

nych kabli, nie za bardzo rozumiejąc co się stało. W końcu przyszło trzech lekarzy. - Chyba będzie pani musiała zmienić trochę tryb życia - zaczęli. - Proponuje­ my pani trzytygodniowy pobyt w szpitalu... - Ale to niemożliwe! Za trzy dni wyjeżdżam w Alpy, na narty! - jęknęłam, przerywając im w pół zdania. - ... i wyjdzie pani z rozrusznikiem serca! - skończyli. Momentalnie zawalił mi się cały świat. Jak to? Koniec z żeglowaniem, nurko­ waniem, Czyli

windsurfingiem,

co,

zostaje

mi

eksplorowaniem pasja

pustyń

układania

i

suchych

dżungli, bukietów?

no

i

ze

Przypomniał

wspinaniem? mi

się

mit

o Achillesie, który miał do wyboru: albo prowadzić życie intensywne, ciekawe, peł­ ne przygód, ale krótkie, albo monotonne, jednostajne, za to dożyć sędziwej starości (jak wiadomo wybrał pierwszą opcję, ginąc w glorii bohatera pod Troją). Dziwna

była

cała

ta

sytuacja.

Miałam

mnóstwo

wątpliwości,

ale

najbardziej

nurtowało mnie to, czy badanie było przeprowadzone prawidłowo. Stanęło na tym, że za rozrusznik póki co dziękuję, wypisuję się ze szpitala na własne życzenie, jadę na narty, a co potem, zdecyduję po konsultacji z innymi lekarzami. Minęły trzy lata. Badań nie powtórzyłam, ponieważ w polskiej służbie zdro­ wia nie jest to wcale proste. Terminy wyznaczone na rok do przodu są dla mnie abstrakcyjne,

a

na

szczęście

moje

serce,

przynajmniej

moim

zdaniem,

działało

jak należy. Obiecałam jednak rodzinie, że przed wyjazdem w Himalaje tajemniczą spra­ wę

serca

ostatecznie

wyjaśnię.

Sama

sobie

też

obiecałam:„bez

będzie coś nie tak i problem wróci, wysokogórskie wspinanie odpuszczę.

Everest Góra Gór

ściemniania"-jeśli


Miałam

ogromne

szczęście.

Zupełnie

przypadkowo

trafiłam

na

parę

fanta­

stycznych lekarzy - Monikę Hejne i Roberta Ryczka (Robert też chodzi po górach), którzy poświęcili mi dużo czasu i szczerze zaangażowali się w bardzo wszechstron­ ne przebadanie mnie tak, aby tym razem diagnoza była oparta na różnych wy­ nikach,

nie

tylko

na

jednym

eksperymencie.

Werdykt?

Rozrusznik

może

kiedyś,

w przyszłości, teraz wystarczy, jeśli będę słuchać sygnałów wysyłanych przez mój organizm (tu było jeszcze długie szkolenie, o co dokładnie chodzi). Z sercem zawar­ łam pakt: ja je szanuję, ono mnie nie zawodzi. W każdym razie na Evereście działa­ ło bez zarzutu. Monice i Robertowi jestem natomiast bardzo wdzięczna, bo o mały włos Górę Gór oglądałabym już tylko na zdjęciach.

Moja mama... I jeszcze wydarzenie, które w przygotowaniach do Everestu było dla mnie bardzo ważne i którego echo w niniejszej książce ciągle się odbija. Niecałe dwa miesiące przed wylotem do Nepalu zmarła moja mama. Fakt, długo chorowała, cała rodzina była świadoma, że tragiczny finał wkrótce nastąpi, ale mimo wszystko śmierć mamy była dla nas zaskoczeniem. Ja przeżyłam to szczególnie. Kiedy to się stało, byłam w Afryce, żeby zarobić na Everest, prowadząc wycieczkę do Kenii ¡Tanzanii dla grupy bardzo sympatycznych turystów.To było straszne - kiedy wyjeżdża­ łam, mama czuła się w miarę dobrze, aż tu nagle znalazła się w stanie ciężkim w szpitalu, a ja nie mogłam przy niej być, bo nie miałam możliwości zostawienia grupy. Wierzyłam jednak, że przez te kilka dni, które zostały mi do powrotu, mamie się poprawi i zdążę się jeszcze z niązobaczyć. Nie zdążyłam. Akurat wróciliśmy z safari, kiedy dostałam od męża SMS-a:„Dziś w nocy mama przegrała walkę ze swoją chorobą...". Dlaczego o tym piszę? Bo na Evereście dużo o mamie myślałam. Zresztą wła­ śnie jej zadedykowałam i wyprawę, i książkę. Mama nie chodziła po górach, nie rozumiała pasji wspinania, ale z drugiej strony wiedziała, że jest to dla mnie z jakichś powodów ważne i to lubię, dzielnie więc znosiła moje górskie eskapady. Bardzo bałam się sytuacji, że stan zdrowia mamy pogorszy się, kiedy będę na

Evereście.

Po

ostatnich

świętach

Bożego

Narodzenia,

które

w

naszej

rodzinie

spędzaliśmy prawie zawsze razem (wyjątkiem były jedne święta w czasie mojego półrocznego rejsu jachtem przez Pacyfik i Atlantyk), powiedziałam mamie, że chyba

Przygotowania

29


z Everestu zrezygnuję. Powód? Aby być z nią. Jej odpowiedź była bardzo stanow­ cza. Absolutnie, mam niczego nie odwoływać i więcej do tematu nie wracać, tylko dalej przygotowywać się do wyprawy. Mam jechać, a ona będzie mi kibicować. Czy

przeczuwała,

że

nie

dożyje

mojego

wyjazdu?

Kiedy

podobna

sytuacja

zdarzyła się dwa lata temu przed moim trzymiesięcznym rejsem, do którego rów­ nież się długo przygotowywałam, mama także nie chciała, abym została - kazała mi płynąć, obiecując, że będzie na mnie czekać. Teraz nie mówiła o czekaniu, tylko kibicowaniu. z

Obietnicę

zaświatów.

Może

była to

w

stanie

poniekąd

dotrzymać

dzięki

-

kibicować

niej wszystko

tak

mogła

dobrze na

mi

przecież

najwyższym

szczycie świata poszło? Może to ona czuwała nad każdym moim krokiem i dobrą pogodą? A ja, mając na Evereście wreszcie więcej czasu niż w zabieganej warszaw­ skiej codzienności, często się z nią w myślach łączyłam i rozmawiałam. W otoczeniu gór,

bliżej

nieba

łatwiej jest

zebrać

myśli,

zrobić rachunek

sumienia, przypomnieć

sobie wiele zapomnianych faktów. A po powrocie położyłam na grobie mamy zabrany z Everestu kamyczek. Leży do dziś...


WYBIÓRCZA KRONIKA PRZYGOTOWAŃ (można nie czytać i od razu przejść do opisu wyprawy)

Cel - Everest! 10 września

Skoro nie wypaliła wyprawa na Cho Oyu, podejmuję decyzję - jadę na Everest!

2012 roku

Rusza machina przygotowań.

Hurra! Wszystkie ciastka moje! Tuczę się! Dzieląc

opłatkiem

przy

wigilijnym

planów.

Fajnie,

choć

podejrzewam,

Wyjątkowo

miłe

skich

się

stole,

rodzice

że

życzyli

woleliby,

mi

abym

zrealizowania

takich

gór­

pomysłów

nie

musiałam

się

24 grudnia. Boże Narodzenie

miała.

przejmować

ilością

podczas

tegorocznej

pochłanianego

przeze

Wigilii mnie

było

to,

jedzenia

że

(jak

nie tu

nie

jeść,

kiedy

na stole tyle dobrych rzeczy), a potem wmawiać sobie, że waga chyba się ze­ psuła. Tym razem jest inaczej, bo... muszę utyć! Większość dziewczyn zazwyczaj biadoli, że są za grube, liczą kalorie, narzekają na dietę bez efektów, a ja na od­ wrót - muszę kilka kilo dołożyć. Chodzi o to, że na Evereście tak czy owak schud­ nę,

a

muszę

mieć

z

runkach

sprawiają,

że

chłopaka,

który

zrzucił

czego. większość

Dwa osób

siedemnaście!

miesiące traci

przebywania około

Ponieważ

w

dziesięciu

jednak

wysokogórskich kilogramów,

intensywnie

wa­

a

znam

trenuję,

wca­

le nie tak łatwo z tym przybraniem na wadze. W każdym razie podoba mi się ten stan - mam ochotę na ciasteczko (a jestem strasznym łasuchem) - bach, sałatka z majonezem - pal sześć! Oczywiście bez przesady, wszystko w granicach zdro­ wego rozsądku.

Wybiórcza kronika przygotowań

31


Odzew po audycji 13 stycznia

Dziś w radiu TOK FM opowiadałam o swoich everestowych planach. Efektem audycji było mnóstwo serdecznych maili. Cieszę się, bo widzę, że jednak sporo ludzi górami się interesuje, nawet jeśli sami po nich nie chodzą. Obietnice trzymania kciuków i ży­ czenia powodzenia to wbrew pozorom bardzo solidny doping, nie mówiąc o tym, że kiedy będzie mi zimno, ciężko, głodno i na dodatek tęskno (bo to, że czasem ma się „doły"i chwile zwątpienia, to na wyprawach normalne) - lepiej mi się zrobi na duszy, jak sobie o tych życzliwych mi osobach przypomnę! Dzięki!

Anemii-nie, kondycji-tak! 23 stycznia, Champery, Liverpool

Chwilowo nie było mnie w kraju, bo trafiły mi się dwa wyjazdy dziennikarskie - do Szwajcarii i Liverpoolu. Nawet tam nie zapominałam, że do Everestu coraz bliżej... Na przykład kwestia jedzenia. W badaniach krwi wyszło mi ostatnio, że wszystko super, tylko trochę kiepsko z czerwonymi krwinkami (za mało). To ponoć typowe dla

osób

aktywnych,

zwłaszcza

w

przypadku

kobiet,

na

dodatek

wegetarianek.

Ja niby wegetarianką nie jestem, ale za mięsem nie przepadam, chociaż teraz już zmuszam się, aby jeść czerwone mięsiwo. W Szwajcarii z premedytacją zamówiłam tatara,

którego

podano

mi

z

dodatkiem...

lodów

czekoladowych.

Kompozycja

in­

teresująca, choć chyba jednak wolę wersję tradycyjną (czyli bez lodów). Wyjazdy ptaszkiem,

nie zwalniają mnie też od biegania. Mimo że nie jestem rannym

dzielnie

budzę

się

dwie

godziny

wcześniej,

niż

normalnie

bym

mogła,

i choć za oknem ciemności egipskie, ganiam po pustych wciąż ulicach, wmawiając sobie, że to przecież fajne, zdrowe i niczego innego nie pragnę. Ale ma to swoje dobre strony - w Liverpoolu poznałam w ten sposób cały port i podziwiałam prze­ piękny wschód słońca nad rzeką Mersey.

Strach po raz pierwszy i nie ostatni 30 stycznia

- A ty to musisz na ten Everest jechać? - prosto z mostu zapytał mnie dzisiaj mąż. Tym samym

wstrzelił się telepatycznie w moje myśli. Dokładnie to pytanie

gdzieś tam we mnie wewnętrznie cały czas tkwi, choć staram się je zagłuszać. Taki

totalny

dualizm

-

chciałabym,

ale

się

boję,

czyli

rozterki

młodej

dziewicy

(właściwie to ani młodej, ani dziewicy). Im bliżej wyprawy, tym bardziej się boję

32 Everest Góra Gór


i zastanawiam, na jaką cholerę mi ta góra? Tyle kasy, niebezpiecznie i w ogóle każda

tego

typu

wyprawa

to

taki

trochę

sadomasochizm.

Zaraz

potem

przycho­

dzi opamiętanie, że teraz na wycofanie się już i tak jest za późno - bilety kupione, zaliczka wpłacona, sprzęt zgromadzony, no i tyle osób wie, a poza tym - przecież chcę! Pocieszam się jednak, że niczego nie muszę. Nie będę ryzykować, świat się nie zawali, jeśli nie wejdę... A Pawła rozumiem. Trochę mu współczuję, że trafił na taką żonę, która ciągle mu wypala z jakimiś ryzykownymi pomysłami.

Sprint po plaży Nawet tutaj, czyli na egzotycznym Zanzibarze, usiłuję znaleźć czas na przygotowa­ nia kondycyjne. Nie jest łatwo, ponieważ jestem tu jako pilot grupy, czyli w pracy,

2 lutego, Zanzibar

a to oznacza, że muszę być do dyspozycji moich turystów. Na szczęście dziś dzień wolny

od

zwiedzania,

dzięki

czemu

właśnie

wróciłam

z

piętnastokilometrowej

traski częściowo po plaży (tylko w jedną stronę, bo w drodze powrotnej był już przypływ i plaża zniknęła). Gorzej, bo wszyscy miejscowi koniecznie chcą mnie po­ zdrawiać

i

krzyczą

to

swoje:

Jambo\

(Cześć!).

Początkowo

im

odkrzykiwałam, ale

po setnej osobie prawie wyzionęłam ducha, tym bardziej że bieganie w tutejszym upale, oj, daje się we znaki. Nie ma jednak co narzekać - na Evereście pewnie będę te upalne dni wspominać z rozrzewnieniem!

Nasi na BroadPeaku! Hurra! Nasi wspinacze (Maciej Berbeka, Adam Bielecki, Tomasz Kowalski i Adam

5 marca

Małek) weszli dzisiaj na Broad Peak! Chodzi o jeden z ośmiotysięczników należą­ cych do Korony Himalajów (choć w rzeczywistości nie znajduje się w Himalajach, tylko w Karakorum), który do tej pory nie został zimą przez nikogo zdobyty! Wyczyn naprawdę wielkiego kalibru. Dowiedziałam się o tym w trakcie biegania na bieżni w Fitness Parku. Biegnę tak sobie, biegnę, ociekam potem, bo akurat mam dziewiąty kilometr i to pod gór­ kę, a tu na telewizyjnym ekranie pokazują najpierw wielkie góry, potem okutanych w puchówki naszych wspinaczy, a pod spodem pojawia się pasek z newsem, że udało im się stanąć na szczycie.

Wybiórcza kronika przygotowań

33


Tak się cieszyłam, że na kolejnych kilometrach urosły mi skrzydła i zrobiłam je w nad wyraz przyzwoitym tempie. Teraz, kiedy to piszę, ekipa z Broad Peaku za­ pewne schodzi do bazy. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie planowo i jak najszyb­ ciej tam dotrą. Bo zdobycie szczytu to dopiero połowa sukcesu, jeszcze trzeba z nie­ go bezpiecznie wrócić!

Nie znaleźli się... 7 marca Chyba miałam jakieś przeczucia w zakończeniu poprzedniego wpisu. Za wcześnie się ucieszyłam. Tomek i Maciek do bazy nie wrócili i do tej pory się nie znaleźli. Była

radość

ze

zdobycia

szczytu,

teraz

jest

tragedia.

Oczywiście

wyciągam

z tego wnioski - tym bardziej koduję sobie w głowie, żeby nie dać się ponieść am­ bicjom i w razie czego nie przegapić momentu, kiedy lepiej się wycofać.

Grunt to życzliwi znajomi 20 marca - Testament spisałaś? - To pytanie słyszę ostatnio najczęściej. Taki niby żart. Albo tekst jednego z dziennikarzy, który umawiał się ze mną na wywiad (nie 0 Evereście): - Fajnie, będę miał twój ostatni wywiad... Prawda, że „miło"? Co do testamentu, to nie spisałam, bo w sumie nie mam nawet co dzielić. Ale kopertę

z

różnymi

hasłami

do

kont

i

kart

przygotowałam

w

widocznym

miejscu.

Pomyślałam sobie, że pal sześć Everest, rozsądnie jest coś takiego zrobić tak czy owak, bo nawet na ulicy pod blokiem może być niebezpiecznie. Ale z drugiej strony mam tę świadomość, że wspinanie wiąże się z ryzykiem. Wiele osób uważa wspinaczy za samobójców. Jeden ze znanych himalaistów po­ wiedział słusznie, że to kompletnie nie tak - ludzie, którzy się wspinają, cenią życie bardziej niż inni, kochają je i dlatego chcą je wykorzystać najintensywniej jak tylko można. Ja też tak mam - uważam, że życie ma się tylko jedno, szkoda więc, by przeciekało między palcami. Różne są powody, dla których ludzie jeżdżą w góry, różne są też pomysły na kontakt z górami. Jednym wystarczy spacer w dolinach 1 napawanie się widokami z dołu, innych ciekawi, co jest tam wyżej, jeszcze inni po­ trzebują adrenaliny i chcą robić drogi trudne, najlepiej takie, których nikt inny przed

34 Everest Góra Gór


nimi nie robił, jeszcze kolejnym satysfakcję sprawia wspinanie się w śniegu i lodzie. Jak jest ze mną? Zależy od nastroju. Nie zawsze szczyt bywa dla mnie najważniejszy, zwykle nie mniej ważna jest droga do niego i wszystko co się z tym wiąże - przy­ jaźnie, czas na przemyślenia i poznawanie samej siebie, przesuwanie granic swoich możliwości, no i otoczenie, widoki, docenianie tego, co stworzyła natura. Góry są trochę jak kochanki. Piękne i zaborcze. Czasem, gdy słyszę o wypadkach, kojarzą mi się z taką femme fatale albo raczej z modliszką - wabią, a potem bez skru­ pułów potrafią zabić Ale to czasami. Pośród osób chodzących po górach czy wspi­ nających się mimo wszystko wypadki zdarzają się rzadko. Bo góry są jednak zwykle łaskawe,

a

za

trudy

wynagradzają

zapierającymi

dech

panoramami,

romantycznymi

przeżyciami, zastrzykiem dobrej energii. Ja sama zawsze wracam z gór odmieniona, mimo zmęczenia, paradoksalnie, pełna nowych sił, zapału i optymizmu. Po prostu szczęśliwa. Góry to moja pasja. Nie wszyscy ją rozumieją, o czym można się było prze­ konać, czytając wpisy komentujące w internecie tragedię na Broad Peaku. Ale znaleźli się też i tacy (mniej liczni), którzy stanęli w obronie himalaistów. Jakaś dziewczyna prosto z mostu stwierdziła:„Boże, ludzie, jacy wy jesteście bezlitośni! Zakłamane, chore społeczeństwo. Co was to obchodzi, że akurat wybrali taką pasję życiową, a nie tak jak 3/4 tu zgromadzonych - siedzenie na kanapie, oglądanie telewizji i krytykowanie innych. Wy macie pasję jeść przed telewizorem, a oni wspinać się po górach i nic wam do tego zawistni rodacy!". Ktoś inny dla odmiany zacytował naszą najwybitniejszą himalaistkę:„Wanda Rutkiewicz tak kiedyś powiedziała o śmierci Jurka Kukuczki na Lhot­ se: »Nie powinniśmy osądzać ludzi, którzy szukają niebezpieczeństwa w najwyższych miejscach świata lub wymagać od nich odpowiedzi na pytanie o sens tego, co robią. Kiedy płacą najwyższą cenę za swoją pasję, powinniśmy po prostu o nich pamiętać«". Dla stelnika,

mnie który

najlepsze na

pytanie,

podsumowanie dlaczego

tej

chodzi

dyskusji po

stanowią

górach,

słowa

Piotra

odpowiedział:„Ludzi

Pu­ można

podzielić na dwa rodzaje: na tych, którym nie trzeba tej pasji tłumaczyć i na tych, którym się jej nie wytłumaczy". Nic dodać, nic ująć.

DżioA Krysi Czy wierzę w amulety? Oficjalnie niby nie, a podświadomie trochę tak... Jeśli moż­

26 marca

na tylko zwiększyć swoje bezpieczeństwo, to czemu by nie skorzystać?

Wybiórcza kronika przygotowań

35


Tym razem nie chodzi o byle jaki amulet, ale o prawdziwe tybetańskie dżi, tajemniczy kamień, który podczas wyjazdu do Tybetu zakupiła jedna z moich tury­ stek, Krysia z Poznania. Było to już dobre kilka lat temu, ale wciąż mam z Krysią stały kontakt, w czym nie przeszkadza nawet prawie dwudziestoletnia różnica wieku. Teraz Krysia postanowiła cenny kamień mi podarować. Mało tego, specjalnie przyjechała w tym celu do Warszawy - trzy godziny w jedną stronę, trzy w drugą, właściwie tylko po to, aby wypić kawę i przy tej okazji ów amulet mi wręczyć. Wzru­ szyłam się ogromnie, bo to prawdziwy dar od serca. Mało tego, według wierzeń tybetańskich, oddając mi dżi, Krysia zostaje bez ochrony, bo teraz kamień chroni tylko mnie. W tej sytuacji miałam opory by go przyjąć, ale Krysia, jako praktykująca katoliczka, wierzy również w moc normalnych modlitw, uznałyśmy więc, że tak czy owak będzie chroniona. Nieważne co na ten temat sądzić, muszę przyznać, że z dżi na szyi czuję się jakaś taka spokojniejsza. No i mimo wszystko zakładam, iż jego mocy starczy dla nas obu.

I

Dżi - święty kamień Tybetańczyków.

0 Himalajach z dzieciakami z Domu Dziecka w Chotomowie 28 marca Dziś

wraz z Andrzejem Radziwonką (znanym wielu osobom z warszawskiego śro­

dowiska wiedzić

górskiego) dzieciaki

z

oraz Domu

Olą,

jego

Dziecka

przesympatyczną w

Chotomowie.

dziewczyną, Jako

tam stałym bywalcem i zna wszystkie dzieciaki, a one„wujka"uwielbiają.

36 Everest Góra Gór

pojechaliśmy

wolontariusz

Andrzej

od­ jest


z nimi wiele niejasności. Choćby - skąd się wzięły?

lu, wcześniej czy później zwróci uwagę na

Geologicznie da to agaty. Ciekawe, że nie ma żad­

wszechobecne, choćby na straganach, na ogół czar­

nych kopalni tego typu kamieni z oczkami. Te praw­

ne lub brązowe koraliki ozdobione geometrycznymi

dziwe, najdroższe, znajduje się w ziemi, na przykład

wzorkami (są to najczęściej białe„oczka", ale zdarzają

podczas prac polowych. Bardzo trudno je zdobyć

się też zygzaki czy jakieś faliste linie).

- występują w zaledwie kilku miejscach w Tybecie,

K

Te dziwne kamienie to tak zwane dżi (lub z/) czy

Ladakhu, Sikkimie (stan w Indiach) i Bhutanie. Tybe­

po prostu „tybetańskie koraliki" Można je kupić już za

tańczycy, dla których jest to wyjątkowo „święty" ka­

kilka dolarów (za taką cenę są to całkiem dobrze wy­

mień, uważają, że dżi były kiedyś ozdobami różnych

konane podróbki ze szkła, plastiku, drewna, rogu czy

bóstw, które porzucały je, jeśli biżuteria była choćby

żywicy) albo nawet i tysiące (oryginały sprzedawane

tylko lekko uszkodzona (co tłumaczy ponoć, dlacze­

w sklepach jubilerskich).

go

dżi nie

mają idealnie

symetrycznych wzorów).

Dżi, które noszą na szyjach Tybetańczycy, są na ogół

Jest też wersja, że dawno, dawno temu żył człowiek,

prawdziwe, bardzo często przekazywane z pokolenia na

który robił owe kamienie, ale ponieważ nie zdążył

pokolenie (widziałam taki dżi, wyceniano go na około

nikomu

sto tysięcy dolarów!). Wierzą w nie również himalaiści

ich tylko tyle, ile zdążył wykonać. Spotkałam się też

- wielu z nich nosi je na szyi, oczywiście autentyki, bo

z opowieścią, że dżi powstają od uderzenia pioruna!

przecież na zdrowiu i życiu nie warto oszczędzać

przekazać

tajemnicy

tej

produkcji,

istnieje

Badacze historii skłaniają się jednak ku wersji, że

W czym może pomóc kamień dż/7 Chyba we

da były wyrabiane w II tysiącleciu p.n.e. w Indiach

wszystkim... Chroni przed nieszczęściami i chorobami,

albo Persji i w czasie wypraw wojennych trochę ich do

odgania złe moce, daje bogactwo. Najbardziej cenione

Tybetu sprowadzono (mówi się o kilkuset tysiącach).

dżi to takie z dziewięcioma „oczkami", choć wiadomo

W procesie produkcji podstawowym surowcem wedle

o antycznych da, które miały ich aż dwanaście. Nie tak

tej hipotezy był właśnie agat, w którym robiono tajem­

dawno poruszenie wywołał należący do tajwańskiego

nicze wzory (owe oczka), ale jak to dokładnie wygląda­

kolekcjonera kamień z trzynastoma oczkami, ale jego

ło, niewiadomo. Niewykluczone, że kamień chroniono

autentyczność nie została potwierdzona.

woskiem albo smarem, a to, co było niezabezpieczone

Ze względu na swoje właściwości dżi odgrywają

KAMIEŃ Z OCZAMI, CZYLI HIMALAJSKI AMULET

ażdy, kto przyjeżdża do Tybetu czy Nepa­

(wzory), wybielano jakimiś chemikaliami.

ważną rolę w medycynie tybetańskiej i chińskiej. Wie­

W każdym razie przywożone dżi również kończyły

rzy się, że chronią przed nagłymi chorobami, takimi jak

swój żywot w ziemi, bo albo je gubiono, albo zrywały

zawał, paraliż, atak padaczki czy porażenie. Jeśli kamień

się, gdyż noszono je na niezbyt trwałych włóknach

przejmuje na siebie uderzenie choroby, ponoć... pęka.

roślinnych (otworki były za małe, aby wkładać w nie

W dawnych czasach bywało, że kamienie dżi ścierano na

rzemyki, a cieniutkich nitek jedwabnych jeszcze nie

proszek i w takiej formie dodawano do leków. Oczywi­

znano). To właśnie tłumaczyłoby, dlaczego tak często

ście cena takich medykamentów była horrendalna!

dziwne kamienie znajduje się w ziemi. Inna sprawa,

W języku tybetańskim słowo „dżi" znaczy „ja­

że dla wielu Tybetańczyków fakt wykopywania da

sność, przejrzystość, blask", zaś w chińskim: „nie­

jest dowodem na to, iż skoro rodzi je ziemia, nie jest

biański koralik". Mimo postępu nauki, wciąż wiąże się

to dzieło człowieka.

Wybiórcza kronika przygotowań

37


Żeby było ciekawiej, zabrałam ze sobą trochę everestowego sprzętu, co, jak się okazało, było całkiem trafionym pomysłem, bo dzieciaki były nim żywo zainte­ resowane. Czekan, nazwany przez nie „lachą", szybko im wprawdzie ze względów bezpieczeństwa

odebraliśmy,

ale

kask

i

przede

wszystkim

wysokogórskie

buty

cie­

szyły się dużym powodzeniem. Na koniec dzieciaki zabrały się za kredki i narysowały Himalaje! Były na tych rysunkach też drabiny („żeby cioci łatwiej się wspinało"), pioruny (bo przecież każde dziecko wie, że z pogodą w górach może być różnie) i owieczki, bo chyba za mało obrazowo wyjaśniłam, jak wyglądają jaki. Obiecałam, że zabiorę te rysunki ze sobą i w everestowej bazie zrobię z nich wystawę. Rzecz jasna, słowa dotrzymam. Obie­ całam

jeszcze,

że

po

powrocie

z

wyprawy

przyjadę

do

Chotomowa,

opowiedzieć

jak było. W końcu moje podróże mają sens, jeśli służą nie tylko mnie.

Złe przeczucia? 1

kwietnia,

Wielkanoc

Często się zdarza, że na Wielkanoc wyjeżdżam, ale tym razem z założenia miały być to święta w gronie rodziny (szkoda, że już bez mamy...). Teraz, przed Everestem ja­ koś szczególnie zależało mi, by spędzić je w gronie najbliższych mi osób. W każdym razie było miło i na pozór beztrosko, bo na wszelki wypadek temat wyprawy

omijaliśmy

szerokim

łukiem.

tu

nagle,

w

trakcie

uroczystego

obiadu

mój kochany brat wypalił z takim oto tekstem: - Wiesz, mam jakieś złe przeczucia związane z tą wyprawą... Zrobiło mi się nieswojo. Znad talerza spojrzałam na Pawła. Jadł zupę i tak jak ja udawał, że nie słyszał. Dwie godziny później, kiedy się rozchodziliśmy, mój brat powtórzył, rzecz ja­ sna, przy naszym tacie i drogim mi mężu: - Ja naprawdę mam złe przeczucia... Ups! Szczerość do bólu. Wolałabym tego nie usłyszeć...

Przedwyjazdowa gorączka 2 kwietnia

Gorączkę w dosłownym sensie to miałam dwa tygodnie temu - temperaturą się­ gającą

trzydziestu

dziewięciu

stopni

zakończyłam

wyjazd

narciarski,

miłośniczka dynamicznej jazdy, jak nigdy przedtem unikałam czarnych tras, żeby

38 Everest Góra Gór

na

którym

ja,


sobie

przypadkiem

zwłaszcza

o

nogi).

czegoś Niby

nie się

zrobić

(chodziło

wykurowałam,

choć

pozostał mi jeszcze okropny kaszel, z którym, do­ brze wiem, mogę mieć problem, bo na wysokości już go nie wyleczę. Za z

to

pakowaniem

teraz się.

w

domu

Aneks

mam

megagorączkę

kuchenny

wygląda

ni­

czym po trzęsieniu ziemi - zawalony tym, co ko­ niecznie trowy

trzeba

zabrać,

plecak, nawet

chociaż

osiemdziesięcioli-

gdyby miał kolejne

sto litrów,

i tak wszystkiego nie pomieści. W ostatnich przy­ gotowaniach bardzo pomaga mi Zbyszek Bąk, któ­ ry wprawdzie wchodził na Everest od strony tybe­ tańskiej, ale jego rady są dla mnie bezcenne. Zro­ biliśmy

przegląd

sprzętu,

przegadaliśmy

wie­

le godzin o tym, co mnie tam w górze czeka... Przyznałam mu się, że trochę się boję. Zbychu twierdzi, że dam radę. Wejdę... Oby były to pro­ rocze słowa! I Czyżby opiekujący się wspinaczami anioł stróż?


DZIENNIK WYPRAWY PROLOG, CZYLI KATMANDU

W samolocie 4 kwietnia, w samolocie,

- Przyjdziemy na lotnisko cię odprowadzić... - proponują znajomi. Doceniam, ale nie chcę. Jest tylko mój mąż, i Bogu dzięki, bo kończy się tak

1 dzień wyprawy

jak

zawsze.

na

próba

Najpierw nadania,

nerwówka waga

nadal

z

bagażami

przekroczona,

(nadbagaż,

przepakowywanie,

negocjacje,

kolejne

ponow­

przepakowywanie)

i w efekcie brak czasu na normalne pożegnanie. Ale to chyba nawet dobrze. Nie lubię takich pożegnań, kiedy oboje mamy świadomość, że różnie może być. W podtekście - wcale nie wiadomo, czy się zobaczymy. Przerabiałam to już kilka razy, bo przecież wiele moich wypraw wiąże się z ryzykiem. Niemniej zawsze obiecuję to samo: - Będę ostrożna! - A ja będę trzymał kciuki. - Przytula mnie Paweł. Wsiadam

do

samolotu

z

wyjątkowo

ciężkimi

wyrzutami

sumienia.

Wiem,

że

Paweł woli, kiedy żegluję, niż kiedy się wspinam. A ja, choć go kocham, po raz kolej­ ny aplikuję mu dwa miesiące silnego stresu.

Gdzie mój bagaż? 5 kwietnia, Katmandu (Nepal). 2 dzień wyprawy

Hurra! Widziałam Himalaje! Na razie tylko z okien samolotu, ale daleko, daleko na horyzoncie zamajaczył już biały pasek. Byłam w Nepalu wiele razy, znam dobrze wi­ doki towarzyszące lądowaniu w Katmandu, ale dzisiaj serce jakoś mocniej mi zabiło, bo dotarło do mnie, że na tym najwyższym z wynurzających się z obłoków szczycie mam wkrótce szansę stanąć.

40 Everest Góra Gór


I Thamel - turystyczna dzielnica Katmandu.

No dobrze, ja doleciałam, ale mój bagaż nie. Co gorsza, nawet nie wiadomo, gdzie jest, bo podobno został źle nadany w Warszawie. Miły pan z tutejszego biura linii Qatar Airways na pytanie, czy często zdarza się, że bagaż nie dolatuje w ogóle, stwierdził enigmatycznie: - Czasem się znajduje, czasem nie. No cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak czekać. Z lotniska do hotelu przywiózł mnie jakiś szalony kierowca. Tutaj generalnie wszyscy kierowcy są szaleni, ale ten był szczególnie. Najpierw nie mógł zapalić sa­ mochodu, ale jak już coś tam pod maską pogrzebał i w końcu ruszył, wpadł w taką euforię, że koniecznie chciał mi udowodnić, iż mógłby startować w Formule 1. Ruch w Katmandu jest niesamowity - chyba wszyscy korzystający z dróg wychodzą z za­ łożenia, że przepisy są po to, by je łamać: samochody wymijają się i wyprzedzają na

Prolog, czyli Katmandu

41


odległość lusterka, a światła po zmroku nie są, zdaje się, konieczne, choć ulice są nie­ oświetlone. Do tego dochodzą wałęsające się święte krowy (a raczej byki), przechod­ nie, którzy wiedzą, że jeśli prawie nie wejdą pod koła, to nigdy nie dostaną się na drugą stronę ulicy, oraz riksze zawracające na środku skrzyżowania, aby ostatecznie jechać pod prąd. A w tym całym kotle mój taksówkarz-szalenieć i ja, nerwowo ści­ skająca otrzymany od Krysi kamień dżi, mający mnie strzec od wszelakich nieszczęść. Kiedy

już

dotarłam

do

hotelu,

okazało

się,

że

wcześniejsze

zarezerwowanie

miejsca o niczym wcale nie świadczy, bo miejsc najzwyczajniej nie ma. Musiałam więc znaleźć inny nocleg. W porządku, poszłam, tylko raz wymieniając pokój ze względu na zapach (dobra, bądźmy szczerzy: smród). Ostatecznie wylądowałam

I Plac Durbar, czyli historyczne serce nepalskiej stolicy.

42 Everest Góra Gór


w pokoju bez zapachu, za to całą noc za oknem trwały roboty budowlane. Trudno, na szczęście mam koreczki do uszu, które hałas tłumią, a smrodu nie. W międzyczasie okazało się, że w całym Katmandu nie ma prądu, a te nieliczne palące się światła zasilane są z generatorów. Oznaczało to, że jedna mała żarówka na pokój działa, ale na przykład w łazience już nie. Nie było też mowy o ładowaniu lap­ topa czy telefonu, które zdążyły już mi się rozładować. Przyczyna? W ramach oszczęd­ ności

władze

miasta

wyłączają

elektryczność

na

dziesięć

godzin dziennie,

każdego

dnia inaczej. Przykładowo dzisiaj (piątek) prądu nie ma od godziny dziesiątej rano do szesnastej, a potem od dwudziestej do północy, jutro, w sobotę, nie będzie go od dziewiątej do piętnastej i od dziewiętnastej do dwudziestej trzeciej. Końcówkę wieczoru uczciłam w knajpce prowadzonej przez uchodźców zTybetu. Właściwie to zmierzałam do innego, poleconego mi lokalu, ale kiedy okazało się, że to typowa restauracja dla turystów (kelnerzy, czyste obrusy), a po drugiej stronie ulicy zobaczyłam klitkę Tybetańczyków (jeden pokój z byle jakimi stolikami, nad tym flaga wolnego Tybetu), już wiedziałam, gdzie jest właściwe miejsce. Zjadłam pyszną zupę warzywną (główny jej składnik stanowił czosnek) z pierożkami momo, a wszystko za niecałego dolara plus napiwek. No i do tego miałam jeszcze indywidualny koncert pieśni tybetańskich, bo wspomniałam, że my w Polsce rozumiemy problemy Tybe­ tańczyków i że kilkakrotnie gościliśmy Dalajlamę. Obiecałam, że jutro też wpadnę.

Grunt to optymizm Rano pojechałam na lotnisko, bo tutaj, jak zgubią bagaż, to nikt go nie przywozi, tylko trzeba się pofatygować po odbiór samemu, na swój koszt, rzecz jasna. Bagażu

6 kwietnia, 3 dzień wyprawy

oczywiście nie było, ale jest nadzieja, że będzie wieczorem. Jeszcze nie panikuję, bo na szczęście przyleciałam na dwa dni przed oficjalnym rozpoczęciem wyprawy. Na pocieszenie, z racji soboty, która w Nepalu jest dniem świątecznym, wol­ nym od pracy (za to w niedzielę wszyscy pracują), wybrałam się do... zoo. Dziwne? Zabytki i typowe atrakcje turystyczne Katmandu znam, przez co teraz postanowi­ łam zobaczyć miejsca, do których, będąc w Nepalu przy innych okazjach, trochę nie było mi po drodze. Zoo

nieszczególne

-

największym

gwiazdorem

dla

tłumów

Nepalczyków

był

słoń, na którym można się przejechać i tygrysy, którym akurat zebrało się na amory.

Prolog, czyli Katmandu

43


I Sadhu, czyli hinduistyczni,święci mężowie" to częsty obrazek na ulicach Katmandu.

U

mnie

dla

odmiany

najwięcej

sympatii

wzbudził...

bocian!

Taki

„nasz"

bociuś,

strasznie smutny, co nie dziwne, skoro zamknęli go w klatce, w której może zrobić co najwyżej pięć kroków w każdą stronę. Co ciekawe, opis przy klatce głosił, że bociany białe są stałymi mieszkańcami Nepalu, w porze monsunu migrującymi do Europy. Szczerze mówiąc, do tej pory zawsze uważałam bociany za „polskie" ptaki, na zimę tylko odlatujące w ciepłe strony (w domyśle: do Afryki), ale nigdy mi nie przyszło do głowy, że mogą lecieć do Nepalu! Dobra,

dość

o

zwierzakach,

teraz

o

Nepalczykach.

Tak

jak

przypuszczałam,

przychodzą do zoo całymi klanami (rodzice, dzieci, rodzeństwo rodziców i tak da­ lej), przy czym nie mniej ważną od zwierzaków częścią wycieczki są zbiorowe pikni­ ki. Rozsiadają się ludziska na resztkach trawnika i wyciągają prowiant popakowany

44 Everest Góra Gór


I Takich .oryginałów" pod Evereslem nie zobaczymy. W górach króluje buddyzm.

w torby foliowe, choć na środku skweru jest tabliczka, aby nie używać na terenie zoo plastikowych worków. Do tego wszyscy na potęgę plują. Do tej pory jakoś nie zwracałam na to uwagi, może dlatego, że miałam kontakt z Nepalczykami obsłu­ gującymi turystów, a więc trochę się pilnującymi. Dziś w zoo dwa razy napluto mi na nogi i tylko dwa, bo starałam się w porę odskakiwać. Żeby jednak nie było, że narzekam na lokalsów - Nepalczycy to jeden z naj­ sympatyczniejszych

narodów

jakie

znam!

„Narodów"?

No

właśnie,

to

chyba

złe

określenie. W kraju ponad dwa razy mniejszym niż Polska (powierzchnia Nepalu to około 140 tysięcy km2) mieszka dwadzieścia osiem i pół miliona ludzi, reprezentują­ cych,

uwaga,

sto

jeden

grup

etnicznych

mówiących

dziewięćdziesięcioma

dwoma

językami! Nieźle!

Prolog, czyli Katmandu

45


Akcji bagaż ciąg dalszy 6 kwietnia, późnym wieczorem

Właśnie wróciłam z lotniska. Dowiedziałam się, że samolotem o dziewiętnastej ba­ gaż nie przyleciał, ale żebym się nie martwiła, tylko udała do biura Qatar Airways. Poszłam

tam, właściwie

tylko po to, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście w sobotę

w biurze nie będzie żywej duszy. Jak na razie z ekwipunku mam ze sobą tylko ter­ mos,

śpiwór,

podręcznego

kurtkę

i

plecaka.

spodnie Aha,

i

puchowe, jeszcze

które

cały

tknięta

sprzęt

przeczuciem

wrzuciłam

fotograficzno-filmowy.Trochę

do mało

jak na zdobywanie najwyższego szczytu świata. Przy okazji dowiedziałam się, że wśród wybierających się na Lhotse (ośmio­ tysięczny sąsiad Everestu, ale obie góry mają wspólną bazę i większość obozów) jest... Polka! Violetta Póntinen na stałe mieszkająca w Finlandii (trudne do wymó­ wienia nazwisko ma dzięki mężowi). Bardzo się ucieszyłam, bo, szczerze mówiąc, trochę się bałam, że przez dwa miesiące w górach będę skazana wyłącznie na anglojęzyczne konwersacje.

Jest bagaż! 7 kwietnia, 4 dzień wyprawy

Główny news dzisiejszego dnia: znalazł się mój bagaż! Dostanie całkowicie

się

na

sparaliżowane.

lotnisko Powód:

było

wyjątkowo

strajk

skomplikowane,

generalny.

Nie

działa

bo

Katmandu

praktycznie

nic

jest -

urzędy i sklepy są pozamykane, nie funkcjonuje transport: nie ma taksówek ani na­ wet autobusów miejskich! Na szczęście dowiedziałam się, że raz na godzinę jeździ jakiś autobus dla turystów, więc, rzecz jasna, skorzystałam. Plusem strajku jest to, że na ulicach nie ma korków. Na lotnisku pan od bagażu, z uśmiechem zwiastującym sukces i oczekiwanie na napiwek, orzekł: - Jest! Nie zdążyłam się jeszcze ucieszyć, kiedy dodał: - Jeden! Pytam co z drugim, a facet patrzy na mnie, jakby się dziwił, że potrzebny mi drugi, skoro ten jeden już mam. Ponieważ był to mniejszy i mniej ważny z owych dwóch

bagaży,

powoli

moja

uprzejmość

zamieniała

się

w

determinację

ewoluującą

w stan najwyższego wkurzenia. Facet chyba się przestraszył, bo zaprowadził mnie

46

Everest Góra Gór


I Zanim wylecimy w góry, mamy trochę czasu na zwiedzanie Katmandu i okolic

do

wielkiego

pomieszczenia

zawalonego

stertą

zaginionych

rzeczy,

abym

przejrza­

ła, czy nie ma tam mojej zguby. Jeju, ile tam było walizek, toreb i plecaków, wiele po wyraźnie mocnych przeżyciach typu upadki, kałuże czy zalanie jakimiś smarami. Ale mojego plecaka nie było... W końcu pan usiadł do komputera, coś tam powpisywał, po czym, patrząc w ekran komputera, a następnie w moje oczy, stwierdził rozbrajająco: - Nie ma! Fajnie. System nie zarejestrował żadnego śladu po moim plecaku! XXI wiek! Widząc, że zaraz się chyba na niego rzucę, dodał szybko, odbierając mi tym samym resztki nadziei: - Chyba jest ciągle w Warszawie! Uznałam, że już nic więcej u pana nie wskóram, postanowiłam więc znaleźć jakiegoś menedżera. Coś mnie jednak tknęło. Po drodze wstąpiłam do toalety

Prolog, czyli Katmandu

47


I Wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO buddyjska stupa Boudhanath.

48 Everest Góra Gór


Prolog, czyli Katmandu

49


i zupełnie przez przypadek spojrzałam na tablicę informacyjną, a tam żółto na czar­ nym wyświetliło się, że właśnie wylądował samolot z Dohy, stolicy Kataru, gdzie miałam

przesiadkę.

Myślę

sobie,

dobra,

kwadrans

mogę

poczekać.

Czekam,

cze­

kam, taśma bagażowa rusza, a na niej... mój plecak! Pal sześć, że zawartość jest po części mokra. Najważniejsze, że mam się z czym wspinać.

Jutro w góry! 8 kwietnia, 5 dzień wyprawy

Dzisiaj już na całego można było poczuć klimat„Wielkiej Wyprawy". Najpierw, zaraz po śniadaniu, wpadł do mojego pokoju Slavo, Słowak mieszkający na stałe w Kali­ fornii, lider ekipy na Lhotse, który miał wszystkim posprawdzać ekwipunek. U mnie wszystko okej, muszę tylko dokupić dwa karabinki4 i linkę do wiązania prusika (wę­ zła służącego między innymi do autoasekuracji; dobry patent do wychodzenia z lo­ dowcowej szczeliny). Potem

był

od

strony

się

nawzajem

breefing,

nepalskiej,

i

poznać

czyli drugiej,

(imion

odprawa trochę jeszcze

obydwu liczniejszej,

nie

ekip:

naszej,

tybetańskiej.

pamiętam),

atakującej Wreszcie

przedstawiono

też

Everest mogliśmy naszych

Szerpów. Wyglądało to mniej więcej w ten sposób, że Dan jako nasz lider mówił o jednym na przykład tak: - To jest Jangbu Sherpa (imię z nazwiskiem Szerpa). Już był na Evereście... A na to Szerpa skromnym głosem: -Tak... trzynaście razy. Chwilę później inny przyznawał się do dziewięciu wejść. Odprawa zaczęła się od wyjaśnienia, że to nie wycieczka kempingowa, tylko Wyprawa, a to zupełnie co innego. Naszymi priorytetami mają być przede wszyst­ kim: bezpieczeństwo, przyjaźń i współpraca, a dopiero potem sukces. No i jeszcze, że

wspinaczka

to

sport

zespołowy,

mamy

zapomnieć

o

konkurowaniu,

działamy

drużynowo, a w ogóle to media wygadują różne bzdury o Evereście i żebyśmy się tym nie sugerowali, dopóki sami nie zobaczymy, jak tam naprawdę jest. Potem były już konkrety. Ekipa tybetańska dostała nakaz, by nie afiszować się ze swoimi antychińskimi poglądami, nie brać ze sobą żadnych tybetańskich flag czy

4)

Wspinaczkowy słowniczek znajduje się na str. 310.

50 Everest Góra Gór


I Hotel w Katmandu i ostatnie przepakowywanie.

zdjęć Dalajlamy, bo jak na granicy znajdą, to już po wyprawie, nie tylko dla winowajcy, ale całej grupy (wiza jest zbiorowa). Poza tym Dan uprzedzał, żeby uważać z telefona­ mi satelitarnymi - oficjalnie ani w Nepalu, ani wTybecie nie można ich używać, chyba że wykupi się specjalne zezwolenie za tysiąc dolców. Na grupę mamy po jednym te­ lefonie (i zezwolenie, rzecz jasna), a jeśli ktoś przemyca „satelitę" prywatnie, to już jego ryzyko. To samo zresztą dotyczy radiotelefonów. Chciałam nawet wziąć swój (który używam w żeglarstwie), ale kiedy wyczytałam, że to małe urządzonko wymaga na Evereście zezwolenia za dwieście pięćdziesiąt dolców, to szybko mi przeszło. Z bez­ pieczeństwem jest tak, że ci od strony tybetańskiej mają gorzej: jeśli coś by się stało, nie ma szans na żaden helikopter czy samolot - zostaje tylko transport jakami, a od bazy dżip do granicy. W Nepalu jest lepiej, bo śmigłowce mogą latać już nawet do obozu II (6400 m), dodatkowo w bazie jest miniszpitalik prowadzony przez Brytyjczy­ ków. Nie za darmo oczywiście - powpłacaliśmy po sto dolców w ramach ryczałtu na nielimitowane porady, ale za leki trzeba bulić dodatkowo. Jeśli ktoś tych stu dolarów na początku nie zapłaci, w razie czego mu pomogą i odpowiednio też policzą. Reszta

dnia

minęła

na

ostatnich

przygotowaniach.

Dokupiłam

drugi

śpiwór

-

jeden przywiozłam, ale potrzebuję dodatkowy, taki do spania w wyższych obozach (w czasie akcji górskiej zostawię go w „dwójce" by go nie nosić). Zapłaciłam dwa razy

Prolog, czyli Katmandu

51


mniej niż w Polsce. Metka informuje, że wytrzyma do minus trzydziestu stopni, a pro­ dukt jest „oryginalny szwajcarski". Z tym „oryginalny" to w Nepalu raczej z przymruże­ niem oka, ale śpiwór wygląda przyzwoicie i według znawców puch też ma niezły. Póki co skończyłam pakowanie. Nie mamy żadnych limitów liczby czy wagi bagaży zabieranych do bazy, tak więc wyszły mi trzy wielkie torby (bo tu wszystko pakuje się w duffle bags - takie supermocne, wodoodporne torby wyprawowe, które łatwiej od plecakówzaładować na jaki, nie mówiąc o tym, że lepiej chronią zawartość).

Odwołany lot 9 kwietnia. Niestety, zamiast podziwiać widoki z okien któregoś z hotelików na szlaku pod Everest, 6 dzień wypraw* SjecjZę teraz w dobrze mi już znajomym hotelowym lobby i chcąc nie chcąc wsłuchuję w Katmandu się w odgłosy ulicy (czyli miks różnej muzyki, warkot silników i nieustanne klaksony).


Dzień

spędziliśmy

na

lotnisku.

Wyjechaliśmy

tam

już

o

ósmej,

odprawiliśmy

nasze wielkie wory i zaczęło się czekanie. Dziewiąta, dziesiąta, czekamy cierpliwie, bo w końcu to Nepal, o jedenastej oficjalnie poinformowano nas, że ze względu na pogodę w górach loty do Lukli są wstrzymane, ale może potem je wznowią. O dwunastej zaczęliśmy się kręcić w okolicach sklepiku z kanapkami i ciastkami, o pierwszej razem z jednym z kolegów rozłożyliśmy się na krzesłach i odsypialiśmy nockę

zarwaną

siedzeniem

przy

komputerze,

o

wpół

do

trzeciej

było

wiadomo,

że już nigdzie nie polecimy, a o czwartej mieliśmy z powrotem bagaże i jedyne co nam pozostało, to wrócić do hotelu. Powietrzna taksówka zabierająca trekkerów i wspinaczy do położonej w górach Lukli.


I Mamy nadzieję, że uda się wylecieć.

Problem w tym, że z Katmandu do Lukli (wioska, z której zaczyna się trekking) latają małe samolociki służące jako „powietrzne taksówki", tak więc nie ma restryk­ cyjnie

przestrzeganych

godzin

lotów.

Wystarczy

sygnał

z

Lukli

o

pogorszeniu

się

pogody, wówczas starty z Katmandu są wstrzymywane. Najgorsze jest to, że prze­ rwa w lotach może trwać przez wiele dni. W sumie nie mamy wyboru - spróbujemy szczęścia jutro. Nie tylko my je­ steśmy i

poszkodowani

Violetty

przez

zobaczyłyśmy

odwołane

najpierw

beczki

loty

-

na

wyprawowe

lotnisku z

ku

napisem

zdumieniu „Polish

mojemu

Expedition",

a potem pojawiła się Kinga Baranowska z Rafałem Fronią, którzy wybierają się na Makalu (8481 m).Też muszą czekać. Dziś idę wcześniej spać: kiedy jestem niewyspana, tracę odporność i szyb­ ciej się przeziębiam, wolę więc chuchać na zimne. Wróciłam właśnie z kolacji. Jak zwykle jadłam w lokalnej knajpce, co resztę ekipy mocno dziwi, bo oni decydują się raczej na lokale „turystyczne". Dzisiaj zjadłam sobie mutton paneer, czyli paćkę z mięsa baraniego, sera i diabli jeszcze wiedzą czego - wygląda to jak efekty bie­ gunki, ale w smaku jest całkiem dobre, choć może dla mnie ciut za ostre. No i do tego placek roti, czyli rodzaj podpłomyka, prosto z pieca. Finansowe szaleństwo półtora dolara!

54

Everest Góra Gór


w

czone jest skrótem LUA, ale oficjalna jego nazwa

lądować. Decyzja o zawróceniu nie zawsze jest jed­

panujących

dobrym

wówczas

rozwiązaniem.

warunkach

W

tym

pogodowych

toTenzing-Hillary Airport, od nazwisk pierwszych zdo­

nak

bywców Everestu, którzy zresztą bardzo przyczynili się

lecący z Katmandu pilot samolotu linii Agni Air po

samym

roku

do powstania tego wyjątkowego łącznika z cywilizacją

otrzymaniu informacji, że pogoda w Lukli raptownie

(działa już od 1965 roku).

się załamała, zawrócił, ale i tak rozbił się na jednym

To na nim rozpoczyna się himalajska przygoda tu­ rystów i wspinaczy wyruszających w okolice Everestu(

z okolicznych wzgórz, powodując śmierć wszystkich czternastu osób, które były na pokładzie.

to tutaj przeżywają oni pierwsze, całkiem spore emo­

Na szczęście nie wszystkie wypadki wiążą się

cje. W końcu to jedno z najbardziej niebezpiecznych

z ofiarami śmiertelnymi. W 2010 roku pilot nie dał

lotnisk świata...

rady wyhamować i rozbił się na zamykającej lotnisko

Pas startowy usytuowany na półce skalnej jest

skalnej ścianie, w 2005 jeden z samolotów podczas

nie tylko krótki (długość 460 m, szerokość 20 m)

lądowania wypadł z pasa startowego, a w 2004 ma­

i zakończony ścianą góry (od strony doliny jest z kolei

szyna w czasie manewrów straciła podwozie - we

przepaść), ale na dodatek wcale nie jest płaski (12 %

wszystkich przypadkach poza drobnymi obrażeniami

nachylenia). Największym problemem jest jednak po­

nikomu się nic nie stało.

goda - nawet jeśli w Katmandu świeci słońce, wielce

Turyści czy wspinacze wybierający się do Mount

prawdopodobne jest to, że w położonej na wysokości

Everest Base Campu nie mają wyboru - do Lukli

2800 m Lukli leje deszcz i lotnisko tonie w chmurach.

dojechać się nie da, można tylko dojść (autobusy do­

Lot z Katmandu samolotami, które obsługują tę trasę

cierają najdalej do miejscowości Salieri lub Jiri, skąd

maszyny

idzie się od dwóch do pięciu dni). Bilety na samolot

typu Otter lub Dronier) jest krótki, ale pogoda w Lukli

(małe,

zabierające

kilkunastu

pasażerów

na trasie Katmandu-Lukla nie są drogie - kosztują

zmienia się naprawdę szybko, a zawrócić można tylko

sto dwadzieścia—sto pięćdziesiąt dolarów w jedną

do określonego momentu - praktycznie na końcu,

stronę. Najgorsze jest zagrożenie utknięcia w drodze

w ograniczonej wzgórzami dolinie już nie. Nic więc

powrotnej - odwołane nawet przez wiele dni loty to

dziwnego, że zdarzają się wypadki. Jak choćby ten

normalka. Jeśli nie chcemy schodzić z Lukli do wspo­

w październiku 2008 roku, kiedy należąca do Yeti

mnianych

Airlines maszyna wypadła z pasa startowego i zapa­

który może lecieć do Katmandu, kiedy ruch samolotów

wyżej

miejscowości,

zostaje

śmigłowiec,

liła się. Zginęło osiemnaście osób, a jedynym ocala­

jest wstrzymany. Taka przyjemność będzie nas jednak

łym był pilot, który według ekspertów nie powinien

kosztować około pięciuset—sześciuset dolarów.

LUKLA-LOTNISKO Z ADRENALINĄ

L

otnisko w Lukli w nomenklaturze lotniczej ozna­


TREKKING DO BAZY 10 kwietnia, około południa, 7 dzień wyprawy. W Lukli (2840 m)

Hurra! Udało się wylecieć z Katmandu! Dotarliśmy do Lukli! Teraz jeszcze trzeba bę­ dzie przypilnować załadowania betów na jaki, no i możemy ruszać. To świetnie, że ruszyliśmy! Kiedy o szóstej rano zameldowaliśmy się na lotnisku, loty do Lukli wciąż były wstrzymane. Dwie godziny później w tłumie zebranych gruch­ nęła radosna wieść, że pogoda w górach się poprawiła. Kwadrans później siedzieliśmy wtrzęsącej się, mocnozweteranionej maszynie i lecieliśmy wstronę Wielkich Himalajów. Z Katmandu do Lukli jest tylko sto czterdzieści kilometrów, co oznacza dwa­ dzieścia minut niezapomnianego lotu. I nie chodzi bynajmniej o te mocno wątpliwe camr\lnt\/ rń\A/nin \A/atnli\AA/rh linii 7\A/anvrh


potocznie „maybe air", czyli „może dolecą, może nie". Sama trasa jest emocjonująca, bo samolot leci bardzo nisko nad górami i wydaje się, że zaraz w jakąś z nich uderzy albo zahaczy podwoziem o drzewa. Apogeum to lądowanie, bo posadzić maszynę na lotnisku w Lukli jest nie lada sztuką. Pozostaje mieć nadzieję, że nasz pilot nie robi tego pierwszy raz i że zdąży, zanim po raz kolejny w tym dniu zmieni się pogoda. Tak czy owak nareszcie inny świat. Siedzimy sobie w lokalnej knajpce i ciesząc się

z

przygrzewającego

niewielkie

-

mają

słoneczka,

raptem

gapimy

cztery-pięć

się

tysięcy

na

metrów.

ośnieżone Te

szczyty.

Stosunkowo

naprawdę wysokie

obja­

wią się nam dopiero za kilka dni. Lubię atmosferę Lukli - to taka prawdziwa „brama do Himalajów". Właściwie cała wioska to lotnisko i odchodząca od niego główna ulica, o ile można tak na­ zwać brukowany trakt, po którym nie jeżdżą samochody (bo ich tu nie ma), za to niespiesznie

suną

kerów,

przede

ale

karawany

obładowanych

wszystkim

zaopatrzenie

jaków do

(niosą wyżej

nie

tylko

położonych

ekwipunek wiosek).

trek-

Główna

ulica jest w sumie... jedyną ulicą! Jej obie strony obstawione są sklepami (przewa­ żają

te

ze

sprzętem

turystycznym)

i

prowadzonymi

(funkcjonuje tu nazwa lodge lub tea-house) oraz knajpkami.

przez

całe

rodziny

hotelikami


I Lotnisko w Lukli działa tylko przy dobrej pogodzie.

Knajpki są najlepszym świadectwem, jak Lukla się zmienia. Byłam tu kilka razy, ostatni raz dwa lata temu, ale wtedy było bardziej „lokalnie" A teraz? Powstały na przykład Irish Pub (piwo za dziesięć dolarów! - jak na Nepal kwota astronomiczna), German Bakery (ale oferowane ciastka wbrew nazwie nie są wcale niemieckie), ory­ ginalny, amerykański Starbucks czy też podrabiany pub Hard Rock Cafe (na wszel­ ki wypadek, gdyby ktoś chciał zarzucić podszywanie się pod znaną sieć, literka „k" może od biedy uchodzić za„h"). Nie jest to jednak taka zupełnie żywiołowa globa­ lizacja - są też przykłady, że można wzorować się na Zachodzie (głównie Amery­ ce), ale też podkreślać własną tożsamość kulturową. W związku z tym można na przykład pójść do YakDonalds'a i zjeść Everest Burgera. Poza tym prawie wszędzie reklamy obiecują darmowy internet. Biznes się kręci, bo przynajmniej o tej porze

58 Everest Góra Gór


I Główna ulica .metropolii’zwanej Luklą.

roku turystów nie brakuje. Łatwo odróżnić tych, którzy dopiero przylecieli, od tych, co właśnie zeszli z gór. Pierwsi - czyści, pachnący, zwykle trochę bladzi, drudzy ubłoceni, co tu kryć, często niedomyci, ogorzali od słońca i wiatru. Wszyscy szczę­ śliwi - pierwsi, że wreszcie wyruszają w wymarzone góry, drudzy, że wracają już do upragnionej cywilizacji. Oczywiście

każdy

się

nawzajem

pozdrawia.

Nie

ważne

kto

z

jakiego

kraju

przybył, tu jest Nepal, więc obowiązuje powitanie nepalskie: - Nomaste\ - słychać niemal co chwila, co w dosłownym tłumaczeniu oznacza „pokłon

tobie".

przedłużając

Nepalczycy

ostatnią

sylabę.

wymawiają Chyba

to nie

magiczne ma

turysty

pozdrowienie

bardzo

odwiedzającego

śpiewnie,

Nepal,

który

nie nauczyłby się tego sympatycznego, a zarazem użytecznego słówka.

Trekking do bazy


Pierwszy wieczór w górach 10 kwietnia. Przed chwilą dostałam SMS-a od Ani Czerwińskiej (jedna wieczore m w Phakding himalaistek). Napisała, że odwiedzi mnie dzisiaj w moim hotelu w Katmandu

z

najsłynniejszych

poi-

(2610 m) - wpadnie na pogaduchy. Szkoda, żeśmy się tak minęły! A

my

tymczasem

już

w

Phakding.

Miejscowi

wymawiają

nazwę

jak„pak-

ding", Amerykanie -„fak-ding". Dzisiaj mieliśmy tylko dwie godziny trekkingu, więc wszyscy byli w świetnej formie i dobrych humorach. Udało nam się zdążyć przed deszczem, w odróżnieniu od jaków z bagażami (torby ubłocone jak diabli). Swoją drogą bagaże mamy niekompletne - zno­ wu brakuje mi jednej torby. Okazało się, że nasz samolot był przepełniony i nie wszyst­ ko się zmieściło, więc pozostałe bagaże upchano do innych lotów. Tyle że po wpół do dwunastej pogoda znowu się zepsuła i już żaden samolot do Lukli nie przyleciał. W naj­ gorszym razie nasze torby zobaczymy dopiero w bazie. W podobnej jak ja sytuacji jest większość z nas - Scott, z którym podczas trekkingu mieszkam, też nie ma drugiej torby, umówiliśmy się więc, że wymieniamy się tym, co mamy (oprócz bielizny, rzecz jasna).

I Młode Szerpanki w regionalnych strojach.

60 Everest Góra Gór


W

iele osób nie do końca rozumie, kim są Szerpo­ wie. Szerpa to nie zawód, ale jedna z około stu

niej przez himalajskie przełęcze z Tybetu. Według jednej

wersji

trzysta-czterysta

lat

temu

(przyczyną

nepalskich grup etnicznych. Inna sprawa, że od everesto-

był ponoć konflikt religijny na terenie Tybetu), we­

wej bazy w górę to akurat Szerpowie zmonopolizowali

dług innej - sześćset. W Nepalu żyje obecnie około

rynek w charakterze przewodników, tragarzy czy kucha­

stu pięćdziesięciu pięciu tysięcy Szerpów, z czego

rzy, oni też zakładają liny poręczowe służące do asekuracji

blisko

wspinaczy. Są naprawdę silni, a pomagają im w tym wy­

najwyżej

jątkowe predyspozycje do wysokogórskiej aklimatyzacji.

Szerpowie

Nazwa „Szerpa" pochodzi z języka tybetańskiego,

cztery

tysiące

położone

w

Dolinie

wioski

mówią

Khumbu,

sięgają

oczywiście

po

5000

gdzie metrów.

nepalsku,

wielu

z nich także po angielsku, ale między sobą posłu­

a w dosłownym tłumaczeniu oznacza Judzi ze wscho­

gują

du" (shar to „wschód", pa - „ludzie"). Żródłosłów jest

języków

jak

z nich (93%) to buddyści, choć są i tacy, głównie

najbardziej uzasadniony, ponieważ protoplastami

się

własnym

językiem

tybetańskich.

należącym

do

Zdecydowana

grupy

większość

tego ludu byli mieszkańcy położonego w granicach

mieszkańcy

dzisiejszych Chin regionu Kham, znajdującego się na

duistów (6,2%). Inna sprawa, że nawet ci, którzy

wschód od centralnego Tybetu.

Nie wiadomo, kiedy Szerpowie zasiedlili położo­ ną w okolicy Everestu Dolinę Khumbu, docierając do

w

bardzo różne

Katmandu, którzy podają się za hin-

religijnymi swoje

buddystami,

bóstwa

i

demony

wierzą

jeszcze

zamieszkujące

góry, jaskinie czy lasy.

Trekking do bazy

61


I Nie tylko panowie Szerpowie pracują jako tragarze. Kobiety także!

Z dzisiejszych obserwacji muszę przyznać, że ciągle jestem w szoku, jak szyb­ ko zmieniają się tutejsze wioski. Coraz trudniej znaleźć tradycyjne chałupy z drewna czy kamieni - zastąpiły je solidne konstrukcje służące na ogół jako hotele. Widać,

62 Everest Góra Gór


że

biznes

turystyczny

kwitnie,

tak

więc

miejscowym

całkiem

nieźle

się

powodzi.

W dodatku większość z nich (mowa o lokalsach prowadzących hoteliki) ma też dru­ gie mieszkania w Katmandu, gdzie przenoszą się poza sezonem, zimą lub w czasie monsunu. Niektórzy, kiedy już się trochę dorobią, wyjeżdżają jeszcze dalej. - Chcesz pogadać z prawdziwym Szerpą, jedź do USA. - usłyszałam. Tylko w Nowym Jorku oficjalne statystyki wymieniają dwa i pół tysiąca miesz­ kających tam Szerpów. Ojczyzną Szerpów jest Dolina Khumbu, czyli okolice Everestu. Ale nie każdy, kto tutaj mieszka czy pracuje jest Szerpą. Większość tragarzy, których spotykamy poniżej

Everest

Base

Campu

to

przedstawiciele

innych,

uboższych

nepalskich

ple­

mion. Szerpowie, owszem, wciąż jeszcze noszą bagaże, ale raczej w wyższych par­ tiach gór jako dobrze opłacani tak zwani tragarze wysokościowi. Jesteśmy grzybową, do

już

po

tego doi

kolacji

-

nasz

wyprawowy

bhat (soczewica

kucharz

ugotował

pyszną

zupę

z ryżem - narodowa potrawa nepalska),

a na deser zaserwował jeszcze banany w cieście naleśnikowym. Dziś

warunki

noclegowe

mamy

świetne,

bo

mieszkamy

w

lodge'u,

dwuoso­

bowych pokojach o standardzie schroniska z toaletą na końcu korytarza. Od jutra będą już namioty. Mam nadzieję, że nie złapię żadnych pluskiew, jak na trekkingu dwa lata temu. Nie dość, że mnie złośliwa bestia pogryzła, to jeszcze wlazła do śpi­ wora (bo ciepło) i jako pasażerka na gapę gnębiła mnie przez kolejnych kilka nocy. Pozbyłam

się

jej

dopiero,

kiedy

rozeźlona

towarzystwem

wytrzepałam

solidnie

śpi­

wór, zapewne skazując krwiopijczynię na śmierć z wychłodzenia (na 4000 metrów).

Mosty, jaki i ból głowy Dziś mieliśmy całkiem długi dzień - wyszło siedem godzin trekkingu. Fakt, wlekli­ śmy się strasznie, przynajmniej ta część grupy, z którą wędrowałam. Wciąż ktoś albo

1 1 kwietnia, 8 dzień wyprawy. Z Phakding

zdejmował polar, albo go zakładał, a najczęściej robił zdjęcia. Teraz w Himalajach

(2610 m) do

jest szczególnie urokliwie, bo kwitną rododendrony. I nie są to tylko krzaki, takie jak

Namche Bazar (3500 m)

w

Europie,

ale

wielkie,

kilkumetrowe

drzewa,

tworzące

obsypane

różowym

kwie­

ciem lasy. Trudno nie robić zdjęć, kiedy się ma takie widoki i niesamowite wiszące mo­ sty. Taka konstrukcja umocowana jest zwykle wysoko nad korytem rzeki, czasem

Trekking do bazy

63


I Ekologiczna dostawa towarów do wyżej położonych wiosek.

trochę się buja, co niektórym zapewnia dreszczyk emocji, a często są jeszcze do­ datkowe

atrakcje

typu

idąca

nam

naprzeciw

karawana

jaków.

Problem

w

tym,

że mosty są bardzo wąskie i ludzie jeszcze się miną, ale z objuczonym jakiem lepiej nie próbować. Zresztą w ogóle jakom i noszącym ładunki tragarzom należy ustępować. Dzisiaj

mieliśmy

pierwszą

szansę

na

zobaczenie

Everestu

odległego

w

linii

prostej o jakieś trzydzieści kilometrów, ale ze względu na chmury oczywiście nie było go widać. Zafascynowali nas jednak tragarze niosący materiały na jakąś bu­ dowę. Jeden z nich dźwigał na plecach dechy i krokwie ważące ponoć sto dwa­ dzieścia pięć kilogramów. Okazało się, że za dostarczenie ich z Lukli do Namche (dla turystów dwa dni drogi) zarobi po sto rupii za kilogram, czyli łącznie sto pięć­ dziesiąt sześć dolarów. Jak na warunki nepalskie może i nieźle, ale praca mordercza,

64 Everest Góra Gór


I Objuczone zwierzę ma zawsze pierwszeństwo! I To jeszcze niejaki, tylko dzopkyo (jako-krowy).

a kolana i kręgosłup zapewne do szybkiej kasacji.Teraz i tak przynajmniej buty mają chłopaki lepsze, bo pamiętam, że jeszcze kilka lat temu większość zasuwała w ja­ ponkach,

kaloszach

czy

rozdeptanych

tenisówkach.

Najbardziej

zadziwiające

jest

ich tempo. Turyści chodzą zwykle „na lekko", a i tak większość zostaje w tyle, za tra­ garzami. Inna sprawa, że ze względu na przystosowywanie do dużej wysokości nie ma się co spieszyć. Kto pójdzie za szybko, potem ma problemy. Przy aklimatyzacji wszystko ma być kole, kole, co w języku Szerpów znaczy „powoli, powoli". My zrozumieliśmy te zalecenia bardzo dosłownie i zrobiliśmy po drodze dwie przerwy kawiarniane. Jedna wypadła jeszcze w dolinie, gdzie zafundowaliśmy sobie po herbatce z imbirem. O drugiej zdecydowaliśmy spontanicznie już prawie u celu, kiedy przechodząc przez centrum Namche Bazar, doleciał do nas aromatyczno-słodki zapach, no i jakoś nie dało się nie skusić. Rezultat: pyszna kawa (jedna z włoskich

Trekking do bazy

65


JAKI JAK? RACZEJ NAK!

la

D

większości turystów

wszystkie obładowane

rogate zwierzaki spotykane w Nepalu na hi­

malajskich szlakach to jaki. A tymczasem prawdziwe jaki (łac. Bos grunniens oraz Bos mutus) możemy spo­ tkać na wysokościach od mniej więcej 3500 metrów (w praktyce oznacza to miejscowość Namche Bazar) do nawet 6000 metrów. Niżej jest dla nich za gorąco - w temperaturze przekraczającej piętnaście stopni Celsjusza przegrzewają się i padają. Zwierzaki spo­ tykane niżej to krzyżówka jaka i krowy. Ich angielska nazwa yakow (od połączenia słów yak i cow) nie za bardzo się przyjmuje, tym bardziej że miejscowi i tak wolą swoje określenia, czyli w przypadku samców dzopkyo, ewentualnie dzo, dzho, zho, podczas gdy samice to dzom, dzomo, zom, zhom. Na prawdziwe jaki miejscowi stosują różne nazwy w zależności od płci. Samiec to jak, samica to nak. Turystom zwykle wszystko jedno. Na pierwszy rzut oka jak i nak wy­ glądają tak samo, tym bardziej że samica również ma rogi. Wprawne oko dostrzeże jednak, że jest mniej­ sza, inaczej się też zachowuje. Pojedyncze osobniki pasące się gdzieś na uboczu to zawsze nakl*. Jaki występują nie tylko w Nepalu - spotkać je można także w wysokogórskich rejonach Indii, Mon­ golii, Rosji, Bhutanu czy Chin i Tybetu. Występują za­ równo w stanie dzikim, jak i udomowionym (mniejsze od dzikich kuzynów, które mogą mieć nawet dwa metry w kłębie i ważyć tonę). Zwierzęta spotykane na nepalskich szlakach mają swoich właścicieli - są dla

Wykorzystuje się również rogi jaka (choćby do wyrobu

miejscowych bardzo cenne, bo służą jako środek trans­

etnicznej biżuterii), a także... odchody (po wysusze­

portu, a przy okazji zapewniają też pracę w charakterze

niu służą do palenia w piecach).

yakdriwfów, czyli „kierowców jaka" dają mięso (w lo­

W przeciwieństwie do normalnego bydła jaki nie

kalnych restauracjach można spróbować steku z jaka),

muczą, ale chrząkają. Ich sierść jest brązowa lub czarna,

mleko (robi się z niego całkiem dobry ser), natomiast

chociaż w wersji udomowionej może być też biała. Udo­

z sierści zwierząt przędzie się wyjątkowo ciepłą wełnę.

mowione żyją około dwudziestu—dwudziestu pięciu lat

*) W książce uproszczę trochę ten temat: niezależnie od płci oraz w przypadku jucznych rogaczy z niższych wysokości będę stosowała tylko nazwę „jak".

66

Everest Góra Gór


I Jak najbardziej klasyczny jak.

Po trwającej blisko dwieście siedemdziesiąt dni ciąży,

organizmu) niż bydło nizinne. Wyjątkowo ciepła sierść

samica rodzi jedno młode, które już dziesięć minut po

i

gruba

warstwa

podskórnego

tłuszczu

pomagają

przyjściu na świat jest w stanie utrzymać się na nogach

w przystosowaniu do niskich temperatur. Co ciekawe,

i wrócić samodzielnie do stada. Jaki jedzą trawę, porosty

jaki nie mają gruczołów potowych.

i inne rośliny, przy czym karmi się je mniejszą ilością pa­

Ile kosztuje udomowiony jak? Ceny zaczynają się

szy niż bydło domowe z niższych wysokości (jak potrze­

od kilkunastu tysięcy rupii za młodego zwierzaka. Za

buje tylko tyle paszy na dobę, ile stanowi 1% masy jego

dobrego, silnego osobnika mogącego nosić ładunki,

ciała, krowa - 3%). Jaki zaaklimatyzowane do wyższych

trzeba liczyć około czterdziestu tysięcy rupii (czterysta

wysokości mają większe płuca i serce (lepsze dotlenienie

dolarów).

Trekking do bazy

B7


firm

kawowych

wym

zafundowała

miejsco­

porządne

ekspresy

kawiarniom

do kawy) i do tego równie pyszne cia­ cho. A co tam! To ostatnie miejsce na trasie, gdzie są puby i knajpki w stylu zachodnim. Teraz rwiemy się w góry, ale pewnie wkrótce będziemy za taką cywilizacją tęsknić Namche

to

całkiem

spora

„me­

tropolia" (trzy i pół tysiąca mieszkań­ ców),

bądź

co

bądź stolica

Szerpów.

W każdą sobotę odbywa się tu wielki targ, na który ściągają ludzie z okolicz­ nych wiosek. W pozostałe dni w mia­ steczku grupy

królują

turyści,

trekkingowe

i

ekspedycje

wspi­

mają

innego

wyjścia

naczkowe

nie

bo

wszystkie

i muszą tędy przejść Centrum to dwie ulice na krzyż ze sklepami, knajpkami i

kafejkami

komercja,

ale

internetowymi. Namche

Wszędzie

da

się

lubić,

może dlatego, że tutaj już odczuwa się atmosferę w

gór.

zbocze

Domy

wbudowane

przypominające

amfiteatr,

naprzeciwko

ośnieżone

szczyty,

dźwięk ulicą W

dzwonków zmierza

tym

kolejna

miejscu

naturalny

wznoszą

zewsząd -

znak,

się

dobiega

że

główną

karawana

jaków.

większość

osób

za­

czyna już odczuwać ból głowy, a nie­ którzy I Zmęczony tragarz.

B8 Everest Góra Gór

mogą

mieć

nawet

problemy z aklimatyzacją.

poważne


I Czego nie załaduje się na grzbiety jaków, muszą wnieść tragarze (niekoniecznie Szerpowie). I Trudno uwierzyć, że ten ładunek niesie jeden człowiek! I .Stojące drzwi'to oczywiście odpoczywający tragarze.

Trekking do bazy


Przedstawiam ekipę Późnym Chyba najwyższy czas przedstawić naszą ekipę. Prawdziwy miks narodowości wieczorem . .

i osobowości.

W każdym razie na Everest idzie nas ósemka, poza mną: Dan, czyli Daniel Mazur jako lider. Rosłe chłopisko w wieku pięćdziesięciu trzech lat. Jego mama była Brytyjką, a ojciec Polakiem ze Złotowa (ojciec wciąż żyje, ale do Polski nie jeździ), za to Dan urodził się już w USA, choć ma też paszport brytyjski. Trudno określić, gdzie mieszka - trochę w Stanach, trochę w Wielkiej Brytanii, ale ma też miejscówkę w Katmandu. Całe jego życie prywatne i zawodowe związa­ ne jest z górami. Sporo się wspinał wyłącznie dla własnej frajdy, a od dłuższego czasu ma firmę SummitCIimb i organizuje wyprawy, których jest liderem. Z ośmiotysięczników

zdobył

między

innymi

Mount

Everest,

K2,

Makalu,

Cho

Oyu,

Lhotse

i centralny wierzchołek Sziszapangmy. Kiedy Dan się nie wspina, jeździ po świę­ cie, prowadząc wykłady, i w ten sposób zbiera środki na fundację budującą szkoły i szpitale w nepalskich lub tybetańskich wioskach.

I Odpoczynek po dotarciu na kolejny nocleg na trasie trekkingu. Od lewej przy stole siedzą: Chris, Adam i Don, w kierunku wejścia zmierza Sandra.

70 Everest Góra Gór


Chris,

czyli

Christopher

Longacre

-

trzydziestodwuletni

Amerykanin

z

Alaski,

z zawodu bankowiec. Niezwykle wytrzymały i najszybszy z nas wszystkich w cho­ dzeniu po górach, pewnie dlatego że spędza w nich każdą wolną chwilę (nawet na McKinleyu, najwyższym szczycie Ameryki Północnej był już kilka razy). Ma dość specyficzne poczucie humoru - rzadko się odzywa, ale jak już coś powie, robi się istny kabaret. Scott Smith - Amerykanin z okolic Nowego Jorku, czterdzieści cztery lata. Zawo­ dowo

prywatny

inwestor

dużo

podróżujący

po

całym

świecie

(ostatnio

głównie

do

Panamy, gdzie zajmuje się rynkiem nieruchomości). Kiedy nie słucha muzyki (stale chodzi ze słuchawkami na uszach), to ciągle mówi - najchętniej o podatkach lub o swoich dwóch synach. Dużo wspinał się w Andach. Kieran Lally - Irlandczyk z Dublina, lat pięćdziesiąt pięć, z zawodu hydraulik. Jak przystało na Irlandczyka, mówi z bardzo trudnym do zrozumienia akcentem, chociaż jest na tyle uprzejmy, że w razie potrzeby powtarza wolno i wyraźnie każde zdanie po kilka razy. Przy plecaku nosi symbol patronki Irlandii (bo oprócz św. Patryka Zielona Wyspa ma jeszcze swoją patronkę) św. Brygidy. Jeśli chodzi o doświadczenie w gó­ rach wysokich, to zdobył między innymi Cho Oyu (8201 m). Adam Dixon - Brytyjczyk z Manchesteru, lat czterdzieści pięć, z zawodu farmer hodujący bydło. Spokojny, małomówny, ale bardzo uczynny. Jego akurat łatwo zro­ zumieć (mowa o angielskim). Najwyższy, ma prawie dwa metry wzrostu, w górach bardzo szybki, jak też najbardziej z nas doświadczony (Dana pomijam). W 2010 roku Adam próbował zdobywać Everest, ale się nie udało, tak więc jest mocno zdetermi­ nowany, aby wyszło teraz. Później, już w bazie, dołączyli do nas mający własny tryb wspinania (i własne­ go Szerpę) dwaj Amerykanie z Salt Lake City, notabene Mormoni: Steve,

a

dokładniej

Steven

Pearson

-

najmłodszy,

bo

trzydziestolatek,

znający

trochę słów po polsku, jako że jego brat był na dwuletnich misjach mormońskich w Polsce i nauczył się naszego języka Dave, czyli David Roskelley - absolwent Harvardu (Dave często to podkreślał), lat czterdzieści pięć, bardzo sprawny, z górami wysokimi też już bardzo obyty. Oprócz wymienionych osób towarzyszy nam również ekipa wybierająca się na Lhotse oraz kilka osób idących do obozów ponad bazą, maksymalnie do„trójki".

Trekking do bazy

71


X


Ekipa z Lhotse: Slavo, czyli Slavomir Fila - trzydziestopięcioletni lider ekipy na Lhotse, Słowak który wyemigrował do USA i teraz mieszka w San Francisco. Aktualnie bezrobotny. Violetta Maria Póntinen - Polka mieszkająca na stałe w Finlandii, lat czterdzieści dziewięć. Bardzo doświadczona górsko (zdobyte Cho Oyu i Arna Dablam, kilka gór w Andach, udział w wyprawie na Dhaulagiri i wiele innych). A ogólnie Violetta to fajna dziewczyna, bardzo uczynna i serdeczna.

Trekking do bazy


Anne Mari Hyrylainen - Finka mieszkająca od kilku lat w Dubaju, lat trzydzieści pięć. Wcześniej zdobyła już Everest i Manaslu. Bardzo wysportowana - profesjonal­ nie trenuje maratony, które robi w czasie dwóch godzin czterdziestu minut! Trekkerzy i wpinacze tylko w niższych partiach góry to między innymi: Don Lenz - Amerykanin z Kalifornii, najstarszy w ekipie, ale ze świetną kondycją i ze wszystkiego zadowolony. Sandra

Grobkinsky

-

trzydziestojednoletnia

Niemka

mieszkająca

dłuższy

czas

w Australii i pracująca tam jako instruktor nurkowania. Bardzo sprawna, wesoła, ze świetnym poczuciem humoru. Poza tym w książce pojawia się też często: Jangbu Sherpa - nasz najważniejszy i najbardziej doświadczony Szerpa (na naszej wyprawie stanął na szczycie Everestu po raz czternasty), nie tylko wyjątkowo silny, ale przeuroczy, zawsze uśmiechnięty, ulubieniec całej ekipy5.

Szpital i szkoła Hillary’ego, czaszka yeti i „niech żyją rodacy!” 12 kwietnia, 9 dzień wyprawy.

Ale superdzień! Wybrałam się na wycieczkę do Khumjung i Khunde, dwóch wiosek

II dzień

położonych nieco z boku głównego szlaku, a więc dzięki temu mniej turystycznych.

w Namche Bazar

Reszta ekipy leniuchowała w Namche, jako że to dzień aklimatyzacyjny. Zasuwając

(3500 m), wypad do Khumjung

pod górę, usłyszałam nagle sympatyczne „cześć!" i to po polsku. Moją narodowość

i Khunde (3840 m)

widać z daleka - mam na wyprawie dwie czapki, jedną z orzełkiem i napisem „Pol­ ska", drugą z biało-czerwoną flagą i napisem „Poland". Okazało się, że to koledzyrodacy, Grzesiek Michałek i Rysiek Głowacki, GOPR-owcy, którzy też idą na Everest (dokładniej

to

szczyt

zamierza

zdobywać

Grzesiek,

a

Rysiek

jest

jego wsparciem

w bazie). Co prawda wiedziałam o ich wyprawie, ale nie spodziewałam się, że wpadniemy na siebie wcześniej niż w Base Campie! Ucieszyło mnie to niespodzie­ wane spotkanie, tym bardziej że okazało się, iż w gronie beskidzkich GOPR-owców mamy wielu wspólnych znajomych.

5)

Z

perspektywy czasu: Z ekipy „everestowejB szczyt zdobyli wszyscy poza Danem. Adam, który wy­ dawał się tak silny, wszedł dopiero przy drugiej próbie, omal nie przypłacając tego życiem. Ekipa z Lhotse szczyt zdobyła w komplecie. Don, tak jak planował, doszedł do obozu III, już w nim nie nocując

(stwierdził,

że

„klepnięcie"

namiotu

zupełnie

chorobę wysokościową została sprowadzona z obozu II w dół.

74 Everest Góra Gór

go

satysfakcjonuje),

Sandra

ze

względu

na


Pierwszym

dłuższym

przystankiem

był

Everest

View

Hotel,

reklamujący

się

jako „najwyżej położony hotel świata" (3880 m). Jego klientów przywozi się z Kat­ mandu

samolotem

lub

helikopterem

(niedaleko

budynku

jest

lotnisko),

często

tyl­

ko po to, aby przespali się jedną noc, rano popatrzyli na Everest, a potem szybciutko wrócili z powrotem (o ile nie odwołają lotu, co ze względów pogodowych czasem się zdarza). Oczywiście goście nie są zaaklimatyzowani, w związku z czym, aby nie był to dla nich przypadkiem ostatni rzut oka na góry, daje się im butle z tlenem, co potem

dopisywane

jest

do

i

tak

wysokiego

rachunku

(jeden

bar

zużytego

tlenu

to jeden dolar, a w butli jest trzysta osiemdziesiąt barów). Jak się dowiedziałam, najczęstszymi gośćmi są Japończycy, na drugim miejscu Amerykanie. Kolejny powstałej

przystanek

w

1961

roku

zrobiłam właśnie

w Khumjung z

inicjatywy

przy

tak

pierwszego

zwanej

szkole

zdobywcy

Hillary'ego,

Everestu

(jego

popiersie stoi na szkolnym dziedzińcu). Uczy się w niej około trzystu dzieciaków - wiele z nich pochodzi z wiosek oddalonych od Khumjung o kilka dni drogi, ale dzięki

systemowi

stypendiów

(fundowanych

zwykle

dzięki

wpłatom

zachodnich

turystów), mogą się uczyć, mieszkając w internacie. Poziom nauki jest jak na Nepal całkiem młodzież

niezły z

-

Doliny

w

kraju, Khumbu

w

którym

statystyki

poziom znacznie

analfabetyzmu poprawia.

wynosi

Zresztą

prawie

trudno

nie

40%, za­

uważyć, że łatwiej się tu dogadać po angielsku (też zasługa szkoły), a dzieciaki mają dostęp nawet do komputerów. W Khumjung chciałam zobaczyć też gompę (malutka świątynia), gdzie przecho­ wuje się skalp yeti. Przynajmniej tak twierdzą miejscowi, w związku z czym jednego z nich zapytałam, ja kto z tymi yeti jest. Opowiedział mi, że teraz to nikt ich nie spotyka, ale tak ze trzydzieści lat temu, owszem, były. Skoro tak, to postanowiłam temat drążyć dalej, robiąc dochodzenie odnośnie rzekomych porwań kobiet (niby to yeti je porywa). Na to gość odpowiada, że tak, potwierdza, i jest nawet w wiosce taka porwana kobie­ ta, chociaż nic się od niej nie dowiem, bo udało jej się od yeti uciec, ale zwariowała. „Rewelacja!", pomyślałam, mając cichą nadzieję, że może nie tak do końca zwa­ riowała. Zapytałam, gdzie kobiecina mieszka, no i gonię zaraz potem do wskazanego domu z żółtym dachem. Po drodze byli jeszcze młodzi chłopcy, a że mówili po angiel­ sku, potraktowałam ich jako uzupełniające źródło informacji. Chłopcy uśmiechnęli się, trochę z pobłażaniem, trochę z politowaniem, po czym podsumowali krótko:

Trekking do bazy

75


CZEGO SIĘ ZWYKLE NIE WIE O HILLARYM?

zdobywcą

Himalayan Trust powstało w tym rejonie wiele po­

Everestu był sir Edmund Hillary (1953 rok, wej­

trzebnych lokalnej społeczności instytucji i obiektów:

ście wraz z Szerpą Tenzingiem Norgayem), wie każdy,

dwadzieścia siedem szkół, dwa szpitale, dwanaście

kto choć trochę interesuje się górami (choć ciągle nie­

ośrodków

wyjaśniona jest zagadka wejścia Mallory'ego i lrvine'a,

które z nich noszą teraz jego imię (choćby szkoła

o czym więcej na stronie 266). W Dolinie Khumbu

w Khumjung, szpital w Khunde, lotnisko w Lukli

T

of

że

pierwszym

potwierdzonym

zdrowia,

liczne

mosty,

wodociągi...

Nie­

z nazwiskiem Hillary'ego spotykamy się wielokrotnie

i inne), a sami Szerpowie nazwali Hillary'ego „Bum

- w końcu to dzięki jego funduszowi powierniczemu

Sohib", czyi i „Wielki Człowiek".

Oto garść ciekawostek na jego temat: * Hillary to rodowity „Kiwi", czyli Nowozelandczyk. * Urodziłsięw 1919 roku w Auckland, tam też, mając 88 lat, w roku 2008 zmarł z powodu niewydolności serca. Jego znak zodiaku to Rak.

Z górami zetknął się na szkolnej wycieczce, ale pierw­ szy wyższy szczyt zdobył dopiero w wieku dwudzie­ stu lat. Była to położona w nowozelandzkich Alpach Południowych Mount OIIMer (1933 m). Wtedy to

* Stawiany przed nazwiskiem Hillary dopisek „sir"

już na dobre połknął bakcyla wspinania, wchodząc

oznacza tytuł szlachecki, jakim został uhonorowany

na coraz to nowe nowozelandzkie szczyty, w tym

przez angielską królową Elżbietę II w nagrodę za

najwyższy tam Mount Cook (3764 m). W1949 roku

zdobycie Everestu.

Hillary przyjechał do Europy, aby powspinać się w Alpach (w Austrii i Szwajcarii). Z zawodu Hillary był pszczelarzem (tradycje rodzin­ ne - zajmował się tym także jego ojciec i brat). Bardzo sobie to chwalił, jako że pracował głównie latem, zimą miał więc czas na wspinaczkę. W szkole był raczej średnim uczniem, na dodatek nieśmiałym. Jego pasją stały się książki - dojeżdża­ jąc do szkoły, czytał i marzył o przygodach. Nieśmiałość towarzyszyła mu przez długie lata. Nawet zanim się ożenił, wstydził się zapytać swo­ ją wybrankę, czy za niego wyjdzie i ostatecznie prosił o pośrednictwo swoją przyszłą... teściową. Slub odbył się w 1953 roku, wkrótce po powrocie Hillary'egozEverestu. Jego

pacyfistyczne

poglądy,

a

raczej

„religijne

sumienie" sprawiły, że podczas II wojny świa­ I Ustawione na dziedzińcu szkoły w Khumjung popiersie pierwszego zdobywcy Everestu.

76

Everest Góra Gór

towej, chociaż początkowo sam się zgłosił do


I Przed wejściem do szkoły Hillary'ego.

nowozelandzkiego

wycofał.

i obie kobiety zginęły. Hillary ożenił się po raz

Dopiero później, w 1943 roku, kiedy rejon Pacyfiku

lotnictwa,

szybko

się

drugi, ale dopiero po czternastu latach od śmierci

był poważnie zagrożony ekspansją japońską, dołą­

pierwszej żony.

czył do armii, latając jako nawigator. W 1945 roku

Hillary miał w sumie trójkę dzieci. Jego najstarszy

doznał obrażeń i poparzeń, przez co w rezultacie

syn Peter również się wspina. Pięciokrotnie brał

odesłano go do kraju.

udział w wyprawach na Everest, przy czym na

* Sukcesem Hillary'ego był nie tylko Everest. Zdobył również obydwa bieguny, przy czym z południo­

2002,

wym wiązał się trawers Antarktydy (rok 1958; wy­

Everestu.

z

okazji

pięćdziesiątej

rocznicy

zdobycia

prawa przy użyciu specjalnych pojazdów). Z kolei

Był to pierwszy człowiek, którego podobiznę jesz­

w 1977 roku kierował wyprawą na skuterach wod­

cze za życia uwieczniono na banknocie, a konkret­

nych od ujścia Gangesu do źródeł tej rzeki. *

szczycie stanął dwukrotnie - w roku 1990 oraz

Swoją

działalność

charytatywną

przypłacił

nie na nowozelandzkiej pięciodolarówce (początek ży­

emisji to rok 1992).

ciem najbliższych. W 1975 roku, kiedy udzielał

W 2004 roku Edmund Hillary odwiedził Polskę,

się przy budowie jednego z nepalskich szpitali,

a przy okazji został odznaczony przez prezydenta

miała dolecieć do niego jego żona i szesnastolet­

Aleksandra

nia córka. Niestety, lokalny samolot, którym le­

skim Orderu Zasługi RP (za zasługi dla światowego

Kwaśniewskiego

Krzyżem

Komandor­

ciały, spadł zaraz po starcie z lotniska z Katmandu

himalaizmu i działalność charytatywną).

Trekking do bazy

77


-Ta historia to taki welcomejoke (żart powitalny). Oczywiście ten

zwariowanej

przechowywany

ranej

„za

drobną

yeti,

byłabym

w

kobiety

gompie

ofiarą".

sceptyczna

Czy

skalp.

już

nie

Zamykają

owłosiony

(naukowych

szukałam, go

fragment

potwierdzeń

w

za

to

metalowej

poszłam

zobaczyć

skrzynce,

czaszki

rzeczywiście

brak),

ale

należy

przynajmniej

z gompy mogą zarobić. Na koniec wybrałam się jeszcze do Khunde, gdzie mieści się założony przez Hil-

otwie­ do

mnisi



I To właśnie tutaj przechowuje się jakoby autentyczny skalp yeti.

i było, że wyobrażałam sobie coś większego i lepiej wyposażonego, a tymczasem jest to jeden parterowy budyneczek z ciasną salką zabiegową, porodową, przestarzałym rentgenem i gabinetem USG, a prowadzi go dwóch miejscowych lekarzy mających do pomocy jeszcze trzy osoby. Ciekawa była lista z chorobami, które są w tym rejo­ nie najczęstsze. Okazuje się, że wśród lokalsów prawie nie ma chorób serca, gruźlica kiedyś była, ale dzięki profilaktyce praktycznie ją wytępiono, za to zdarza się sporo u razów „spowodowanych przez będące w złym nastroju jaki", a do tego nowotwory żołądka, a także przypadki schizofrenii. Częstymi pacjentami są też turyści - tych do­ tyczy głównie choroba wysokościowa (choć to jeszcze względnie nisko, zgony z po­ wodu niedostatecznej aklimatyzacji też się zdarzają). Co do turystów, to każdy, kto się do placówki zgłasza, płaci za poradę pięćdziesiąt dolarów, podczas gdy miejscowi tylko dwadzieścia rupii (niecałe ćwierć dolara!). W poważnych wypadkach pacjentów

80 Everest Góra Gór


I Namche Bazar, czyli górska stolica Szerpów, położeniem przypomina amfiteatr.

transportuje się do Katmandu. Jednak to turyści są uprzywilejowani - z lądowiska stosunkowo blisko szpitala zabiera ich śmigłowiec (potem, rzecz jasna, dostaje się za to rachunek). Lokalsi mają gorzej - o ile nie wysupłają kasy, znosi się ich do Lukli, w byle jakich noszach skleconych z drewna (widziałam te nosze - koszmarne!), albo w wyplatanym koszu zakładanym przez tragarzy na plecy. Oj, coś mało sprawiedliwy ten nasz świat - nie masz pieniędzy, lepiej nie choruj.

Dłuuugi dzień, dwa klasztory Dziś się sporo nachodziliśmy. Niby różnica poziomów wyniosła raptem 450 metrów, ale przed klasztorem Tengboche trzeba zejść do dna doliny jakieś 200 metrów, a po­ tem zakosami wdrapać się do góry, robiąc 600 metrów w pionie, podczas gdy już

1 3 kwietnia, 10 dzień wyprawy. Z Namche (3500 m) do Pangboche

coraz bardziej daje się we znaki rozrzedzone powietrze.

(3930 m)

Trekking do bazy

81


82 Everest GoraGor



I Ołtarz z Buddą w sali modlitw klasztoru wTengboche.

Przez większość drogi do klasztoru szliśmy w szóstkę, robiąc po drodze tylko jedną dłuższą przerwę herbacianą. Potem ekipa się posypała, bo Kieran ze Scottem znaleźli swoją ulubioną bakery, czyli tutaj ciastkarnię, reszta postanowiła gnać prosto na nocleg, a ja zrobiłam sobie jeszcze obowiązkowy program turystyczny. Zaczęłam od największego w całym regionie męskiego klasztoru wTengboche. Aktualnie prze­ bywa w nim trzydziestu pięciu mnichów, przy czym wszyscy są Szerpami. Z naborem chętnych nie ma problemów, bowiem w szerpańskich rodzinach przyjęte jest, że jeśli rodzi się trzeci syn, średni zostaje przynajmniej na trochę mnichem (po pewnym cza­ sie, jeśli nie poczuje powołania, może się wycofać). Żeby jednak nie kusić mnichów do zejścia ze ścieżki ascezy, przed wejściem do sali modlitw wywieszono całą listę zakazów skierowanych do turystów, a wśród nich na przykład zakaz całowania się!

84 Everest Góra Gór


I Jak widać buddyjskim mnichom wysokość (3860 m) w uprawianiu sportu bynajmniej nie przeszkadza.

Później Deboche

postanowiłam

(zaledwie

dziewięć

zobaczyć mniszek).

jeszcze Bardzo

dużo

mniejszy

sympatyczne

żeński i

klasztor

wyciszone

koło

miejsce,

nieco z boku szlaku, a że wskazujący drogę dojścia znak jest prawie niewidocz­ ny, naprawdę mało kto tam zagląda. Poza mną zajrzał, a właściwie to nawet chciał wejść przez bramę jakiś pobożny jak, ale zaraz wyskoczyła mniszka z wygoloną gło­ wą i zaczęła rzucać w niego kamieniami, tak więc speszone zwierzę się wycofało. A swoją drogą na szlaku pod Everest ciągle mija się jakieś miejsca związane z religią buddyjską. Najczęściej są to młynki modlitewne (kręcenie nimi to forma modli­ twy, tym bardziej że w ich wnętrzu znajdują się zwoje mantr), poza tym stoją czorteny i stupy - rodzaj kapliczek oraz murki mani - kamienne płyty, na których wypisane są mantry lub symboliczna w buddyzmie sylaba „Om". Jeśli chcemy być w zgodzie

Trekking do bazy

85


z buddyjską tradycją, należy takie miejsca obchodzić zgodnie z ruchem wskazówek zegara - nigdy odwrotnie! Nie wszyscy turyści tego przestrzegają, miejscowi - za­ wsze Ja również tego bardzo pilnuję! Lepiej z lokalnymi bóstwami mieć dobre układy! Dzisiaj

podziwialiśmy

przepiękne

widoki.

Jest

dobra

pogoda,

słoneczko,

błę­

kitne niebo, więc wreszcie widać szczyt Everestu. Z tej perspektywy najwyższa góra świata wydaje się jednak niepozorna - najpiękniejszy w tym rejonie jest Arna Dablam. Nie jest to specjalnie wysoki szczyt (6856 m, choć robi wrażenie wyższego), jednak ze względu Tradycyjna

na

wygląd

nazwa

i

nadana

trudność przez

zdobywania Szerpów

określanyjest„Matterhornem

oznacza

mniej

więcej

Himalajów".

„Matczyny naszyj­

nik", „Matkę z naszyjnikiem", bowiem grań łącząca główny szczyt z drugim, niższym, wygląda niczym ramiona matki chroniącej dziecko - Ama to „matka", zaś zwisający

I Buddyjskich stup i czortenów na trasie do everestowej bazy jest mnóstwo. Ważne, aby obchodzić je zawsze zgodnie z ruchem wskazówek zegara.

86 Everest Góra Gór


do Nepalu, ją usłyszy! Chodzi o najpopu­

i włączam ją sobie na uspokojenie, stojąc w war­ szawskich korkach).

larniejszą buddyjską mantrę, którą mruczą zarówno

A co znaczy ten dziwny wers? W tłumaczeniu to:

świątobliwi lamowie, jak i uginający się pod wielkimi

„Klejnot spoczywający w Kwiecie Lotosu", co można

ciężarami tragarze. Często też rozlega się w sklepach,

interpretować jako „Moc (Bóg) działa w człowieku".

restauracjach czy hotelach. Om mani padme hum

W podtekście: każdy z nas ma w sobie pierwiastek

(w wersji tybetańskiej na końcu: hung) - powtarza­

Boga, czy jak kto woli - część Wielkiej Mocy, trzeba ją

ne dziesiątki czy wręcz setki razy zapada w pamięć,

jednak obudzić.

wwierca się w umysł i wcześniej czy później sprawia,

Każda z sześciu sylab składających się na sztan­

że i my zaczynamy nucić tajemnicze wersy albo na­

darowe zdanie jest odpowiednio interpretowana. Oto

wet kupujemy płytkę CD z nagraniami (ja kupiłam

kilka najpopularniejszych znaczeń:

Sylaba

Wady/cechy,

Z jakich ograni­

Jakie cechy

Światy (kró­

Jaka część

mantry

z których dana

czeń, tak zwanych

niezbędne do

lestwa), do

Buddów jest

sylaba oczyszcza,

zasłon, oczyszcza

osiągnięcia

których dana

adresatem danej

a które przeszka­

doskonałości

sylaba zamyka

sylaby

dzają w drodze do

dana sylaba

drzwi w ramach

oświecenia OM

MA

duma /egoizm

zazdrość/żądza

symbolizuje ograniczenia

hojność

związane z ciałem

wielkoduszność

ograniczenia mowy

etyka

rozrywki NI

PAD

reinkarnacji bogowie (dewy)

ciało

potężni i źli bogo­

mowa

wie (asura)

przywiązanie/ego­

ograniczenia

istyczne pożądanie

umysłu

cierpliwość

ludzie

umysł

niewiedza / uprzedzenie

ograniczenia emocji

gorliwość staran­

zwierzęta

cechy, właściwości

powodujących

ność w działaniu

koncentracja

głodne duchy

działanie

mądrość

piekło

całość (wszystko

konflikty ME

skąpstwo / chciwość ograniczenia utajo­ nych uwarunkowań

HUM

gniew/ złość

ograniczenia

nienawiść

wynikające z braku

wymienione

wiedzy

powyżej)

Zapis całej opisywanej mantry w alfabecie tybe- odmianach graficznych) na przykład na sprzedawanej

OM MANI PADME HUM. MANTRA-HYMN

W

cześniej czy później każdy, kto przyjeżdża

tańskim jest dla turystów trudny do zapamiętania, za w himalajskich wioskach etnicznej biżuteńi, naszyjnito dość łatwo wpada w oko symbol najświętszej bud- kach, bransoletkach, dyjskiej sylaby - OM (<$>). Znajdziemy go (w różnych

Trekking do bazy

87


lodowiec kojarzy się z noszoną przez miejscowe

kobiety

zawieszką

zwaną

dablam. Tak czy owak ta robiąca wraże­ nie góra to jeden z pomysłów na moje przyszłe wspinanie! Z innej beczki - dzisiaj też spotka­ liśmy

Polaków!

wracających

z

Dwóch trekkingu.

chłopaków Usłyszeli,

że

rozmawiam z Violettą po polsku, więc nas

zaczepili.

widzę

Szczerze

mówiąc,

sprawnych,

kiedy

wysportowanych

trekkerów idących bez Szerpy i samo­ dzielnie

niosących

duże

sobie

prawdopodobieństwo,

plecaki, że

to będą

to „nasi" (ewentualnie Czesi lub Słowa­ cy). Większość zachodnich czy skośnookich

turystów

plecaczkami

idzie

albo

raczej

zupełnie

z

małymi

na

luzie,

bo idący obok tragarz niesie im nawet butelkę z wodą czy aparat fotograficz­ ny. Co do naszej ekipy, to mamy wersję pośrednią - główny bagaż (każdy z nas ma

po

dwie-trzy

wielkie

torby,

bo

w końcu wybieramy się w góry na kil­ ka

tygodni)

transportowany

jest

przez

jaki, ale mimo wszystko sami też nosimy na plecach trochę kilogramów. Poza tym ist­ nieje tutaj wyraźny podział na grupy trekkingowe i ekspedycyjne, czyli wyprawowe, w domyśle wspinaczkowe. Te drugie traktowane są z większym szacunkiem. Wczoraj nawet w jednym ze sklepów na hasło „ekspedycja" dostałam niezłą zniżkę. Dzisiaj

nocujemy

na

obrzeżach

Pangboche,

wiosce

uważanej

za

najstarszą

szerpańską osadę w całym Nepalu. To już prawie 4000 metrów, czyli wyżej niż obóz, z którego zwykle atakuje się Mount Blanc. Wraz z wysokością rosną ceny - miejscowa

88 Everest Góra Gór


VfI Murek mani, czyli kamienne tablice z wykutymi na nich mantrami.

kafejka internetowa kasuje dziewięćset rupii za godzinę (ponad dziesięć dolarów, gdy jeszcze wczoraj w Namche było o połowę taniej), na prysznic trzeba wydać pięć dol­ ców, tyle samo płaci się za naładowanie telefonu czy baterii do aparatu. Teraz

jest

już

dwudziesta

trzecia,

czyli

na

tutejsze

warunki

bardzo

późno.

W górach chodzi się spać wcześnie, za to wstajemy skoro świt (około szóstej, wpół do siódmej na ogół jesteśmy na nogach). Właściwie to zostaliśmy w świetlicy tylko we trójkę - Dan, Adam i ja, prowadząc nocne dyskusje i popijając lokalne piwo

Trekking do bazy


I Ama Dablam - g贸ra nazywana Matterhornem Himalaj贸w.

90 Everest G贸ra G贸r



z ryżu lub prosa, czyli czang. Przypomina to wyglądem kefir (białe, mętne), w sma­ ku jest lekko kwaskowe, często podawane na ciepło. Specyficzne, ale da się wypić. Co do normalnego piwa, to w górach wysokich raczej odstawiam alkohol. Ciekawe, bo ci, którzy biorą diamox (w Polsce pod nazwą diuramid), czyli lek wspomagający aklimatyzację, twierdzą, że po tym specyfiku piwo smakuje inaczej (a raczej traci smak). Najpopularniejsze nepalskie piwo nazwano oczywiście Everest!

Pudża, czyli błogosławieństwo od lamy 14 kwietnia, 11 dzień wyprawy. Z Pangboche (3930 m) do Pheriche (4270 m)

Ekipa nam nieco stopniała. W Pangboche zostały Finka Anne Mari (z ekipy na Lhot­ se) oraz Niemka Sandra (idzie tylko do obozu III). Obydwie mają problemy żołąd­ kowe to

(wymioty,

bardziej

na

biegunki),

ale

niedostateczną

po

dodaniu

aklimatyzację.

do

tego

Zakładamy,

jeszcze że

bólu do

głowy

jutra

wygląda

powinno

im

przejść i do nas dołączą. Reszta czuje się okej, choć coraz więcej osób kaszle i ma zatkane nosy, co jest tutaj normalne. Jest nawet na to termin medyczny: Khumbucough, czyli„kaszel re­ jonu Khumbu", choć tak naprawdę dolegliwość ta może pojawić się wszędzie, gdzie jest wysoko. Ze mną jak na razie w porządku - kaszel utrzymuje się na poziomie

I Kto jest szybszy: niezaaklimatyzowany turysta bez bagażu czy zaaklimatyzowani tragarze noszący ciężkie ładunki? Oczywiście, że tragarze!

92 Everest Góra Gór


A

organizmu

minerałami i witaminami, jako że woda wytapiana

do panujących w górach wysokich warunków

czyli

przygotowanie

ze śniegu czy lodu jest zupełnie jałowa (nie ma

(chodzi głównie o niedotlenienie), to wyjątkowo waż­

żadnych

na sprawa. Jeśli ją zlekceważymy, może skończyć się

wypłukuje).

chorobą wysokościową mogącą doprowadzi«! nawet

mikroelementów

i

dodatkowo

jeszcze

je

- Powinno się unikać alkoholu i palenia papie­

do śmierci (więcej na ten temat na stronie 137).

rosów, za to według rad Szerpów dobry jest czosnek,

Podstawowe zasady aklimatyzacji to:

a zwłaszcza popularna w schroniskach na trasie trek­

- Nie wjeżdżać i nie wlatywać (samolotem lub

kingu zupa czosnkowa.

helikopterem) z niskiego poziomu od razu na duże

-Warto jeść to, co jest bogate w węglowodany, bo

wysokości (z tego powodu żaden niezaaklimatyzowa-

daje nam energię (cukier, miód, ryż, potrawy mączne,

ny wspinacz nie poleci z Katmandu od razu do bazy,

płatki kukurydziane, makarony, owoce, na przykład

tylko zalicza wielodniowy trekking).

daktyle czy suszone morele).

- Nie pokonywać od razu zbyt dużych różnic wy­

- Powyżej obozu bazowego wspinacze stosują

sokości: na początku, na trekkingu, nie powinno być to

zasadę „wspinaj się wysoko, śpij nisko", co w prak­

więcej niż 400-500 metrów przewyższenia dziennie.

tyce

oznacza

żmudne

kursowanie

góra-dół.

Czyli:

- Jeśli mamy symptomy choroby wysokościowej,

wychodzimy z bazy do obozu I, wynosząc tam część

lepiej odpuścić sobie na dzień, dwa wchodzenie wyżej,

ekwipunku, wracamy spać do bazy. Następnego dnia

a w bardziej poważnych przypadkach jak najszybciej

idziemy spać do „jedynki", kolejnego wychodzimy do

zejść w dół (na ogół wystarczy około 600 metrów niżej).

„dwójki", wracając na nocleg do „jedynki". I tak w kół­

- Co kilka dni intensywnej wspinaczki lub trek­

ko, ale coraz wyżej. Na Evereście ze względu na niebez­

kingu w górę (przyjmuje się, że co mniej więcej

pieczny Icefall, unika się takich spacerów między bazą

1000 metrów w pionie), powinno się zrobić minimum

a „jedynką", choć to akurat wyjątkowa sytuacja.

jednodniowy

odpoczynek

(we

wspinaczkowym

żar­

gonie: rest).

- Czy wspomagać się lekami? Różne są na ten temat opinie. Dawniej powszechne było branie aspi­

- Jeśli mamy dzień restowy, nie powinniśmy go

ryny bayerowskiej, ale teraz lekarze są temu przeciwni

w całości przesypiać, bo śpiąc, sprawiamy, że nasz

(niszczy żołądek). Żeby rozrzedzić krew (na wysokości

organizm pobiera jeszcze mniej tlenu, co potęguje

staje się gęsta i lepka) oraz przeciwdziałać zakrzepom,

ryzyko choroby wysokogórskiej. Lepiej jest robić sobie

proponuje się raczej acard. Wiele osób, także znanych

spacery, chociaż nie warto się też za bardzo forsować

himalaistów, stosuje diuramid, ale trzeba pamiętać,

- Lepiej nie narzucać sobie zbyt szybkiego tempa.

że ma on działanie moczopędne, czyli trzeba jeszcze

W górach wysokich lepiej chodzić wolno. Szerpowie

więcej pić (i w efekcie sikać). Jeśli decydujemy się

mówią często: kole kole, czyli„powoli, powoli".

na diuramid (jedna tabletka na dzień w całości lub

- Dużo pić: cztery, a nawet pięć litrów dzien­ nie.

Dobrym

pomysłem

jest

wzbogacanie

KOLE, KOLE, CZYLI CZAS NA AKLIMATYZACJĘ

klimatyzacja,

wody

połówka rano, połówka wieczorem), powinniśmy też łykać potas.

Trekking do bazy

93


I Dla takich widoków warto się męczyć!

warszawskim (czyli taki, jaki miałam, wyjeżdżając), kataru nie mam - ale bardzo o siebie dbam: specjalną chustką-buffem zasłaniam usta i nos (wiadomo, kurz plus to

ostre

górskie

powietrze),

no

i

praktycznie

non

stop

chodzę

w

windstopperze,

żeby mnie nie przewiało, o czapce na głowie nie wspominając Dziś zaraz po śniadaniu mieliśmy pierwszą pudżę, czyli buddyjskie błogosła­ wieństwo. Ta najważniejsza odbędzie się jednak w Base Campie - bez tego nabo­ żeństwa

odprawianego

przez

specjalnie

przysyłanego

do

bazy

lamę

(duchowny

nauczyciel w buddyzmie) Szerpowie nie wyruszą na akcję górską. Dzisiejsza częstowano

nas

pudża

miała

herbatą,

miejsce

usiedliśmy,

w a

domu lama

lamy zaczął

z

Pangboche.

mruczeć

z nich musieliśmy powtarzać wypowiedziane przez niego śpiewnym głosem

94 Everest Góra Gór

mantry.

Najpierw

po­

Przy

jednej


I Zbliżanie się karawany jaków obwieszczają zawieszone na szyjach łych zwierząt dzwonki.

wersety. Wszyscy byli bardzo zaangażowani w ten chórek, nawet Scott i Adam, któ­ rzy otwarcie deklarują, że są agnostykami. Następnie każdy po kolei podchodził do lamy,

klękał,

podawał

rozdane

jeszcze

na

noclegu

kremowo-białe

szarfy,

w

które

pozawijaliśmy pieniądze (co łaska), zaś lama wysypywał je na pokaźną już stertę banknotów, szarfę zawieszając nam na szyi. Dodatkowo wiązał nam jeszcze na szyi pomarańczową nitkę (to na szczęście, więc lepiej jej nie zdejmować, przynajmniej do

końca

wyprawy)

i

wręczał

kolorowe

chorągiewki

modlitewne,

które

w

trakcie

pudży w bazie rozwiesimy nad namiotami. Chętni mogli ponadto za pięćset rupii (siedemnaście

złotych)

kupić

specjalne

pocztówki

z

pisemnym

życzeniem

lamy,

włożone do koperty, do której lama wsypywał jeszcze ryż (wcześniej sypał ryż na głowy - na błogosławieństwo).

Trekking do bazy

95


I Błogosławieństwo od lamy z klasztoru w Pangboche.

W znajduje

drodze się

na

powrotnej

do

miejsca,

w

uboczu,

od

głównego

którym

szlaku

zostawiliśmy

jakiś

kwadrans

plecaki marszu)

(dom

lamy

wpadliśmy

jeszcze ze Scottem do miejscowego klasztoru, gdzie dawniej znajdowała się słynna dłoń

rzekomego

yeti.

Obecnie

dłoni

już

nie

ma

-

ktoś

ukradł,

prawdopodobnie

do prywatnej kolekcji. Z ciekawości cały czas podpytuję miejscowych o yeti (oni mówią „eti"), ale bez efektów. Młodzi się uśmiechają, starzy raczej wierzą, ale jakoś nie mogą wskazać nikogo, kto „śnieżnego człowieka" spotkał. Co najwyżej mówią, że gdzieś tam słyszeli o kimś, kto widział ślady stwora. Ja za to widziałam dziś zdechłego jaka. Przyjęło się, że jeśli jak niesie bagaże w ramach ekspedycji, to ekspedycja płaci za utracone zwierzę. Na szczęście to nie był nasz jak. Po południu, po dojściu do Pheriche i rozbiciu namiotów, poszliśmy w kilka osób na wykład na temat choroby wysokościowej, który wolontariusze z lokalnego punktu medycznego (głównie Amerykanie i Nowozelandczycy) robią codziennie 0

godzinie

piętnastej

bezpłatnie

dla

wszystkich

chętnych.

Przy

łam się, że helikopter ratunkowy z tego miejsca do Katmandu to wydatek siedmiu 1 pół tysiąca dolców, które, rzecz jasna, obciążają kieszeń ratowanego (albo firmę

9G Everest Góra Gór

okazji

dowiedzia­


nimy

stracił życie czterdziestopięcioletni Tadeusz Kudelski.

szych rodaków (lub dziewięciu jeśli uwzględ­

Najbardziej tragiczna wśród polskich himalaistów była

dokumentów

lawina, która w 1989 roku pogrzebała na wysokości

Niemca, ale nazwisko jakieś takie nasze, zaginionego

Petera

Kowalzika

-

według

7200 metrów aż czterech naszych wspinaczy - dwu­

w 1997 roku, oraz zmarłego w 2009 roku na atak serca

dziestosześcioletniego Mirosława „Falco" Dąsała, trzy­

Veslava Chrząszcza - oficjalnie Czecha, a nieoficjal­

dziestopięcioletniego

nie Polaka ze Śląska Cieszyńskiego). Ostatnią ofiarą

pięćdziesięciojednoletniego

z polskim obywatelstwem był pięćdziesięcioletni Jan

pięćdziesięcioletniego

Mirosława

Gardzielewskiego,

Andrzeja

Wacława

Heinricha

Otrębę,

oraz

natomiast

Krzysztof Liszewski, który zginął w 2003 roku, spadając

będący członkiem tej ekipy trzydziestoletni Eugeniusz

w przepaść po tybetańskiej stronie Everestu, wcześniej

Chrobak zmarł już w obozie, w wyniku odniesionych

natomiast w 1999 roku w trakcie schodzenia ze szczytu

obrażeń.

POLSKIE OFIARY EVERESTU

D

o roku 2013 zginęło na Evereście siedmiu na­

I Pomnik ofiar Evereslu z nazwiskami wszystkich, którzy na tej górze stracili życie.

Trekking do bazy

97


I

Ñamastei Pozdrawiamy kolejną grupę trekkerów.

ubezpieczeniową). Jeżeli chodzi o częstotliwość takich akcji to przeciętnie wypadają raz

dziennie.

Wspinacze

zdobywający

Everest

mogą liczyć

na

helikopter

dolatujący

do obozu II (6400 m). Rachunek: jedyne dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Ku przestrodze chodzących po górach jest w Pheriche osobliwy pomnik - sta­ lowa

piramida

z

wygrawerowanymi

nazwiskami

tych,

którzy

zginęli

na

Evereście.

Polskich nazwisk niestety trochę tam jest...

Świeży śnieg, arabski szejk i skrót Dana 15 kwietnia, w nocy spadł śnieg. Rano namiot uginał się nam pod śniegową czapą, a cała okolica ^erk^e^^zo rn)

biała. Zaraz po tym, jak wyszło słońce, zrobiło się jednak ciepło. Dogadałam się

- Dhukia (4620 m) więc z naszym kucharzem, który dał mi trochę ciepłej wody, żebym mogła się umyć. Z myciem jest duży problem - prysznice jeśli nawet są, to drogie, ale i tak każdy myśli

98 Everest Góra Gór


I Przypominający piramidę szczyt to wznoszący się na wysokość 6640 metrów Cholatse.

o tym, by się nie przeziębić. Ratujemy się chusteczkami nawilżającymi - wczoraj tak ze Scottem umyliśmy nogi. Następne mycie planujemy już w bazie. Zgodnie stwier­ dziliśmy, że co jak co, ale czyściochy mają w górach ciężkie życie. Dzisiaj znowu mamy luksus - śpimy w schronisku. Już pal sześć, że w naszym pokoju nie ma światła i chyba nigdy nie był sprzątany, ale na jedną noc to zawsze lepiej niż w namiocie. Swoją drogą lubię tutejsze schroniska (tea-house'y). Ponie­ waż pokoje są nieogrzewane i zimno w nich jak w psiarni, wszyscy schodzą się do świetlico-jadalni, gdzie na środku jest zawsze piec typu koza, a dookoła stoją po­ ustawiane

stoły

i

przykryte

dywanopodobnymi

narzutami

ławy.

Towarzystwo

jest

zwykle międzynarodowe, tak więc można pogadać z ludźmi z całego świata. Co do wspomnianych

pieców,

to

pali

się

w

nich

wysuszonymi

odchodami

jaków,

popu­

larnie zwanymi pancake'ami (naleśnikami), bo rzeczywiście przypominają płaskie

Trekking do bazy

99


I Małe jaki i... czy te oczy mogą kłamać?

placki. Oczywiście nie muszę mówić, że obsługa schronisk wrzuca te placki do pie­ ca gołymi rękami, po czym idzie przyrządzać turystom jedzonko. Z Pheriche do Dukhli droga jest krótka i przeciętnie zajmuje dwie godziny. Przewyższenie to tylko 350 metrów, tak więc dzień był na luzie. W każdym razie ze względu na sesję internetową wystartowaliśmy z Danem jako ostatni z grupy, dawno nami

po

wszystkich,

dumnie

zakładając,

wznosił

się

że

Lobuche

szybciutko

East

-

ten

odcinek

sześciotysięcznik,

przeskoczymy. od

zdobycia

Przed którego

pod wodzą Krzysztofa Wielickiego dawno już temu rozpoczęła się moja himalajska przygoda. Ale nie było czasu na sentymenty. Po drodze zrobiliśmy jeden przysta­ nek

przy

zagrodzie

z

malutkimi

jakami,

zaledwie

dwutygodniowymi,

a

potem

już

gnaliśmy, bo zrobiło się mglisto, naszły chmury i było widać, że szybko się ściemni. Tymczasem samopas

samic

Dan jaków,

wymyślił

skrót.

ruchomych

Po

dziwnych

kamieniach

i

ścieżkach,

stromym

chyba

zboczu

stym było, że nasze tempo, chcąc nie chcąc, spadło. W pewnym momencie nawet

100 Everest Góra Gór

chodzących

moreny,

oczywi­


zasugerowałam powrót na główny szlak, ale wiadomo - lider, do tego mężczyzna, wie lepiej. Męczyliśmy się dość długo (szlakiem dawno byśmy doszli), w końcu wylą­ dowaliśmy nad pełną kamieni rzeką, skąd widać już było nasz cel - schronisko, które stało niedaleko, ale niestety po drugiej stronie spienionej rzeki. Równocześnie jakieś 300 metrów dalej wyłonił się mostek. Dan zdecydował twardo, że idzie przez rzekę, mnie szkoda było moczyć butów, bo potem jest problem z suszeniem. Jeszcze bar­ dziej nie uśmiechało mi się ryzyko wywalenia do wody z plecakiem zawierającym dwa aparaty fotograficzne i mojego laptopa. W tej sytuacji pognałam do mostka, przeklinając Dana na czym świat stoi, choć z drugiej strony trzeba przyznać, że to taki typ faceta, na którego trudno być wściekłym. W każdym razie do schroniska dotarli­ śmy równocześnie, z tą różnicą, że tylko ja miałam suche buty. Dostaliśmy cynk, że ekipa tybetańska też jeszcze nie jest w bazie. Coś tam nie tak z dżipami, którymi mieli pokonać ostatni odcinek, bo w Tybecie do Base

I Typowa schroniskowa świetlico-jadalnia.

Trekking do bazy


Campu można dojechać drogą. W ekipie mają Dunkę, która wyruszyła z Katmandu bez bagażu, ponieważ podobnie jak i mnie zgubiły go na przelocie linie lotnicze. Nie mogła na niego czekać, bo grupa już wyjeżdżała, a dostać się do Tybetu nie jest łatwo, zwłaszcza że wszyscy byli

na zbiorowej wizie. Ostatecznie dziewczyna

ruszyła ze wszystkimi, bagaż w międzyczasie się odnalazł i udało się go podrzu­ cić właścicielce. Niestety po drodze, już po przekroczeniu granicy, Dunkę pogryzły bezdomne czekać

psy!

na

W

rezultacie

załatwiane

z

cała

ekipa

Katmandu

zamiast

szczepionki

kontynuować przeciwko

podróż,

wściekliźnie

musi (w

teraz

Tybecie

nie do dostania). Czy pechowe dziewczę ma szansę się wspinać, tego jeszcze nie wiemy. Dan żartuje, że powinna spróbować, bo może zostać pierwszą osobą na szczycie ze wścieklizną, ale to raczej kiepski żart. Po

naszej

nepalskiej

stronie

gruchnęła

tymczasem

wieść,

że

wśród

próbu­

jących zdobywać w tym roku Everest jest książę z Kataru (wszyscy mówią o nim „książę",

ale

chyba lepiej pasowałoby

„szejk")!

Strasznie

jesteśmy

ciekawi,

ile ma

osób obsługi i jak będzie wyglądał jego obóz. No i w jakim stroju będzie się wspinał! Jak na razie jest jeszcze w drodze do bazy, ponoć dzień drogi przed nami.

Powódź w śpiworze 16 kwietnia, 13 dzień wyprawy, rano Dhukla (4620 m)

Przebudzenie trzeby

było

mało

fizjologiczne,

przyjemne.

spałam

jak

Nie

zabita,

licząc no

i

dwóch dopiero

nocnych rano

pobudek

poczułam,

na

że

po­

butelka

z gorącą wodą (gorącą wieczorem, do rana wystygła), niestety cieknie przy kor­ ku.

Krótko

śliczne

mówiąc,

wełniane

mój

skarpetki

śpiwór do

wypełnił

spania

litr

(prezent

wody,

przy

okazji

od

bratowej)

i

zalewając kalesonki

czyste, z

wełny

merynosów służące jako pidżama. Dobrze, że była to tylko woda, bo Scott na przykład wkłada do śpiwora butelkę do sikania (ja swoją trzymam mimo wszyst­ ko poza śpiworem). Z tym sikaniem to trochę upierdliwa sprawa, ale nie ma zmiłuj się. Jednym z

warunków

właściwej

aklimatyzacji

w

górach

wysokich

jest

picie

czterech-pięciu

litrów wody dziennie, tak więc hasłem ekspedycji stało się „teo and pee", czyli „pij (herbatę) i sikaj". Ponieważ w nocy to jednak średnia przyjemność wychodzić z cie­ płego śpiwora, korzysta się z butelek (jak już wspominałam wcześniej - kobietom pomaga w tym specjalnie profilowany lejek).

102

Everest Góra Gór


Skoro to

znowu

poruszyłam jesteśmy

temat

w

aklimatyzacji,

komplecie.

Dziew­

czyny wróciły do formy i dołączyły do nas, a Slavo, który wczoraj „umierał", też już ma się lepiej. Podobnie jeden z Szerpów, który wczoraj

wyglądał

nieciekawie,

dziś

zamel­

dował, że jednak może iść w górę. Gorzej w ekipie tybetańskiej - pewien Szerpa cierpi na obrzęk płuc, czyli poważny stan choroby wysokościowej

(bo

wbrew

temu

co

myślą

niektórzy, Szerpowie też muszą się a klima­ tyzować

i także chorują). Nie było

musieli

chłopaka

pilnie

ewakuować

wyjścia, na

niż­ I Przed schroniskiem w Dhukli.

szą wysokość.

0 piramidzie i tych, co w górach zostali na zawsze Dotarliśmy już na prawie 5000 metrów, co zresztą daje się odczuć po ostrym, zim­ nym powietrzu. Dzisiejszy

1 6 kwietnia, wieczorem. Dhukla (4620 m) -

odcinek jest początkowo

dość

stromy, później

idzie zakosami

pod

Lobuche (4910 m)

górę, a potem już w miarę płasko, w rytmie dzwonków zawieszonych na szyjach jaków, bo co chwila mija się jakąś karawanę. W

sumie

jedynym

urozmaiceniem

drogi

było

miejsce

z

czortenami

(buddyj­

skimi kapliczkami) upamiętniającymi tych, co zginęli w górach, przeważnie na Evereście. Obeszłam wszystkie, a trochę ich jest. Niestety, zazwyczaj większość ludzi mija je obojętnie, nie zatrzymując się przy żadnym, nie wiedząc pewnie nawet, co to takiego jest. Polskich tabliczek nie znalazłam - swoją drogą to dziwne, że nie upamiętnia­ my tu naszych wspinaczy (jedyny polski czorten o jakim wiem, stoi w Chukhung, ale to sporo w bok od głównego szlaku). Najbardziej rzucający się w oczy pomniczek,

dosłownie

ginący

pod

stosem

chorągiewek

modlitewnych,

dotyczy

Szerpy

Babu Chiri, który zasłynął między innymi tym, że w 1999 roku spędził na szczy­ cie Everestu bez tlenu dwadzieścia jeden godzin oraz ustanowił (teraz już pobity)

Trekking do bazy

103


rekord w szybkości wejścia na najwyższy szczyt świata - z bazy w szesnaście godzin pięćdziesiąt sześć minut! Trzydziestosześcioletni Babu zginął w 2001 roku w cza­ sie swojego jedenastego wejścia na Everest w bardzo prozaiczny sposób - w obo­ zie II robił zdjęcia i chcąc znaleźć lepsze ujęcie, wpadł w siedemdziesięciometrową szczelinę. Jego przypadek to lekcja dla mnie - ja też w fotograficznym amoku nie zawsze patrzę pod nogi. Kontynuuję

wycieczkę:

dwadzieścia

metrów

w

bok

znajduję

czorten

Scotta

Fischera, który zginął w czasie tragicznych wydarzeń w 1996 roku (kto czytał Wszyst­ ko za Everest, na pewno kojarzy). Innych wspinaczy, słynnego i bardzo cenionego w środowisku Roberta Halla, a także jego klientów, którzy stracili życie w tym sa­ mym ataku szczytowym (chodzi o Douga Hansena, Andy'ego Harrisa czy Japonkę Yasuko Nambę), upamiętniono czortenami kilka godzin drogi dalej, w pobliżu wio­ ski Górak Shep, przy jednym z odgałęzień szlaku w kierunku everestowego Base Campu. Czorteny dają dużo do myślenia. Smutne, bo każdy z nich to historia czy raczej dramat konkretnego człowieka, a nawet wielu ludzi. Tych, co zginęli, ich bliskich, znajomych, a także obsługi ekspedycji, która potem, żeby nie wiem co, ma moral­ nego kaca, że straciła człowieka i że być może była szansa jego uratowania. Moją uwagę przykuł czorten z rysunkiem przedstawiającym kobietę w kasku. To ofiara Everestu z roku 2012 - Shriya (Shah) Klorfine, trzydziestotrzyletnia Kanadyj­ ka urodzona w Nepalu, która zginęła na zejściu ze szczytu, prosząc w swoich ostat­ nich słowach

towarzyszącą jej przyjaciółkę: „Uratuj mnie!" Ponoć Szerpowie próbo­

wali ją zawrócić jeszcze w czasie podejścia, ale Shriya nie chciała słuchać, choć po­ tem szybko słabła. Zaledwie dzień po niej (19 maja 2012 roku) zginął sześćdziesięciojednoletni ten

z

Niemiec

wymowną

Erich

Eberhard

informacją:„Żył

Schaff,

swoim

który

marzeniem..

również *

ma

Największe

pamiątkowy

czor­

wrażenie

zrobi­

ła na mnie jednak poetycka treść na stojącym nieco z boku kamiennym pomniczku Austriaka PeteraTannera.„Odpoczywa na 8400 m. Zmarł 24 maja 2001 roku w ra­ mionach Pasanga Gelu Sherpy"- widnieje na tabliczce podpisanej przez jego żonę i czwórkę dzieci. I obok jeszcze wzruszający wiersz: „Nie stój przy moim grobie i nie płacz. Nie ma mnie w nim. Ja nie zasnąłem. Jestem w tysiącu wiejących wiatrów... Jestem niczym diament w tysiącu migotań na śniegu...".

Everest Góra Gór


przez Adventure Consulting (do tej pory jedna z naj­

łem IVszysfto za Ernest (Into Thin Air: Death on

prężniej działających agencji zajmujących się wejściami

Everest) to klasyka literatury górskiej. W dodatku dość

na Everest), którą jako lider i założyciel tej firmy kierował

kontrowersyjna - autorowi zarzua się nie do końca

trzydziestopięcioletni Nowozelandczyk Rob Hall. Poza

obiektywne

jeśli

tym w książce przewija się też często postać czterdzie­

chodzi o jednego z przewodników, Anatolija Bukrie-

stoletniego Scotta Fischera, Amerykanina, przystojne­

K

przedstawienie

faktów,

zwłaszcza

jewa (Bukńejew, zanim zginął w grudniu 1997 roku,

go lidera ekspedycji Mountain Madness (również i ta

zdążył opisać własną wersję wypadków, w Polsce wy­

agencja działa do tej pory). Niestety, w wyniku śnieżnej

daną pod tytułem Wspinaczka-Mount Everest i zgubne

burzy i różnych niesprzyjających okoliczności, obydwaj

ambicje).

liderzy zginęli, a wraz z nimi także klienci Halla plus

Trzeba jednak przyznać że dzieło Krakauera to lek­

jeszcze trzech członków wyprawy indyjskiej. 11 maja

tura wciągająca, a zarazem dająca obraz tego, jak jest na

1996 roku był najbardziej tragicznym dniem w historii

Everescie także i dziś. Stanowiąca zapis autentycznych

zdobywania Everestu. Życie straciło wtedy osiem osób,

wydarzeń akcja toczy się w maju 1996 roku, a główny­

a jeśli dodać jeszcze inne ofiary, bilans wiosny tego roku

mi bohaterami są uczestnicy ekspedycji organizowanej

obejmował aż dwunastu wspinaczy.

WSZYSTKO ZA EVEREST -TRAGEDIA ROKU 1996

siążka Joe Krakauera znana w Polsce pod tytu­

I Skromne czorteny upamiętniające Szerpów, którzy zginęli na Everescie.

Trekking do bazy

105


Ale czasem dużo treści można wyrazić prawie bez słów. Przykładem lakoniczna tabliczka:„Rachel B. (1983-2010). Po prostu poszła na boogaloo...". Boogaloo to taniec latynoski popularny w Stanach w latach sześćdziesiątych. Napisała to zapewne matka dwudziestoośmioletniej Amerykanki Rachel Burkę, nie mogąc uwierzyć, że nigdy już ze swoją córką nie porozmawia. Swoją drogą dziewczyna była naprawdę wysportowa­ na - biegała półmaratony, uprawiała windsurfing i jeździła na nartach, a zmarła wcale nie podczas wspinaczki, gdzieś wysoko, ale na zwykłym trekkingu, na wysokości jak na Himalaje niewielkiej, bo wynoszącej 4000 metrów. Powód? Choroba wysokościowa. Trzeba przyznać, że bardzo ładny pomniczek, z tablicami po rosyjsku i po an­ gielsku, ufundował ku czci swoich rodaków Kazachstan. Upamiętniono nie tylko tych, którzy zginęli na Evereście - jest tam też między innymi wspomniany przy okazji wy­ padków z roku 1996 Anatolij Bukriejew, rodowity Kazach, który zginął na Annapurnie. - Dan, znałeś ich? - zapytałam naszego lidera, wskazując na czorteny Fischera i Bukriejewa. Bądź co bądź, w maju 1996 roku Dan również był na Evereście. Dan przytakuje. O Fischerze jakoś nie za bardzo chce mówić, o Bukriejewie wręcz przeciwnie. - Fajny gościu, wesoły, świetny wspinacz. A jak grał na gitarze! - wspomina z wyraźną sympatią. Przy okazji wędrówki po tym skłaniającym do zadumy miejscu, przypomniałam sobie Marcina Kurasia. Nie znałam go osobiście, ale przed wyjazdem dostałam sympa­ tycznego maila od Krzysztofa Nepelskiego, który jest ojcem chrzestnym tego młodego chłopaka. Marcin zginął w sierpniu 2012 roku w trakcie wspinaczki w Tatrach. Miał 24 lata, zapał do wspinania i, jak podejrzewam, przekonanie, że życie dopiero przed nim. Oto fragment mojej korespondencji z Krzysztofem: „Marcin był pochłonięty przez góry, jestem pewny, że gdzieś z tyłu głowy miał też plan wejścia na Mount Everest. Ja przesze­ dłem dość długą drogę od totalnej negacji wszystkiego, co kojarzy się ze wspinaniem, narażaniem życia, zdobywaniem szczytów, do akceptacji tej pasji. Dziś po ponad pół roku od tamtego zdarzenia coraz bardziej rozumem Marcina i ludzi o podobnym podejściu do życia i gór. Spotkałem wielu wspaniałych ludzi, którzy żyją dla gór" Zainteresowanych osobą Marcina odsyłam na prowadzoną przez Krzysztofa stronę: www.marcinkuras.pl. Wracając do czortenów, najskromniejsze tabliczki mają Szerpowie, za to kamien­ nych

pomniczków

Everest Góra Gór

im

poświęconych

jest

akurat

najwięcej.

Skromne,

trochę

smutne,


często zaniedbane. A przecież to dzięki Szerpom większość wspinaczy zdobywa hima­ lajskie szczyty. Na Evereście Szerpowie giną praktycznie co roku. W tym roku też jest już jedna ofiara Góry Gór i jest to właśnie Szerpa - 7 kwietnia zginął czterdziestopięcioletni Mingma Sherpa, ponoć bardzo doświadczony. Należał do ekipy tak zwanych Icefall Doctors,

czyli

elitarnej

grupy

Szerpów

przygotowujących

przejście

przez

wyjątkowo

niebezpieczną część lodowca - do nich należy założenie drabin ponad szczelinami, rozwieszenie poręczówek. Zginął, bo miał pecha: wpadł w szczelinę, ale jak opowiada­ ją, był też trochę sobie winny - zboczył z wyznaczonej trasy, w dodatku bez asekuracji, bo powinien być wpięty do założonej już na tym odcinku poręczówki. Nie da się ukryć: góry nie są bezpieczne. I nie ma znaczenia czy są to Tatry ze średnią wysokością dwóch tysięcy metrów, czy jurajskie skałki, czy Wielkie Himalaje

I Czorten ku czci Szerpy Babu Chiri, który w 1999 roku spędził na szczycie Everestu 21 godzin (bez dodatkowego tlenu). Zginął dwa lata później, w trakcie swojego 11 wejścia na Dach Świata.

Trekking do bazy

107


(Wielkie Himalaje to fachowa nazwa najwyższej części ciągnącego się na przestrze­ ni dwóch i pół tysiąca kilometrów pasma Himalajów). Giną nowicjusze i wytrawni wspinacze. A dla mnie to przestroga i przypomnienie, że do gór zawsze trzeba pod­ chodzić z pokorą. Tymczasem jesteśmy już w Lobuche - wiosce, na którą składa się kilka domów czy raczej rodzinnych hotelików. Liczyliśmy, że może będzie zasięg komórkowy, ale gdzie tam, nie ma go już trzeci dzień... Ponieważ przyszliśmy do Lobuche dość wcześnie, wybraliśmy się w kilka osób na wycieczkę do Piramidy - pobliskiej (dwadzieścia minut marszu) stacji badawczej założonej i sponsorowanej przez Włochów, choć teraz są tam już sami Nepalczycy. Jej nazwa nie jest przypadkowa, bo rzeczywiście główne laboratoria znajdują

I Wioska Lobuche (4910 m) - nasz ostatni nocleg przed Base Campem.

108 Everest Góra Gór


się

w

specjalnie

wyglądającym

niczym

zaprojektowanym, szklana

piramida.

obłożonym Konstrukcję

panelami

słonecznymi

wzniesiono

w

1990

ostrosłupie, roku,

czyli

dość dawno, ale nawet teraz, biorąc pod uwagę okoliczną scenerię i wysokość na jakiej ją postawiono (5050 m), wygląda mocno futurystycznie czy wręcz abstrakcyj­ nie. Badania dotyczą głównie meteorologii i topnienia lodowców.

Prawie w bazie Ostatnią

wioską

przed

everestowym

Base

Campem

jest

położone

na

wysokości

5140 metrów Górak Shep. Nazwa jest mało romantyczna - w tłumaczeniu oznacza „martwe kruki". Dziwne, bo krukopodobne ptaki, a także wyglądające niczym wyrośnię­ te perliczki kuraki, mają się tu całkiem dobrze, diabli więc wiedzą, co autor miał na myśli.

I Jaki pasące się koło Górak Shep.

Trekking do bazy

1 7 kwietnia, 14 dzień wyprawy, w południe w Górak Shep (5140 m)


110 Everest GoraGor


Trekking do bazy

111


POGADAJ Z SZERPAMI, CZYLI MINISŁOWNICZEK

j,

posługują się

przydatnych zwrotów, chociaż trzeba pamiętać, że nie

Szerpowie. Oficjalnie jest to jedna z odmian

ma w tym języku reguł zapisu, tak więc mogą pojawić

tybetańskiego, ale nawet mieszkańcy Lhasy, czyli sto­

się drobne różnice w stosunku do innych źródeł (język

licy Tybetu, szerpańskiego nie rozumieją. Oto zestaw

Szerpów opiera się na fonetyce).

tashi delek

sama sap dasa

O

niełatwy

jest

thuche, thuche che khyoro min kang hin? lo cho lepki? khyoro khangba keni hin? paryatak

język,

którym

powitanie,

chokhang

sklep

dziękuję, dziękuję bardzo

za ra

lunch

jak masz na imię? ile masz lat? gdzie mieszkasz?

la ka, ri kangri

turysta autobus

namdu

samolot

tsangbu

mekhang

szpital

chibuk

naksha

zdjęcie

buk

góra góra z wierzchołkiem

szczyt góry duża rzeka strumień dolina

sardar

przewodnik

tak

zeku

wspinać się

hoshi

nie

kha tokpa

sama

jedzenie

la, las

złoty, złoto

przełęcz

pokrytym śniegiem

gadi

ser

restauracja

odpowiednik„dzień dobry"

kheup, khekpar

lód

chu

woda

cha

herbata

dasa

niebezpieczeństwo

yo

popcorn

latuk

choroba wysokościowa

mięso

men

lekarstwo

sha chemendok

jajko

tsetasup

lawina

chinde

bezpieczny

ciężki (waga)

Liczebniki:

112

1

chik

6

thuk

2

nyi

7

din

3

sum

8

ge

4

zhi

9

gu

5

nga

Everest Góra Gór

10

chitamba


I Tuż przed Górak Shep. Brązowy pagór to Kala Pattar (5550 m), popularny punkt widokowy na Everest.

W Górak Shep zrobiliśmy sobie dłuższy postój, bo stąd do bazy zostało już tylko ze dwie i pół godziny drogi, a tu i dobrej herbaty można się napić (naszej ulubionej masala tea, czyli takiej parzonej w mleku, z dodatkiem miksu przypraw - cynamonu, anyżku, kardamonu i innych), i skorzystać z internetu. Swoją drogą ciekawe, że współczesny ekwipunek wspinacza to już nie tyko raki czy czekan, ale jeszcze iPhone, iPod, MP3 lub MP4, no i oczywiście tablet lub laptop. W ten to spo­ sób mam przed sobą na ekranie obrazki z Polski (sprawdzam newsy), a za oknem widok na Everest, który z tej perspektywy dużego wrażenia jeszcze nie robi. W drodze tutaj jeden z naszych Szerpów uczył mnie podstawowych słówek z ich języka. Dobrzeje znać, bo tylko niektórzy z nich mówią po angielsku.


W BAZIE

„Dom” na lodowcu 17 kwietnia, wieczorem. 14 dzień wyprawy,

Dotarliśmy do bazy! Dla trekkerów to półmetek drogi (dochodzą do kamienia z na­ pisem „Base Camp" i zawracają), dla nas - dom na najbliższe sześć tygodni!

Base Camp

(5300 m)

Baza

to

całkiem

spore,

kolorowe

miasteczko

namiotowe.

Trudno

powiedzieć,

ile osób tu w kwietniu, maju, czyli w everestowym sezonie, zamieszkuje - zdaniem niektórych w tym roku będzie to nawet i półtora tysiąca (oficjalnie trzystu piętnastu wspinaczy, bo tylu osobom wydano zezwolenia na wspinanie, nie wliczając Szer­ pów i całej obsługi). W każdym razie, żeby dojść do swojego obozu szliśmy główną ścieżką bazy około dwudziestu minut (inna sprawa, że wciąż jesteśmy niezaaklimatyzowani, więc chodzimy dość wolno). Właściwie nie było jeszcze czasu, by się na dobre rozejrzeć. Całe popołudnie zajęło

nam

rozpakowywanie

się,

co

zresztą

wszystkich

nas

bardzo

cieszyło,

bo

wreszcie mamy komplet bagaży (w czasie trekkingu większość toreb została nada­ na bezpośrednio do bazy, tak więc nie mieliśmy do nich dostępu). W bazie mieszkamy w namiotach pojedynczo, dzięki czemu miejsca na zago­ spodarowanie jest całkiem sporo. Zamieszkałam po sąsiedzku ze Scottem i Slavo, nieco dalej jest namiot Kierana. Trochę niżej rozstawiono mesę, czyli jadalnio-świetlicę ogrzewaną wieczorami przez niewielki, ale całkiem wydajny piecyk - tam to­ czy się nasze obozowe życie towarzyskie. W sumie to dzisiejszy dzień był dla mnie średnio udany. Zaczęło się od zjedzo­ nego na śniadanie omleta popitego mlekiem, a niestety taki zestaw ogólnie mi nie służy. Finał był taki, że przez pierwszą godzinę po wyjściu z noclegu w Lobuche szłam jak na skazanie, a do formy powróciłam dopiero po akcji wsadzenia dwóch palców

114 Everest Góra Gór


I Witamy w Everest Base Camp. I Meta naszego ośmiodniowego trekkingu.

W bazie

115


I Miejsce, do którego dochodzą trekkerzy (na teren bazy wchodzić nie powinni).

do gardła i wiadomo... Już po dojściu do bazy miałam natomiast drobną scysję z jednym z kolegów, bo widząc, że chłopak nie dotarł do celu, choć szedł na trasie przede mną, zasygnalizowałam Szerpom, że jednej osoby brakuje, po czym nawy­ kiem przewodnickim wyszłam go szukać (a mogłam w tym czasie siedzieć w mesie i pić herbatę). Chłopak rzeczywiście się zgubił, wraz z jednym z Szerpów znaleźliśmy go nawet szybko, ale był wściekły na cały świat i miałam wrażenie, że właśnie mnie obarcza winą za to, że nie trafił do obozu. Mało tego, kiedy wkrótce potem poprosiłam go, aby pomógł przenieść moje ciężkie torby, bo chcę zmienić namiot, a teren jest taki, że w pojedynkę raczej ciężko, wypalił, że teraz to on musi sam się rozpakować. Nie wiem, czy moje pojęcie wzajemnej, przyjacielskiej pomocy jest inne, czy to może różnica mentalności pomiędzy Polakami i Amerykanami, ale nie ukrywam, iż trochę się zdziwiłam. Mało tego, wcześniej temu samemu koledze oddałam na trasie poło­ wę

swojego

lunch

pakietu,

bo

własnego

zapomniał

i

wielokrotnie

pożyczałam

mu

swoją czołówkę. Tym bardziej więc nie sądzę, by pomoc przy przeniesieniu toreb, co trwałoby może ze dwie minuty, byłaby dla niego jakąś udręką. Fakt, kolega w końcu

116 Everest Góra Gór


przyszedł, po tym, jak się rozpakował, czyli po dwóch godzinach, no ale w międzycza­ sie machnęłam już ręką na zmianę namiotu i też się rozpakowałam. Ciekawa jednak jestem, na ile będzie można na siebie liczyć wysoko w górach? Boże, dopiero kwadrans po dwudziestej, a ja już w łóżku! A raczej w śpiwo­ rze, na materacu na szczęście na tyle grubym, że nie czuję kamieni pokrywających lodowiec (bo baza znajduje się na lodowcu). Ciągle trudno mi się przestawić na te wczesne w górach chodzenie spać - zaraz odpalę MP3 z audiobookami. Na pierw­ szy rzut pójdzie coś ze współczesnej literatury polskiej. Może coś„babskiego"? Okej, Gretkowska! I jeszcze jedna ważna rzecz: z Base Campu wcale nie dostrzeżemy Everestu! Tuż obok jest tylko imponujący jęzor lodowca, ale Góry Gór nie widać.

Prysznic, pranie, nowi znajomi Dzień minął nam na odpoczynku i „ogarnianiu się" w bazie. Wszyscy się nawet wykąpaliśmy,

bo

mamy

rozstawiony

namiot

prysznicowy

wyposażony

w

prowi­

zoryczną słuchawkę do polewania, do którego wnosi się coś w rodzaju termosu

W bazie

18 kwietnia, 15 dzień wyprawy, Base Camp (5300 m)

117


JAK WYSOKI JEST EVEREST? SPÓR O WYSOKOŚĆ

ż dziwne, że w dobie lotów kosmicznych nie moż­

A

na dokładnie ustalić, ile metrów liczy najwyższa

góra świata. Spór jest poniekąd polityczny, bo obydwa kraje, do których należy szczyt, mają różne zdania na ten temat Aktualnie i na mapach chińskich, i nepal­ skich, w ramach konsensusu figuruje 8848 metrów, ale wszystko wskazuje na to, że to jeszcze nie koniec dysku­ sji, bowiem rząd nepalski w 2011 roku uruchomił kolejny cykl badań, którego wyniki w momencie oddawania tej książki do druku nie były jeszcze znane. Za mierzenie Himalajów zabrali się początkowo Brytyjczycy. Była pierwsza połowa XIX wieku i posługi­ wano się wówczas wielkimi teodolitami, urządzeniami ważącymi, bagatela, pięćset kilogramów (do transpor­ tu każdego z nich potrzebowano dwunastu tragarzy!). Problemem było to, że w tamtych czasach Brytyjczycy do Nepalu wjeżdżać nie mogli, tak więc wszelkie ba­

.swojego'szczytu.

kolonią, a najbliższa odległość z jakiej mierzono Eve­

(na przykład w popularnym przewodniku Lonely Planet

rest wynosiła 170 kilometrów. W końcu w 1856 roku

pod tytułem Nepal), chociaż Nepal wyniku tego nie

Królewskie

uznał, a późniejsze badania podały go pod wątpliwość.

Towarzystwo

Geograficzne na

podstawie

wyników otrzymanych wcale nie od brytyjskiego na­

W 2005 roku swoje ponowne pomiary zrobili Chiń­

ukowca, ale pracującego dla Brytyjczyków indyjskiego

czycy - ich zdaniem Everest wznosi się na wysokość

matematyka

oficjalnie,

8844,43 metrów. Skąd różnica tych kilku metrów? Otóż

że wysokość szczytu uznanego za najwyższy z dotych­

Chińczycy opierali się na mierzeniu poziomu litej skały,

czas znanych, wynosi 8840 metrów.

podczas gdy inne badania uwzględniały zalegającą na

Radhanatha

Sikhara,

ogłosiło

Trzeba było czekać sto lat, aby Everest zmierzono

118

I I pomyśleć, że pan Everest nigdy nie widział

dania prowadzono z terenu Indii, które były brytyjską

szczycie pokrywę śniegu i lodu. Biorąc pod uwagę, że

po raz kolejny, również przy użyciu teodolitu, choć już

owa śnieżno-lodowa pokrywa ma około trzy i pół me­

w unowocześnionej wersji. Specjalistom z Indii, któ­

tra grubości, po zsumowaniu otrzymamy 8848 metrów.

rzy się tym zajęli w roku 1955, wyszło 8848 metrów,

Niby wychodzi na to samo, co na mapach pojawiło się

co zresztą pokryło się z wynikiem, jaki w 1975 roku

już wcześniej, ale każdy kraj forsuje teraz swoje dane czy

otrzymali Chińczycy. Nepalczycy wynik zaakceptowali

raczej sposób ich podawania. Trzy wyniki, czego się więc

i trzymają się go do tej pory.

trzymać? Polska Wikipedia w momencie oddawania do

Zamieszanie wprowadziło pojawienie się GPS-ów.

druku tej książki w haśle„Mt Everest"podawała wysokość

W1999 roku korzystające z pomocy satelity urządzenie

8850 m, chociaż w tej samej Wikipedii, tyle że w wer­

wnieśli na szczyt Amerykanie. Efekt: 8850 metrów, co

sji anglojęzycznej widniało 8848 m. Za wersją 8848 m

jest podawanedotej pory w bardzo licznych publikacjach

w polskich źródłach opowiada się Encyklopedia PWN.

Everest Góra Gór


wypełnionego

gorącą

wodą.

Krótko

mówiąc,

znowu

wyglądamy

jak

ludzie.

Zrobili­

śmy też pranie, które po rozwieszeniu na namiotach i linkach między nimi zamarzło tak, że niewiele brakowało, by moje spodnie prawie się złamały. Po obiedzie towarzystwo leniuchowało, a ja poszłam zobaczyć co i jak w są­ siednich go

i

obozach. Piotrka

Zupełnie

Cieszewskiego

przez -

Bartka

przypadek znałam

namierzyłam wcześniej

z

Bartka

Wróblewskie­

rozmów

telefonicznych,

o Piotrku dowiedziałam się od jego żony, którą spotkałam dwa dni temu, kiedy podchodziłam do Górak Shep, a ona wracała już do Lukli. Chłopcy przyjęli mnie herbatą cytrynową i miło sobie pogadaliśmy. Przy okazji dowiedziałam się, że jest jeszcze jedna Polka atakująca Everest i, rzecz jasna, postawi­ łam za punkt honoru ją odnaleźć Wśród tylu obozów nie było to łatwe, ale kiedy sobie coś postanowię, to jestem uparta, więc jakoś się udało. Poszukiwaną okazała się Olga Nabiałek, pielęgniarka z Lublińca, superkobitka z bardzo fajnym poczuciem humoru. Z górami jest dobrze obyta, zresztą nie może być inaczej skoro zdobywa Koronę Zie­ mi. Gorzej z resztą jej ekipy. Jest tam na przykład pewna młoda Argentynka, dziewczę miłe, do tego pod względem urody - śliczne. Tylko że na ładną buzię gór się nie zdo­ bywa. Problem w tym, że dziewczyna doświadczenia górskiego nie ma prawie wca­ le, a tymczasem wymyśliła sobie, że zdobędzie... Koronę Himalajów, czyli czternaście ośmiotysięczników! Na dodatek zaczyna od Everestu! Nie wiem, czy współczuć, tym bardziej że przy takiej taktyce może szybko pożegnać się z tym światem, czy stwier­ dzić wprost, że z mądrością i rozsądkiem to u niej nie za bardzo. Albo drugi z ekipy Olgi: Irańczyk mieszkający na stałe w Wielkiej Brytani. Facet sto dwadzieścia kilogramów żywej wagi, mało tego - do tej pory gór nie zdobywał, tylko raczej je oglądał, na dodatek z dołu! Ponoć chwalił się, że był pod Matterhor­ nem (czyli dojechał kolejką do punktu widokowego u podnóża) i trochę chodził po górach... Szkocji. Teraz dopytuje się, czy inni członkowie jego wyprawy będą mu w czasie akcji górskiej pomagać. Po prostu ręce i nogi opadają. Najgorsze, że tacy ludzie wcale nie rozumieją, że stwarzają ryzyko nie tylko dla siebie, ale i dla innych. Życzę im oczywiście dobrze, ale Oldze współczuję takich „partnerów"6. 6)

Z

perspektywy czasu: Irańczyk odpadł z wyprawy dość szybko - nie był w stanie przejść nawet

Icefallu. Argentynka nie dała rady dojść do obozu IV. Szkoda za to Olgi - wystartowała do ataku szczytowego 18 maja, ale ze względu na warunki pogodowe musiała się wycofać

W bazie

119


Wspomniałam o Koronie Ziemi. Mało kto wie, że poza nami, Polakami, inne nacje nie stosują tej nazwy, tylko mówią Seven Summits (czyli Siedem Szczytów, siedem

najwyższych

szczytów

siedmiu

kontynentów).

I

rzeczywiście

-

zaliczają

w tym rankingu tylko siedem gór. „Tylko", bo zdaje się, że jedynie my jesteśmy na tyle ambitni, aby robić nie siedem, lecz zwykle dziewięć gór, dodając jeszcze dwie, tak by nie było wątpliwości w przypadku Europy i Australii z Oceanią. Coś mam wrażenie, że jako naród lubimy sobie stwarzać trudności, a reszta świata i tak tego nie docenia.

Pudża, błogosławieństwo lamy, tańce Szerpów 19 kwietnia, 16 dzień wyprawy, w południe, Base Camp (6300 m)

Noc była zimna i śnieżna, ale obudziłam się tylko raz. Z sąsiednich namiotów dobiega­ ło albo chrapanie, albo kasłanie (bo tutaj już wszyscy kaszlą), a z oddali - huk lawiny. Lawiny schodzą teraz dość często, ale w bazie jesteśmy poza ich zasięgiem. Na szczęście, pomijając kaszel, czuję się dobrze. Chyba zawsze się w miarę do­ brze a klimatyzowałam, w czym trochę pomaga moje niskie ciśnienie. Inni narzekają na ból głowy, bezsenność, brak apetytu, a ja, co ciekawe, na odwrót. Wysypiam się,

I Lawiny - częsty widok w czasie wyprawy.

120

Everest Góra Gór


szczytów

Wkrótce potem Messner zrobił wszystkie„Seven Sum-

wszystkich kontynentów wpadł Richard Bass,

pomysł

zdobywania

najwyższych

mits", oczywiście zgodnie z tym, co wcześniej ogłosił.

amerykański biznesmen, który w 1985 roku wszedł

Paradoksalnie autor „listy Messnera" nie został pierw­

na Everest, co było zwieńczeniem jego projektu. „Listę

szym zdobywcą wpisanych na nią szczytów - w tym

Bassa"zakwestionowałjednak Reinhold Messner, jakby

samym roku, 1986, wyprzedził go Kanadyjczyk Patńck

nie było wielki wspinaczkowy autorytet, zdaniem któ­

Morrow, który profilaktycznie zrobił osiem szczytów -

rego zdobyta przez Bassa Góra Kościuszki, owszem, jest

połączenie listy Messnera i Bassa.

najwyższą górą Australii, jednak skoro za kontynent

Najgorzej mają Polacy, bo poza obydwiema gó­

uznaje się Australię z Oceanią, za najwyższy tamtejszy

rami w Australii z Oceanią zaliczają także dwa szczyty

szczyt powinno się uznać położoną w indonezyjskiej

w Europie. Przyczyną są wątpliwości niektórych na­

części Papui Carstensz Pyramid, znaną też pod lo­

ukowców, czy Elbrus to jeszcze Europa, czy już Azja?

kalną nazwą Puncak Jaya (dużo trudniejsza od Góry

W tej sytuacji na wszelki wypadek wspinamy się też

Kościuszki i wyższa od niej o ponad 2000 metrów).

na Mount Blanc.

Seven Summits, czyli Korona Ziemi w najpopularniejszej wersji ogólnoświatowej (tak zwana „lista Messnera"): Kontynent

Góra i jej wysokość

Kraj

Azja

Mount Everest (8848 m)

Nepal/Chiny (Tybet)

Ameryka Południowa

Aconcagua (6960 m)

Argentyna

Ameryka Północna

McKinley/Denali (6195 m)

USA (Alaska) Tanzania

Afryka

Kilimandżaro (5895 m)

Europa

Elbrus (5642 m)

Rosja

Australia z Oceanią

Carstensz Pyramid/

indonezyjska część wyspy

Puncak Jaya (4884 m)

Nowa Gwinea

Antarktyda

Mount Vinson (4897 m)

A tak na marginesie to dużo trudniejsza od Korony wszystkich kontynentów. Jest na tej liście między inZiemi jest Koronka Ziemi (ang. Seven Second Sum- nymi słynne i groźne K2 (8611 m).

SIEDEM CZY DZIEWIĘĆ? SEVEN SUMMITS VS KORONA ZIEMI

N

a

mits), czyli drugie pod względem wysokości szczyty

Korona Ziemi w wersji polskiej - do wyżej wymienionych szczytów trzeba dołożyć jeszcze: Kontynent

Góra i jej wysokość

Kraj

Europa

Mt Blanc (4810 m)

Francja/Włochy (gł. wierzchołek

Australia

Góra Kościuszki (2230 m)

należy do Francji) Australia

W bazie

121


a apetyt mam taki, że aż mi wstyd, gdy proszę o kolejną dokładkę. Sama jestem zdziwiona, tym bardziej, że w przeciwieństwie do innych, nie biorę diamoxu. Za to od wczoraj zaczęłam łykać acard na rozrzedzenie krwi. Trochę zbił mnie z tropu na­ pis na pudełku, a mianowicie:„tabletki dojelitowe". Nie za bardzo wiedziałam, co to oznacza. Rozumiem, że mogą być doustne, ale skoro niedoustne, to jak niby mam je

122 Everest Góra Gór


wpakować do jelita? Już myślałam, że przez pomyłkę w aptece dali mi czopki, ale na szczęście znalazłam ulotkę wyjaśniającą, iż jednak należyto cudo połknąć! Obudzono nas dość wcześnie, ponieważ zaraz po śniadaniu miała być pudża. Okazało się, że tajemniczy kamienny mur wznoszony wczoraj przez Szerpów z ta­ kim pietyzmem, nie był wcale żadnym piecem, jak mi się wydawało, a ołtarzem, na

W bazie


I W trakcie pudży lama błogosławi przyniesiony do ołtarza sprzęt wspinaczkowy.

którym teraz położono różne dary: talerze z ryżem, herbatniki, cukierki, ciasteczka podobne do naszych faworków, a do tego butelkę whisky i kilka butelek coca-coli uważanej

tu

za

dobro

wybitnie

luksusowe.

Z

boku

ołtarza

poukładaliśmy

razem

z Szerpami sprzęt wspinaczkowy i to, co chcieliśmy poświęcić. Tak jak wszyscy po­ łożyłam

raki,

czekan, kask,

uprząż, ale

ponadprogramowo dołożyłam jeszcze

ręka­

wice puchowe (w intencji, aby nie odmrozić sobie rąk), polską flagę, którą zabieram na szczyt (tę samą, która dwa lata temu służyła jako bandera w moim rejsie arktycznym na Czukotkę), pluszowego miśka od męża, który wszędzie ze mną jeździ (misiek, bo mąż akurat nie), no i ten mój amulet - kamień dżi. Pudża trwała ze dwie godziny, w trakcie których lama mruczał mantry, jego pomocnik walił w bębenek, a w międzyczasie wszystko, co złożyliśmy do poświę­ cenia

zostało

posmarowane

masłem

z

mleka

jaka.

Najważniejszym

nabożeństwa było postawienie masztu z odchodzącymi od niego kolorowymi,

124 Everest Góra Gór

momentem


buddyjskimi szymi

chorągiewkami

namiotami

do

modlitewnymi, końca

które

wyprawy.

teraz

Robiąc

będą

zdjęcia,

powiewały chciałam

nad

ponad

na­ takim,

akurat w tym miejscu nisko rozwieszonym nad ziemią sznurkiem przejść i... mo­ mentalnie rzuciło się do mnie dwóch Szerpów, dając do zrozumienia, że przejść mogę pod chorągiewkami, ale nigdy nad! W międzyczasie dostaliśmy też do ręki trochę ryżu - należało rzucić garść na ołtarzyk i w kierunku gór. Potem z kolei częstowano nas czangiem (domowej pro­ dukcji piwo), colą, rakszi (wódka ryżowa) i whisky - w tym przypadku wlewano ją do nakrętki, w której należało umoczyć trzy razy palec, trzy razy strzepnąć kilka kropli

wokół

siebie

i

dopiero

potem

można

było

zawartość

nakrętki

wypić.

Zro­

biło się wesoło, kiedy dano każdemu trochę mąki, po czym wzajemnie się białym proszkiem smarowaliśmy. No i najważniejsze - wszyscy otrzymali od lamy rytualną kremową szarfę (to już druga, bo pierwszą dostaliśmy od lamy z Pangboche). Na koniec, kiedy lama już poszedł, były szerpowskie tańce! Jakoś tak rodzinnie się przez to zrobiło. Miejmy nadzieję, że w górach też będzie taka sympatyczna atmosfera.

Internet znaczy mokre buty Dziś

nasz

drogi

lider

zaproponował

chętnym

wycieczkę

w

poszukiwaniu

internetu.

Najbliższe cywilizowane miejsce, gdzie jest możliwość podłączenia się do sieci, to

19 kwietnia, wieczorem. Base Camp i IBC

schroniska w Górak Shep, ale tam trzeba drałować ze dwie godziny. Na szczęście Dan ma specjalny „gwizdek", czyli mobilny modem i gdzieś tam, jak twierdził czter­ dzieści minut od obozu, namierzył całkiem szybkie łącza „terenowe". Ostatecznie poszliśmy we czwórkę, już w połowie drogi klnąc Dana, że cią­ gnie nas po śliskich, obsuwających się kamieniach. Kiedy mieliśmy już rzeczywiście dosyć i chcieliśmy wracać, Dan stwierdził, że jesteśmy na miejscu. To znaczy „pra­ wie" jesteśmy, bo od celu (śnieżnego pagóra na którym łapało się zasięg) dzieliła nas wypływająca z lodowca rzeczka, bez szansy przejścia suchą nogą. Próba zbu­ dowania mostku z kamieni nie za bardzo się udała, zaczęliśmy więc kombinować inaczej. Najlepsze buty - sięgające za kostkę goretexowe meindle miałam ja (reszta wybrała się w adidasach), ale co z tego, skoro, kiedy już byłam prawie na drugim brzegu, zarwała się pode mną pokrywa śnieżna i wpadłam po łydki, wlewając sobie wodę do butów od góry.

W bazie

125


KOLOROWE SYMBOLE, CZYLI FLAGI MODLITEWNE

olorowe flagi zawieszane w miejscach zamiesz­

do bogów, co jest formą modlitwy. Znawcy buddyzmu

kanych przez wyznawców buddyzmu (w Nepalu

prostują, że chodzi nie tyle o konkretne modlitwy, ile

to między innymi rejon Everestu), to element nie tyle

bardziej o szerzenie idei dobrej woli, współczucia, siły

ozdobny, ile religijny. Szerpowie nazywają je chatar,

duchowej i mądrości. Zawieszanie flag w miejscach,

przy czym zwyczaj ich rozwieszania przyszedł do Ne­

gdzie jest wiatr (mosty, przełęcze, szczyty) sprawia, że

palu z sąsiedniego Tybetu.

dzięki mantrom okolica jest oczyszczona i uświęcona,

K

Układ

flag

nie

jest

przypadkowy

kolejność

symbolika jest następująca:

a wspomniane idee docierają coraz dalej w świat. Flagi występują w dwóch rodzajach. Te, które są rozwieszane

poziomo

lub

ukośnie

(wzdłuż

dachów

niebieski - niebo i przestrzeń

świątyń, na mostach) to tak zwane Lung ta, co zna­

biały-powietrze i wiatr

czy „Wietrzny Koń", podczas gdy wiszące pionowo to

czerwony - ogień

Darchor (dosłownie „maszt flagowy", bo rzeczywiście

zielony-woda

zwykle przyczepia się je do jakiegoś pala lub słupa). Ze

żółty - ziemia

względu na religijny charakter, flagi należy traktować z szacunkiem (nie powinny być wykorzystywane jako

Flagi zadrukowane są mantrami, które według powszechnego mniemania zanoszone są przez wiatr

I Pięciokolorowe flagi buddyjskie.

126

-

kolorów (patrząc od lewej do prawej), a zarazem ich

Everest Góra Gór

odzież i nie wszędzie wypada je wieszać). Zużyte, stare flagi powinno się spalić.


I W drodze na wzgórze, na którym jest szansa na złapanie sieci internetowej.

Na szczęście dla Dana internet rzeczywiście działał nad wyraz dobrze. Nazwa­ liśmy to miejsce IBC, czyli Internet Base Camp. Oczywiście takie pojęcie w języku wspinaczy nie funkcjonuje (jest tylko ABC, czyli Advance Base Camp, baza wysunię­ ta), ale uznaliśmy, że trzeba być kreatywnym i tworzyć nowe słownictwo. Poza

mokrymi butami dzisiejszego dnia

dopadło mnie też

inne nieszczęście.

Kwadrans temu wybrałam się do toalety, trzymając pod kurtką swoją świeżo wy­ pełnioną wrzątkiem butelkę (nie byle jaką - oryginalny szwajcarski SIGG). Po kolacji zabieramy takie gorące butelki, aby wrzucić je do śpiwora, co, rzecz jasna, w czasie mroźnej nocy jest bardzo użytecznym patentem. Niestety, sięgając po papier w wia­ domym

celu,

wypuściłam

butelkę

spod

ramienia,

ku

swojemu

przerażeniu

patrząc,

jak wpada w sam środek wypełnionej już w połowie beczki z odchodami! Oczywiście odpuściłam sobie jej wyciągnięcie, ale trochę się zmartwiłam, że nie za bardzo mam teraz z czym iść w góry, a pić po drodze trzeba. No i co tu zrobić? Kiedy opowiedzia­ łam o tym publicznie, chwilę potem przybiegł Kadzi, czyli nasz sirdar (szef Szerpów, a zarazem bazy) i zaproponował, że odda mi swoją butelkę. Miły gest.

W bazie


Bar i bazowe znajomości 20 kwietnia, 17 dzień wyprawy, wieczorem. Base Camp (6300 m)

Zgodnie

z

się

bazy

do

naszymi

planami

wysuniętej

na

dzisiaj

w

ramach

Pumori

(taki

aklimatyzacji

ładny

powinniśmy

siedmiotysięcznik

na

wspiąć

zachód

od

Everestu). Niestety, w nocy posypało śniegiem, więc jak stwierdził Dan, na pewno by się nie obeszło bez jakiejś złamanej nogi, dlatego poczekamy na poprawę wa­ runków. Ogólnie jest biało, zimno, wietrznie i mało przyjemnie. Kiepska pogoda ma dodatkowo ten minus, że nie mogę ładować laptopa, bo jesteśmy

uzależnieni

od

baterii

słonecznych.

Wczoraj

poratowali

mnie

Brytyjczycy

(mają generator), ale grzecznie, acz stanowczo dali mi do zrozumienia, że to pierw­ szy i ostatni raz. Pozostaje mi liczyć na zaprzyjaźnioną ekspedycję indyjską - oni też mają

generator,

znacznie

bardziej

sympatyczni,

a

po

wczorajszych

godzinnych

prawie pogaduchach w ich mesie, mam nadzieję, że nie odmówią. Czekanie

na

polepszenie

pogody

wykorzystałam

na

ciąg

dalszy

poznawania

Base Campu. Na dobry początek odszukałam obóz ekspedycji japońskiej, w której składzie

jest

Yuichiro

Miura.

Mający

osiemdziesiąt

lat

siwowłosy

wspinacz

(rocznik

1932), zamierza zostać najstarszym człowiekiem na Evereście. Pan Yuichiro już na Da­ chu Świata był, mając siedemdziesiąt i siedemdziesiąt pięć lat (rekord najstarszego wspinacza na tej górze dzierżył od roku 2003 do 2008, kiedy przebił go nepalski rywal, o czym mowa na stronie 130). Jeszcze wcześniej w roku 1970 Miura zjechał na nar­ tach z wysokości około 7900 metrów na słynnej ścianie Lhotse. W ciągu dwóch mi­ nut dwudziestu sekund pokonał, jak podano w mediach, około 2000 metrów różnicy poziomów (niżej zjechać nie mógł ze względu na szczeliny), a hamował za pomocą specjalnego spadochronu. Nakręcony wówczas film The Man Who Skied Down Everest został w roku 1975 uhonorowany Oskarem za najlepszy film dokumentalny. Ponieważ kadry

syn

narodowej

pana

Japonii

Yuichiro dwukrotnie

też

jest

brał

wyczynowym

udział

w

narciarzem

igrzyskach

(jako

członek

olimpijskich,

startu­

jąc w konkurencji zjazdów po muldach), zapytałam seniora, czy chciałby, aby junior (obecny

zresztą

przy

naszej

rozmowie)

też

miał

takie

pomysły.

Odpowiedź

była

krótka:„Nie!" Trzeba

128

Oprócz

syna

stratega

(!)

Everest Góra Gór

przyznać, (ważne wspinania,

że

Japończyk

wsparcie kilku

przygotowany

duchowe), wspinaczy

ma

w

jest

ekipie

„wspierających",

do także

wspinaczki

świetnie.

prywatnego

filmowca

i

trochę

lekarza, innej


obsługi. Zapytałam o liczbę butli, z których zamierza korzystać - wyszło na to, że ma do dyspozycji trzydzieści! Inna sprawa, że facet jest bardzo sprawny - zarów­ no psychicznie jak i fizycznie, a przed wyjazdem trenował oddychanie w specjal­ nej na

komorze każdej

symulującej

warunki

podnosząc pięć-dziesięć

na

poziomie

6000

kilogramów. Do

metrów

tego

oraz

wszystkiego

ćwiczył

nogi,

ma w bazie

odpowiednio dobrane jedzenie - pokazywano mi worki z trawą morską, suszonym łososiem i dorszem, o innych specjałach japońskich nie wspominając (nawet dosta­ łam w prezencie kilka zielonych herbatek)7. Szczerze

mówiąc,

w

miarę

wizytowania

obozów

widzę

jak

„ubogo"

w

sto­

sunku do innych wygląda nasza baza. Specjalnie mi to nie przeszkadza, bo choć nie mamy takiego „wypasu" jak inni, mamy za to fajną, rodzinną atmosferę. Poza tym głupio bym się czuła, gdybym miała w mesie dywany, kolorowe girlandy (!) i kwiaty na stołach (sztuczne), co widziałam u innych. Nie tęsknię też za telewizo­ rem (widziałam, że ma go w połączeniu z anteną satelitarną ekspedycja indyjska), no i mogę się obejść w latrynie bez odświeżacza powietrza czy muszli klozetowej (u Brytyjczyków) sprawiającej, że nie trzeba kucać nad zwykłym dołem, jak to wła­ śnie jest u nas. Chyba do trochę innej atmosfery gór jestem przyzwyczajona i to, co mamy u nas, uważam za zupełnie wystarczające. Jedyne czego tamtym trochę za­ zdroszczę to, z racji moich skłonności do marznięcia, stałe ogrzewanie mesy - u nas jest tylko jeden mały piecyk włączany dopiero popołudniami. Największy obóz w Base Campie ma nepalska agencja Seven Summit. W su­ mie

jest

trzydzieści

tam osób

siedemdziesięciu obsługi.

dwóch

Wpadłam

do

klientów nich

z

różnych

odwiedzić

krajów

naszych

plus

około

GOPR-owców

sto (tych

dwóch chłopaków, których spotkałam na trekkingu koło Namche Bazar), ale zasta­ łam tylko puste namioty. W tej sytuacji zostawiłam kolegom kartkę z pozdrowie­ niami, no i korzystając z okazji, poszłam zobaczyć, jakie mają warunki. Boże, czego tam nie ma! Jest nawet „namiot filmowy", gdzie na dużym ekranie wieczorami

7)

Z

perspektywy czasu: pan Yuichiro szczyt zdobył tego samego dnia co ja, czyli 23 maja. Taktyka

wspinania

była

może

niezbyt

wyczynowa,

ale

skuteczna,

a

w

tym

przypadku

chodziło

przecież

o to, by po prostu wejść. W każdym razie, aby skrócić wyczerpujące odcinki między obozami, za­ miast

standardowych czterech obozów, zrobiono siedem, ostatni na tak

zwanym Balkonie,

czyli na

wysokości 8400 metrów, co ułatwiło atak szczytowy.

W bazie


WYŚCIG SENIORÓW, CZYLI O SZCZYTOWANIU OSIEMDZIESIĘCIOLATKÓW 130

T

T

maja

2013

roku

świat

obiegła

informa-

m J cjaf że na szczycie Everestu stanął mający osiemdziesiąt lat Japończyk Yuichiro Miura, który tym samym został (już po raz drugi) najstarszym w świecie zdobywcą najwyższej góry świata. Radość z tego faktu Japończyk musiał jednak przez jakiś czas tłumić nie było bowiem pewne, czy rekordu nie odbierze mu za­ raz inny wspinacz, Nepalczyk Min Bahadur Sherchan, mający osiemdziesiąt jeden lub osiemdziesiąt dwa lata (różnice w podawaniu wieku zależą od tego, czy kolej­ ny rocznik liczymy od daty urodzin, czy też bierzemy pod uwagę rok kalendarzowy). Pan Sherchan, emerytowany żołnierz ze słynnego, walczącego u boku armii brytyjskiej regimentu Gurków, po tym, jak tylko dowiedział się o planach Japończyka, w tym czasie przebywającego już w Base Campie, po­ stanowił bronić swojego dotychczasowego tytułu (bo od roku 2008 to właśnie on był najstarszym everestowcem). Niestety, w przeciwieństwie do niemającego pro­

I Osiemdziesięcioletni Japończyk Yuichiro Miura ze swoim synem.

blemu z finansami Japończyka, Nepalczyk nie posiadał żadnych sponsorów, nie miał nawet pieniędzy na wy­

maja przewieziono go helikopterem do szpitala w Kat­

kupienie potrzebnego zezwolenia na wspinaczkę. Osta­

mandu. Japończyk mógł wreszcie odetchnąć pełną pier­

tecznie złożył do władz wniosek o zwolnienie go z opłat

sią, ciesząc się, że przynajmniej do przyszłego roku jego

i na początku maja, jeszcze bez oficjalnej odpowiedzi na

rekord jest niezagrożony.

pismo, zdeterminowany wyruszył w góry. Ponieważ Ne­

Zacięta

rywalizacja

między

obydwoma

pana­

pal to kraj mocno zbiurokratyzowany, na decyzję władz

mi trwa od roku 2008, kiedy to Japończyk po raz dru­

trzeba było trochę poczekać Kiedy ją podjęto, przyzna­

gi wszedł na Everest chcąc poprawić swój własny rekord

jąc ambitnemu obywatelowi nawet grant na pokrycie

wieku, jaki ustanowił w roku 2003 (w 2003 roku miał

kosztów ekspedycji, było już dość późno. W dniu, kiedy

siedemdziesiąt lat w 2008 - siedemdziesiąt pięć). Tylko

Japończyk stanął na szczycie (23 maja), Nepalczyk

że dosłownie dzień wcześniej 25 maja 2008 roku wszedł

przebywał wciąż na dole, pisząc na swoim profilu na

na szczyt nie kto inny, tylko pan Sherchan mający wów­

Facebooku: Jestem w bazie, mając już dobrą aklima­

czas 76 lat 340 dni (czyli prawie siedemdziesięciosied-

tyzację. Moje zdrowie jest okej i jeśli pogoda będzie ła­

miolatek), odbierając Japończykowi dotychczasowy re­

skawa, wyruszę w tym tygodniu w górę". Niestety, okno

kord i zarazem uniemożliwiając jego przesunięcie.

pogodowe, w związku ze zbliżającym się monsunem,

Cóż, obu panom wypada pogratulować siły, zdro­

zdążyło się zamknąć poza tym pana Sherchana dopadły

wia i ambicji (oby nie przesadnej). I od razu przypomi­

problemy zdrowotne - z bólem w klatce piersiowej 28

na się tekst piosenki:„Starsi panowie dwaj..

Everest Góra Gór


I To tylko jeden z wielu obozów wchodzących w skład everestowego Base Campu.

wyświetla się filmy, jest piekarnia, w której codziennie na potrzeby obozu wypieka się pięćdziesiąt bochenków świeżego chleba, pyszne bułeczki i ciastka (że pyszne to wiem, bo mnie poczęstowano), no i jest - to największy szok - bar z alkoholami! Jak się okazuje, każdy z klientów Seven Summit ma przydział darmowych drinków, od coca-coli po markowe whisky, wódki i inne wysokoprocentowe trunki! Trochę to dziwne, bo alkohol aklimatyzacji bynajmniej nie sprzyja... Do tego jest jeszcze kilka różnych

kuchni,

bo

na

przykład

podległa

pod

Seven

Summit

ekspedycja

chińska

ma specjalnie przygotowywane jedzenie chińskie, a koreańska - koreańskie. Rozmawiałam z menedżerem Seven Summit, jak zamierza wprowadzić tak licz­ ną ekipę na szczyt - siedemdziesięciu dwóch klientów (pewnie trochę osób zrezygnu­ je, ale zawsze to tłum), z czego każdy ma średnio jednego-dwóch Szerpów. Twierdził, że opracował koncepcję, a poza tym ma być spotkanie liderów różnych ekspedycji, w trakcie którego ustalą, kto kiedy wchodzi, by uniknąć zakorkowania newralgicznych odcinków. Szczerze mówiąc, w tej chwili przestałam się już obawiać przejścia przez groźny Icefall, a najbardziej zaczęła mnie przerażać wizja tego tłoku. Zapowiada się

W bazie


kiepsko, bo nie da się takiej kolejki ominąć, co oznacza, że człowiek marznie, zużywa tlen, a jeśli skończy go zbyt szybko, może nie osiągnąć celu. Nawet Dan stwierdził, że na przepuszczenie tylu osób na podszczytowym Uskoku Hillary'ego (skałki wymagają­ ce trochę wysiłku i wspinania), potrzeba będzie około... tygodnia. A tak na marginesie to z Seven Summit wspina się na Everest dwudziestosied­ mioletnia Nisha Adhikari - znana nepalska aktorka i modelka. Trzeba jednak spra­ wiedliwie

przyznać,

celebrytka jest

też

-

jest

grupa

że

dziewczyna

wysportowana nastolatków

-

nie

i

zachowuje

zupełnie

chłopców

się

„normalna".

w

wieku

wcale

jak

specjalnej

Wśród

klientów

piętnastu-szesnastu

troski

tej

agencji

lat,

specjal­

nie wybranych ze szkoły sportowej w Dardżyling (Indie). Trochę się zdziwiłam, bo limit

wieku

w

zezwoleniach

na

zdobywanie

Everestu

wynosi

szesnaście

lat,

ale

usłyszałam tylko od kogoś z ich ekipy:„Przecież nie można się czepiać o tak drob­ ne różnice". Coś mi się wydaje, że z władzami nepalskimi da się załatwić wszystko. Swoją drogą ci chłopcy i tak nie będą najmłodsi na szczycie - w 2010 roku wszedł na

Everest

trzynastoletni

Amerykanin.

Ograniczenie

wieku

(od

strony

tybetańskiej

limitem jest osiemnaście lat) wprowadzono po tym, jak jeden z Szerpów ogłosił, że zamierza zabrać na wyprawę swojego dziewięcioletniego syna8. Wracając namierzenie

do

mojego

obozowiska

spaceru

po

Base

wspinaczkowych

sław!

Campie,

kolejnym

Wiedziałam,

że

pomysłem mogę

było

spotkać

między innymi Simone Moro, Denisa Urubko czy Petera Hamora, ale nikt nie po­ trafił wskazać, gdzie są ich namioty. Przypadkiem odkryłam za to kilka zupełnie nie zwracających uwagi beczek z logo Skody. Szybko skojarzyłam: Skoda - samochód czeski, a Hamor to wprawdzie Słowak, ale

kiedyś Czechosłowak. Zapytałam krę­

cącego się w pobliżu Szerpy, czy mieszka tu Peter Hamor (notabene partner na­ szego

znanego

wspinacza

Piotrka

Morawskiego

w

czasie

wyprawy

na

Dhaulagiri

w 2009 roku, kiedy Piotrek zginął), a Szerpa na to, że owszem, tak, tylko że wyszedł rano

w

ramach

aklimatyzacji

zdobywać

Island

Peak

(jeden

z

sześciotysięczników).

Brnę więc dalej - czy w takim razie jest tu też Simone Moro, jakby nie było jeden z

najlepszych

współcześnie

wspinaczy

w

górach

wysokich.

Słyszę,

w namiocie. Razem z nim była jeszcze kolejna wspinaczkowa gwiazda - Ueli Steck 8)

Z

perspektywy czasu: Z „wycieczki szkolnej" indyjskich szesnastolatków szczyt zdobyło sześciu

chłopców.

Everest Góra Gór

że

tak,

siedzi


Południowego (po dziewięćdziesięciu dwóch dniach wę­

Everestem? Całą światową elitę! Przedstawiam

drówki), przejście w 2004 roku Pustyni Gobi i sporo innych

piątkę najsłynniejszych, w porządku alfabetycznym:

wyczynów. W 2013 roku pojawił się w Base Campie, żeby nakręcić program telewizyjny (nie wspinał się).

Peter Hamor (ur. 1964) - Słowak świetnie mó­ wiący po polsku. Pierwszy wspinacz ze Słowacji, który

Simone Moro (ur. 1967) - włoski wspinacz, miło­

zdobył Koronę Ziemi, jak również większość ośmioty-

śnik skydivingu, oficer włoskiej armii, pilot śmigłowca,

sięczników. Zaczął od Everestu w 1998 roku, potem

którym lata między innymi na akcje ratunkowe, a z wy­

wszedł na Cho Oyu, Annapurnę, Broad Peak, Nangę

kształcenia. .. bibliotekarz. Z ośmiotysięczników zdobył

Parbat, Makalu, Gaszerbrum I, Gaszerbrum II, Kanczen-

Sziszapangmę (dwukrotnie, z czego w 2005 roku wraz

dzongę i w 2013 roku Lhotse (bez tlenu).

z Piotrem Morawskim zrobił pierwsze w świecie wejście zimowe na ten szczyt), Lhotse, Cho Oyu, Broad Peak, Makalu i Gaszerbrum II (na obydwa ostatnie szczyty jako pierwsze wejścia zimowe wraz z Denisem Urubko). Na Evereście stanął cztery razy - pierwszy raz w 2000 roku, ostatni w 2010, kiedy z bazy na szczyt i z powrotem ob­ rócił w czterdzieści osiem godzin!

Ueli Steck (ur. 1976) - szwajcarski wspinacz słynący z robienia trudnych dróg w rekordowych czasach (pół­ nocna ściana słynnego Eigeru w dwie godziny trzydzieści trzy minuty, spektakularny Matterhorn - godzina pięć­ dziesiąt sześć minut!). W Himalajach ma na koncie pięć ośmiotysięczników: Everest w 2012 roku bez wsparcia Szerpów i tlenu z butli, a wcześniej Gaszerbrum II, Maka­ lu, Cho Oyu i Sziszapangmę. Z zawodu cieśla.

Reinhold Messner (ur. 1944) - jeden z najsłyn­ niejszych światowych himalaistów. Włoch (choć nie­

Den is U ru b ko (ur. 1973) - wspinacz z Kazach­

którzy uważają, że Austriak, bowiem urodził się i wciąż

stanu, z zawodu oficer w armii kazachskiej. Ma na

mieszka

niemieckojęzycznej

koncie Koronę Himalajów bez wspomagania się tle­

części Włoch, która do roku 1919 należała do Austrii).

nem, przy czym w przypadku Makalu i Gaszerbruma II

Pierwszy w świecie, który zdobył Koronę Himalajów, czyli

były to pierwsze w świecie wejścia zimowe (obydwa

wszystkie ośmiotysięczni (w 1986 roku), przy czym jego

z Simone Moro). Do jego największych sukcesów na­

wejście na Everest (rok 1978, wraz z Peterem Habelerem)

leży między innymi zdobycie w zaledwie czterdzieści

w

Południowym

Tyrolu,

było pierwszym w historii bez wspomagania się butlą

dwa dni wszystkich pięciu siedmiotysięczników byłego

z tlenem. Messner był też jednym z pierwszych, którzy

ZSRR wymaganych do uzyskania prestiżowego tytułu

zrobili Koronę Ziemi, ma też na koncie zdobycie Bieguna

Śnieżnej Pantery.

W bazie

KTO JEST KTO, CZYLI HIMALAJSKIE SŁAWY

K

ogo można było spotkać w maju 2013 roku pod

133


I Od lewej: Simone Moro, Melissa Arnot i Ueli Steck.

(Ueli akurat jest tak skromny, że za tę „gwiazdę" pewnie by się obraził) oraz Amery­ kanka Melissa Arnot - sympatyczne i urodziwe dziewczę, do której należy kobiecy rekord, jeśli chodzi o liczbę wejść na Everest9. Pytałam ich o plany, ale Ueli i Simone tworzący

wspólny

team

byli

dość

ostrożni

w

szafowaniu

deklaracjami,

stwierdzając

tylko, że główny cel to zdobyć Everest nową drogą, bez dodatkowego tlenu i bez pomocy Szerpów. Po

herbatce

i

różnych

plotach

(Simone

doskonale

zna

środowisko

polskich

wspinaczy i bywa na różnych naszych imprezach, z których szczególnie mile wspo­ minaliśmy Kolosy), przeniosłam się do sąsiedniego namiotu, gdzie z kolei urzędował Denis

Urubko

wraz

ze

swoim

wspinaczkowym

dla odmiany jednym z najlepszych rosyjskich

partnerem

wspinaczy10.

Aleksiejem

Bołotowem,

Teraz wraz z Denisem

zamierzają wejść na Everest nową drogą, w typowo alpejskim stylu, bez pomocy Szerpów i wspomagania się tlenem (plany konkurencyjne do Simone Moro i Ueli Stecka). I znowu herbatka z propozycją czegoś mocniejszego (ale grzecznie odma­ wiam, bo na tej wysokości wolę nie ryzykować) i rozmowy o wspólnych znajomych, 9) W roku 2013 Melissa zdobyła szczyt po raz piąty. 10) Z

perspektywy czasu: Do głowy mi nie przyszło, że to było moje pierwsze i ostatnie spotkanie z Alek­ siejem Bołotowem. 16 maja Aleksiej zginął...

134 Everest Góra Gór


wyjątkowo

przyjemne,

ponieważ

wreszcie

mogłam

pogadać

sobie

po

rosyjsku

(bardzo lubię ten język). Razem z Denisem było jeszcze kilku chłopaków z Peters­ burga, którzy opowiadali o swoich perypetiach z bagażem - wyciągnięto im kilka rzeczy,

co

ciekawe, wszystkie

chowe

jednego

z

nich,

czerwone.

czerwona

kurtka

Wśród

strat

i...

butelka

były

czerwone

szkockiej

spodnie

whisky,

pu­

oryginalny

Johnnie Walker z, a jakże, czerwoną naklejką! Do swojego macierzystego obozu wróciłam, ledwo idąc, bo po wypiciu kilku­ nastu

kubków

różnych

napojów

mój

pęcherz

nabrał

już

chyba

rozmiarów

balona.

W sumie to miłe, że gdzie się nie pójdzie, gościa od razu sadza się w mesie i częstuje czymś do picia. Podczas kolacji było bardzo wesoło, bo zdawałam relację z mojego popołu­ dniowego

„obchodu".

Szczególne

poruszenie

wzbudziła

opowieść

o

barze

w

obo­

zie Seven Summit. Ktoś tam dorzucił, że oni mają również prywatne lądowisko heli­ koptera, na co Dan wypalił: co tam jakiś helipad, skoro my mamy yak pad. Trochę kiepsko, bo znowu zaczęło sypać śniegiem - prognozy na następne dwa dni nie są zbyt ciekawe. Część naszej ekipy już w namiotach, pewnie śpią. Kilka osób zostało i oglądamy na laptopie Dana film kupiony w Katmandu za całe czterdzieści ru­ pii (półtora złotego) za płytkę. A co tam, my też mamy swoje everestowe kino!

Wycisk i noc pod dachem Tak mi się dobrze tej nocy spało (choć właściwie to każdej nocy się wysypiam), a tu około szóstej rano poczułam się, jakby mój namiot rozstawiony był na pasie star­ towym lotniska. Nie był to sen - wyjątkowo nisko nad bazą latał helikopter i mia­ ło się wrażenie, że zaraz się rozbije, w duchu prosiłam więc lokalne bóstwa (czyli

21 kwietnia, 18 dzień wyprawy. ABC Pumori (5700 m) - Górak Shep (5200 m)

różne wcielenia buddów), by nie stało się to nad moim namiotem. Ponieważ było zimno, nie chciało mi się wysuwać głowy z namiotu i oglądać tego osobliwego air show

-

dopiero

umiejętności

pilota.

przy

śniadaniu

Ostatecznie

koledzy

zgodnie

opowiedzieli

stwierdzono,

że

mi nie

o

wyjątkowych był

to

pilot

popisach nepalski,

a prawdopodobnie Simone Moro, który nie tylko jest wspaniałym wspinaczem, ale też świetnym pilotem i ma w Nepalu swój własny helikopter. Potem jednak, na­ wiedzając ekipę włoską, ustaliłam, że to jednak nie Simone. Tym razem za sterami siedział inny pilot rodem z włoskich Dolomitów.

W bazie

135


Niestety po ładnym poranku pogoda znowu się zepsuła. Mimo to, aby nie gnuśnieć w bazie, ruszyliśmy się aklimatyzować na planowanym już od dawna Pumori (7161 m). Nazwa tej góry, co ciekawe, oznacza w języku tybetańskim niezamężną córkę. Gramoląc się po ośnieżonych kamieniach, doszliśmy do Advance Base Campu (w skrócie ABC), czyli bazy wysuniętej, gdzie na wysokości 5700 metrów opróżnili­ śmy nasze termosy, popatrzyliśmy na wynurzające się z mgły nisko w dole namio­ ty Base Campu, po czym, kiedy już zaczęliśmy marznąć, ruszyliśmy w dół, co było niezłym wyczynem, bo stromo i ślisko (przy okazji „pocieszyłam się", że nie tylko ja mam problemy z kolanami). W połowie drogi rozdzieliliśmy się - prawie wszyscy wrócili do bazy, natomiast cztery osoby, w tym ja, zeszły jeszcze skorzystać z internetu do Górak Shep. Szczerze mówiąc, gdybym wiedziała, jak będzie wyglądało to zejście (niosłam jeszcze ciężki plecak z laptopem i sprzętem fotograficznym), a tak­ że, jaki to będzie kawał drogi (Dan znowu pomieszał skróty), pewnie bym sobie odpuściła.

Ale

nie

wiedziałam,

więc

jakoś

się

musiałam

doczłapać

do

schroniska

w Górak. A teraz siedzimy w ciepełku, popijając herbatę z rumem i ciesząc się z do­ brodziejstwa, jakim jest łączność ze światem. Ponieważ zaprzyjaźniony szef schro­ niska obiecał nam koce, stwierdziliśmy, że nie wracamy już po ciemku do bazy, zostaniemy sobie na noc, śpiąc w świetlicy, i wystartujemy z powrotem do naszego obozu o czwartej, piątej rano, jak tylko się rozwidni. Spodobał mi się ten pomysł, bo dzięki temu wysuszę wreszcie mokre od dwóch dni buty.

Piękne widoki i pośpieszny odwrót 22 i 23 kwietnia, 19-20 dzień wyprawy. Base Camp - Pumori ABC (5740 m) - Base Camp

Wczoraj 22 kwietnia, zaraz po obiedzie, uznaliśmy, że pogoda na tyle się poprawiła, by

wrócić

Teoretycznie

na

aklimatyzacyjny

moglibyśmy

iść

do

dwudniowy

biwak

everestowego

do

obozu

bazy I,

ale,

wysuniętej po

na

pierwsze,

Pumori. wolimy

się przystosować do wysokości stopniowo (obóz I to już 6000 metrów, spory prze­ skok, a ABC Pumori - jednak 300 metrów mniej), po drugie, skoro jest wybór, to nie będziemy się narażać bez sensu na Icefallu, na którym w każdej chwili może nam się zwalić na kark jakiś serak. W przeciwieństwie do wycieczki na tej samej trasie dzień wcześniej, tym ra­ zem szło się wygodnie, bo przygrzewające słońce roztopiło śnieg i nie było już tak ślisko, co przy skakaniu po ruszających się kamieniach ma znaczenie. Po dojściu do

136 Everest Góra Gór


nie. Bywa, że powala najsilniejszych w ekipie.

Najgorszym

i

niebezpiecznym

stadium

choroby

wysokogórskiej jest obrzęk płuc (HAPE - High Altitu­

To choroba wysokogórska, po angielsku zwana AMS

de Pulmonary Edema) i obrzęk mózgu (HACE - High

(Acute Mountain Sickness). Na jakiej wysokości może

Altitude Cerebral Edema), czego następstwem, jeśli

nas złapać? Dla większości osób pierwsze symptomy

szybko nie zareagujemy, może być śmierć. Jeśli wi­

zaczynają się na około 3500-4000 metrów, chociaż

dzimy kogoś, kto kaszle krwią, dusi się i czuje ból

na wulkanie na Kamczatce, gdzie startowałam od

w klatce piersiowej, bełkoce, ma problem z koordy­

poziomu morza, miałam w grupie dziewczynę, z któ­

nacją, oceną sytuacji, zatacza się, siada, bo wszyst­

rą kiepsko było już na 2000 metrów. Nie da się też na

ko mu jedno, albo gorzej - traci przytomność, to

stałe uodpornić na tę chorobę - nawet jeśli ktoś już

jak najszybciej taką osobę należy sprowadzić w dół

był na bardzo dużej wysokości, nie ma pewności, że na

(zwykle wystarczy różnica 600 metrów), w między­

kolejnej wyprawie nic mu nie będzie. Mitem jest też, że

czasie podając też leki (dexametazon, diuramid, ada-

choroba wysokościowa nie dotyczy Szerpów - niektó­

late - przed wyjazdem na wyprawę warto zgłosić się

rych nawet zabija.

do lekarza specjalisty od medycyny górskiej, a także

Pierwsze symptomy choroby to ból głowy (choć

zajrzeć

na

stronę

www.medeverest.pl).

przypadkach

zmęczenie i osłabienie, trudności ze spaniem. Często

podać tlen albo, jeśli mamy taką możliwość, umieścić

dochodzi jeszcze apatia, rozdrażnienie, brak apety­

chorego w tak zwanym worku Gamowa, przenośnej

tu, potem pojawiają się nudności i wymioty, czasem

komorze

krwotoki z nosa czy puchnięcie (z tego względu

zabrał chorego w doliny.

i

jest

wezwać

jak

poważ­

niejszych

hiperbarycznej,

dobrze

W

zazwyczaj jest to też objaw odwodnienia), ogólne

najszybciej

helikopter,

aby

w górach lepiej nie nosić obrączek czy pierścionków).

Często się zdarza, że chory, ze względu na swoją

Popularny w górach wysokich obrzęk twarzy (częstszy

ambicję i dopóki jest przytomny, nie chce rezygnować

u kobiet) nie jest jednak jakimś niebezpiecznym sy­

i schodzić, mało tego, prawdopodobnie nie zauważy

gnałem - wynika raczej z zatrzymania wody w orga­

u siebie niepokojących symptomów. Pewnie dlatego

nizmie (trzeba więcej pić i wydalać).

tyle osób pozostaje w górach na zawsze.

I Te częściowo amputowane palce to efekt ich

I

Butle z tlenem

odmrożenia

W bazie

CICHY ZABÓJCA - CHOROBA WYSOKOŚCIOWA

N

ie ma reguły kogo i w jakim stopniu dopad­


obozu

wylądowałam

w

namiocie

z

Sandrą,

z

którą

całe

popołudnie

przegadałam

o nurkowaniu (Sandra pracuje w Australii jako dive master, a ja mam licencję AOWD, czyli zaawansowanego nurka). Wieczór był wietrzny, noc zimna, za to poranek następnego dnia - bajkowy. Niebieskie niebo, no i te widoki! Naprzeciwko nas czarny trójkąt Everestu, trochę nieśmiało kryjący się za dużo niższą, wyrastającą ponad przełęczą sąsiadką o sym­ patycznej nazwie Lho la, w dali postrzępione Lhotse (8516 m, czwarta góra świa­ ta)

i

łatwo

rozpoznawalne

po

zakrzywionym

wierzchołku,

będące

częścią

masywu

Lhotse, dumne Nuptse (7861 m), które z tej perspektywy wydaje się paradoksalnie najwyższą górą (w języku tybetańskim Lhotse znaczy „południowy szczyt", a Nupt­ se - „zachodni szczyt"). Z kolei w dole ciągnęła się biała, pofałdowana wstążka


lodowca Khumbu, a obok niej kolorowe namioty bazy. Obraz uzupełniał jeszcze „spływający"z góry, najeżony serakami Icefall! Siedzieliśmy, gapiąc się jak urzeczeni i było tak cudownie, że nawet gadać się nie chciało. To właśnie są chwile, kiedy człowiek czuje się w pełni szczęśliwy. Takie widoki to właśnie nagroda za trudy wchodzenia, zadyszkę, ból głowy, marznięcie i wszelkie inne niedogodności, które w górach są na porządku dziennym, a o których zwykle się nawet nie wspomina, bo przecież ważniejsze jest to, co może rzadsze, ale za to piękne. Żeby nie był to dzień wyłącznie leniuchowania, Dan urządził nam plenerowe szkolenie

z

medycyny

wysokogórskiej,

z

naciskiem

na

sytuacje,

z

jakimi

możemy

się zetknąć podczas ataku szczytowego. To, że na Evereście ludzie beztrosko mija­ ją wspinaczy umierających tuż przy poręczówkach, nie udzielając im pomocy, to


niestety przykra prawda. Kiedy wydajemy się czymś zdziwieni czy wręcz zszokowa­ ni, Dan ma zawsze jedną odpowiedź: -To jest Everest! (czyli w domyśle: na tej górze nie ma żadnych reguł!) W każdym razie przygotował nas na to, że na pomoc innych wypraw lepiej nie liczyć - mamy polegać na sobie i na partnerach z naszego zespołu. Jak z naszą pomocą innym wyprawom, to już kwestia indywidualna. - Pamiętajcie, że każda ekipa ma własnych Szerpów, którzy powinni zająć się swoimi klientami - padło wymijające stwierdzenie.

I Wysokość około 5700 metrów. Żółte punkciki przy lodowcu to namioty w everestowym Base Campie, 300 metrów niżej.

140 Everest Góra Gór


Ja

sama

chyba

nie

miałabym

problemu,

żeby

zrezygnować

z

wejścia

na

szczyt, aby kogoś ratować. Ale... łatwo mówić tu i teraz, w dole, przy ładnej po­ godzie, kiedy do ataku szczytowego jeszcze pewnie z miesiąc. Jedno jest pewne: lepiej nie znaleźć się w takiej sytuacji. Niestety, nasze plany aklimatyzowania się przez dwie noce w Pumori ABC zo­ stały

dość

szybko

zweryfikowane.

Ucinałam

sobie

właśnie

poobiednią

drzemkę

jak

większość z nas, kiedy gruchnęła wieść, że musimy pilnie schodzić w dół. Jak się okazało, zadzwonił ktoś ważny z Katmandu z pretensjami, co robimy w tym miej­ scu, skoro nie mamy zezwolenia na

górę.

myślałam,

Szczerze

że

mamy,

dać

żyłam

Tak

naprawdę

nas

podklablować,

władze

w

wiedzieć,

w

ale

wi­

nieświadomości. to

ktoś

na

musiał

bo

Katmandu że

mówiąc,

przecież nie

mogą

wysokogórskim

klifie stoi kilka namiotów. Oczy­ wiście chodziło o kasę, bo tu za każdą górę, to znaczy za owe zezwolenie, spore rzecz

płaci

sumy.

się

Cóż

całkiem

było

robić,

jasna, grzecznie zeszliśmy.

Potem okazało się, że i tak mie­ liśmy

szczęście,

bo

była

ponoć

jakaś ekipa, która za „wycieczkę" do Pumori ABC bez permitu do­ stała karę tysiąca dolców. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Z ra­ cji

tego,

że

wbrew

zamiarom

już po południu byliśmy w everestowym Base Campie, razem

W bazie

141


CZTERNAŚCIE RAZY OSIEM TYSIĘCY METRÓW, CZYLI KORONA HIMALAJÓW 142

N

a stronie 121 wyjaśniłam już pojęcie Korony Zie­

Faktycznie,

gór

mających

wysokość

powyżej

mi. Dużo większym i bardziej niebezpiecznym

8000 metrów mamy na świecie tylko czternaście. Dzie­

wyczynem jest Korona Himalajów. To akurat nazwa

sięć z nich znajduje się w Himalajach, cztery w Karako­

polska, za granicą mówi się po prostu o fourteenth eight-

rum, stąd powinno się mówić raczej„Korona Himalajów

thousenders, czyli„cztemastu ośmłotysięanikach".

i Karakorum". Są to, począwszy od najwyższych:

LP-

Szczyt

Wysokość

Pasmo

Kraj

1.

Mount Everest*

8848m

Himalaje

Nepal/Chiny (Tybet)

2.

K2

8611 m

Karakorum

Chiny/Pakistan

3.

Kanczendzonga*

8586 m

Himalaje

Nepal/Indie

4.

Lhotse*

8516 m

Himalaje

Nepal/Chiny (Tybet)

5.

Makalu*

8563 m

Himalaje

Nepal/Chiny (Tybet)

6.

Cho Oyu*

8201 m

Himalaje

Nepal/Chiny (Tybet)

7.

Dhaulagiri*

8167 m

Himalaje

Nepal

8.

Manaslu*

8156 m

Himalaje

Nepal

9.

Nanga Parbat

8126m

Himalaje

Pakistan

10.

Annapurna 1*

8091 m

Himalaje

Nepal

11.

Gaszerbrum 1*

8068 m

Karakorum

Chiny (Tybet)/Pakistan

12.

Broad Peak*

8047 m

Karakorum

Pakistan/Chiny (Tybet)

13.

Gaszerbrum II

8035 m

Karakorum

Pakistan/Chiny (Tybet)

14.

Sziszapangma*

8013 m

Himalaje

Chiny (Tybet)

*gwiazdkq oznaczono sczyty, na które pierwsze zimowe węśckj (premicwane dużo wyżej niż letnie) zrobili Polacy!

Pierwszym

na

wszystkich

czternastu

ośmioty-

sięcznikach był Reinhold Messner - na każdy z nich

to na wszystkie góry weszła bez korzystania z dodat­ kowego tlenu.

wszedł bez wspomagania się tlenem (ostatni zali­

W maju 2013 roku wejściem na Everest usta­

czył w roku 1986). Do sierpnia 2013 roku zdobycie

nowiony został nowy rekord czasu potrzebnego do

wszystkich trzydziestu

wymienionych wspinaczy,

wśród

gór

udokumentowało

których

jest

trzech

zdobycia Korony Himalajów. Dokonał tego czterdziestoczteroletni

Koreańczyk

Kim

Chang-ho,

któremu

Polaków: Jerzy Kukuczka (rok po Messnerze), Krzysz­

zajęło to tylko siedem lat, dziesięć miesięcy i sześć

tof Wielicki (1996) i Piotr Pustelnik (2010). Z kobiet

dni, w dodatku na żadnym ze szczytów nie korzystał

wyczyn ten mają na swoim koncie tylko dwie -

z butli tlenowej. Poprzedni rekord (z 1987 roku) należał

Hiszpanka (a właściwie Baskijka) Edurne Pasaban

do Jerzego Kukuczki - wynosił siedem lat, jedenaście

(2010 rok) oraz Austriaczka Gerlinde Kaltenbrunner,

miesięcy i czternaście dni. Różnica zaledwie trzydzie­

która zakończyła Koronę Himalajów w roku 2011, za

stu siedmiu dni.

Everest Góra Gór


z Violettą zrobiłyśmy nalot Oldze - wspominanej już Polce, która w tym akurat dniu obchodziła swoje pięćdziesiąte urodziny. Dla Olgi był to kiepski dzień, bo rozbolała ją głowa, ale mimo to wyczołgała się z namiotu, aby wypić z nami urodzinową herbatkę i trochę pogadać. Przy okazji odśpiewałyśmy jej „Sto lat" i sprezentowałyśmy jeden z moich batonów energetycznych, żeby zapewnił jej siły do wejścia na górę.

Ćwiczenia na Icefallu, wojna o flagę

•GJr

i

Większość dzisiejszego dnia zajęły nam ćwiczenia na Icefallu. Niby jakoś tam wspinaczkowo jesteśmy obyci/ale chodziło o zweryfikowanie, cze9° s'ę można po kim spodziewać, sprawdzenie sprzętu i wyrobie­ nie sobie różnych nawyków, bo na Evereście,

24 kwietnia, 21 dzień wyprawy, Base Camp, Icefall (około 5360 m)

na dużej wysokości, kiedy mózg odma­ wia posłuszeństwa, łatwo popełnić błąd. Zaczęliśmy od podstaw - zapoznania się ze wszystkim, co wisi przy uprzęży, tak, by nawet po ciemku móc z tego korzystać, przy­ zwyczajenia się do chodzenia w rakach przypię­ tych do potężnych buciorów (jest trochę inaczej niż w rakach, których używa się na przykład w Al­ pach, zakładanych do znacznie mniej masywnych butów), no i umiejętności operowania jumarem (zwanym też małpą, przyrządem zaciskowym wpinanym w linę, z którym można się spokoj­ nie wspinać, ale w przypadku odpadnięcia czy utraty przytomności samoczynnie się blokuje). Oczywiście był też czas na bar­ dziej zaawansowane wspinanie po śnieżno-lodowych ścianach, różne techniki zjazdów (przy okazji dowiedziałam się, że przyrząd

I Tu jeszcze jest łatwo i ciepło. U góry już tak nie będzie.


zjazdowy ką,

zwany

przez

bywa

powszechnie

ósem­

zachodnich

kolegów

„bałwankiem"),

zaliczy­

moich

nazywany

liśmy też trochę zabawy z Czekanami, no i

symulacje

liny

przechodzenia

lodowcowe

po

przez

szcze­

poziomych

drabin­

kach. Te drabinki wywołały zresztą naj­ więcej emocji, tym bardziej że nie ma przy

nich

ale

żadnych

wszyscy

sztywnych

szybko

poręczy,

temat

opanowa­

li. Inna sprawa, że pożyczone na dzisiaj drabinki

były

nad

ziemią,

dzić

nad

położone a

raptem

z

kiedy przyjdzie

metr

przecho­

kilkudziesięciometrową

prze­

paścią, może być mniej przyjemnie. Teraz już czas na kolację. Po ład­ nym

poranku,

wu

wykorzystali

helikopterem w

celach

który

włoscy

na

nad

piloci

zno­

polatanie

bazą,

ratunkowych

swoim

bynajmniej (trochę

nas

nie już

to wkurza, jesteśmy przecież na terenie parku

narodowego,

naprawdę

sporo

zrobiło

smętnie

się

a

ta

maszyna

hałasu),

robi

popołudnie

pochmurne.

W

tej

sytuacji zrezygnowałam z łażenia po ba­ zie i udzielania się towarzysko, za to zdo­ byłam

się

wszystkim

na

dokładne

głowy

umycie,

(musiałam,

bo

przede cho­

dzenie w czapce niemal non stop i do tego

jeszcze

spanie

w

czapce

dobrze

moim włosom nie służy). Potem była już I Ostatnie przygotowania przed wyjściem na akcję górską.

144 Everest Góra Gór

laba - wzorem innych zamelinowałam


się w namiocie i czytałam książki, których trochę przywiozłam, a jakoś ciągle braku­ je mi na nie czasu. Przed wyjazdem w antykwariacie górskim zakupiłam takie pe­ rełki, jak wydaną w 1956 roku książkę Johna Hunta Zdobycie Mount Everestu czy Walkę o szczyt świata Jana Kazimierza Dorawskiego z roku 1955. Przeleciały pół świata w końcu nie po to, by teraz leżeć. W międzyczasie mieliśmy cichą „wojnę o flagę". Wracając wczoraj z biwaku na Pumori,

na wznoszącym

się nad naszym obozem wzgórzu zobaczyliśmy powiewa­

jącą dumnie flagę narodową Słowacji. Powiesił ją Slavo, który z racji tego, że źle się czuł, zszedł z góry wcześniej. No to ja na to, że skoro wisi flaga słowacka, to ja po­ wieszę równie dużą polską (małą mam przy namiocie, ale zabrałem jeszcze wersję maks). No i się zaczęło, bo reszta ekipy, reprezentująca tak zwane zachodnie nacje, swoich flag nie ma, a więc nie może nic zawiesić, a rzecz jasna, symboli obcych kra­ jów

(tym

bardziej

wschodnich)

akceptować

nie

zamierza.

Ostatecznie

polskiej

flagi

jednak nie powiesiłam, a gdy rano wstaliśmy, nie było też słowackiej (pewnie, żeby nie doprowadzić do III wojny światowej Slavo sam ją zdjął). Przy okazji tej historii wyszło na jaw, że Amerykanie w ogóle nie kojarzą naszych flag, ani polskiej, ani sło­ wackiej, a niektórzy nie zarejestrowali nawet, że nie ma już Czechosłowacji!

Obozowa codzienność i przygotowania do wyjścia w górę Dziś w nocy wyruszamy w górę z zamiarem dotarcia do obozu III, czyli na wyso­ kość 7100 metrów. Jeśli wszystko pójdzie planowo (dużo zależy od pogody i na­ szego samopoczucia), wrócimy z tego wypadu za około tydzień do dziesięciu dni.

25 kwietnia, 22 dzień wyprawy. Base Camp (5300 m)

Rzecz jasna, nawet jeśli będziemy się dobrze czuli, nie mamy teraz w planach ataku szczytowego - ciągle jest to jeszcze aklimatyzacja, no i wynoszenie ekwipunku do wyższych obozów. Idę się zaraz pakować. Startujemy o pierwszej w nocy, żeby przez niebezpiecz­ ny Icefall przejść w czasie, kiedy wszystko jest zmrożone i ryzyko, że jakieś obłamane seraki zwalą nam na głowę tony lodu, jest odpowiednio mniejsze. Przedwczoraj Icefall został oficjalnie zamknięty, ale tylko na jeden dzień, a przyczyną był właśnie zawalony serak. Na szczęście nikomu nic się nie stało, trzeba było jednak trochę czasu, żeby Szerpowie z ekipy Icefall Doctors wyznaczyli nową drogę i założyli po­ ręczówki. Swoją drogą w międzyczasie „lodowcowi doktorzy" zwrócili się z ogólną

W bazie

145


CO Z TYM TLENEM?

laczego im wyżej, tym trudniej się oddycha?

jednej trzeciej wartości ciśnienia na poziomie morza,

Bo im wyżej, tym mniej tlenu. Nie chodzi jed-

tak samo spada ilość wdychanego przez wspina-

D

nak o to, że zmienia się skład powietrza - powietrze

czy tlenu. Swoją drogą oddychania nie ułatwia też

to mieszanina gazów, w której tlen stanowi zawsze

wiatr oraz z powodu zimna konieczność zasłaniania

21% składu, niezależnie od wysokości, problemem

twarzy.

jest jednak to, że ze względu na zmieniające się ci- Poniżej informacja, jakiej ilości tlenu (ile procent śnienie jest ono bardziej rozrzedzone. Przykładowo w porównaniu z poziomem morza) możemy się spo- ponieważ na szczycie Everestu ciśnienie spada do dziewać na konkretnych wysokościach Miejsce

Wysokość m n.p.m

Ciśnienie na danej Ile % tlenu w porównaniu z po-

Poziom morza

0

1010 hPa

100%

Warszawa

ok. 120

1000 hPa

99%

Kasprowy Wierch

1987

810 hPa

80%

Mount Blanc

4810

570 hPa

57%

Baza pod Everestem

5300

540 hPa

53%

Kilimandżaro

5895

500 hPa

49%

Aconcagua,

ok. 7000

430 hPa

43%

Przełęcz Południowa, obóz IV

7900

380 hPa

38%.

Mount Everest

8848

340 hPa

33%

wysokości ziomem morza jest dostępne

obóz III na Evereście

Aby przyzwyczaić się do funkcjonowania w wa­

bywamy

musi mieć czas na aklimatyzację. Pełny proces akli­

aklimatyzacji, wtedy wysokość 6000 metrów dla więk­

matyzacji wspinacza, zamierzającego wejść na szczyt

szości ludzi okazuje się raczej bezpieczna.

wysokość stopniowo, zgodnie z zasadami

Everestu bez tlenu, naukowcy wyliczyli na około dwa

Jak przebiega aklimatyzacja, w pewnym stopniu

miesiące, ale problemem jest to, że nie można czekać

można kontrolować za pomocą przyrządu zwanego

aż tak długo. Nie chodzi nawet o brak czasu, bardziej

oksymetrem (lub pulsoksymetrem), który na Evereście

o to, że z jednej strony organizm się przystosowuje,

ma chyba każdy z liderów, jest także na wyposażeniu

ale z drugiej bardzo wyniszcza (utrata wagi - nawet

namiotu medycznego. Badanie jest bardzo proste -

kilkanaście kilogramów, zanikanie mięśni, niedostatek

polega na włożeniu palca w niby-spinacz do bielizny

witamin i minerałów i tak dalej).

146

przytomność i po trzydziestu umrze. Jeśli z kolei zdo­

runkach ograniczonego dostępu do tlenu, organizm

(nic nie boli) i po kilku sekundach wyskakuje cyfrowy

Brak aklimatyzacji może szybko doprowadzić do

wynik wskazujący saturację, czyli nasycenie tlenem.

śmierci. Jeśli kogoś, kto nie był długo na dużej wyso­

Nigdy w górach nasza saturacja nie będzie wynosiła

kości, nagle z poziomu morza przewieziemy na wy­

100% - powinniśmy się cieszyć, jeśli w Base Campie

sokość 6000 metrów, od razu będzie miał problemy

będzie to 80%, zaś u góry, w obozie II (6400 m), naj­

z oddychaniem, po dziesięciu minutach pewnie straci

prawdopodobniej spadnie do 70%.

Everest Góra Gór


prośbą

o

oddelegowanie

im

do

pomocy

przedstawicieli

poszczególnych

obozów,

a przy okazji rozdali jeszcze oficjalne pisma, że miło by było, aby wspinacze wpła­ cili na ich konto po trzy tysiące rupii (około trzydzieści pięć dolarów). Mam jednak wrażenie, że nikt się tymi apelami specjalnie nie przejął. Mało tego, słyszałam jak głośno

komentowano,

pensjach

jakie

że

Icefall

to

wręcz

Doctors

bezczelność

otrzymują.

A

występować

z

zarabiają niemało,

czymś bo

takim,

przy

część pieniędzy

z bardzo drogich przecież zezwoleń na wspinanie, idzie właśnie na nich, przy czym jak najbardziej docenia się, że to praca wysokiego ryzyka. Co do wsparcia ludzkie­ go

również

nie

brakowało

głosów

oburzenia,

że

chyba

doktorom

się

w

głowach

poprzewracało, bo nie mają wcale tak dużo do roboty, żeby nie poradzić sobie bez dodatkowego wsparcia. Znaleźliśmy od

obozu,

na

nowe

miejsce,

kamienistym

gdzie

wzgórzu

dociera

internet

wyrastającym

z

-

jakieś

Icefallu.

trzydzieści

Wygląda

to

minut mocno

abstrakcyjnie - dookoła himalajskie kolosy, seraki na wyciągnięcie ręki i wyjątkowa

I Zdobycze cywilizacji nie omijają gór. Większość z nas spędzała popołudnia przy laptopach i tabletach.

W bazie

147


sceneria, a my (ja, Dan, Steve i Dave) siedzimy w namiocie (bo zimno) i zamiast po­ dziwiać zapierające dech widoki, stukamy w nasze laptopy. Zgroza! Swoją drogą po sąsiedzku surfują w internecie

wspinacze z Indii. Danowi przypomniała się wielka

wyprawa indyjska, z której wiele osób rzekomo zdobyło Everest, tylko że jakoś nikt ich na szczycie nie widział. - Nawet ich własny Szerpa - stwierdził Dan. Ponoć tłumaczyli się, że była kiepska pogoda i zła widoczność... W drodze na „wzgórze interneto­ we"

zahaczyliśmy

brytyjskich

o

lekarzy

prowadzony namiot

przez

medyczny.

Trzeba było zaprowadzić tam Slavo, któ­ ry ma problemy z okiem (dostał jakie­ goś mikrowylewu) i jednego z Szerpów z bolącym kolanem. Podoba mi się, że dla Szerpów porady lekarskie są darmo­ we.

Wspinacze

płacą

do

siedemdziesięciu

czy

przyjdą

w

od

pięćdziesięciu

dolarów

godzinach

(zależy

przyjęć,

czy

w środku nocy), chyba że wpłacili na po­ czątku sto dolców i wtedy mają nielimi­ towane porady i zabiegi gratis (opłacają dodatkowo tylko leki). Ponieważ ja aku­ rat zapłaciłam, uznałam, że przy okazji zapytam o ten mój kaszel. Ja już się do niego przyzwyczaiłam, ale koledzy z są­ siednich

namiotów

niby

żartem

narze­

kają, że ich w nocy budzę. Na szczęście po osłuchaniu i sprawdzeniu gardła oka­ zało się, że to nic groźnego - po prostu „ten typ tak ma". Przy okazji sprawdziłam I Namiot medyczny w obozie bazowym. I Szerpowie za pomoc medyczną nie płacą.

148 Everest Góra Gór

sobie saturację - 84%, czyli na tej wyso­ kości bardzo przyzwoicie.


I na koniec jeszcze o tym, jak wygląda bazowa codzienność Przede wszystkim trzeba

pamiętać,

namiotowe.

że

Base

Żadnych

Camp

budynków

to

czy

swoiste stałych

namiotowe

miasteczko,

konstrukcji

postawić

ale

tu

wyłącznie

nie

można,

obowiązuje też zakaz prowadzenia działalności komercyjnej, przez co nie ma żad­ nych sklepów, knajpek czy schronisk dla trekkerów. Zwyczajowo miejscem, do któ­ rego dochodzą tacy turyści, jest wielki kamień z napisem „Base Camp"z widokiem na obozy, za to już dalej obcy nie są mile widziani. I nie chodzi nawet o to, że nikt nie chce, by nieznajomi kręcili mu się koło namiotu (leżący na zewnątrz sprzęt czy ubrania mogą kusić), ale bardziej o to, żeby nie przywlec wirusów, które mogłyby wyeliminować wspinacza z wyprawy. Co ważne, na własną rękę nikt się tu nie rozbija i pojedynczych namiotów nie ma. Base Camp to zlepek podobozów należących do różnych agencji. W obecnych czasach, ze względu na koszty i formalności, wszyscy, nawet himalajskie sławy de­ klarujące pod

w

górach

nepalskie

zupełną

albo

samodzielność,

zachodnie

agencje.

przynajmniej

Różnice

do

między

bazy

podłączają

wspinaczami

się

sportowymi

i typowo komercyjnymi polegają na tym, co dostaje się od agencji powyżej bazy. Ci, którzy wykupili opcję all inclusive mają prywatnego Szerpę, czasem jeszcze prze­ wodnika

„zachodniego",

wszystkie

posiłki

i

nie

różne

noszą inne

żadnego

bagażu,

udogodnienia.

Kto

mają ma

przygotowane

oszczędnościową

i

podane

opcję

Iow

budget, jest zdany w dużej mierze na siebie. W bazie każda agencja ma swój obóz, w którym mieszka albo zbieranina indywidualnych wspinaczy z różnych krajów (tak jak u nas), albo jakaś konkretna ekspedycja, na przykład narodowa (tak jak w tym roku wyprawy indyjska, malezyjska

czy

chińska)

albo zawodowa (jest

na przykład

indyjsko-nepalska

ekipa

straży

granicznej). Standard obozów zależy od tego, ile klienci zapłacą, stąd u niektórych wspominane

już

przeze

mnie

ogrzewane

namioty,

kwiatki

na

stołach,

lepsze

je­

dzenie, telewizor, nieograniczony dostęp do prądu, albo tak jak u nas - skromnie, bez

luksusów,

wspinaczy namiot

bardziej

oraz

kuchenny,

modlitewnymi,

górsko.

Stałe

mesa,

czyli

obsługi, ołtarzyk

niekiedy

buddyjski,

dodatkowe

elementy duży

każdego

namiot

od

którego

namioty

(są

obozu

służący

rozchodzą obozy

z

to

jako się

małe

namioty

świetlico-jadalna,

sznury

namiotami

z

flagami

do

prowa­

dzenia łączności radiowej albo do przeprowadzania jakichś badań naukowych),

W bazie

149


I Widok na Base Camp od strony lodowca Khumbu.

no i charakterystyczne namioty latrynowe. Jeśli chodzi o te ostatnie, to w środku w wykopanym dole stoi beczka, którą po zapełnieniu tragarze znoszą w dół do Górak Shep. Żeby nie mieli zbyt dużo roboty (przynajmniej u nas) sika się nie do beczki, ale obok, na przykrywające lód kamienie (żadnej podłogi nie ma, dzięki cze­ mu wszystko od razu wsiąka), do beczki załatwiając tylko „cięższe" sprawy. Nieczystości oraz wszystkie śmieci znosi się oczywiście ze względów ekolo­ gicznych. Jest jednak projekt, aby w przyszłości uprościć nieco tę kwestię (pewnie skanalizować?), a potem przerabiać w Górak Shep na rodzaj bionawozu wykorzy­ stywanego do uprawy warzyw. Czyli za jakiś czas wspinający się na Everest będą mogli liczyć na świeże pomidory dostarczane nie z odległego Katmandu, ale z po­ bliskich szklarni powstałych na wysokości 5000 metrów. Póki co na samą myśl o po­ midorach

dostałam

ślinotoku!

Już

prawie

zapomniałam

jak

wyglądają,

bo

takich

rarytasów w naszym obozie nie mamy. Jeśli chodzi o życie bazowe, rozpoczyna się ono dość wcześnie rano całkem przyjemnym „rytuałem" - od namiotu do namiotu krąży Szerpa i krzycząc w ramach pobudki śpiewne„Namasteee[", roznosi gorącą herbatę. Na początku trochę się z tego śmiałam, bo nie jestem przyzwyczajona do tego, że ktoś mi coś podaje do łóżka (w tym przypadku do śpiwora), ale teraz muszę przyznać, że to naprawdę fajny patent na roz­ budzenie i rozgrzanie, zwłaszcza gdy trzeba zaraz wyjść na śnieg i mróz. A mróz rano

150 Everest Góra Gór


T -

jest całkiem spory, co widać po butelkach zostawionych poza śpiworem (niekoniecznie na zewnątrz, w namiocie też), których zawartość skutecznie zamarza. Dzisiaj termometr w moim zegarku, zostawionym poza śpiworem wskazywał minus dziesięć stopni. Sygnałem, że czas przyjść do mesy na śniadanie czy inny posiłek jest tłuczenie w metalową miskę, co uskutecznia któryś z Szerpów. Jedzenie jest w miarę dobre (choć ja akurat jestem pod tym względem mało wymagająca), może poza śniada­ niami, które już zdążyły się nam znudzić, bo oznaczają miskę poridżu (coś w stylu owsianki), do tego zastępujący chleb placek oraz jajka - na ogół w postaci omletu z dodatkami typu dżem czy miód (ten ostatni jest rano zazwyczaj nie do użytku, bo w nocy zamarza, musimy więc wstawiać go do kubka z gorącą wodą). Brzmi niby dobrze, ale to zestaw dzień w dzień, co oznacza, że po miesiącu wstręt do jaj mamy murowany, a do chleba zatęsknimy już po tygodniu. Z obiadami i kolacjami jest lepiej - wczoraj był ryż z tuńczykiem z puszki, do tego nepalski szpinak (do naszego podobny tylko z wyglądu), a na deser ananasy z puszki. Z kolei dzisiaj nasz wyprawowy

kucharz

upiekł

naprawdę

pyszne

pizze.

Oczywiście

warunki

do

gotowania

są polowe (palnik podłączony do butli z gazem, woda przynoszona z pobliskiego jeziorka albo wytapiana z brył lodowych). Co

do

higieny,

to cóż,

teoretycznie

jest

dostęp

do

prowizorycznego

prysz­

nica, ale, powiedzmy sobie szczerze, mało się z tego dobrodziejstwa korzysta,

W bazie

151


I Nasze obozowisko ze szczytem Nuptse w tle.

wychodząc z założenia, że z brudu jeszcze nikt nie umarł, a przeziębienie z wejścia na

górę

jak

najbardziej

może

wyeliminować.

Jednym

słowem

większe

ablucje

tylko od święta - zazwyczaj kończy się na umyciu zębów i rąk. Z rękami to akurat wszyscy grzecznie tego pilnują, a jeśli ktoś zapomni, inni życzliwie mu przypomina­ ją, tym bardziej że przed wejściem do mesy stoi baniak z wodą i mydłem w płynie. Mycie rąk jest uzasadnione i ważne - chodzi o to, by nie roznosić bakterii osiadłych na rękach na przykład po wyjściu z toalety, zasłanianiu ust przy kasłaniu albo wycie­ raniu nosa. Nie ma co kryć - tak naprawdę wcale nikomu nie zależy na roztkliwianiu się nad kompanem, każdy boi się po prostu o siebie, aby przed wyjściem w górę czegoś parszywego nie załapać. A jak się mieszka? Ponieważ standardem w bazie jest, że ma się namiot tylko dla siebie, spokojnie można się rozpakować, choć, rzecz jasna, żadnych szafek nie ma (przynajmniej u nas, bo w jednym z obozów widziałam namioty pozwalające na pozycję stojącą, wyposażone w przedsionek z dywanikiem i szafki właśnie!). Spi

152 Everest Góra Gór


I Kamienie z szarfami zostawionymi przez buddyjskiego lamę to symboliczne przedstawienie trzech szczytów, od których jesteśmy w trakcie wspinaczki uzależnieni: Nuptse, Lhotse i Everest.

się na materacach lub grubych karimatach, co jest ważne, gdyż baza zlokalizowa­ na jest na lodowcu (warstwa kamieni i żwiru zbyt wygodna nie jest, a poza tym czuć jednak trochę chłód lodu). Praktycznie większość czasu, jeśli nie wychodzi się w góry, spędza się mesie, bo tam jest najcieplej, zawsze stoi na stole coś do picia (a trzeba przecież dużo pić), są składane krzesełka, więc można posiedzieć i poga­ dać albo poczytać książkę. Jak już wspominałam, dość wcześnie chodzi się spać (standard to godzina dwudziesta) i wcześnie się wstaje. I jeszcze sprawa łączności z bliskimi. Polskie karty SIM nie działają, korzystać można z nepalskich, ale i tak trzeba sobie wyszukać miejsce, gdzie jest zasięg. W na­ szym przypadku oznacza to kamieniste wzgórze ponad obozem. Drugą opcją jest Skype, ale to już dłuższy spacer na zupełnie inne, dość odległe wzgórze, z którego mając mobilny modem, łapie się sygnał internetowy. Opcja najwygodniejsza i naj­ droższa to telefon satelitarny, ale w naszej ekipie ma go tylko Dan.


AKLIMATYZACJA. Z BAZY DO OBOZU III

Seraki z lewej, seraki z prawej 26 kwietnia, 23 dzień wyprawy. Wyjście z Base

Icefall zaliczony! Wcale nie było aż tak źle, jak to sobie wyobrażałam, słuchając różnych opowieści czy czytając opisy w książkach i internecie. Dobrze, że przechodziliśmy go nocą,

Campu (5300 m)

kiedy wszystko jest zmrożone, a więc stabilniejsze i bezpieczniejsze, poza tym nie było też

do obozu I (6000 m)

widać głębokich szczelin czy pękniętych seraków. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to nasi Szerpowie odprawiają zawsze ten sam rytuał: zanim wyjdą na Icefall, na pozostałym po pudży ołtarzyku palą magiczne zielska i biorąc garść ryżu, rzucają ją na ołtarz i w kierunku gór. Mnie też trochę tego ryżu dali, abym go rzuciła na przywołanie szczęścia. Pierwsze

emocje

zaaplikowałam

sobie

jeszcze

przed

wyjściem

(startowaliśmy

ostatecznie o drugiej w nocy), bo na dzień dobry, prawdopodobnie pakując raki, rozcięłam

dłoń.

A

ponieważ

w

ramach

profilaktyki

antyzakrzepowej

biorę

leki

na

rozrzedzenie krwi, nie było łatwo ten w sumie nieduży krwotok zatamować. Ale co tam ręka... Już po dziesięciu minutach od wyjścia zapomniałam o niej, bo

zaczęłam

przeklinać

ciężar

plecaka.

Może

w

normalnych

warunkach

piętnaście

kilogramów (wiem, bo wcześniej zważyłam) to nie tak dużo, ale tu, pod górę, bez aklimatyzacji

-

trochę

się

go

czuje. Nie

powiem,

zazdrościłam

tym,

których

stać

było na wynajęcie prywatnych Szerpów noszących im cały bagaż! Za to, kiedy już weszliśmy na Icefall, o uciążliwym plecaku również zapomnia­ łam i jak urzeczona napawałam się otaczającą mnie krainą śniegu i lodu. Była pełnia księżyca, otoczył nas niesamowity, jakiś taki mistyczny nastrój i nawet latarek-czołówek nie trzeba było zapalać. Jeden z piękniejszych widoków tej nocy to oświetlony blaskiem księżyca szczyt Pumori, a potem świt i wynurzające się z niego coraz to nowe kształty stopniowo podpalane promieniami słońca.

154 Everest Góra Gór


«f „ I Słynny Icefall, który ze względów bezpieczeństwa lepiej pokonywać jak najszybciej.

Ten cały Icefall to niezwykłe miejsce. Prawdziwy śnieżno-lodowy labirynt.Teraz, dzięki temu, że jest oporęczowany, przynajmniej nie trzeba szukać drogi, choć same poręczówki bezpieczeństwa wcale nie gwarantują.To taka„rosyjska ruletka", bo z tymi walącymi się co jakiś czas serakami sprawa jest kompletnie nieprzewidywalna, na za­ sadzie,^ kogo padnie, na tego bęc!"(wtym przypadku dosłownie). Seraki budzą zarówno grozę, jak i podziw dla Matki Natury, za jej zdolność kreacji. Nawet najlepszy rzeźbiarz na Ziemi nie miałby takiej fantazji. Ogromne bryły lodu

przybierają

najprzeróżniejsze

kształty

-

domów,

baszt,

ludzkich

postaci,

ta­

jemniczych stworów. Niczym w bajce. Instynkt

samozachowawczy

przypomina

jednak,

by

z

tymi

zachwytami

uwa­

żać, bo nie za bardzo jest na to czas i miejsce. Icefall wymaga zarówno uwagi, sku­ pienia, jak i wysiłku, zwłaszcza przy pierwszym jego przejściu, kiedy człowiek nie jest jeszcze zaaklimatyzowany i co kilka metrów brakuje mu tchu. Tymczasem co i rusz mamy jakieś „atrakcje": przeskakiwanie przez węższe lub szersze szczeliny,

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

155


podciąganie się przy stromych ściankach - na rękach, linie czy jumarze, i - to naj­ częściej

-

przechodzenie

po

drabinkach.

Drabinki

różne:

pionowe,

poziome,

ukośne, czasem połączone z kilku (wtedy najbardziej się chwieją) i nie ma żadnych sztywnych poręczy (chyba, że idziemy z kimś, kto uczynnie naciągnie nam leżące liny). Nogi dygocą, umysł pyta: „co ja tutaj robię", nieporadnie walczymy o każdy krok, a tymczasem zaraz po nas, po tej samej drabince przebiegają (tak, przebiega­ ją!)

obładowani

ponad

wszelkie

normy

Szerpowie,

przyprawiający

zwykłego

wspi­

nacza o niezłe kompleksy. W utrzymaniu odpowiedniego stopnia adrenaliny, a dzięki temu także tempa wędrówki, pomaga dobiegający co ja kiś czas z oddali huk-czasem jest to pękający

156 Everest Góra Gór


I Przerzucone ponad głębokimi szczelinami chybotliwe drabinki na Szerpach nie robią żadnego wrażenia.

serak, czasem waląca się gdzieś lawina (to zwykle gdzieś z boku, ale robi wrażenie i działa na psychikę). Zapomniałabym: na początku Icefallu wzmożone bicie serca wzbudza

jeszcze

przejście

w

poprzek

lodowcowego

jeziorka

-

w

nocy

niby

za­

marzniętego, ale z tego, co wiem, jego tafla nie zawsze wytrzymuje ciężar idących i żadne to pocieszenie, że nie jest bardzo głęboko. Przejście przez Icefall do obozu I zajęło nam bite siedem godzin, bez pośpie­ chu, z licznymi przerwami, co może w tym terenie nie jest zbyt rozsądne, ale inaczej ze względu na brak aklimatyzacji się nie dało. Po drodze spotkałam między innymi Olgę - wracała już do Base Campu i, szczerze mówiąc, nie wyglądała za dobrze. Miała niesamowicie spieczoną twarz. Opowiadała, że doszła do „dwójki" (6400 m),

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III 157


I Po nocnym podejściu poranek wita nas niedaleko obozu

ale miała kłopoty z wysokością - wymiotowała, walczyła z bólem głowy i w rezulta­ cie postanowiła wrócić z zamiarem ponownej próby. Poza tym gdzieś tam na szlaku zagadała do mnie idąca podobnie jak i my, w górę, Melissa Arnot (wspominana przeze mnie amerykańska himalaistka, którą poznałam w czasie wizyty w namiocie Simone Moro). Wieść gminna niesie, że dzień wcześniej polecieli sobie z Simone helikopterem do Katmandu. Niezły przeskok - z rozbitego na lodowcu namiotu do tętniącego życiem miasta, po to tylko, by na przykład zjeść pizzę11. Szczerze mówiąc, od połowy Icefallu ekipa mocno nam się rozciągnęła. Ja do chartów w górach nie należę, tym bardziej że kolegów mam wyjątkowo mocnych, dlatego byłam mniej więcej w połowie grupy. Nagle zauważyłam, że coś złego działo 11)

Z perspektywy czasu: Melissa pierwsze podejście do ataku szczytowego robiła 16 maja, ale wyco­ fała się. Po zejściu w dół i krótkiej regeneracji spróbowała jeszcze raz. Udało się. 22 maja była na szczycie.

158 Everest Góra Gór


I Dużym ułatwieniem jest, jeśli mamy partnera, który przy przejściu drabinek ponapina nam linki, tworząc rodzaj poręczy.

się ze Slavo, który przechodził kilkanaście kroków, po czym siadał wyczerpany. Nie wróżyło to dobrze. Nie chciał wprawdzie, by z nim zostawać, ale znowu obudziły się we

mnie

nawyki

przewodnicko-harcerskie,

wyjaśniłam

więc,

że

przecież

nigdzie

się

nie spieszę i czy będę w obozie godzinę wcześniej, czy później, w tym przypadku kompletnie nie ma znaczenia. Od tej pory szliśmy razem, noga za nogą, zostając już zupełnie sami, bo w międzyczasie wszyscy nas wyprzedzili. W

pewnym

momencie

zaczęłam

się

poważnie

niepokoić.

Odwodniony

Slavo

nie miał już nic do picia, także moje zapasy, którymi się dzieliłam przy coraz mocniej grzejącym słońcu, były na wykończeniu. Co gorsza, weszliśmy w teren lawinowy (na­ wet wyprzedzający nas wcześniej Szerpowie uprzedzali o ryzyku), a tymczasem wła­ śnie tam Slavo coraz częściej przysiadał i to na dłużej. Nie było za wesoło - patrzyłam w górę, nasłuchując, przy czym instynkt samozachowawczy radził wiać, bo o ile nie przejdę na buddyzm, drugiego życia nikt mi przecież nie da. Jednocześnie zdawałam

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

159


sobie sprawę z tego, że nie mogę zo­ stawić chłopaka w takim stanie. Suge­ rowałam koledze powrót, zejście w dół, ale

Slavo,

jak

to

Słowianin,

twarda

sztuka i tak łatwo się nie poddaje. Na szczęście właśnie wtedy na horyzoncie pojawił się Jangbu - jeden z naszych Szerpów, który zorientował się, że coś nie tak i zawrócił, czekając na nas przy kolejnej drabince. Tam też kończył się teren zagrożony lawiną. Uff! Przy dojściu do „jedynki" słońce było już całkiem wysoko, ba, paliło niemiłosiernie. Ostatni odcinek szłam już tylko w lekkiej koszulce i gdybym miała kostium kąpielowy, też chętnie bym w niego wskoczyła. Szybko się okazało, że nawet namioty nie dawały

.i

ucieczki od gorąca promieni - w środ­ ku dnia panowała w nich istna sauna. W końcu nie na darmo mówi się o roz­ poczynającym się przy „jedynce" Kotle Zachodnim (teren ograniczony Everestem, Lhotse i Nuptse), że to „Khumbu barbecue", czyli grill. W każdym razie bez okularów, dużej ilości picia i mocnego kremu z filtrem, lepiej się tu nie pokazywać

Turek bez palców, bliźniaczki-wspinaczki 27 kwietnia, 24 dzień wyprawy, obóz I (6000 m)

Camp I, czyli „jedynka", to taki obóz tranzytowy. Zatrzymują się w nim ekipy po raz pierwszy wychodzące do góry, czyli dopiero aklimatyzujące się. Za każdym następ­ nym razem „jedynkę"już się raczej pomija, idąc z Base Campu od razu do„dwójki" Trudno było w nocy spać, bo porywisty wiatr szarpał naszymi namiotami z taką furią, że o mało nas nie zwiało. Nic dziwnego, że większość ekipy w ciągu dnia nadal

160

Everest Góra Gór


I Nasze namioty tworzące obóz I (6000 m).

spała albo słuchała muzyki (a ja swoich audiobooków-jestem na etapie Alchemika Paulo Coelho). W końcu jednak nie wytrzymałam, bo ile można siedzieć w namiocie, i poszłam się trochę przespacerować. Nie zabrałam jednak uprzęży, a okolica szczeliniasta jak cholera, więc lepiej byłoby wpiąć się do poręczówek. Wobec tego usia­ dłam i bite pół godziny wpatrywałam się w Everest (wierzchołka jeszcze nie widać), który wydaje się niemal na wyciągnięcie ręki, choć to przecież jeszcze dwa kilometry w pionie! Jakoś ciągle nie mogę uwierzyć, że tu jestem - wszystkie te okoliczne góry przypominają mi jakąś fatamorganę, sen, z którego zaraz się przebudzę i okaże się, że jestem w domu z widokiem na zakorkowaną Wisłostradę.

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

1G1


I Międzynarodowe znajomości - od lewej: Aydin (Turek), Ursula (Argentynka), ja i Bogdan (Polak).

Mój spacer zakończył się w rozstawionym po sąsiedzku obozie Seven Sum­ mit,

gdzie

roczną

popijając

wspinaczkę

herbatkę na

Everest

imbirową,

poznałam

przypłacił

Aydina

odmrożonymi

i

-

Turka,

po

części

który

ubiegło­

amputowanymi

palcami, a mimo to w tym roku startuje na Dach Świata ponownie. Na pytanie dlaczego to robi, stwierdził, że„Everest daje mu energię"12. Po obiedzie w obozie pojawił się Grzegorz - jeden z GOPR-owców. Przy okazji poznałam jego wspinaczkową kumpelę - Ursulę z Argentyny, pracującą jako prze­ wodniczka na Aconcaguę. Bardzo fajna dziewczyna. A przy okazji plotek z Seven Summit (bo Grzegorz i Ursula to właśnie ta agencja) - dowiedziałam się, że są u nich dwie siostry, Hinduski, które postanowiły, że zostaną pierwszymi w świę­ cie bliźniaczkami na szczycie Everestu. Ciekawe jak im pójdzie, bo jak na razie ich

12)

Mieszkający obecnie w Nowym Jorku czterdziestosiedmioletni Aydin Irmak to dość barwna i zna­ na

na

Evereście

postać,

a

zarazem

mocno

kontrowersyjna.

Ciężko

wyczuć,

kiedy

mówi

prawdę,

a kiedy konfabuluje. W ubiegłym roku zrobił furorę w Base Campie, dochodząc tam z... rowerem. Miał nawet plan, aby wnieść pojazd na szczyt Everestu, ale nie jest to legalne, nie mówiąc o tym, że sam Aydin nie byłby do tego zdolny. Czy w 2012 roku Turko-Amerykanin był na szczycie, nie wiadomo (on twierdzi, że tak, ale wiele osób temu zaprzecza), za to jest pewne, że o mały włos, by

nie

zginął

(stąd

właśnie

odmrożone

palce).

W

2013

roku

Aydin

również

szczytu, jednak nikt mu raczej nie wierzy, a jego opowieści budzą mnóstwo wątpliwości.

162 Everest Góra Gór

rozgłaszał

zdobycie


Szerpowie

śmieją

się,

że

dziewczyny

bardziej

niż

wspinaniem

zajęte

dbaniem

o wizerunek - bez makijażu z namiotu nie wyjdą13!

Góry wielkie, aż do nieba! Całkiem dobrze mi się dzisiaj szło (zapewne efekt wczorajszego restu). Inna sprawa, że choć do pokonania było około 400 metrów w pionie, teren wznosił się dość łagodnie. Poza tym, nie licząc kilku drabin, niezbyt pewnych śnieżnych mostów (diabli wiedzą, kiedy się zawalą) i kilkunastu szczelin, przez które trzeba było przeskakiwać (czyli to,

28 kwietnia, 25 dzień wyprawy. Z obozu I (6000 m) do obozu II (6400 m)

czego najbardziej nie lubię), większych trudności nie miałam. Wydawało mi się, że idę po jakiejś zasypanej śniegiem ogromnej górskiej hali. Danowi dla odmiany ukształto­ wanie terenu kojarzyło się z ogromnym boiskiem do piłki nożnej. Ale wielki ten obóz II! Nie bez kozery nazywa się go też czasem ABC, czyli bazą wysuniętą (Advanced Base Camp). Namioty ciągną się na przestrzeni pół kilometra, w każdym obozie, podobnie jak w bazie głównej, jest namiot latrynowy, kuchenny i mesa. Oczywiście nie ma aż takich luksusów jak na dole, ale i tak jest to całkiem imponujące miasteczko namiotowe. No i to otoczenie! W tym przypadku obóz jest już dokładnie pod ścianą Everestu, w otoczeniu spektakularnych lodowców, podczas gdy w tle wznosi się słynna ściana Lhotse. Już wkrótce na niej będziemy - tam właśnie znajduje się obóz III. Teraz siedzę sobie trochę w oddali, za obozem, bo chcę się nacieszyć górami w samotności. Chyba śnię! Wciąż nie mogę uwierzyć, że tu jestem i te olbrzymie góry, które mnie otaczają, istnieją naprawdę! Potężny Everest, a z boku jako jego obstawa

Lhotse,

które

stąd

wygląda

zupełnie

niepozornie

i...

łatwo.To

oczywiście

złudzenie - w górach często zatraca się poczucie odległości, rzeczywistej wysoko­ ści, a najtrudniejszych miejsc zwykle nie widać.

13)

Z

perspektywy czasu: Bliźniaczki weszły, w czym oczywiście duży udział mieli Szerpowie. O ich

„wyczynie" typowo

z

lubością

górskie)

rozpisywała

prawdziwego

się

wyczynu,

światowa jakim

prasa, było

zupełnie

zrobienie

nie

zauważając

przez

Brytyjczyka

(pomijam

media

Kentona

Coola

trudnego tryptyku: oprócz Everestu, także Nuptse (7861 m) i Lhotse (8516 m), wszystkie za jed­ nym

zamachem

(bez

powrotu

dla

regeneracji

do

bazy).

Wieka

sprawa!

Przykre,

że

więcej

uwagi

poświęca się temu, co bardziej medialne, a nie temu, co rzeczywiście wartościowe.

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

163


Doceniam dar od losu / Boga / Stwórcy - niech każdy to nazwie po swojemu... Dar, że mogę tu być, realizuję swoje pasje, mam ciekawe życie, choć prawda jest też taka, że w dużej mierze sama sobie na to zapracowałam. Wiele osób mi zazdrości, nie zastanawiając się jednak, że przecież nikt mi niczego, ot tak sobie, nie daje. Choćby ta wyprawa - jest efektem wielu wyrzeczeń, trudów, samozaparcia i ciężkiej, wielomie­ sięcznej pracy. Pracy różnorakiej - by zarobić jakieś fundusze, a w dziennikarstwie turystycznym

kokosów

nie

ma

(przy

tej

okazji

pozdrawiam

redakcje,

które

„zapo­

minają" o płaceniu), wysiłku, by zdobyć sponsorów przynajmniej na część kosztów (oj, nie jest z tym łatwo), ale też pracy nad kondycją (deszcz czy mróz - trzeba sys­ tematycznie

biegać

i

ćwiczyć)

i

przygotowań

organizacyjnych

(setki

e-maili,

telefo­

nów, spotkań, rozmów). Jestem pewna, że ci, którzy zazdroszczą, wcale nie byliby skłonni angażować się w to wszystko, a jeśli mieliby do wyboru: wydać pieniądze na

1B4 Everest Góra Gór


^

I Widok na obóz I przy zejściu od strony Lhotse.

dobry samochód czy górę, na którą nie wiadomo, czy się w ogóle wejdzie, ba, na­ wet nie wiadomo, czy się z niej wróci, najpewniej zdecydowaliby się na to pierwsze. Jeszcze inną grupę„zazdrośników"stanowią ci, którzy zarzekają się, że gdyby mieli za co, to by na Everest pojechali (i, rzecz jasna, weszli), ale gdyby pieniądze się znalazły,

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III 165


stwierdziliby, że w Himalaje to bez sen­ su i wybraliby wakacje na Malediwach. Mam

też

świadomość,

że

los

nie jest sprawiedliwy. Są kwestie „nie do

przeskoczenia",

zdrowie.

Przed

rozmawiałam

z

fantastycznym, kiemu cierpi

jak

na

przykład

do

Pawłem

Nepalu

Micorkiem,

przekór

pogodnym na

na

wyjazdem

rozszczep

wszyst­

chłopakiem,

który

kręgosłupa.

Efek­

tem tego jest paraliż od pasa w dół, przez co Paweł od wielu już lat przyku­ ty jest do łóżka i wózka. Mimo wszyst­ ko umie cieszyć się życiem jak mało kto, ma swoje pasje (muzyka i zbiera­ nie autografów), a do tego jeszcze co roku

w

swoim

rodzinnym

współorganizuje tywne,

w

Braniewie

koncerty trakcie

charyta­

których

zbierane

są pieniądze na bliską także i mnie, działającą

przy

Centrum

Zdrowia

„Nasze I Oj, głęboko! Czasami lepiej nie patrzeć.

Dzieci".

oddziale

onkologii

Dziecka,

fundację

Zaproponowałam

Paw­

łowi, żeby po moim powrocie z Everestu przyjechał do mnie na spokojne

pogaduchy, to opowiem mu, jak było, i może wspólnie wymyślimy coś na koncert. I wtedy Paweł uświadomił mi, że choć bardzo by chciał, nie jest to możliwe - nie ma szans przyjechać, bo nie ma samochodu, rodzinie się nie przelewa, a on sam z tym wózkiem i licznymi odleżynami nie da rady. W tych to krótkich słowach Paweł mimowolnie

uświadomił

mi,

jak

różne

mogą

być„Everesty".

Dla

mnie,

przynajmniej

teraz, szczytem marzeń i dążeń jest najwyższa góra świata, podczas gdy dla Pawła „Everest" stanowi, wydawałoby się prozaiczny, przyjazd do Warszawy.

166 Everest Góra Gór


Ale myślę sobie, że nic się nie dzieje bez powodu. Może właśnie dlatego ów los / Bóg / Stwórca dał mi zdrowie, siłę, możliwości, abym różne swoje sza­ lone pomysły realizowała i potem dzieliła się wrażeniami z tymi, którzy z różnych przyczyn nie mają na to szans14? Żebym, doceniając to swoje życie, w jakiś dobry sposób za nie odpłaciła.

Dzień restowo-towarzyski, bójka z Szerpami To zupełnie inny świat niż ten zostawiony w dolinach... Nie mam pojęcia, jaki to dzisiaj dzień tygodnia i jaka data, nie interesują mnie sprawy zawodowe, polity­

29 kwietnia, 26 dzień wyprawy. Obóz II (6400 m)

ka, kurs dolara ani nawet newsy ze świata... Ważna jest jedynie pogoda i to jak się człowiek czuje, a główne „problemy" to zimno, mokre śpiwory o poranku czy zamarzająca pasta do zębów. Chyba mam lekki kryzys. Chciałabym już wracać, ale kiedy sobie przypomnę, ile kasy i przygotowań wymagała ta wyprawa, zaciskam zęby i powtarzam w my­ ślach, że w końcu nie jestem mięczakiem i choć nic na siłę, nie można się zbyt łatwo poddawać. Nie ukrywam, w nocy bolała mnie trochę głowa, co, rzecz jasna, na tej wysokości

jest

diamoxem.

Wkurza

zupełnie mnie

usprawiedliwione, natomiast

ten

zwłaszcza mój

kaszel,

że

nadal który

nie

znacznie

wspomagam się

się

pogorszył,

a na wysokości jest szczególnie męczący, bo każdy jego atak odbiera energię i do­ prowadza do zadyszki. Poza tym jest mi głupio, że w nocy przez ten kaszel budzę nie tylko Sandrę, która po Pumori stała się moją „etatową współspaczką", ale także wszystkich dookoła (zwłaszcza Chrisa, którego namiot jest tak blisko naszego, że dzieli nas zaledwie piętnastocentymetrowa przerwa). Ponieważ jak zwykle trochę szkoda mi było czasu na przesypianie dnia i słod­ kie

nicnieróbstwo,

pochodziłam

sobie

po

obozowisku.

W

przeciwieństwie

do

w miarę czystego Base Campu, w „dwójce" śmieci nie brakuje. Czego tu nie ma - stare, pordzewiałe termosy, zużyte trampki, podziurawione gary, walające się pu­ chy,

mnóstwo

papierów

i

plastików...

Teoretycznie

po

zakończonej

akcji

górskiej

każdy obóz powinien zadbać o zniesienie śmieci, ale jak widać w praktyce, część z nich jednak zostaje, bo pewnie liczy się, że pochłonie je lodowiec. 14)

Obiecałam Pawłowi, że przyjadę odwiedzić go w Braniewie. Pomyślimy też o pokazie zdjęć z Everestu, co również można byłoby połączyć ze zbiórką pieniędzy na pomoc dla małych pacjentów.

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

167


I Widok z namiotu rozstawionego w obozie

Z

odwiedzonych

dzisiaj

podobozów

najmilej

było

u

Malezyjczyków.

Wyjąt­

kowo gościnna i serdeczna ekipa, choć trochę zaskoczyła mnie drobniutka dziew­ czynka, która też ma atakować Everest. Z pełnym podziwem zadałam jej więc re­ toryczne pytanie: - Oj, to musisz być bardzo wysportowana!? Dziewczę, uśmiechając się, stwierdziło: - Mam dwóch Szerpów. Najwyżej mnie wniosą! Kurde, rozumiem, że żartowała? Ale jak powtarza ciągle Dan, znacząco przy tym szczerząc zęby:„To jest Everest!"15. A teraz sensacja dnia: bójka Simone Moro i Ueli Stecka z Szerpami. Wszyscy o tym trąbią, cały obóz II trzęsie się od plotek. Nie znam wersji naszych wspinaczko­ wych sław, ale tragarze są wściekli, obrażeni i rozżaleni. Według informacji, które do mnie dotarły, chodziło o to, że Simone, Ueli i brytyjski fotograf Jon Griffith, wspinali się ponad Szerpami zakładającymi liny poręczowe do obozu III. Ponieważ waląc 15)

Z perspektywy czasu: która

Everest

zdobyła,

Niepozornym oczywiście

dziewczęciem bez

żadnego

była

dzo wytrzymała. Nauczka - nie oceniać ludzi po wyglądzie.

1B8 Everest Góra Gór

dwudziestotrzyletnia

wnoszenia,

mało

tego,

Siti

Hanisah

udowadniając,

że

Sharudin, jest

bar­


I Biwak pod lodowcową ścianą.

Czekanami w lodową ścianę, zrzucali na znajdujących się w dole Szerpów bryty lodu, zostali poproszeni o wstrzymanie się ze wspinaniem (tym bardziej że Szer­ powie

wykonywali

swoją

pracę

w

interesie

wszystkich

wspinaczy).

Chłopcy

jednak

nie posłuchali, aż w końcu, zapewne niechcący, odpryski lodu z ich czekanów trafiły i zraniły dwóch Szerpów. Ci się wkurzyli, zeszli do obozu II, a kiedy dotarli tam też wspinacze, zaczęło się. Na temat tego, co było potem, krąży już tyle wersji, że do­ piero kiedy uda mi się uściślić co i jak, dopowiem ciąg dalszy. W każdym razie mówi się o złamanym zębie, ale zdania są podzielone i nie wiadomo, komu ten ząb niby złamano (czy Szerpie, czy Steckowi).

Lodowcowy spacerek, dalbhat w garnku Po śniadaniu w ramach kolejnego kroku w aklimatyzacji wybraliśmy się w kierunku obozu III, na razie jednak się do niego nie wspinając, tylko niemal spacerową ścieżką dochodząc do zlodzonej ściany Lhotse. Mówiąc o„spacerowej ścieżce", mam na myśli prosty od strony technicznej szlak (potrzebne są jedynie raki), mimo wszystko dający w kość, bo trochę podejścia jest i co ileś kroków problemy ze złapaniem oddechu mamy murowane. Na dodatek jest to jednak wkurzający„spacer", bo na pierwszy rzut

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu I

30 kwietnia, 27 dzień wyprawy. Obóz II (6400 m) - dojście do ściany Lhotse (ok. 6700 m)


I Wysokość 6400 metrów już się troszkę czuje.

oka ściana Lhotse wydaje się całkiem blisko, a tymczasem idzie się do niej i idzie. Swo­ ją drogą widziałam już kilka osób z innych ekip przemierzających ten odcinek na tle­ nie - niby nie moja sprawa (płacą za każdą butlę średnio czterysta-pięćset dolców, to mogą robić z nią, co chcą), ale jakoś nie rozumiem - jak może myśleć o zdobywaniu Everestu ktoś, kto wspomaga się tlenem na tej wysokości? Przed

kolacją

postanowiłam

pomóc

trochę

Kipie,

naszemu

kucharzowi.

Mamy

w obozie dwóch Szerpów, których zadaniem jest gotowanie (ale tylko tutaj, wy­ żej już nie), jednak pomocnik Kipy zaległ ledwo żywy, powalony wysokością. Kipa, który normalnie nie lubi jak mu się ktoś kręci między garami, tym razem obda­ rzył mnie zaufaniem i pozwolił kroić czosnek (Szerpowie dodają czosnek chyba do wszystkiego), a potem nauczył robić doi bhat. Przy okazji kucharz powiedział mi trochę o sobie. Otóż, kiedy nie jest na wyprawie, zamienia się w farmera i w swojej rodzinnej wiosce na wysokości około 1800 metrów uprawia poletka z kukurydzą,

170 Everest Góra Gór


na najwyższą górę świata „Everest", ale trze­

ba pamiętaC że to nazwa europejska, nadana przez Brytyjczyków w czasach, kiedy urzędowali w Indiach, będących wówczas ich kolonią. Ale po kolei...

wprowadziła

dodatkowa

nazwa:

Gaurisankar

(potem

dopiero okazało się, że to mylny trop, bowiem kryje się pod tym zupełnie inny szczyt, siedmiotysięcznik). W tej sytuacji, nie chcąc faworyzować żadnej konkretnej nazwy, Waugh zaproponował, by nadać

Kiedy w latach czterdziestych XIX wieku Brytyjczy­

górze imię... jego byłego szefa, którego zastąpił na

cy zaczęli tworzyć mapy i opisywali himalajskie szczy­

stanowisku. Osobą tą był sir George Everest brytyjski

ty, ten który potem okazał się najwyższą górą świata

(dokładniej

(wtedy o tym nie wiedziano) oznaczono jako„szczyt b".

jący funkcję Głównego Geodety Indii od 1830 do

walijski)

geodeta

i

kartograf,

sprawu­

Wkrótce jednak zmieniono system oznaczeń - przyję­

1843 roku, inicjator prac nad mapą Indii. Co ciekawe,

to cyfry rzymskie, tak więc „szczyt b" zaczął figurować

ponoć sir George Everest nigdy Everestu nie widział.

w wykazach jako Peak XV.

Tak czy owak... sprzeciwił się! Jako powód podał, że

Najwyższą ze znanych gór pierwszy odkrył niejaki

trudno będzie zapisać jego nazwisko w języku hindi,

Radhanath Sikhar - genialny indyjski matematyk, któ­

trudno też będzie je miejscowym wymówić. Ponieważ

ry podzielił się sensacyjną informacją ze swoim prze­

Waugh mimo wszystko upierał się przy propozycji,

łożonym,

Waughem.

w 1865 roku Królewskie Towarzystwo Geograficzne

Porucznik obliczenia sprawdził, a kiedy potwierdziło

z siedzibą w Londynie oficjalnie ogłosiło, że odkryta

się, że faktycznie tak właśnie jest, jako „odkrywca"

najwyższa góra świata od tej pory nazywa się Everest!

(on, nie Sikhar) otrzymał prawo nadania górze nazwy

A co do artykulacji„patron"trochę racji miał. Otóż jego

porucznikiem

Andrew

Scottem

(Waugh był Głównym Geodetą Indii, co może go tro­

nazwisko prawidłowo wymawiało się: Iv-rist, podczas

chę usprawiedliwiać, a Sikhar tylko pracownikiem).

gdy teraz powszechne jest mówienie o górze: Everest

Waugh

nie

miał

z

nazwą

łatwego

zadania.

Przyjęte było, że różnym miejscom zaznaczanym na

lub Everist. Oczywiście o Waughu i Sikharze nikt już raczej nie pamięta.

mapach, przypisuje się raczej lokalne nazwy. Waugh

A jak z lokalnymi określeniami Everestu? Owszem,

trzymał się tej zasady, co widać choćby w przypadku

wciąż są przez miejscowych stosowane. Tybetańczycy

innych ośmiotysięczników, jak na przykład Dhaulagiri

(góra znajduje się przecież na granicy Tybetu i Nepa­

czy Kanczendzonga, które zachowały swoje tradycyj­

lu) używają znanej od co najmniej trzystu lat nazwy

ne miana. Tylko że Peak XV (określenie to utrzymało

Qomolangma albo Czomolungma, co w ich języku,

się do roku 1865) jednej konkretnej nazwy nie miał,

w zależności od tłumaczenia, znaczy „Matka Bogów",

a konsultacje z miejscowymi utrudniał obowiązujący

„Matka

Świata/Wszechświata".

Chińczycy

wolą

Zhu-

w tamtych czasach zakaz wjazdu Europejczyków do

mulangma. Z kolei Nepalczycy, którzy zgodnie z du­

Tybetu i Nepalu. Powszechnie było wiadomo, że Ty-

chem patriotyzmu preferują swoje nazwy, w latach

betańczycy używają na określenie góry nazwy Czo-

sześćdziesiątych

molungma,

wersję: Sagarmatha, czyli „Czoło Niebios". Jak widać,

podczas

gdy

w

indyjskim

Dardżelingu

mówiono Deodungha („Święta góra"), ale zamieszanie

JEDNA GÓRA - WIELE NAZW

W

prawdzie teraz już nawet Szerpowie mówią

XX

wieku

spopularyzowali

własną

wybór jest spory...

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

171


I Widok na Everest widziany o zachodzie słońca z góry Kala Pattar.

prosem i ziemniakami. Ma dwoje dzieci, podkreślając, że jak na warunki nepalskie, to jednak mało. Zahaczyłam go też o temat yeti. Nie, nie widział nigdy, ale słyszał o nim od starszych Szerpów. Czy yeti jest zwierzęciem czy człowiekiem? Jasne, że człowiekiem. Człowiekiem Śniegu. Przy

kolacji

obstawianie, bhat,

a

że

co

zaczęliśmy dostaniemy

przecież

w

sobie na

kuchni

opowiadać,

kolację.

kto

Wszyscy

zdążyłam

podziałać,

co jak

by

zjadł.

jeden

mogłam

Najpierw

mąż

obstawili

potwierdzić,

że

było dal tak,

jak najbardziej mają rację! Dal bhat jest dobry, ale już trochę się nam przejadł, podobnie

jak

wynalazki

puszkowe.

Mnie

na

takich

wyjazdach

pomidorówką teściowej i naleśnikami mojej mamy, choć teraz, kiedy mamy już

172 Everest Góra Gór

zawsze

tęskno

za


nie

ma,

pałeczkę

w

robieniu

fantastycznych

naleśników

z

serem

i

cynamonem

z powodzeniem przejął tata. No i sałatki autorstwa mojego męża! Już na samą myśl dostaję ślinotoku! Posiłki jadamy teraz, siedząc na ziemi. No może przesadzam - na rozłożonych w mesie materacach, podczas gdy za stół służy cerata. Oświetlenia, rzecz jasna, nie ma - zastępują je świeczki włożone w wypełnione kamykami puste puszki. „Bogat­ sze" obozy wyposażone są we wtachane przez Szerpów stoły i wygodne krzesła, a

warczące

generatory

zapewniają

oświetlenie

i

ogrzewanie.

Ale

szczerze

mówiąc,

nasza wersja w zupełności mi pasuje - przynajmniej jest nastrojowo i integrująco. Za to ciekawe, że wraz z wysokością zobojętnieliśmy na kwestie higieny. Normalne

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III


I Mesa w obozie II, czyli bazie wysuniętej.

stało się wykładanie nóg z butami na „stół" (czyli tę rozłożoną na ziemi ceratę) i ni­ komu nie przeszkadza, że przed chwilą w tych właśnie buciorach było się w tak zwanej toalecie, czyli miejscu, gdzie sika się na kamienie. Mycie rąk przed posiłkami, na co wszyscy byli tak wyczuleni w Base Campie, też już poszło w niepamięć, bo wytapiana z lodu woda służy do picia, a używanie jej do mycia poczytywane jest trochę za marnotrawstwo (trzeba oszczędzać gaz). Pocieszamy się za to, że na tej wysokości bakterii raczej nie ma.

Dzień restowy l maja, Po wczorajszych marzeniach o ulubionym jedzeniu w nocy przyśnił mi się mój mąż 28 dzień wyprawy, . . , . , . . . ... . obóz li (6400 m) zapraszający na przygotowane przez siebie śniadanie, złozone między innymi z tej wytęsknionej sałatki ze świeżych warzyw. Przebudzenie nie zostawiło żadnych złu­ dzeń. Zaraz potem wsuwałam znienawidzony poridż... Ponieważ dziś mamy kolejny dzień restowy, śniadanie było dopiero o dzie­ wiątej, choć i tak, nie mogąc dłużej spać, wszyscy zeszli się do namiotu mesowego

174 Everest Góra Gór


wcześniej. Swoją drogą mnie się tutaj akurat świetnie śpi, no może pomijając ten coraz bardziej wykańczający, duszący kaszel. Dzisiaj przy śniadaniu dostałam takie­ go ataku, że Dan zmierzył mi saturację (spadła do 72%) i dał jakieś leki, które, mam nadzieję,

pomogą.

Swoich

tabletek

(thiocodin)

nie

powinnam

tutaj

brać,

bo

mogą

powodować zaburzenia równowagi, a jutro czeka nas dzień wspinaczkowy. Ogólnie czuję się nieźle, inni mają gorzej. Są nawet tacy (ale to w innych eki­ pach), którzy na dobre schodzą w dół, bo wymiotują i nęka ich potężny ból głowy. U nas towarzystwo na razie się trzyma, choć zrobiło się jakieś takie ospałe. Do po­ łudnia spali, teraz, po południu, też większość śpi. Przy okazji zauważyłam, że na potęgę wypadają mi włosy. Żadne to pocieszenie, ale inne dziewczyny też mają z tym problem. Po prostu brak jakichś minerałów. Póki co jestem świeżo po akcji „porządek w namiocie", bo gdzieżby indziej. Przede wszystkim zabrałam się za suszenie zawilgoconych rzeczy, w tym śpiwora. Tutaj to norma - osiadająca na ścianach namiotu para wodna w nocy zamienia się w szron, a rano, gdy temperatura rośnie, skrapla się. Wystarczy czymkolwiek dotknąć namiotowej płachty i już jest mokre. Na szczęście, jeśli w ciągu dnia jest słońce, a tym samym także suche powietrze, momentalnie wszystko schnie. Skoro

uporządkowałam

bety,

musiałam

się

też„umyć".

Wilgotnymi

chustecz­

kami, bo innej możliwości nie ma (oczywiście najpierw takie chusteczki trzeba roz­ mrozić, bo w nocy zamarzają).

Za wcześnie napisałam, że w naszej ekipie wszyscy się jakoś trzymają. Problemy z

aklimatyzacją

ma

Sandra,

moja

współspaczka.

Koleżanka

wprawdzie

na

Wieczorem

szczyt

Everestu się nie wybierała, ale chciała dojść do obozu III. Niestety, nie dojdzie, bo po bólach głowy, jakie dostała, schodzi w dół, do Base Campu, i do góry już nie wraca. Szkoda, bo bardzo Sandrę polubiliśmy i uważaliśmy, że tak wysportowana dziewczyna dałaby radę wejść i na szczyt. Jak widać w górach nie ma mocnych. Szkoda dziewczyny... Wracając do tematu kulinarnego: dziś święto, bo na kolację były kartofle! Pal sześć, że w smaku naszych pastewnych i przemrożone, ale zawsze to coś innego niż

na

okrągło

tylko

ryż

albo

znienawidzony

chlebek

tybetański

(taki

podpłomyk).

Boże, nie wiedziałam, że zwykły ziemniak może dać tyle radości!

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

175


Nieudane wyjście do obozu III i Khumbu War ciąg dalszy 2 maja, 29 dzień wyprawy

Everest pokazał nam dzisiaj swoje drugie, prawdziwe oblicze. Albo inaczej - dał nam lekcję pokory. Po kilku słonecznych, cieplutkich dniach, kiedy w południe„narzekaliśmy" na upał, dziś mamy przenikliwe zimno, śnieżycę i taki wiatr, że omal nie porwało nam namiotów. A wciąż przecież jesteśmy w „dwójce", która wygląda niczym wymarły obóz, bo kto znał prognozy pogody, zdążył się ewakuować, a kto nie znał - siedzi teraz w namiocie i próbuje się rozgrzać. Trochę siadły nam nastroje, bo w końcu nikt nie lubi, kiedy coś nie idzie zgodnie z planem. Dzisiaj mieliśmy dojść do obozu III, a że rano było jeszcze przyzwoicie, pokonaliśmy już nawet szmat drogi, docierając do ściany Lhotse. Niestety, w chwili, kiedy zakładaliśmy kaski, Dan po konsultacji radiowej z Szerpami, którzy byli wyżej, zdecydował o odwrocie. Co to oznacza? Że trzeba będzie pod tę cholerną ścianę podchodzić jeszcze raz. Musieliśmy podjąć jeszcze decyzję, czy siedzimy w tej nie­ szczęsnej „dwójce" i czekamy na poprawę pogody, tym samym mocno nadwyrężając swój organizm (na takiej wysokości nawet, kiedy się nic nie robi, ciało się wyniszcza), czy schodzimy do Base Campu i za jakiś czas podchodzimy od nowa, czyli również się męczymy i po raz kolejny narażamy na Icefallu. Zwyciężyła wersja pierwsza, to znaczy „wyniszczające lenistwo", a zarazem optymizm, że pogoda się szybko popra­ wi. Poza tym zobligowaliśmy Dana, aby jako lider śledził prognozy pogody. Tymczasem najedliśmy się gorącej zupy i leżąc w śpiworach, liczymy, że może wietrzysko trochę odpuści. Odśnieżyłam swój namiot (bo teraz, po zejściu Sandry mieszkam w nim sama) i obłożyłam go kamieniami, ale i tak sprawia wrażenie, jak­ by lada moment miał się unieść w powietrze, wraz ze mną, rzecz jasna. Na dodatek mam w nim dziurę (efekt mało ostrożnego manipulowania przy rakach) i teraz na­ wiewa mi przez nią śniegu. Z

obozowych

Południowej! Wcale

newsów:

podobno

pierwsi

Szerpowie

się nie zdziwię, kiedy w ciągu

dotarli

już

do

Przełęczy

najbliższych dni dowiemy się

o pierwszych tegorocznych zdobywcach Everestu. Skoro mowa o tragarzach, ciągle na topie obozowych plotek jest sprawa bójki Simone Moro i Ueli Stecka z Szerpami. Chłopcy odpuścili dalsze wspinanie - polecieli helikopterem do Katmandu, gdzie Simone - i tu są rozbieżności - zwołał konferencję prasową albo puścił do światowych mediów oświadczenie, że Szerpowie omal nie

176 Everest Góra Gór


I Nasz obóz, a w głębi szczyt Lhotse, czwartej co do wysokości góry świata.

zabili niewinnych wspinaczy. Oczywiście oparto się tylko na wersji Simone, bo Szer­ pów nikt o zdanie nie zapytał, a oni sami, poręczując Everest, internetu nie śledzą. Fi­ nał jest taki, że teraz także i polskie media epatują nagłówkami typu:„Himalaiści omal nie uszli z życiem",„Przemoc na Evereście.To nie do zaakceptowania" czy „Moro i Steck zaatakowani

przez

Szerpów"

(tytuły

z

największych

polskich

portali).

W

artykułach

piszą między innymi o tym, że okołu stu Szerpów obrzuciło namiot wspinaczy ka­ mieniami, omal ich nie zabijając. Ciekawiło mnie, skąd niby się wzięło aż stu Szerpów (mam wątpliwości, czy było ich aż tylu w obozie), na dodatek chętnych do zabijania wspinaczy, dzięki którym przecież zarabiają. Postanowiłam więc zrobić wywiad. W

pierwszej

kolejności

usiłowałam

namierzyć

osoby

bezpośrednio

zaangażo­

wane w konflikt, ale się nie udało. Odsyłana z jednego miejsca do drugiego w końcu trafiłam do obozu amerykańskiej agencji IMG (International Mountain Guides - jedna z lepszych i najbardziej znanych), gdzie siedziała grupa Szerpów. Zapytałam, czy coś wiedzą... Jakaś dziwna zmowa milczenia - wpatrywali się tępo w ziemię i nikt nie chciał na ten temat gadać. Tłumaczyli, że byli wtedy gdzie indziej, że nie słyszeli, nie widzieli... Po kwadransie przekonywania, że mają szansę przedstawić, choćby i ano­ nimowo, swój punkt widzenia, odezwał się w końcu najstarszy z nich. - Shit... - zaczął.

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

177


Potem się jednak rozkręcił. Powiedział, że ci, którzy tam byli, są obecnie w Base Campie, ale zaczęło się od tego, że Simone i Ueli, wspinając się, zrzucili na pracują­ cych niżej Szerpów lodowe bryły. Kiedy Szerpowie zwrócili im uwagę (w międzycza­ sie kilku z nich zostało lekko pokaleczonych), Simone zaczął ich wyzywać, w bardzo ostrych, wulgarnych słowach. W efekcie po powrocie do obozu II Szerpowie chcieli pokazać chłopakom, że mają swój honor i nie pozwolą się obrażać16. 16)

Z perspektywy czasu: Po wyprawie przeczytałam wnikliwie oficjalny opis sytuacji autorstwa Simone Moro. Bardzo tego włoskiego wspinacza cenię i lubię, bo w sumie trudno go nie lubić, ale niestety, wszyscy, z którymi rozmawiałam na ten temat na Everescie (i nie chodzi bynajmniej o zdanie Nepalczyków), byli po stronie Szerpów. W opowieści o zranionych przez spadający lód Szerpach coś chy­ ba musiało być, skoro sam Simone w swoim oświadczeniu do tego nawiązał, pisząc, że: „Uderzenie w twarz kawałkami lodu jest w górach naturalnym zjawiskiem'. Czyżby? Dziwne wydaje mi się też tłumaczenie,

że

według

Simone

„szef

Szerpów

był

zmęczony,

zmarznięty,

a

jego

duma

ucierpiała,

ponieważ zobaczył, że trzech wspinaczy porusza się bez pomocy liny i znacznie szybciej niż on." Co do przekleństw, to trudno się dziwić, że wytrąciły Szerpów z równowagi. To, że Simone rzeczy­ wiście

użył

w

stosunku

do

nich

zrozumiałego

w

różnych

kulturach

słowa

„motherfucker'potwier­

dza również na swoim blogu Ueli Steck, który jak najbardziej przyznaje, że odzywka Simone była „bardzo

niefortunna"i

że.przebijał

z

niej

włoski

temperament'.

Swoją

drogą

widać

z

błoga

Stecka,

jak bardzo przeżył całą tę historię (pisze wprost:„Gryzie mnie to, co się stało’), że rozumie Szerpów, którzy, poręczując wejście na Everest, zarabiają na życie, i że po prostu jest mu głupio i przykro. Znając Ueli, mówi to na pewno szczerze. No dobrze, a co na ten temat sądzą inni? Oficjalnego stanowiska Szerpów nigdzie się nie doszu­ kałam, co być może było związane z zawartą ponoć umową, że żadna ze stron nie będzie komen­ towała

tej

sytuacji

wypowiedzi wyprawy.

(zarzuca

zachodnich Tim

Ripple,

się

Simone

wspinaczy,

złamanie

którzy

Kanadyjczyk

tej

układy

będący

umowy).

Za

everestowe

właścicielem

to

znalazłam

świetnie

agencji

Peak

całkiem obiektywne

znają,

bo

Freaks,

prowadzą

podsumowuje

tam za­

chowanie Simone krótko i dosadnie:„W górach nie ma miejsca na własne ego, bo płaci się za to szczególną

cenę"

wypowiedź

Garreta

który

o

sprawie

Najlepiej

i

najodważniej

Madisona, rozmawiał

obraz

Amerykanina, również

z

sytuacji

lidera

innymi

daje

wyprawy

jednak

zamieszczona

organizowanej

przewodnikami

i

przez

wspinaczami,

w

internecie

Alpine

w

tym

Ascents, świadkami

zdarzenia. W każdym razie Garret przypomina, że 18 kwietnia odbyło się w Base Campie spotkanie przedstawicieli mógł

poszczególnych

wypowiedzieć

swoje

ekip,

opinie

na

(Simone

którym na

była

spotkaniu

rozmowa nie

o

było).

poręczowaniu W

każdym

Everestu

razie

i

każdy

niepisaną

za­

sadą Everestu stało się, że żadna z ekip nie wspina się, zanim Szerpowie nie założą poręczówek. Prawda

jest

taka,

że

założone

przez

Szerpów

poręczówki

służą

wszystkim

-

także

takim

sławom

jak Ueli czy Simone, bo przejść przez Icefall czy ścianę Lhotse bez asekuracji, byłoby idiotyzmem na granicy samobójstwa, a własnych poręczówek nikt zakładać nie będzie, choćby z racji tego, że szkoda lin, czasu, a poza tym jest to opłacony w ramach zezwolenia obowiązek Szerpów.

Everest Góra Gór


I znowu kryzys... psychiczny. Po prostu zrobiło mi się tak jakoś tęskno. Za rodziną,

Wieczorem..

znajomymi, normalnym życiem... Trochę mi też brak „polskości", bo ekipa jest W krytycznym dniu 29 kwietnia, jak opowiada Garret, na stromej ścianie Lhotse znalazła się trzy­ osobowa do i

ekipa

jednej spadła

z

europejskich

najbardziej

temperatura.

zdenerwowanie.

Potem

wspinaczy

stromych

i

Nieprzyjemne było

oraz

poręczujący

eksponowanych warunki

prawdopodobnie

wpłynęły tak,

drogę

części

jak

na

Szerpowie,

zbocza.

Na

zmęczenie,

już

pisałam,

którzy

dodatek a

czyli

to

z

akurat

wzmógł kolei

stanowcze

doszli

się

wiatr

spotęgowało prośby

Szer­

pów, by chłopcy odpuścili ze względu na zrzucany przez nich z góry lód. Kiedy drogi obu ekip skrzyżowały można

się,

uznać

według relacji Garreta

za

prowokujące.

W

tej

Simone sytuacji

zaczął wykrzykiwać Szerpowie

podjęli

także po nepalsku słowa, które

decyzję,

że

zostawiają

swoje

liny

i schodzą w dół nie wdając się w żadną konfrontację z trójką wspinaczy. Wrócili do obozu II i roze­ szli się do swoich namiotów, jako że przy poręczowaniu drogi biorą udział przedstawiciele różnych ekspedycji

(tego

akurat

dnia

pracowało

szesnastu

Szerpów

reprezentujących

osiem

agencji).

Kiedy tylko Szerpowie zaczęli schodzić, Simone włączył radio, aby dowiedzieć się, o czym rozmawiają. W pewnym momencie oznajmił na ogólnodostępnej częstotliwości, że jeśli Szerpa-lider ma problem, to on [Simone] zaraz zejdzie do obozu II i sprawę zakończą przez.fucking fight"(pieprzoną walkę). Do­ chodząc do obozu II, Simone znowu ponoć zabrał głos na ogólnodostępnym kanale, żądając spotkania z ekipą od poręczówek. Kiedy dotarł do namiotu, przyszli do niego zachodni przewodnicy, przekonując Włocha, że powinien przeprosić za całą sytuację, do której doprowadził, tym bardziej że Szerpowie ode­ brali ją zarówno jako obrażającą konkretnie tych Szerpów, którzy w zdarzeniu uczestniczyli, jak i wszyst­ kich Szerpów ogólnie. Równocześnie do obozowiska Simone zaczęli się schodzić wywołani przez niego Szerpowie, chcąc z.rozzłoszczonym Włochem" (tak dosłownie napisał Garret) rozmawiać. Niestety,

górę

wzięły

emocje.

Mało

fortunnie

w

zaostrzającej

się

dyskusji

wzięli

się

za

chabety

któryś z Szerpów i jakiś wspinacz, jak pisze Garret, akurat w konflikt na ścianie Lhotse niezaangażowany.

Podziałało jak

zapłon

i prawdopodobnie inni

Szerpowie

(również wcale nie z tych

będących

na ścianie Lhotse) odebrali to jako atak ze strony ekipy Simone. Zaczęła się bójka. Garret o kamieniach nic nie pisze, ale można przypuszczać, że nerwy puściły obu stronom. Nie wia­ domo, jakby się to skończyło, gdyby nie interwencja kilku wspinaczy (w tym Melissy Amot, kilku­ krotnie

wspominanej już

przeze

mnie

Amerykanki)

i

co bardziej opanowanych

Szerpów. Na koniec

podobno jeszcze raz zażądano od Simone przeprosin, ale czy przeprosił - źródła milczą. Wkrótce po­ tem cała ekipa Simone spakowała się, zeszła do bazy i odleciała helikopterem Simone do Katmandu. Kto tu ma rację? Melissa, która chyba jest bardzo rozsądną dziewczyną, ale jako koleżanka Simone znalazła

się

w

niezręcznym

położeniu,

na

swoim

blogu

bardzo

dyplomatycznie

(unikając

opisu

sytuacji) napisała:„Szczegóły są smutne i nie da się już ich zmienić Każdy ma swoją własną wersję, co się stało i dlaczego się stało. Ja również. I jest mi z tego powodu przykro." Epilog? Simone zarzucił Garretowi, że jego raport to fałsz i że broni Szerpów, bo jako lider eks­ pedycji ma z nimi układy biznesowe. Co do Szerpów, to przyznali oficjalnie, że wyciągnęli z tego zdarzenia wnioski i że będą szkolić zatrudnianą na Evereście młodzież szerpowską, jak należy po­ stępować, by do takich sytuacji więcej nie doprowadzać

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

179


w porządku, ale wychodzą różnice mentalności, a poza tym koledzy coraz częściej porozumiewają

się

trudnym

do

zrozumienia

slangowym

angielskim,

przez

co

czuję

się wyalienowana językowo. Takie trochę poczucie„samotności w towarzystwie". Chy­ ba zaraz posłucham audiobooków. Uwielbiam czytać, ale książki ważą i zajmują miej­ sce, a malutki odtwarzacz MP3 pozwala na wgranie wielu tytułów i jest leciutki. Zaprzyjaźniona firma Audioteka.pl dała mi pięćdziesiąt różnych tytułów - mam więc w czym wybierać. Dziś będzie Samotność w sieci Janusza Wiśniewskiego. Te audiobooki to naprawdę świetna sprawa - można przenieść się w inną rzeczywistość, szyb­ ciej leci czas, no i zawsze to jakiś zastrzyk, dumnie mówiąc, kulturalno-oświatowy. A żeby lepiej się słuchało, zjem sobie polską chałwę. Chałwa świetnie się tu spisuje, nie tylko dlatego że jest dobra i kaloryczna, co tu akurat pożądane, ale w przeciwień­ stwie do czekolady czy snickersów nie zamarza na kamień, dzięki czemu nie ma pro­ blemów, by ją ugryźć. No proszę, jeden kawałek i od razu mam lepszy humor17.

Czekanie na pogodę 3 maja, 30 dzień wyprawy, obóz II (6400 m)

Stara to prawda, że góry uczą pokory i cierpliwości. Zwłaszcza gdy czeka się na pogodę i nie za bardzo jest co robić. Nawet na ploty do innych obozów nie chce mi się iść, bo wietrzysko takie, że nawet psa by z domu (namiotu?) nie wypędził. Mało tego, przejście trzydziestu metrów do mesy wydało mi się wielkim wyczynem z uwagi na bardzo silny wiatr i zimno. W końcu jednak się ruszyłam, bo skusiła mnie wystawiona w termosie herbata. Ponieważ prawie wszyscy zwalili się do mesy (i wszyscy po herbatę), zasta­ nawialiśmy się, co my właściwie tu robimy? Chris stwierdził, że okej, obóz IV to Przełęcz Południowa (prawie 8000 metrów), ale ma nadzieję, że obóz V (w rzeczy­ wistości nic takiego nie ma) to już plaże Tajlandii. Inni się zgodzili - coś z nami nie tak, skoro zamiast byczyć się nad tropikalnym morzem, marzniemy i dyszymy z bra­ ku tlenu, a zamiast kupić sobie coś wystrzałowego, co budziłoby zazdrość sąsiadów,

17)

Z perspektywy czasu: Dokładnie w tym samym czasie kryzys związany z rozłąką przeżywał też chyba mój mąż. Kiedy wróciłam do bazy i połączyłam się z internetem, miałam w korespondencji z tego dnia następujący list „Heja! Dawno nie mieliśmy kontaktu i bardzo tęsknię. I choć nie do końca podzielam Twoją pasję, to życzę Ci jak najlepiej i trzymam kciuki za powodzenie wyprawy. Jestem z Tobą sercem i duchem... Paweł”

180 Everest Góra Gór


wydajemy tyle kasy na wyprawę, z której zostaną nam jedynie wspomnienia, tro­ chę zdjęć i może odmrożenia. Zachciało nam się Everestu. Ciągle wraca temat jedzenia. Wszystko, co jemy, jest „na jedno kopyto", ma­ rzymy

więc

o

czymś

innym.

Aktualnie

furorę

robią

herbatniki

kokosowe,

które

smarujemy musztardą - odkrycie Adama. Rzeczywiście niezłe, ale może to kwestia zmiany smaku na tej wysokości? W

międzyczasie

zadzwoniłam

do

domu.

Zasięgu

sieci

normalnych

telefonów

tutaj nie ma, ale za cztery dolce za minutę (cena z narzutem, ponoć normalnie jest dziewięćdziesiąt

centów)

skorzystałam

z

telefonu

satelitarnego

Dana.

Nie

chciałam

trzymać rodzinki w niepewności, co się ze mną dzieje - bądź co bądź powiedzia­ łam im wcześniej, że wychodzę w góry na kilka dni, a tu wszystko się przedłuża. Podpytałam dzisiaj Jangbu, jak wygląda życie rodzinne Szerpów. Okazuje się, że dużo zależy od wioski - każda z nich może mieć inne reguły. Bywa na przykład tak,

że

zgodnie

ze

zwyczajem

tybetańskim

przyjęta

jest

poliandria, czyli

wielomę-

stwo kobiet. W praktyce oznacza to, że kobieta wychodzi za dwóch-trzech męż­ czyzn, przy czym zawsze są to bracia! Dla facetów, zwłaszcza tych biedniejszych, jest to bardzo korzystne, ponieważ dzielą się opłatą, jaką muszą uiścić za żonę (ina­ czej każdy musiałby płacić oddzielnie). Również dla kobiety to dobry układ - przy­ kładowo, jeśli jeden z mężów wybywa gdzieś na dłużej, nie czuje się zaniedbywana, bo przecież jest pod opieką pozostałych. W wiosce Jangbu jest jednak inaczej.Tam dla odmiany jest poligynia, co ozna­ cza wielożeństwo i facet może mieć dwie żony (ale nie więcej). Jangbu ma akurat tylko jedną, chociaż ponoć ona sama mówi, że mógłby sobie wziąć drugą, to by­ łoby mniej roboty. Pytałam czy mieszkające pod tym samym dachem kobiety (bo u Szerpów żony dzielą ten sam dom) nie są o męża zazdrosne? Ponoć nie... I jeszcze jedna ważna sprawa: Szerpowie są społeczeństwem klanowym (mają wyodrębnionych około dwudziestu klanów), co jest o tyle ważne, że mogą wziąć za żonę tylko kobietę spoza swojego klanu (fachowo nazywa się to egzogamią), plusem czego jest ograniczenie kazirodztwa.

Z

prognozy

pogody,

jaką

Dan

dostał

przez

telefon

satelitarny,

wynika,

że

jutro

Wieczorem...

wprawdzie ma padać śnieg, ale za to będzie słabiej wiać. Skoro tak, to ponawiamy

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

181


CZOMOLUNGMAI JEJ STRAŻNICZKA

ybetańczycy i Szerpowie mają mnóstwo wierzeń

kamienne symbole gór, które przewiązuje się poświę­

związanych z górami. Wiele szczytów uznawa­

conymi przez lamę kremowymi szarfami. Na Evereście,

T

nych jest za święte, przez co nie można na nie wcho­

czy raczej Czomolungmie, bo ta nazwa w tybetańskiej

dzić (nie są wydawane zezwolenia na wspinanie).

terminologii jest tradycyjna i najważniejsza, zdaniem

Do najsłynniejszych w tej grupie należy góra Kajlas

miejscowych

(6638 m) w Tybecie (w ramach pielgrzymek tylko się

sangma. Zresztą nazwa Chomolungma, pisana także

ją obchodzi) czy znajdująca się w nepalskim paśmie

jako Jomolungma, to skrót od „Jomo Miyolangsang-

Annapurna

ma", co oznacza„Boginię-Matkę Wszechświata".

Himal

przepiękna

Machhapuchhre

(6993

m), ze względu na kształt nazywana też „Rybim Ogo­

Według

mieszka

mitologii

buddyjska

tybetańskiej

bogini

Miyolangsangma

nem". Na zdecydowaną większość szczytów można się

była jedną z pięciu długowiecznych sióstr opieku­

jednak wspinać, należy jednak uszanować mieszkające

jących się górami. Jeździła na złotej tygrysicy i na

na nich bóstwa, czy to buddyjskie, czy hinduistyczne.

początku wcale nie uchodziła za dobrą, wręcz prze­

Na przykład Makalu (8481 m) uznaje się za należące

ciwnie - była demonem zła. Zmieniła się dopiero

do Sziwy (jeden z bogów w hinduizmie), zaś Manaslu

pod wpływem buddyzmu, stając się Boginią Niewy­

(8156 m) to dosłownie Góra Ducha. A jak jest w rejonie Everestu? Tutaj też każda

czerpanego Dawania czy też inaczej - Dobrobytu. Zdaniem niektórych Tenzing Norgay, Szerpa towarzy­

z gór otaczających Kocioł Zachodni ma swoje bóstwa

szący Hillary'emu w pierwszym wejściu na Everest,

(w tym przypadku buddyjskie). Stąd na ołtarzach, jakie

zdobył szczyt tylko dlatego, że prowadziła go bogini

się stawia w obozach przy okazji pudży, pojawiają się

Miyolangsangma.

I Trudno uwierzyć, ale dominujący z prawej strony szczyt Nuptse jest prawie tysiąc metrów niższy niż Everest, nieśmiało czający się z tyłu.

182

Miyolang-

Everest Góra Gór


próbę dostania się do „trójki"! Na wszelki wypadek sprawdzę jak tam moje amulety (kamień dżi i szarfa od lamy) - chroniące od złego, a zarazem utrzymujące mnie w dobrych kontaktach z lokalnymi bóstwami! W każdym razie na pewno nie za­ szkodzą, a pomóc mogą.

Imieniny na ścianie Lhotse Ale mam imieniny! Na wysokości ponad 7000 metrów, trzęsąc się z zimna i cze­ kając, kiedy wreszcie roztopi się wrzucony do garnka śnieg, z którego potem bę­

4 maja, 31 dzień

dzie zupka chińska (tutaj już kucharza nie ma - gotujemy sami). Głodna jestem jak diabli, bo od rana nic nie jadłam, a mamy aktualnie porę spóźnionego obiadu. Oczywiście

żadnych

ambitnych

wyczynów

kulinarnych

nikt

nie

uskutecznia

-

wy­

bór pomiędzy liofilizatami, zupkami chińskimi i herbatą z herbatnikami. I tak mam szczęście, że mieszkam w namiocie z Danem, dzięki czemu w tym gotowaniu to właściwie wspieram go głównie duchowo, jako że Dan ma swoje patenty na zwięk­ szenie wydajności gazowego kartusza i jak na razie pomocy sobie nie życzy. Co do tych patentów, to ja na przykład do tej pory zawsze gotowałam na kuchen­ ce gazowej ustawianej na ziemi, a tymczasem Dan kuchenkę podwiesza tak, by

I Oto, co się jada w górach - liofilizaty, czyli sproszkowane potrawy, które trzeba zalać wrzątkiem.

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

wyprawy,

obóz III (7100 m)

183


dno

butli

można

było

podgrzewać

świeczką.

Rzeczywiście

kuchenka

działa

wtedy

lepiej. Żeby jednak nie było nudno, w międzyczasie Dan wylał zawartość bidonu (niechcący, rzecz jasna). Zamiast wlać wodę do garnka, mamy w namiocie małą powódź. Przyznam, że niełatwo było dotrzeć do obozu III. Tu już daje o sobie znać wyso­ kość - trudno się oddycha i człowiek szybko się męczy. Czuję też, że w międzyczasie po prostu osłabłam kondycyjnie. Wiadomo, kwestia jedzenia, ale też innego niż na dole metabolizmu i tego, że na takich wysokościach organizm „zjada" własne mięśnie. Poza tym, co tu dużo gadać, tutaj trzeba już się było trochę powspinać, bo ściana Lhotse jest w rzeczywistości dużo bardziej stroma, niż się wydaje, kiedy patrzymy na nią z da­ leka, a w dodatku w wielu miejscach pokrywa ją żywy, niebieski lód. Obóz też mamy ciekawie zlokalizowany - na śnieżnej półce, na której miejsca jest dokładnie na nasze cztery namioty (innych obozów nie widzimy). Wygodne wyciągnięcie się do spania jest niemożliwe, bo owa wyrąbana w lodzie i śniegu tak zwana platforma jest na tyle mała, że ściana namiotu jest praktycznie na równi z mało przyjemnym uskokiem, po którym spokojnie można zjechać kilkaset metrów w dół. Nawet do prowizorycznej la­ tryny (o ile tak można nazwać oddalone o pięć metrów miejsce za skalnym załomem), ze względów bezpieczeństwa prowadzi lina asekuracyjna. Był zresztą taki wypadek, w 1996 roku, kiedy to właśnie w obozie III jeden ze wspinaczy postanowił wyjść z na­ miotu za potrzebą, a że wyszedł w śliskich botkach (wewnętrzna część termicznych butów wspinaczkowych, służących jako kapeć przy przesiadywaniu w namiocie), po­ ślizgnął się, poleciał i wylądował w głębokiej szczelinie. Wyciągnięto go co prawda, ale niestety kilka godzin później zmarł w wyniku odniesionych obrażeń. Z ciekawostek dnia to po drodze do „trójki" spotkałam Olgę. Twarda dziew­ czyna - podczas gdy ja siedziałam w „dwójce", ona zeszła do Base Campu i znowu weszła do góry. Oni ze swoją ekipą w obozie III nie nocują - mają tylko dojść do na miotów,,,klepnąć" je i wracać do„dwójki". W każdym razie Olga uprzejmie doniosła, że ich słynny brytyjski Irańczyk tak panicznie bał się przejścia przez Icefall, że wpadł na fantastyczny pomysł - przesko­ czy go, a raczej przeleci. Po prostu zapłaci za helikopter z Base Campu do „jedyn­ ki" czy „dwójki". Na szczęście rozsądny szef ich agencji wyjaśnił „wspinaczowi", że Everestu tak się nie zdobywa - jedyna możliwość to tradycyjna aklimatyzacja, co

Everest Góra Gór


wiąże się z koniecznością przejścia przez Icefall. Słysząc to, Irańczyk podziękował, choć to może niewłaściwe słowo, bo zdaje się, że dziękować w sensie dosłownym nikomu nie zamierzał, tym bardziej że zdążył się ze swoją ekipą mocno skłócić. Ale to jeszcze nie wszystko - szczytem wszystkiego jest to, co zrobił ze swoimi butla­ mi z tlenem! Nieruszone posprzedawał, co jest logiczne, bo dzięki temu odzyskał część kasy. Ale miał też butlę napoczętą, a tej sprzedać za bardzo nie mógł. Więc co z nią zrobił? Nie, nie oddał nikomu w ekipie, ale to również rozumiem, bo skoro ze wszystkimi miał na pieńku... Mógł ją jednak oddać na przykład Szerpom albo do punktu

medycznego.

Ale

Irańczyk

miał

bardziej

spektakularny

pomysł.

Po

prostu

butlę odkręcił i „dotlenił" powietrze.

Trudna noc, śmierć Szerpy Ależ

dzisiaj

pospaliśmy!

Jest

niedziela,

więc

niby

byliśmy

usprawiedliwieni,

poza

tym przecież nigdzie się nie spieszyliśmy i byliśmy tak zmarznięci, że postanowili­

naprawdę

jednak,

mówiąc

„pospaliśmy",

Zejście z obozu III (7100 m) do

śmy poczekać, aż wyłoni się słońce i ogrzeje nam namioty. Tak

5 maja. 32 dzień wyprawy.

mam

na

myśli

może

nie

tyle

obozu II (6400 m)

spanie jako takie, ile raczej drzemanie z ciągłym budzeniem się i patrzeniem na zegarek, że minęło dopiero pięć minut, choć wydawało się, że pięć godzin. Na tej wysokości trudno spać, bo albo głowa boli, albo tchu brakuje, albo po prostu jest niewygodnie, bo namioty stoją dość pochyło i człowiek ciągle zjeżdża w bok, ewentualnie

stara

się

zaklinować

w

jakiejś

pozycji,

która

równie

dobrze

mogłaby

być figurą jogi. A zresztą nawet gdyby wniesiono tu wygodne łóżko i tak z normal­ nego snu by nic nie wyszło, bo ze względu na niedotlenienie, mózg nie wchodzi w ogóle w fazy głębokiego snu18. Kiedy roztapialiśmy śnieg na poranną herbatę, z obozu II doszedł do nas Jangbu, przynosząc nie tylko kilka butli z tlenem (do depozytu na atak szczytowy), ale też smutne wieści. Niestety, w godzinach rannych w obozie odległym od nas w linii prostej

18)

Po zejściu do bazy zatopiłam się w lekturze książki Joe Krakauera złam

taki

fragment:„Powyżej

udogodnień

grzechy.

stosunek

pokuty

za

Ilościowy

każdej

innej góry'. Ja byłam na Evereście

obozu

udręk

do

bazowego

Wszystko za Everest, w której znala­

wyprawa

przyjemności

był

zaczynała

dużo

wyższy

sprawiać niż

w

wrażenie przypadku

dobre siedemnaście lat po Krakauerze, ale w pełni się

z autorem zgadzam.

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

185


I Nasz obóz III. Na zdjęciu tego nie widać, ale zaraz za krawędzią namiotów mamy kilkudziesięciometrową przepaść.

o jakieś sto metrów („trójka" innej ekipy) zmarł trzydziestosiedmioletni DaRita Sherpa. Nie był to jego pierwszy raz na takiej wysokości - miał już na koncie jedno wejście na Everest. Trochę dziwna sprawa. Ponoć facet rano normalnie wstał, na nic się nie skarżył, ubrał się, założył buty, zjadł śniadanie i już był gotów schodzić w dół, kiedy nagle po­ czuł, że coś nie tak. Położył się i przestał oddychać. Próbowano go reanimować, ale bez skutku. Umarł. Najprawdopodobniej przyczyną był atak serca lub udar. Zupełnie niechcący trafiłam później na akcję ściągania jego ciała w dół. Akurat wspinałam się wyżej, tak „rekreacyjnie", dla lepszej aklimatyzacji i zdjęć, a tu nagle okazało się, że muszę wypiąć się z liny asekuracyjnej, aby biednego nieszczęśnika można

było

odtransportować

do

przygotowanego

przy

obozie

II

lądowiska

heli­

koptera. Dookoła, gdzie się dało, siedziały grupki Szerpów, obserwujących wszystko w

wyjątkowym

telna

cisza").

milczeniu Nie

znałam

(w

tej

tego

sytuacji chłopaka

jak

najbardziej

(choć

pasuje

niewykluczone,

określenie: że dzień

„śmier­ wcześniej

z nim rozmawiałam, bo byłam w jego obozie), ale kiedy kilka metrów ode mnie zsu­ wano go już jako zawiniętego w śpiwór nieboszczyka, odruchowo przeżegnałam

186 Everest Góra Gór


SMUTNE STATYSTYKI

I Helikopter zabierający ściągnięte do obozu II ciało trzydziestosiedmioletniego Szerpy.

J

ak na razie (do sierpnia 2013 roku) na Evereście zgi-

ginie średnio pięćdziesiąt—sześćdziesiąt osób, ale

nęło dwieście pięćdziesiąt jeden osób. Najtragiczniej-

trzeba też pamiętać że na Everest w porównaniu z naj-

szy był rok 19%, kiedy zginęło aż piętnaście osób, z czego

wyższym szczytem Europy wchodzi też bez porówna-

osiem w jednym tyko dniu (11 maja 19% roku). Ostatnie

nia mniej osób.

lata też jednak zbierały tragiczne żniwo - w 2012 roku A oto jakie są najczęstsze przyczyny śmierci na życie straciło dziesięciu wspinaczy, w 2013 - dziewięciu.

Evereście (analiza na podstawie danych do roku 2012;

Pod względem ogólnej ilości ofiar to i tak dużo

pod uwagę wzięto dwieście osiemnaście śmiertelnych

mniej niż na przykład na Mount Blanc, gdzie co roku

wypadków):

1) odpadnięcia, upadki, wpadnięcia w szczeliny

72

33,0%

2) lawiny

57

26,1%

3) odmrożenia, hipotermia

28

12,9%

4) wyczerpanie

13

6,0%

5) choroba wysokościowa

13

6,0%

6) zaginięcie/niewyjaśnione przyczyny

11

5,0%

7) choroby

9

4,1%

8) spadające skały/kawały lodu/seraki

8

3,7%

9) atak serca

7

3,2%

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

187


się i kilka łez uroniłam. Nie robiłam żadnych zdjęć - nawet nie wyciągnęłam apara­ tu, uznając, że to jednak bardzo intymna sytuacja19. Nocleg w„trójce"nie był wcale w nocy tak zimny, jak się obawiałam.To znaczy była bardzo niska temperatura - wyłożony obok śpiwora zegarek wskazał o pół­ nocy

minus

dwadzieścia

dwa

stopnie

-

ale

mój

puchowy

śpiwór

całkiem

dobrze

zdaje egzamin z grzania. Poza tym sprawdziły się też ogrzewacze chemiczne do stóp i rąk. Pamiętam jak przed wyjazdem rozmawiałam z ich producentem (polska firma Elektrowarm), że na takiej wysokości mogą nie zadziałać, bo niedostatek tlenu osłabia jakieś tam reakcje chemiczne. A tymczasem miłe zaskoczenie, bo fakt, po­ trzebowały nieco dłuższego czasu na „rozruch", ale ciepełka dostarczały. Co dalej z sobą zrobić, zdania były podzielone. Ja z Adamem postanowili­ śmy po tej jednej nocy w „trójce" wrócić do „dwójki", zaś Slavo, Kieran i Scott zo­ stali w „trójce" na drugą noc. No właśnie, ciekawe jak wiele jest różnych koncepcji aklimatyzacji. Szkoła, do której ja się skłaniam (a także nasi Szerpowie), zakłada, że jedna noc w obozie III, czyli na wysokości 7100 metrów jest jak najbardziej wskaza­ na, ale przebywanie dłużej, nic nie daje, a wręcz wyniszcza organizm. Nasi koledzy, którzy nadal są w „trójce" liczą oczywiście na to, że im dłużej tym lepiej. Z kolei część organizatorów wypraw na Everest w ogóle nie zaleca swoim klientom spania tak wysoko - zachęcają, aby do„trójki"dojść, chwilę tam posiedzieć i zejść. Dziewczyny z punktu medycznego w Base Campie, które zapytałam, co na ten temat nauka, unikają odpowiedzi, twierdząc, że to sprawa indywidualna. Zgadzają się jednak, że spanie na dużej wysokości w aklimatyzacji może pomóc, ale kondychę i zdrowie faktycznie osłabia. No i bądź tu człowieku mądry! Zejście w dół było w porównaniu z wciąganiem się do góry szybkie i przy­ jemne, bo wiadomo, z każdym metrem łatwiej się oddycha, a nogi same niosą. Po drodze

mijałam

się

z

chłopakami

z

indyjsko-nepalskiej

wyprawy

straży

granicznej

i korpusu kadetów. Wyglądali, jakby skazano ich na jakieś straszne męki. Ciekawe,

19)

Z

perspektywy czasir. Jak się później dowiedziałam, tego dnia Everest zabrał jeszcze jedno życie. Od

strony północnej (tybetańskiej) zmarł, jak na ironię losu również na atak serca, młody wspinacz ro­ syjski - Sergey Ponomarev. Zmarł nagle, zaledwie sto metrów powyżej tamtejszej ABC (bazy wysu­ niętej),

na

wysokości

około

6500

metrów.

Prowadzona

przez

trzydzieści

minut

i podanie tlenu nie przyniosły rezultatu... Straszne. Jest człowiek, zaraz potem go nie ma.

Everest Góra Gór

fachowa

reanimacja


I W dół schodzi się, a raczej zjeżdża szybko, ale trzeba być czujnym, bo łatwo popełnić błąd.

czy przyjechali wspinać się z własnej woli, czy dostali rozkaz związany z ambicjami ich dowódców20? Jutro wracam do Base Campu. Kipa, wspominany już kucharz, którego bardzo polubiłam, stwierdził dzisiaj ze smutkiem w głosie: - W Base Campie będziesz miała lepsze jedzenie... Rzucił coś jeszcze, że on chciałby tu smaczniej gotować, ale nie ma ani wa­ runków,

ani

produktów.

Odpowiedziałam,

że

tam,

w

bazie,

może

jedzenie

bę­

dzie lepsze, ale nie będę miała takiej przyjemności z przesiadywania w namiocie kuchennym. Podczas

gdy

tak

sobie

miło

gadaliśmy,

Kipa

otworzył

puszkę

zamarzniętych

na kość sardynek, podgrzał je na ogniu, a potem jeszcze z dwóch zorganizowanych skądś kromek chleba (normalnie takiego tutaj nie jadamy) zrobił mi tosty. Najadłam się, a teraz... co chwila ganiam do latryny i walczę z rozwolnieniem. Szkoda, że nie sprawdziłam daty ważności tych sardynek. Może to jakieś wykopane z lodowca po wyprawie sprzed wielu lat? 20)

Z

perspektywy czasu: Później w lokalnych gazetach pokazywano premiera Indii, osobiście witające­

go tych, którym udało się wejść na szczyt.

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

189


Lodowa fascynacja 6 maja, wieczorem, 33 dzień wyprawy. Powrót z obozu II (6400 m) przez Icefall do Base Campu (5300 m)

Uff! Zeszliśmy. My, czyli ja i Jangbu, mój ulubio­ ny Szerpa. Dokładniej to z obozu II wróciliśmy do

Base

Campu,

pokonując

Icefall

tym

razem

A

za dnia. Choć nie było to bezpieczne, bo istniało ryzyko, że zwali się nam na głowę jakiś serak, nie liśmy

wyboru.

Poza

tym

warto

było

spróbować,

bo

jednak

w dzień dużo więcej widać. W każdym razie jestem Icefallem za­ fascynowana! Istny cud natury, jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie wi­ działam w swoim podróżniczym życiu. Gdyby nie ja, Jangbu pewnie by przez ten" Icefall błyskawicznie przemknął, a mną trochę to trwało. Nawet mu proponowałam, żeby nie czekał, ale Jangbu chyba prostu chciał schodzić razem, tym bardziej że dałam mu jeden z moich aparatów, a porobił sobie zdjęcia, które potem pokaże rodzinie. Trzeba przyznać, że Jangbu bardzo

190 Everest Góra Gór


I I znowu drabinki! Wytapiający się lodowiec sprawia, że nie zawsze są stabilne i pewne.


I Uczestnictwo w wyprawie na Everest to dla Szerpów duży prestiż. I Jangbu i Mingma to tak naprawdę bracia.

wczuł się w rolę fotografa, co i mnie było na rękę, bo mimo świadomości niebezpie­ czeństwa, nie mogłam oprzeć się pokusie uwieczniania lodowcowej scenerii. Ale tak uczciwie mówiąc, schodzenie w dół na tym odcinku, żeby nie wiem co, jest czasochłonne. Kolana nie lubią takich stromizn, a poza tym ciągle trzeba uważać na to, co się robi, bo jeden nierozważny krok i można wylądować w szcze­ linie. Trochę kiepsko, bo okazuje się, że moje potężne buciory są jednak sporo na mnie za duże, co przy konieczności precyzyjnego stawiania kroków (zwłaszcza na

192 Everest Góra Gór


zdarza się, że rodzina ojca woła na dziecko inaczej niż

na z nich wyciągnąć sporo informacji - na przykład,

rodzina matki).

I

w jakim dniu urodziła się dana osoba i w związku z tym, opiece jakiej planety-bóstwa podlega. A oto ściąga:

Nie ma jednak problemu, jeśli komuś nie podoba się jego imię, albo nawet rodzicom coś się odwidzi i zapragną zmiany. Wystarczy wówczas zaprosić lamę,

Imię

Dzień narodzin

Bóstwo-planeta

który przeprowadzi ceremonię zmiany imienia i za­

opiekuńcza

łatwione. Korzysta się z takiej możliwości zwłaszcza

Dawa

Poniedziałek

Księżyc

w sytuacjach, kiedy przez jakiś czas coś się nie wiedzie,

Mingma

Wtorek

Mars

dopada kogoś seria nieszczęść i wówczas, jak wierzą

Lhakpa/Lakpa

Środa

Merkury

Szerpowie, zmiana imienia może odmienić los na

Phurba

Czwartek

Jowisz

Pasang

Piątek

Wenus

Pemba

Sobota

Saturn

Nyima

Niedziela

Słońce

lepszy (imię wybiera wtedy jakiś darzony szacunkiem lama). Również, jeśli ktoś idzie do klasztoru, wybiera sobie nowe imię. Typowe dla Szerpów jest dodawanie na koniec swojego imienia (lub imion) określenia „Szerpa" (na

Często w imionach kryją się również jakieś cechy

przykład Jangbu Sherpa czy Lakhpa Sherpa). To rodzaj

(cnoty), które rodzina widzi albo chciałaby widzieć

nazwiska, a zarazem dumne podkreślenie, że jest się

u dziecka. Przykładowo:

Szerpą (w znaczeniu grupy etnicznej).

Dorje

Jaśniejący diament

Jangbu Ten, co osiągnął doskonałość duchową Karma

Pracowity, zdyscyplinowany, skłonny do wysiłku

Namkha Posiadający kosmiczną energię Sangye

Budda, czyli oświecony, przebudzony

Sonam

Zasłużony

Tashi

Mającyszczęście

Zopa

Cierpliwy

Powszechnym zwyczajem jest łączenie imion, na przykład tych określających dzień narodzin z daną cnotą lub bóstwem. Powstaje wówczas twór w stylu Phu-dorje (Jowisz mądrości, ale także Wielki/Wspa­ niały Nauczyciel) czy Nyim Phuti (Hojne Słońce) Uroczystość nadania imienia dziecku odbywa się w ciągu roku od jego narodzin. Bywa, że imion jest kilka. Te, które wybrali rodzice, zasugerowane przez lamę, a nawet imię od dalszej rodziny (w rezultacie

I Kipa - jeden z dwóch naszych kucharzy.

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

JESTEM WTOREK, CZYLI IMIONA SZERPÓW

miona Szerpów nie są zupełnie przypadkowe. Moż­


szczeblach

drabinek,

przechodząc

nad

pięćdziesięciometrowej

głębokości

szczeli­

ną), zadania mi nie ułatwia. Powrót do Base Campu był niczym powrót do domu. Miło było pomyśleć, że teraz będzie cieplej, wygodniej, że znowu czeka własny namiot, swojski w nim bałagan, wygodny materac, lepsze jedzenie. I jeszcze te „drobiazgi", dzięki którym życie staje się przyjemniejsze, jak choćby prozaiczna możliwość mycia rąk, wykąpania się,

194 Everest Góra Gór


jedzenia posiłków przy stole, szansa na ogrzanie się przy piecyku i na naładowanie baterii do MP3 czy aparatu.. .A jaką miałam frajdę, kiedy mogłam otworzyć wreszcie polskie kabanosy czy przyrządzić sobie polski kisielek„z kawałkami owoców"! Boże, kiedy wreszcie przyjdzie czas, że znowu będę mogła opychać się świeżymi owocami? „Chodzą" za mną polskie jabłka. I jeszcze ogórki małosolne. Ech, marzenia... No właśnie, wielu rzeczy tu brakuje. Wcale nie jest tak, że wyprawa na Everest to „przyjemność" i beztroskie wakacje. Romantyzm gór? Owszem, widoki są fajne, ale trudno się nimi cieszyć, kiedy boli nas głowa, jest nam „chłodno, głodno i do domu daleko". O tym, że nie wszyscy wytrzymują te różne niedogodności, świad­ czą

wykruszające

się

stopniowo

ekipy.

Z

około

siedemdziesięciu

klientów

agencji

Seven Summit zrezygnowało już kilkanaście osób, a przecież gdzie jak gdzie, ale w ich obozie warunki pobytu są akurat bardzo przyzwoite.

Dzień Czyściocha, ptasie mleczko i... co dalej? Dziś

wyciągnęłam

swoje

zaległe

imieninowe

ptasie

mleczko.

Przytachane

z

Pol­

ski, a jakże, co zresztą było widać po zmasakrowanym pudełku. No cóż, transport w plecaku, przypomnę - przez trzy doby zaginionym bez wieści, potem wożenie go na grzbiecie jaka, wreszcie ileś dni w namiocie w ciągu dnia nagrzanym tak,

7 maja, wieczorem, 34 dzień wyprawy. Base Camp (5300 m)

że na pewno czekolada spływała, a w nocy zamarzała - sądząc po wyglądzie mu nie posłużyły, ale pal sześć. Oczywiście częstując, sprawiedliwie podzieliłam zawar­ tość pudełka na naszą ekipę i przesiadujących w namiocie kuchennym Szerpów, co chyba się

im spodobało. Przy okazji wytłumaczyłam wszystkim, jak w dosłownym

tłumaczeniu

nazywają

Dla

cudzoziemców

się

te

tradycyjne

nazwa„ptasie

polskie

mleczko"to

słodycze

jakaś

i...

zapadła

konsternacja.

abstrakcja!

Musiałam

najbardziej

oryginalnych

wyjaśniać,

że to tylko przenośnia, bo ani to„mleczko", ani„ptasie". Przy tów

okazji

imieninowych,

muszę jakie

wspomnieć kiedykolwiek

o

jednym

z

dostałam.

Wczoraj

odwiedziła

prezen­

mnie

Olga,

która o tych minionych trzy dni temu imieninach ku mojemu zdziwieniu pamiętała i sprezentowała mi cztery ampułki dexametazonu z igłami. To lek, który lepiej przy ataku szczytowym mieć (może uratować życie), a na który w Polsce lekarze nie chcieli wypisać mi recepty, ostatecznie więc nie miałam jak go wykupić. Mam na­ dzieję, że się nie przyda, ale przezorny zawsze ubezpieczony.

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

195


I Powrót do bazy to okazja do doprowadzenia się do porządku.

Temat

farmakologii

poruszył

ostatnio

w

jednym

z

wywiadów

Reinhold

Mes­

sner. Najsłynniejszy himalaista świata zarzucił, że obecnie 90% wspinających się na Everest wspomaga się jakimiś chemicznymi specyfikami. Że wielu, to fakt, choć te 90% to chyba mocno zawyżone statystyki. Ale też i bez przesady - nie wiem, co Messner miał na myśli, nie uważam jednak, by łyknięcie tabletki z witaminami i mi­ nerałami

było

czymś

niesportowym,

podobnie

jak

to,

że

łykam

antyzakrzepowy

acard. Nie wydaje mi się również, że należy potępiać tych, co łykają diamox - to indywidualna decyzja, ale w końcu nie jest to żaden doping, za to być może dzięki temu jest o kilka ofiar mniej. Jedyne, czemu jestem przeciwna, to łykanie tabletko­ wej

dexy

(dexametazonu)

przed

atakiem

szczytowym,

co

ponoć

niektórzy

robią

rzeczywiście na zasadzie dopingu. Tylko że dotyczy to jednak bardzo małej grupy wspinaczy (tak mi się wydaje), ja w każdym razie takich osób nie znam. Z kolei no­ szenie zastrzyku z dexy przy sobie, do wykorzystania w sytuacji zagrożenia życia, uważam za rozsądne, a nawet wskazane i nie widzę w tym nic, co przeczy etyce himalaizmu. A tak swoją drogą to prawie nikt nie wie, że w czasie historycznej wy­ prawy w roku 1953, w ramach której zdobyto Everest po raz pierwszy, Brytyjczycy

196 Everest Góra Gór


I Po Wielkim Praniu jest Wielkie Suszenie.

testowali na dwóch Szerpach lek zwany benzedrine, bazujący na amfetaminie. Na ile specyfik pomagał w pracy na wysokości, trudno powiedzieć, ale na pewno po­ wodował senność Szerpów, co sprawiło, że przestano go używać. Zmieniając temat - pragnę poinformować, że czuję się odświętnie, bo wreszcie się wykąpałam. Po tylu dniach (wstyd powiedzieć - prawie dwóch tygodniach) oka­ zja do umycia się i założenia czystych ciuchów, to naprawdę wielka sprawa. Reszta ekipy też się doprowadzała do stanu lśnienia, a Adam i Scott, którzy dotarli do bazy kilka godzin temu, zgolili nawet wyrosłe w międzyczasie brody. Gorzej, bo nie wiemy jak do umycia się przekonać naszych Szerpów. Większość z nich w ogóle nie uznaje takiego wynalazku jak prysznic i mamy wrażenie, że traktują go wyłącznie jak kaprys ludzi

z

Zachodu.

Niestety,

zapach

naszej

wyjątkowo

sympatycznej

obsługi

coraz

bardziej nam przeszkadza, zwłaszcza, że niektórzy nie mają nawet potrzeby zmiany ubrań i stale, niezależnie od pogody, chodzą w tych samych (w praktyce oznacza to przepocony puchowy kombinezon choćby i w środku upalnego dnia). Co do moich ubrań, to słoneczny dzień wykorzystałam również na wielkie pra­ nie. Po południu z kolei poszłam zobaczyć, co się tam w czasie naszej nieobecności

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

197


zmieniło w bazie. A zmieniło się sporo! Przede wszystkim obozowiska świecą pust­ kami, bo wszyscy albo jeszcze są w górze i kończą aklimatyzację, albo zeszli w dół na regenerację przed atakiem szczytowym. Poza tym zmieniło się otoczenie. Nie­ samowite

jak

szybko

topnieje lodowiec!

Wielkie bloki

lodowe,

zdobiące bazę,

za­

mieniły się w skromne sopelki, a wzdłuż Base Campu płynie wartka rzeczka, której wcześniej nie było. W ramach spaceru odwiedziłam namiot medyczny, gdzie tym razem dostałam już jakieś konkretne leki plus inhalator dla astmatyków (choć nigdy astmy nie mia­ łam). Przy okazji dowiedziałam się, że kaszel to jedna z najczęstszych dolegliwości, z którymi zgłaszają się pacjenci (inne powody to problemy z aklimatyzacją, biegunki, przeziębienia, różne urazy). Podpytałam też, w imieniu całej naszej ekipy, jak wygląda sprawa leków blokujących chęć załatwiania cięższych potrzeb fizjologicznych w trak­ cie ataku szczytowego. Temat może „niesmaczny", ale co ciekawe stał się głównym punktem dyskusji w czasie wczorajszej kolacji. Jakoś wcześniej się nad tym nie zasta­ nawiałam, ale Cristy, młoda Brytyjka, która pracuje jako lekarka, chyba miała takich py­ tań już mnóstwo, bo bez namysłu doradziła, by przed wyjściem łyknąć sobie tabletkę imodium i po sześciu godzinach nie zapomnieć wziąć kolejnej. Z

namiotu

medycznego

poszłam

do

utajnionego

„obozu

sław".

Simone

Moro

i Ueli Stecka już tam nie ma (w tym roku na Everest nie wrócą), pogadałam za to z

Denisem

Urubko,

który

razem

z

Aleksiejem

Bołotowem

zamierza

jutro

schodzić

w dół na regenerację do Deboche (na 3770 metrów). Podobno jest tam też Peter Hamor, z którym ciągle nie miałam okazji się spotkać. Denis zaproponował, żeby do nich dojść - muszę temat przemyśleć. Reszta naszej ekipy chyba schodzić w ogóle nie zamierza - twierdzą, że w Base Campie im dobrze, a tak naprawdę to chyba nie chce im się potem podchodzić. No cóż, brytyjsko-amerykańska szkoła przygotowa­ nia się do ataku szczytowego różni się zupełnie od polskiej, a raczej słowiańskiej. Ja zawsze słyszałam, że przed atakiem szczytowym warto w miarę możliwości trochę (a nawet sporo) „spaść", ponieważ na wysokości organizm tylko się wyniszcza i nie regeneruje.

się

Na

koniec

już

„Everest

mojego

bazowego

Laboratorium",

czyli

obchodu podobozu

zajrzałam

jeszcze

stanowiącego

do

centrum

zwijającego badawcze,

gdzie chciałam zobaczyć się z„koleżanką Alex". Poznałam ją już wcześniej w trochę

Everest Góra Gór


śmiesznych okolicznościach, kiedy doniesiono mi, że jest w Base Campie jeszcze jedna osoba z Polski kryjąca się pod pseudonimem Alex. Pytałam więc o tego Alexa, spodziewając się, że zaraz stanie przede mną brodaty facet w okularach (tak sobie zawsze wyobrażam naukowców), a tymczasem Alex okazał się ładną blon­ dynką,

bez

okularów,

doktorantką

na

Uniwersytecie

w

Cambridge.

Aleksandra

Kotwica na Everest wspinać się nie zamierzała, za to prowadziła jakoś nad wyraz skomplikowanie już

druga

którego

brzmiące

część

celem

badania

projektu jest

nad

prowadzonego

zbadanie,

dlaczego

wysokogórską przez

medycyną

brytyjskich

Szerpowie

molekularną.

To

naukowców od kilku lat,

aklimatyzują

się

dużo

szybciej

niż zachodni wspinacze. W pierwszej części w 2005 roku na Przełęcz Południową (7900 m) wtachano... rowery stacjonarne i kazano badanym na nich jeździć. Na takiej wysokości to swoiste tortury, ale czego nie robi się w imię nauki! W tym roku było o tyle prościej, że badanym pobierano jedynie krew, mocz i fragmenty mięśnia z uda - teraz te próbki zabierane są do Wielkiej Brytanii, gdzie będą wnikliwie ana­ lizowane. Co ciekawe, do roli królików doświadczalnych faceci Szerpowie wcale się tak

nie

garnęli,

zainteresowane

były

głównie

Szerpinie,

dla

których

uczestnictwo

w projekcie było okazją nie tylko do zarobienia (bo kto by chciał dzielić się swoimi mięśniami

za

darmo),

ale

przede

wszystkim

zobaczenia

wcześniej

nieznanego

im

„miejsca pracy" swoich mężczyzn.

Przed chwilą Jangbu przyniósł kolejną smutną wiadomość: zginął trzeci już Szer­ pa,

dwudziestodwuletni

Lobsang

pracujący

dla

ekspedycji

chińskiej

Po kolacji

organizowa­

nej przez agencję Seven Summit. Wracał z Przełęczy Południowej, gdzie pomagał w zakładaniu obozu i w okolicach tak zwanej Żółtej Wstęgi, na wysokości około 7500 metrów, w trakcie przepinania się na poręczówkach, stracił równowagę spa­ dając 700 metrów w dół. Znaleziono go w szczelinie, kiedy jeszcze żył, ale zaraz po wyciągnięciu na powierzchnię lodowca, zmarł. A tak na marginesie - pomiędzy obozem II i III leży zamarznięty but. Ja go akurat nie widziałam, ale trafili na niego moi koledzy i pokazywali mi potem na zdjęciach. But jak but, ale ponoć jest w nim fragment kości i ciała („ponoć", bo zdję­ cie było na tyle niewyraźne, że potwierdzić z całym przekonaniem nie mogę). Szo­ kujące?^ jest Everest!"- ciągle powtarza nasz lider...

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

199


Ewakuacja namiotu i niespodziewany gość 8 maja, 35 dzień wyprawy. Base Camp (5300 m)

Ale mi się ostatnio (to znaczy po zejściu do bazy) wyjątkowo dobrze śpi! Do tego stopnia, że już po raz drugi zaspałam na śniadanie, które wcale nie jest bardzo wcześnie (około ósmej). To oczywiście efekt tego, że zeszłam z większej wysokości, więc lepiej się oddycha, poza tym materac jest tu wygodniejszy. Zakładając

w

pośpiechu

kolejne

warstwy

ubrań,

zauważyłam,

że się...

sypię!

Dosłownie! Cała moja skóra na nogach czy rękach jest tak wysuszona, że każde jej dotknięcie powoduje coś w rodzaju łupieżu. Wmasowałam w siebie pół opako­ wania kremu nawilżającego, choć „na pocieszenie" Violetta powiedziała, że ma to samo. A skoro już zabrałam się za swoją skórę, to pozaklejałam klejem superglue wszystkie pęknięcia i skaleczenia na palcach. Świetny patent - pomaga od razu. Już nie muszę się obawiać, że przy byle jakiej czynności moje upierdliwe ranki nie tylko zabolą, ale jeszcze się powiększą. A co do spraw zdrowotno-estetycznych to ciekawe, jak pobyt w takich warun­ kach zmienia człowieka. Przede wszystkim na potęgę gubimy wagę. Najbardziej wi­ dać to u Adama, który twierdzi, że pozbył się już kilkunastu kilogramów. Zresztą moje spodnie też trzymają się tylko dlatego, że związuję je zastępującą pasek linką. Jakby nie było na jednej z fachowych stron internetowych znalazłam informację, że w tych najwyższych obozach ze względu na inny niż w dole metabolizm, spala się dziennie około dziesięciu tysięcy kalorii, zaś podczas ataku szczytowego jest to nawet dwa razy więcej! Wraz z utratą wagi standardem stały się zapadające się oczy, łamiące się włosy i paznokcie, krwotoki z nosa, wszyscy też mamy pękające wargi, a do tego ogorzałe, często wręcz spieczone twarze, z wyróżniającymi się dość śmiesznie białymi, nieopalonymi„okularami". Krótko mówiąc, wcale nie wyglądamy na zdrowych ludzi. Po śniadaniu Kadzi, nasz sirdar, obwieścił konieczność ewakuacji kilku namiotów. To efekt wytapiania się lodowca, na którym jest baza. Mój namiot nie dość, że już po części wisiał nad urwiskiem (a kiedy się do niego trzy tygodnie temu wprowadzałam, był rozstawiony na równiutkiej kamienno-lodowej platformie), to jeszcze zaczęła się tworzyć przed nim szczelina. Wczoraj była to niewielka szpara, dzisiaj rano - wyrwa półmetrowej wielkości. Na szczęście namiotów ci u nas dostatek - mam nadzieję że moja obecna miejscówka jest bardziej stabilna. Jednak prawdziwy szok wywołało jeziorko, które mamy (a właściwie mieliśmy) koło naszego obozowiska. Dzisiaj rano okazało się, że jeziorko

200 Everest Góra Gór


przez lawiny, bądź wytopiony z lodu gruz (kamienie,

świata. Jego początkiem jest tak zwany Kocioł

żwir). Miejsce to, w wyniku wytapiania się, ciągle zmie­

Zachodni (Western CWM) rozciągający się między Eve-

nia swój poziom. Hillary i Tenzing w 1953 roku bazowali

L

restem, Lhotse i Nuptse na wysokości 6000-6800 me­

na poziomie 5320 metrów, natomiast teraz, sześćdzie­

trów, chociaż jeszcze wyżej wznosi się lodowa ściana

siąt lat później, namioty bazy są już dobre czterdzieści

sięgająca aż do Przełęczy Południowej. Z Kotła „wypły­

metrów niżej (na mapach jako wysokość Base Campu

wa" przypominający rzekę lodu i śniegu Icefall, a dopiero

podaje się ciągle 5300 metrów, ale naukowcy przyjmują

niżej jest już lodowiec „klasyczny". Całość ma około

obecnie 5280 metrów). Różnicę widać także w długości

jedenastu kilometrów i ciągnie się od poziomu niemal

lodowca - wspomniane jedenaście kilometrów (dokład­

8000 metrów do prawie 4900 metrów, podczas gdy

nie jedenaście i jedna dziesiąta kilometra) to kilometr

umowna linia, powyżej której śnieg praktycznie nie

mniej niż w latach sześćdziesiątych XX wieku, co oznacza,

topnieje, to wysokość blisko 5800 metrów. Rzecz jasna,

że lodowiec topnieje, skracając się od piętnastu do dwu­

lodowiec cały czas „pracuje" - tworzy nowe szczeliny,

dziestu metrów rocznie. Jeśli chodzi o całość, to wyliczo­

zamyka stare, jak też systematycznie się przesuwa -

no, że w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat powierzchnia

przeciętnie 0,9 do 1,2 metra dziennie.

lodowych pól wokół Everestu skurczyła się o 13%.

Everestowa baza usytuowana jest z boku dolnej czę­ ści lodowca, gdzie lodowiec pokrywa bądź naniesiony

Szkoda by było, gdyby Icefall przestał istnieć, ale niestety duża szansa, że kiedyś do tego dojdzie.

TOPNIEJĄCY LODOWIEC

odowiec Khumbu to najwyżej położony lodowiec

I Wytapiające lodowiec słońce sprawia, że w bazie z dnia na dzień przybywa takich właśnie grzybów (kapelusz z kamienia, nóżka z lodu).

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

201


zniknęło! Do tej pory było skute równiutką taflą lodu (jego wyrąbane kawały kończyły potem żywot w naszej kuchni w charakterze herbat i zup), a teraz został tylko przypo­ minający potłuczone szkło połamany lód smętnie leżący w czymś w rodzaju zapadliska. Co się stało z wodą, diabli wiedzą. To znaczy na pewno gdzieś znalazła ujście i odpłynęła, a po części wyparowała. Zadziwiające to wszystko, bo zawsze myślałam, że takie zmiany w lodowcach wymagają czasu, a tu proszę - z dnia na dzień coś jest, a potem znika. Tuż

przed

obiadem

mieliśmy

niespodziewanego

gościa.

Akurat

cała

ekipa

siedziała w mesie, zastanawiając się, czy nie odpalić laptopa i nie obejrzeć jakiegoś filmu,

z

rozstawionych

przez

Chrisa

miniaturowych

głośników

leciały

piosenki

Boba

Marleya, zaś zaprzyjaźniony Szerpa konspiracyjnie przyniósł na sprzedaż piwo i colę -

tutaj

towary

luksusowe

(działalność

komercyjna

jest

w

Base

Campie

oficjalnie

zabroniona), a tu nagle wchodzi całkiem sympatyczny chłopak. - Namastel Jestem oficerem łącznikowym waszej ekipy na Lhotse - oznajmił. Zapanowała konsternacja, którą przerwał Chris, wypalając prosto z mostu: - A my myśleliśmy, że już nigdy pana nie zobaczymy! Rzeczywiście, dziwne, że pojawił się dopiero teraz. Oficerowie łącznikowi teo­ retycznie powinni być w obozie cały czas, ale ani oni się do tego specjalnie nie palą, bo nie są to żadni wspinacze, tylko nasłani z Katmandu urzędnicy, ani też wyprawy za nimi nie tęsknią, tym bardziej że trzeba takiemu oficerowi zapewnić wikt i opierunek. W trakcie

kurtuazyjnej rozmowy okazało się, że chłopak jest pracownikiem

administracyjnym nepalskiego Sądu Najwyższego, ale zadzwoniono do

niego z Mi­

nisterstwa Turystyki i - już nie wnikając, na ile z własnej chęci, a na ile była to propo­ zycja nie do odrzucenia - po wielu dniach wędrówki do nas dotarł, nie kryjąc przy tym, że góry nie należą bynajmniej do jego pasji. Oficerów

łącznikowych

ma

każda

wyprawa,

a

w

przypadku

naszego

obo­

zu, w którym są zarówno „everestowcy" jak i wspinający się na Lhotse, mamy nawet dwóch21. Jakie jest ich zadanie - nikt właściwie nie wie, oni sami chyba też nie. Można powiedzieć, że to trochę tacy „kapusie", pilnujący czy ma się permity na wspinaczkę oraz zezwolenia na telefon satelitarny i radiotelefony (odpowiednio po tysiąc i dwieście pięćdziesiąt dolarów od sztuki, tylko za możliwość ich używania), czy chodzi się faktycz­ nie tam, gdzie pozwala permit i czy obóz funkcjonuje zgodnie z przepisami. 21)

Z perspektywy czasu: Drugiego, tego od Everestu, w ogóle nie zobaczyliśmy.

Everest Góra Gór


Nikt za oficerami łącznikowymi nie przepada, bowiem nigdy nie wiadomo, do czego się przyczepią. Oczywiście, pamiętaliśmy prośbę Dana, aby z nimi za bardzo nie gadać, tak więc, kiedy na pytanie czy gość nie odczuwa przypadkiem związa­ nego z wysokością bólu głowy, padła odpowiedź, że tak, odczuwa, na końcu języka mieliśmy, że najlepszym lekiem na tę przypadłość jest jak najszybsze zejście w dół. Na szczęście chłopak wcale siedzieć w Base Campie nie zamierzał - coś tam zjadł, zrobił nam zbiorowe zdjęcie (dowód, że był w obozie), został obdarowany firmową czapeczką oraz tubką jakiegoś kulinarnego specyfiku, po czym pożegnał się i sobie poszedł, odprowadzony przez jednego z Szerpów (coś mi się wydaje, że przydziela­ jąc tego Szerpę, Dan chciał mieć pewność, że nasz gość już nie wróci).

Dzisiaj mijają trzy miesiące od śmierci mojej mamy, muszę więc z nią pogadać.

Wieczorem

Wymyśliłam sobie, że jedna z tak licznie świecących na tutejszym niebie gwiazd, ta, która wisi akurat nad Everestem, to właśnie ona, moja mama, i kiedy wracam wieczorem do namiotu, mruga do mnie, dając mi znak, że wciąż tu ze mną jest.

„Kochamy góry”, czyli Himalaje w oczach dzieciaków z Domu Dziecka w Chotomowie W planach na dzisiaj miałam zejście gdzieś niżej, na kilka dni regeneracji (rest) przed głównym atakiem. Na razie w górę, na „szczytowanie", jeszcze nikt nie startuje, bo Szerpowie ciągle

jeszcze

zakładają

liny

poręczowe,

tak więc wszyscy,

z każdego

9 maja, 36 dzień wyprawy. Base Camp (5300 m)

obozu grzecznie czekają. Miałam wyruszyć po śniadaniu, ale okazało się, że w czasie wczorajszej wy­ prawy na wzgórze, gdzie jest zasięg internetowy, Dan zostawił telefony satelitarne, a ponieważ byłam tam razem z nim, poczucie solidarności nakazało mi odzyskanie zguby.Telefony na szczęście były... Szczęśliwy i wdzięczny Dan stwierdził, że w ra­ mach nagrody mogę sobie zażyczyć, czego tylko chcę. Skoro tak, to uprzedziłam, że lista życzeń będzie długa, a póki co, z racji tego, że nie zdążyłam zjeść ze wszystkimi śniadania, możemy zacząć od jajka na miękko. Jakoś mi się tak zamarzyło, bo tu ciągle tylko omlety i omlety, więc drobne urozmaicenie by się przydało. Kurde, nie wiedziałam, że życzenie okaże się takie kłopotliwe! Nasz wyprawowy kucharz chyba nigdy nie miał styczności z jajem na miękko, bo owszem, ugotował je, ale na supertwardo. Miałam zamiar machnąć na to ręką, jednak Dan uparł się, że jajo

Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III

203


na miękko, to jajo na miękko i nakazał mu kolejną próbę. Wkrótce postawiono przede mną trzy jaja, każde gotowane inaczej - tym razem wszystkie niemal surowe. Zjadłam więc placek z dżemem, ale Dan był wobec Szerpów nieubłagany - postanowił wpoić im „jajeczną sztukę". Ponoć, jak już sobie poszłam, za którymś tam razem, wreszcie im się udało. Inna sprawa, że później wróciłam do namiotu kuchennego i wyjaśniłam, że gdybym wiedziała, to naprawdę zadowoliłabym się tym nieszczęsnym omletem. Wo­ lałabym przez głupie jaja nie psuć sobie jak do tej pory bardzo sympatycznych ukła­ dów z naszymi Szerpami. Szczerze ich lubię, no i szanuję (w przeciwieństwie do wielu innych wspinaczy, którzy traktują ich wyłącznie jako siłę roboczą). Znam ich imiona, rozmawiam z nimi, a oni w zamian są w stosunku do mnie bardzo w porządku i chyba mnie lubią. Zresztą zwracają się do mnie, didi* co znaczy „siostra". Wydarzenia poranka sprawiły, że nim się obejrzałam, nastało prawie południe, więc stwierdziłam że skoro tak, to poczekam na lunch i wtedy dopiero pójdę w trasę. Jednak po lunchu nagle się zachmurzyło, zrobiło się zimno i zaczęło sypać mokrym śniegiem i w efekcie przekonano mnie, że nie ma sensu, bym gdzieś sama szła, skoro następnego dnia w dół planują wyruszyć także Scott i Kieran. W sumie fakt, w towarzystwie milej. Może pójdzie z nami też Rob, Australijczyk, który od pewnego czasu jest u nas w obozie, bo miał się wspinać do„trójki". Niestety, najpierw nie mógł się zaaklimatyzować, a kiedy wczoraj w nocy pod opieką jednego z Szerpów wyruszył wreszcie na Icefall, nie dał rady - nie dochodząc nawet do połowy, poddał się i zawrócił. Dziwne, bo Rob jest bardzo wysportowany, zresztą trenuje triathlon. Szczerze mówiąc, podejrzewamy, że to raczej kwestia psychiki i na Icefallu blokuje go obawa przed niebezpieczeństwem. Wędrówkę tego dnia głosem rozsądku odpuściłam, ale oczywiście nim zaniosłam spakowany plecak z powrotem do namiotu, wróciło słoneczko. Nie ma jednakiego złe­ go, co by na dobre nie wyszło, bo postanowiłam wolne popołudnie wykorzystać na zorganizowanie wystawy przywiezionych ze sobą rysunków autorstwa dzieci z Domu Dziecka w Chotomowie. Kiedy byłam u nich na krótko przed wylotem na wyprawę, dzie­ ciaki rysowały Himalaje, a ja obiecałam, że te ich plastyczne wyobrażenia najwyższych gór świata zabiorę pod Everest. Dzisiaj twórczość naszych małych artystów podziwiali zarówno wspinacze, jak i Szerpowie. Szczególnie podobała się wszystkim deklaracja małego Kacpra - wykaligrafowany dziecięcą ręką napis:„Kochamy góry".

Everest Góra Gór


ugotujemy, choć szanse zwiększą się, jeśli odpowied­

od tego w warunkach nizinnych. Problemem

nio dłużej utrzymamy garnek na gazie, stosując przy

jest nie tylko temperatura otoczenia, ale też i ciśnienie,

tym właściwe mieszanki paliwowe.

co wpływa, na to, że woda wrze wcale nie w tempe­

A jeśli ktoś chce ugotować jajo na miękko? To już

raturze stu stopni Celsjusza, ale im wyżej, tym niż­

wyższa szkoła jazdy. Poniżej podaję ściągę, ile czasu

szej. Efekt? Może się okazać, że na przykład ryżu czy

trzeba je gotować w poszczególnych obozach, biorąc

makaronu w zbyt niskiej temperaturze po prostu nie

pod uwagę także temperaturę otoczenia:

Gdzie

m n.p.m.

-10 °C

0°C

+10 °C

Poziom morza

Om

5 min. 27"

4 min. 49"

3 min. 19"

Kasprowy Wierch

1987 m

6 min. 36"

5 min. 55"

4 min. 19"

Baza pod Everestem

5300 m

9 min. 45"

8 min. 59"

7 min. 09"

Obózl

6000 m

10 min. 48"

lOmin. 01"

9 min. 08"

Obóz II

6400 m

11 min. 31"

10 min. 43"

8 min. 48"

Obóz III

7100 m

13 min. 03’

12 min. 15'

10 min. 15°

Powyżej obozu IV

8000 m

15 min. 58"

15 min. 08"

13 min. 03°

Szczyt Everestu

8848 m

21 min. 20’

20 min. 28"

19 min. 28°

Przeliczniki zaczerpnięto ze stronyhttp://www.altitude.org/boil_egg.php

I Część wystawy rysunkowych wyobrażeń Everestu autorstwa maluchów z Domu Dziecka w Chotomowie.

ALE JAJA, CZYLI GOTOWANIE NA WYSOKOŚCI

G

otowanie na dużej wysokości różni się trochę


REST, CZYLI REGENERACJA PRZtD SZCZYTOWANIEM

Od Messnera do szarlotki 10 maja, 37 dzień wyprawy. Base Camp (5300 m)Pheriche (4270 m)

Ale mi dobrze... Za całe dwa i pół dolca mogę przespać się w wygodnym, ogrom­ nym

małżeńskim

łożu,

w

czystej

pościeli

i

pokoiku,

wprawdzie

nieogrzewanym,

ale ze ścianami, które sprawiają, że nie odczuwa się wietrzyska szalejącego na zewnątrz. i

Uczucie

aromatycznej

szczęścia

kawy

dopełnia

zafundowanej

pozostały przez

w

Kierana,

ustach a

smak

wcześniej

pysznej jeszcze

szarlotki kolacyjne

obżarstwo - filet z kurczaka, frytki i zestaw warzyw. Skoro zeszliśmy w dół na rege­ neracyjny rest, to jedzeniowo szalejemy... Ale po kolei. Po śniadaniu, jeszcze w Base Campie, mieliśmy całą prawie eki­ pą wyruszyć w dół. To znaczy naprawdę na dół, do położonej tysiąc metrów niżej wioski

Pheriche

(polecane

przez

Denisa

Urubko

Deboche

wydało

nam

się

trochę

za daleko), schodziliśmy tylko ja, Kieran i Scott, podczas gdy reszta postanowiła nas odprowadzić do pobliskiego Górak Shep. Ledwo wyszliśmy, a tu na highwayu (tak nazywamy główną ścieżkę przecinającą Base Camp) stoi sobie Reinhold Mes­ sner, jakby nie było jeden z najwybitniejszych himalaistów w skali świata. Postać ceniona, ale zdaje się niespecjalnie łubiana. Swego czasu, kiedy wybuchła wieść, że Messner ma być w bazie, od kilku osób słyszałam teksty w stylu:„A po co on tu? Znowu będzie wszystko i wszystkich krytykować". Właściwie to Messnera wypatrzyła Violetta, a że trzeba kuć żelazo póki gorące, to

zrobiłam

krótki

wywiadzik

z

pierwszym

zdobywcą

Everestu

bez

wspomagania

się tlenem. Okazało się, że Messner przyjechał z ekipą austriackiej telewizji kręcić film o tym, jak to na przestrzeni lat Everest się zmienił. Już na wstępie himalajska

206

Everest Góra Gór


I Podczas rozmowy z Reinholdem Messnerem, legendą światowego himalaizmu.

sława stwierdziła, że to, co jest teraz, odkąd założone są poręczówki, to już żaden hi­ malaizm. Na koniec naszej rozmowy zapytałam, czy pan Messner zamierza jeszcze kiedyś Everest zdobyć? Odpowiedź była stanowcza: - Oczywiście, że nie. Teraz to byłby dla mnie wstyd! Poza mowców

tym

było

wyszło

pokazanie

bardzo Messnera

śmiesznie, jako

ponieważ

gwiazdy

założeniem

himalaizmu,

austriackich

wywołującej

w

fil­ Base

Campie poruszenie i ekscytację. Problem tkwił w tym, że „gwiazdy" jakoś nikt nie rozpoznawał. Ludzie przechodzili i... nic. W tej sytuacji Messner przejął inicjatywę. Idzie jakaś grupa wspinaczy z Indii, a więc Messner do nich zagaja: - Dzień dobry, dzień dobry! Tamci stają jak wryci, ale z grzeczności odpowiadają trochę zdziwieni: - Namastel Dzień dobry! Następuje niezręczna cisza, w końcu jednego z nich oświeca i wypala: - A, no tak! Pamiętam! Spotkaliśmy się w Katmandu! No, w sklepie, na za­ kupach...

Rest, czyli regeneracja przed szczytowaniem


I Położona ponad tysiąc metrów niżej niż baza wioska Pheriche - nasza miejscówka na kilkudniowy rest.

Po wyjściu z bazy próbowałam dogonić swoją ekipę, która już na mnie nie czekała, bo akcja„wywiad"trochę jednak trwała. Idę, idę, a tu przy kamieniu z napi­ sem „Base Camp"sympatyczny

brodacz rzuca w moim kierunku po polsku:„Wszelki

duch pana Boga chwali!" Okazało się, że to Polak z Australii i zwrócił uwagę na orzełka na mojej czapce. Zaraz potem padło pytanie, czy nie wiem, czy w bazie są jacyś Polacy. Mówię że są, choćby ja. No to pan dalej, że dobrze, ale chodzi mu o ta­ kich wspinających się na Everest. Więc potwierdzam, że na przykład ja. Czyżbym nie wyglądała na osobę, która się wspina? Po miłej rozmowie ruszyłam dalej, ponieważ miałam przed sobą kawał dro­ gi, na dodatek z ciężkim plecakiem. W Górak Shep, aby odnaleźć ekipę, musiałam obejść wszystkie trzy działające tam knajpy, bo nie wiedziałam, w której siedzą. Oczywiście byli w tej trzeciej, ostatniej, ale przy okazji z satysfakcją odkryłam, że w pierwszej z nich, przy lodge'u, w którym nocowałam z grupą dwa lata temu

208 Everest Góra Gór


(prowadziłam wówczas trekking do Base Campu), na honorowym miejscu na sufi­ cie wisi zostawiona przez nas polska flaga z podpisami całej naszej grupki. W knajpie, poza tym, że wydałam prawie cały budżet przeznaczony na jedze­ nie na cały dzień (niestety, w wysokogórskich schroniskach ceny jedzenia do tanich nie należą), poznałam sympatycznego wspinacza z Indii, który już w zeszłym roku próbował zdobywać Everest, ale że się nie udało, w tym roku podejmuje drugą próbę. Jego ekipa liczyła początkowo cztery osoby, jednak trzy się wykruszyły, bo nie

wytrzymały

dotychczasowych

trudów

i

facet

został

sam.

Ponieważ

towarzysze

przekazali mu swoje „dobra", ma do wykorzystania - tylko dla siebie - ośmiu Szer­ pów i dwadzieścia siedem butli z tlenem! W Górak Shep pożegnaliśmy się z„odprowadzającymi"i już tylko we trójkę po­ gnaliśmy liśmy

w

taki

dół.

Dosłownie

power,

że

bez

„pognaliśmy", problemów

bo

po

wysokogórskiej

wyprzedzaliśmy

aklimatyzacji

mie­

trekkerów

(nawet

wszystkich

tych, którzy szli z prywatnymi Szerpami niosącymi im cały bagaż). Ponieważ w wiosce Lobuche chłopcy znowu postanowili coś zjeść, a ja nieko­ niecznie (cóż, kasa), rozdzieliliśmy się i dalej szłam już sama, po drodze wpadając na Olgę, wracającą z restu, bo szykuje się do ataku w pierwszej fazie okna pogodowego. Rozmowa z Olgą zawsze wprowadza mnie w świetny nastrój (ogromnie odpowiada mi jej poczucie humoru), tak więc do Pheriche dobiegłam już naprawdę jak na skrzydłach, tylko raz gubiąc drogę (bo tutaj żadnych oznaczeń szlaków, rzecz jasna, nie ma). Koledzy doszli jakieś dwie godziny po mnie (też się pogubili). Wieczór spędzili­ śmy na wspomnianej orgii jedzeniowej. Boże, jak niewiele człowiekowi do szczęścia potrzeba

-

raptem

spełnienie

podstawowych

potrzeb

(poczucie

bezpieczeństwa,

ciepło, pełny żołądek). U Scotta szczególny entuzjazm wzbudziła toaleta - normalny sedes, w dodatku z działającą spłuczką. Mnie natomiast spodobała się tutejsza atmos­ fera, bo cała sala jadalna lodge'u wypełniona jest wspinaczami! Mam wrażenie, że pół Base Campu przyszło tu na rest! W każdym razie życie towarzyskie kwitnie, wszyscy ze sobą rozmawiają - integracja na całego. Przy okazji niespodzianka! Spotkałam ko­ lejnego Polaka, o którym nie wiedziałam, a jest nim Andrzej Wojda z Warszawy, koń­ czący Everestem Koronę Ziemi (właściwie to nie tylko Everest Andrzej chce zrobić, jak twierdził - także Lhotse). Wynika z tego, że mamy w nepalskim Base Campie całkiem sporą ekipę wspinaczy z Polski. Przypomnę: Olga Nabiałekz Lublińca, Viola Póntinen

Rest, czyli regeneracja przed szczytowaniem

209


POLACY NA EVERESCIE

J

eśli chodzi o Polaków, to do sierpnia 2013 roku na szczycie Everestu stanęło trzydzieści osiem osób, w tym jedenaście kobiet. Oto pełna lista naszych zdobywców: 1978 - Wanda Rutkiewicz (jako pierwsza Europejka i trzecia kobieta na świecie) 1980 - Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki - pierwsze na świecie wejście zimowe 1980 - Andrzej Czok i Jerzy Kukuczka - wejście nową drogą, południowym filarem 1989 - Eugeniusz Chrobak (po zejściu ze szczytu zmarł w wyniku obrażeń odniesionych w lawinie) i Andrzej Marciniak 1993 - Maciej Berbeka (w 2013 roku zginął na Broad Peaku)

1994,1995,1999 i 2012 - Ryszard Pawłowski 1994 - Piotr Pustelnik 1999 - Jacek Masełko i Tadeusz Kudelski (zginął na zejściu) 2000 - Anna Czerwińska 2005 - Marcin Miotk - pierwsze polskie wejście bez wspomagania się butlą z tlenem 2006 - Janusz Adamski, Tomasz Kobielski, Bogusław Ogrodnik, Martyna Wojciechowska 2006.2012 - Dańusz Załuski 2007 - Marian Hudek, Roman Dzida, Robert Rozmus 2008 - Sławomir Król, Agnieszka Kiela-Pałys, Jarosław Hawrylewicz 2009 - Anna Barańska-pierwsze polskie wejście kobiece od strony północnej 2010 - Zbigniew Bąk, Magdalena Prask, Anna Lichota, Małgorzata Pierz-Pękała, Daniel Mizera 2011.2013 - Małgorzata Wątroba 2011 - Ireneusz Szpot 2012 - Wojciech Kukuczka, Robert Szymczak i Izabela Smołokowska 2013 - Piotr Cieszewski i Monika Witkowska

210

Everest Góra Gór


(aktualnie mieszka w Finlandii, ale na każdym kroku podkreśla, że jest Polką), Bartek Wróblewski z Poznania, Ryszard Głowacki i Grzegorz Michałek z Cieszyna, Piotr Cieszewski z Gdańska oraz„ukrywający się" do tej pory Andrzej Wojda i ja - z Warszawy. Mam nadzieję, że wszystkim nam się uda22!

Jak dobrze być na reście Wspaniały dzień! Czuję się wreszcie jak na wakacjach - pełny relaks. Trudno mi się jednak wyzbyć nabytych w górze nawyków. Rano ze zdziwieniem zauważyłam, że śpiąc

na

schroniskowym

łożu,

bądź

co

bądź

w

przyzwoitym,

normalnym

11 maja, 38 dzień

pokoju,

pod głowę jako poduszkę podłożyłam zwinięte polary, tak jak to robię w namiocie. Obleczone w czyste poszewki poduchy leżały odrzucone z boku... Żeby

się

jednak

ucywilizować,

po

śniadaniu

zainwestowałam

w

prysznic

(„tylko" pięć dolców, czyli prawie połowę taniej niż w wyżej położonym schronisku w Górak Shep). Pal sześć kasa - ile miałam z tego frajdy! Najprawdziwszy prysz­ nic! W bazie niby mamy namiot prysznicowy, ale to jednak różnica, gdy ma się rurę, z której leci nielimitowana woda, prawie wrzątek, a co innego termos z rurką, pompką i wodą mocno ograniczoną. Po śniadaniu (tosty z serem, czyli upragniony chleb! No i ser, bo sera też w bazie nie mamy), praktycznie cały dzień spędziłam, nadrabiając zaległości internetowe i roz­ mawiając z innymi ekipami. Ponieważ pokoje są nieogrzewane, wszyscy przesiadują w sali świetlicowo-jadalnianej z piecykiem pośrodku. Na przykład przy stoliku obok mamy Brazylijczyków, którzy wchodzą na Everest z paralotniami, by potem zamiast schodzić, na nich zlecieć. Dla ciekawych - jedna z tych paralotni waży sześć kilogra­ mów, inna zaledwie trzy, a lot z góry do Górak Shep (trzy i pół kilometra niżej) ma trwać około pół godziny. Jest też miły Austriak, który opowiedział, że mają w ekipie dziewczy­ nę tylko z jedną nogą (druga to proteza). Zaraz potem ktoś dodał, że u nich był facet z jednym płucem, ale stwierdził, że jest trudniej, niż przypuszczał i odpuścił. Najbardziej zakolegowałam się z trójką sympatycznych Rosjan z Sankt Peters­ burga, którzy bez wsparcia Szerpów zamierzają zdobywać Lhotse (w składzie: Siergiej Kondraszkin, Wiktor Kowal i Aleksiej Borodenkow). To ci sami Rosjanie, których już 22)

Z perspektywy czasu: Niestety, jednak nie wszystkim się udało. Na szczycie Everestu stanęłam tylko ja z Piotrkiem, natomiast Violetta zdobyła Lhotse.

Rest, czyli regeneracja przed szczytowaniem

wyprawy,

Pheriche (4270 m)

211


wcześniej poznałam w namiocie Denisa Urubko i Aleksieja Bołotowa, ale wtedy nie było jak pogadać. Pechowo, bo Siergiejowi z bagażu samolotowego ukradli spodnie puchowe i teraz wspina się w takich trochę przycienkawych, na domiar złego w cza­ sie wspinaczki spadł mu w przepaść plecak, w którym było trochę ważnych drobia­ zgów, typu latarka, karimata i tym podobne. Obiecałam, że jeśli będzie atakował szczyt po mnie, to mu potrzebny sprzęt oddam, choć może jakoś uda się to wszystko załatwić z naszych obozowych nadwyżek już teraz? A tak na marginesie to Siergiej zawodowo

jest...

rzeźbiarzem,

i

to

dyplomowanym,

po

Akademii

Sztuk

Pięknych.

Poza tym bardzo ładnie szkicuje - wczorajszy wieczór spędził na tworzeniu portretu Nepalczyka z obsługi schroniska. Mam nadzieję, że jego pasja do gór nie skończy się jakimiś odmrożeniami rąk, które są przecież narzędziem jego pracy23. Są już pierwsi tegoroczni zdobywcy Everestu. Wczoraj, 10 maja o godzinie je­ denastej czterdzieści na szczycie stanęło w sumie trzynastu Szerpów, którzy weszli tam

w

ramach

poręczowania

drogi

(długość

założonych

poręczówek

podsumowa­

no na około jedenaście kilometrów). Razem z nimi wszedł jeszcze Brytyjczyk David Tait, dla którego było to już piąte wejście na najwyższą górę świata. Swoimi wspi­ naczkami David zbiera pieniądze na ochronę brytyjskich dzieci przed różnie pojętą przemocą - ponoć on sam w dzieciństwie przeżył traumę, będąc wielokrotnie wy­ korzystywany seksualnie. W tym roku David liczy, że dzięki wyprawie organizacja z którą współpracuje, zarobi milion funtów.

Czorten Kukuczki i wysokościowe sushi 39

dzień

12 maja, wyprawy.

Pheriche (4270 m) - Dingboche - Chukhung (4730 m) - Pheriche

Po

wczorajszym

całodniowym

słodkim

nicnieróbstwie,

dzisiaj

wybrałam

się

na

wy­

cieczkę. Chciałam rozruszać mięśnie i przy okazji zobaczyć coś nowego. Położo­ na

nieco

z

boku

głównego

szlaku

turystycznego

wioska

Chukhung

pasowała

mi

szczególnie, bowiem w jej okolicach stoi postawiony w 2008 roku przez Fundację Wspierania Polskiego Alpinizmu im Jerzego Kukuczki polski czorten. Wmurowana

23)

Z

perspektywy czasu: Trio z Sankt Petersburga Lhotse zdobyło. Jeśli chodzi o Everest - Brazylijczycy od

paralotni najpierw długo czekali na zgodę na lot ze szczytu (to inne, dodatkowe zezwolenie, nieza­ leżne od tego na wspinanie), a kiedy już je dostali, zepsuła się pogoda, więc zrezygnowali z projektu. Dziewczyna z protezą nogi to dwudziestosześcioletnia Arunima Sinha z Indii, która wcześniej upra­ wiała koszykówkę, a została kaleką po tym, jak wypchnięto ją z pociągu. Udało się - weszła!

212 Everest Góra Gór


Boom na zdobywanie Everestu to oczywiście do­ piero ostatnie lata. Wcześniej, w latach 1953-69, czy­

łudniowej) dwudziestu dziewięciu zespołom, co ozna­

li przez szesnaście lat od wejścia Hillary'ego i Tenzin-

czało trzystu piętnastu wspinaczy (osiemdziesiąt mniej

ga, na Dachu Świata stanęło zaledwie dwudziestu je­

niż rok wcześniej). Ilu z nich weszło, nie wiadomo, sta­

den wspinaczy. Potem statystyczne słupki szybko ro­

tystyki „szczytujących" uwzględniają bowiem wszyst­

sły: lata siedemdziesiąte to już ponad osiemdziesiąt

kich razem - zarówno wspinaczy (mniejszość) jak

osób na szczycie, lata osiemdziesiąte - prawie dwie­

i Szerpów (zdecydowana większość). Co do Szerpów,

ście, a dziewięćdziesiąte - około tysiąca. Ostatni rok,

to zdobywają szczyt w ramach opieki nad klientami,

kiedy nikt nie próbował zdobywać Góry Gór, to 1974.

zakładając liny poręczowe, ale też dlatego że chcą,

Moje pytanie czy w niedalekiej przyszłości nepalskie

zwłaszcza że jest im to potem przydatne do wpisania

Ministerstwo Turystyki zamierza ograniczyć wydawanie

w CV przy szukaniu pracy na kolejnej wyprawie.

zezwoleń na wspinanie, wzbudziło u urzędników tej że

instytucji zdziwienie, bo niby dlaczego? Dla nepalskiego

w 2012 roku od strony nepalskiej na szczyt weszło

W

każdym

razie

oficjalne

dane

mówią,

budżetu narodowego Everest to żyła złota - góra gene­

czterysta sześć osób, zaś w 2013 - pięćset dwanaście

ruje wpływy prawie stu milionów euro rocznie. Ponie­

(do tego powinno się dodać około sto pięćdziesiąt

waż są jednak naciski, aby limitować liczbę wspinaczy,

osób, które weszły od strony tybetańskiej). Ogólnie

coraz częściej rząd nepalski wspomina o podniesieniu

przez wszystkie lata, od roku 1953 do końca 2012,

i tak już wysokich opłat za zezwolenia, co niewątpliwie

liczba wejść na Everest wyniosła sześć tysięcy dwieście

zmniejszy liczbę chętnych, jednak przy tej taktyce zyski

osiem (wejścia nie są równoznaczne z liczbą osób,

dla państwa wciąż będą duże.

bo niektórzy mają zaliczone po kilka czy kilkanaście wejść),

przy

dwustu

pięćdziesięciu

jeden

ofiarach

ILE WCHODZI? STATYSTYKI

W

roku 2013 rząd nepalski wydał zezwolenia na wspinanie na Everest (wejścia od strony po­

śmiertelnych. Dokładniej wygląda to następująco:

wejścia od strony

3877 wejść

nepalskiej wejścia od strony tybetańskiej

112 ofiar śmiertelnych

2331 wejść

139 ofiar śmiertelnych

A jak z narodowościami? Ze względu na Szer­ pów, wśród zdobywców Everestu dominują Nepalczycy, których według danych do roku 2011 było dwa ty­ siące dwustu sześćdziesięciu czterech. Na drugim miej­ scu są Amerykanie - pięćset trzydzieści sześć osób, następnie Brytyjczycy - dwieście sześćdziesiąt cztery, oraz Japończycy - sto sześćdziesiąt dziewięć. O Pola­ kach (trzydzieści osiem osób) piszemy na stronie 210.

I Pheriche - kolejne spotkanie z Reinholdem Messnerem, pierwszym wspinaczem, który zdobył Everest bez tlenu (razem z Peterem Habelerem).

Rest, czyli regeneracja przed szczytowaniem

213


w niego tablica upamiętnia śmierć Jerzego Kukuczki (1989 r.), a także dwóch in­ nych Polaków - Rafała Chołdy (zginął w 1985 roku) oraz Czesława Jakiela (1987 r.). Wszyscy stracili życie na południowej ścianie Lhotse, którą zresztą w tle czortenu doskonale widać (to przeciwna strona Lhotse od tej widocznej podczas atakowania Everestu).

lata

Do

Kukuczki

był

zaangażowany

wniósł

mam

proporczyk

szczególny w

sentyment,

działalność

Hacerskiego

bo

harcerską

Klubu

podobnie (na

Taternickiego).

jak ja, przez długie

wszystkie W

najwyższe

szczyty

czasach

różnie

tamtych

się wprawdzie w harcerstwie działo, ale jak się miało szczęście, można było tra­ fić do dobrych drużyn. Ja na względem

politycznym

hufcu

przykład wylądowałam w mocno opozycyjnym pod Warszawa-Mokotów,

gdzie

wzorowaliśmy

się

na

harcerstwie przedwojennym. Dlaczego o tym piszę? Bo dobre drużyny były świetną szkołą charakteru i życia - hartowały (zarówno psychicznie, jak i fizycznie), uczyły samodzielności,

wpajały

różne

istotne

zasady

-

solidności,

uczciwości,

braterstwa,

a to wszystko w himalaizmie bardzo istotne. Trzeba przyznać, że czorten, który był moim celem, prezentuje się okazale, choć szkoda, że na tablicy nie napisano, że chodzi o polskich himalaistów. Nie łudźmy się - orzełek i malutka flaga, zdaje się zatknięta przez kogoś całkiem niedawno, przecho­ dzącym tamtędy turystom na ogół nic kompletnie nie mówi. Zagraniczni wspinacze nie kojarzą ani naszego godła, ani flagi. Wiem coś o tym, bo przecież na tej wyprawie chodzę na przemian w dwóch czapkach - jedna jest z flagą polską, druga z orzełkiem, a i tak ludzie, z którymi rozmawiam, ciągle pytają, z jakiego kraju jestem. Od czortenu podeszłam jeszcze trochę w górę do wioski Chukhung. Dziura jakich mało. W sumie to niby lubię„dziury", ale są wśród nich „dziury urokliwie" i ta­ kie

zupełnie

bez

atmosfery.

Niestety

Chukhung

zaliczam do tych

drugich. Miałam

zamiar coś tam przekąsić, ale w końcu stwierdziłam, że może lepiej jak dam zarobić babinie prowadzącej malutką knajpkę przy czortenie Kukuczki, do którego po dro­ dze i tak musiałam wrócić. Bardzo się już nastawiłam na postój w tym miejscu, tylko że jak na złość kobiety już nie było, a na drzwiach wisiała wielka kłóda. Rozczarowa­ nie strasznie, bo byłam głodna jak cholera, ale na szczęście tak na„wsiakij słuczaj" miałam

w

plecaku

żele

energetyczne.

Wybór

padł

na

żelik„truskawkowo-banano-

wy - czterysta pięćdziesiąt kalorifz serii PowerBar, taki sam jaki ostatnio wsuwałam

Everest Góra Gór


olimpijskich w Calgary w 1988 roku obydwaj zostali

o nim mówiono. Do tej pory jest w Himalajach

uhonorowani symbolicznym (srebrnym) medalem.

często wspominany i to przez wspinaczy najróżniej­ szych narodowości.

Kukuczka zginął 24 października 1989 roku, w wie­ ku czterdziestu jeden lat podczas próby wejścia na

- Oczywiście, że go znałem. To dopiero był gość!

Lhotse trudną, niezrobioną jeszcze przez nikogo drogą na

- stwierdził mój kolega, wspinacz amerykański, z po­

południowej ścianie. Wspinali się we dwójkę - Kukuczka

kolenia trochę ode mnie starszego.

i Ryszard Pawłowski. W trakcie prowadzenia, już blisko

Kukuczka bez dwóch zdań był jednym z najwybit­

grani szczytowej, Jurek odpadł, a lina, którą się asekuro­

niejszych wspinaczy w światowej historii Himalajów.

wał, nie wytrzymując obciążenia, po prostu pękła. Nasz

W zdobyciu Korony Himalajów wyprzedził go wpraw­

wspinacz nie miał żadnych szans - poleciał w dwuki-

dzie o rok Reinhold Messner, za to Kukuczka zrobił to

lometrową przepaść. Jego ciała do tej pory nie odnale­

w bardziej sportowym stylu, to znaczy w krótszym

ziono, chociaż oficjalnie ogłoszono, że pochowano go

czasie (w niespełna osiem lat, podczas gdy Messner

w szczelinie lodowcowej (było to konieczne, aby rodzina

w siedemnaście), przy czym na dziesięciu z tych gór

himalaisty mogła dostać odszkodowanie - ubezpieczy­

wyznaczył nowe drogi, a na trzy ośmiotysięczniki

ciel wymagał odnalezienia ciała).

wszedł

zimą!

Messner

„prześcignął"

Jerzego

tylko

Kukuczka pozostawił po sobie żonę i dwóch sy­

w kwestii tlenu - Tyrolczyk na żadnej z gór nie wspierał

nów. Jeden z nich, Wojtek, w 2012 roku wszedł na

się dodatkowym tlenem, Kukuczka użył tlenu na Eve-

Everest w ramach wyprawy organizowanej przez ka­

reście (rok 1980, także wejście nową drogą). Messner

towicką

Kukuczkę jednak cenił i szanował, o czym świadczą jego

a jakże, Jerzego Kukuczki (nie był to przypadek - Ku­

Akademię

Wychowania

Fizycznego

imienia,

słowa: „Nie jesteś drugi! Jesteś Wielki!". Na igrzyskach

kuczka pochodził właśnie z Katowic).

JERRY? TO BYŁ GOŚĆ! WSPOMNIENIE O KUKUCZCE

K

ukućka, Jerry albo najczęściej - Jurek. Różnie

I Czorten ku czci Jerzego Kukuczki i dwóch innych Polaków, którzy zginęli w trakcie zdobywania Lhotse.

Rest, czyli regeneracja przed szczytowaniem

215


I Położona na wysokości 4530 metrów wioska Dingboche.

na

szesnastym

kilometrze

półmaratonu.

Smakowo

trudne

do

przełknięcia

(strasz­

nie słodkie), ale dodaje niezłego speedu tak, że przez kolejną godzinę mogłabym wbiec na wszystkie okoliczne szczyty. Muszę powiedzieć, że ogólnie szło mi się świetnie, bo dolinka prawie nienawiedzana przez turystów (przynajmniej o tej porze roku), więc do woli mogłam upa­ jać się nepalską wiosną. Czuło się tę wiosnę w powietrzu: trawa zaczyna się zielenić, kwitną

kwiatki

(takie

drobne,

fioletowe),

rolnicy

zaczynają

orkę

(używają

do

tego

drewnianej sochy ciągniętej przez dwa woły), a do tego wszędzie włóczą się pusz­ czone samopas jaki, czy raczej naki, bo to przecież samice, często z młodymi. Dłuższy

postój

zrobiłam

w

wiosce

Dingboche,

gdzie

postanowiłam

z

roz­

sądku jednak coś konkretnego zjeść. Miałam ze sobą liofilizat, czyli sproszkowaną wersję „makaronu w sosie śmietankowym z kurczakiem i szpinakiem" firmy Trek'n Eat, ale potrzebowałam do tego jeszcze pół litra wrzątku. Weszłam więc do kafejki

216 Everest Góra Gór


O' -

I Tradycyjna orka - wołami i drewnianą sochą.

z dumnym napisem „French Bakery", zamówiłam herbatę i wrzątek, a że poza mną nie było żadnych klientów, zapytałam nieśmiało, czy mogę zjeść zawartość torebki na miejscu, czy muszę wyjść na zewnątrz. Sympatyczna Szerpini na szczęście nie widziała

problemu

w konsumpcji mojego jedzenia

w jej lokalu.

Mało tego, zaraz

przyszła jej córka i przyniosła własnoręcznie zrobione... sushi, częstując mnie tym trochę nieoczekiwanym na tej wysokości specjałem. A na koniec, kiedy się żegna­ łam, przeżyłam szok- nie wzięto ode mnie ani jednej rupii! Rozumiem - sushi było w prezencie, ale przecież zamówiłam herbatę i wrzątek, za które wszędzie się tu przecież kasuje. I niech ktoś mi powie, że Szerpowie są materialistami! Przynajmniej o tych z Dingboche mogę powiedzieć, że są bardzo gościnni i mili. Do Pheriche wróciłam późnym popołudniem. W schronisku znowu tłum. Tym razem dyskusji

dzielimy

stół

niezmienny:

z

dwójką

strategia

wspinaczy

„szczytowania"

z

ekspedycji

oraz

daty

południowoafrykańskiej.Temat okna

pogodowego.

Rest, czyli regeneracja przed szczytowaniem

Z

kolei

217


z różnych plotek oficjalnie potwierdziło się, że słynna w Nepalu aktorka Nisha Adhikari oraz jej kolega po fachu, Arjun Karki, wspinają się na Everest bez zezwoleń. Obsługu­ jąca ich agencja wykupiła im zezwolenia jak dla... Szerpów, ale trudno nie zauważyć, że ani żadnych ładunków nie noszą, ani nawet z wyglądu Szerpów nie przypominają. Poza ekipą „aktorską" jest też na Everescie wyprawa nepalskich muzyków, któ­ rzy

będąc

hinduistami

(najpopularniejsza

religia

nepalska),

postanowili

zabrać

na

szczyt pojemnik z wodą z płynącej przez Katmandu świętej rzeki, nad którą odby­ wają się kremacje. No i zrobiła się awantura, bowiem Szerpowie, którzy są buddy­ stami, powiedzieli, że żadnej świętej wody hinduistów na szczyt tachać nie będą i niech muzycy sami sobie ją noszą... Na czym stanęło? Nikt nie wie...

Restu dzień ostatni 40

13 maja, dzień wyprawy,

Pheriche (4270 m)

Kontaktowaliśmy się z kolegami, którzy zostali w Base Campie. U góry pogoda kiep­ ska, zimno, wieje, ale potwierdza się, że od 18 do minimum 21 maja szykuje się dobre

okno

pogodowe.

Czyli

jutro

wracamy

do

góry.

Tymczasem

tutaj

pogodowo

całkiem ładnie, choć w kratkę. W nocy była burza, błyskawice, nad ranem wszystko wokoło zostało zasypane śniegiem, a w ciągu dnia znowu wróciła wiosna. Dzień spędziliśmy na luzie, bo to już ostatni dzień restu, czyli należy na maksa wypocząć. Newsem dnia jest wiadomość, że ponoć do everestowego Base Campu zmierza słynny amerykański aktor Tom Cruise. Wszyscy zachodzą w głowę, w jakim niby celu, bo raczej nie podejrzewamy, że pełen niewygód trekking to jego sposób na

upragnione

wakacje.

Zdaniem

niektórych:

1)

będzie

kręcić

sceny

do

jakiegoś

filmu 2) otworzy w Base Campie kościół scjentologiczny, bo to dobre miejsce na kontakty z kosmitami 3) oba powyższe. Tak czy owak zainteresowanie jego osobą jest większe niż Reinholdem Messnerem24.

Wracamy do Base Campu 14 maja, 41 dzień wyprawy, Lobuche (4910 m n.p.m.)

Teoretycznie

z

miejsca

restu,

czyli

wioski

Pheriche

(4270

m)

do

Base

Campu

(5300 m) moglibyśmy przejść jednego dnia, ale uznaliśmy, że nie ma sensu, bo po co się „zajeżdżać", a poza tym, szczerze mówiąc, wcale nam się tak do bazy nie 24)

Z perspektywy czasu: O Cruisie słyszałam potem jeszcze kilkakrotnie, ale nie spotkałam nikogo, kto by go widział. Albo zmienił plany, albo się dobrze kamuflował, albo wieść o nim była tylko plotką.

218 Everest Góra Gór


spieszy (Dan przekazał nam telefonicznie, że jeśli chodzi o pogodę, to mamy czas). Tym noclegu w

sposobem mniej

wiosce

wylądowaliśmy

więcej

Lobuche,

w

na

połowie

ciesząc

się

drogi,

końcówką

naszych „wakacji". Nocleg jest tu co prawda dużo droższy niż w dole (za skromny pokoik trzyosobowy

zapłaciliśmy

czyli

trzynaście

w

jakieś Pheriche

za

tysiąc dolców,

lepsze

pokoje

sto

rupii,

podczas

gdy

jednoosobowe

liczą tylko dwieście rupii), jedzenie też ma wyższe ceny, ale co tam, na ostatnią kolację przed

powrotem

do

wspinania

zaszaleliśmy,

objadając się ryżem z warzywkami i frytka­ mi. Poza tym rest to rest - Kieran rozłożył się na ławach w jadalni i spał, ja ze Scottem, dzieląc ki,

a

się

słuchawkami

potem,

popijając

słuchaliśmy naszą

muzy­

ulubioną

ma-

sala tea, siedzieliśmy przy piecu i czytaliśmy I Nasze zgrane na reście międzynarodowe

książki.

W

sumie

fajny

team

stworzyliśmy

trio: Scott, Kieran i ja.

przez te cztery spędzone razem dni!

Znowu własny namiot. Śmierć Aleksieja Bołotowa Mam kiepski nastrój, bo niestety, w Base Campie znowu śmierć.Tym razem bardziej mnie to dotknęło niż wcześniejsze przypadki, bo zginął ktoś, kogo znałam, wspomi­ nany przeze mnie Aleksiej Bołotow, partner wspinaczkowy Denisa Urubko. Jeszcze

15 maja, 42 dzień wyprawy. Base Camp (5300 m)

nie tak dawno gadaliśmy przy herbacie w ich namiocie, robiliśmy sobie wspólne foty, a teraz chłopaka nie ma. Rano, jeszcze w Lobuche, obudziliśmy się ze Scottem i Kieranem w świetnych nastrojach, bo raz, że się wyspaliśmy, dwa - było całkiem cieplutko, choć może to kwestia tego, że w małym pokoju spaliśmy we trójkę. Po całkiem solidnym śniadaniu wyruszyliśmy w trasę do Base Campu, dochodząc tam w porze lunchu, stęsknieni

Rest, czyli regeneracja przed szczytowaniem

219


już trochę za resztą ekipy. Radość powitania przerwał Jangbu, który zna wszystkie bazowe newsy i szepnął mi do ucha, wtedy utajnioną jeszcze wiadomość: - Był wypadek. Widziano spadającego ze skał człowieka. Wiadomo tylko, że Rosjanin... Zmroziło mnie... Jak Rosjanin, to od razu pomyślałam o chłopakach z Sankt Pe­ tersburga, tych, z którymi zaprzyjaźniłam się podczas restu (wrócili do bazy dwa dni wcześniej niż ja). Nie mogłam wysiedzieć, pognałam do ich obozu. Ale po drodze wpa­ dłam na Petera Hamora, z którym cały czas się mijałam. Już po minucie rozmowy mia­ łam wrażenie że gadam z dobrym, starym znajomym (swoją drogą Peter świetnie mówi po polsku), więc nie owijając w bawełnę zapytałam, kto zginął. Nie chciał powiedzieć, bo wypadek zdarzył się zaledwie kilka godzin wcześniej i wciąż było sporo niejasności. - Trójka z Lhotse? - pytam. Peter popatrzył na mnie: - Nie, z twoimi przyjaciółmi okej. Są teraz w obozie III... - stwierdził krótko. - Denis? - dociekam dalej, mając na myśli Denisa Urubko (kiedy przyszłam do obozu Szerpowie sugerowali, że to właśnie on). —

I W namiocie razem z Denisem Urubko i Aleksiejem Bołotowem (z prawej). Do głowy nam wtedy nie przyszło, że niecały miesiąc później Aleksiej zginie.

Everest Góra Gór


Peter pokręcił przecząco głową. - No, tooo... Aleks??? - zapytałam jeszcze, mając ogromną nadzieję, że choć każdego szkoda, może to jednak ktoś nieznajomy. Peter kiwnął głową: - Tak. On... - mruknął smutno. Niedługo

później

dowiedziałam

się

szczegółów

wypadku.

Dwa

dni

wcześniej

Urubko i Bołotow wrócili z restu, a że tak jak wszyscy czekali na okno pogodowe, postanowili powspinać się na Nuptse. Fakt, to akurat po drugiej stronie niż Eve­ rest

(głównym

celem

wyprawy

było

wytyczenie

nowej,

niezwykle

trudnej

drogi

na

Evereście), no ale zawsze jakiś pomysł na wypełnienie czasu. Z bazy wyszli o drugiej w nocy, o piątej stając nad skalną półką, z której trze­ ba

było

zrobić

około

dwudziestometrowy

zjazd.

Wykorzystali

do

tego

starą

linę,

którą gdzieś tam po drodze znaleźli, zapewne porzuconą przez jakąś ekipę sprzed lat. Aleksiej zjeżdżał pierwszy, Denis w tym czasie majstrował coś tam przy swojej uprzęży. Nagle usłyszał krzyk przyjaciela i zobaczył, jak ten leci w przepaść. Ciało Aleksieja

odnalazł

dopiero

o

godzinie

szóstej

trzydzieści

-

po

trzystumetrowym

locie chłopak nie miał żadnych szans. Przyczyna wypadku była prozaiczna - ob­ ciążona przez Aleksieja lina zaczęła trzeć o skałę, która ją po prostu przecięła. Jako miejsce wypadku w oficjalnych źródłach wpisano Icefall, co pewnie wynika z tego, że na wspinanie się na Nuptse chłopcy nie mieli zezwolenia. Aleks, Alosza, a tak naprawdę to Aleksiej... Spokojny, bardzo łubiany i raczej cichy i

chłopak

najszybszych

dziej.

Do

jego

(przynajmniej rosyjskich

na

mnie

wspinaczy.

największych

robił Miał

osiągnięć

takie

wrażenie),

pięćdziesiąt

należało

lat,

jeden

z

chociaż

wyznaczenie

najlepszych

wyglądał

nowej

drogi

na

mło­ K2

i kilka innych trudnych dróg, za co zresztą dwukrotnie otrzymał cenioną w gronie wspinaczy nagrodę Złotego Czekana. Jesienią 2011 roku wspinał się na Lhotse wraz z

ekipą

Polskiego

Związku

Alpinizmu

(wyprawa

kierowana

przez

Artura

Hajzera),

ale wejść na szczyt nikomu się wtedy nie udało. Zaraz po Evereście miał jechać również z polską ekipą na Nangę Parbat, kolejny ośmiotysięcznik (8126 m)25.

25)

Z

perspektywy czasu: Chodzi o tę wyprawę, która została zaatakowana przez terrorystów mordują­

cych wspinaczy, którzy akurat byli w bazie.

Rest, czyli regeneracja przed szczytowaniem

221


Późnym

popołudniem

po

ciało

Aleksieja

przyleciał

helikopter.

Patrzyłam

wraz

z naszymi Szerpami z daleka, ze wzgórza nad naszym obozem, jak Aleks odlatuje... Jego ciało, bo dusza na pewno zostanie w górach. Razem z nim odleciał też i Denis, rezygnując z tegorocznej działalności na Evereście. A teraz z kronikarskiego obowiązku o innych sprawach. Baza jakby wymarła większość wspinaczy jest już w górze, czekając na okno pogodowe, które pojutrze ma się zacząć otwierać. U nas atmosfera wyraźnie wyczuwalnego napięcia przed wyjściem w górę. Chyba najbardziej przeżywa to Adam, dla którego będzie to już druga próba zmierzenia się z Everestem - ponoć już od dwóch dni nie wypowiedział do nikogo ani słowa, totalnie zamknął się w sobie. W międzyczasie mimowolnie podzieliliśmy się na dwie grupy. Ci, którzy nie byli na reście, czyli dziewczyny atakujące Lhotse (Violetta i Anne Mari), a z ekipy everestowej Chris, Adam, Steve i Dave, wychodzą w górę już dzisiaj, w nocy i atak szczytowy zaliczają w pierwszej kolejności, bez czekania na nas. Druga tura to my, którzy dopiero co wróciliśmy z restu, czyli ja, Kieran i Scott, do tego atakujący Lhotse Slavo, który był na reście na własną rękę i wrócił wczoraj, no i jeszcze Dan. W sumie to jestem zadowolona z tego układu, bo stanowimy całkiem nieźle zgra­ ną ekipę i co ważne - wyrównaną kondycyjnie, a to, że będzie z nami Dan, to jednak duży komfort psychiczny. Z kolei plusem późniejszego ataku jest to, że główny „tłum" wspinaczy przejdzie przed nami, czyli potem będzie już pusto. Z tego, co mówił Peter Hamor, a co pokrywa się z prognozami Dana, początek okna pogodowego to ładna pogoda, ale wciąż silny wiatr (potem wietrzysko ma osłabnąć). Zobaczymy.. .26

Przygotowania do ataku, znowu w górę! 16 maja, 43 dzień wyprawy. Base Camp (6300 m)

Dziś w nocy wychodzimy na Icefall i dalej, z zamiarem dojścia od razu do obozu II („jedynkę"

pomijamy,

bo

wolimy

mieć

jednodniowy

rest

w„dwójce").

W

obozie

at­

mosfera podekscytowania, silnych emocji, a co do lęku, to nikt się nie przyznaje, ale myślę, że to najbardziej dominujące uczucie. Dziś rano wszyscy wzięliśmy prysz­ nic, bo nie wiadomo, kiedy nadarzy się następna taka okazja, a teraz trwa wielkie 26)

Z perspektywy czasu: Nadzieja, że idziemy na szczyt z Danem, czyli naszym liderem, była przed­ wczesna. Dan wycofał się z ataku szczytowego, nie wychodząc w ogóle z obozu IV. Co do tłoku na szczycie - przez większą część drogi byłam na grani szczytowej zupełnie sama, a największa zbitka to może z dziesięć mijających się osób. A jak z pogodą? Było dokładnie jak powiedział Hamor.

222 Everest Góra Gór


tyjska badająca potencjalne możliwości wspinania się na szczyt 1922 - od strony tybetańskiej Everest atakuje I wyprawa brytyjska, w trakcie której ginie w lawinie siedmiu Szerpów. Udaje się dojść do poziomu 8326 metrów. 1924 - nadal od strony tybetańskiej odbywa się III wyprawa brytyjska, w trakcie której w ataku szczytowym zginęli George Mallory, Andrew Irvine oraz dwaj Szerpowie. Nie wiadomo, czy wspinacze osiągnęli szczyt i zginęli w drodze powrotnej, czy też na niego wchodząc Zwłoki Mallory'ego odnaleziono dopiero w 1999 roku, na wysokości 8230 metrów, lata 30.40., początek 50. - kolejne próby podejmowane głównie przez Brytyjczyków. 1951 - swoją wyprawę, od strony nepalskiej, organizują Szwajcarzy. Udaje się dotrzeć do wysokości 8560 metrów - jednym ze wspinaczy jest Szerpa Tenzing Norgay, który dwa lata później stanie na Evereście. 29 maja 1953 r. - pierwsze potwierdzone wejście na Everest dokonane od strony nepalskiej (połu­ dniowej) przez Edmunda Hillary'ego oraz SzerpęTenzinga Norgaya. Byli oni człon­ kami wyprawy brytyjskiej, kierowanej przez Johna Hunta. 25 maja 1960 r. - pierwsze wejście od strony północnej (tybetańskiej). Dokonali tego Nawang Gombu (Tybetańczyk) oraz Chińczycy Chu Yin-Hau iWang Fu-zhou. maj 1975 r. - pierwsze wejścia kobiece. Od strony południowej 16 maja wchodzi Japonka Junko Tabei, od strony północnej 29 maja Tybetanka Phantog. 1978 r. - pierwsze wejście kobiety z Europy (w skali świata trzeciej) - jest nią Wanda Rutkiewicz. 8 maja 1978 r. - pierwsze wejście na Everest bez wspomagania się dodatkowym tlenem. Wyczyn mają na koncie Włoch Reinhold Messner oraz Austńak Peter Habeler.

KALENDARIUM NAJWAŻNIEJSZYCH WYPRAW W HISTORII EVERESTU

1921 - po wielu latach niewpuszczania do Tybetu cudzoziemców, wyrusza wyprawa bry­

17 lutego 1980 r. - pierwsze wejście zimą. Sukces Leszka Cichego i Krzysztofa Wielickiego, a kierow­ nikiem wyprawy (nie wychodzącym na szczyt) był Andrzej Zawada.

Rest, czyli regeneracja przed szczytowaniem

223


pakowanie.

Wymieniamy

się

liofilizatami,

przymierzamy

maski

tlenowe,

zastana­

wiamy, co wziąć, a co sobie darować, by nie było za ciężko. Nastroje w ekipie świetne. Właśnie przed chwilą Scott pokazał wszystkim cał­ kiem spory kamień, który mu włożyłam do plecaka, kiedy w Górak Shep poszedł do toalety (jeszcze na trasie naszego powrotu z restu). Wiem, głupi dowcip, tak więc po przejściu stu metrów nękana wyrzutami sumienia powiedziałam koledze, że ma w plecaku niespodziankę. Ale Scott nic. No to potem znowu spytałam, czy nie jest ciekawy. Scott ciekawy nie był. Skoro tak, to już nie nalegałam - przez kolejne półtorej godziny Scott dziarsko tachał niczego sobie głaz. Myślałam, że będzie wściekły, kiedy go odkryje, ale nie - skończyło się na śmiechu i pamiątkowym zdjęciu. Dobra, idę się pakować, napięcie rośnie. Teraz już zaczynam skupiać się wy­ łącznie na Wielkiej Górze.


DO ATAKU! KIERUNEK-SZCZYT!

Zimno - ciepło I znowu się udało. Mowa o Icefallu. Choć teraz było łatwiej, bo byliśmy zaaklimaty­ zowani, wiedzieliśmy, co nas czeka i jak rozłożyć siły. W rezultacie przeszliśmy lodo­

17 maja, 44

obozu II

wy labirynt dużo szybciej niż za pierwszym razem. Wyruszyliśmy o drugiej w nocy. Noc była stosunkowo ciepła i niemal bez­ wietrzna,

choć

w

przeciwieństwie

do

poprzedniego

razu

-

nie

było

księżyca

i gwiazd, a niebo przesłaniały chmury. Z tego też powodu przez długi czas niewiele na Icefallu widzieliśmy, po prostu szliśmy, byle szybciej i wyżej. Dopiero o czwar­ tej rano, kiedy zaczęło świtać, zobaczyliśmy lodowe bloki w pełnej krasie. Szczerze mówiąc, miałam nadzieję, że niektóre z nich, te największe i najbardziej podwie­ szone, a zapamiętane z poprzedniego razu, już się dawno zawaliły, ale gdzie tam. Co

najwyżej

chodzi

jeszcze

i jeszcze

bardziej

bardziej

pochyliły

popękały,

się

nad

stwarzając

poręczówkami,

wzdłuż

których

coraz większe zagrożenie

się

zawalenia

się i pogrzebania pod sobą pechowców. Inna sprawa, że ta mało przyjemna per­ spektywa

tylko

mobilizuje,

aby

szybciej

Icefall

pokonać

-

pokusę

odpoczynków

ograniczyliśmy do minimum. Zresztą lodospad bardzo się zmienił - teraz jest zdecydowanie więcej drabi­ nek,

niektóre

z

nich

wzbudzają

sporo

dzień

wątpliwości

czy

dobrze

przymocowane,

często nachylone pod niedającym poczucia stabilności kątem i trzęsące się. Najgor­ sze są te łączone, na przykład po dwie, trzy, bo nie ma stuprocentowej pewności, że łączenie wytrzyma. Pierwszy do obozu I dotarł z naszej ekipy Scott, ja wkrótce po nim. Ale był to dopiero pierwszy etap dzisiejszej drogi. W obozie I zrobiliśmy sobie przerwę, tym

Do ataku! Kierunek-szczyt!

wyprawy.

Z Base Campu do

225


I I znowu Icefall, i znowu pod górę.

bardziej

że

mogliśmy

skorzystać

z

zostawionego

awaryjnie

namiotu

i

palnika

do

gotowania. Ziąb był straszny, tak więc gorąca herbata była jak zbawienie, a kiedy skończyliśmy

popijać,

dotarły

do

nas

wreszcie

pierwsze

promienie

wschodzą­

cego słońca. Radość była krótka - kilka minut później już tych marzeń o słońcu żałowaliśmy,

bo

biała

równina

momentalnie

zaczęła

przypominać

patelnię,

z

nami

w charakterze skwierczących skwarek. Po herbacie w obozie I do obozu II zostało nam już„tylko"400 metrów (w pio­ nie) i 6 kilometrów w poziomie. Boże, co to była za męczarnia! Co i rusz zdejmo­ waliśmy

kolejne

warstwy

ubrań,

nakładaliśmy

następne

warstwy

kremu

z

filtrem,

mieliśmy wrażenie, że jeszcze trochę i albo padniemy wysuszeni na wiór, albo wy­ parujemy. Mnie jeszcze zaczął na dobre obcierać but (efektem był wielki pęcherz), więc

kuśtykałam,

marząc

o

chwili,

kiedy

te

cholerne

buciory

wreszcie

zdejmę.

W międzyczasie trochę się zdziwiliśmy, bo zauważyliśmy kilka osób idących z bu­ tlami z tlenem. Na tej wysokości to chyba drobna przesada? W każdym razie droga ciągnęła się niczym spaghetti. Kiedy namioty obozu II wydawały się już na wyciągnięcie ręki, zrobiliśmy sobie z kolegami odpoczynek.

226 Everest Góra Gór


M

agicznym sformułowaniem na Evereście (ale

pokazuje się zwykle widok na bardzo stromą ścianę, na

w innych górach także) jest „okno pogodo­

której śnieg nie jest w stanie się utrzymać

we". To ono decyduje o planach „szczytowania", to ono

A czy na Evereście jest zimno? To zależy, w którym

od pewnego momentu staje się głównym tematem

miejscu. W Kotle Zachodnim, między obozem I i ścianą

wszelkich rozmów.

Lhotse, w ciągu dnia zdarzają się prawdziwe upały:

W przypadku najwyższej góry świata okno po­

trzydzieści pięć stopni Celsjusza to żadna anomalia,

godowe pojawia się przeważnie w drugiej połowie

chociaż zaraz po zachodzie słońca robi się bardzo zimno

maja. Ze względu na porę monsunu, który przychodzi

i temperatura spada poniżej zera. Na szczycie zawsze jest

w czerwcu i trwa do końca września, największe szan­

zimno, nawet bardzo - średnia statystyczna to minus

se wejścia na szczyt mają wspinacze decydujący się na

dziewiętnaście stopni latem i około minus trzydzieści

ekspedycje w okresie kwietnia i maja (kwiecień: doj­

sześć zimą, chociaż trzeba wziąć pod uwagę, że pod

ście do bazy i aklimatyzacja, maj - atak szczytowy).

wpływem między innymi wiatru temperatura odczu­

Wyprawy zimowe są bardzo rzadkie, jesienne (okno

walna jest znacznie niższa i dochodzi nawet do minus

pogodowe robi się zwykle także w listopadzie) nielicz­

sześćdziesięciu—siedemdziesięciu stopni. No właśnie,

ne, bowiem skuteczność wejść jest stosunkowo niska.

wiatry - ze względu na efekt wyjątkowego prądu stru­

Oczywiście śnieżna czapa pokrywa szczyt Everestu

mieniowego zwanego po angielsku jetstream potrafią

non stop, niezależnie od pory roku. Z daleka oraz na

być bardzo silne - bywa, że ich prędkość! przekracza na­

pocztówkach wygląda, jakby przypominający pirami­

wet dwieście mil na godzinę (około trzysta dwadzieścia

dę szczyt stanowiła wyłącznie skała, ale to dlatego, że

kilometrów na godzinę).

Do ataku! Kierunek-szczyt!


-

Już

tylko

z

pół

godziny drogi...

-

wymamrotał

Scott,

nie

wiadomo,

czy

chcąc pocieszyć nas, czy bardziej siebie. - Półtorej... - poprawił Jang bu, który w tym momencie nas dogonił, uginając się pod ciężarem niesionego ładunku. Myśleliśmy, że Jangbu żartuje, ale gdzie tam. I tak, jak się okazało, był to wa­ riant optymistyczny, to znaczy czas dojścia liczony dla Szerpów, bo nam zajęło to bite dwie godziny. Szczerze mówiąc, to liczyłam trochę, że w obozie II zastaniemy resztę naszej ekipy, czyli tych, którzy wystartowali w górę dzień wcześniej. Niestety, zdążyli już wyjść do obozu III. Zresztą ogólnie cały obóz II jakiś opustoszały. Mam nadzieję, że

nie

przedobrzymy

z

tym

pomysłem

wchodzenia

po

wszystkich.

Podobno

okno

pogodowe ma być jeszcze dłuższe niż początkowo zakładano, tak więc teraz już w ogóle się nie spieszymy (taktyka Dana, a zakładamy, że wie, co mówi). Idea jest taka, by na górze nie było zbyt wielu wspinaczy, a w domyśle kolejek, na przykład przy pokonywaniu Stopnia Hillary'ego. W zeszłym roku były tam ofiary śmiertelne, właśnie przez zbyt długie oczekiwanie na możliwość wejścia, podczas gdy ludziom kończył się tlen. Tak na logikę, to nasza strategia jest jak najbardziej słuszna, ale zżera nas brak cierpliwości. Bo co będzie, jeśli prognozy pogody się nie sprawdzą i w ogóle stracimy szansę na atak szczytowy?

I Obóz II i czekanie na pogodę.


Rest i kamień z nerki Myślałam, że już jestem dobrze zaaklimatyzowana i mimo wysokości będę spała

18 maja,

w nocy jak zabita, ale gdzie tam... Problem w tym, że śpiąc, co chwila wpadam

^^z^(6400 m)^

w bezdech, a nie mogąc złapać tchu, duszę się i w efekcie budzę. Następnie więc, aby dojść do siebie, muszę wykonać kilka szybkich oddechów, a cały taki cykl wy­ starcza, by się skutecznie rozbudzić i mieć problemy z ponownym zaśnięciem. W obozie pustka - większość ekip jest już w górze. Po śniadaniu obserwowa­ liśmy

przez

lornetkę

sznureczek

ludzi

pnących

się

z„trójki"do„czwórkf-

wygląda

to

niczym ciągnący się po ścianie Lhotse tasiemiec. Nic dziwnego, grafik ułożony w Base Campie przez liderów grup zakłada, że najwięcej ekip szykuje się do ataku szczyto­ wego jutro, czyli teraz ciągną na Przełęcz Południową. Ale taki obrazek zdarza się raz w roku. Potem media pokażą takie zdjęcia i podpiszą je: „Dwieście osób dziennie ata­ kuje Everest" czy „Tłu my na najwyższej górze świata". I wychodzi wielka bzdura, a nie­ świadomi

czytelnicy

mają

wypaczony

obraz

Góry

Gqt.

Owszenvmoże

się

zdarzyć,

że dwieście osób wystartuje na szczytjednego dnia. Ale tego konkretnego, jednego

Niestety, przed południem dotarła do nas wieść, że jest kolejna ofiara Góry 'a

- tym razem od strony północnej (tybetańskiej). Jest nią trzydziestopięcioletni^


Nepalczyk,

Namgyal

Sherpa,

ponoć

przesympatyczny

chłopak,

bardzo

doświad­

czony, ale też bardzo zaangażowany w różne akcje proekologiczne. Zmarł wczoraj, podczas zejścia ze szczytu, na którym był już po raz dziesiąty. Siadło serce - na wysokości 8300 metrów po prostu usiadł i umarł. Mam wrażenie, że większość z nas zaczyna powoli obojętnieć na tego typu informacje. Przynosi je zwykle Jangbu, szepce do ucha Danowi, a ten w największej tajemnicy przekazuje je komuś z grupy i po chwili wiedzą już wszyscy. Współczucie trwa zwykle kilka sekund, zaraz po usłyszeniu „newsu" każdy zajmuje się czymś in­ nym, jak na przykład opowiadaniem czy słuchaniem dowcipów. Ale może to taka reakcja na stres, bo przecież dobrze wiemy, że nie ma reguły - w podobny sposób może zakończyć życie każdy z nas. To nieco zaskakujące, że umierają tak nagle, na ogół na serce, ludzie młodzi, sprawni, wydawałoby się zdrowi i doświadczeni na wysokości (to już trzecia taka osoba w tym sezonie). Taka rosyjska ruletka. Jeśli chodzi o mnie, to każda informacja o kolejnej ofierze sprawia, że zastana­ wiam się, co to za człowiek, myślę też o dramacie jego rodziny. Szczerze nienawi­ dzę też widoku helikoptera - jego pojawienie się w większości wypadków oznacza przecież akcję ratunkową. Dziś helikopter przyleciał dwa razy. Pierwszy raz około południa, kiedy pomocy potrzebował jakiś Rosjanin, drugi mającego

obrzęk

mózgu

Chińczyka,

czy

raczej

raz około piętnastej, po

Tajwańczyka.

ZTajwańczykiem

pro­

blem polega na tym, że leży gdzieś na około 7800 metrów, a choć helikopter jest supernowoczesny i na taką wysokość dociera, ze względu na stromiznę tamtejsze­ go stoku wylądować nie może. Próbowano patentu z liną - helikopter nadlatywał, utrzymywał

się

w

jednym

miejscu,

a

poszkodowanego

próbowano

przywiązać

do

zwisającej liny, by go zabrać do obozu II. Niestety, ze względu na wagę azjatyckiego wspinacza (Azjaci są zwykle mali, ale Tajwańczyk jest odstępstwem od tej reguły) pomysłu nie udało się zrealizować. Ostatecznie zapakowano go w worek Gamowa, zaaplikowano różne leki i teraz czeka na ekipę ratunkową, która ma za zadanie ścią­ gnąć go w dół. Ale pewnie dopiero jutro, póki co musi przetrwać do rana. Po

południu

w

obozie

II

zaczęli

pojawiać

się

pierwsi

wspinacze

wracający

z ataku szczytowego. Łatwo ich rozpoznać - mimo grzejącego słońca idą w pu­ chowych kombinezonach (u góry było zimno), rozchełstani (bo tu niżej już gorą­ co), w uprzężach, przy których pobrzękuje wspinaczkowy szpej. Zmęczeni, wyzuci

Everest Góra Gór


z energii, zobojętniali na otoczenie, ogorzali od wiatru i mrozu (niektórzy poodmrażani), niekiedy wlokący się noga za nogą naprawdę resztkami sił. Na kilometr da się wyczuć, że mają już tylko jedno marzenie - rozłożyć się w swoim namiocie i wresz­ cie odpocząć. Idzie taki człowiek, krzyczę do niego, pytając po angielsku, jak poszło, a ten biedak staje, patrzy na mnie i odpowiada... po polsku! No tak, nie poznałam go Grzesiek GOPR-owiec! Właściwie to już po minie widziałam, że nie wszedł. Z całej ich

ośmioosobowej

ekipy

szczyt

zdobyła

tylko

Ursula,

ta

sympatyczna

Argentynka,

która jest przewodniczką na Aconcaguę. Dziewczyna silna i, co w tym wypadku okazało

się

najważniejsze,

zaprawiona

we

wspinaczce

przy

silnym

wietrze

(Acon­

cagua słynie z silnych wiatrów, Ursula jest więc zahartowana). Strasznie żal mi było Grześka, bo bardzo chciałam, aby mu się udało... Zresztą w znajomej ekipie indyj­ skiej też było kiepskawo. Na dziesięć osób atakujących, szczyt zdobyły trzy. Popołudnie

spędziliśmy

integracyjnie

-

skorzystałam

z

zaproszenia

Kierana

i Scotta i wpadłam do ich namiotu w gości, a kiedy wydawało się, że jest już tak

I Helikopter ratunkowy to w czasie ataków szczytowych zły znak.

Do ataku! Kierunek - szczyt!


ZOSTAĆ PIERWSZYM - EVERESTOWE REKORDY

• eby zapisać się w annałach historii Everestu, samo

Pierwsze lądowanie na szczycie Evere­

zdobycie szczytu już nie wystarcza. Nic dziwnego,

stu helikopterem- udało się to w maju 2005 roku

że nie brak ludzi (wielu z nich trudno nazwać wspinacza­

Francuzowi Didierowi Delsalle. Dla ustanowienia rekordu

mi), którzy prześcigają się w wymyślaniu czegoś nowe­

miał posadzić maszynę tylko na dwie minuty, a tymczasem

go, szalonego albo po prostu skupiają się na opracowaniu

zrobił to dwukrotnie, za każdym razem na cztery minuty.

Z

chwytliwej marketingowo ideologii, dzięki której mogą być „pierwszymi" albo pod jakimś względem „naj". Oto

Najstarsi wspinacze - wśród mężczyzn palmę

trochę przykładów rekordów ustanowionych na najwyż­

pierwszeństwa

szej górze świata do 2013 roku, czasem jak najbardziej

Japończyk Miura Yiuchiro, który stanął na wierzchołku

zasługujących na uznanie, czasem odwrotnie - na iro­

23 maja 2013 roku, natomiast wśród pań najstarszą jest

niczny uśmiech („rekordy" typu „pierwszy neurochirurg

jego rodaczka, sidemdziesiędotrzyletnia Tamae Watana-

na Evereście", bo takie też bywają, rzecz jasna, pomijam):

be, która weszła na szczyt w 2012 roku od strony pół­

dzierży

aktualnie

osiemdziesięcioletni

nocnej, bijąc przy tym swój własny rekord, ustanowiony

Pierwszy lot z Everestu na paralotni

w 2002 roku (miała wtedy sześćdziesiąt cztery lata).

- 26 września 1988 roku Francuz Jean-Marc Boivin „sfrunął" ze szczytu w okolice obozu I, wykonując

Najmłodsi wspinacze - w maju 2010 roku

dwunastominutowy lot, w trakcie którego pokonał róż­

wszedł od strony tybetańskiej trzynastoletni Ameryka­

nicę wysokości wynoszącą 2948 metrów. Tym samym

nin Jordan Romero. Po tym, jak jeden z Szerpów ogłosił,

ustanowił też rekord najwyższego startu paralotniarza.

że zamierza zabrać na wyprawę swojego dziewięciolet­ niego syna, wprowadzono dla wspinaczy minimalne li­

Pierwszy zjazd na nartach - 7 października

mity wieku: od strony nepalskiej - szesnaście lat, od ty­

2000 roku z Everestu zjechał na nartach słoweński

betańskiej osiemnaście. Jeśli chodzi o stronę nepalską, to

wspinacz

Karnićar.

w 2012 roku Everest zdobyła szesnastoletnia Nepalka,

Różnicę ponad 4000 metrów, prawie ze szczytu do

i

narciarz

ekstremalny

Davorin

Nima Chemji Sherpa, która tym samym stała się też naj­

bazy pokonał w ciągu pięciu godzin, nigdzie nie

młodszą kobietą na Dachu Świata.

zdejmując nart! Wcześniej, w 1970 roku, podobną próbę podejmował Japończyk Yuichiro Miura, ale jego

Wspinacze, którzy byli najwięcej razy

zjazd rozpoczynał się z wysokości około 7906 metrów

na szczycie - wśród Nepalczyków rekord ten posia­

i był zdecydowanie krótszy (różnią poziomów około

da urodzony w roku 1960 Lhakpa Tenzing (zwany Apa

2000 metrów).

Sherpą), który od maja 1989 do 2011 roku był na szczy­

Pierwsze zjazdy na snowboardzie - doko­

roku). Jednak w 2013 roku dołączył do niego inny Szerpa,

nali tego w maju 2001 roku Francuz Marco Siffredi oraz

Phurba Tashi, który w maju 2013 zaliczył swój dwudziesty

Austriak Stefan Gatt W sierpniu 2002 roku Francuz chciał

oraz dwudziesty pierwszy raz (dwa wejścia w przeciągu

poprawić swój rekord, wybierając trudniejszą i bardziej

dwóch tygodni). Inna sprawa to pytanie, na ile Apa Sher­

stromą trasę, ale niestety po drodze zaginął (prawdopo­

pa może być uznany za Nepalczyka-lokalsa? Urodził się

dobnie wpadł w szczelinę).

wprawdzie wThame, małej wiosce w pobliżu Everestu, ale

cie dwadzieścia jeden razy (czyli praktycznie wchodził co

232

Everest Góra Gór


od lat mieszka wraz z rodziną w USA, w stanie Utah. Jeśli

Pierwsi bez nóg - w 2006 roku na Everest

chodzi o typowych cudzoziemców, najczęściej na szczycie

wszedł Mark Inglis, Nowozelandczyk, który w wyniku

stawał Dave Hahn, prowadzący wyprawy Amerykanin,

odmrożeń w swoich ojczystych górach, stracił obydwie

który w latach 1994-2013 zdobył Everest piętnaście razy.

nogi poniżej kolan (teraz wspina się na protezach). Z kolei w 2013 roku szczyt zdobyła dwudziestopię­

Pierwszy wpis na Twitterze zrobiony

cioletnia Arunima Sinha z Indii, była koszykarka, która

ze szczytu - rekord śmieszny, ale trzeba przyznać,

straciła nogę po tym, jak nie chcąc oddać złodziejom

że Brytyjczyk Kenton Cool, który go zrobił, to everesto-

naszyjnika, została wyrzucona z jadącego pociągu.

wy weteran. Po wejściu na szczyt w maju 2011 roku trzydziestosiedmioletni

wówczas

Kenton

wysłał

Pierwszy ślub na Evereście (i jak na ra­

w świat wiadomość „Everest po raz dziewiąty! Pierw­

zie ostatni) - miał miejsce w 2004 roku, a parę

szy tweet z dachu świata" (nawiasem mówiąc w roku

młodą stanowili dwudziestotrzyletni Pem Dorje Sherpa

2012 i 2013 Kenton również„szczytowaT, tak więc był

oraz Moni Mule Pati (oboje z Nepalu). Żadnych kapła­

na Evereście w sumie jedenaście razy).

nów jednak nie było, mało tego - pomysł utrzymywa­ no w tajemnicy nawet przed innymi wspinaczami. Para

Najliczniejsza ekspedycja, która zdo­

była na szczycie dziesięć minut wystarczyło jednak,

bywała

aby pan młody zawiązał wybrance tradycyjne girlandy

Everest

-

była

nią

zorganizowana

w 1975 roku wyprawa chińska, licząca czterystu dziesię­

i zrobił jej symboliczną czerwoną kropkę na czole.

ciu członków. No cóż, liczny kraj, to i wyprawa liczna...

Pierwsi bliźniacy - najpierw w 2010 roku Najdłuższe przebywanie na szczycie bez stanęli razem na szczycie urodzeni w 1968 w Ar­ dodatkowego tlenu - rekord ten należy do Szer­

gentynie, a obecnie mieszkający w USA bracia Da­

py Babu Chiri, który w 1999 roku spędził na wierzchołku

mian i Guillermo (Willie) Benegas, od wielu już lat

dwadzieścia jeden godzin i trzydzieści minut.

stanowiący

duet

wspinaczkowy

na

wielu

trudnych

drogach. W 2013 roku szczyt zdobyły dwudziestojed­

Najszybsze wejście - trudno uwierzyć, ale

noletnie bliźniaczki z Indii Tashi Malayika i Nungshi

w 2004 roku Pemba Dorje Sherpa (Nepalczyk) drogę od

Sayuri Malik.

nepalskiego Base Campu na sam szczyt pokonał w osiem godzin dziesięć minut (normalnie zajmuje to minimum

Pierwsze w świecie wejście na Everest

cztery dni!)

z obydwu stron, w jednym sezonie - co zresztą wpisano do Księgi Rekordów Guinessa. Do­

Pierwsze w świecie wejście na Everest

konał tego trzydziestotrzyletni David Liano Gonzalez

dwa razy w ciągu tygodnia dokonane

z Meksyku. Gonzales wszedł na szczyt od strony nepal­

przez kobietę - chodzi o dziewiętnastoletnią

skiej (południowej) 11 maja 2013 roku, szybko zszedł

Nepalkę, Chhurim Sherpę, która w roku 2012 weszła na

do Base Campu, poleciał helikopterem do Katmandu,

szczyt najpierw z grupą (12 maja), a kilka dni później (19

a następnie dostał się do bazy od strony tybetańskiej

maja) już solo. Wpisano ją za to do Księgi Guinessa.

i 19 maja był już na szczycie od strony północnej.

Do ataku! Kierunek-szczyt!

233


ciasno, że nie można się ruszyć, dołączył do nas jeszcze Slavo. Rozmowy zdomi­ nował

kamień

Scotta.

Tym

razem

nie

żaden

lodowcowy

głaz,

tylko

„urodzony"

przez niego w nocy kamień nerkowy (malutki kamyczek). Scott jest z niego bardzo dumny i choć rozumiemy, że wydalenie czegoś takiego to bolesna sprawa, mamy niezły wić

ubaw,

słuchając

godzinami,

amerykańskiego

oczywiście

pokazując

kolegi,

który

go

namaszczeniem

z

teraz

może

o

kamieniu

każdemu,

mó­

niezależnie

od tego, czy jest zainteresowany tematem, czy nie. Kieran zaproponował, by prze­ kazać

kamień

do

jakiegoś

muzeum,

bo

przecież

taki

skarb

wymaga

specjalnego

wyeksponowania. Ostatecznie mając już serdecznie dość tematu kamienia, zmieniliśmy tor dys­ kusji na to, jak kto się do Everestu przygotowywał. Zaczęliśmy ode mnie, a więc po­ wiedziałam, że moje treningi to głównie bieganie, w tym starty w półmaratonach. Potem Scott, że on to postawił na systematyczne ćwiczenia na siłowni... Doszło do Kierana. Irlandczyk wzruszył ramionami: - A ja to... Guinness! - wypalił szczerze, mając na myśli narodowe piwo irlandzkie. Może jest to jakaś metoda? Kieran, choć najstarszy z nas, kondycję ma bardzo dobrą!

Restu ciąg dalszy. Nasi atakują 19 maja, 46 dzień wyprawy.

Dzisiaj dzień ataku naszych! Mowa o pierwszej ekipie, czyli tych, którzy nie byli

Obóz II (6400 m),

z nami na reście i celowali w pierwszą fazę okna pogodowego. Niestety, nie mamy

po obiedzie

z nimi kontaktu. Szczerze im kibicuję - wszystkim, choć najbardziej walczącej na Lhotse Violetcie, bo przecież jest Polką! W planach na dzisiaj reszta ekipy, atakująca w drugim rzucie, miała wyjście do obozu III, tak by zdobyć szczyt w nocy z dwudziestego na dwudziestego pierw­ szego lub z dwudziestego pierwszego na dwudziestego drugiego. Tyle że wczoraj Dan przedstawił prognozę pogody: od południa ma być snowstorm. W tej sytuacji odpuściliśmy, uznaliśmy, że żadna to frajda siedzieć w „trójce" w zamieci, lepiej więc przeczekamy,

a

szczyt

zaatakujemy

dzień

później.

Tymczasem

jest

piękna

pogo­

da, bezchmurne niebo, a my wkurzamy się na czym świat stoi, bo zmarnowaliśmy dzień. Na dodatek moim kolegom zebrało się na narzekanie odnośnie jedzenia - że

234 Everest Góra Gór


powanym przez Chiny Tybetem), jest powszechnie znane. Nie każdy jednak wie, że:

* Everest to młoda góra. Oczywiście mowa o wieku geologicznym. Zaczęła się tworzyć około sześćdziesiąt pięć milionów lat temu. * Wprawdzie przyjmuje się, że w zależności od wersji Everest wznosi się na wysokość 8846/8848/8850 me­ trów, ale za jakiś czas i tak trzeba będzie te wyniki poprawić bo jak się okazuje, góra wciąż rośnie. Ile? Odpowiedzi nie są jednoznaczne - wahania są od 4 do 6,35 milimetrów na rok. * Powodem wypiętrzenia się Everestu (i w ogóle Himalajów) były mchy tektoniczne, a dokładniej fakt napie­ rania Płyty Indyjskiej na Płytę Eurazjatycką, co powodowało wypychanie mas skalnych znajdujących się na ich styku. * Podstawę skalną Everestu, tak zwany trzon krystaliczny, tworzą głównie skały metamorficzne (granity i gnejsy), na których są z kolei skały osadowe (wapienie, łupki ilaste). * Szczyt Everestu to piaskowiec pochodzący z dna morza, a konkretnie z prehistorycznego Oceanu Tetydy, sprzed około czterystu pięćdziesięciu milionów lat.

G&G, CZYLI GEOGRAFIA Z GEOLOGIĄ

T

o, że Everest to najwyższa góra świata, położona na granicy między Nepalem a Chinami (czy raczej - oku­

I W drodze przez Kocioł Zachodni. W oddali słynna Ściana Lhotse.

Do ataku! Kierunek-szczyt!

235


ciągle to samo i bez smaku. Swoją drogą ja wybredna nie jestem, ale trudno się z nimi nie zgodzić. W efekcie każdy zaczął opowiadać, gdzie pójdzie się najeść po powrocie do Katmandu. Scott postawił na Mc Donald'sa, Slavo zamarzył o wołowi­ nie w Stek Housie, Kieran miał tyle pomysłów, że nie mógł się zdecydować na żaden konkretny, ja zaś stwierdziłam, że po prostu pójdę na bazar i kupię owoców.Tylko że najpierw musimy do Katmandu wrócić. A tymczasem znowu lata helikopter... Ponoć to kolejna próba ściągnięcia Tajwańczyka, który wciąż jest w obozie IV na Lhotse, trochę ponad Żółtą Wstęgą (Yel­ low Band).Tak nazywa się charakterystyczne skały, na których rzeczywiście są żółta­ we pasy (warstwy wapieni). W ogóle jeśli chodzi o budowę geologiczną, to trzeba przyznać, że tutejsze góry prezentują się naprawdę ciekawie.

Wieczorem Dziewczyny atakujące Lhotse (Violetta i Anne Mari) są już z nami w„dwójce". Zmę­ czone, ale szczęśliwe, tym bardziej że weszły! Tego biednego Tajwańczyka, o któ­ rym wspominałam, widziały, a nawet gotowały mu wrzątek. Nie przypuszczały jed­ nak, że tak z nim kiepsko... Cieszę się z ich wejścia na czwartą górę świata nie mniej niż one, choć od początku widać było, że mamy bardzo mocną ekipę! Również z naszych everestowców na szczycie stanęli prawie wszyscy - nie udało się jedynie Adamowi. Szczegó­ łów nie znamy, poza tym, że wycofał się dość szybko, wrócił do obozu IV i szykuje się do ponownej próby. Zaskoczenie totalne - Adam, taki silny, doświadczony, bo drugi raz na Evereście (dwa lata temu nie udało mu się), był teraz naszym pewnia­ kiem... Z tym powtórnym atakiem to szalony pomysł, bo zazwyczaj jest tak, że jeśli atak szczytowy nie wypali, to się raczej odpuszcza, chyba że jest czas, aby zejść do

bazy,

Adam

jest

zregenerować jednak

uparty

wyniszczony i

organizm

niezwykle

i

wtedy

zdeterminowany.

dopiero Oby

nie

próbować

znowu.

przeholował.

De­

nerwujemy się, tym bardziej że ma iść sam, bez obstawy Szerpy. Violetta, opowiadając o wrażeniach ze wspinania, wspomniała o siedzącym (!) na szczycie zmarłym wspinaczu, który wygląda jakby właśnie tam wszedł. Zwróciła uwagę na jego zęby - zdrowe, śnieżnobiałe. Szokujący obrazek... Rozumiem, że ciało ludzi kochających góry często w górach zostaje. Różne są ku temu powody - zbyt duże dla rodziny koszty akcji ratunkowej, filozofia, że

236 Everest Góra Gór


dzięki temu dusza takiego człowieka ciągle jest w miejscu ukochanym przez niego za życia. Ale czy rzeczywiście te zwłoki muszą być tak wyeksponowane, w miej­ scu

gdzie

inni

je

oglądają

niczym

swoistą„atrakcję"

potem

komentują,

opowiadają,

czasem z nich żartują? Rozumiem, że nie wszędzie można znaleźć szczelinę, aby zrobić w niej pochówek, ale czy nie można spuścić takiego ciała gdzieś, gdzie dało­ by

radę

choćby

przysypać

je

śniegiem,

obłożyć

kamieniami,

zrobić

prowizoryczny

grób? Jakoś razi mnie, że choćby o tym zmarłym z Lhotse mówi się po prostu „trup z białymi zębami", zamiast pomyśleć: „to był fajny chłopak / miał dwójkę dzieci / grał dobrze w piłkę" czy jakoś tak, bardziej po ludzku. Nikt nic o nim nie wie, nawet odnośnie jego narodowości są spory27.

Znowu ściana Lhotse Chcąc

uniknąć

męki

wspinania

się

w

promieniach

odbierającego

siły

słońca,

wy­

ruszyliśmy na ścianę Lhotse bladym świtem. Szerpowie wolą chyba nocny wariant wspinaczki

-

kiedy

kładłam

się

spać,

na

majaczącym

w

oddali stromym

zboczu

20 maja, 47 dzień wyprawy. Z obozu II (6400 m) do III (7100 m)

widać było liczne światełka czołówek. Przed wyjściem w górę pożegnałam się jeszcze z Violettą, która dzisiaj z kolei wraca do Base Campu. Violetta zostawiła mi trochę liofilizatów, cukierki na kaszel i inne przydatne drobiazgi. Szkoda mi się było z nią rozstawać - fajna dziewczyna. Z kolei na początku ściany Lhotse, dokładniej przy przekraczaniu niezbyt przy­ jemnej

szczeliny

brzeżnej,

spotkałam

Steve'a

i

Dave'a,

naszych

Mormonów,

scho­

dzących z noclegu w „trójce". Pytałam, czy mają jakieś wieści od Adama. Nie, nie mają... Wiadomo tylko, że Adam wyruszył do tego swojego drugiego ataku szczy­ towego już o szesnastej poprzedniego dnia! Bardzo wcześnie, nikt tak wcześnie nie startuje! Staram się myśleć pozytywnie, ale boję się o niego, tym bardziej że idzie zupełnie sam. Na dodatek nie ma z nim łączności! Jakby na domiar złego przyszły niepomyślne wieści z Lhotse. Ten Tajwańczyk (pięćdziesięcioośmioletni 27)

Z

perspektywy czasu: „Dochodzenie"

Lhotse 19

Hsiao-Shih

to

maja

pięćdziesięciojednoletni 2012

roku.

Był

Lee),

którego

po

powrocie

Czech

Milan

doświadczonym

nie

wyjaśniło,

że

mógł

zamarznięty

Sedlacekzwany„Śvidry'

wspinaczem

-

ściągnąć

dwukrotnie

który brał

helikopter,

człowiek zmarł

udział

w

z

ze

szczytu

wyczerpania

wyprawach

na

K2, zdobył szczyt ośmiotysięcznej Sziszapangmy.

Do ataku! Kierunek-szczyt!

237


jednak nie żyje... Mimo podawania tlenu i różnych innych form pomocy, nie udało się go uratować - zmarł w namiocie, w obozie IV. Kolejna śmierć człowieka, który był obyty z górami wysokimi - w 2009 roku był na Everescie, w 2011 na Manaslu (8156 m).

Późnym wieczorem

Od Szerpów z obozu IV dostaliśmy informację o Adamie. Zdobył szczyt i szczęśliwie wrócił do namiotu. Uff! Z jego wejścia na Everest cieszę się szczególnie. Dziwna jednak sprawa, że tak strasznie długo to trwało. Wyszedł do góry jako pierwszy ze wszystkich ekip, zszedł do „czwórki" jako ostatni, po dwudziestu siedmiu (!) godzi­ nach28! Ciekawe, czy był aż tak bardzo osłabiony, czy też zaszły jakieś nieprzewi­ dziane okoliczności? Trochę też nie rozumiem, że go tak samego sobie w górze zostawiono. Fakt, niby sam zdecydował, że nie płaci za Szerpę, ale na miejscu Dana jako lidera wysłałabym mu naprzeciw któregoś z naszych Szerpów, aby jednak Ada­ mowi pomógł, wyniósł na wszelki wypadek butlę z tlenem i termos gorącej herba­ ty. No i sprawa radia - żadnych profesjonalnych krótkofalówek nie mamy (pewnie kwestia

drogich

zezwoleń),

ale

myślę,

że

Adam

powinien

mieć

przynajmniej

wal-

kie-takie, którymi posługują się nasi Szerpowie. Rozumiem, że na Evereście nie ma nic za darmo, ale w końcu chodzi o ludzkie życie. A może to ze mną coś nie tak, skoro nie mogę przyzwyczaić się, że góry wysokie rządzą się swoimi prawami i jeśli ktoś jest słaby, to już jego problem?

Żółta Wstęga i widoki 21 maja, 48 dzień wyprawy. Z obozu III (7100 m) do IV (7900 m)

Kurde, tu się naprawdę dostaje w kość... Męczący dzień. Jak się rano spojrzało z perspektywy naszych namiotów, wy­ glądało na to, że dojście z„trójki"do„czwórki"to w sumie niedaleko, szybko przesko­ czymy, a tymczasem szliśmy, szliśmy i miałam wrażenie, że droga się tylko dziwnie wydłuża. Nawet tlen, którym zaczęliśmy się już teraz wspomagać, zbytnio nam nie pomógł, bo fakt, oddycha się ciut łatwiej, ale mimo wszystko nie jest wcale tak, że człowiek się nie męczy. W każdym razie szybki marsz, zwłaszcza stromo w górę, nawet na dotlenianiu nie wchodzi w grę. Zamiast tego jest mozolne gramolenie się, na zasadzie: kilka kroków, stanie, dyszenie, kilka kroków, stanie, dyszenie. 28)

Mnie wejście i zejście, z długim odpoczynkiem na tak zwanym Balkonie, zajęło trzynaście godzin, a przecież wcześniej byłam dużo wolniejsza od Adama.

238 Everest Góra Gór


I W drodze do Przełęczy Południowej trzeba pokonać nieprzyjemny fragment skał zwanych Żółtą Wstęgą.

No właśnie, pierwszy dzień na tlenie. Butle dostaliśmy już wczoraj. Nie po­ wiem - kusiło nas ze Slavo (tej nocy dzieliliśmy razem namiot), aby podłączyć się do butli już w czasie snu. Tak troszeczkę, ustawiając jedynie mały przepływ, dla lep­ szego spania. Ostatecznie uznaliśmy jednak, że to trochę„niesportowo"- 7100 m to w gronie naszych znajomych jeszcze „żadna" wysokość, a skoro z samopoczuciem okej, to lepiej tlen oszczędzać, bo ilość butli jest ograniczona, a diabli wiedzą co się wydarzy wyżej. Za to rano, w czasie podejścia do „czwórki" butle już uruchomiliśmy. Fakt, na małym przepływie (przynajmniej u mnie), ale jak widzimy - wszyscy od „trójki" ra­ czej są już na tlenie, nawet Szerpowie, bo szkoda byłoby się„zajechać" mając w per­ spektywie atak szczytowy. Poza tym uznaliśmy, że lepiej już teraz przyzwyczajać się do chodzenia w masce, a przy okazji można taki zestaw (butla, regulator, maska) dokładnie Lhotse,

sprawdzić. a

potem

Co

by

położonych

nie wyżej,

mówić, niezbyt

pokonywanie fajnych

do

kolejnego wchodzenia

odcinka skał

ściany zwanych

po angielsku Yellow Band, co można przetłumaczyć jako Żółty Pasek, Żółta Wstęga

Do ataku! Kierunek - szczyt!

239


łównym problemem na Evereście nie są trudności

Nie jest jednak tak, jak myślą niektórzy, że korzy­

techniczne, ale niedostatek tlenu. Jeśli przyjąt

stanie z butli przenosi nas na poziom morza, przywra­

że na poziomie morza ilość tlenu wynosi 100%, to na

cając nam normalną sprawność - zarówno fizyczną jak

szczycie najwyższej góry świata jest go już tylko 33%.

i psychiczną. Według źródeł amerykańskich, użycie tlenu

W Strefie Śmierci (od około 7900 m) niedostatek tlenu

z butli „obniża" nas zaledwie o jakieś tysiąc metrów, co

stwarza szczególne zagrożenie, a poza tym powoduje

by oznaczało, że będąc na szczycie Everestu, oddychając

obumieranie komórek mózgowych. Aby temu w jakimś

z butli możemy czuć się jak zdobywcy 7850 metrów bez

stopniu zapobiec (chociaż zupełnie ryzyka i tak nie wy-

tlenu (to wersja Amerykanów, zdaniem naszego hima­

G

j? wspomagać tlenem zbutli.

laisty, Artura Hajzera, różnią ta wynosi 2000 metrów). Przez długie lata uważano, że zdobyde Everestu bez tleniemożliwe, jednak w 1978 roku Reinhold Messner Peter Habeler udowodnili, że się da (z grona Polaków pierwszym i jak na razie jedynp „beztlenowym" zdo­ bywcą Everestu był w2005 roku Maran Miotk). W każrazie po tym przełomowym wejściu zrobiła się "na wchodzenie bez tlenu, co uważano jedyne sportowe podejście do gór, w „czystej" postaci. : na Evereście stawia się jednak na


bezpieczeństwo - prawie wszyscy wspinacze (i Szerpowie)

Ile butli sobie zapewnić to na Evereście dylemat wielu

wspomagają się tlenem z butli, a wyjątki stanowią ci, których

wspinaczy. Nie tylko o sportowe podejście chodzi, ale także

wspinaczka ma czysto wyczynowy charakter. W roku 2013

o koszty. Jedna butla to w nepalskich agencjach wydatek

nie wspomagając się oxy (tak żargonowo mówi się na Eve-

rzędu czterystu—pięciuset pięćdziesięciu dolarów (zależy

reśde o tlenie, również„oz' lub „o$") weszło na Everest za­

od tego jakiego typu, od kogo kupiona, stara czy nowa,

ledwie czterech wspinaczy, co, biorąc pod uwagę wszystkich

czy przechodziła testy). Najpopularniejsze (i powszechnie

innych zdobywców, stanowiło mniej niż 1%.

uważane za najlepsze) są rosyjskie butle POISK produko­

Dlaczego wejście bez tlenu z butli jest takie trudne?

wane w Sankt Petersburgu, gdzie są też bardzo restryk­

Nie tylko dlatego, że idzie się wolniej i szybciej traci się

cyjnie sprawdzane. Ich konkurentkami są butle brytyjskie

siły. Także dlatego, że bardziej odczuwa się zimno i ła­

Summit Himalayan, a także opatentowane przez aktywną

twiej się odmrozić Poza tym gorzej z racji niedotlenienia

na Evereście agencję IMG butle ich własnego systemu. Do

pracuje też mózg - tracimy zdolność podejmowania

tego jeszcze podrabiane (tak, tak!) „Poisk-i" robione na

właściwych decyzji, obojętniejmy na wszystko co nas

bazie zużytych, przywożonych ciężarówkami do Indii, skąd

otacza, także na ryzyko, możemy mieć halucynacje,

po różnych zabiegach wychodzą jako „nówki" (oczywiście

mamy problemy z koncentracją i pamięcią.

trudnoje uznać za godne polecenia).

To, co ważne przy wejściach z tlenem (prawidłowo

Butlę, rzec jasna, ma się przy sobie. Firmowy Poisk

powinno się mówić„z dodatkowym tlenem", bo przecież

0 pojemności czterech litrów posiada cylinder o długości

nawet bez butli we wdychanym powietrzu tlen jednak

pięćdziesięciu siedmiu centymetrów, a po całkowitym

mamy) to uwzględnienie w ocenach wejść, z ilu butli się

wypełnieniu powietrzem jego waga wynosi trzy i pół

korzysta. Jest bowiem różnica, czy ktoś ma tylko dwie-

kilograma (plus regulator - 0,35 kilograma). Butla

trzy, wyłącznie na atak szczytowy i ustawia regulator na

trzylitrowa to czterdzieści cztery centymetry długości

mały przepływ tlehu, czy też dysponuje kilkunastoma

1 waga 2,7 kilograma. A na ile wystarcza? Regulator ma

butlami, dzięki czemu cały czas, także śpiąc, może się dotleniać,^ maksa".

różne opcje ustawienia - jeśli ustawimy sobie przepływ dwóch litrów na minutę (normalne w niewymagających szczególnej „walki" warunkach), pełna trzylitrowa butla zawierająca siedemset dwadzieścia litrów tlenu starcza na około sześć godzin. Analogicznie przy trzech litrach na minutę możemy liczyć na taką butlę przez trzy go­

I Wysokość około 7800 metrów i pokryte charak­ terystycznymi

dziny, za to ustawienie na jeden litr (na przykład do

łupkami Zebro

spania) daje nam dwanaście godzin

Genewczyków.

korzystania.

*

W’-


I Od obozu III nawet Szerpowie wspomagają się tlenem z butli.

wymaga całkiem sporego wysiłku. Na koniec zostaje jeszcze trochę skalnej wspi­ naczki przed obozem IV ¡„w nagrodę" wchodzimy w tak zwaną Strefę Śmierci, gdzie organizm wyniszcza się już w ogóle w przyśpieszonym tempie. W każdym razie tlen trochę na tej wysokości pomaga, ale też nie należy tego przeceniać - od wysiłku nie uwalnia. Wspomniałam

o

przepływie

tlenu.

Otóż

butle

(przynajmniej

te

nasze,

firmy

Poisk, made in Russia) mają kilka możliwości regulacji. Na skali jest 0, 0.5,1, 2, 3 i 4, co oznacza ilość litrów przepływających w ciągu minuty. Dziś rano na wyjściu z obozu Dan ustawił mi przepływ na 0.5. Myślałam, że wszyscy tak mają. W każdym razie czułam się dobrze, z kondycją super, idziemy pod górę, a tu mimo wszystko zostaję

w

tyle.„Oj,

coś niedobrze..."

stwierdziłam,

denerwując

się,

ba zbyt słaba. Zagadka wyjaśniła się w trzeciej godzinie, kiedy przystanęliśmy na

242 Everest Góra Gór

że jestem

chy­


odpoczynek. Okazało się, że tyko ja zasuwam na tym 0.5, wszyscy inni (włącznie z Danem) mają ustawioną dwójkę. Drobna różnica... Wkurzyłam się trochę na Slavo, poszło o śniadanie. Jeśli nic rano nie zjem albo zjem za mało, po prostu nie funkcjonuję. Nie mam energii i już. Jeszcze wczoraj wieczorem

rozmawialiśmy

o

tym

podczas

przyrządzania

kolacyjnej

zupy,

umawia­

jąc się, że rano coś tam ugotujemy. Tymczasem na drugi dzień, kiedy zabraliśmy się

do

wymiany

zużytej

wczoraj

butli

gazowej

(nowy

kartusz

miałam

przez

całą

noc w śpiworze, żeby na drugi dzień wydajnie działał), okazało się, że stara butla przymarzła do palnika i nijak nie chce się odkręcić, nie mówiąc o tym, że i po śnieg do

gotowania

trzeba

byłoby

z

namiotu wypełznąć.

W tej sytuacji Slavo oświad­

czył, że właściwie to on nie jest zainteresowany gotowaniem, bo jeść śniadania nie musi, a do picia w trakcie wspinania ma jeszcze wodę zagotowaną poprzedniego dnia. Jak na złość ja swoją wodę z wieczora wypiłam w nocy, bo ciepły płyn to mój sposób na tłumienie ataków kaszlu. Na szczęście w sukurs przyszedł jak zwykle nie­ zawodny

Kieran,

który

w

sąsiednim

namiocie

kończył

akurat

gotowanie

dla siebie

i Scotta, ale stwierdził, że nie ma problemu - dogotuje menażkę wody także dla mnie.

Kwadrans

później

dostałam

garnek

wrzątku

do

zalania

liofilizowanego

musli

i zrobienia sobie herbaty do termosu. Teraz jednak nasze drogi ze Slavo się rozeszły. Dosłownie, choć nie mam na myśli tego nieszczęsnego śniadania, bo ogólnie to gość jest w porządku. Chodzi o to, że kolega Słowak atakuje Lhotse, a więc jego ostatni obóz jest w innym miej­ scu niż nasz. Po prostu w pewnym momencie ci na Lhotse odbijają na prawo, a eki­ py na Everest kierują się na lewo, na tak zwane Żebro Genewczyków. Zanim

to

jednak

nastąpiło,

mieliśmy

jeszcze

przymusowe

oglądanie

kolejnej

akcji ratunkowej z użyciem helikoptera. Przymusowe, bo i tak nie było szans, aby kontynuować

wspinanie - wstrzymano

ruch

na

poręczówkach.

Brzmi

to

trochę

jak

zatrzymanie ruchu na autostradzie, ale rzeczywiście tak to wyglądało - w górę szło zaledwie kilka osób, za to sporo ludzi schodziło. Poza niektórymi miejscami, gdzie założone są dwie poręczówki (pewnie idea była taka, że jedna dla tych co zmierzają w górę, druga dla wracających na dół, ale i tak wszystko się miesza), do użytku jest przeważnie tylko jedna, co sprawia trochę problemów przy wymijaniu się (zwłasz­ cza na zlodzonych stromiznach).

Do ataku! Kierunek-szczyt!

243


I Najwyżej w świecie przeprowadzona akcja ratunkowa z użyciem helikoptera. Wyczerpanego wspinacza podczepiono do spuszczonej liny i zabrano z wysokości około 7700 metrów. J

Everest


Wracając

do

tego

helikoptera...

Ratowanym

byłtrzydziestojednoletni

Sudar-

shan Gautam, który urodził się w Nepalu, ale mieszka w Calgary (ma kanadyjskie obywatelstwo), a wspinał się, nie mając rąk! Stracił je jako czternastolatek, pusz­ czając

latawca,

który

niefortunnie

wplątał

się

w

druty

wysokiego

napięcia,

czego

efektem było porażenie chłopca przez prąd. Szczyt zdobył z pomocą Szerpy, przepi­ nającego go na poręczówkach i obsługującego jumar. Jednak atak szczytowy trwał na tyle długo, że i niepełnosprawny wspinacz, i jego Szerpa omal nie umarli z wy­ cieńczenia. Na szczęście jeszcze zanim dotarli do obozu IV, wyruszyła po nich ekipa ratunkowa, a finał był taki, że bezrękiego wspinacza ściągnięto w dół helikopterem (wspominany

już

patent

z

podczepieniem

go

do

opuszczonej

ze

śmigłowca

liny).

Jak się można domyślić, Szerpa, który w całej tej sytuacji był głównym, aczkolwiek pozostającym w cieniu bohaterem, musiał zejść o własnych siłach29. A co do naszych Szerpów, to do obozu IV szedł dziś z nami Mingma. Na co dzień jest rolnikiem, ze swoich małych poletek stara się wyżywić żonę i czwórkę 29)

Z perspektywy czasu: Media (zwłaszcza kanadyjskie) sporo rozpisywały się na temat wyczynu Gautama, chwaląc go, że zdobył Everest jako pierwszy w świecie mężczyzna bez rąk, na ogół jednak nie wspominając o późniejszej akcji ratunkowej. No cóż, ja też bardzo Gautama cenię - za determinację, ale czegoś tu nie rozumiem. Pomijając to, że wejście tego typu trudno uznać za wyczyn większy niż innych wspinaczy (w końcu chłopak nogi miał, a obsługiwanie go na linach przez Szerpów, wspi­ nanie tylko mu upraszczało), jednak skoro skończyło się akcją ratunkową i narażeniem zdrowia czy nawet życia wielu innych ludzi, to moim zdaniem sukces dość kontrowersyjny. Co ciekawe, sam Sudarshan

dość

osobliwie

tłumaczy

przyczynę

jego

ratowania

przy

użyciu

helikoptera,

w

wywiadzie

dla magazynu„Vancouver DesiBmówiąc:„Kiedy schodziłem w dół, zrobiła się kiepska pogoda i poczu­ łem się trochę źle.. .'.Trochę źle? Helikopter ściąga się do bardzo poważnych wypadków, nie wtedy, kiedy jest tylko.trochę'źle. Zrobiła się„kiepska pogoda7 Czyżbym była na innej górze? Pogoda wcale nie była zła. Poza tym, gdyby była rzeczywiście kiepska, helikopter nie mógłby latać. Nie chcę być źle zrozumiana: doceniam ambicje niepełnosprawnych i mocno im kibicuję, ale - może tu powiem coś niepopularnego - uważam, że nie każdy ich wyczyn zasługuje na brawa i propagowanie. Niezależnie od wszystkiego, czasem po prostu trzeba umieć się przyznać, że się przeceniło swoje moż­ liwości czy umiejętności, a nie szukać wymijających, nie do końca prawdziwych usprawiedliwień. I jeszcze jedna sprawa - teraz to już rekord zasługujący na faktyczne uznanie. Opisana akcja ratun­ kowa była najwyżej przeprowadzoną tego typu akcją z użyciem helikoptera w skali świata! Jako pi­ lot wykazał się Włoch Maurizio Folini, a w załodze, która, by nie dociążać maszyny, została w obo­ zie II, był między innymi Simone Moro, należący zresztą do grona współwłaścicieli śmigłowca. Nie­ stety, w lipcu 2013 roku maszyna się rozbiła - Maurizio, który był za sterami, został poważnie ran­ ny, a jeden z pasażerów (Nepalczyk) - zginął.

Do ataku! Kierunek-szczyt!


I Mocno stroma, skalna końcówka Zebra Genewczyków.

dzieci, natomiast na wyprawę załapał się jako pomocnik kucharza. Szansę wejścia na ośmiotysięcznik Mingma dostał po raz pierwszy - myślę, że trochę po protekcji, bo

jest

bratem

Jangbu,

naszego

najbardziej

doświadczonego

Szerpy,

a

wiadomo,

że zaliczenie takiego szczytu jak Everest zwiększa później szansę na załapanie się na kolejną wyprawę (i większą zapłatę). W każdym razie dzisiaj Mingma miał już przedsmak tego, jak może być na dużej wysokości, gdyż zupełnie nagle skończył mu się tlen. Podejrzewam, że miał nie do końca sprawny regulator, tak czy owak na wysokości 7700 metrów butlę miał

już

pustą

(gwoli

wyjaśnienia,

trudno

kontrolować

na

bieżąco

poziom

zuży­

tego tlenu, ponieważ wskaźnik znajduje się przy regulatorze z tyłu). Od razu za­ proponowałam mu dzielenie się moim tlenem, ale odmawiał, pewnie honorowo

246 Everest Góra Gór


I Śnieżno-lodowa ściana Lhotse wygląda tutaj dość łagodnie, ale w rzeczywistości jest dość mocno nachylona.

uznając, że Szerpie nie wypada korzystać z tlenu klientów. Kiedy jednak na wyso­ kości 7800 metrów Mingma zaczął raptownie opadać z sił i się zataczać, a akurat zaczęła się bardziej stroma, skalna wspinaczka, na propozycję przystał. Od tej pory mniej

więcej

minut

Mingma

co

kwadrans

dostawał

przerywaliśmy

moją

maskę,

wędrówkę,

aby

sobie

siadaliśmy pooddychał.

i

na

pięć-dziesięć

Profilaktycznie

szłam

też za nim, pilnując czy nie traci równowagi i dobrze się przypina do poręczówek. Wlekliśmy się okropnie, ale naprawdę się o niego bałam - w końcu Szerpowie też dostają obrzęków płuc czy mózgu, a czasem umierają. Póki co jesteśmy już w obozie. Tym razem śpimy po trzy osoby w namiocie. Ja z Danem i właśnie z Mingmą (teraz już podłączonym do nowej butli). Plany? Zastanawialiśmy się, czy nie „szczytować" dzisiaj w nocy, ale uznaliśmy, że zostało

Do ataku! Kierunek-szczyt!

247


trochę mało czasu na odpoczynek. W tym układzie jutro zrobimy rest, a wieczo­ rem wystartujemy na górę. W międzyczasie ku naszemu zdumieniu okazało się, że Mingma... nie wziął śpiwora! Zamurowało nas - nie zabrał, bo nikt mu nie powie­ dział, on zaś nie wpadł na to, że taka rzecz jak śpiwór na dwie, trzy noce na takiej wysokości może się przydać!

Poranny gość, zgubiona plomba i kolejne ofiary 22 maja, 49 dzień wyprawy, około południa. W obozie IV (7900 m), wyjście na szczyt

Jakoś

sobie

takiego

nie

przypominam,

totalnego

lenistwa.

bym

Normalnie

miała

w

zawsze

swoim coś

dotychczasowym

sobie

znajdę

życiu

do

dzień

roboty,

ale

tu jest inaczej. Dziś właściwie nie robię nic, poza spaniem, leżeniem, jedzeniem, rozmyślaniem, znowu jedzeniem, piciem i znowu spaniem. Rest na całego, a do­ kładniej zbieranie sił na wieczór, bo gdy tylko ucichnie wiatr (zapewne około dwu­ dziestej), startujemy. Jak na razie wieje koszmarnie. Zdaję sobie sprawę, że wiatr to normalna sprawa, ale czy musi aż tak? Czy się boję? No pewnie! Próbuję mentalnie przygotować się do„ataku"na Górę. Jakoś nie lubię takich sformułowań: atak, zdobywanie... Po prostu: jak mi Góra po­ zwoli to wejdę. Boże, żeby się udało! Co i rusz sprawdzam, czy oby na pewno mam ze sobą„wspomagacze szczęścia". Wstążeczka od lamy zawiązana na szyi - jest, tybetań­ ski kamień dżiod Krysi - też. No i jeszcze bezgłośna rozmowa z mamą... Proszę ją, że skoro jest tam, wysoko, w Niebie (bo przecież moja mama po śmierci na pewno tam jest), niech mnie zwłaszcza tej nocy kontroluje i prowadzi. Niezależnie od wszystkiego tłumaczę sobie też, że niczego nie muszę. Nie wejdę?Trudno. I tak samo dotarcie tutaj mogę uznać za swój sukces. Ale powalczyć trzeba! Trudno jednak o nadmierny optymizm, skoro przed chwilą głowę do naszego namiotu wsadził Jangbu i „w wielkiej tajemnicy" wyjawił, że z sąsiedniego namiotu zabrano

właśnie

zwłoki

trzydziestoczteroletniego

Sung

Ho-Seo

z

Korei

Południo­

wej. Aż mnie dreszcz przeszedł - to ja tu siedzę w namiocie, śpię, popijam herbatkę, a trzy metry obok umiera człowiek?! Może mogłam mu pomóc? Pewnie nie, ale i tak mam wątpliwości. Sung nastu

był

doświadczonym

ośmiotysięczników

wspinaczem

(pozostało

mu

-

jeszcze

miał K2

zaliczone i

Broad

dwanaście Peak).

Na

z

czter­

Evereście

stanął już wcześniej, w 2006 roku, ale wtedy wspomagał się butlą z tlenem, więc

248 Everest Góra Gór


honorowo obozu,

wrócił

„poprawić

zmęczony

położył

się" się

teraz do

już

bez

namiotu,

tlenu.

Owszem,

odmówił przyjęcia

wszedł,

tlenu,

wrócił

do

co proponował

mu jeden z Szerpów, a po pewnym czasie okazało się, że nie żyje... Żeby nie siać paniki, profilaktycznie nie mówiono o tym głośno, ale teraz Szerpowie z jego agen­ cji zwijają już obóz, trzeba więc było ciało wynieść (poza tym koreański związek wspinaczkowy zażyczył sobie, aby ściągnąć zwłoki w dół). Niestety, około

8600

to

nie

metrów

jedyna zmarł

ofiara dzisiejszego inny

wspinacz,

ataku szczytowego. Na wysokości

trzydziestopięcioletni

Mohammed

Hos-

sain (znany też jako Sajal Khaled) z Bangladeszu, z zawodu reżyser, który zresztą już rok wcześniej próbował Everest zdobyć, ale bez sukcesu. Tym razem się udało wczoraj między dziesiątą a jedenastą w dzień Hossain stanął na szczycie, jednak do obozu IV już nie dotarł. Ponoć nagle bardzo osłabł, usiadł i nie było siły, by go pod­ nieść. Jego ciało zostawiono tam, gdzie się położył, na wieczny już odpoczynek. Nie rozumiem - to nikt mu nie wstrzyknął dexametazonu? Pewnie nikt nie miał, a to przecież mogło uratować mu życie. Fatalnie, bo według pierwotnych planów my mieliśmy ruszyć na szczyt właśnie wczoraj. A ja dexametazon ze sobą noszę... Może chłopak by żył? Niestety,

tutaj

organizmy

reagują

inaczej

niż w

normalnych

warunkach

(czyli

niżej). Mieliśmy tego próbkę dzisiaj o świcie. Nie było jeszcze piątej, kiedy obudził mnie Dan, a właściwie jego rozmowa z nieznanym mi Szerpą, siedzącym w przed­ sionku

naszego

namiotu.

Facet

wyglądał

dziwnie

-

w

rozerwanym

kombinezonie

z wychodzącym puchem, bez butli z tlenem, z którą nie wiedział, co się stało. Do tego błędny wzrok i bełkot przy próbach odpowiedzi na pytania (odpowiadał pół­ słówkami, ale więcej milczał). Dla mnie był to ewidentny przykład choroby wysoko­ ściowej, choć mieliśmy też podejrzenia, że może gdzieś spadł i doznał urazu głowy. Dan wydobył z niego, że jest z agencji, która ma w obozie swoich ludzi, ale nie wiedzieliśmy, które namioty do nich należą (dziwny gość też nie pamiętał). Napo­ iliśmy

faceta

zagotowaną

specjalnie

dla

niego

herbatą,

ogrzaliśmy,

podaliśmy

tlen

i właśnie zastanawialiśmy się co z nim dalej robić (rzecz jasna, rozważana była opcja jak najszybszego sprowadzenia w dół), kiedy nagle, ni stąd ni zowąd tajemniczy gość wstał, wyszedł i zniknął w którymś z namiotów, a my nawet nie zdążyliśmy zauważyć w którym. Zakładamy, że opiekę przejęli jego koledzy.

Do ataku! Kierunek-szczyt!

249


STREFA ŚMIERCI-STRACH SIĘ BAĆ

utorem

A

określenia

Skąd ta nazwa? Człowiek, który przebywa w Strefie

„Strefa Śmierci" był szwajcarski lekarz, a zarazem

nieprzyjemnie

brzmiącego

Śmierci, skazuje swój organizm na bardzo szybkie wy­

himalaista, Edouard Wyss-Dunant który w 1953 roku

niszczenie, zaś o regeneracji nie ma mowy. I nie chodzi

opublikował

aklimaty­

tylko o spadek sił fizycznych, zanikają również komórki

zacji w górach wysokich. Jego wnioski opierały się na

mózgowe. Nie wspomagając się tlenem z butli, na takich

praktyce - w 1952 roku pan Wyss-Dunant był liderem

wysokościach można przebywać zaledwie dwa-trzy dni

szwajcarskiej wyprawy, która zamierzała zdobyć Eve­

- w końcu traci się przytomność i umiera.

artykuł

naukowy

poświęcony

rest (osiągnęli prawie 8600 metrów). Trudno

określić

dokładnie

Ciekawym granicę

tak

zjawiskiem

w

Strefie Śmierci

bywa

zwanej

towarzyszące czasem wspinaczom wrażenie, że ktoś

Strefy Śmierci. Zwykle zakłada się, że zaczyna się

z nimi jest (chociaż w rzeczywistości są sami). Niektórzy

ona od wysokości 8000 w górę, ale nie brak opi­

w związku z tym gotują wrzątek dla dwóch osób, a kiedy

nii, że I niżej od około 7800 metrów. Niezależnie

idą, czują rzekomą obecność drugiego człowieka. Nie

od definicji everestowy obóz IV, zlokalizowany na

jest to zjawisko uważane od razu za niebezpieczne, ale

Przełęczy Południowej (7906 m) uważa się już za

niewątpliwie to jeden z objawów niedotlenienia, które

Strefę Śmierci.

w dłuższym okresie może mieć fatalne skutki.

I Jak widać życie towarzyskie w obozie na wysokości 7900 metrów jest mocno ograniczone. Każda czynność męczy, trzeba oszczędzać siły.

Everest Góra Gór


Na

okrągło

wytapiamy

śnieg,

robimy

kolejne

herbaty

i

soki,

żeby

się

nawodnić

Przed chwilą zjadłam też pyszne ragout grzybowe - jeden z moich ulubionych liofilizatów.

Niesamowite

jak

się

zmienia

technologia

przygotowywania

takiego

Wczesnym popołudniem

su­

chego jedzenia - jeszcze jakiś czas temu ze względu na „plastikowy" smak prawie nie dawało się„liofów"jeść, a teraz proszę, przynajmniej te, które mam, są napraw­ dę super. Następny do zjedzenia będzie makaron z łososiem i pesto. W międzyczasie wybrałam się na„spacer". Nawet nie tyle chciałam, ile musiałam, bo skłoniła mnie do tego poważna potrzeba fizjologiczna (na mniej poważne jest bu­ telka). W każdym razie załatwienie się na tej wysokości nie jest wcale proste. Już pal sześć, że nie ma gdzie, bo żadnych latryn nie przewidziano, a przełęcz z obozem to pustkowie bez żadnych skał zapewniających namiastkę intymności. Jedyne co zostaje, to odejść kawałek (daleko nikomu się chodzić nie chce, o czym świadczy usiana od­ chodami okolica) i nie przejmując się, czy ktoś patrzy, czy nie, kucnąć i robić swoje. Ja

I Próba przespania się przed nocnym atakiem szczytowym.

Do ataku! Kierunek-szczyt!

251


I Przełęcz Południowa i obóz IV. Początek Strefy Śmierci.

na przykład kucając, uśmiechałam się do machających do mnie Argentyńczyków, przy czym uśmiech wynikał nie tyle z sympatii do nich, ile ze szczęścia, że po wyczerpują­ cych zabiegach, udało mi się wreszcie odpiąć szelki moich puchowych spodni. Ale co tam, drobiazgami, takimi jak obserwatorzy, nikt się nie przejmuje. Naj­ gorsze jest samo ubranie się i wyjście z namiotu, bo ciasnota straszna (mały namiot, trójka lokatorów), do tego trzeba uważać na garnek z gotowanym wrzątkiem, nie mówiąc o tym, że na tej wysokości każda czynność to od razu zadyszka. Pozostaje jeszcze dylemat, czy na taki toaletowy spacer zabierać ze sobą butlę z tlenem czy nie? Wczoraj wieczorem poszłam bez i myślałam, że zemdleję, tak więc dzisiaj już o niej pamiętałam. Butlę dzierżyłam pod pachą, ale wiele osób sprytnie zawiesza je sobie za pomocą linek niczym plecak. Kiedy się już z namiotu wygrzebałam, to pomyślałam sobie, że podejdę na drugą

stronę

przełęczy

i

sfotografuję

trochę

panoramek

Tybetu.

O

kobieca

naiw­

ności! Jak już się tam noga za nogą dowlokłam (bo tu się normalnie nie idzie, ale wlecze), całą okolicę spowiła nieprzenikniona mgła.

252 Everest Góra Gór


Rozległych panoram nie było, za to bliskie plany jak najbardziej były widoczne. Mam na myśli śmietnik, jaki tworzy obóz IV. Ponieważ większość ekip już się przez to miejsce przewinęła i wróciła na dół, pozostały podarte namioty, połamane stelaże, puszki - puste lub nawet nieotwarte (niektóre pordzewiałe, pewnie leżące od wielu lat),

mnóstwo

torebek

i

kartonów,

zużyte

kartusze

gazowe,

puste

butle

tlenowe...

Za zniesienie tych ostatnich rząd nepalski płaci Szerpom od sześćdziesięciu do stu dolarów za sztukę, co sprawia, że na zakończenie sezonu butle raczej znikają, gorzej z pozostałymi śmieciami. Może jednak coś się w tej kwestii polepszy, bo ponoć jest już specjalna, opłacana przez rząd ekipa Szerpów mających za zadanie pod koniec maja sprzątanie po wszystkich.

Za jakieś dwie godziny wychodzimy. Już się spakowałam. Starałam się oczywiście,

Około 18.00

aby mój plecak był na maksa lekki, tak więc wyjęłam nawet usztywniający go ste­ laż, ale mimo wszystko troszkę waży. Butla z tlenem, zapasowe rękawice, termos i butelka z piciem, batony i żele energetyczne, do tego polar, miniapteczka, polska flaga i kilka innych drobiazgów, jak choćby mój misiek z napisem „Polska" (wszędzie zabierana

maskotka

od

mojego

męża),

część

wyprawowego

stempla

ze

specjalnie

zaprojektowanym logo (stempel rozmontowałam jeszcze w bazie, bo w całości był zbyt duży), rysunek od dzieciaków z zaprzyjaźnionego Domu Dziecka w Chotomowie oraz szarfa otrzymana od

buddyjskiego lamy. Do tego kilka „liścików", które

napisałam (po kilka zdań „od serca"): do taty, Pawła (męża), mojego chrześniaka Adasia i bratanka Szymona, a także do dzieciaków z Chotomowa i Pawła Micorka z

Braniewa,

wspominanego

już

niepełnosprawnego

chłopaka

emanującego

wyjąt­

kowo pozytywną energią. Mam nadzieję, że te kilka słów na wyrwanych z notesu kartkach, które jak los pozwoli, spróbuję wnieść na szczyt, będzie dla nich szczegól­ ną

pamiątką,

a

może

również

inspiracją

do

realizowania

ich„Everestów"

ambitnych

celów, które sobie postawią. A z innych spraw - wypadła mi plomba! Wielka, z górnej siódemki, która teraz zieje

nieprzyjemną

głębią.

To

kara

za

moje

łakomstwo

-

Dan

poczęstował

mnie

cukierkiem toffi, a chwilę później poczułam, jakby toffi było z kamyczkiem. Oczy­ wiście tuż przed wyprawą byłam u pani dentystki i wyglądało na to, że w mojej szczęce wszystko okej, ale jak widać amerykańskie cukierki są wyjątkowo lepkie.

Do ataku! Kierunek-szczyt!

253


Rozumiem, że coś takiego może się zdarzyć, tylko dlaczego akurat teraz, tuż przed wyjściem na atak szczytowy, w jednym z ważniejszych dni mojego życia? Ze względu na ryzyko, że mnie ten ząb szybko rozboli, a każdy„przeciąg"w jamie ustnej może zaowocować nieprzyjemną reakcją na zimno, zastanawialiśmy się, co z tym fantem zrobić. Dan sugerował, żebym, podobnie jak swoje pokaleczone palce, za­ kleiła dziurę klejem superglue. Wystarczył mi jednak rzut oka na skład kleju (związki cyjanu) i uznałam, że to chyba nie jest najlepszy pomysł. Ostatecznie założyłam wariant optymistyczny, czyli że może po prostu nie będzie boleć. A jak będzie? Na wszelki wypadek wrzuciłam w kieszeń kurtki mocne tabletki przeciwbólowe. Poza tym to... trochę się boję. Trochę? Nie, ja się cholernie boję! Dziwne, bo jakoś sobie nie przypominam w znanych mi książkach, czy to o górach, czy o moim ukochanym żeglarstwie, że ktoś otwarcie mówi, że się boi. Wszyscy kreują się raczej na dzielnych twardzieli, którzy nie wiedzą, co to strach. A przecież to normalne, ludzkie szym

uczucie.

Pamiętam,

samodzielnym

jak

skokiem

na

kursie

zapytałam

spadochronowym,

mego

instruktora,

przed

swoim

mającego

na

pierw­ koncie

kilka tysięcy skoków, czy on też się boi. Spojrzał na mnie uważnie i przyznał, że tak, jasne, że się boi, a jeśli któryś z kursantów twierdzi, że się nie boi, to albo kłamie, albo jest nienormalny i wręcz niebezpieczny. Bogu dzięki, w moim przypadku nie jest to strach paraliżujący, ale motywujący, przypominający, że muszę być uważna, skoncentrowana i nie dać się ponieść zbytniej ambicji. Jedno jest pewne - w tym wszystkim

nie

pomagają

mi

wypowiedziane

przed

wyjazdem

do

Nepalu

słowa

mojego brata o złych przeczuciach... Ale z drugiej strony - obiecywałam rodzinie, że wrócę, a ja obietnic staram się dotrzymywać!

Hurra! Udało się! 23 maja, 50 dzień wyprawy. Z obozu IV (7900 m) na szczyt (8849 m), powrót

Wystartowaliśmy z obozu IV, czyli z Przełęczy Południowej (7900 m) około dwu­ dziestej pierwszej. Teraz jest taki właśnie trend - wspinaczka nocą, kiedy wprawdzie temperatury są niższe niż za dnia, za to nie ma wyziębiającego wiatru (albo jest

do „czwórki"

mniejszy). Poza tym, co ważne, ma się rezerwę czasową, pozwalającą na powrót

(7900 m)

do namiotu, kiedy jest jeszcze widno. Jeśli wszystko idzie dobrze, jest się w obozie w pierwszej części dnia, unikając zmian pogodowych w kapryśne i zwykle bardzo wietrzne popołudnia.

254

Everest Góra Gór


I Grań południowo-wschodnia. Miejsce, gdzie widać namiot to tak zwany Balkon (8400 m). Kolos z tyłu to Makalu, piąta góra świata (8481 m).

Nie wiem czy to stres, ale początkowo wszystko szło nie tak. Scott dostał bie­ gunki

(mimo

wcześniejszych

dyskusji

ostatecznie

żadnych

leków

„zapierających"

nikt z nas nie brał), ja z kolei najpierw nie mogłam znaleźć rękawiczki, potem mia­ łam problem z właściwym zapięciem uprzęży, a jak już stałam niby-gotowa, oka­ zało się, że mam źle wpiętego raka. W normalnych warunkach bym go poprawiła w pół minuty, ale tutaj nawet schylenie się było problemem, zwłaszcza że miałam na sobie ileś warstw ciuchów i puchową kurtkę plus puchowe spodnie, dzięki cze­ mu wyglądem przypominałam zawodnika sumo lub ludzika z logo Michelin. W re­ zultacie jeszcze nie wyszliśmy, a już byłam spocona, zmęczona i miałam szczerą ochotę, by wrócić do namiotu i położyć się znowu do śpiwora. „Na cholerę mi to? Męczyć się, marznąć, ryzykować życie..." pomyślałam.„Weź się w garść, bo faktycznie nigdzie nie wejdziesz!" zaraz potem nakrzyczałam sama na siebie, dobrze wiedząc, że jeśli nie spróbuję, będę potem tego żałować do końca życia.

Do ataku! Kierunek - szczyt!

255


I Kieran schodzący do obozu IV. Postrzępiona góra z tyłu to Lhotse.

Pomogło. Od tej pory byłam już skupiona, a mój mózg niczym mantrę narzu­ cił sobie stały rytm: safety (wpięcie karabinka w poręczówkę), jumar, krok; safety, jumar, krok... A co kilka kroków - odpoczynek (raczej: przystanek i dyszenie), bo inaczej się na tej wysokości nie da. Noc była całkiem jasna. Księżyc zbliżał się do pełni, gdzieś na horyzoncie, po stronie tybetańskiej, niebo rozświetlały błyskawice. Patrzyłam na nie trochę z niepo­ kojem, bo wolałabym nie mieć do czynienia z burzą, zwłaszcza będąc na grani lub na szczycie. Na szczęście burza przeszła bokiem i jedynymi światłami od tej pory za­ przątającymi moją uwagę były już tylko światełka czołówek tych, co szli przed nami. Wyruszyliśmy w piątkę: ja, Kieran, Scott i dwóch Szerpów - Jangbu i Mingma. Dan odpuścił - nie wyszedł w ogóle z obozu. Szczerze mówiąc, do połowy drogi nawet nie wiedziałam, że go nie ma. - Nie widziałam nigdzie Dana... Może by na niego poczekać? - zasugerowa­ łam

w

którymś momencie,

nawet lider może mieć problemy.

256 Everest Góra Gór

wpadając

na

odpoczywającego

Jangbu. Bądź

co

bądź


- Dan? Noooo... Przecież on został w namiocie, na Przełęczy... - zdziwił się moim pytaniem Szerpa, a ja z kolei zdziwiłam się jego odpowiedzią. Owszem, kiedy się szykowałam do wyjścia, Dan wciąż leżał w śpiworze, ale zakładałam, że czeka aż wyjdę, by mieć więcej miejsca przy ubieraniu się i potem nas dogoni. Początkowo szliśmy razem, całą pięcioosobową ekipą, szybko jednak się roz­ ciągnęliśmy.

Scott

wyrwał

do

góry

(potem

się

przyznał,

że

mocnym

motywato-

rem była owa biegunka i związane z tym pragnienie odizolowania się od reszty), ja z Kieranem trzymaliśmy się przez jakiś czas razem, ale moje ataki kaszlu sprawiły, że nie było sensu, by na mnie czekał. Jednym słowem każdy poruszał się swoim tempem, a wpadaliśmy na siebie co najwyżej przez przypadek, zwykle w trakcie odpoczynków. Słynne kolejki?Tłok? Gdzie tam... Tej nocy, a potem w ciągu dnia, niewielu

ludzi

było

na

Evereście.

Tylko

w

jednym

miejscu

trafiłam

na

blokującą

przejście grupkę może dziesięciu osób. Przez większość drogi nie było nikogo! Najgorszy był dla mnie pierwszy odcinek - od Przełęczy Południowej do tak zwanego Balkonu (8400 m). Mozolna wspinaczka po dość stromym stoku, po części wąskim,

skalnym

kuluarem.

Wykańczał

mnie

kaszel...

Kiedy

wreszcie

dotarłam

na

Balkon, czułam się, jakbym wypluwała płuca - kasłałam bez przerwy chyba z pięć minut. Scott, który to widział, przyznał potem, że nie dawał mi większych szans, abym w tym stanie weszła na szczyt. Mnie jednak bardziej martwiły marznące ręce - mój słaby punkt na górskich wyprawach. - Są już białe? - zapytał któryś z chłopaków. Białe, czyli odmrożone. Nie, jeszcze nie były. Troskliwy Kieran mi je porozcierał, wróciło krążenie, znowu mogłam ruszać palcami. Okej, oby gorzej nie było... Potem męczący kaszel trochę odpuścił, a wspinanie stało się nie tyle prostsze, ile ciekawsze, bo po grani. Z obu stron stromizny, jedna strona nepalska, druga ty­ betańska, z jednej można polecieć prawie dwa i pół kilometra, z drugiej, bagatela, trzy kilometry. „Może dobrze, że jest ciemno i niewiele widać?", kołatało mi w myślach. Swoją drogą jakoś specjalnie zestresowana nie byłam - w końcu to góry, więc stromo czasem być musi. Ale, rzecz jasna, uważałam, jak stawiam kroki, czy wpinam się we właściwe poręczówki. Wiele lin pochodzi z ubiegłych lat, a te mogą okazać się zdradzieckie.

Do ataku! Kierunek-szczyt!

257


I Ósma godzina ataku szczytowego i przepiękny wschód słońca.

Po drodze, trochę ponad Balkonem, przykre doświadczenie - omal nie we­ szłam na leżący tuż obok przetorowanej w śniegu ścieżki, przypięty do poręczówki bezładny kształt. Początkowo nie skojarzyłam. Co to? Worek? Stary namiot? Dopiero po oświetleniu latarką przeżyłam szok! Nie, to leżący człowiek! Zasnął?

258 Everest Góra Gór


- On nie żyje. Zmarł dzień wcześniej...- zawołał mi do ucha, przekrzykując wiatr Szerpa, który w tym momencie wypłynął z mroku. No tak, przypomniałam sobie. To ten chłopak z Bangladeszu, o którym mówio­ no w obozie, zmarły prawdopodobnie na skutek wyczerpania przy zejściu ze szczytu.

Do ataku! Kierunek-szczyt!

259


- Nikt mu nie pomógł? Nie sprowadził w dół? - pytałam Jangbu już później, po powrocie do obozu IV. - Schodził sam. Poza nim nikogo już na grani wtedy nie było...- usłysza­ łam tłumaczenie. Dziwne, że go tak po prostu zostawiono. Leżał twarzą w śniegu, w miejscu, gdzie trzeba się przepiąć na poręczówkach, uważając, aby niechcący go nie podeptać. Smutne... Wszyscy go mijali, widząc w nim po prostu przeszkodę, zawalidrogę, a nie człowieka, ojca dwuipółletniego chłopczyka. Z drugiej strony prawda jest taka, że ja też myślałam o zamarzniętym czło­ wieku tylko przez chwilę. Potem dopiero (ale to już na dole) przyszła refleksja: jak bardzo człowiek na tej wysokości obojętnieje na śmierć. Jak skupia się na sobie, na tym, by samemu nie dostać się w jej szpony, nie zrobić tragicznego w skutkach błę­ du, kontrolować swoje siły i realnie oceniać możliwości. Ważne staje się, by wejść i

wrócić, czyli przeżyć. Mnie również

to dotyczyło, więc znowu szłam, wpadając

w opanowany już dobrze rytm: safety, jumar, krok, safety, jumar, krok. Gorzej, że coraz bardziej marzły mi ręce. Byle do świtu, pocieszałam się, ale mało skutecznie, tym bardziej że wkrótce dopadł mnie kolejny atak kaszlu pociągający za sobą kolejny kryzys. „Nie dam rady. Poddaję się...", znowu obudziło się we mnie to okropne, we­ wnętrzne leniwe ja. Znam je dobrze choćby z półmaratonów - tam nazywam to „syndromem szesnastego kilometra", kiedy korci mnie, by sobie usiąść i nie kato­ wać się tym, co jeszcze przede mną. Ale podobnie jak na biegach, także na Evereście na szczęście dało znać o sobie również to drugie, ambitne ja:„No co ty! Doszłaś tu, to zasuwaj na górę!" Mało przekonywające? No to kolejny argument: „Przypomnij sobie, ile kasy na to poszło... Drugiej szansy nie będzie..." doda­ ło trzecie, tym razem pragmatyczne ja. Fakt. Ostatni argument zadziałał lepiej niż kolejny żel energetyczny, jaki sobie zaaplikowałam. Poza tym nikt przecież nie obiecywał, że będzie łatwo! W końcu zgodnie z powiedzonkiem Dana:„Tojest Everest". Minęło trochę godzin - nie wiem ile, bo straciłam poczucie czasu - i zaczę­ ło się rozwidniać. Całkiem blisko wyłonił się szpiczasty wierzchołek, który począt­ kowo wzięłam za swój cel. Wkrótce potem euforia zamieniła się w rozczarowanie

Everest Góra Gór


- uprzytomniłam sobie, że to dopiero Wierzchołek Południowy, a do szczytu wła­ ściwego mam

jeszcze spory kawałek. Na szczęście przepięknie

oświetlone wscho­

dzącym słońcem góry sprawiły, że szło mi się dużo lepiej niż na starcie z obozu, a i w ręce zrobiło się cieplej. „Wejdziesz, wejdziesz... Już blisko. . " , przekonywało moje radosne ja. Tłumiłam je jednak - dopóki nie stanę na wierzchołku i nie wrócę w dół, za wcześnie na radość Trochę Uskok

adrenaliny

Hillaryćgo

(Hillary

dostarczył Step)

-

mi

znajdujący

dwunastometrowa

się

na

skała

wysokości uznawana

8760 za

metrów

najtrudniej­

szy technicznie odcinek w ataku szczytowym (mowa o drodze klasycznej od strony nepalskiej). To prawda, wymaga trochę wspinania, ale po licznych opowieściach

I Słynny Uskok Hillary'ego wymaga wysiłku i koncentracji.

Do ataku! Kierunek - szczyt!


I Dowód, że udało się wejść. Do polskiej flagi mam przyczepionego, towarzyszącego mi we wszystkich podróżach pluszowego miśka z napisem.Polska".

na

jej

jednak

temat robi

wsparcie,

spodziewałam

wrażenie

byłoby

-

się

bez

nieciekawie.

mimo

wszystko

poręczówek Wbrew

temu,

większych

trudności.

Ekspozycja

przede

wszystkim

psychiczne

dających co

się

o

Evereście

zwykle

opowiada,

nie stałam w tym miejscu w żadnym korku. Moi koledzy wraz z Jangbu pognali do przodu, Mingma został gdzieś z tyłu, innych wspinaczy też ani widu, ani słychu. Inna sprawa, że cztery dni wcześniej, kiedy „szczytowała" większość ekip, czekało się w tym miejscu około godziny. Nie wiem, co lepsze... Tłoku w górach nie lubię, ale wspinać się zupełnie sama - też nie. Przed

samym

szczytem

postanowiłam

zaczekać

na

Mingmę.

Niepokoiło

mnie, dlaczego go nie ma. Pomyślałam sobie, że może to dla niego dość niezręczna sytuacja, skoro jako Szerpa wchodzi z całej naszej grupki najwolniej. Mnie czy wejdę kwadrans wcześniej czy później nie zrobi różnicy, byleby tlenu starczyło. Czekałam dość długo - pięć minut, może dziesięć... Zastanawiałam się na­ wet, czy się nie cofnąć i poszukać Mingmy, ale w tym momencie zaczepił mnie je­ den ze schodzących ze szczytu wspinaczy.

262 Everest Góra Gór


I Szczyt Everestu zdobią kolorowe buddyjskie chorągiewki. W dole rozciąga się„morze gór*.

- Cześć, Monika! - pozdrowił mnie po polsku. No tak... Naprzeciw mnie stał Piotrek Cieszewski. - Co z Bartkiem? - zapytałam o Poznaniaka z jego ekipy. - Zawrócił... - powiedział Piotrek, przy okazji informując, że z całego nasze­ go

siedmioosobowego

polskiego

grona

atakującego

Everest

od

strony

nepalskiej,

tylko nam się udało. O kurcze... Przykro... Po krótkiej rozmowie Piotrek ruszył w dół, za to pojawił się Mingma. Mniej

więcej

o

piątej

czterdzieści

pięć

czasu

nepalskiego

(w

Polsce

druga

w nocy), stanęłam na wierzchołku Everestu, zmarznięta i ledwo żywa, ale oczy­ wiście szczęśliwa. Z tym „ledwo żywa" to prawie dosłownie, bo niestety mój kaszel znowu dał o sobie znać, wyczerpując mnie totalnie. Ale co tam kaszel przy entuzja­ stycznym

powitaniu

przez

kolegów,

którzy

weszli

ze

dwadzieścia

minut

wcześniej.

Wiele osób potem pytało, co się czuje, stając na szczycie Everestu. Radość? Pewnie, ale chyba nie do końca docierało do mnie, że to wszystko dzieje się naprawdę, a poza tym w podświadomości wciąż mi tkwiło, że pełny sukces będzie dopiero

Do ataku! Kierunek - szczyt!


jak zejdzie się do bazy. To, co pamiętam ze szczytu, to głównie rodzaj wkurzenia, połączonego

z

bezsilnością,

że

wokoło

takie

widoki,

a

tymczasem

mój

aparat...

zamarzł! No nie, akurat teraz?! Z wewnętrznej kieszeni puchowej kurtki wygrzebuję drugi, malutkiego samsunga, który jak się okazuje lepiej znosi mrozy. Uff! Tymczasem Jangbu, który właśnie wszedł na Everest czternasty raz (zna więc na pamięć wszystkie okoliczne szczyty), zaczął nas z zapałem uświadamiać: -Tamta góra to Makalu, tamta Dhaulagiri. O, a tam, daleko, Kanchendzonga... Wszystkie niższe, choć przecież każda ma ponad 8000 metrów... Powoli do­ cierało do mnie, że faktycznie jestem na Dachu Świata! Byłam na szczycie z kwadrans - więcej i tak bym nie wysiedziała ze względu na wiatr i zimno. Poza tym rozsądek nakazywał schodzić - zejście jest przecież trudniej­ sze niż wejście, bo jest się zmęczonym, a nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. Schodziłam bardzo uważnie. Najłatwiej o wypadek przy mijaniu się z tymi, co wchodzą - są momenty, kiedy nie za bardzo jest możliwość wpięcia się w poręczów­ kę. Równocześnie wystarczy prozaiczne zahaczenie rakiem o nogawkę spodni i można polecieć. Natomiast Stopień Hillary'ego to już teraz czysta przyjemność - pokonuję go w ciągu kilkunastu sekund, zjeżdżając na ósemce i współczując grupce skośnookich wspinaczy, którzy z lekkim przerażeniem stoją na dole, nie za bardzo wiedząc, „jak ugryźć"skalną stromiznę (ja trochę wcześniej miałam pewnie podobną minę). Na Balkonie, z którego mieliśmy dobry widok na położony 500 metrów niżej obóz IV, wymieniłam zużytą już prawie butlę z tlenem na pełną, która czekała zasy­ pana w śniegu. Przy okazji jeszcze raz spotkałam Piotrka - pogadaliśmy, wypiłam też

herbatę

w

towarzystwie

swoich

kolegów.

Pogoda

była

rewelacyjna,

bezchmur­

ne niebo, no i te wyjątkowe panoramy. - Zostanę jeszcze z kwadrans - powiedziałam, widząc, że wszyscy już się zbie­ rają do zejścia. Chciałam po prostu pobyć sam na sam z górami, nacieszyć się dającą poczu­ cie wolności przestrzenią i pogadać z mamą. Na samym szczycie nie było warun­ ków, ale stąd też jest przecież blisko do Nieba, gdzie zakładam, że mama przebywa. Mama

nie

była

zachwycona

wyprawą,

nie

przepadała

za

moimi

wyjazdami

w góry, ale teraz pewnie się cieszy i może jest nawet ze mnie dumna? Mój mono­ log skierowany do mamy trochę trwa. Mówię jej wszystko to, czego nie zdążyłam

Everest Góra Gór


powiedzieć, kiedy jeszcze żyła. Dziękuję, przepraszam, proszę, no i płaczę, bo to wyjątkowo szczera „rozmowa". Potem „rozmawiam" jeszcze z Marcinem Kurasiem. Gdyby żył, może też kiedyś by się wspiął na Everest. Macham mu, bo obiecałam to Krzysztofowi, jego chrzestne­ mu. Skoro Marcin był dobrym, wartościowym chłopakiem, to też pewnie jest w Nie­ bie (razem z moją mamą), a jak jest w Niebie, to pewnie patrzy stamtąd na Everest... Przez chwilę myślę sobie nawet, że ta piękna, słoneczna, praktycznie bezwietrzna po­ goda, jaką mam przez cały czas mojego schodzenia ze szczytu, to ich zasługa: mojej mamy i Marcina. Gdzieś tam, na wysokościach, odpowiednio zadziałali. Chciałoby się jeszcze posiedzieć, ale mój umysł, który mimo wysokości dzia­ łał nad wyraz sprawnie, podpowiadał, że to przecież wciąż Strefa Śmierci, a nikt mnie do obozu nie zaniesie. Wydawało się, że to już blisko, widać było namioty, ale niestety zdawałam sobie sprawę, że to mało przyjemny odcinek, a moje kola­ na stromych stoków nie lubią. Nie tylko moje - szybko dogoniłam Kierana, który zaczął schodzić z Balkonu dobre pół godziny przede mną i wyraźnie miał dość. Na dodatek strasznie chciało mi się pić - termos był już pusty, a zamarznięta w butelce woda, mimo słońca nie chciała się roztopić. W

namiotach

trzynastogodzinne

na

Przełęczy

„szczytowanie"

można

Południowej było

byliśmy

uznać

za

około

dziesiątej.

zakończone.

Zaraz

Nasze potem

z pożyczonego od Dana telefonu satelitarnego zadzwoniłam do mojego męża. - Hej, udało się! - obudziłam go radosną nowiną. Paweł cieszył się nie mniej niż ja - ostatnie dni, kiedy nie było ode mnie żad­ nych wiadomości, musiały być dla niego ogromnie stresujące. Teraz wreszcie mógł z ulgą odetchnąć. Chociaż... Już mu tego nie mówiłam, ale przecież wiedziałam, że przed nami jeszcze ściana Lhotse i niebezpieczny Icefall.

Zaraz po zejściu ze szczytu mieliśmy dyskusję, czy schodzimy niżej, pewnie do

Po południu

„trójki" czy zostajemy w „czwórce". Ostatecznie uznaliśmy, że mamy całkiem spore zapasy tlenu, tak więc zostaniemy, odpoczniemy i będziemy schodzić dopiero na­ stępnego dnia, w tym układzie od razu do„dwójki". Aż mi głupio, bo choć wiele osób na tej wysokości nie ma wcale ochoty na jedzenie, u mnie jest odwrotnie - mogę jeść na okrągło! Właśnie wtrząchnęłam

Do ataku! Kierunek-szczyt!

265


KTO BYŁ PIERWSZY? MALLORY VS HILLARY

Evere-

był przewiązany w talii dowodziła, że wspinacze byli

stu uznaje się Edmunda Hillary'ego i Szerpę

ze sobą związani i że w którymś momencie spadli.

Norgaya Tenzinga, którzy weszli na najwyższą górę

Z identyfikacją ciała wątpliwości nie było - o tym, że

świata 29 maja 1953 roku, idąc od strony nepalskiej,

był to Mallory świadczyły należące do niego przed­

W

prawdzie

za

pierwszych

zdobywców

ale równocześnie wciąż pod znakiem zapytania jest,

mioty (kompas, wysokościomierz) i co najważniejsze

czy przypadkiem prawie trzydzieści lat wcześniej nie

- starannie zawinięte listy od ukochanej żony. Mallory

ubiegli ich George Mallory i Andrew Irvine.

obiecał jej, że jeśli zdobędzie Everest, na szczycie zosta­

Anglicy wyruszyli do ataku szczytowego 6 czerw­

wi noszone zawsze ze sobą zdjęcie małżonki, a tym­

1924 roku od strony tybetańskiej (Nepal nie

czasem zdjęcia nie było! Oczywiście trudno to uznać za

wpuszczał w tym czasie cudzoziemców), ostatni obóz

dowód, że Mallory był na Evereście przed Hillarym, ale

założyli na wysokości 8170 metrów i już do niego nie

jest to dość istotny trop.

ca

wrócili. W roku 1933 na wysokości około 8460 metrów

Najbardziej wiarygodne byłoby zobaczenie zdjęcia

odnaleziono czekan, a sześćdziesiąt sześć lat później

Anglików ze szczytu. Wspinacze mogli je zrobić, gdyż

butlę tlenową, stwierdzając, że obydwie te rzeczy

mieli ze sobą mały aparat firmy Kodak. Problem w tym,

były na wyposażeniu wyprawy Mallory'ego i Irvine'a.

że nosił go Irvine, a jego ciała do tej pory odnaleźć się

Wreszcie w 1999 roku odnaleziono ciało Mallory'ego

nie udało. Jedna z największych zagadek światowego

- leżało na wysokości 8155 metrów, zaś lina, którą

himalaizmu pozostaje nierozwiązana.

I Do bazy wciąż jeszcze daleko, ale z każdym metrem w dół coraz łatwiej się oddycha.

266

Everest Góra Gór


niedogotowany

ryż

z

warzywami

(niedogotowany,

bo

niedochodząca

do

stu

stopni

woda sprawia, że jedzonko, żeby nie wiem co, jest takie trochę... niedorobione). W międzyczasie, leżąc w ciepłym śpiworze i niespiesznie trawiąc, naszły mnie prze­ myślenia „historyczne". Otóż przeniosłam się myślami do czasów pierwszych zdobyw­ ców Everestu. Bądź co bądź pokonałam dzisiaj trasę Hillary'ego i Tenzinga, którzy byli tu dobre sześćdziesiąt lat temu. Jeszcze wcześniej próbowano wejść na Dach Świata z dru­ giej strony - chodzi o Mallory'ego i Irvine'a. Swoją drogą to właśnie do Mallory'ego należy najsłynniejsza znana opinia dotycząca gór. Na pytanie reportera „New ^YorkTimesa": - Dlaczego chce się pan wspinać na Everest? Mallory odpowiedział krótko: - Bo jest!

Duszę się! Mój kaszel i ataki duszności dzisiaj osiągnęły apogeum. Mało tego - stały się przy­ czyną sytuacji wyglądającej na dość groźną.

24 maja, 51 dzień wyprawy. Zejście z obozu IV

Zaczęło się w nocy. Teoretycznie spaliśmy pod tlenem, bo to już przecież trzecia noc w tak zwanej Strefie Śmierci, a to nie żarty. Z drugiej strony butle mamy wciąż nie-

(7900 m) do obozu II (6400 m)

opróżnione, czyli ciężkie do noszenia, tak więc do wyboru zostawało albo ten tlen wyko­ rzystać, albo odkręcić zawór i wypuścić tlen w powietrze, co, rzecz jasna, jest bez sensu. Jednak z moją butlą zaczęło się coś dziać. Albo raczej nie tyle z butlą, co z ma­ ską albo regulatorem, który odmówił współpracy i nie podawał mi tlenu jak trzeba. Jako przysłowiowa blondynka nie rozgryzłam, o co chodziło - nie działało i już. W rezultacie noc w plecy, bo nie byłam w stanie spać, ani nawet leżeć - z braku tlenu co chwila się krztusiłam i jedyną możliwość, aby jakoś wykorzystać resztki powietrza, polegała

stwarzała na

mi

dwóch-trzech

pozycja

półsiedząca.

normalnych

Metoda,

oddechach,

po

jaką których

sobie

wypracowałam,

zaczynało

mi

bra­

kować tchu, więc kolejne kilka było już przyśpieszonych i pogłębionych. Noc dłużyła mi się strasznie. W pewnym momencie nawet obudziłam Dana, bądź co bądź naszego lidera, mówiąc mu, że mam problem, bo nie czuję różnicy pomiędzy oddychaniem z maską i bez, ale Dan mruknął tylko, że na pewno jest okej i... spał dalej. Pomyślałam sobie, że może faktycznie przesadzam, więc już siedziałam cicho, choć z tym „cicho" to na wyrost, bo w rzeczywistości dyszałam jak parowóz.

Do ataku! Kierunek-szczyt!

2G7


Męcząc się jakoś do rana dotrwałam, ale strasznie bolała mnie głowa, byłam niedotleniona i ogólnie ledwo żywa. Według wskaźnika na butli zużyłam jej ponad połowę, czyli ewidentnie coś było nie tak. Oczywiście, kiedy już się wszyscy pobu­ dzili, zmieniłam na wszelki wypadek cały sprzęt - butlę, regulator, maskę... Teraz już działało. Mogliśmy schodzić... Z tym schodzeniem, choć w dół, wcale prosto nie było. Zaraz po opuszczeniu obozu

dostałam

krwotoku

z nosa.

Musiałam się

zatrzymać,

a

tymczasem koledzy

odsądzili mnie na dobre 200 metrów. „Mogliby się chociaż obejrzeć", zaczęłam w myślach marudzić. „Everest

to

nie

przedszkole.Trzeba

sobie

radzić

samemu...",

zadźwięczała

mi

w odpowiedzi dobrze znajoma prawda. Cóż, zaczęłam uciskać nos. Kiedy już zatamowałam krew, dla odmiany wróciły ataki kaszlu. „Byle w dół...", kołatało mi w mojej mózgownicy, na tyle skutecznie, że udało mi się dogonić Dana. Przy Żółtej Wstędze (około 7600 metrów) zaczęłam się na poważnie dusić. Bardzo poważnie, jak nigdy wcześniej. - Nie jest to dobre miejsce na postój! - wydarł się na mnie Dan, który tego dnia był chyba w nie najlepszym humorze. Złe miejsce? Przecież widzę, wręcz fatalne, ale przecież nie zamierzam się opa­ lać. Ja naprawdę nie mogę złapać powietrza! Boże, to było coś strasznego. W odruchu desperacji starałam się zerwać wszyst­ ko, co miałam na szyi, a co jak mi się wydawało, ograniczało mnie w złapaniu odde­ chu (od buffa po sznureczek„na szczęście" od lamy). Równocześnie chciałam się też uwolnić od ciężkiego plecaka, co na skalnej stromiźnie było mocno skomplikowane. - Złaź niżej - wkurzał się Dan. - Kurwa! - nie wytrzymałam, choć normalnie nie przeklinam. Ale w końcu niecodziennie się duszę. - Help me\ - wyrzęziłam pełna rozpaczy, godząc się z wi­ zją, że zaraz umrę. Do Dana dotarło wreszcie, że naprawdę mam problem, w końcu ruszył mi z po­ mocą polegającą na odciążeniu z tego cholernego plecaka. Po kilku minutach krztusze­ nia, rzężenia, dyszenia jakoś wreszcie do siebie doszłam, czując, jakie to dobrodziejstwo

Everest Góra Gór


znowu móc oddychać pełnią płuc. Tak się cieszyłam, że już nawet nie było mi żal moich ulubionych gogli oraz rękawic, które w zamieszaniu poleciały w przepaść Od tej pory było mi już jednak tylko łatwiej. Po tym kryzysowym ataku, następne były

dużo

mniej

męczące.

Ale... Powiem

szczerze,

miałam

podświadome

wrażenie,

że ten kaszel i duszenie się, wcale nie były przypadkowe. Dokładnie takie dolegliwo­ ści miała moja mama na krótko przed śmiercią spowodowaną rzadką chorobą zwaną zwiotczeniem płuc (stopniowy zanik płuc, na co medycyna nie zna ratunku - chory umiera w wyniku uduszenia się). Całą rodziną bardzo mamie współczuliśmy, ale nikt z nas, ludzi ją otaczających, nie miał najmniejszego wyobrażenia jak męczyły ją te ata­ ki. Teraz przekonałam się o tym na sobie. Okropne doświadczenie, ale może mama chciała, abym ten jeden jedyny raz (bo zakładam, że więcej się to już nie powtórzy) taki atak przeżyła, a tym samym poczuła to, co ona i zrozumiała dlaczego, choć z wyglądu zdrowa, nie mogła uczestniczyć w normalnym życiu rodziny. Dopiero teraz dotarło do mnie, jak to jest, gdy człowiek się dusi i jest przy tym zdany wyłącznie na siebie, bo dla otoczenia kaszel to kaszel, normalna przecież sprawa. Może choćby dla tego doświad­ czenia warto było przyjechać na Everest? Ale może to tylko moja nadinterpretacja? Dalsza część drogi, włącznie z zejściem po ścianie Lhotse, była już właściwie bezproblemowa. Dan odbił jeszcze do namiotów obozu III, ja zeszłam od razu do „dwójki",

gdzie

z

ogromną

przyjemnością

dorwałam

się

do

zachowanych

specjalnie

na tę okazję polskich kabanosów. To tak zamiast szampana.

Nie mogę spać... Ciągle myślę o tych leżących u góry zwłokach, po których się pra­

W nocy

wie depcze. Osobiście jestem za tym, aby zmarli himalaiści zostawali w górach, ale uważam, że należy im się jednak więcej szacunku. Nie można było tego chłopaka z Bangladeszu ściągnąć w dół, choćby do Balkonu? To tylko ze 150 metrów niżej; nie trzeba byłoby go nawet nosić, bo wystarczyłoby zapakować w śpiwór i spuścić na linie. A na Balkonie przysypać śniegiem i w przyszłości położyć jakąś tabliczkę30.

30)

Więcej ciał widzą wspinacze zdobywający Everest od strony tybetańskiej. Arnold Coster, lider ekipy która w 2013 roku wchodziła północną drogą, opowiadał, że miał w grupie Chińczyka, który po tym jak naliczył sześć zamarzniętych osób, będących tam już ileś lat oznajmił, że na sam wierzchołek wspinać się nie zamierza. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie to, że do owego wierzchołka było zaledwie 50 metrów, a Chińczyk był w świetnej kondycji. Próby przekonania go na nic się zdały - facet

Do ataku! Kierunek-szczyt!

269


O CIAŁACH NA EVERESCIE

o sierpnia 2013 roku liczba ofiar Everestu wy­

zwanych górach wysokich, nie tylko na Evereście. Nie

niosła dwieście pięćdziesiąt jeden osób. Zde­

chodzi tylko o horrendalne koszty ściągnięcia ciała

cydowana większość zwłok pozostała na górze - ile,

w dół (a potem transportu do kraju) - często po pro­

dokładnie nie wiadomo, ale szacuje się, że sto pięć­

stu zakłada się, że lepiej zostawić daną osobę w oto­

D

dziesiąt do nawet dwustu. Wspinacze widzą i tak tylko

czeniu, jakie kochała. Na ogół ciała chowa się w lo­

część z nich, to znaczy te, które zostały w okolicach

dowcowych szczelinach, jednak przy szczycie Evere-

poręczówek.

stu szczelin nie ma. Transport ciała jest bardzo trudny,

Więcej zwłok jest po stronie tybetańskiej - między

bo już po czterech godzinach od śmierci jest ono za­

innymi znajdujące się na wysokości 8600 metrów, zale­

marznięte na kamień, przez co staje się bardzo cięż­

dwie 250 metrów poniżej szczytu, słynne Zielone Buty.

kie, a w dodatku, przy silnym wietrze, działa jak sta­

Wiem, tego typu nazwa sugeruje dość„instrumentalne“

wiający opór żagiel (w rezultacie do jego niesienia

podejście do zmarłego, może nawet brak szacunku, ale

potrzeba kilku osób, w trudnym terenie narażających

na Evereście tak się właśnie mówi, w tym akurat przy­

się na niebezpieczeństwo). Niżej z kolei, gdzie przy­

padku traktując nieszczęśnika jako... znak orientacyjny.

grzewa słońce, transportowane ciało bardzo szybko

Nazwa wynika z zielonych, plastikowych butów, które

się... psuje. Nic dziwnego, że większość zmarłych

cały czas widać na nogach leżącego właściciela. Jest nim

wspinaczy zostawia się tam, gdzie zakończyli życie.

wspinacz indyjski, dwudziestoośmioletniTsewang Paljor,

Pewnie marne to pocieszenie, ale plusem jest to, że

który zmarł w roku 1996 w czasie zejścia ze szczytu,

w suchym wysokogórskim powietrzu takie ciała do­

chroniąc się od zimna w skalnym zagłębieniu.

skonale się konserwują, nie zmieniając się zbytnio

Niestety, w tym samym miejscu, ale trzydzieści

nawet przez wiele lat.

lat później (w roku 2006) przybyło jeszcze jedno ciało.

A co na to sami wspinacze? Z mojej sondy wynika,

Podczas solowej wspinaczki (bez Szerpy) w sąsiedz­

że większość z nich, gdyby coś się stało, wolałaby, żeby

twie

zostawić ich w górach.

Zielonych

Butów

usiadł

trzydziestoczteroletni

Brytyjczyk, David Sharp. Jego powolna śmierć wywo­ łała w środowisku wspinaczkowym burzę - powodem było to, że koło żyjącego wciąż wspinacza przeszło około czterdzieści osób, nikt jednak nie udzielił mu po­ mocy. Niektórzy ze wspinaczy, idąc do góry, widzieli, że Sharp ciągle przejawia oznaki życia. Kiedy po iluś godzinach wracali, wspinacz nadal żył. Jedynie niejaki Dawa Sherpa próbował podać Sharpowi tlen, rozgrze­ wać go i stawiać na nogi, ale nie widząc efektów, on również go zostawił. Brytyjczyk ostatecznie zmarł w wyniku hipotermii (wyziębienia) i obrzęku mózgu nie miał na tej wysokości szans na przeżycie. A dlaczego ciała wspinaczy pozostają w gó­ rach? To akurat powszechnie przyjęty zwyczaj w tak

Everest Góra Gór

I Jedna z form upamiętniania tych, co zginęli kamienne czorteny.


Pożegnanie z Icefallem Dziś

mieliśmy

na

Icefallu

prawdziwe

chwile

grozy.

Fotografowałam

Kierana

scho­

dzącego po największej drabinie pod jednym z ogromnych seraków, a tu Dan coś krzyczy. Nie za bardzo zrozumiałam co - uznałam, że po prostu krzyczy, zaraz się dowiem, a na razie muszę na spokojnie zrobić zdjęcia. Dopiero po chwili okazało

25 maja, 52 dzień wyprawy. Zejście z obozu II (6400 m) do Base Campu (5300 m)

się, co Dan miał nam do powiedzenia: - Spieprzajcie! Powodem na jego słabo, dwie

a

był

właśnie

ten

wielki

serak,

a

dokładniej

imponujące

pęknięcie

nadwieszonym szczycie. Kiedy to zobaczyliśmy, najpierw zrobiło nam się potem

drabinki

rzeczywiście

zrobiłam

w

mocno

przyśpieszyliśmy

wyjątkowo

rekordowym

ruchy,

tempie.

dzięki A

czemu

serak?

kolejne

Rzeczywiście

pękł. Wprawdzie nie od razu, tylko dziesięć minut później i na szczęście w chwili, kiedy nikogo w zasięgu walącego się lodu nie było. Drabinka oczywiście została zniszczona, poręczówki przysypane. Swoją drogą niesamowite jak Icefall się zmienił od momentu, kiedy przecho­ dziliśmy go po raz pierwszy (równo miesiąc temu). Trudno się dziwić - w związku ze zbliżającym się monsunem i mocno grzejącym w ciągu dnia słońcem, lodowiec błyskawicznie

się wytapia. Wąskie wcześniej

szczeliny zrobiły się szerokie, przyby­

ło mnóstwo nowych, nie mówiąc już, że wyznaczony „szlak" też jest sporo zmie­ niony. Wtedy drabinki były sporadycznie, teraz są co chwila. Najgorsze, że obecnie naprawdę trudno im ufać, bo lodowiec coraz mocniej pracuje, topnieje, rusza się, a wraz z nim niestabilne stają się owe drabinki. Tak na marginesie, to widzieliśmy sporo lodowych śrub, które wcześniej były solidnie osadzone w lodowych blokach, ale lód się wytopił i teraz śruby zwisają bezużytecznie, zupełnie nie spełniając swo­ jej

funkcji.

Nic

dziwnego,

że

przejście

niektórych

drabinek

to

niezłe

wyzwanie

-

chwieją się, ruszają, przechylają i w rezultacie trudno utrzymać na nich równowagę.

uznał, że szczyt zamieszkują duchy tych, których ciała były po drodze i jeśli ktoś zakłóca im spokój, ryzykuje życie swojej rodziny, która może być nawiedzana przez złe moce. Finał? Chińczyk ma Everest oficjalnie niezaliczony. Wiem, większość tych, którzy słuchają tej historii puka się w czoło: rezygnować 50 metrów od celu, po tylu trudach i wydaniu tak wielkiej kasy?! Mnie jednak Chińczyk zaimpono­ wał. Pokazał, że nie zawsze ambicja i osiągnięcie celu jest najważniejsze - liczą się także inne wartości, w tym wypadku kultywowane tradycje, wynikający z nich szacunek do zmarłych, no i dobro rodziny.

Do ataku! Kierunek-szczyt!

271


I Kwadrans po wykonaniu tego zdjęcia potężny serak, na którym umocowana jest drabina, runie. Na szczęście nikogo pod nim nie będzie, a my usłyszymy tylko huk.

Przejście

Icefallu

jest

niebezpieczne

i

męczące

(nawet

przy

schodzeniu),

ale

mimo to nadal jest to mój ulubiony fragment everestowej drogi. I dzisiaj przechodzę go po raz ostatni. Wraz z dojściem do bazy dotarło do mnie, że teraz wreszcie mogę się już w pełni cieszyć ze zdobycia najwyższego szczytu świata. No to się cieszę!!! Tylko że z perspektywy czasu, czyli w sumie po dwóch dniach, to, co tam było takie trudne, teraz zaczyna się wydawać łatwe.Tutaj, na dole, zapominam, że u góry każdy krok był megawysiłkiem i że tak trudno było oddychać. Zostają tylko te najprzyjem­ niejsze wspomnienia i radość, że udało się osiągnąć cel, i że się żyje. W bazie z naszej ekipy nie ma już nikogo. Wszyscy zeszli w dół... Za to mieli­ śmy bardzo miłe powitanie przez Szerpów: - Nomaste\ Gratulujemy! - krzyczeli jeden przez drugiego, życzliwie nas ściskając. Zaraz potem dorwaliśmy się do telefonów, bo wreszcie mamy zasięg w na­ szych komórkach! Ale fajnie było pogadać z Pawłem, a dotychczasowy stres i oba­ wę, że może być różnie, zastąpiła wreszcie świadomość, że już po wszystkim. Potem była kolejna przyjemność, na którą z utęsknieniem czekałam - mogłam się wreszcie wykąpać! Trudno sobie wyobrazić, ile radości daje zwykły prysznic.

272 Everest Góra Gór


I To już ostatnie przejście Icefallu i można będzie odetchnąć z ulgą, że znowu się udało.

Nawet jeszcze nie zwykły, co ten zaimprowizowany, „połowy", z termosu nagrzanej wody. I do tego czyste ciuchy. I normalne, wreszcie lekkie buty.

Znowu

nie

mogę

spać.

Tym

razem

przypomniała

mi

się

tragiczna

zimowa

wy­

Nocq...

prawa na Broad Peak (luty-marzec 2013) i dyskusja, jaką wywołała śmierć Maćka Berbeki dwóch

oraz

Tomka

wspinaczy

Kowalskiego.

(że

kolegom

Nie

nie

chcę

tutaj

pomogli),

bronić

ponieważ

pozostałych wiele

przy

szczegółów

życiu dopie­

ro wychodzi na jaw (albo nigdy nie wyjdzie), ale prawda jest taka, że kto nigdy nie

był

Można

w

górach

dyskutować

wysokich, nad

po

prostu

słusznością

czy

nie

zrozumie

etyką

specyfiki takiego

pewnych

zachowań,

wspinania.

mnie

również

wiele spraw razi (przez tę moją przeszłość harcerską i przewodnicką jestem chyba bardziej wyczulona na niektóre kwestie), ale tam, wysoko, naprawdę trzeba liczyć wyłącznie

na

siebie.

Owszem,

w

moich

grupach

na

himalajskich

trekkingach

czy

na przykład na Kilimandżaro (5895 m) chodzimy razem, a jeśli ktoś gdzieś musi zostać,

to

zawsze

ma

zapewnioną

opiekę,

nie

o

takich

wyprawach

jednak

tu

mówię...

Do ataku! Kierunek - szczyt!

273


Słynna, dobrze działająca na wyobraźnię solidarność wspinających się zespo­ łowo partnerów (tak zwane braterstwo liny) to niestety, mam wrażenie, relikt. Jeśli się

zdarza,

duże„P"

nie

dotyczy

albo

układów

kumpli,

których

poza

rodzinnych, wyprawą

wieloletnich

nic

nie

przyjaciół

łączy),

(takich

ewentualnie

przez

wspinaczy

od siebie zależnych, mających świadomość, że aby zrealizować cel (wejść na szczyt, bezpiecznie wrócić), muszą trzymać się razem, bo z różnych względów w pojedynkę nie mają szans (kwestia asekuracji, wynoszenia sprzętu).Tylko że w górach wysokich, poza rzeczywiście ekstremalnymi wyczynami (na przykład nowa droga, bardzo trud­ na ściana), wejścia przypominają raczej specyficzny trekking niż techniczne wspina­ nie („specyficzny"ze względu na sprzęt, warunki otoczenia i zachowanie organizmu). Oznacza to, że poza odcinkami typu przejście pełnego szczelin lodowca czy przez jakiś bardziej stromy fragment albo grań, nie trzeba się z partnerem wiązać. Mało tego - większość wspinaczy z założenia woli chodzić w pojedynkę, na zasadzie spo­ tykania się w obozach, w międzyczasie zaś każdy idzie własnym tempem. Niektórzy powiedzą, że to nierozsądne, mało bezpieczne, bo różne rzeczy się mogą zdarzyć. Niby tak, ale takie samodzielne chodzenie w górach wysokich dotyczy nie tylko Pola­ ków - tak samo postępują Amerykanie, Brytyjczycy, Argentyńczycy - wszyscy. A jeśli coś idzie nie tak? Pewnie, że dobrze, jeśli partnerzy mają ze sobą kontakt, choćby wzrokowy, tyle że sytuacja wymusza różne scenariusze. Czasem ludzie pogubią się we mgle, czasem wygrywa ambicja, żeby być na szczycie szybciej od innych (dotyczy zwłaszcza młodych),

czasem chęć jak najszybszego dotarcia do dającego poczucie

bezpieczeństwa obozu, bo psuje się pogoda, bo się ściemnia, bo człowiek jest głod­ ny i traci siły... Często na takich wysokościach nie myśli się racjonalnie - włącza się instynkt

samozachowawczy,

dążenie

do

tego,

by

ratować

przede wszystkim

siebie.

Nie dotyczy to tylko wspomnianej dwójki ocalałych z Broad Peaku.Tak po prostu na wysokości ludzie mają i nawet trudno to nazwać egoizmem. Łatwo jest oceniać tragedie, siedząc w dolinie przy szklance z piwem lub czyta­ jąc w intemecie artykuł napisany w ten sposób, by miał jak największą liczbę kliknięć Punkt widzenia zmienia się wraz z wysokością. Tam, w górze, nic już nie jest takie proste, każda najłatwiejsza czynność wymaga wysiłku, o którym większość z nas nie ma po­ jęcia. Do pewnego momentu, jeśli chory czy ranny partner jest sprawny, można z nim schodzić, ale każdy kto był na siedmio-, czy ośmiotysięcznikach wie, że niemożliwe jest

Everest Góra Gór


zniesienie innej osoby na swoich barkach, za to bardziej sensowne może okazać się zejście i zorganizowanie przemyślanej akcji ratunkowej. Zawrócić po kogoś, kto został z tyłu? Himalaje to nie Tatry, zrobienie raptem stu metrów może czasem zająć kilka godzin. Mamy pretensję, że ktoś kogoś nie ratował? Nie myślimy o tym, że ratowanie zwykle naraża też tę drugą osobę, która, rzecz jasna, chce żyć. Zresztą zazwyczaj trudno ocenić, gdzie jest granica, kiedy stawką staje się życie. Często winna sobie jest przede wszystkim ofiara - to w przypadku, gdy wspinacz twierdzi, że czuje się dobrze, tylko chwilę odpocznie i zaraz pójdzie dalej (oczywiście w górę, bo tak mu nakazuje ambi­ cja). Jeśli przecenił swoje możliwości i umrze, pretensje są do partnera. Nie chcę być źle rozumiana - ja już dawno wyzbyłam się złudzeń, że góry wyso­ kie

dają

poczucie

jedności,

braterstwa,

wyjątkowej

solidarności.

Oczywiście

uważam,

że powinno się pomagać, gdy trzeba - ratować, i mam nadzieję, że na mnie akurat liczyć można. Ale.. .łatwo mówić, a człowiek jest tylko człowiekiem... Te przemyślenia, jak podkreśliłam na wstępie, dotyczą tak zwanych gór wyso­ kich. Tam sentymentów nie ma, jest walka. Inaczej sprawa wygląda w niższych gó­ rach, gdzie jak najbardziej, powinniśmy robić wszystko, aby idee braterstwa, chęci pomocy, gór,

uczucia

jednak

empatii

zaszczepiać.

a

zarazem

Przy

okazji

altruizmu sprawy

zwłaszcza Broad

wśród

Peaku

młodych

adeptów

krytykowaliśmy

himala­

istów, a przecież te same zarzuty, które wysuwa się w stosunku do nich, dotyczą także

niższych

gór,

w

których

nie

można

usprawiedliwiać

się

wysokością.

Może

warto zacząć od rachunku sumienia, jak to jest z każdym z nas? Czy jesteśmy w sta­ nie narażać swoje życie za kogoś, kto wcale nie jest nam specjalnie bliski? Czy tak łatwo

zrezygnujemy

z

wejścia

na

zdawałoby

się

niedaleki

szczyt,

będący

naszym

marzeniem, ze względu na kogoś, kto okazał się dużo od nas słabszy i ma dość albo wpędził się w kłopoty na przykład przez własną głupotę? Czy zawsze idąc w góry jesteśmy

do

pogodę,

mamy

kondycji

i

takiego

wyjścia

odpowiedni

naszego

maksymalnie ekwipunek,

doświadczenia

-

krótko

dobrze trasę

przygotowani

dostosowaliśmy

mówiąc,

czy

nigdy

-

sprawdziliśmy

odpowiednio nie

narażamy

do się

z powodu własnej niefrasobliwości (a tym samym nie narażamy innych, bo ratow­ nicy, którzy będą nas musieli ratować, też podejmują ryzyko)? Na pewno każdy z nas ma na sumieniu różne górskie „grzechy", z tą różnicą, że niższe góry łatwiej je wybaczają. A poza tym zawsze prościej sądzić innych, niż siebie.

Do ataku! Kierunek-szczyt!

275


Rest, pakowanie 26 maja, 53 dZi8BaseCamp

Pakujemy się! Jutro zaczynamy wędrówkę w dół, do Lukli, co powinno nam zająć trzy ^n' ^t0'

(5300 m)

9°^ sz^mY osiem narzucała konieczność aklimatyzacji). Kiepsko tylko,

bo nie wiadomo jak z lotami między Lu kią a Katmandu - z pogodą tak sobie i wie­ le połączeń jest odwołanych. Co bardziej kasowi wspinacze korzystają z helikopterów - dzisiaj na okrągło lądują w bazie trzy maszyny. Cena za taki przeskok wprost z Base Campu do Katmandu wynosi kilka tysięcy dolarów, choć ponoć, jak się ma szczęście, można się załapać z jakąś ekipą na wypełnienie ostatniego pustego miejsca, płacąc „jedynie" tysiąc dwieście dolców. No cóż, za taką „okazyjną" cenę, to bym pół świata objechała! W każdym razie wersja dla mnie to jednak własne nogi. A tymczasem w bazie zaczęli się pojawiać„wariaci", którzy z bazy nie schodzą, a zbiegają! Za dwa dni ma się odbyć Tenzing Hillary Everest Marathon. Szkoda, że nie będzie jak kibicować.

I Jaki znoszące sprzęt ze zwijanych obozów.

276 Everest Góra Gór


zawsze

sekund (rekord tej trasy jest jednak sporo krótszy - wynosi

29 maja nieprzerwanie od 2003 roku. Data nie

trzy godziny dwadzieścia osiem minut dwadzieścia sie­

jest przypadkowa - to dzień, kiedy w 1953 roku Szerpa

dem sekund). Wśród kobiet najlepsza była czterdziestocz-

Tenzing Norgay oraz Edmund Hillary zdobyli Everest. Aby

teroletnia Ang Darni Sherpa, która z czasem sześć godzin

ich upamiętnić, imprezę nazwano„Tenzing Hillary Everest

dwie minuty i dziesięć sekund zajęła osiemnaste miejsce,

Marathon", w skrócie: THEM. Jak przystało na maraton,

a co ciekawe za zgodą lekarza biegła, będąc w trzecim

trasa liczy 42,195 kilometrów, zaczyna się w everesto­

miesiącu dąży ze swoim czwartym już dzieckiem!

T

o

wyjątkowe

zawody.

Odbywają

się

wym Base Campie na wysokości 5364 metrów, kończy

Z grona cudzoziemców pierwszy zameldował się

natomiast w Namche Bazar na poziomie 3446 metrów

na mecie Holender Gerńt Voortman - w klasyfikacji

(jest to ogólnie standardowy szlak trekkingowy z dodaną

generalnej zajął miejsce dwudzieste piąte z czasem

pętelką, aby wyszedł prawidłowy maratonowy dystans).

sześć godzin osiemnaście minut czterdzieści siedem

Większość biegu prowadzi w dół (ale jest też trochę

sekund. W maratonie startowali także dwaj Polacy -

ostrych podbiegów), jednak trzeba pamiętać, że nie jest

Tomasz Owczarski (miejsce siedemdziesiąte siódme,

to żadna równa droga, tylko bieg przełajowy z błotem,

czas osiem godzin trzydzieści pięć minut trzydzieści

licznymi kamieniami, czasem śniegiem i lodem, koniecz­

sześć sekund) oraz Krzysztof Stępień (miejsce osiem­

nością wymijania karawan jaków i innpi utrudnieniami,

dziesiąte dziewiąte, czas dziewięć godzin cztery minu­

jakich na normalnych, miejskich maratonach nie ma.

ty pięćdziesiąt siedem sekund), co stanowiło bardzo

W 2013 roku w imprezie wystartowało około stu czterdziestu zawodników z siedemnastu krajów. Zwycięz­

dobre wyniki, jeżeli wziąć pod uwagę, że niektórzy przybiegali po piętnastu godzinach „z hakiem".

cami co roku są Nepalczycy (trudno się dziwić - są zaakli­

Uwaga: Impreza, o której mowa (Tenzing Hillary

matyzowani), dla których główna nagroda - sto tysięcy

Everest Marathon) zorganizowana jest przez Nepalczy-

rupii (około trzy i pół tysiąca złotych) jest dobrą motywa­

ków i nie należy jej mylić z innym biegiem praktycz­

cją do ambitnej walki. Tym razem wygrał Ram Kumar Raj

nie na tej samej trasie, a mianowicie organizowanym

Bhandari, trzydziestojednolatek z Lukli, który osiągnął czas

przez Brytyjczyków Everest Marathon (odbywa się od

trzy godziny pięćdziesiąt dziewięć minut czterdzieści pięć

roku 1987, obecnie co dwa lata w listopadzie).

BIEGIEM SPOD EVERESTU, CZYLI ŚCIGANIE NA SZLAKU

I Trasa maratonu zaczynającego się w everestowym Base Campie.


POWRÓT W DOLINY

Wielki Odwrót 27 maja, 54 dzień wyprawy. Z Base Campu (5300 m) do Pheriche (4270 m)

Trochę żal mi było opuszczać bazę. Z jednej strony mam już dość tego siedzenia na wysokości, mieszkania w namiocie, monotonnego jedzenia, ale z drugiej strony spędziłam tu sporo miłych chwil, poznałam fajnych ludzi i przez kilka tygodni był to mój „zastępczy dom". Tak czy owak długo żegnałam się z Szerpami, którzy zostają jeszcze parę dni, aby zwinąć bazę i załadować wszystko na jaki. Potem, idąc w kie­ runku Górak Shep, kilkakrotnie jeszcze oglądałam się za siebie, z sentymentem pa­ trząc na malejące na horyzoncie namioty. Schodzimy w dół we czwórkę - Dan, Kieran, Scott i ja. Reszta jest już na dole, bo mają nad nami dobre cztery dni przewagi. Po minięciu wioski Lobuche opanowała mnie istna euforia i wrażenie, że świat stał się piękniejszy. To, że już na dobre emocje opadły i człowiek znowu jest wyluzowany, to jedno, ale rów­ nocześnie

fajnie

popatrzeć,

jak

niesamowicie

zmieniło

się

otoczenie!

Kiedy

trzy

tygodnie temu pokonywaliśmy tę trasę, wracając z restu, przez całą drogę towa­ rzyszyły wiosna

nam -

tylko

między

kamienie kamieniami

i

wszechobecna jest

dywan

szarość.

zielonej

Teraz

trawy

i

przyszła

prawdziwa

gdzieniegdzie

kwiaty.

Uwielbiam wiosnę!

Krewetki na Evereście 28 maja, 55 dzień wyprawy. Z Pheriche (4270 m) do Shyangboche (3750 m)

278

Żeby nie było za łatwo, mając do wyboru dwa warianty trasy, wybraliśmy dłuższą, rzadko uczęszczaną, ponoć ciekawszą widokowo, przez wioskę Phortse. Jednak kie­ dy byliśmy w miejscu słynącym z cudnej panoramy, nadeszły chmurzyska i widoki diabli wzięli.

Everest Góra Gór


adziwiające, jak wiele zwierząt można spotkać

wszystkiego innego". Jest to jak najbardziej zgodne

w rejonie Khumbu, w górach, na wysokościach,

z prawdą, bo rzeczywiście jak na dzień dzisiejszy nie

na których w Europie są już tylko lodowce, albo wręcz

zauważono żadnych innych istot zamieszkujących na

przewyższających najwyższe szczyty naszego konty­

takiej wysokości na stałe. Everestowy pająk chroni się

nentu. Do tych najbardziej popularnych, pasących się

w szczelinach skał, a żywi szczątkami roślin czy róż­

na stromych zboczach zamykających głębokie doliny,

nych insektów, jakie przywiewa wiatr.

Z

należą tary, czyli kozice himalajskie. Trochę niżej, tam,

Rekordzistami

jednak

ptaki.

Na

przykład

gdzie jeszcze są zarośla, żyją czerwone pandy (nie te

latające ponad górami gęsi tybetańskie (łac. Anser

miśkowate, tylko rude, lisopodobne, z listy zwierząt

indicus), bardzo eleganckie, z białą głową, na której

zagrożonych wyginięciem), tyle że szansa na ich zoba­

widnieją

czenie jest raczej mała. Z kolei wyżej występują równie

pręty (stąd właśnie ich nazwa angielska: bar-headed

trudne do zaobserwowania śnieżne pantery oraz coraz

goose). Są to najwyższej wznoszące się ze wszystkich

częściej koty dżunglowe, normalnie zasiedlające niższe

ptaków - w czasie wędrówek migracyjnych prze­

czarne

paski

przypominające

odciśnięte

rejony, jednak z racji globalnego ocieplenia przesuwa­

latują nawet nad Everestem! Tylko niewiele niższy

jące granicę swojego zasięgu. Co ciekawe, ten przypo­

pułap lotów mają wysokogórskie kruki, stali bywalcy

minający żbika drapieżnik, po łacinie nazywany Felis

everestowego

chaus, w języku polskim nazywa się kotem błotnym,

(7920 m), gdzie zwabiają je pewnie resztki jedzenia

co poniekąd jest uzasadnione, bo faktycznie nie boi się

zostawiane przez wspinaczy. Do latających miłośni­

wody i całkiem nieźle nurkuje.

ków Everestu zalicza się też orłosęp brodaty (Gypa-

Zaskoczenie

naukowców

wywołało

obozu

IV

na

Przełęczy

Południowej

znalezienie

etus barbotus), swoją drogą kiedyś spotykany także

na wysokości 6700 metrów pająka! Czarny, skaczący

w polskich Karpatach. Ten niezwykły ptak żywiący

owad, któremu widać okolice Everestu przypadły do

się głównie padliną (zdaniem niektórych szczątkami

gustu, został nazwany po łacinie Euophrys omnisu-

ludzkimi też nie gardzi), widywany jest nawet na

perstes, co w tłumaczeniu brzmi: „żyjący powyżej

7500 metrów.

I Himalajskie kozice, czyli tary.

Powrótw doliny

279


I Tarasowate poletka to dość częsty widok w himalajskich wioskach. I Zielone doliny to spory kontrast dla śnieżnych i kamiennych przestrzeni, jakie otaczały nas w trakcie wielotygodniowego przebywania u góry.

Przechodząc

przez

Pangboche,

miejscowość,

w

której na

początku ekspedycji

lama odprawiał naszej ekipie pierwszą pudżę, namierzyliśmy Jangbu, jednego z na­ szych

Szerpów,

ponoć

w

podążającego

ramach

do

podziękowania

domu za

lamy

szczęśliwie

z

butelkami... zakończoną

soku

jabłkowego.

wyprawę.

To

Swoją drogą

przypomniało mi się, że podczas pudży w bazie lama na widok ofiarowanej na ołtarzu, a potem podarowanej mu coca-coli, skrzywił się i zapytał, czy nie mamy... fanty.

280 Everest Góra Gór


Jeszcze

wracając

do

zdobywania

Everestu...

Dzisiejszą

noc

spędzamy

w lodge'u, gdzie śpią także schodzący z gór Szerpowie. Jest wśród nich La kpa Sherpa, jeden z najbardziej doświadczonych (siedemnaście razy na Evereście), na co dzień mieszkający w Seattle w USA. Jak się okazuje Lakpa opiekował się tajemniczym „księciem" czy raczej - szejkiem z Kataru kończącym tą wyprawą Koronę Ziemi. „Książę"

Everest

zdobył,

ponoć

nawet

zasłużenie,

bo

doświadczenie

wspinaczkowe

miał, a i wysportowany był odpowiednio. Nie omieszkałam jednak zapytać jak tam z

wymaganiami

związanymi

z

wygodami,

czy

raczej

niewygodami

przebywania

na

wysokości. Lakpa za dużo ujawnić nie mógł, ale przyznał, że w kwestii jedzenia, jeśli „książę" miał ochotę na przykład na świeże krewetki, budżet pozwalał na ich dostawę dolatującym do bazy helikopterem. Albo na przykład sprawa załatwiania się - jeszcze w obozie III do użytku „księcia" była siedząca (!) toaleta, a w obozie IV specjalna torba do wypróżniania się w namiocie, żeby nie wychodzić na zimno i wiatr. A tak w ogóle to wyprawa „księcia" odbywała się w ramach projektu „Arabs on Altitude", w którym uczestniczyło też kilku innych wspinaczy - Irańczyk, Paki­ stańczyk

oraz

dwudziestosiedmioletnia

Raha

Mobarak

z

Arabii

Saudyjskiej.

Docie­

kliwym zdradzam, że Raha, choć jest Arabką z tak konserwatywnego kraju, strojem nie odróżniała się od innych wspinaczy i nawet nie zasłaniała włosów. Udało się jej - została pierwszą w swoim kraju zdobywczynią Everestu. Pierwsze wejścia kobiece dla swoich państw zaliczyły też Sarnina Baig z Pakistanu, Edita Nichols z Litwy oraz Paulina Aulestia Enrique z Ekwadoru. Tak trzymać kobitki!

Nocny marsz zamiast helikoptera o świcie Noc

w

na

pozór

całkiem

przyzwoitym

pokoju

(nawet

kontakt

był

-

niedziałający,

rzecz jasna, i łazienka z normalnym cywilizowanym kibelkiem, oczywiście nie pod­ łączonym

do

kanalizacji),

zakończyła

się

brutalną

pobudką

urządzoną

przez

Dana

o godzinie piątej trzydzieści. Sytuacja za oknem wyglądała bardzo optymistycznie

29 maja, 56 dzień wyprawy. Z Shyangboche (3750 m) do Lukli (2800 m)

- słoneczko, a przy pasie startowym (czytaj: kawałek ugoru) ludzie z bagażami, tę­ sknie wpatrzeni w niebo, na którym miał się ukazać helikopter. Z

tym

helikopterem

już

wyjaśniam...

Kawałek

wypłaszczonego

pagóra

tuż

przy hoteliku to polowe lotnisko, gdzie od czasu do czasu ląduje wielki, radziecki śmigłowiec, kiedyś wojskowy, teraz wożący ładunki na niedaleką budowę elektrowni

Powrótw doliny

281



MA


wodnej. W jedną stronę maszyna przywozi materiały budowlane, w drugą teoretycz­ nie wraca na pusto.Jeoretycznie" bo przecież szkoda wozić powietrze, tak więc piloci i cała rzesza ludzi wtajemniczonych w biznes, zarabiają, pakując do helikoptera za­ równo ludzi, jak i różnego typu prywatne towary. Rzecz jasna, proceder jest niele­ galny, niby nikt o nim nie wie (choć wiedzą wszyscy), a że helikopter do Katmandu z kontrabandą lecieć oficjalnie nie może, dlatego ląduje w Jiri, gdzie całe towarzystwo musi się wypakować, dalszą drogę pokonując już autobusami czy ciężarówkami. Nie wiem, ile taka helikopterowa „mafia" na takim kursie może zarobić, ale chyba

sporo.

Nas

skasowano

dwieście

pięćdziesiąt

dolców

od

głowy,

co

nawet,

zakładając jeszcze kilkugodzinną jazdę autobusem od Jiri, jak najbardziej się nam opłacało. Dość powiedzieć, że takich klientów jak my, w jednym kursie spokojnie z pięćdziesiąt można upchnąć. Tyle że dzisiaj akurat helikopter nie przyleciał. Cze­ kaliśmy do południa, w międzyczasie niebo zasnuło się chmurami, aż w końcu było wiadomo, że na żadne loty nie ma co liczyć. Nepalczycy sytuację przyjęli ze zro­ zumieniem i spokojem - nawet ci, którzy czekają na helikopter już kilka dni (bo dzień wcześniej też nie przyleciał). Nas jednak goni czas, czekać dłużej nie możemy, tak więc spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy w kierunku Lukli, tym bardziej że jutro z tamtejszego lotniska mamy rezerwację na normalny, regularny lot. Droga do Lukli zajęła nam bite siedem godzin szybkiego marszu, choć fakt, z trzema postojami na herbatę. Początkowo szło się super - nawet nie dlatego, że w dół, ale ze względu na lasy, bujną zieleń i przyrodę, której tak nam na lodowych pustyniach brakowało. No i ptaki - śpiewające, świszczące, kukające (tak, tak, praw­ dziwe kukułki). Nawet próbowałam powiedzieć Scottowi, że powinien zdjąć z uszu słuchawki, w których zapewne dudniły hity rocka, ale machnęłam ręką, uznając, że Amerykanin niezupełnie rozumie słowiański romantyzm. Niestety,

od

pewnego

momentu

zaczęło

najpierw

padać,

potem

lać,

a

do

tego zapadł zmrok i już tak fajnie nie było (tym bardziej że zrobiło się zdecydowanie pod górę). Dłużyło mi się strasznie - Lukla była jak w bajce: za siedmioma górami, za siedmioma rzekami..., choć w tym wypadku tych gór i rzek było dużo więcej niż siedem. W końcu, brodząc po kostki w błocie, jakoś się do celu doczłapaliśmy. Uczci­ liśmy nasze dojście piwkiem oraz ryżem z warzywami, a że nastała już północ,

Everest Góra Gór


0 niczym więcej nie marzyliśmy, tylko o tym, by pójść spaaaać! Niestety długo nie pośpimy - pobudka o piątej rano, bo mamy poranny lot.

Monsun, czyli ciągle pada Wbrew planom nie

było sensu wstawać tak

wcześnie. Za oknem dudnił deszcz,

30 maja, 57

wiadomo więc było, że żaden samolot do Lukli nie przyleci (a jak nie przyleci, to 1 nie odleci).To, że z powodu deszczu odwołano nam lot, w nepalskich warunkach nie oznacza, że polecimy pierwszym dostępnym. Wyskoczyliśmy po prostu z kolej­ ki, przez co automatycznie znaleźliśmy się na jej końcu, i nieważne jaka była przy­ czyna. Niestety, takich jak my jest tu kilkaset osób! Zastanawiamy się, co zrobić, i szczerze mówiąc, nie wygląda to wcale optymi­ stycznie. Do wyboru są następujące wersje: a) czekać, aż znowu przyjdzie nasza kolejka na samolot, co może nastąpić na przykład za dwa tygodnie, albo liczyć na łut szczęścia, czyli załapanie się na miejsca pasażerów, którzy się nie pojawią b) zainwestować w helikopter (lata częściej niż samoloty) - cena pięćset-sześćset dolców od osoby c)

iść

do

Jiri

(około

pięć

dni

marszu),

skąd

do

Katmandu

kursują

autobusy

(sześć-siedem godzin jazdy) d) iść do Salleri (dwa-trzy dni marszu), gdzie na dojazd do Katmandu wynajmu­ je się dżipy (dwadzieścia-dwadzieścia cztery godziny jazdy) Dan ze Scottem wybrali helikopter, ja z Kieranem stwierdziliśmy, że idziemy do Salleri. Nie wiem jak Kieran, aleja po prostu nie mam wyjścia - stan moich fi­ nansów jest jaki jest i na helikopter mnie nie stać. Oczywiście drałowanie w deszczu i błocie przez kolejne dni nie jest marzeniem mojego życia, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Tymczasem

dotarła

do

nas

informacja,

że

na

Evereście

dzień

wyprawy,

Lukla (2800 m)

wykonano

pierwszy

skok base jumping, czyli najpierw rzucenie się w przepaść i szybowanie z prędko­ ścią dwustu kilometrów na godzinę tylko w specjalnym skafandrze, a dopiero na końcu, już blisko ziemi, rozwinięcie spadochronu. Fakt, chłopak skoczył nie z same­ go szczytu, tylko z wysokości 7220 metrów, z klifu od północnej strony góry, ale i tak wyczyn był mocno ekstremalny, bo w rozrzedzonym powietrzu jest to jednak

Powrótw doliny

285


„ZAŁATWILIŚMY DRANIA!”, CZYLI PIERWSI NA EVERESCIE 286

ył rok 1953. Brytyjską wyprawą kierował puł­

znalazł jednak sposób na skuteczne jej przejście - teraz

kownik John Hunt, który nie miał nic przeciwko,

nazywa się to miejsce Stopniem Hillary'ego. Na szczy­

aby wśród uczestników znaleźli się dwaj Nowozeland­

cie stanęli o godzinie jedenastej trzydzieści, pozostając

B

czycy - Edmund Hillary i George Lowe oraz nepalski,

tam piętnaście minut Hillary zostawił na wierzchołku

choć wtedy już mieszkający na północy Indii Szerpa

chrześcijański krzyż, Norgay- czekoladki. Hillary zrobił

Tenzing Norgay, znający Everest z wcześniejszych

też zdjęcie Tenzinga z czekanem - Tenzing nie mógł

wypraw (rok wcześniej, wspinając się ze Szwajcarami,

zrewanżować się tym samym, bo... nie wiedział, jak

doszedł do wysokości prawie 8600 metrów). W sumie

posługiwać się aparatem.

ekipę tworzyło dziewięciu wspinaczy, lekarz, operator

Potem wspinacze zeszli do obozu na Przełęczy

filmowy, trzydziestu czterech Szerpów pomagających

Południowej. Na spotkanie wyszedł im z gorącą zupą

nosić sprzęt powyżej bazy i trzystu pięćdziesięciu tra­

George Lowe, a Hillary, widząc rodaka, przywitał go

garzy transportujących sprzęt i żywność do bazy.

słynnym „Wiesz, George! Załatwiliśmy drania" (póź­

a

W czasie wyprawy założono dziewięć obozów,

niej, już z bazy, słowa te zostały przez BBC nadane

droga,

w świat).

jaką

wtedy

wyznaczono,

wykorzystywana

jest do dziś jako tak zwana droga klasyczna czy też

Niestety, nikt z członków tej wyprawy już nie żyje.

droga pierwszych zdobywców. Do pierwszego ataku

Hillary zmarł w 2008 roku, mając osiemdziesiąt osiem

na szczyt wyruszyli 26 maja Brytyjczycy, Charles Evans

lat Tenzinga Norgaya nie ma już od roku 1986 (dożył

i Tom Bourdillon - doszli do wysokości 8750 metrów,

siedemdziesięciu dwóch lat). Najdłużej żył Lowe, ale

co oznacza, że od szczytu dzieliło ich zaledwie 100 me­

przyszedł czas i na niego - zmarł 20 marca 2013 roku,

trów (w pionie, rzecz jasna). Do zawrócenia zmusiła

zaledwie dwa miesiące przed obchodami sześćdziesią­

ich zmiana pogody i kłopoty z butlami z tlenem, które

tej rocznicy zdobycia najwyższej góry świata.

miały być podobno sprzętem najnowszej generacji.

W międzyczasie na szczycie Everestu stanęli syno­

Trzy dni później spróbowali sił Edmund Hillary i Ten­

wie pierwszych zdobywców - Peter Hillary (pierwszy

zing Norgay. Zaczęło się niezbyt fortunnie, bowiem

raz w 1990 roku i potem w 2002) oraz Jamling Tenzing

Hillary zostawił na noc na zewnątrz namiotu buty,

Norgay (w 19% roku). W sumie nie jest zaskoczeniem,

które oczywiście zamarzły, a na rozmrażanie ich przy

że

pomocy kuchenki stracił rano dwie godziny.

między innymi wycieczki górskie. Jamling z ambitnej

obydwaj

prowadzą

firmy

turystyczne

oferujące

W końcu o godzinie szóstej trzydzieści wspinacze

wspinaczki jednak zrezygnował.„Obiecałem mojej żo­

wyruszyli, startując z wysokości 8400 metrów (był

nie, że po Evereście nie będę się już nigdy wspinał, a ja

to dla nich obóz IX, obecnie to tak zwany Balkon) Po

słowa dotrzymuję"- można przeczytać na jego stronie

drodze natrafili na trudną skalną ścianę, gdzie Hillary

internetowej.

Everest Góra Gór


coś innego niż gdziekolwiek indziej.„Szaleńcem"okazał się Rosjanin - Valery Rozov, a

datę

wybrał

nieprzypadkowo

-

chciał

w

ten

sposób

uczcić

faktyczną

rocznicę

pierwszego wejścia na Everest, co przypada 29 maja.

Nie masz kasy? Jesteś nikim..., czyli jak to jest z przyjaźnią Macie takie dni, że czujecie się samotni, opuszczeni przez ludzi, na których liczyli­ ście i ogólnie jesteście w psychicznym dołku? Ja mam tak dzisiaj.

31 maja, 58 dzień Lukla

Zaczęło się od tego, że wersja z dojściem na piechotę do Salleri odpadła. Jak się okazało, gdzieś tam rozmyła się prowadząca do Katmandu droga, co gorsza - osuwająca się ziemia ściągnęła autobus, który lecąc w przepaść pogrzebał ileś osób, no i krótko mówiąc z Salleri nie ma się jak wydostać. Stanęło na tym, że Dan, Kieran i Scott lecą helikopterem, a ja zostaję na zasadzie„radź sobie sama". Oczywi­ ście, że sobie poradzę, ale nie o to chodzi. Bądź co bądź wyprawa jeszcze oficjalnie trwa, nepalska agencja miała zapewnić dolot do Katmandu, liczyłam więc, że ktoś mi jednak pomoże, albo przynajmniej podsunie jakiś pomysł, zapyta czy mam kasę na przeżycie kolejnych dni i wykaże choć trochę zainteresowania, co zamierzam ze sobą zrobić. Było mi cholernie przykro, tym bardziej że w końcu spędziliśmy ze sobą kilka tygodni, liczyłam więc na jakąś zwykłą kumpelską solidarność. Jedynie Kieran po­ kazał, że postępowanie agencji go dziwi i jest mu głupio, że mnie zostawiają. Ponieważ działać.

rozczulanie

Posiedziałam

trochę

się na

nad

sobą

lotnisku,

do

niczego

nie

poobserwowałam

prowadzi, lokalsów

i

postanowiłam po

godzinie

już wiedziałam, jak to wszystko tutaj funkcjonuje. Ogólnie układy, kontakty, łapów­ ki, prowizje, czyli żeby polecieć, trzeba trochę za tym pochodzić, no i dać komuś zarobić. Minęło kolejne pół godziny i już byłam zaprzyjaźniona z najbardziej opera­ tywnym

miejscowym

cwaniakiem,

który

obiecał

„zrobić, co się

da". Okej, brzmiało

dobrze... Niedługo potem koleś dorwał mnie na ulicy i powiedział, że załatwi lot czar­ terowy, ale muszę zebrać osiem osób. Nie było problemu - akurat stał koło mnie mój nowy kolega, Erik z Kalifornii, zaraz potem spotkaliśmy kolejne znajome z gór osoby. Po pół godzinie lista pasażerów była gotowa (każdy z innego kraju), a wyma­ gane sto czterdzieści pięć dolców od głowy zebrane.

Powrótw doliny

287

wyprawy,


Rozważania podróżnika 1 czerwca, 59 dzień wyprawy, Lukla

Znowu nie polecieliśmy. W ramach pocieszenia moi nowi kumple wyciągnęli mnie na piwo, ale wraz z nastaniem zmroku towarzystwo rozeszło się po swoich lodge'ach, a ja mam czas na kolejną porcję przemyśleń. Dzisiejszy temat: moje dalsze górsko-podróżnicze plany. Złapałam się na tym, że wejście na Everest to trochę taka pułapka. Wiele osób zapyta, co dalej, oczekując Bóg wie jakich pomysłów, a tymczasem trudno wymy­ ślić

coś

bardziej

spektakularnego,

przemawiającego do ogólnej

wyobraźni. Wyższych

gór nie ma i ogólnie mało jest na mapie świata miejsc równie znanych jak Everest. Ja, rzecz jasna, mam świadomość, że na Evereście świat się nie kończy - inne góry są wprawdzie niższe, za to często dużo trudniejsze, jeszcze ciekawsze, ładniej­ sze, a że mniej znane? W końcu nie chęć rozgłosu jest motywacją do moich wy­ praw, ale to, by robić coś, co się lubi, co jest interesujące, a przy okazji ma jakiś sens (dotarcie do mało znanych miejsc albo wręcz nowe odkrycia, promowanie Polski). Gorzej,

bo

ambitne

wyprawy

niestety

kosztują,

a

nie

mając

własnych

funduszy,

trzeba szukać sponsorów. I wtedy tworzy się zamknięty krąg: o sponsorów trudno, ale nawet jak się znajdą, interesuje ich głównie to, jak wyprawa wypadnie w me­ diach, media z kolei lubią tylko to, co wzbudza powszechne„wow!", nie zauważając rzeczywistej

wartości

projektu.

Krótko

mówiąc,

ciekawych

pomysłów

trochę

mam,

tylko co z tego, jeśli nie mam na nie pieniędzy, a dla potencjalnych sponsorów są one mało„medialne", czytaj: nie tak spektakularne jak właśnie Everest. Tak naprawdę to Everest nie był wcale najtrudniejszą z moich wypraw - moje podróżnicze

(lądowe)

eskapady

również

bywają

mocno

hardkorowe,

podobnie

jak

żeglarskie. Kiedy w 2003 roku żeglowałam z kolegami na jachcie „Stary", w ciągu dwumiesięcznego

rejsu

bez

żadnych

portów

opływając

między

innymi

Przylądek

Horn, nazwano ten rejs„żeglarskim Everestem". Kilka lat później było „żeglarskie K2" czyli rejs z Grenlandii na Alaskę. Za najtrudniejszą i najbardziej niebezpieczną z mo­ ich żeglarskich wypraw uważam trzymiesięczny rejs na Czukotkę z 2011 roku, kiedy przez praktycznie puste arktyczne morza prowadziliśmy jacht w zaledwie dwie oso­ by (ja i mój szwedzki kolega, właściciel jachtu), w dodatku trasą, której nikt w świę­ cie nigdy nie zrobił (szczegóły w mojej książce Kurs Czukotka). I co? Poza garstką fanów-żeglarzy mało kto o tym rejsie wiedział, a to że w pewnym momencie poja­ wiły się o nas wzmianki w mediach nie wynikało wcale z tego, że rejs był ciekawy,

288 Everest Góra Gór


trudny i odkrywczy - powodem było zatrzymanie nas przez Rosjan i postawienie przed rosyjskim sądem (co ciekawe, mimo posiadanych zezwoleń i wiz). Wracając do

ich

do

możliwości

braku... Mogę

realizowania

pozazdrościć

różnych

celebrytom

-

ambitnych w

ich

projektów,

a

raczej

przypadku Everestow się

nie oczekuje, wystarczą już choćby plaże Tunezji. Cóż, banał ze znaną twarzą na pewno niż

jest

bardziej

wymagające

chwytliwy

wielu

(w

żmudnych

podtekście: przygotowań

ma

większą

wyprawy,

szansę

które

nie

na

sponsoring)

zawsze

muszą

skończyć się powodzeniem (nie tylko góry i żeglarstwo mam na myśli, także różne pomysły lądowe, przyrodnicze, etnograficzne, paranaukowe). Co z tego wynika? Że niełatwe jest życie podróżnika. Wspinacza także... Ale przecież zawsze do tej pory uważałam, że „chcieć to móc".

Chmury, chmury, chmury... Niestety ciągle tkwię w Lukli... Cały czas to samo, czyli deszcz, a nawet gorzej - ist­ na ściana wody. Ze mną nie ma jednak problemu - samolot do Polski mam dopiero

2 czerwca, 60 dzień

wyprawy.

Nadal w Lukli

za tydzień, ale współczuję kolegom Irlandczykom, którzy próbują wydostać się stąd od dziesięciu dni, a samolot do domu przepadnie im dzisiejszej nocy. Trochę pogodziłam się z sytuacją, zwłaszcza że nie narzekam na nudę. Kilka godzin przegadałam, bo paradoksalnie, kiedy jestem niby sama, mam wokół siebie więcej ludzi, niż będąc w grupie. Teraz natomiast umieram z przejedzenia, bo wła­ śnie

wtrząchnęłam

talerz

pysznych

pierożków

momo.

Trafiłam

na

nie

przypadkiem

- lokal nie ma żadnego napisu w stylu „restauracja" czy „bar" to raczej szerpowska garkuchnia, do której turyści nie zaglądają, a jeśli nawet, to szybko się wycofują, my­ śląc, że to prywatny dom. Świetna miejscówka - gospodynią jest przemiła dziew­ czyna, na klientów czekają dwa przykryte ceratami stoły, zaś całe menu to momo w zupie na bardzo ostro i momo z nadzieniem z mięsa jaka, na mniej ostro.

Droga przez mękę, czyli jak nam się udało wyrwać z Lukli Uff! To było równie trudne jak Everest! Mowa o wyrwaniu się z Lukli. Najważniejsze jednak, że desperackie działania zakończyły się sukcesem.

3 czerwca, 61 dzień

wyprawy.

Lukla - Katmandu

Dziś rano obudziłam się punkt piąta już bez budzika (w końcu ostatnio cią­ gle tak wstaję), z nieukrywanym zadowoleniem stwierdzając, że o dziwo prognozy

Powrótw doliny

289


pogody się sprawdziły i, odpukać, nie pada. Na lotnisku odległym od mojego lodge'u 0 całe trzy minuty na piechotę, miałam stawić się o ósmej, tak więc mając spory zapas czasowy, na spokojnie zamówiłam sobie herbatę i tosta z serem. Ledwo go ugryzłam,

zadzwonił

telefon.

Natychmiast,

już,

ogromne

zamieszanie,

bo

biegiem,

mam

przyjść

się

odprawić.

z

zapewne

No to pobiegłam. Na tylko

lotnisku

chwilowo

dobrej

pogody,

przysłało

Tara

Airways,

równocześnie

korzystając

trzy

samoloty,

więc

ludzi

tłum. Szczerze mówiąc, to byłam przekonana, że mam załatwiony lot do Katmandu właśnie jednym z tych samolotów, czyli w podtekście za godzinkę znajdę się w ne­ palskiej stolicy. O ludzka naiwności! Okazało się, że lecę wcale nie do Katmandu, a gdzieś, skąd „potem już tylko trzy godziny autobusem", do tego żadnym tam nor­ malnym, zwykłym samolotem, tylko dużo mniejszym „cargo piane" czyli takim byle czym do transportu towarów. Mówi się trudno. Na pocieszenie miałam przynajmniej fajną ekipę, czyli moją spontanicznie skrzykniętą międzynarodową paczkę. Zresztą było mi obojętne jak 1 z kim, byle się z tej cholernej Lukli wydostać. Bałam się, że zaraz znowu nadejdą chmury przynoszące deszcz i zaliczę kolejny upojny dzień w górskiej scenerii, którą tak lubię, ale może już wystarczy. Lot był stresujący, w końcu to Lukla i jedno z najbardziej niebezpiecznych lot­ nisk świata, a samolot należący do jakiejś podejrzanej linii mającej pewnie tylko tę jedną, jedyną maszynę, nie wzbudzał zaufania i wątpię by przechodził jakieś kon­ trole techniczne. Jak na złość znowu przypomniały mi się słowa mojego bracisz­ ka, o tych jego złych przeczuciach... Na wszelki wypadek modliłam się do Bud­ dy, Brahmy, Sziwy i innych funkcjonujących w Nepalu bogów, oczywiście ufając też w kompetencje pilota, który nie sprawiał wrażenia samobójcy. Po

pół

godzinie

wylądowaliśmy

na

trawiastym

lotnisku.

Radość

nasza

nie

miała granic - cieszyliśmy się jak wariaci, zaraz potem z równie wielką radością zamieniając ciepłe, górskie ciuchy na koszulki z krótkim rękawem i krótkie spodnie. Miny nam zrzedły, gdy zapytaliśmy, gdzie możemy znaleźć transport do Kat­ mandu. Okazało się, że lokalny autobus, owszem, jest, chociaż trzeba do niego ka­ wałek dojść, tyle że sto osiemdziesiąt kilometrów, jakie ma do pokonania, zajmuje mu wcale nie trzy godziny, tylko według rozkładu sześć (wtedy jeszcze nie byliśmy

Everest Góra Gór


świadomi,

że

„według

rozkładu

-

sześć"

w

praktyce

oznaczać

będzie

dziewięć).

Mało tego, bilety, jakie nam sprzedano, były ostatnimi dostępnymi miejscami - sto­ jącymi!

Oczywiście

w

nepalskich

autobusach

nawet

miejsca

siedzące

nie

zapew­

niają luksusu, ale wiadomo, zawsze to lepiej siedzieć niż stać. Skoro tak, to postanowiliśmy jechać na dachu (w Nepalu to częste), jednak oka­ zało się, że na tej trasie nie da rady. Szybko zrozumieliśmy dlaczego - cały czas zakręty i górskie przepaście, droga tylko po części asfaltowa, do tego na tyle wąska, że jak jedzie coś z przeciwka, to trzeba się cofać, nierzadko na sam skraj urwiska, rzecz jasna, bez barierek. Inna sprawa, że siedzenie na dachu dawałoby przynajmniej jakąś szansę w

przypadku

częstych

w

Nepalu

osunięć autobusów w

przepaście... Swoją drogą

głupio by było wejść na Everest, a zginąć w wypadku drogowym (tfu, tfu!). Ostatecznie udało nam się zdobyć kilka miejsc siedzących na samym końcu autobusu (trzy osoby na dwóch popsutych fotelach), zaś dwóch kolegów, którzy na

Powrótw doliny

291


ten luksus się nie załapali, zrobiło sobie leżanki na podłodze. Nie powiem, wygod­ nie nie było, za to wesoło - a jakże! Do z

Katmandu

obolałymi

przyjechaliśmy

pośladkami

i

ogólnie

zmęczeni ledwo

jak

żywi.

diabli,

Nawet

wieczorową

pomysł

już

wspólnego

porą, wypicia

piwa tym razem upadł - szybko rozeszliśmy się do swoich hotelików. Ja znalazłam sobie

za

siedem

dolców

całkiem

przyzwoity

pokój

z

łazienką

z

superprysznicem.

Pierwszy prawdziwy prysznic od prawie dwóch miesięcy! Kafelki, gorąca woda bez ograniczeń... To właśnie plus podróży - uczą doceniać takie niby oczywiste rzeczy, które większości z nas wydają się normalną sprawą, a jak się okazuje, w pewnych warunkach stają się luksusem.

I I znowu wielkomiejski ruch, riksze, szaleni kierowcy i wszechobecny dźwięk klaksonów.


ZNOWU W CYWILIZACJI

Suszarnia na dachu, Miss Hawley i Icefall w kieliszku Oj jak trudno się przyzwyczaić do cywilizacji. Zwłaszcza do ulicznego ruchu, jaki pa­ nuje w Katmandu. Kilka razy omal nie wpadłam pod rikszę, bo przez te ileś tygodni

4 czerwca, 62 dzień Katmandu

w górach musiałam ustępować co najwyżej jakom. Co do rikszy, to dzisiaj się nią nawet przejechałam, bo jak się okazało, w biurze naszej nepalskiej agencji leżała do odebrania moja torba z rzeczami z Everestu (miała większe szczęście niż ja w załapaniu się na lot, bo pewnie dorzucono ją do bagażu jakiejś grupy). Wszystko w środku mokre, tak więc czym prędzej przywiozłam tobół do swojego hotelu, z zamiarem wysuszenia mocno zatęchłej (czytaj: nie tylko mokrej, ale i śmierdzącej) zawartości. Pół godziny spędziłam, rozkładając to wszystko na traw­ niku, krzesłach, hotelowym płocie i gdzie się tylko dało, wzbudzając zaciekawienie chłopców z recepcji, a kiedy wreszcie skończyłam, chłopcy z uśmiechem poinformo­ wali, że na dachu jest lepiej, bo bardziej słonecznie i przewiewnie. Niestety, mieli rację! Dzięki temu kolejny kwadrans spędziłam na zbieraniu betów z powrotem, a następ­ nie na wnoszeniu wszystkiego na raty na szóste piętro, gdzie akcja rozwieszania z racji wcześniejszego doświadczenia zajęła mi już nie trzydzieści, a dwadzieścia minut. Po południu, wraz ze Slavo, Danem i Arnoldem (lider ekspedycji tybetańskiej), po­ jechaliśmy odwiedzić słynną w środowisku himalaistów Miss Hawley (Elizabeth Hawley) - dziewięćdziesięcioletnią już Amerykankę (1923 r.), która przyjechała do Nepalu w roku 1960 jako dziennikarka (zdaniem niektórych przy okazji agentka CIA) i... została. Od tej pory, czyli jakby nie było pięciu dekad, pani Hawley prowadzi ewidencję ekspedycji na ważniejsze himalajskie szczyty, zwłaszcza ośmiotysięczni^. Niesamowita kobitka. Świet­ nie się trzyma, a jej umysł i pamięć funkcjonują tak, że tylko pozazdrościć. W rozmowach

Znowu w cywilizacji

293

wyprawy,


- szalenie konkretna, ze specyficznym poczuciem humoru. A przy tym mówi dokładnie to, co myśli, nie bawiąc się w żadną dyplomację. Przy okazji pojawił się temat tegorocz­ nych everestowych jubileuszy, że będzie między innymi„pięćdziesięciolecie". -

Sześćdziesięciolecie...

-

grzecznie

poprawił

Dan,

mając

na

myśli

pierwsze

wejścieTenzinga i Hillary'ego. - Pięćdziesięciolecie też... - Uważnie, acz groźnie popatrzyła na swojego ro­ daka starsza pani. -

Pięćdziesięciolecie?

-

Nasz

amerykański

lider

wyraźnie

nie mógł

skojarzyć,

o co chodzi. -

Tak,

pięćdziesięciolecie

pierwszego

amerykańskiego

wejścia,

idioto!

-

uświadomiła go przy wszystkich energiczna rozmówczyni. Głównym celem naszego spotkania z Miss Hawley było przepytanie przez nią liderów ekspedycji, kto zdobył Everest (imiona, wiek, narodowość, zawód), o której był na szczycie, jakie godne odnotowania sytuacje się zdarzyły. Wygląda to tak, że lide­ rzy się „spowiadają", pani Hawley skrzętnie notuje, a potem pewnie wstukuje dane do komputera stojącego w głębi mocno zagraconego pokoju (swoją drogą pół mieszka­ nia zajmuje niesamowita biblioteka!). Widać, że leciwa Amerykanka to kopalnia wie­ dzy o Himalajach, choć ona sama się nie wspina (ponoć nawet w Base Campie nigdy nie była). Szczerze mówiąc, chciałam zostać u Miss Hawley dłużej i podpytać ją o różne historie, zwłaszcza te związane z polskimi wspinaczami, ale okazało się, że jej czas na rozmowy już się skończył, bo musi iść do lekarza. Nie wypadało nalegać, a szkoda... Wieczór dla odmiany spędziłam wraz z Kieranem i Slavo (tylko oni są jeszcze w Katmandu z całej naszej ekipy), w popularnym wśród wspinaczy Sam's Pubie. Zamówiłam sobie drink o intrygującej nazwie„Everest Icefall" (whisky, rum, sok ana­ nasowy, coś tam jeszcze). Wypiliśmy między innymi za to, że się udało. I za kolejne szczyty, które będziemy zdobywać!

Za Everest jedz za darmo! 5-8 czerwca,

Uwielbiam Katmandu! W tym mieście, nawet będąc wiele razy, nie można się nu­

63-66 dzień wyprawy,

dzić. Zawsze, kiedy tu jestem, jeśli tylko nie zwiedzam jakiejś kolejnej świątyni, nie

Katmandu

oglądam

obrzędów

kremacyjnych

Durbar, chodzę poThamelu.

294 Everest Góra Gór

albo

nie

siedzę

na

magicznym

dla

mnie

placu


pieniędzy nawet na kupno lin, Amerykanie

Można budżet

było

wyprawy

(do

na

to

głównych

bowiem

sponsorów

żało

rysta trzy tysiące dolarów, co w odniesieniu do

projekt, jak pierwsze amerykańskie wejście na Everest

dzisiejszych

wspinaczy

stanowi

kwotę

czte­

ponad

trzech milionów dolarów. Czy warto było tyle in­

Ame­

westować? Można dyskutować, bo z całej wyprawy weszło na szczyt tylko pięciu wspinaczy, a jedna

który był Szwajcarem), a towarzyszyło im trzydziestu

osoba zginęła na Icefallu zabita przez walący się

dwóch

serak.

wysokościowych

rodowici

dolara

wynosił

rykanie, poza liderem - Normanem Dyhrenfurthem,

Szerpów

(wszyscy

wartości

Society)

nale­

funduszy. Zwłaszcza, jeśli chodziło o tak spektakularny

dziewiętnastu

Geographic

pozwolić,

wręcz przeciwnie - nie żałowali na swoich wspinaczy

W wyprawie na wiosnę 1963 roku udział wzięło

National

sobie

oraz

dziewięciuset

Cel

jednak na

został Evereście

osiągnięty.

Pierwszym

został

Whittaker,

dziewięciu tragarzy niosących ładunek ważący w su­

Amerykaninem

mie dwadzieścia siedem ton. Wyobraźmy sobie taką

który wraz z Szerpą Nawang Gombu zdobył szczyt

Jim

karawanę - w sumie tysiąc osób!

1 maja 1963 roku.

EKSPEDYCJA ZA MILIONY

W

czasach, kiedy polscy wspinacze nie mieli

I 90-letnia Miss Hawley.przesłuchuje" liderów wypraw. To dzięki niej istnieją w miarę rzetelne statystyki wejść na himalajskie ośmiotysięczniki.

Znowu w cywilizacji

295


Thamel to dzielnica jedyna w swoim rodzaju. Fakt, miejsce typowo turystyczne, ale tu akurat mnie to nie odrzuca. Dominuje styl narzucony przez współczesnych hip­ pisów, wyluzowanych plecakowiczów i ludzi gór. Kupić można tu wszystko, co turyście w Nepalu jest potrzebne. Hasz, marihuana? Nie, tego nie potrzebuję... Za to do lo­ kalnych sklepików z herbatą, szalami z paszminy, no i oczywiście ze sprzętem trekkingowo-wspinaczkowym

uwielbiam

zaglądać,

nawet

jeśli

wcale

nie

planuję

wydawania

pieniędzy. W jednym z nich sprzedawca próbuje mi wcisnąć kurtkę z logo North Face'a. - Oryginał. - zachwala, choć obydwoje wiemy, że nie. Reklamuje dalej: - Jeśli kiedyś pójdziesz na Everest, to ci się przyda... - mówi. - Za późno, właśnie z Everestu wróciłam - uświadamiam go. Śmieje się, uważa to za dobry żart.. Thamel to także miejsce spotkań. Co i rusz spotykam kogoś, kogo poznałam w gó­ rach. Ale nie tylko... Któregoś dnia na środku ulicy wpadam na Marka Arcimowicza (zna­ ny polski fotograf i podróżnik, a zarazem wspinacz prowadzący przy schronisku Samotnia w Sudetach „Szkołę Górską"). W Polsce trudno nam się spotkać, a tu masz, na drugim końcu świata ściskamy się z taką radością, że aż się ludzie oglądają. Wieczorem lądujemy

296 Everest Góra Gór


razem w pubie Rum Doodle. Nazwa mało górska, za to atmosfera w środku - jak najbar­ dziej. Pod sufitem wiszą tekturowe stopy, na których podpisują się trekkerzy. „Polskich stóp" też trochę jest. Honorowe miejsce na ścianach zajmują z kolei autografy tych, co zdobyli Everest (kiedyś wpisywali się na blatach stołów, ale teraz takie historyczne bla­ ty również zawieszono na ścianach). Wyszukujemy znane nazwiska. A jakże, jest podpis Tenzinga Norgaya, Hillarego, Messnera, a z naszych sław między innymi Krzyśka Wielic­ kiego, Ani Czerwińskiej czy Ryśka Pawłowskiego... W pewnym momencie mój wzrok pada na autograf Aleksieja Bołotowa - już prawie miesiąc jakzginął. Jestteż Kukuczka... - Podpisz się... - mówi Marek. Jakoś mi niezręcznie, bo przecież nie zdobywałam Everestu po to, by się tym chwalić. Poza tym nie chcę, by ktoś pomyślał, że przyszłam tu dla darmowego je­ dzenia. To zwyczaj tego pubu. Każdy, kto wszedł na Everest, może zjeść posiłek albo wypić drinka na koszt lokalu. A przy okazji - w nepalskich gazetach ukazała się informacja, że zdobywcy Everestu mają otrzymać specjalne legitymacje potwierdzające fakt wejścia na Dach Świata. Ponoć pierwsza partia legitymacji już została rozesłana, jak na razie do naj­ bardziej zasłużonych Szerpów.

Znowu w cywilizacji

297


I Nowe plany? Na pewno warto spojrzeć w niebo, marzyć, a potem działać!

I co dalej? 9 czerwca, Zupełnie jak w piosence:„To już jest koniec.. .". Chyba dopiero w samolocie zaczęło 67

dZień w^zawa

do

mn'e

docierać,

że

to

jednak

nie

sen,

że

naprawdę

byłam

tam,

gdzie

wyżej

już

nie można, zdobyłam Dach Świata i mogę mieć satysfakcję z pokonania przeszkód, które stanęły na drodze do organizacji tej wyprawy, a potem w górach. Ale nawet gdyby się nie udało stanąć na szczycie, nie żałowałabym ani pieniędzy, które po­ święciłam (oszczędności życia), ani czasu, ani miesięcy żmudnych przygotowań. Po prostu - warto było! W

domu

mąż

powitał

mnie

kwiatami

i

tortem

przypominającym

miniaturowy

Everest z Icefallem z bitej śmietany, tata zrobił naleśniki, które tak mi się na Evereście marzyły.

Domowa

waga

wskazała,

że

zrzuciłam

na

wyprawie

dziesięć

kilogramów,

ale dzięki rodzinie szybko zaczęłam to nadrabiać. W skrzynce mailowej utkwiło po­ nad tysiąc nowych maili, również Facebook zapełnił się mnóstwem miłych, życzli­ wych słów. A także pytań:„To co teraz?"


EPILOG, CZYLI KAŻDY MA SWÓJ EVEREST Łapię się na tym, że w miarę upływu czasu od wyprawy, coraz trudniej jest mi obiek­ tywnie opowiadać o Everescie. Pamięć, co było trudne czy złe - zanika, zostają wspom­ nienia najlepsze, ewentualnie te najbardziej szokujące. Nie zamierzam robić z siebie „bohaterki" gloryfikować Góry Gór czy podkręcać faktów, żeby było bardziej „heroicz­ nie", a zarazem trzymać czytelników czy słuchaczy w napięciu. Z drugiej strony, skoro ma być szczerze i prawdziwie, nie powiem również, że było łatwo. Wcale nie jest tak, jak niektórzy z upodobaniem powtarzają, że „teraz tam każdy może wejść". Bo prawdą jest, że nie każdy... Oczywiście nie da się zaprzeczyć, że współczesne wejścia to zupełnie inna skala trudności niż wspinaczka Hillary'ego iTenzinga. Nie trzeba szukać przejść, bo układ drogi jest wiadomy, nad szczelinami są drabinki, korzysta się z poręczówek, mamy lepszy i zarazem lżejszy sprzęt, bardziej funkcjonalne ubrania, nie mówiąc 0 dostępie do precyzyjnych prognoz pogody. Ale... Everest jako szczyt się przecież nie zmniejszył, wciąż jest najwyższą górą świata, wznoszącą się na prawie dziewięć kilometrów ponad poziom morza, no i Strefa Śmierci jak była, tak istnieje, a niżej też brakuje tlenu... Z której strony by nie spojrzeć - to ciągle góra niebezpieczna, gdzie naprawdę solidnie dostaje się w kość i nie wszyscy z niej wracają.

Wbrew temu, co się myśli,„kupić sobie" Everestu nie można. Zimno, wysiłek 1

niedogodności

związane

z

brakiem

tlenu

(ból

głowy,

ogólna

słabość,

nudno­

ści, wymioty) odczuwa każdy, niezależnie od tego, czy jest milionerem, czy - jak w

moim

wypadku

-

zwykłym,

pełnym

pasji

wspinaczem

z

mocno

ograniczonym

budżetem. Podobnie jest z zagrożeniami zdrowia i życia - owszem, mając pienią­ dze można zapewnić sobie opiekę Szerpy, sprawniejszą akcję ratunkową czy więcej

Epilog, czyli każdy ma swój Everest

299


tlenu, ale zawały, udary, wylewy i inne przypadłości, które w górach wysokich zbie­ rają obfite żniwo, nie mówiąc o lawinach, szczelinach czy walących się serakach, dotyczą sprawiedliwie wszystkich. Ostatecznie szansę na szczyt mają ci najbardziej zdeterminowani, a lekcję pokory wcześniej czy później i tak przechodzi każdy. Nie mówię, że przypadkowych osób, które nie powinny na Evereście się zna­ leźć, w ogóle nie ma, ale są to naprawdę marginalne wypadki na zasadzie wyjątków potwierdzających

regułę.

Większość

wspinaczy

to

ludzie,

którzy

z

górami

związani

są od dawna, spędzili w nich mnóstwo czasu, szanują je i rozumieją, a do wymarzo­ nej wyprawy przygotowują się często latami. Inna zupełnie sprawa, że mając pieniądze, swoje czy sponsorów, wiele spraw się

upraszcza.

Bo

jest

jednak

różnica

pomiędzy

wspinaczem,

który

walczy

zdany

sam na siebie, a takim, który ma do dyspozycji zastęp tragarzy, więc nie nosi nic, nawet

śpiwora,

ma

opiekę

zachodniego

przewodnika,

co

daje

niewątpliwy

komfort

psychiczny, a bywa, że nawet w poręczówkę nie musi się sam wpinać, bo w ra­ zie czego zrobią to za niego Szerpowie. Podobnie z tlenem - istotne jest, czy ktoś miał do dyspozycji trzy butle, czy trzydzieści, nie mówiąc o wejściu zupełnie bez wspomagania się butlą. No i te„drobiazgf- czy musimy sami gotować, jakie mamy jedzenie, w ile osób nocujemy w namiocie...

Teraz, kiedy jestem już w domu, dającym mi poczucie bezpieczeństwa i wy­ gody, których na wyprawie nie miałam, wydaje mi się, że było prościej niż zakłada­ łam, ale to złudzenie. Wcale nie było łatwo, do tego dochodził stres i strach. Miałam mnóstwo chwil zwątpienia czy kryzysy, tym bardziej więc się cieszę, że Góra doce­ niła moją determinację i pozwoliła stanąć na swoim wierzchołku.

Czy Everest zmienił coś w moim życiu? Górsko na pewno - to kolejny krok w

mojej

wspinaczkowej

„karierze".

Wiadomo,

nowe

umiejętności

i

doświadczenia,

nowe znajomości, także z górskimi„sławami" no i kolejny sprawdzian, jak mój orga­ nizm spisuje się na wysokości. Równocześnie zdobycie najwyższego szczytu świata spotęgowało mój i tak duży respekt do gór, tym bardziej że po raz kolejny mogłam się przekonać, że w górach nie ma mocnych i że śmierć nie oszczędza nawet naj­ lepszych (przykład Aleksieja Bołotowa).

Everest Góra Gór


Weszłam, wbrew różnym przeciwnościom losu dałam radę, mam więc z tego ogromną satysfakcję. Przy okazji potwierdziłam to, o czym często staram się prze­ konać innych, a mianowicie, że warto marzyć, bo marzenia się spełniają, chociaż czasem trzeba im w tym pomóc.Teraz pozostaje dług wdzięczności - wobec losu, że dał mi taką możliwość i wobec tych, którzy mnie w tej wyprawie wsparli - psy­ chicznie, finansowo, radami - w różny sposób. Jak to spłacić? Wprawdzie w różnych projektach

charytatywnych

zaangażowana

byłam

już

wcześniej,

ale

teraz

robię

to

ze zdwojoną siłą, którą naładował mnie właśnie Everest.

Chyba prawdą jest, że z gór ludzie wracają lepsi. Zwłaszcza ci, którzy nie wchodzą na nie, aby je wyłącznie „zaliczać", ale by je również „przeżywać", odkry­ wać ich duszę, a przy tym odkrywać też siebie. Majestat gór sprzyja przemyśleniom, nabraniu

dystansu

do

zastrzyk

energii

motywuje

i

życia,

docenianiu do

tego,

wyznaczania

co sobie

ważne.

Równocześnie

kolejnych

celów,

daje

też

sprawiających,

że życie nie przecieka nam między palcami, wiemy, że żyjemy. W jednej z piosenek autorstwa Wojtka Bellona, którą swego czasu często śpiewało się przy bieszczadz­ kich ogniskach, są takie słowa: „Ty wyżej, wyżej bądź i dalej, niż ci, co się wyzbyli marzeń...". Ja już wyżej być nie mogę, za to przyszedł czas na odkrywanie tego, co niżej i bliżej. Marzeń w każdym razie wyzbyć się nie zamierzam. Bo warto ciągle mieć nowe„Everesty"i dążyć do ich zdobywania (mowa nie tyko o górach.). Tak jak powiedział

Szerpa

Tenzing

Norgay,

pierwszy

(wraz z Edmundem Hillarym):„Każdy ma swój Everest".

zdobywca

najwyższego

szczytu

świata


W CZYM NA EVEREST? UBRANIE NA SZCZYTOWANIE Nie ukrywam, że decyzje „co na siebie włożyć" nie należały na tej wyprawie do ła­ twych i bynajmniej nie o typowy kobiecy punkt widzenia chodzi. Sprawy kompli­ kują się zwłaszcza, kiedy wychodzimy z bazy do wyższych obozów, liczy się wtedy każdy gram (bo sami musimy to nosić), a na dodatek mamy w perspektywie atak szczytowy. Mam nadzieję, że poniższy wykaz tego, co miałam na sobie i przy sobie, zdobywając

Everest,

pomoże

zainteresowanym

także

w

innych

górach,

niekoniecz­

nie nawet wysokich. Oczywiście nie mówię, że jest to jedyny słuszny wybór, tym bardziej

że

każdy

ma

swoje

przyzwyczajenia

(ja

jestem

strasznym

zmarzluchem).

Ostateczną decyzję trzeba więc podjąć samodzielnie.

Mój ubiór i ekwipunek na atak szczytowy (7900-8848 m) - od stóp do głów Pogoda jak na taką wysokość była bardzo dobra - temperatura w nocy mniej wię­ cej minus dwadzieścia pięć stopni, po wschodzie słońca pewnie z minus dziesięć, na szczycie silny wiatr, niżej różnie, raczej bezwietrznie albo słaby wiatr. W każdym razie specjalnie nie marzłam - za wyjątkiem rąk, które rzeczywiście dały mi się we znaki.

Na stopach: Mam tendencję do marznących stóp, tak więc chciałam się zabezpieczyć przed ry­ zykiem odmrożeń. - jedna para ciepłych, nie bardzo grubych skarpet firmy Rohner (kupione w Kat­ mandu, niby firmowe, ale pewna nie jestem) - jedna para ciepłych, grubych wełnianych skarpet firmy Leki (oryginalnych) - przyklejany na skarpetę ogrzewacz chemiczny - w moim wypadku był to pol­ ski

produkt

rozgrzewa

Everest Góra Gór

firmy się

Elektrowarm.

wolniej,

trzeba

Ponieważ go

na

uaktywnić

takiej na

wysokości

około

tego

typu

patent

dwadzieścia

minut

przed


włożeniem nogi do buta. Ja nie używałam, ale wiele osób chwaliło sobie ogrze­ wacze elektryczne na baterie - buty Millet model Everest GTX - bardzo ciężkie, ale „ten typ tak ma". Zresztą ten właśnie model buta na Everescie dominuje, na drugim miejscu jest La Sportiva Olympus Mons. Doświadczony

himalaista

Jerzy

Natkański,

jeśli

chodzi

o

skarpety,

poleca

wersję:

cienkie skarpety (na przykład firmy Bridgedale) plus grube wełniane. Podobno bar­ dzo dobrze spisuje się też stosowany przez niego patent„alaskański", którego celem jest ochrona botka (część buta) przed wilgocią z nogi - między skarpetami zakłada się plastikowy woreczek lub ceratowy kaloszek.

Nogi: - bielizna termiczna (legginsy) polskiej firmy Stoor model UltraTerm 100 -

spodnie

(niby

windstopperowe

i

goretexowe,

ale

kupione

w

Nepalu

stosunkowo

tanio, tak więc nie najwyższej jakości) -

bardzo

ciepłe

spodnie

puchowe

polskiej

firmy

Robert's,

z

boku

rozpinane,

co

było ważne przy zejściu, kiedy zrobiło się już bardzo ciepło (rozpięcie dawało wentylację)

Od pasa w górę: - bielizna (cienka bluza) z wełny merynosów firmy Wool power - polar firmy Bergson - sweterek puchowy firmy Robert's - kurtka puchowa firmy Robert's Dodam jeszcze, że byłam bardzo zadowolona z decyzji zainwestowania w zestaw puchowa kurtka plus puchowe spodnie zamiast wstępnie planowanego kombinezonu.

Na głowie: - kominiarka firmy Stoor - spisała się znakomicie, ale nie zauważyłam, kiedy gdzieś po drodze lekko mi się zsunęła i zrobiła mi się mała przerwa między kominiarką a goglami. W ten sposób mam odmrożony mały kawałek policzka. - chustka buff zasłaniająca szyję, nos i usta

W czym na Everest? Ubranie na szczytowanie

303


- gruba czapka wełniano-polarowa firmy Leki -

gogle

polskiej

firmy

zabezpieczającym

Brenda

przed

-

z

filtrem

zaparowaniem

przeciwsłonecznym,

przy

miały też rozjaśniające, pomarańczowe szybki,

ujemnych

systemem

temperaturach,

antifog ponadto

dzięki czemu lepiej w nich było

widać, gdy słońce zaszło za chmury. -

latarka-czołówka

-

zaawansowany

model

Energizera

pozwalający

na

regulację

kąta nachylenia i mający różne warianty, jeśli chodzi o liczbę i sposób świecenia diod

(oszczędność).

Oczywiście

przed

wyjściem

z

namiotu

wymieniłam

baterie

na zupełne nówki, dzięki czemu nie miałam potem żadnych niespodzianek.

Rękawice: Bojąc się odmrożeń (oprócz stóp mam też bardzo wrażliwe na zimno dłonie), mia­ łam ich aż cztery pary. - Na wejściu, kiedy jest zimno i trzeba sprawnie operować karabinkami i jumarem

-

ciepłe

pięciopalczaste

rękawice

windstopperowe

pożyczone

od

jednego

z Szerpów (chciałam wziąć inne, ale za jego radą zrobiłam podmianę, co rzeczy­ wiście było dobrym pomysłem). - Na szczycie, na dłuższych postojach (na przykład na Balkonie - 8400 m), a tak­ że w czasie wspinania, kiedy czułam, że zaczynają mi zamarzać dłonie, zakła­ dałam

bardzo

ciepłe

puchowe

„łapawice"firmy

Robert's.

Najchętniej

miałabym

je na rękach cały czas, ale niestety nie mogłam operować w nich jumarem. Puchowe łapawice można też wykorzystać w charakterze botków na nogi - do śpiwora. -

Użyteczne czych

cienkie

rękawicach.

Dla

rękawiczki mnie

służące

odkryciem

jako były

dodatkowa doskonałe

warstwa

rękawiczki

w

zasadni­

ze

sfilcowa­

nej wełny (produkt Salewy), ale ponieważ była to wersja tyko z jednym palcem, nadawały się wyłącznie jako wkładka do łapawic. Warto rozważyć zabranie cze­ goś podobnego (może być z polaru) w wersji pięciopalczastej, aby mieć dodat­ kową ochronę także w tych rękawicach, którymi obsługujemy jumar. - Przy zejściu, kiedy się wyhamowuje, trzymając odpowiednio linę (rękawica musi być na tyle mocna, aby zbyt szybko się nie przetarła), idealne okazały się ciepłe, skórzane rękawice firmy Leki.

Everest Góra Gór


Sprzęt alpinistyczny: - uprząż (u mnie stary, wysłużony już Petzl). Bardzo ważne, by przed wyprawą sprawdzić, czy rozmiar uprzęży pozwala na zapięcie jej na liczne warstwy ubrań! - lonża - ja miałam zrobioną z linki o średnicy pięć milimetrów, ale może być i z taśmy - ósemka do zjazdów (korzystałam z niej dwukrotnie - przy zjeździe ze Stopnia Hillary'ego i trochę niżej, na najbardziej stromym odcinku grani) - jumar (małpa) - dobrze, jeśli ma dużą„dziurę"na włożenie w nią grubej rękawicy. Mój przyrząd nie miał, przez co w jednopalczastej puchowej„łapawicy" nie mo­ głam nim operować. - trzy zakręcane karabinki (do poręczówki, przyjumarze i do użycia przy zjazdach na ósemce), do tego wskazany jeden zapasowy - raki automatyczne, w moim przypadku Grivel model G12 Kask powyżej obozu IV większość osób sobie odpuszcza (potrzebny jest niżej, na Icefallu oraz ścianie Lhotse). Dyskusyjna jest też kwestia czekana, który mógł­ by

się

Everest

przydać z

niego

do

ewentualnego

rezygnuje,

uznając

hamowania, za

zbyt

ale

większość

ciężki,

przy

wspinających

równocześnie

się

na

minimalnej

szansie na jego użycie. Zrezygnowanie z czekana zalecają zresztą sami Szerpowie, którzy twierdzą, że lepiej się skupić na użyciu jumara.

I Metalowy przyrząd to jumar, zwany też małpą.

W czym na Everest? Ubranie na szczytowanie

305


Inne: - plecak - w moim przypadku był to rewelacyjnie spisujący się model Saleva Peuterey 42+ - butla z tlenem (jedna - noszona w plecaku, pozostałe do zostawienia w depozy­ cie po drodze). O ile nie wystąpią czynniki opóźniające wejście i zejście (warunki pogodowe,

kolejka,

problemy

na

Stopniu

Hillary'ego)

na

atak

szczytowy

powin­

ny wystarczyć dwie butle plus oczywiście maska i regulator. Jeśli chcemy mieć komfort psychiczny i tak jak prawie wszyscy korzystać z tlenu także na dojściu do obozu IV, w samym obozie, a potem na zejściu, powinniśmy zainwestować w pięć butli (lub więcej). - coś do przegryzienia - nie ma sensu brać czekolady czy batonów typu snickers zamarzną i ich nie ugryziemy. Ja miałam chałwę w batonach (nie zamarza) oraz żele energetyczne, a konkretnie zapakowane w tubki carbosnacki, które nie dość, że nie zamarzają, to są całkiem dobre (preferuję jagodowe i zielone jabłuszko) i co w takich warunkach bardzo ważne - nie wymagają tak obfitego popijania, jak wiele innych tego typu produktów. -

termos

z

gorącym

napojem

(ja

miałam

rozpuszczony

lsodrinx).

Dodatkowo

za­

brałam butelkę z kolejnym litrem napoju, ale nie udało mi się ochronić go przed zamarznięciem, więc się nie przydał.

I Co warto mieć na Evereście? Między innymi dające zastrzyk energii żele!

306 Everest Góra Gór


-

apteczka nolu

„szturmowa"-

(mocny,

zabrałam

szybko

trzy

działający

lek

tabletki

glucardiamidu,

przeciwbólowy),

pofilin

kilka na

tabletek

keta-

odmrożenia,

folię

NRC, adalate na obrzęk płuc i dexametazon w tabletkach oraz w zastrzyku (działa szybciej od tabletek). Na szczęście niczego nie użyłam. Sprawę leków przed wy­ jazdem powinniśmy omówić z lekarzem, najlepiej takim, który na górach się zna (pomocna może być strona: www.medeverest.pl) - aparat fotograficzny - ze względu na „zboczenie zawodowe" z bólem serca odpu­ ściłam lustrzankę (ciężka), miałam za to dwa małe kompakty: samsunga i canona (całe szczęście, że dwa, bo w praktyce mogłam liczyć tylko na samsunga). Normal­ nie powinien wystarczyć jeden aparat plus zapasowe baterie. Oczywiście i aparat, i baterie dobrze jest trzymać w ciepłym miejscu, jeśli to możliwe pod kurtką. -

zegarek WS4,

z

wysokościomierzem

którego

(wykres

plusem

ciśnienia,

-

były

prognoza)

w

moim

także oraz

inne

przypadku funkcje:

możliwości

był

to

budzik,

ustawienia

Timex

informacje

dwóch

stref

Expedition pogodowe czasowych,

dzięki czemu miałam czas nepalski i czas polski. Z przydatnych rzeczy na pewno dobrze byłoby mieć krótkofalówkę (ja nie miałam).

I

jeszcze

kilka

praktycznych

uwag

sprzętowych

dotyczących

także

niższych

wysokości (na Everescie - w bazie i na trekkingu): - Poza kurtką puchową, taką naprawdę ciepłą, najwyższej jakości, nieodzowna jest też

alternatywna

założyć

na

wspinaczkowy

cienka

kask!). model

Ja

i

lekka

miałam

z

kurtka

(pamiętajmy

goretexową

Salewę

odpowiednio

wysoko

z

o

kapturze,

serii

wszytymi

który

można

AlpineXtrem,

typowo

kieszeniami,

dzięki

cze­

jeszcze

swe­

mu jest do nich dostęp po założeniu uprzęży. -

Doskonałe terek

uzupełnienie

puchowy

samodzielne

czy

okrycie

kurtek, lekka

lub

w

o

kurtka razie

których

mowa

puchowa, wyjątkowego

wyżej

którą zimna

stanowi

można

wykorzystywać

zakładać

pod

jako

zasadniczą,

grubą kurtkę puchową. Ja korzystałam z modelu Andromeda firmy Robert's i, jak się okazało, był to najczęściej eksploatowany ciuch tej wyprawy. - Jeśli chodzi o obuwie, od bazy w górę używałam wyłącznie milletów. Wiąza­ ło się to z koniecznością używania raków, które mogłam podpiąć tylko do tych

W czym na Everest? Ubranie na szczytowanie

307


butów (raki-automaty wymagają określonego typu obuwia). Z kolei w bazie oraz na dojściu do bazy praktycznie cały czas chodziłam w mocnych, goretexowych meindlach, model Alta Via Lady GTX, i bardzo sobie je chwaliłam. W bazie, na krótkich

przejściach

namiot-mesa

w

ciepłe

dni

używałam

crocsów

(rozważałam

też wzięcie sandałów trekkingowych, ale stanęło na crocsach ze względu na ich przydatność pod prysznicem) - Bielizna oddychająca - bardzo ciepłe, a do tego miłe w dotyku (i wcale niegryzące) są wyroby z wełny merynosów (na przykład Woolpower). Bardzo pozytyw­ nie byłam zaskoczona też produktami polskiego producenta Stoor. - Na czym spać? W bazie miałam materac zapewniony przez agencję, do góry wyniosłam

dwie

średniogrube

karimaty

kupione

po

drodze

w

czasie

trekkingu

w Namche Bazar. Ponieważ były tanie (kilka dolarów), nie żal ich było potem zo­ stawić

(ja oddałam

znajomemu

Szerpie).

Co

do

używania materaców samopom-

pujących zdania są na Evereście podzielone - ja zrezygnowałam z ich zabrania po

tym,

jak

mnie

postraszono

ryzykiem

przebicia

na

ostrych

lodowcowych ka­

mieniach i problemami z ich dodmuchiwaniem (na wysokości to spory wysiłek). -

Miłośnikom

uwieczniania

wyczynów

swoich

czy

innych

polecam

zakładaną

na

głowę (kask) kamerkę GoPro (zwłaszcza model Go Pro Hero3), która szczegól­ nie przydatna jest na Icefallu. Dzięki niej mamy szansę na superujęcia, tym bar­ dziej że to sprzęt z obiektywem o bardzo szerokim kącie, a pozwala zarówno kręcić filmy, jak i robić tradycyjne zdjęcia. - Przed wyjazdem na wyprawę warto zapytać obsługują nas agencję, jak wygląda sprawa ładowania baterii do naszego sprzętu elektronicznego. U nas był z tym problem.

Zwykłe

ładowarki

okazywały

się

zupełnie

nieprzydatne,

lepiej

już

było

zabrać samochodowe, na 12 V. Mieliśmy wprawdzie kilka „dyżurnych" ładowarek uniwersalnych, ale były do nich kolejki - wygrywali ci, którzy mieli własne. -

Niezależnie

od

możliwości

ładowania,

pamiętajmy

o

zapasie

zwykłych

baterii

-

dotyczy to „paluszków" do latarki, radiotelefonów czy aparatu (na zimnie szybko się wyładowują). W bazie, a tym bardziej wyżej ich nie kupimy. Ja miałam kilka ich rodza­ jów, różnych firm, przy czym najlepiej na mrozie spisywały mi się litowe energizery. - Jeśli chodzi o jedzenie, to w wyższych obozach bazowaliśmy na liofilizatach. Z

tych,

Everest Góra Gór

które

miałam

okazję

przetestować

(częstowaliśmy

się

wzajemnie

dla


porównania),

za

najlepsze

uznaliśmy

posiadane

przeze

mnie

szwajcarskie

ze­

stawy Trek'n Eat (w Polsce do kupienia przez stronęwww.liofilizaty.pl) oraz liofy brytyjskiej firmy Mountain House. - Jako pee bottle (butelki do sikania) największym powodzeniem cieszą się ku­ powane w Katmandu za trzy dolary podróbki plastikowych butelek firmy Nalgene.

Panie

zainteresowane

lejkiem

ułatwiającym

załatwianie

się

do

butelki

znajdą

je w internecie wpisując hasło„shewee". - Wiele osób używa tak zwanych camelbagów, dzięki którym mamy stały dostęp do picia (pojemnik z wodą umieszczony jest w plecaku, a pijemy, kiedy chce­ my przez rurkę wiszącą przy ramieniu). To bardzo praktyczny sprzęt, ale lepiej go wcześniej sprawdzić. Ja miałam ze sobą dwa camelbagi, dwóch różnych firm. Obydwa przeciekały, a co to oznacza, można sobie wyobrazić. Co gorsza, mokre rzeczy trudno na wysokości wysuszyć. Poza tym, camelbagi spisują się tylko do pewnej wysokości, u góry, gdy zamarzną, użytku z nich nie zrobimy. - W części trekkingowej (na dojściu do bazy) bardzo przydatne są kijki trekkingowe. Dla mnie jest to sprzęt na zejściach wręcz niezbędny (odciążają kolana). Świetnie

sprawdzały

mi

się

leciutkie

(tytanowe),

składane,

amortyzujące

Leki

model Makalu Ultralight. - W trakcie całej wyprawy, niezależnie od wysokości, trzeba pamiętać o kremach z

bardzo

mocnym

filtrem

przeciwsłonecznym

(ja

używałam

wyłącznie

pięćdzie­

siątek). Przy ataku szczytowym, kiedy startowało się w nocy, na początku nałoży­ łam sobie warstwę kremu ochronnego „do sportów zimowych" (natłuszczający). - Nawet, jeśli jest pochmurno, konieczne są okulary (z filtrem, koniecznie zasłaniające kąciki oczu). W moim ekwipunku miałam górski model okularów firmy Brenda, chro­ niący również nos. Brak okularów na lodowcu to prawie murowana ślepota śnieżna! - Pamiętajmy, że Katmandu to świetne miejsce na sprzętowe zakupy. Jeśli cho­ dzi o mnie, to takie rzeczy jak buty czy ubranie w przypadku Everestu wolałam mieć

sprawdzone,

od

stuprocentowo

pewnych

producentów,

przywiozłam

je

więc z Polski, ale wiele sprzętu (karimaty, śpiwory, wszelkie drobiazgi typu butelki, skarpety

trekkingowe,

ręcznik

szybkoschnący,

torby

wyprawowe

typu

duffle

bag)

kupowałam już w Nepalu, gdzie są dużo tańsze, a poza tym nie robimy sobie pro­ blemu z nadbagażem w samolocie.


WSPINACZKOWY SŁOWNICZEK Nie wszyscy czytający tę książkę są wspinaczami, stąd niniejszy słowniczek, który pozwoli

zrozumieć

górski

slang.

Poza

określeniami

wspinaczkowymi

można

w

nim

znaleźć także podstawy terminologii buddyjskiej.

ABC

- [wym. a-be-ce, albo z ang. ej-bi-si]. Skrót od „Advanced Base Camp", czyli

„baza

wysunięta".

W

przypadku

południowej

strony

Everestu

funkcję

ABC

pełni

obóz II na wysokości 6400 m.

- tak określa się wszystko, co dzieje się ponad obozem bazowym, po

AKCJA GÓRSKA

zakończeniu

części

trekkingowo-transportowej

zwanej

karawaną

(dojście

do

bazy).

Do akcji górskiej zalicza się zarówno aklimatyzacyjne wyjścia do wyższych obozów, jak i atak szczytowy.

ALPEJSKI

STYL

trzebniejszego

- zdobywanie góry na zasadzie zabrania ze sobą wyłącznie najpo­ sprzętu,

w

wersji

maksymalnie

„na

lekko".

Chodzi

o

w

miarę

jak

najszybsze pokonanie drogi od obozu bazowego na szczyt, bez użycia tlenu i za­ kładania wspinaczy

poręczówek.

Wejście

decyduje się jednak

tego na

typu

jest

tradycyjne

bardzo

wysoko

oceniane,

zakładanie obozów,

czyli

większość tak zwany

styl oblężniczy/wyprawowy.

AMS - skrót od: acute mountain sickness - angielska nazwa choroby wysokościowej.

BC, BASE CAMP

- obóz bazowy. W przypadku wypraw na Everest od strony nepalskiej

znajduje się na wysokości 5300 m, a wygląda niczym namiotowe miasteczko.

Everest Góra Gór


- [czyt. kamp] - obóz. Na Everescie przyjęty jest obecnie system: Base Camp,

CAMP

Camp I (inaczej: „jedynka" albo C1), Camp II („dwójka" C2), Camp III („trójka", C3) i Camp IV („czwórka", C4).

- przez laików kojarzony jako atrybut do zdjęć szczytowych albo „laska" do

CZEKAN

podpierania, ale jego użycie jest dużo bardziej wszechstronne. W razie czego, jeśli „polecimy"

po

zboczu,

możemy

próbować

nim

wyhamować,

a

poza

tym

przydaje

się do wyrąbywania stopni w lodzie, platformy na rozstawienie namiotu albo lodu czy

zmrożonego

śniegu

do

gotowania.

W

niektórych

przypadkach

wbity

czekan

może służyć także jako podstawa stanowiska asekuracyjnego (można o niego za­ czepić linę). Może też służyć jako narzędzie obrony/ataku - od uderzenia czekanem przez tajnego rosyjskiego agenta zginął Lew Trocki.

CZOŁÓWKA - latarka, zgodnie z nazwą noszona na czole lub kasku.

CZORTEN

- rodzaj buddyjskiej kapliczki (czasem relikwiarza), w Nepalu zwykle na pla­

nie kwadratu lub prostokąta. Czorteny stawia się często w jakiejś intencji, na przy­ kład upamiętnienia tych, co zginęli w górach.

DEXAMETHASON,

w skrócie: DEXA - lek stosowany w górach wysokich w sytuacjach,

kiedy wspinacz jest wyczerpany, albo nie może iść, bo na przykład ma złamaną nogę. Podanie zastrzyku z dexy (są też tabletki, ale wolniej działają) może w takich wypadkach uratować życie, daje bowiem „doping" na kolejne kilka godzin, pozwa­ lając zwykle na dotarcie do obozu.

DIAMOX,

DIURAMID

- na Zachodzie używa się pierwszej wymienionej nazwy, w Pol­

sce - drugiej, a tak naprawdę chodzi o to samo, czyli lek stosowany w wypadku choroby

wysokogórskiej,

często

także

prewencyjnie

(działanie

dość

dyskusyjne

-

większość polskich wspinaczy stara się aklimatyzować bez leków).

DROGA

- tak we wspinaczce określa się trasę, którą zdobywa się jakąś górę lub ścianę.

Na Everest prawie wszyscy wchodzą drogą„normalną"„klasyczną" w przypadku strony

Wspinaczkowy słowniczek

311


nepalskiej nazywanej też„drogą pierwszych zdobywców" a jeśli ktoś zrobi inną, to jest to duży sukces. Co ważne - we wspinaczce drogą się nie „idzie", drogę się„robi".

DZIABA,

-

DZIABKA

rodzaj

krótkiego,

odpowiednio

wyprofilowanego

czekana

służą­

cego do wspinania technicznego, zwykle w lodzie. Na ogół, wspinając się technicz­ nie, zabiera się dwie dziaby - tak, aby uzbroić w nie każdą z rąk.

(czyt. ajsfol) - spływający z wysokości około 6000 metrów lodowiec, które­

ICEFALL

go

przejście

zaliczane

jest

do

najbardziej

stresujących

i

niebezpiecznych

odcinków

wspinaczki na Everest. Zagrożeniem są szczeliny, lawiny i potężne seraki, które nie wiadomo kiedy mogą się zawalić.

ICEFALL

DOCTORS

- elitarna grupa Szerpów zajmująca się poręczowaniem drogi na

Everest, a zwłaszcza pilnowaniem przejść na Icefallu (zakładanie drabinek, ich prze­ stawianie w zależności od ruchów lodowca, akcje ratunkowe i tym podobne).

GAMOWA

nego

-

WOREK

worka,

przydatny

do

w

przenośna

którym

ratowania

komora

hiperbaryczna

wytwarza

się

osób

chorobą

z

odpowiednio

mająca

postać

podwyższone

wysokościową.

nadmuchiwa­

ciśnienie.

Nazwa

upamiętnia

Sprzęt po­

mysłodawcę, Igora Gamowa, którego ojciec był Rosjaninem, ale wyjechał do USA i przyjął amerykańskie obywatelstwo.

GÓRY WYSOKIE

- określenie gór, które rzeczywiście są wysokie, a przez to bardzo wyma­

gające. Nie ma granicznej wysokości, od której nazwa ta przysługuje, ale w domyśle chodzi

o

wspinaczkę

między

innymi

po

lodowcach,

wymagającą

odpowiedniego

sprzętu (raki, czekany i tym podobne), a także - odpowiedniej aklimatyzacji.

JUMAR

przyrząd

(wymowa:

po

wspinaczkowy,

polsku na

jumor, Evereście

po

ang.

niezbędny.

dżumar), Po

małpa

wpięciu

w

-

samozaciskowy

poręczówkę

jego

mechanizm pozwala na swobodne poruszanie się w górę (nie ma znaczenia czy idziemy

po

Everest Góra Gór

poziomej

grani,

czy

wspinamy

się

zupełnie

pionowo),

natomiast

przy


ruchu do tyłu/w dół (na przykład w razie utraty przytomności czy obsunięcia) urządzenie blokuje się i utrzymuje nas na linie. Nazwa„jumar" pochodzi od nazwy szwajcarskiej firmy, która w 1958 roku wprowadziła ten przyrząd do sprzedaży.

- metalowy łącznik, z jednej strony otwierany, stosowany między inny­

KARABINEK

mi do wpinania się w poręczówki czy do podwieszania różnego szpeju. Karabinki mają

różne

kształty

(mniej

lub

bardziej

wygięte),

niektóre

posiadają

blokady,

aby

się przypadkowo nie otworzyły. Nazwa pochodzi od zamykanego haka, na którym kiedyś kawalerzyści zawieszali swoją broń (niem. karabinerhaken).

- popularna nazwa trekkingowej części wyprawy, na dojściu do bazy, co

KARAWANA

trwa czasem wiele dni. Po drodze wspinacze już się powoli aklimatyzują. Główny ładunek (jedzenie, sprzęt) transportują jaki, osły lub muły albo daje się go do no­ szenia tragarzom.

KORONA HIMALAJÓW

- wszystkie czternaście gór, które mają ponad 8000 metrów wy­

sokości. Tak naprawdę dziesięć z nich znajduje się w Himalajach, pozostałe cztery w Karakorum.

KORONA

ZIEMI

-

polska

nazwa

najwyższych

szczytów

wszystkich

kontynentów.

Na

Zachodzie mówi się „Seven Summits", bo uwzględnia się tylko siedem gór, podczas gdy według Polaków jest ich dziewięć.

KW

gór

- (czyli: ka wu) skrót od Klub Wysokogórski. Kluby takie zrzeszają pasjonatów (niekoniecznie

himalaistów,

także

miłośników

trekkingów

czy

wspinaczy

skał­

kowych), a działają w różnych miastach polskich jako regionalne oddziały Polskiego Związku Alpinizmu (PZA).

LAMA

- zwierzęta o tej nazwie w Nepalu nie występują. Tak nazywa się buddyjskich

duchownych

(czy

raczej:

nauczycieli),

wśród

których

największym

autorytetem

jest

Dalajlama.

Wspinaczkowy słowniczek

313


- połowa ubikacja. W everestowym Base Campie łatwo jest je rozpoznać

LATRYNA

po charakterystycznych, smukłych namiotach.

- czwarta góra świata (8516 m), zlokalizowana po sąsiedzku z Everestem.

LHOTSE

Tak zwana normalna droga wspinania w dużej mierze pokrywa się z tą na Everest, dopiero

przed

dojściem

do

Przełęczy

Południowej

następuje

rozdzielenie

i

obozy

czwarte są już gdzie indziej. To na Lhotse zginął Jerzy Kukuczka, chociaż stało się to z drugiej strony (na ścianie południowej), nie z tej, z której atakuje się Everest.

LIAISON OFFICER - (czyt. lieizn ofiser) zob. oficer łącznikowy.

LIDER

W

-

kierownik

przypadku

wyprawy,

wypraw

na

ogół

himalajskich

najbardziej

określenie

to

doświadczona dotyczy

osoba

przeważnie

w

ekipie.

wspinacza-

-cudzoziemca, będącego łącznikiem między resztą ekipy a sirdarem i agencją.

LIOFILIZATY,

wodą

LIOFY,

i

LIOFILE

odczekaniu

-

odpowiednio

pięciu—dziesięciu

preparowana

minut

zamienia

żywność, się

która

w

po

zalaniu

wysokoenergetyczny

posiłek. Do wyboru są zupy, dania główne, typu ryż z łososiem i warzywami, desery, śniadaniowe musli i inne. Plusem jest waga, łatwość przyrządzania, a także to, że, jeśli jemy z torebki, nie ma problemu z myciem naczyń.

MAŁPA

-

popularne

wśród

polskich

wspinaczy

(zwłaszcza

młodszego

pokolenia)

określenie jumara. A skoro jest „małpa", to wchodzenie przy pomocy tego urządze­ nia nazywane jest często„małpowaniem".

NAMASTE

-

tradycyjne nepalskie (i indyjskie) powitanie,

dosłownie oznaczające „Po­

kłon tobie".

ODPADNIĘCIE

- sytuacja, kiedy wspinacz „odpada" (spada) ze skały czy lodowo-śnie-

gowej ściany, po której się wspina. Jeśli korzysta z asekuracji (na przykład poprzez przypięcie do poręczówki), najprawdopodobniej nic poważnego mu się nie stanie.

Everest Góra Gór


(ang. Liaison officer) - w wypadku wypraw wspinaczkowych czło­

OFICER ŁĄCZNIKOWY

wiek

(na

ogół

ekspedycji

i

pracownik

w

razie

rządowej

problemów

administracji) -

pomocy.

oddelegowany Teoretycznie

do

kontroli

powinien

danej

pozostawać

w obozie bazowym przez cały czas trwania wyprawy.

- chodzi o butle z tlenem, którym wspinacze wspomagają się przy ataku

OXYGEN, 0X1

szczytowym, a większość - już wcześniej. Jedna butla to wydatek czterystu-pięciuset

pięćdziesięciu

dolarów

(najpopularniejsze

radzieckie

Poisk),

do

tego

docho­

dzi jeszcze konieczność posiadana regulatora i maski.

-

ÓSEMKA

naczkowy ósemce du,

1)

węzeł

popularny

wykorzystywany przyczepionej

odpowiednio

we

przy

wspinaczce

zjazdach

karabinkiem

popuszczając

do

linę).

(i

żeglarstwie);

(wspinacz

uprzęży, Nazwa

a

2)

odpowiednio potem

pochodzi

przyrząd zaplata

kontroluje

od

wyglądu

wspi­

linę

prędkość -

na zjaz­

przyrząd

ma

kształt cyfry„8"(dwa połączone kółka), stąd też wspinacze zachodni często nazywa­ ją go także „bałwankiem" (ang. snowman).

PEE BOTLE

(czyt. pi botl) - butelka na sikanie (ang. pee to właśnie „sikanie"), sprzęt

w górach wysokich praktycznie niezbędny, tym bardziej że trzeba dużo pić. Wyjście z

namiotu

(zimno,

w

wysokogórskim

brakuje

tchu),

ale

obozie, często

zwłaszcza

w

nocy,

niebezpieczeństwo

to

lotu

nie

w

tylko

dyskomfort

przepaść.

Kobietom

korzystanie z butelek ułatwia specjalny lejek.

PERMIT

W

- angielskie słowo oznaczające zezwolenie, w tym przypadku na wspinanie.

Nepalu

wydawane

dwa

rodzaje

takich

zezwoleń:

trekkingowe

(tańsze;

łapią

się na nie także wejścia na łatwiejsze sześciotysięczniki, na przykład mający 6189 m Island

Peak)

oraz

wspinaczkowe/ekspedycyjne.

datek

dziesięciu-dwudziestu

pięciu

tysięcy

W

dolarów

przypadku od

osoby

Everestu

jest

(cena

zależy

to

wy­

głównie

od liczby osób w ramach danej wyprawy). Nie mając zezwolenia, nie można wyjść nawet na Icefall.

Wspinaczkowy słowniczek

315


-

PLATFORMA

miejsce

do

rozstawienia

namiotu,

zwykle

specjalnie

przygotowane,

czyli wykopane w śniegu lub lodzie przy pomocy czekana lub/i łopaty, a w kamie­ nistym terenie - wyrównane i oczyszczone z większych kamieni.

- zakładanie poręczówek. Na Evereście w niższej części gór zajmuje

PORĘGOWANIE

się tym specjalna grupa Szerpów (Icefall Doctors), wyżej - Szerpowie oddelegowa­ ni z poszczególnych ekip.

PORĘGÓWKA

- (po ang. fix rope) - lina założona na stałe (na jakiś dłuższy czas, a czę­

sto zostawiona„na zawsze"), ułatwiająca wspinanie (można się na niej podciągnąć), pomagająca

w

orientacji

(zwłaszcza

we

mgle),

a

przede

wszystkim

służąca

ase­

kuracji (wpięty do niej jumarem lub karabinkiem wspinacz w razie czego na niej zawiśnie).

PUDŻA

- ceremonia hinduistyczna, a na Evereście buddyjska, połączona z modlitwa­

mi i składaniem ofiar. Bez odprawienia w bazie pudży w intencji udanej i bezpiecz­ nej wyprawy nepalscy Szerpowie nie rozpoczną akcji górskiej.

RAKI

- (po angielsku: crampons) - nakładane na podeszwy butów metalowe kol­

ce ułatwiające poruszanie się w śniegu i lodzie (w kamienistym podłożu rzadziej, tym bardziej że się tępią). W zależności od systemu mocowania dzielą się na raki paskowe,

półautomatyczne

i

automatyczne,

które

łatwiej

zakładać,

ale

wymagają

specjalnego wgłębienia w bucie.

REGULATOR

-

zakładany

na

butlę

z

tlenem

element

stanowiący

łącznik

pomiędzy

butlą i maską, a przy okazji pozwalający na regulację przepływu tlenu (określoną ilość litrów tlenu na minutę).

REST

- po angielsku rest znaczy „odpoczynek, regenerację", tak więc w żargonie wspi­

naczy chodzi o dzień/dni wolne od wspinania. Przy zdobywaniu Everestu na główny rest przed atakiem szczytowym dobrze jest zejść gdzieś niżej, bowiem na dużej wy­ sokości organizm się nie regeneruje.

Everest Góra Gór


- tak w górach określa się nasycenie krwi tętniczej tlenem. Mierzy się ją

SATURACJA

przy pomocy małego, kieszonkowego urządzenia zwanego pulsoksymetrem.

- wielka, często wielotonowa bryła lodu powstała w efekcie pękania lodow­

SERAK

ca. Podeverestowy Icefall aż roi się od seraków, które w każdej chwili mogą się za­ walić Nazwa pochodzi od francuskiej nazwy kruchego, białego sera - serac.

SIRDAR,

SARDAR

- w wyprawach himalajskich szef obsługi wyprawy (tragarzy, prze­

wodników, kucharzy, wszelkich pomocników). Na Evereście na ogół jest to Szerpa, ale zdarzają się też przedstawiciele innych nepalskich grup etnicznych.

-

SKPB

skrót

od

nazwy:

Studenckie

Koło

Przewodników

Beskidzkich,

organizacji,

z której wywodzi się wielu działaczy górskich i znanych wspinaczy, na przykład Da­ rek Załuski (z mniej znanych - autorka tej książki).

STREFA

na

ŚMIERCI

niedotlenienie

-

obszar i

inne

podszczytowy, procesy

powyżej

wyniszczające

7900-8000 organizm

metrów. człowiek

Ze

względu

może

przeżyć

na takich wysokościach bez dodatkowego tlenu jedynie bardzo krótki czas (zwykle dwa-trzy dni).

- nepalska grupa etniczna, która kilka wieków temu przybyła z Tybetu

SZERPOWIE

i osiedliła się w rejonie zwanym Solo Khumbu (okolice Everestu). Ludzie z tej grupy zwyczajowo do imienia dodają sobie słowo „Szerpa", które w takim przypadku spełnia także rolę nazwiska. Wielu Szerpów pracuje w charakterze tragarzy wysokościowych i przewodników, jednaktrzeba pamiętać, że nie każdy tragarz jest rzeczywiście Szerpą.

SZPEJ - żargonowe określenie sprzętu wspinaczkowego.

UPRZĄŻ

naczem

(ang. harness) - system pasów i klamer, stanowiący łącznik pomiędzy wspi­ a

liną,

a

także

pozwalający

na

przywieszenie

różnego

wspinaczkowego

szpeju. Najpopularniejsze są uprzęże biodrowe, ale są też piersiowe oraz pełne (po­ łączenie dwóch wcześniej wymienionych).


PODZIĘKOWANIA Lista jest długa, bo nie ukrywam - dużo osób mi pomogło, dużo ludzi mnie wspie­ rało i dużo ludzi dzięki tej wyprawie poznałam.

Przede niemu

wszystkim mężowi

dziękuję

Pawłowi

swojemu

tacie

Witkowskiemu,

za

Henrykowi to,

że

Deptule

choć

oraz

długolet­

pewnie woleliby,

żebym

nie wyjeżdżała na takie wyprawy, dzielnie je znoszą i zawsze można na nich liczyć.

Sponsorom pojechała

i

partnerom

(sprzedałabym

wyprawy, samochód,

bez

których

pewnie i

zadłużyłabym się

do

tak

bym

końca życia),

na

wyprawę

ale wiado­

mo - dzięki pomocy można było wszystko lepiej dopiąć i zmniejszyć ryzyko. Szcze­ gólne podziękowania składam takim firmom jak: - Biuro Podróży „Itaka" (Piotr Henicz, Alicja Kazimierczak) - Compensa (Jarosław Szwajgier, Katarzyna Krata) - Goodyear (Piotr Czyżyk, Janusz Krupa) - TU Aegon (Marek Fereniec) - Union Investment (Zarząd i wiele innych osób) - Salewa (Grzegorz Hajny) - Leki / Sportimpex (Sandra Szafrańska) - Meindl / Larix (Łukasz Hola) - Samsung (Henryk Chorążewski, Karol Czyżewski) - Robert's (Roman Werdon) - Bergson (Grzegorz Tryba) - Timex (Aleksandra Szafraniec) - Go Pro / Freeway (Krzysztof Stec)

Everest Góra Gór


- Fitness Park (Katarzyna Pilch) - Trek'n Eat / Raven Outdoor (Rafał Ziobro, Michał Matejek) - Stoor (Krzysztof Majka) - Kulturystyka.sklep.pl (Mariusz Dłubak) - Woolpower/Sports-men.pl (Sebastian Żurek) - Super-Pharm Apteka (Aleksandra Brzozowska) - Energizer (Katarzyna Przygońska) - Audioteka.pl (Mariusz Filerajs) - Elektrowarm (Piotr i Macin Senkowscy)

Patroni medialni: -

Magazyn

„Podróże"

z

najsympatyczniejszą

redakcją

jako

znam

(Joasia

Szyndler,

Maria Brzezińska, Roma Kuffel i inni). Przy okazji dzięki za pyszny„everestowy"tort po powrocie! - portal Gazeta.pl (Paulina Dudek) - Radio TOK FM (Aneta Pytrus i Maciej Jastrzębski, z którym audycje są dla mnie zawsze wielką przyjemnością) -

Górski

magazyn

sportowy

„Góry"

i

Góryonline.com

(Łukasz

Ziółkowski

i

Piotr

Drożdż) - TTG -TravelTrade Gazette (MarekTraczyk i Dagmara Lachmann)

Dziękuję też licznym ludziom dobrej woli. Nie sposób wymienić wszystkich, bo wyszłaby z tego kolejna książka, ale jest kilka­ naście osób, które muszę zdecydowanie wyróżnić Są w tym gronie: - Zbyszek Bąk (zdobywca Everestu z 2010 roku) - za wszelkie rady i przyjacielskie wsparcie, nawet„w nocy o północy" - Jurek Natkański reprezentujący Fundację Wspierania Alpinizmu Polskiego im. Je­ rzego Kukuczki - za różnoraką pomoc i uwagi merytoryczne dotyczące także tej książki - Michał Garwacki z Synermedia.pl - za przygotowanie strony internetowej - Olgierd Hermanowicz - za zaprojektowanie logo wyprawy - Łukasz Szczęsny - za systematyczne przerzucanie informacji z błoga na Facebooka

Podziękowania

319


- Krysia Górska-Łukasik - za tybetański kamień dżi, który miał mnie strzec przed nieszczęściami - Romek Stępień - za to, że pomógł w momencie, kiedy wszystko było pod znakiem zapytania (a dzięki niemu ruszyło) - Krzysztof Justynowicz - z którym kiedyś byłam w Nepalu, więc tym bardziej rozu­ miał, dlaczego chcę zdobyć Everest (i w tym pomógł) - Paweł Michalak, z którym się znam od czasów kursu SKPB, więc też rozumiał i też pomógł - Leszek Citkowicz, Ewa i Wojtek Byra oraz Jacek Torbicz - wszyscy wiedzą za co -

Aneta

Deptuła

i

Robert

Szymczak

-

za

przedwyjazdowe

konsultacje

medyczne

i uwagi odnośnie apteczki - Agata Kieler i Marta Karoń - za dużo dobrych chęci i poświęcenie czasu na różne sprawy organizacyjne - Wszyscy, którzy włączyli się w akcję „Pocztówka" - Całej naszej międzynarodowej ekipie, z którą w trakcie wyprawy spędziłam w gó­ rach wiele tygodni. Szczególne podziękowania dla Violetty i Kierana, bo na nich najbardziej mogłam liczyć, a także dla Dana - naszego lidera, zwłaszcza za jego wyczucie z dniem ataku szczytowego. -

Szerpom

-

(szczególne

wszystkim! serdeczne

Oczywiście

uściski

dla

przede Jangbu,

wszystkim Kipy,

tym

Mingmy,

z

naszego

Pasanga

i

obozu

Kadziego,

z którymi najbardziej się zaprzyjaźniłam), ale również z innych obozów - za to, że zakładali poręczówki, opowiadali różne historie, pomagali, doradzali. - Tym, których spotkałam w bazie, na szlaku, w Katmandu i gdziekolwiek indziej, a

zwłaszcza

naszym

rodakom,

których

towarzystwo

było

dla mnie zawsze za­

strzykiem dobrej energii i szansą na upragnione pogadanie w ojczystym języku. - Wszystkim, którzy czytali internetowego błoga oraz wpisy na Facebooku - mailo­ waliście, esemesowaliście albo odwrotnie - niczego nie czytaliście, nie pisaliście, ale trzymaliście za mnie kciuki, modliliście się i dobrze mi życzyliście.

Dziękuję!


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.