BezdroĹźa
SPIS TREŚCI Zamiast wstępu
11
Na początku byty Bieszczady, czyli skąd mi się wzięła miłość do gór
12
Dlaczego Everest?
16
Przygotowania
21
Bez agencji ani rusz, czyli o organizacji wyprawy słów kilka
21
Bez kasy nie da rady, czyli skąd zdobyć trzydzieści tysięcy dolców?
24
Przez bieganie do kondycji
25
Od raków po lejek do sikania, czyli gromadzenie sprzętu
26
Szlachetne zdrowie, czyli o krok od rozrusznika serca
27
Moja mama...
29
Wybiórcza kronika przygotowań
31
Dziennik wyprawy
40
Prolog, czyli Katmandu
40
Trekking do bazy
56
W bazie
114
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
154
Rest, czyli regeneracja przed szczytowaniem
206
Do ataku! Kierunek - szczyt!
225
Powrót w doliny
278
Znowu w cywilizacji
293
Epilog, czyli każdy ma swój Everest
299
W czym na Everest? Ubranie na szczytowanie
302
Wspinaczkowy słowniczek
310
Podziękowania
318
CIEKAWOSTKI Kamień z oczami, czyli himalajski amulet
37
Lukla - lotnisko z adrenaliną
55
Szerpowie-wędrujący górale
61
Jaki jak? Raczej nak!
66
Czego się zwykle nie wie o Hillarym?
76
Om mani padme hum. Mantra-hymn
87
Kole, kole, czyli czas na aklimatyzację
93
Polskie ofiary Everestu
97
Wszystko za Everest - tragedia roku 1996
105
Pogadaj z Szerpami, czyli minisłowniczek
112
Jak wysoki jest Everest? Spór o wysokość
118
Siedem czy dziewięć? Seven Summits vs Korona Ziemi
121
Kolorowe symbole, czyli flagi modlitewne
126
Wyścig seniorów, czyli o szczytowaniu osiemdziesięciolatków
130
Kto jest kto, czyli himalajskie sławy
133
Cichy zabójca - choroba wysokościowa
137
Czternaście razy osiem tysięcy metrów, czyli korona Himalajów
142
Co z tym tlenem?
146
Jedna góra - wiele nazw
171
Czomolungma i jej strażniczka
182
Smutne statystyki
187
Jestem wtorek, czyli imiona szerpów
193
Topniejący lodowiec
201
Ale jaja, czyli gotowanie na wysokości
205
Polacy na Evereście
210
I le wchodzi? Statystyki
213
Jerry? To był gość! Wspomnienie o Kukuczce
215
Kalendarium najważniejszych wypraw w historii Everestu
223
Celuj w okno (pogodowe)
227
Zostać pierwszym - everestowe rekordy
232
G & g, czyli geografia z geologią
235
0's, oz, oxi, czyli tlenu, tlenu dajcie!
240
Strefa śmierci - strach się bać
250
Kto był pierwszy? Mallory vs Hillary
266
O ciałach na Evereście
270
Biegiem spod Everestu, czyli ściganie na szlaku
277
Te, co skaczą i fruwają - himalajskie zwierzaki
279
„Załatwiliśmy drania!" czyli pierwsi na Evereście
286
Ekspedycja za miliony
295
ZAMIAST WSTĘPU - Jedziesz na Everest? Daj spokój, tam przecież każdego, kto zapłaci, wniosą Szerpowie1- usłyszałam od jednego z kolegów. - A ja myślałem, że już tam dawno windę zamontowali... - błysnął poczu ciem humoru inny. Dodam
jeszcze,
że
jedyną
aktywnością
obydwu
panów
jest oglądanie trans
misji meczy piłkarskich. Oczywiście żaden z nich w góry raczej nie pójdzie, a już na pewno nie chciałby się „katować" choćby tylko trekkingiem do everestowej bazy trasy dostępnej dla każdego, kto ma choćby minimum kondycji. No cóż, nie ma innej góry z krążącym wokół niej tak pokaźnym arsenałem mitów.
Opowieści
wzbudzające
zainteresowanie
kreują
w
głównej
mierze
żądni
sensacji dziennikarze, którzy, rzecz jasna, sami pod Everestem też zwykle nie byli, ale czytelnik o tym przecież nie wie i w efekcie w każdą taką informację wierzy. Tak to już bywa: najwyższy szczyt świata, tylko z racji tego, że jest najwyższy, staje się trochę jak celebryta - skupia na sobie uwagę, jest inspiracją dla newsów i wyssa nych
z
palca
plotek,
obiektem
pożądań
wspinaczy,
bohaterem
blogów
i fotografii.
Everest znają wszyscy, bo przecież uczymy się o nim w szkole. Dla wielu osób to marzenie życia, choć niekoniecznie każdy chce na niego wejść - większości wy starczy, by go po prostu zobaczyć. Tłumy ludzi przyjeżdżają do Nepalu tylko po to: kto nie da rady wybrać się na trekking, poprzestaje na krótkim locie widokowym samolocikiem lub helikopterem startującym z Katmandu. Jaki faktycznie jest Everest? Co jest prawdą, a co fałszem? Czy rzeczywiście ktoś tam kogoś wnosi na górę? Jakie osoby decydują się na zdobywanie tego szczytu?
1)
Kim są Szerpowie można przeczytać na str. 61.
Zamiast wstępu
11
Jeśli wspinanie na Everest jest niby takie proste, dlaczego jednak większość wspi naczy na niego nie wchodzi i co roku giną tam ludzie? Postanowiłam wszystko to sprawdzić. Pojechałam, szczyt zdobyłam (i nikt mnie nie musiał wnosić), a o tym, co przeżyłam i widziałam, opowiada niniejsza książka.
Na początku były Bieszczady, czyli skąd mi się wzięła miłość do gór W obecnych czasach wiele pojęć zmienia swój sens. Wystarczy jedna, nawet nie udolna książka i już sięjest„pisarzem", kilka wyjazdów z biurem podróży to okazja, by zostać„podróżnikiem" a jeśli zajrzymy na fora internetowe, widać wyraźnie, że mamy w narodzie cały tłum„specjalistów"znających się dosłownie na wszystkim. Czy
wejście
na
Everest
zrobiło
ze
mnie„himalaistkę"?
W
moim
przekonaniu
na pewno nie. I nie chodzi tu tylko o to, że więcej niż w Himalajach, wspinałam się
w
Andach
(czyli
powinnam
być
raczej
„andynistką"?).
Zastanawiam
się
jed
nak, czym tak naprawdę jest himalaizm i gdzie leży granica między himalaizmem a
wspinaniem
„turystycznym"?
Moim
zdaniem
samo
zdobycie
w
stylu
sportowym
jednego albo nawet dwóch himalajskich szczytów i tak nie daje prawa do dumnej i prestiżowej etykietki „himalaista". Himalaiści to w moim mniemaniu ludzie pokro ju Jerzego Kukuczki czy Wandy Rutkiewicz (żyjących nie wymieniam, bojąc się, że kogoś
pominę).
Ci,
którzy
zdobywają
ośmiotysięczniki
klasyczną
drogą,
korzystając
z zamocowanych przez Szerpów poręczówek, owszem, są wspinaczami, ale z okre śleniem „himalaista" byłabym ostrożna. Reasumując, ja sama zaliczam się do grona wspinaczy. Ale uściślając - mi łośników gór, którzy nie wspinają się dla wyczynu, lansu, sławy czy chęci dowar tościowania się, lecz dlatego, że to uwielbiają i kochają góry prostą, a zarazem niewytłumaczalną miłością. Skąd
się
to
wzięło?
Nie
wychowałam
się
w
rodzinie
pielęgnującej
górskie
tradycje. Mało tego, moja mama miała lęk wysokości, przez co moje ciągoty do wszelakich drabinek czy wspinania na skałki i murki przyprawiały ją o przyśpieszo ne bicie serca. Pierwszy raz w góry zabrał mnie tata. W Bieszczady. Miałam wtedy z pięć lat,
więc
zapamiętałam
jedynie
nazwę
„połoniny",
ale
nie
za
bardzo
kojarzy
łam, co się pod nią kryje. Rozszyfrowałam ją dużo później, kiedy jako drużynowa
Everest Góra Gór
36
Warszawskiej
Drużyny
Harcerskiej
prowadziłam
w
Bieszczadach
obóz
wędrow
ny. To właśnie wtedy zapałałam miłością do gór, które w tamtych czasach kojarzyły mi się nie tylko z widokami i zdobywaniem szczytów, ale także z biwakowaniem na dziko,
wieczorami
przy
ognisku,
brzdąkaniem
na
gitarze
i
śpiewaniem,
często
do
rana, piosenek nie tylko turystycznych, ale również z repertuaru wówczas zakaza nego (Włodzimierz Wysocki, Jacek Kaczmarski i inni). Potem przyszła pora na pozostałe polskie grupy górskie: od Beskidu Niskiego przez Tatry po Karkonosze. Aby bardziej świadomie po górach chodzić, czyli zy skać trochę wiedzy zarówno teoretycznej, jak i praktycznej, a przy okazji poznać ludzi
mających
Warszawskiego
podobną
pasję,
zapisałam
się
jako
na
studentka
kurs
Wydziału
warszawskiego
Zarządzania
Studenckiego
Uniwersytetu
Koła
Przewod
ników Beskidzkich. Były to czasy, kiedy niełatwo zostawało się członkiem Koła rozpoczynający się na początku roku akademickiego kurs zaczynało około stu osób, ale „blachę" przewodnicką rok później dostawało zaledwie kilka. Nie wierzyłam, że się
uda,
wcale
bowiem
opanowanej
w
przeciwieństwie
topografii
Beskidu
do
większości
Niskiego
i
innych
kursantów
Bieszczadów,
a
na
nie
miałam
tych
właśnie
masywach skupiało się warszawskie SKPB. Miałam za to dużo zapału. Z ogromną radością
chodziłam
na
wykłady
o
Łemkach
i
architekturze
drewnianej
(do
dzisiaj
pamiętam różnice między chatami łemkowską i bojkowską), wgłębiałam się w me todykę
prowadzenia
grup,
uczyłam
się
ratownictwa
górskiego.
Oczywiście
na
teorii
się nie kończyło - były też wycieczki kursowe, obozy i dające niezły wycisk,, manew ry", na których ćwiczyliśmy w praktyce tajniki terenoznawstwa, do znudzenia prze rabialiśmy
„panoramki"(rozpoznawanie
i
plastyczne
opisywanie
gór),
wczuwaliśmy
się w rolę przewodnika, uczyliśmy górskiej zaradności (spanie w jamkach śnieżnych czy wędrówka bez szlaków), a przy okazji dostawaliśmy też porządnie w kość, wy rabiając sobie niezłą kondycję. Normalne stało się, że na piątkowe zajęcia na uczel ni szłam z plecakiem, a potem ze znajomymi SKPB-olami wsiadaliśmy w pociąg nocny, by nad ranem ruszyć na jakiś ambitny szlak. Noc z niedzieli na poniedziałek wyglądała tak samo - na wykłady docieraliśmy prosto z dworca. W czasach, kiedy o miejsce w pociągu nie było łatwo, nikomu nie przeszkadzało spanie na koryta rzu albo podróż w jednym przedziale w dziesięć-dwanaście osób (plecaki szły pod nogi, dzięki czemu dwie osoby mogły rozłożyć się na półkach).
Zamiast wstępu
13
Kurs naprawdę dużo mi dał, także trwające po dziś dzień przyjaźnie. W końcu przyszedł stopy,
czas
obolała
„przejścia" od
bieszczadzkiego,
niewyspania
głowa,
czyli
obozu-egzaminu.
kręgosłup
mający
dość
Zdarte dźwigania
do
krwi
ciężkiego
plecaka (w tamtych czasach sklepy były puste, więc cały zapas konserw trzeba było tachać ze sobą). I końcowy werdykt naszych instruktorów: - Do Koła wchodzą z kursu... cztery osoby. Są to... (tu padły trzy nazwiska) oraz...
Smerfetka
(tak
brzmiał
mój
kołowy
pseudonim
z
racji
charakterystycznej
czapki). Później już na osobności usłyszałam: - Panoramki to musisz jeszcze poćwiczyć, ale uznaliśmy, że będą z ciebie ludzie. Uff! Potraktowałam to jako kredyt zaufania. Pojeździłam trochę w Bieszczady w roli przewodnika wycieczek szkolnych, owe panoramki miałam więc wkrótce wy kute na blachę. Ale że z czegoś trzeba było żyć, z czasem przerzuciłam się na góry, które na
pozwoliły Kilimandżaro
mi
połączyć
czy
na
pasję
z
himalajskich
pracą.
Stąd
szlakach,
prowadzenie
zwłaszcza
w
grup
trekkingowych
okolicach
Annapurny
albo do bazy pod Mount Everestem. A jak to się stało, że zaczęłam jeździć w góry wysokie? Sama nie wiem... Zaraz po kursie SKPB wybrałam się do Norwegii popracować przy zbieraniu truskawek, ale przy
okazji
weszłam
na
najwyższy
szczyt
Skandynawii
-
Galdhopiggen
(2469
m).
Góra niby nie bardzo wysoka, ale to był mój „pierwszy raz" na lodowcu. Potem, w trakcie samotnego wyjazdu do Afryki, wpadło mi do głowy, aby zdobyć Kiliman dżaro (5895 m). To już góra wyższa, fakt, bez żadnych trudności technicznych, ale wyprawa
omal
nie
skończyła
się
niepowodzeniem,
bo
dopiero
wtedy
zrozumiałam,
co kryje się pod hasłem „aklimatyzacja". Oj, dostałam tam niezłą lekcję pokory, no i raz na zawsze nauczyłam się, że specyfika chodzenia na dużych wysokościach jest jednak inna niż w moich ukochanych Bieszczadach. Następnym krokiem był wyjazd z sekcją żywiecką Grupy Beskidzkiej GOPR na Kaukaz. Głównym celem był Elbrus (5642 m - weszłam), ale przy okazji poćwiczy liśmy też trochę technikę wspinania w lodzie. Do tej pory uważam tę wyprawę za jedną z fajniejszych w moim życiu - bardzo dużo się wówczas nauczyłam, a ponad to zyskałam dobrych kumpli.
Everest Góra Gór
Pierwszy wyjazd w Himalaje zaliczyłam w roku 2004, kiedy miałam możliwość wejścia na niezbyt wprawdzie trudny, ale dający mi kolejny stopień wtajemniczenia sześciotysięcznik Lobuche East (6145 m). Niedługo potem wybrałam się na Aconcaguę - najwyższą górę obydwu Ameryk (6962 m). Z powodzeniem udało się sta nąć na szczycie, choć to już góra zdecydowanie bardziej wymagająca. Następne lata oznaczały kolejne górskie wyzwania. Którą górę wspominam naj milej? Chyba Ararat - znajdujący się we wschodniej Turcji pięciotysięcznik (5165 m, inne źródła podają 5137 m), słynący z tego, że według biblijnej tradycji osiadła tam Arka Noego (polubiłam tę górę dzięki ludziom, których tam spotkałam). Gdzie było najtrudniej? Chyba na Matterhornie (4478 m), bo to ogólnie niełatwy cel, a ze wzglę du na pogorszenie się pogody i przymusowy nocleg na grani, wyjątkowo dał mi się we znaki. Którą górę uważam za najciekawszą? Nie mam wątpliwości: masyw Ruwenzori
w
Ugandzie,
z
trzecim
pod
względem
wysokości
szczytem
Afryki,
Mount
Margherita (to najwyższy wierzchołek Góry Stanleya, 5109 m) - szczególne miejsce, gdzie jeszcze na 4000 metrów brodzi się po kolana lub głębiej w bagnach i przedziera przez niezwykły las po to, by następnego dnia w rakach i z liną pokonywać lodowiec i wspinać się po granitowych, mocno eksponowanych skałach. Góry, które darzę sen tymentem? Wiele... Na przykład Mount Blanc czy ekwadorskie wulkany - Cotopaxi (5897 m) i Chimborazo (6268 m). Oczywiście na te najbliższe szczyty też próbowałam wygospodarować
trochę
czasu
-
w
miarę
możliwości
jeździłam
w
Tatry,
Dolomity
i Alpy (zdobyłam na przykład Grossglockner- najwyższą górę Austrii, 3798 m). Jednak o Bieszczadach ciągle pamiętam i nawet na Evereście za nimi tęskniłam! Jak
widać,
moja
górska
aktywność
na
przestrzeni
lat
nabierała
rozpędu.
W międzyczasie zrobiłam kurs skałkowy, lawinowy, turystyki zimowej i kilka innych, poznałam
tajniki
wspinania
technicznego,
zostałam
członkiem
warszawskiego
Klubu Wysokogórskiego, chłonęłam książki o górach, a przy okazji poznałam wiele osób, które są dla mnie górskimi autorytetami. Głównym
problemem
w
moim
górskim
rozwoju,
poza
pieniędzmi
oczywi
ście, jest czas. Praca zawodowa to jedno, ale przecież mam też inne,„konkurencyjne" pasje. Najważniejszą jest żeglarstwo morskie i oceaniczne, zwłaszcza na akwenach polarnych (każdy z moich ważniejszych rejsów oznacza dwa-trzy miesiące na jach cie). Do tego dochodzą nurkowanie, windsurfing, narty i podróże (skoro udało mi się
Zamiast wstępu
15
odwiedzić około stu sześćdziesięciu krajów świata, logiczne, że sporo czasu spędzam poza
domem).
Ponadto
były
jeszcze
inne
pomysły:
latanie
na
motolotniach,
kurs
paralotniowy i spadochronowy, bungee jumping, gdzie się tylko dało... A wszystko to trzeba przecież godzić z zarabianiem pieniędzy i życiem rodzinnym. Więc co teraz, kiedy weszłam już na najwyższą górę świata? Jak to co? Będę się dalej wspinać! Nie ma znaczenia, że inne góry są niższe - to jak z kobietami, które nie muszą być najpiękniejsze, ale ważne, by miały w sobie to „coś". Jest wiele gór, które są dla mnie z jakichś przyczyn pociągające - na przykład urzekają wyglą dem,
przyciągają
ciekawymi
historiami,
stanowią
wyzwanie
pod
względem
tech
nicznym ... Chętnie będę wracać w Himalaje, ale przecież na Himalajach wspinanie się nie kończy.
Dlaczego Everest? Pierwsze ny
w
moje
bliższe„spotkanie"z
środowisku
Romek
Everestem
Gołędowski,
miałam
zajmujący
w się
1999
roku,
książkami
kiedy
popular
górskimi,
przyniósł
mi do redakcji „Gazety Wyborczej" (przez kilka lat prowadziłam tam dodatek „Tu rystyka")
album
Everest.
Historia
himalajskiego
giganta.
Z
przyjemnością
napisałam
recenzję, bo dzieło było ładnie wydane, a zarazem ciekawe. Później przyszedł czas na Everest „w realu". Najpierw przyjechałam do Nepa lu jako dziennikarz, następnie kilka razy jako przewodnik albo prywatnie. I zawsze wtedy objawiała mi się Wielka Góra. Najczęściej z okna samolotu (niemal każda grupa turystów, jaką miałam, zaliczała lot z widokiem na Everest), ale niekiedy też z dołu - podczas trekkingów do everestowego Base Campu. O wspinaczce na nią jednak nie myślałam. Uważałam, że są ładniejsze góry, trudniejsze i mniej komercyjne... I to wcale nie dlatego, że nie chciałabym wejść na najwyższy szczyt świata, ale mój wrodzony pragmatyzm
podpowiadał,
iż
raczej
nie
zanosi
się,
abym
kiedykolwiek
zgromadziła
potrzebne na Everest fundusze. Aż tu nagle... Latem 2009 roku zadzwonił do mnie Leszek Cichy, proponując wyjazd na organizowaną przez niego wyprawę z okazji trzydziestej rocznicy zimo wego wejścia na Everest (Leszek i Krzysiek Wielicki byli pierwszymi w świecie, któ rzy tego dokonali). Moment zawahania, bo przecież...
Everest Góra Gór
- Są sponsorzy - dopowiedział Leszek, jakby czytając w moich myślach. Od tej pory przez kilka kolejnych miesięcy myślałam już tylko o wyprawie. Nie stety, w grudniu 2009 roku, na trzy miesiące przed planowanym wyjazdem, wspi nając się z kumplem w górach Ruwenzori, miałam wypadek. I to wcale nie tam, gdzie było trudno - przy wspinaniu na najwyższy szczyt byłam skupiona i ostrożna - ale na zupełnie prostej górze, której nie mieliśmy wcześniej w planie, jednak po stanowiliśmy ją zrobić, bo była„łatwa i niska"(4800 m). Poślizgnęłam się na ścieżce, schodząc do niedalekiego już obozu, a przed uderzeniem głową o skały uchroniło mnie zahaczenie się nogą o drabinkę. Usłyszałam trzask kolana, zaś następstwem była
trwająca
dwie
doby
akcja
ratunkowa,
potem
żmudna
rehabilitacja
i
problemy
z dojściem nawet do mego mieszkania (mieszkam na piątym piętrze bez windy). Szansa na Everest odleciała w siną dal, choć - szczęście w nieszczęściu - załatwiani przez Leszka sponsorzy wycofali się i projekt tak czy siak upadł. Po jakimś czasie noga wróciła do formy, ale żeby jej nie przeciążać, wyjaz dy w góry odłożyłam na rzecz rejsów. Jednym z nich była arktyczna wyprawa na Czukotkę, kiedy wraz z moim szwedzkim kolegą zrobiliśmy malutkim jachtem bar dzo trudną trasę, której nikt wcześniej na świecie nie zrobił. Problemem były lody, sztormy, brak map i... Rosjanie, którzy nas zresztą dwa razy aresztowali. Wśród kilku nagród, jakie otrzymaliśmy za ten wyczyn (bo uczciwie muszę przyznać, że uważam ten rejs za wyczyn) było między innymi wyróżnienie na prestiżowych Ko losach. I wtedy właśnie, przy okazji gratulacji, ktoś zadał w sumie retoryczne, ale znamienne pytanie: - To co, teraz pewnie na Everest? Nie angażować chęć
potraktowałam się
zaistnienia
w
tego
poważnie.
spektakularne
w
mediach
i
projekty,
Zresztą których
podbudowania
nigdy
nie
celem
własnego
uważałam,
jest ego.
że
zdobywanie Motorem
muszę nagród,
napędowym
zawsze była pasja. Mijały
miesiące.
Wraz
z
kolegą
Zbyszkiem
Bąkiem
(zdobywca
Everestu
w 2009 roku) wrzesień 2012 roku postanowiliśmy spędzić w Himalajach, bez wspoma gania się tlenem, próbując zdobyć Cho Oyu. Już od wiosny gromadziłam sprzęt, sys tematycznie biegałam... W sierpniu, na tydzień przed wylotem, zadzwonił Zbyszek: - Monia, wiesz... Chiny zamknęły Tybet - usłyszałam.
Zamiast wstępu
17
Następne
dni
wypełniła
nerwówka
i
korespondencja
z
nepalską
agencją
or
ganizującą wspinaczkę. Wpłaconą zaliczkę obiecano zwrócić, za to pojawił się pro blem z biletami
lotniczymi do Katmandu
- oddać ich nie było szans, mogliśmy
jedynie zmienić daty przelotów. W tej sytuacji Zbyszek wpadł na kolejny pomysł: - No to Manaslu! W końcu też Himalaje, też ośmiotysięcznik (8156 m), no i nie w Tybecie, a w Nepalu, czyli żadnych granic nam nie zamkną.
I Ciemny stożek pierwszy z prawej to Everest, lodowa rzeka w dole to z kolei słynny Icefall.
Przeanalizowałam wszystkie za i przeciw. Reszta ekipy (w sumie pięć osób) wybrała
Manaslu,
mnie
przyszła
do
głowy
inna
myśl.
Do
Manaslu
podchodziłam
niechętnie, obawiając się, że będziemy tam trochę za późno, a nie chciałam inwe stować w projekt z bardzo małą szansą na realizację (faktycznie, nikt z Polaków jesienią 2012 roku na tę górę nie wszedł). Ale skoro bilet lotniczy jest ważny rok, ja jestem fizycznie wytrenowana, a rodzina pogodziła się z faktem, że teraz czas na ośmiotysięcznik...
Jo może jednak Everest?" - aż się bałam swoich myśli. „No tak, ale to jed nak trzy razy więcej kasy niż Cho Oyu..."- włączył mi się ten mój wewnętrzny pragmatyzm. Na szczęście należę do ludzi, którzy uważają, że chcieć to móc i marzenia mogą się spełniać, chociaż trzeba im w tym pomóc. Na zdobycie pieniędzy miałam pół roku. Uznałam, że dam radę i jakieś rozwiązanie na pewno się znajdzie. No dobrze, a teraz jeszcze wyjaśnienie, dlaczego Everest, a nie jakaś inna, na dodatek tańsza góra? Przede wszystkim dlatego, że dotarło do mnie, że Góra Gór cały czas gdzieś wokół mnie jest, ciągle czuję jej cień. Pojawia się w tych pytaniach, które na okrągło dostaję (Jo co, teraz Everest?"), w opowieściach, jakimi raczę mo ich
turystów
kalendarza
na
górskich
(bo będąc
eskapadach,
w
lekturach
górskich
w Katmandu, zawsze kupuję na
książek,
na
kartkach
kolejny rok kalendarz
ze
zdjęciami ośmiotysięczników). Przyszedł czas, aby jednak się przyznać sama przed sobą, że tak, chcę spróbować na najwyższą górę świata wejść, zobaczyć ją z innej perspektywy niż tylko z Base Campu albo z okolicznych punktów widokowych. Z drugiej strony nie tylko o szczyt chodziło - nie mniej ważna, jak już wspom niałam, macji,
była
chęć
poznania
sprawdzenia jak
atmosfery
Everestu
organizm zachowuje
i
zweryfikowania
różnych
infor
się na takich wysokościach, a potem
podzielenia się wrażeniami i spostrzeżeniami z tymi, których to interesuje. Równocześnie stwierdziłam, że jak nie teraz, to kiedy? Do najmłodszych nie należę (rocznik 1966), moja wydolność i kondycja mogą wkrótce zacząć spadać, to samo dotyczy zdrowia. Poza tym w życiu już tak jest - jeśli masz jakąś okazję, to ją wykorzystaj. Drugi raz może jej nie być, a żałuje się głównie nie tego, co się zrobiło, ale tego, czego się nie zrobiło.
PRZYGOTOWANIA
Bez agencji ani rusz, czyli o organizacji wyprawy słów kilka Od
początku
zakładałam,
że
wchodząc
na
Everest,
nie
mam
ambicji
sportowych.
W annałach historii himalaizmu coraz trudniej się zapisać, a wyszukiwanie na siłę „rekordów" w stylu pierwsze bliźniaczki czy pierwszy neurochirurg na szczycie, tu dzież pierwsza informacja wysłana stamtąd naTwittera tylko mnie irytują, bo chyba niektórym myli się wspinanie z lansowaniem. Plan był prosty: wejść, oczywiście o ile góra pozwoli, a przynajmniej walczyć, walczyć, chociaż z założeniem, że nic na siłę, bo niczego ani sobie, ani innym nie muszę udowadniać. Uznałam, że dokąd nie dojdę i tak będzie to mój osobisty suk ces, a książka o Evereście i tak powstanie, choćby dlatego, że nie uważam za dyshonor sytuacji, gdy trzeba się wycofać, bo stawką jest życie. Pomysł Gdybym
książki
wchodziła
pozbawił wyłącznie
mnie dla
też
dylematu,
którą
faktu
wejścia,
pewnie
stronę
Everestu
wybrałabym
wybrać.
tybetańską
(północną), bo tańsza o dobre pięć tysięcy dolarów, no i bardziej„dzika", mniej wspi naczy się na nią decyduje. Czy trudniejsza? Kiedyś tak, ale po zaporęczowaniu dro gi aż na szczyt i wstawieniu drabin w najcięższym miejscu trudności od południa i północy są podobne, a od strony nepalskiej jest przecież niebezpieczny Khumbu Icefall. Szczerze mówiąc, słynny lodospad akurat dla mnie był magnesem. Chociaż się go bałam, chciałam zobaczyć jak wygląda, przejść drabinki, o których nasłu chałam się budzących grozę opowieści, przekonać się, czy rzeczywiście strach jest uzasadniony. Skoro
miałam
opisywać
atmosferę
góry
(czyli
obserwować,
robić
notatki),
było jasne, że muszę mieć w miarę trzeźwo pracujący umysł. Chociażby z tego
Przygotowania
powodu,
jak
również
zdroworozsądkowo,
wchodzenie
bez
wspomagania
się
tle
nem z założenia odrzuciłam już na początku. Swoją drogą wejścia bez dodatko wego
tlenu
stanowią
nawet
pierwsi
na
Evereście
zdobywcy
-
Hillary
mniej i
niż
jeden
Tenzing.
procent!
Pozostało
Z
butlami
jedynie
wchodzili
pytanie:
ile
butli
zamówić? Było jasne, że jak najmniej. Powody? Koszty (jedna butla to około czterysta-pięćset dolarów), to, że trzeba je wnosić (trzy i pół kilograma każda), no i dużo butli to też jakoś tak... niesportowo (tu mimo wszystko obudziły się moje sportowe mi
ambicje).
starczyć
Hillary'ego
Po
dwie
przemyśleniach
plus
(słynne
na
jedna
założyłam,
rezerwowa
Evereście
na
„wąskie
że
na
wypadek
gardło")
czy
atak
szczytowy
zakorkowania innych
powinny
się
Uskoku
nieprzewidzianych
sytuacji. Trochę zbił mnie z tropu jeden z kolegów, doświadczony himalaista (na koncie
kilka
ośmiotysięczników),
sześciu,
siedmiu
wyprawę,
informując,
butli. że
który
stwierdził,
Ostatecznie
problem
w
opłaconego
ramach
że
powinnam
rozwiązała „pakietu"
mi każdy
liczyć
nawet
agencja ma
do
organizująca do
dyspozycji
pięć, z opcją dokupienia kolejnych. Część naszej ekipy dokupiła, ja postanowiłam zostać
przy
standardowych
pięciu.
Starczyło,
nawet
ze
sporym
zapasem,
choć
wybierający się na Everest niech nie traktują tego jako sugestii. Może się okazać, że poskąpimy na tę jedną dodatkową butlę i nie wejdziemy, albo gorzej - nie zejdziemy. No właśnie, wspomniałam o agencji. Jej wybór to spory problem, bo firm or ganizujących wyprawy na Everest trochę jest, a każda, rzecz jasna, twierdzi, że to z nią mamy największe szanse. Z drugiej strony agencji ominąć się nie da. W przy padku Everestu (a także innych ośmiotysięczników) normą jest, że wszyscy wspina cze, nawet ci najsłynniejsi, korzystają z pośrednictwa, bo tak jest taniej i sprawniej. Agencja wspinanie
bierze
na
siebie
(samodzielne
wszelkie załatwianie
formalności, kosztowałoby
w
tym nas
załatwienie dwadzieścia
zezwolenia pięć
na
tysię
cy dolarów, z agencją spada do około dziesięciu tysięcy), to agencja zajmuje się logistyką dotarcia do bazy (wynajęcie tragarzy i jaków, dolot do Lukli), poza tym organizuje i prowadzi bazę, czyli obóz w którym ma się zapewniony dach nad gło wą (namiot) i wyżywienie (jest kucharz i zgromadzony prowiant). Co jest powyżej bazy, to już kwestia konkretnej umowy. Przez agencję załatwia się także butle z tle nem, pomoc Szerpów, a nawet namioty...
Everest Góra Gór
Jest jesień 2012 roku. Czas leci, trzeba działać... Każdą wolną chwilę spędzam na
przeglądaniu
(ostatecznie
stron
internetowych
zagraniczne
potem
i
owych
tak
agencji
korzystają
z
-
nepalskich nepalskich),
i
zagranicznych
wydzwanianiu
po
znajomych himalaistach, kogo mogą polecić, a kogo odradzają. Ceny odstraszają 0 takich pieniądzach, jakich sobie większość organizatorów życzy, mogę co najwy żej
pomarzyć:
sześćdziesiąt-siedemdziesiąt
tysięcy
dolarów!
Najniższe
propozycje
znajduję za trzydzieści tysięcy dolców. Obłęd! Po
długich
namysłach
wybieram
trzy
firmy.
Najtańsza,
nepalska
Monterosa
odpada po tym, jak się okazuje, że miałabym być podłączona do ekipy malezyjskiej. Nie mam nic przeciwko Malezyjczykom, ale przez dwa miesiące - chyba nie koniecznie. Narzucą pewnie swoją kuchnię (skoro są w większości), poza tym to jednak
inna
mentalność,
no
i
kwestia
dogadywania
się...
Dość
długo
pertraktuję
z kanadyjską agencją Peak Freaks.Tani nie są, ale podoba mi się ich podejście do gór 1 wspinania. Ponieważ zdążyliśmy się już polubić (okazuje się, że są żeglarzami, jest więc nić porozumienia), schodzą mi dość znacznie z ceny. Niestety, nie na tyle, bym mogła to zaakceptować, oni z kolei przepraszają, ale taniej już nie mogą. W wspinacz
końcu o
zostaje
polskich
SummitCIimb.
korzeniach
(jego
Liderem
ma
mama
była
być
Dan
wprawdzie
Mazur, Brytyjką,
amerykański ale
ojciec
pochodził ze Złotowa). Z notki na Wikipedii wynika, że facet ma duże doświadcze nie, zdobył sześć ośmiotysięczników, wyprawy prowadzi od wielu lat. Udaje mi się wynegocjować sensowną zniżkę, no i co ma znaczenie - spory komfort psychiczny daje mi myśl, że dobra, nie będę miała opieki indywidualnego Szerpy, ale za to przy ataku szczytowym będę mogła liczyć na doświadczonego lidera2. Czy wybór był słuszny? Rozmowy z innymi wspinaczami potwierdziły, że nie ma agencji idealnych. U nas też wiele rzeczy mogło być zorganizowanych lepiej i wy szło sporo niedomówień. Z drugiej strony skoro zdecydowałam się na jedną z najtań szych propozycji, coś za coś - za wysokich oczekiwań mieć nie mogłam. Największy plus agencji Dana stanowiła naprawdę doskonała ekipa Szerpów, dzięki którym obóz bazowy działał bez zarzutu, a i na górze można było na chłopaków liczyć. Poza tym powiem szczerze - odpowiadała mi atmosfera naszej wyprawy. Więcej frajdy dają mi 2)
Z
perspektywy czasu: Potem okazało się, że niezupełnie, bo Dan do ataku szczytowego w ogóle nie
wyszedł.
Przygotowania
23
w górach skromne warunki i układy partnerskie, niż superserwis sprawiający, że czu ję się jak typowo komercyjny klient, koło którego Szerpowie skaczą nie z sympatii, ale dla pieniędzy. No i jeszcze jedno - niskobudżetowa wyprawa przyciąga ludzi, któ rzy z górami są już obyci. W naszej ekipie nie było przypadkowych osób, wszyscy ro zumieli, o co chodzi we wspinaniu, każdy był bardzo sprawny fizycznie i nie stanowił obciążenia dla innych. Prawdę o tym, jak było na wyprawie, jakie były relacje i jak się wszystko poukładało, przedstawia główna,„blogowa"część tej książki.
Bez kasy nie da rady, czyli skąd zdobyć trzydzieści tysięcy dolców? Decyzja, że jadę, podjęta, ale skąd wziąć trzydzieści tysięcy dolarów? A właściwie to więcej, bo jeszcze dolot, ubezpieczenie, sprzęt, wysokie na Evereście napiwki dla Szerpów...
Zdobycie
takiej
kwoty
kojarzyło
mi
się
z
przysłowiowym
porywaniem
się z motyką na słońce, ale przecież jak powiedział Heraklit z Efezu dobre już dwa i pół tysiąca lat temu:„Kto nie dąży do rzeczy niemożliwych, nigdy ich nie osiągnie". No cóż, nie jestem bogata z domu czy na utrzymaniu świetnie zarabiającego męża, w totolotka też nigdy nie wygrałam, ani spadku nikt mi nie zapisał. Na doda tek moje zarobki dziennikarskie nie dochodzą nawet do średniej krajowej (wolnym strzelcom, do których należę, dużo trudniej niż etatowcom, no i ZUS trzeba płacić). Wymieniona wyżej kwota, kiedy o niej słyszę, wydaje mi się taką abstrakcją, że na wet nie za bardzo sobie zdaję sprawę, co mogłabym za to mieć. W pewien szary listopadowy poranek robię bilans: oszczędności życia - ja kieś są, odkładane na wykupienie mieszkania, ale mimo wszystko mało. Zaczynam myśleć, co tu sprzedać. Może samochód? Ale ile wezmę za kilkunastoletnią corsę? Kredyt, pożyczka - to już jakaś opcja, którą, owszem, biorę pod uwagę. Tylko że, gdybym... nie wróciła, to co, zostawię rodzinę z koniecznością spłat? Trochę nie fair. A może wyjazd za granicę do pracy? W sumie mam doświadczenie - przez kilka sezonów zbierałam truskawki w Norwegii i śliwki na bimber w Szwajcarii, okopy wałam drzewka oliwkowe w Grecji, ale zawsze były to prace wakacyjne, a zimą, na krótko, zostanie mi pewnie tylko „zmywak" w Anglii? Z trzysta
drugiej procent
strony normy.
jestem Piszę
zdeterminowana.
artykuły,
pilotuję
Niczym
wycieczki,
stachanowiec prowadzę
różne
wyrabiam prelekcje
i wykłady, a przy tym śpię co najwyżej pięć godzin na dobę, ciągle narzekając, że
Everest Góra Gór
dzień za krótki. W międzyczasie szukam też sponsorów, co okazuje się sprawą dużo trudniejszą niż początkowo przypuszczałam. W jakimś stopniu się udaje, ale efekty są niewspółmierne do zaangażowania.To, że na wysłane pisma nie ma odpowiedzi, jest normą, gorzej, jeśli ktoś coś obiecuje, a potem tylko przesuwa terminy albo nie odbiera telefonów, blokując kolejne moje działania. Za to bardzo sympatycznie rozkręca się akcja z pocztówkami. Kto chce, może zamówić
pocztówkę-cegiełkę,
pomagając
mi
w
zbieraniu
potrzebnych
funduszy,
a ja w zamian obiecuję wysłać z Nepalu kartkę z widokiem Everestu. Wpływy za pocztówki nie są duże w stosunku do całości potrzebnej kwoty, ale dają mi dużo frajdy
i
motywują
dopiski:„Powodzenia!
do
działania,
Trzymamy
zwłaszcza,
kciuki!"
A
że czasem
przy całe
zamówieniach historie...
pojawiają Ktoś
się
zamawia
pocztówkę dla dopiero co urodzonej córki, żeby miała jak dorośnie; dorosła córka zamawia kartkę dla rodziców, którzy byli w bazie pod Mount Everestem w podróży poślubnej... Później, już po zejściu z gór, w Katmandu, przez dwa dni wypisuję te kartki, a potem denerwuję się, czy dojdą3. W każdym razie w styczniu, na trzy miesiące przed wyprawą, muszę wpłacić zaliczkę. Wpłacam, choć mam tylko jedną trzecią całości potrzebnej sumy. Jeszcze na miesiąc przed wylotem sporo mi brakuje. I wtedy zdarza się cud - okazuje się, że mam wokół siebie osoby, które szczerze chcą pomóc, a na szczęście finansowo stoją lepiej niż ja. Finał? Wylatuję do Nepalu z niewielkim tylko długiem, szczęśliwa, że jakoś się udało. Już w Nepalu dostaję SMS-a od mojego męża, który pisze, że sam fakt, że udało mi się wszystko zorganizować, to już swoisty „Everest".
Przez bieganie do kondycji Załatwienie spraw organizacyjnych to jedno, ale żeby wejść na szczyt, trzeba mieć kondycję. Należę do osób raczej wysportowanych, ale skoro założyłam, że nie liczę na
pomoc
Szerpów,
musiałam
zrobić
wszystko,
aby
wypracować
maksymalnie
możliwą siłę i kondycję. Poza tym po prostu szkoda byłoby wydać na wyprawę tyle
3)
Z
perspektywy czasu: Doszły po miesiącu od wysłania, kiedy zaczynałam się poważnie zastanawiać,
czy, jak to bywa w niektórych krajach, ktoś nie wpadł na pomysł odklejenia znaczków, aby wyko rzystać je do innej korespondencji.
Przygotowania
25
pieniędzy, a potem mieć świadomość, że nie weszło się przez własne lenistwo. Nie miałam wyboru - trzeba było ćwiczyć, co gorsza, systematycznie. Zacznę od tego, że biegać... nie lubię. Niepopularne to wyznanie, ale szcze re. Mijają miesiące, w trakcie których uważam za swoisty masochizm to, że przy notorycznym
braku
czasu
robię
wszystko,
aby
wygospodarować
choćby
godzinę,
półtorej na ganianie praktycznie po ciągle tej samej trasie, męcząc się, pocąc i do tego trochę nudząc. Najgorzej, kiedy pada - psa by z domu nie wypędził, ale proszę, niedzielny poranek, a tymczasem ja, która nie znoszę rannego wstawania, bez mru gnięcia okiem (choć w duszy przeklinając) ubieram się i robię codzienne dziesięć lub więcej kilometrów. Owszem, bywało, że chciałam trening odpuścić, ale zaraz od zywał się mój wewnętrzny kat, grzecznie uprzedzając, że okej, nie ma sprawy, tylko żebym się potem nie zdziwiła, że zabraknie mi dwieście metrów do szczytu. Oczywiście
plusy
biegania
zauważyłam
dość
szybko.
Poprawę
kondycji
po
twierdzały choćby coraz lepsze czasy w biegach ulicznych (zwykle„dycha"lub półmaratony). Wzmocnienie mięśni nóg sprawiło, że przestały mnie boleć kolana, a kiedy Warszawę nawiedziła epidemia grypy, byłam jedną z nielicznych z grona znajomych, która jakoś się wirusom oparła. Co prawda, jak mawia mąż,„złego diabli nie biorą", ale według mojej teorii to akurat dobroczynny efekt przedeverestowych treningów. Samo
bieganie
by
jednak
nie
wystarczyło
-
musiałam
przecież
zadbać
o wszystkie mięśnie. Znajomi proponowali kino... - Sorry, nie mogę, mam siłownię... - mówiłam, w duchu trochę tego kina żałując. Dzięki życzliwości warszawskiego klubu Fitness Park mogłam trenować, ile wle zie, korzystając z ciężarków, rowerów stacjonarnych, stepperów i ćwicząc na ergonometrze. Wychodziłam z siłowni zlana potem i totalnie wykończona, ale wiedziałam, że ma to jakiś sens. W pewnym momencie na moim blogu znalazł się wpis:„Mam wraże nie, że moja kondycja jest lepsza od tej, jaką miałam w wieku dwudziestu lat!"
Od raków po lejek do sikania, czyli gromadzenie sprzętu Już na wiele miesięcy przed wyprawą wydawało mi się, że cały sprzęt i ubiór na Eve rest mam. Ale było to tylko złudzenie... Najbardziej oczywista rzecz - buty. Mam ich ileś par (mowa o tych górskich), ale wszystkie mocno przechodzone, a już na pewno
Everest Góra Gór
nienadające się na atak szczytowy, kiedy temperatura odczuwalna może spaść do minus sześćdziesięciu stopni. No i zaczęto się - lepsze sportivy czy millety (bo właści wie tylko te dwie firmy oferują modele, w których się chodzi na ośmiotysięcznikach). Jedne i drugie drogie jak diabli, ale stanęło na milletach między innymi dlatego, że dostałam
superpromocyjną
cenę...
tysiąc
osiemset
złotych!
Dużo?
Pewnie,
ale
to
i tak tysiąc złotych zniżki, chociaż słabo mi się robi na myśl, że za taką sumę spędziła bym w Azji kilka miesięcy. No dobra, buciory, nie powiem, mało kobiece, każdy waży dobry kilogram i trzysta gramów, no ale przynajmniej mam większą szansę, że nie wrócę z odmrożonymi palcami nadającymi się tylko do amputacji. Kiedy już miałam nowe buty, zorientowałam się, że moje dotychczasowe zwykłe raki do takich butów nie pasują - trzeba było kupić automatyczne. Kolejny wydatek. Potem pojawił się dylemat: puchowy kombinezon czy kurtka plus spodnie? Przepy tałam zacne grono himalaistów - starsze pokolenie było za wersją pierwszą (cieplej sza), młodsze za drugą (praktyczniejsza). Na szczęście Romek, szef specjalizującej się w wyrobach z puchu firmy Robert's z Gdyni, szyjąc wszystko na miarę, podsunął mi pomysł iście Salomonowy: będzie oddzielnie, ale z patentem (przeciąganą w kroku gumką) pozwalającym na ściągnięcie kurtki tak, by wyszło niby-body, bez strat ciepła. Nie mniej istotne były drobiazgi. Na przykład prozaiczny lejek do sikania. Waż na rzecz, bo nie zawsze można z namiotu wyjść na zewnątrz, zwłaszcza gdy noc, mróz albo jeszcze gorzej zawieja, a przecież pęcherz nie jest z gumy, tym bardziej, jeśli się pije cztery, pięć litrów płynów na dobę (przy aklimatyzacji to konieczne). No cóż, prawda jest taka, że sika się do butelki, co kobietom upraszcza wynalazek specjalnego lejka. Zamówiłam przez internet, po kilku dniach stając się szczęśliwą posiadaczką całkiem gustownego kawałka plastiku w kolorze ostrego różu. Mijały dnie, a mój pokój zamieniał się w magazyn. Pudło liofilizatów, drugie - odżywek, sterta ciuchów, w kącie czekan, kask, uprząż... Z każdą kolejną rzeczą ogarniała mnie coraz większa panika - jak to wszystko zapakować, żeby nie płacić za nad bagaż?
Szlachetne zdrowie, czyli o krok od rozrusznika serca Ogólnie jestem okazem zdrowia, ale ośmiotysięczniki to góry nie w kij dmuchał pomyślałam,
przypominając
sobie
o
leżącym
gdzieś
na
dnie
szuflady
skierowaniu
Przygotowania
27
na wmontowanie rozrusznika serca. Nie chcę wchodzić w szczegóły medyczne, ale faktycznie kilka lat temu, po rutynowym badaniu lekarka stwierdziła: - Wynik super, ale wiesz, na EKG to nie wszystko wychodzi. Przy tych twoich ekstremalnych
zainteresowaniach
powinnaś
zrobić,
tak
dla
spokoju
sumienia,
spe
cjalną próbę wysiłkową. Skoro tak, to dla spokoju sumienia zrobiłam, co wiązało się z jednodniowym pobytem w szpitalu. Finał? Wylądowałam na Oddziale Intensywnej Opieki Medycz nej,
gdzie,
kiedy
już
odzyskałam
świadomość,
obudziłam
się
podłączona do
róż
nych kabli, nie za bardzo rozumiejąc co się stało. W końcu przyszło trzech lekarzy. - Chyba będzie pani musiała zmienić trochę tryb życia - zaczęli. - Proponuje my pani trzytygodniowy pobyt w szpitalu... - Ale to niemożliwe! Za trzy dni wyjeżdżam w Alpy, na narty! - jęknęłam, przerywając im w pół zdania. - ... i wyjdzie pani z rozrusznikiem serca! - skończyli. Momentalnie zawalił mi się cały świat. Jak to? Koniec z żeglowaniem, nurko waniem, Czyli
windsurfingiem,
co,
zostaje
mi
eksplorowaniem pasja
pustyń
układania
i
suchych
dżungli, bukietów?
no
i
ze
Przypomniał
wspinaniem? mi
się
mit
o Achillesie, który miał do wyboru: albo prowadzić życie intensywne, ciekawe, peł ne przygód, ale krótkie, albo monotonne, jednostajne, za to dożyć sędziwej starości (jak wiadomo wybrał pierwszą opcję, ginąc w glorii bohatera pod Troją). Dziwna
była
cała
ta
sytuacja.
Miałam
mnóstwo
wątpliwości,
ale
najbardziej
nurtowało mnie to, czy badanie było przeprowadzone prawidłowo. Stanęło na tym, że za rozrusznik póki co dziękuję, wypisuję się ze szpitala na własne życzenie, jadę na narty, a co potem, zdecyduję po konsultacji z innymi lekarzami. Minęły trzy lata. Badań nie powtórzyłam, ponieważ w polskiej służbie zdro wia nie jest to wcale proste. Terminy wyznaczone na rok do przodu są dla mnie abstrakcyjne,
a
na
szczęście
moje
serce,
przynajmniej
moim
zdaniem,
działało
jak należy. Obiecałam jednak rodzinie, że przed wyjazdem w Himalaje tajemniczą spra wę
serca
ostatecznie
wyjaśnię.
Sama
sobie
też
obiecałam:„bez
będzie coś nie tak i problem wróci, wysokogórskie wspinanie odpuszczę.
Everest Góra Gór
ściemniania"-jeśli
Miałam
ogromne
szczęście.
Zupełnie
przypadkowo
trafiłam
na
parę
fanta
stycznych lekarzy - Monikę Hejne i Roberta Ryczka (Robert też chodzi po górach), którzy poświęcili mi dużo czasu i szczerze zaangażowali się w bardzo wszechstron ne przebadanie mnie tak, aby tym razem diagnoza była oparta na różnych wy nikach,
nie
tylko
na
jednym
eksperymencie.
Werdykt?
Rozrusznik
może
kiedyś,
w przyszłości, teraz wystarczy, jeśli będę słuchać sygnałów wysyłanych przez mój organizm (tu było jeszcze długie szkolenie, o co dokładnie chodzi). Z sercem zawar łam pakt: ja je szanuję, ono mnie nie zawodzi. W każdym razie na Evereście działa ło bez zarzutu. Monice i Robertowi jestem natomiast bardzo wdzięczna, bo o mały włos Górę Gór oglądałabym już tylko na zdjęciach.
Moja mama... I jeszcze wydarzenie, które w przygotowaniach do Everestu było dla mnie bardzo ważne i którego echo w niniejszej książce ciągle się odbija. Niecałe dwa miesiące przed wylotem do Nepalu zmarła moja mama. Fakt, długo chorowała, cała rodzina była świadoma, że tragiczny finał wkrótce nastąpi, ale mimo wszystko śmierć mamy była dla nas zaskoczeniem. Ja przeżyłam to szczególnie. Kiedy to się stało, byłam w Afryce, żeby zarobić na Everest, prowadząc wycieczkę do Kenii ¡Tanzanii dla grupy bardzo sympatycznych turystów.To było straszne - kiedy wyjeżdża łam, mama czuła się w miarę dobrze, aż tu nagle znalazła się w stanie ciężkim w szpitalu, a ja nie mogłam przy niej być, bo nie miałam możliwości zostawienia grupy. Wierzyłam jednak, że przez te kilka dni, które zostały mi do powrotu, mamie się poprawi i zdążę się jeszcze z niązobaczyć. Nie zdążyłam. Akurat wróciliśmy z safari, kiedy dostałam od męża SMS-a:„Dziś w nocy mama przegrała walkę ze swoją chorobą...". Dlaczego o tym piszę? Bo na Evereście dużo o mamie myślałam. Zresztą wła śnie jej zadedykowałam i wyprawę, i książkę. Mama nie chodziła po górach, nie rozumiała pasji wspinania, ale z drugiej strony wiedziała, że jest to dla mnie z jakichś powodów ważne i to lubię, dzielnie więc znosiła moje górskie eskapady. Bardzo bałam się sytuacji, że stan zdrowia mamy pogorszy się, kiedy będę na
Evereście.
Po
ostatnich
świętach
Bożego
Narodzenia,
które
w
naszej
rodzinie
spędzaliśmy prawie zawsze razem (wyjątkiem były jedne święta w czasie mojego półrocznego rejsu jachtem przez Pacyfik i Atlantyk), powiedziałam mamie, że chyba
Przygotowania
29
z Everestu zrezygnuję. Powód? Aby być z nią. Jej odpowiedź była bardzo stanow cza. Absolutnie, mam niczego nie odwoływać i więcej do tematu nie wracać, tylko dalej przygotowywać się do wyprawy. Mam jechać, a ona będzie mi kibicować. Czy
przeczuwała,
że
nie
dożyje
mojego
wyjazdu?
Kiedy
podobna
sytuacja
zdarzyła się dwa lata temu przed moim trzymiesięcznym rejsem, do którego rów nież się długo przygotowywałam, mama także nie chciała, abym została - kazała mi płynąć, obiecując, że będzie na mnie czekać. Teraz nie mówiła o czekaniu, tylko kibicowaniu. z
Obietnicę
zaświatów.
Może
była to
w
stanie
poniekąd
dotrzymać
dzięki
-
kibicować
niej wszystko
tak
mogła
dobrze na
mi
przecież
najwyższym
szczycie świata poszło? Może to ona czuwała nad każdym moim krokiem i dobrą pogodą? A ja, mając na Evereście wreszcie więcej czasu niż w zabieganej warszaw skiej codzienności, często się z nią w myślach łączyłam i rozmawiałam. W otoczeniu gór,
bliżej
nieba
łatwiej jest
zebrać
myśli,
zrobić rachunek
sumienia, przypomnieć
sobie wiele zapomnianych faktów. A po powrocie położyłam na grobie mamy zabrany z Everestu kamyczek. Leży do dziś...
WYBIÓRCZA KRONIKA PRZYGOTOWAŃ (można nie czytać i od razu przejść do opisu wyprawy)
Cel - Everest! 10 września
Skoro nie wypaliła wyprawa na Cho Oyu, podejmuję decyzję - jadę na Everest!
2012 roku
Rusza machina przygotowań.
Hurra! Wszystkie ciastka moje! Tuczę się! Dzieląc
opłatkiem
przy
wigilijnym
planów.
Fajnie,
choć
podejrzewam,
Wyjątkowo
miłe
skich
się
stole,
rodzice
że
życzyli
woleliby,
mi
abym
zrealizowania
takich
gór
pomysłów
nie
musiałam
się
24 grudnia. Boże Narodzenie
miała.
przejmować
ilością
podczas
tegorocznej
pochłanianego
przeze
Wigilii mnie
było
to,
jedzenia
że
(jak
nie tu
nie
jeść,
kiedy
na stole tyle dobrych rzeczy), a potem wmawiać sobie, że waga chyba się ze psuła. Tym razem jest inaczej, bo... muszę utyć! Większość dziewczyn zazwyczaj biadoli, że są za grube, liczą kalorie, narzekają na dietę bez efektów, a ja na od wrót - muszę kilka kilo dołożyć. Chodzi o to, że na Evereście tak czy owak schud nę,
a
muszę
mieć
z
runkach
sprawiają,
że
chłopaka,
który
zrzucił
czego. większość
Dwa osób
siedemnaście!
miesiące traci
przebywania około
Ponieważ
w
dziesięciu
jednak
wysokogórskich kilogramów,
intensywnie
wa
a
znam
trenuję,
wca
le nie tak łatwo z tym przybraniem na wadze. W każdym razie podoba mi się ten stan - mam ochotę na ciasteczko (a jestem strasznym łasuchem) - bach, sałatka z majonezem - pal sześć! Oczywiście bez przesady, wszystko w granicach zdro wego rozsądku.
Wybiórcza kronika przygotowań
31
Odzew po audycji 13 stycznia
Dziś w radiu TOK FM opowiadałam o swoich everestowych planach. Efektem audycji było mnóstwo serdecznych maili. Cieszę się, bo widzę, że jednak sporo ludzi górami się interesuje, nawet jeśli sami po nich nie chodzą. Obietnice trzymania kciuków i ży czenia powodzenia to wbrew pozorom bardzo solidny doping, nie mówiąc o tym, że kiedy będzie mi zimno, ciężko, głodno i na dodatek tęskno (bo to, że czasem ma się „doły"i chwile zwątpienia, to na wyprawach normalne) - lepiej mi się zrobi na duszy, jak sobie o tych życzliwych mi osobach przypomnę! Dzięki!
Anemii-nie, kondycji-tak! 23 stycznia, Champery, Liverpool
Chwilowo nie było mnie w kraju, bo trafiły mi się dwa wyjazdy dziennikarskie - do Szwajcarii i Liverpoolu. Nawet tam nie zapominałam, że do Everestu coraz bliżej... Na przykład kwestia jedzenia. W badaniach krwi wyszło mi ostatnio, że wszystko super, tylko trochę kiepsko z czerwonymi krwinkami (za mało). To ponoć typowe dla
osób
aktywnych,
zwłaszcza
w
przypadku
kobiet,
na
dodatek
wegetarianek.
Ja niby wegetarianką nie jestem, ale za mięsem nie przepadam, chociaż teraz już zmuszam się, aby jeść czerwone mięsiwo. W Szwajcarii z premedytacją zamówiłam tatara,
którego
podano
mi
z
dodatkiem...
lodów
czekoladowych.
Kompozycja
in
teresująca, choć chyba jednak wolę wersję tradycyjną (czyli bez lodów). Wyjazdy ptaszkiem,
nie zwalniają mnie też od biegania. Mimo że nie jestem rannym
dzielnie
budzę
się
dwie
godziny
wcześniej,
niż
normalnie
bym
mogła,
i choć za oknem ciemności egipskie, ganiam po pustych wciąż ulicach, wmawiając sobie, że to przecież fajne, zdrowe i niczego innego nie pragnę. Ale ma to swoje dobre strony - w Liverpoolu poznałam w ten sposób cały port i podziwiałam prze piękny wschód słońca nad rzeką Mersey.
Strach po raz pierwszy i nie ostatni 30 stycznia
- A ty to musisz na ten Everest jechać? - prosto z mostu zapytał mnie dzisiaj mąż. Tym samym
wstrzelił się telepatycznie w moje myśli. Dokładnie to pytanie
gdzieś tam we mnie wewnętrznie cały czas tkwi, choć staram się je zagłuszać. Taki
totalny
dualizm
-
chciałabym,
ale
się
boję,
czyli
rozterki
młodej
dziewicy
(właściwie to ani młodej, ani dziewicy). Im bliżej wyprawy, tym bardziej się boję
32 Everest Góra Gór
i zastanawiam, na jaką cholerę mi ta góra? Tyle kasy, niebezpiecznie i w ogóle każda
tego
typu
wyprawa
to
taki
trochę
sadomasochizm.
Zaraz
potem
przycho
dzi opamiętanie, że teraz na wycofanie się już i tak jest za późno - bilety kupione, zaliczka wpłacona, sprzęt zgromadzony, no i tyle osób wie, a poza tym - przecież chcę! Pocieszam się jednak, że niczego nie muszę. Nie będę ryzykować, świat się nie zawali, jeśli nie wejdę... A Pawła rozumiem. Trochę mu współczuję, że trafił na taką żonę, która ciągle mu wypala z jakimiś ryzykownymi pomysłami.
Sprint po plaży Nawet tutaj, czyli na egzotycznym Zanzibarze, usiłuję znaleźć czas na przygotowa nia kondycyjne. Nie jest łatwo, ponieważ jestem tu jako pilot grupy, czyli w pracy,
2 lutego, Zanzibar
a to oznacza, że muszę być do dyspozycji moich turystów. Na szczęście dziś dzień wolny
od
zwiedzania,
dzięki
czemu
właśnie
wróciłam
z
piętnastokilometrowej
traski częściowo po plaży (tylko w jedną stronę, bo w drodze powrotnej był już przypływ i plaża zniknęła). Gorzej, bo wszyscy miejscowi koniecznie chcą mnie po zdrawiać
i
krzyczą
to
swoje:
Jambo\
(Cześć!).
Początkowo
im
odkrzykiwałam, ale
po setnej osobie prawie wyzionęłam ducha, tym bardziej że bieganie w tutejszym upale, oj, daje się we znaki. Nie ma jednak co narzekać - na Evereście pewnie będę te upalne dni wspominać z rozrzewnieniem!
Nasi na BroadPeaku! Hurra! Nasi wspinacze (Maciej Berbeka, Adam Bielecki, Tomasz Kowalski i Adam
5 marca
Małek) weszli dzisiaj na Broad Peak! Chodzi o jeden z ośmiotysięczników należą cych do Korony Himalajów (choć w rzeczywistości nie znajduje się w Himalajach, tylko w Karakorum), który do tej pory nie został zimą przez nikogo zdobyty! Wyczyn naprawdę wielkiego kalibru. Dowiedziałam się o tym w trakcie biegania na bieżni w Fitness Parku. Biegnę tak sobie, biegnę, ociekam potem, bo akurat mam dziewiąty kilometr i to pod gór kę, a tu na telewizyjnym ekranie pokazują najpierw wielkie góry, potem okutanych w puchówki naszych wspinaczy, a pod spodem pojawia się pasek z newsem, że udało im się stanąć na szczycie.
Wybiórcza kronika przygotowań
33
Tak się cieszyłam, że na kolejnych kilometrach urosły mi skrzydła i zrobiłam je w nad wyraz przyzwoitym tempie. Teraz, kiedy to piszę, ekipa z Broad Peaku za pewne schodzi do bazy. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie planowo i jak najszyb ciej tam dotrą. Bo zdobycie szczytu to dopiero połowa sukcesu, jeszcze trzeba z nie go bezpiecznie wrócić!
Nie znaleźli się... 7 marca Chyba miałam jakieś przeczucia w zakończeniu poprzedniego wpisu. Za wcześnie się ucieszyłam. Tomek i Maciek do bazy nie wrócili i do tej pory się nie znaleźli. Była
radość
ze
zdobycia
szczytu,
teraz
jest
tragedia.
Oczywiście
wyciągam
z tego wnioski - tym bardziej koduję sobie w głowie, żeby nie dać się ponieść am bicjom i w razie czego nie przegapić momentu, kiedy lepiej się wycofać.
Grunt to życzliwi znajomi 20 marca - Testament spisałaś? - To pytanie słyszę ostatnio najczęściej. Taki niby żart. Albo tekst jednego z dziennikarzy, który umawiał się ze mną na wywiad (nie 0 Evereście): - Fajnie, będę miał twój ostatni wywiad... Prawda, że „miło"? Co do testamentu, to nie spisałam, bo w sumie nie mam nawet co dzielić. Ale kopertę
z
różnymi
hasłami
do
kont
i
kart
przygotowałam
w
widocznym
miejscu.
Pomyślałam sobie, że pal sześć Everest, rozsądnie jest coś takiego zrobić tak czy owak, bo nawet na ulicy pod blokiem może być niebezpiecznie. Ale z drugiej strony mam tę świadomość, że wspinanie wiąże się z ryzykiem. Wiele osób uważa wspinaczy za samobójców. Jeden ze znanych himalaistów po wiedział słusznie, że to kompletnie nie tak - ludzie, którzy się wspinają, cenią życie bardziej niż inni, kochają je i dlatego chcą je wykorzystać najintensywniej jak tylko można. Ja też tak mam - uważam, że życie ma się tylko jedno, szkoda więc, by przeciekało między palcami. Różne są powody, dla których ludzie jeżdżą w góry, różne są też pomysły na kontakt z górami. Jednym wystarczy spacer w dolinach 1 napawanie się widokami z dołu, innych ciekawi, co jest tam wyżej, jeszcze inni po trzebują adrenaliny i chcą robić drogi trudne, najlepiej takie, których nikt inny przed
34 Everest Góra Gór
nimi nie robił, jeszcze kolejnym satysfakcję sprawia wspinanie się w śniegu i lodzie. Jak jest ze mną? Zależy od nastroju. Nie zawsze szczyt bywa dla mnie najważniejszy, zwykle nie mniej ważna jest droga do niego i wszystko co się z tym wiąże - przy jaźnie, czas na przemyślenia i poznawanie samej siebie, przesuwanie granic swoich możliwości, no i otoczenie, widoki, docenianie tego, co stworzyła natura. Góry są trochę jak kochanki. Piękne i zaborcze. Czasem, gdy słyszę o wypadkach, kojarzą mi się z taką femme fatale albo raczej z modliszką - wabią, a potem bez skru pułów potrafią zabić Ale to czasami. Pośród osób chodzących po górach czy wspi nających się mimo wszystko wypadki zdarzają się rzadko. Bo góry są jednak zwykle łaskawe,
a
za
trudy
wynagradzają
zapierającymi
dech
panoramami,
romantycznymi
przeżyciami, zastrzykiem dobrej energii. Ja sama zawsze wracam z gór odmieniona, mimo zmęczenia, paradoksalnie, pełna nowych sił, zapału i optymizmu. Po prostu szczęśliwa. Góry to moja pasja. Nie wszyscy ją rozumieją, o czym można się było prze konać, czytając wpisy komentujące w internecie tragedię na Broad Peaku. Ale znaleźli się też i tacy (mniej liczni), którzy stanęli w obronie himalaistów. Jakaś dziewczyna prosto z mostu stwierdziła:„Boże, ludzie, jacy wy jesteście bezlitośni! Zakłamane, chore społeczeństwo. Co was to obchodzi, że akurat wybrali taką pasję życiową, a nie tak jak 3/4 tu zgromadzonych - siedzenie na kanapie, oglądanie telewizji i krytykowanie innych. Wy macie pasję jeść przed telewizorem, a oni wspinać się po górach i nic wam do tego zawistni rodacy!". Ktoś inny dla odmiany zacytował naszą najwybitniejszą himalaistkę:„Wanda Rutkiewicz tak kiedyś powiedziała o śmierci Jurka Kukuczki na Lhot se: »Nie powinniśmy osądzać ludzi, którzy szukają niebezpieczeństwa w najwyższych miejscach świata lub wymagać od nich odpowiedzi na pytanie o sens tego, co robią. Kiedy płacą najwyższą cenę za swoją pasję, powinniśmy po prostu o nich pamiętać«". Dla stelnika,
mnie który
najlepsze na
pytanie,
podsumowanie dlaczego
tej
chodzi
dyskusji po
stanowią
górach,
słowa
Piotra
odpowiedział:„Ludzi
Pu można
podzielić na dwa rodzaje: na tych, którym nie trzeba tej pasji tłumaczyć i na tych, którym się jej nie wytłumaczy". Nic dodać, nic ująć.
DżioA Krysi Czy wierzę w amulety? Oficjalnie niby nie, a podświadomie trochę tak... Jeśli moż
26 marca
na tylko zwiększyć swoje bezpieczeństwo, to czemu by nie skorzystać?
Wybiórcza kronika przygotowań
35
Tym razem nie chodzi o byle jaki amulet, ale o prawdziwe tybetańskie dżi, tajemniczy kamień, który podczas wyjazdu do Tybetu zakupiła jedna z moich tury stek, Krysia z Poznania. Było to już dobre kilka lat temu, ale wciąż mam z Krysią stały kontakt, w czym nie przeszkadza nawet prawie dwudziestoletnia różnica wieku. Teraz Krysia postanowiła cenny kamień mi podarować. Mało tego, specjalnie przyjechała w tym celu do Warszawy - trzy godziny w jedną stronę, trzy w drugą, właściwie tylko po to, aby wypić kawę i przy tej okazji ów amulet mi wręczyć. Wzru szyłam się ogromnie, bo to prawdziwy dar od serca. Mało tego, według wierzeń tybetańskich, oddając mi dżi, Krysia zostaje bez ochrony, bo teraz kamień chroni tylko mnie. W tej sytuacji miałam opory by go przyjąć, ale Krysia, jako praktykująca katoliczka, wierzy również w moc normalnych modlitw, uznałyśmy więc, że tak czy owak będzie chroniona. Nieważne co na ten temat sądzić, muszę przyznać, że z dżi na szyi czuję się jakaś taka spokojniejsza. No i mimo wszystko zakładam, iż jego mocy starczy dla nas obu.
I
Dżi - święty kamień Tybetańczyków.
0 Himalajach z dzieciakami z Domu Dziecka w Chotomowie 28 marca Dziś
wraz z Andrzejem Radziwonką (znanym wielu osobom z warszawskiego śro
dowiska wiedzić
górskiego) dzieciaki
z
oraz Domu
Olą,
jego
Dziecka
przesympatyczną w
Chotomowie.
dziewczyną, Jako
tam stałym bywalcem i zna wszystkie dzieciaki, a one„wujka"uwielbiają.
36 Everest Góra Gór
pojechaliśmy
wolontariusz
Andrzej
od jest
z nimi wiele niejasności. Choćby - skąd się wzięły?
lu, wcześniej czy później zwróci uwagę na
Geologicznie da to agaty. Ciekawe, że nie ma żad
wszechobecne, choćby na straganach, na ogół czar
nych kopalni tego typu kamieni z oczkami. Te praw
ne lub brązowe koraliki ozdobione geometrycznymi
dziwe, najdroższe, znajduje się w ziemi, na przykład
wzorkami (są to najczęściej białe„oczka", ale zdarzają
podczas prac polowych. Bardzo trudno je zdobyć
się też zygzaki czy jakieś faliste linie).
- występują w zaledwie kilku miejscach w Tybecie,
K
Te dziwne kamienie to tak zwane dżi (lub z/) czy
Ladakhu, Sikkimie (stan w Indiach) i Bhutanie. Tybe
po prostu „tybetańskie koraliki" Można je kupić już za
tańczycy, dla których jest to wyjątkowo „święty" ka
kilka dolarów (za taką cenę są to całkiem dobrze wy
mień, uważają, że dżi były kiedyś ozdobami różnych
konane podróbki ze szkła, plastiku, drewna, rogu czy
bóstw, które porzucały je, jeśli biżuteria była choćby
żywicy) albo nawet i tysiące (oryginały sprzedawane
tylko lekko uszkodzona (co tłumaczy ponoć, dlacze
w sklepach jubilerskich).
go
dżi nie
mają idealnie
symetrycznych wzorów).
Dżi, które noszą na szyjach Tybetańczycy, są na ogół
Jest też wersja, że dawno, dawno temu żył człowiek,
prawdziwe, bardzo często przekazywane z pokolenia na
który robił owe kamienie, ale ponieważ nie zdążył
pokolenie (widziałam taki dżi, wyceniano go na około
nikomu
sto tysięcy dolarów!). Wierzą w nie również himalaiści
ich tylko tyle, ile zdążył wykonać. Spotkałam się też
- wielu z nich nosi je na szyi, oczywiście autentyki, bo
z opowieścią, że dżi powstają od uderzenia pioruna!
przecież na zdrowiu i życiu nie warto oszczędzać
przekazać
tajemnicy
tej
produkcji,
istnieje
Badacze historii skłaniają się jednak ku wersji, że
W czym może pomóc kamień dż/7 Chyba we
da były wyrabiane w II tysiącleciu p.n.e. w Indiach
wszystkim... Chroni przed nieszczęściami i chorobami,
albo Persji i w czasie wypraw wojennych trochę ich do
odgania złe moce, daje bogactwo. Najbardziej cenione
Tybetu sprowadzono (mówi się o kilkuset tysiącach).
dżi to takie z dziewięcioma „oczkami", choć wiadomo
W procesie produkcji podstawowym surowcem wedle
o antycznych da, które miały ich aż dwanaście. Nie tak
tej hipotezy był właśnie agat, w którym robiono tajem
dawno poruszenie wywołał należący do tajwańskiego
nicze wzory (owe oczka), ale jak to dokładnie wygląda
kolekcjonera kamień z trzynastoma oczkami, ale jego
ło, niewiadomo. Niewykluczone, że kamień chroniono
autentyczność nie została potwierdzona.
woskiem albo smarem, a to, co było niezabezpieczone
Ze względu na swoje właściwości dżi odgrywają
KAMIEŃ Z OCZAMI, CZYLI HIMALAJSKI AMULET
ażdy, kto przyjeżdża do Tybetu czy Nepa
(wzory), wybielano jakimiś chemikaliami.
ważną rolę w medycynie tybetańskiej i chińskiej. Wie
W każdym razie przywożone dżi również kończyły
rzy się, że chronią przed nagłymi chorobami, takimi jak
swój żywot w ziemi, bo albo je gubiono, albo zrywały
zawał, paraliż, atak padaczki czy porażenie. Jeśli kamień
się, gdyż noszono je na niezbyt trwałych włóknach
przejmuje na siebie uderzenie choroby, ponoć... pęka.
roślinnych (otworki były za małe, aby wkładać w nie
W dawnych czasach bywało, że kamienie dżi ścierano na
rzemyki, a cieniutkich nitek jedwabnych jeszcze nie
proszek i w takiej formie dodawano do leków. Oczywi
znano). To właśnie tłumaczyłoby, dlaczego tak często
ście cena takich medykamentów była horrendalna!
dziwne kamienie znajduje się w ziemi. Inna sprawa,
W języku tybetańskim słowo „dżi" znaczy „ja
że dla wielu Tybetańczyków fakt wykopywania da
sność, przejrzystość, blask", zaś w chińskim: „nie
jest dowodem na to, iż skoro rodzi je ziemia, nie jest
biański koralik". Mimo postępu nauki, wciąż wiąże się
to dzieło człowieka.
Wybiórcza kronika przygotowań
37
Żeby było ciekawiej, zabrałam ze sobą trochę everestowego sprzętu, co, jak się okazało, było całkiem trafionym pomysłem, bo dzieciaki były nim żywo zainte resowane. Czekan, nazwany przez nie „lachą", szybko im wprawdzie ze względów bezpieczeństwa
odebraliśmy,
ale
kask
i
przede
wszystkim
wysokogórskie
buty
cie
szyły się dużym powodzeniem. Na koniec dzieciaki zabrały się za kredki i narysowały Himalaje! Były na tych rysunkach też drabiny („żeby cioci łatwiej się wspinało"), pioruny (bo przecież każde dziecko wie, że z pogodą w górach może być różnie) i owieczki, bo chyba za mało obrazowo wyjaśniłam, jak wyglądają jaki. Obiecałam, że zabiorę te rysunki ze sobą i w everestowej bazie zrobię z nich wystawę. Rzecz jasna, słowa dotrzymam. Obie całam
jeszcze,
że
po
powrocie
z
wyprawy
przyjadę
do
Chotomowa,
opowiedzieć
jak było. W końcu moje podróże mają sens, jeśli służą nie tylko mnie.
Złe przeczucia? 1
kwietnia,
Wielkanoc
Często się zdarza, że na Wielkanoc wyjeżdżam, ale tym razem z założenia miały być to święta w gronie rodziny (szkoda, że już bez mamy...). Teraz, przed Everestem ja koś szczególnie zależało mi, by spędzić je w gronie najbliższych mi osób. W każdym razie było miło i na pozór beztrosko, bo na wszelki wypadek temat wyprawy
omijaliśmy
szerokim
łukiem.
Aż
tu
nagle,
w
trakcie
uroczystego
obiadu
mój kochany brat wypalił z takim oto tekstem: - Wiesz, mam jakieś złe przeczucia związane z tą wyprawą... Zrobiło mi się nieswojo. Znad talerza spojrzałam na Pawła. Jadł zupę i tak jak ja udawał, że nie słyszał. Dwie godziny później, kiedy się rozchodziliśmy, mój brat powtórzył, rzecz ja sna, przy naszym tacie i drogim mi mężu: - Ja naprawdę mam złe przeczucia... Ups! Szczerość do bólu. Wolałabym tego nie usłyszeć...
Przedwyjazdowa gorączka 2 kwietnia
Gorączkę w dosłownym sensie to miałam dwa tygodnie temu - temperaturą się gającą
trzydziestu
dziewięciu
stopni
zakończyłam
wyjazd
narciarski,
miłośniczka dynamicznej jazdy, jak nigdy przedtem unikałam czarnych tras, żeby
38 Everest Góra Gór
na
którym
ja,
sobie
przypadkiem
zwłaszcza
o
nogi).
czegoś Niby
nie się
zrobić
(chodziło
wykurowałam,
choć
pozostał mi jeszcze okropny kaszel, z którym, do brze wiem, mogę mieć problem, bo na wysokości już go nie wyleczę. Za z
to
pakowaniem
teraz się.
w
domu
Aneks
mam
megagorączkę
kuchenny
wygląda
ni
czym po trzęsieniu ziemi - zawalony tym, co ko niecznie trowy
trzeba
zabrać,
plecak, nawet
chociaż
osiemdziesięcioli-
gdyby miał kolejne
sto litrów,
i tak wszystkiego nie pomieści. W ostatnich przy gotowaniach bardzo pomaga mi Zbyszek Bąk, któ ry wprawdzie wchodził na Everest od strony tybe tańskiej, ale jego rady są dla mnie bezcenne. Zro biliśmy
przegląd
sprzętu,
przegadaliśmy
wie
le godzin o tym, co mnie tam w górze czeka... Przyznałam mu się, że trochę się boję. Zbychu twierdzi, że dam radę. Wejdę... Oby były to pro rocze słowa! I Czyżby opiekujący się wspinaczami anioł stróż?
DZIENNIK WYPRAWY PROLOG, CZYLI KATMANDU
W samolocie 4 kwietnia, w samolocie,
- Przyjdziemy na lotnisko cię odprowadzić... - proponują znajomi. Doceniam, ale nie chcę. Jest tylko mój mąż, i Bogu dzięki, bo kończy się tak
1 dzień wyprawy
jak
zawsze.
na
próba
Najpierw nadania,
nerwówka waga
nadal
z
bagażami
przekroczona,
(nadbagaż,
przepakowywanie,
negocjacje,
kolejne
ponow
przepakowywanie)
i w efekcie brak czasu na normalne pożegnanie. Ale to chyba nawet dobrze. Nie lubię takich pożegnań, kiedy oboje mamy świadomość, że różnie może być. W podtekście - wcale nie wiadomo, czy się zobaczymy. Przerabiałam to już kilka razy, bo przecież wiele moich wypraw wiąże się z ryzykiem. Niemniej zawsze obiecuję to samo: - Będę ostrożna! - A ja będę trzymał kciuki. - Przytula mnie Paweł. Wsiadam
do
samolotu
z
wyjątkowo
ciężkimi
wyrzutami
sumienia.
Wiem,
że
Paweł woli, kiedy żegluję, niż kiedy się wspinam. A ja, choć go kocham, po raz kolej ny aplikuję mu dwa miesiące silnego stresu.
Gdzie mój bagaż? 5 kwietnia, Katmandu (Nepal). 2 dzień wyprawy
Hurra! Widziałam Himalaje! Na razie tylko z okien samolotu, ale daleko, daleko na horyzoncie zamajaczył już biały pasek. Byłam w Nepalu wiele razy, znam dobrze wi doki towarzyszące lądowaniu w Katmandu, ale dzisiaj serce jakoś mocniej mi zabiło, bo dotarło do mnie, że na tym najwyższym z wynurzających się z obłoków szczycie mam wkrótce szansę stanąć.
40 Everest Góra Gór
I Thamel - turystyczna dzielnica Katmandu.
No dobrze, ja doleciałam, ale mój bagaż nie. Co gorsza, nawet nie wiadomo, gdzie jest, bo podobno został źle nadany w Warszawie. Miły pan z tutejszego biura linii Qatar Airways na pytanie, czy często zdarza się, że bagaż nie dolatuje w ogóle, stwierdził enigmatycznie: - Czasem się znajduje, czasem nie. No cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak czekać. Z lotniska do hotelu przywiózł mnie jakiś szalony kierowca. Tutaj generalnie wszyscy kierowcy są szaleni, ale ten był szczególnie. Najpierw nie mógł zapalić sa mochodu, ale jak już coś tam pod maską pogrzebał i w końcu ruszył, wpadł w taką euforię, że koniecznie chciał mi udowodnić, iż mógłby startować w Formule 1. Ruch w Katmandu jest niesamowity - chyba wszyscy korzystający z dróg wychodzą z za łożenia, że przepisy są po to, by je łamać: samochody wymijają się i wyprzedzają na
Prolog, czyli Katmandu
41
odległość lusterka, a światła po zmroku nie są, zdaje się, konieczne, choć ulice są nie oświetlone. Do tego dochodzą wałęsające się święte krowy (a raczej byki), przechod nie, którzy wiedzą, że jeśli prawie nie wejdą pod koła, to nigdy nie dostaną się na drugą stronę ulicy, oraz riksze zawracające na środku skrzyżowania, aby ostatecznie jechać pod prąd. A w tym całym kotle mój taksówkarz-szalenieć i ja, nerwowo ści skająca otrzymany od Krysi kamień dżi, mający mnie strzec od wszelakich nieszczęść. Kiedy
już
dotarłam
do
hotelu,
okazało
się,
że
wcześniejsze
zarezerwowanie
miejsca o niczym wcale nie świadczy, bo miejsc najzwyczajniej nie ma. Musiałam więc znaleźć inny nocleg. W porządku, poszłam, tylko raz wymieniając pokój ze względu na zapach (dobra, bądźmy szczerzy: smród). Ostatecznie wylądowałam
I Plac Durbar, czyli historyczne serce nepalskiej stolicy.
42 Everest Góra Gór
w pokoju bez zapachu, za to całą noc za oknem trwały roboty budowlane. Trudno, na szczęście mam koreczki do uszu, które hałas tłumią, a smrodu nie. W międzyczasie okazało się, że w całym Katmandu nie ma prądu, a te nieliczne palące się światła zasilane są z generatorów. Oznaczało to, że jedna mała żarówka na pokój działa, ale na przykład w łazience już nie. Nie było też mowy o ładowaniu lap topa czy telefonu, które zdążyły już mi się rozładować. Przyczyna? W ramach oszczęd ności
władze
miasta
wyłączają
elektryczność
na
dziesięć
godzin dziennie,
każdego
dnia inaczej. Przykładowo dzisiaj (piątek) prądu nie ma od godziny dziesiątej rano do szesnastej, a potem od dwudziestej do północy, jutro, w sobotę, nie będzie go od dziewiątej do piętnastej i od dziewiętnastej do dwudziestej trzeciej. Końcówkę wieczoru uczciłam w knajpce prowadzonej przez uchodźców zTybetu. Właściwie to zmierzałam do innego, poleconego mi lokalu, ale kiedy okazało się, że to typowa restauracja dla turystów (kelnerzy, czyste obrusy), a po drugiej stronie ulicy zobaczyłam klitkę Tybetańczyków (jeden pokój z byle jakimi stolikami, nad tym flaga wolnego Tybetu), już wiedziałam, gdzie jest właściwe miejsce. Zjadłam pyszną zupę warzywną (główny jej składnik stanowił czosnek) z pierożkami momo, a wszystko za niecałego dolara plus napiwek. No i do tego miałam jeszcze indywidualny koncert pieśni tybetańskich, bo wspomniałam, że my w Polsce rozumiemy problemy Tybe tańczyków i że kilkakrotnie gościliśmy Dalajlamę. Obiecałam, że jutro też wpadnę.
Grunt to optymizm Rano pojechałam na lotnisko, bo tutaj, jak zgubią bagaż, to nikt go nie przywozi, tylko trzeba się pofatygować po odbiór samemu, na swój koszt, rzecz jasna. Bagażu
6 kwietnia, 3 dzień wyprawy
oczywiście nie było, ale jest nadzieja, że będzie wieczorem. Jeszcze nie panikuję, bo na szczęście przyleciałam na dwa dni przed oficjalnym rozpoczęciem wyprawy. Na pocieszenie, z racji soboty, która w Nepalu jest dniem świątecznym, wol nym od pracy (za to w niedzielę wszyscy pracują), wybrałam się do... zoo. Dziwne? Zabytki i typowe atrakcje turystyczne Katmandu znam, przez co teraz postanowi łam zobaczyć miejsca, do których, będąc w Nepalu przy innych okazjach, trochę nie było mi po drodze. Zoo
nieszczególne
-
największym
gwiazdorem
dla
tłumów
Nepalczyków
był
słoń, na którym można się przejechać i tygrysy, którym akurat zebrało się na amory.
Prolog, czyli Katmandu
43
I Sadhu, czyli hinduistyczni,święci mężowie" to częsty obrazek na ulicach Katmandu.
U
mnie
dla
odmiany
najwięcej
sympatii
wzbudził...
bocian!
Taki
„nasz"
bociuś,
strasznie smutny, co nie dziwne, skoro zamknęli go w klatce, w której może zrobić co najwyżej pięć kroków w każdą stronę. Co ciekawe, opis przy klatce głosił, że bociany białe są stałymi mieszkańcami Nepalu, w porze monsunu migrującymi do Europy. Szczerze mówiąc, do tej pory zawsze uważałam bociany za „polskie" ptaki, na zimę tylko odlatujące w ciepłe strony (w domyśle: do Afryki), ale nigdy mi nie przyszło do głowy, że mogą lecieć do Nepalu! Dobra,
dość
o
zwierzakach,
teraz
o
Nepalczykach.
Tak
jak
przypuszczałam,
przychodzą do zoo całymi klanami (rodzice, dzieci, rodzeństwo rodziców i tak da lej), przy czym nie mniej ważną od zwierzaków częścią wycieczki są zbiorowe pikni ki. Rozsiadają się ludziska na resztkach trawnika i wyciągają prowiant popakowany
44 Everest Góra Gór
I Takich .oryginałów" pod Evereslem nie zobaczymy. W górach króluje buddyzm.
w torby foliowe, choć na środku skweru jest tabliczka, aby nie używać na terenie zoo plastikowych worków. Do tego wszyscy na potęgę plują. Do tej pory jakoś nie zwracałam na to uwagi, może dlatego, że miałam kontakt z Nepalczykami obsłu gującymi turystów, a więc trochę się pilnującymi. Dziś w zoo dwa razy napluto mi na nogi i tylko dwa, bo starałam się w porę odskakiwać. Żeby jednak nie było, że narzekam na lokalsów - Nepalczycy to jeden z naj sympatyczniejszych
narodów
jakie
znam!
„Narodów"?
No
właśnie,
to
chyba
złe
określenie. W kraju ponad dwa razy mniejszym niż Polska (powierzchnia Nepalu to około 140 tysięcy km2) mieszka dwadzieścia osiem i pół miliona ludzi, reprezentują cych,
uwaga,
sto
jeden
grup
etnicznych
mówiących
dziewięćdziesięcioma
dwoma
językami! Nieźle!
Prolog, czyli Katmandu
45
Akcji bagaż ciąg dalszy 6 kwietnia, późnym wieczorem
Właśnie wróciłam z lotniska. Dowiedziałam się, że samolotem o dziewiętnastej ba gaż nie przyleciał, ale żebym się nie martwiła, tylko udała do biura Qatar Airways. Poszłam
tam, właściwie
tylko po to, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście w sobotę
w biurze nie będzie żywej duszy. Jak na razie z ekwipunku mam ze sobą tylko ter mos,
śpiwór,
podręcznego
kurtkę
i
plecaka.
spodnie Aha,
i
puchowe, jeszcze
które
cały
tknięta
sprzęt
przeczuciem
wrzuciłam
fotograficzno-filmowy.Trochę
do mało
jak na zdobywanie najwyższego szczytu świata. Przy okazji dowiedziałam się, że wśród wybierających się na Lhotse (ośmio tysięczny sąsiad Everestu, ale obie góry mają wspólną bazę i większość obozów) jest... Polka! Violetta Póntinen na stałe mieszkająca w Finlandii (trudne do wymó wienia nazwisko ma dzięki mężowi). Bardzo się ucieszyłam, bo, szczerze mówiąc, trochę się bałam, że przez dwa miesiące w górach będę skazana wyłącznie na anglojęzyczne konwersacje.
Jest bagaż! 7 kwietnia, 4 dzień wyprawy
Główny news dzisiejszego dnia: znalazł się mój bagaż! Dostanie całkowicie
się
na
sparaliżowane.
lotnisko Powód:
było
wyjątkowo
strajk
skomplikowane,
generalny.
Nie
działa
bo
Katmandu
praktycznie
nic
jest -
urzędy i sklepy są pozamykane, nie funkcjonuje transport: nie ma taksówek ani na wet autobusów miejskich! Na szczęście dowiedziałam się, że raz na godzinę jeździ jakiś autobus dla turystów, więc, rzecz jasna, skorzystałam. Plusem strajku jest to, że na ulicach nie ma korków. Na lotnisku pan od bagażu, z uśmiechem zwiastującym sukces i oczekiwanie na napiwek, orzekł: - Jest! Nie zdążyłam się jeszcze ucieszyć, kiedy dodał: - Jeden! Pytam co z drugim, a facet patrzy na mnie, jakby się dziwił, że potrzebny mi drugi, skoro ten jeden już mam. Ponieważ był to mniejszy i mniej ważny z owych dwóch
bagaży,
powoli
moja
uprzejmość
zamieniała
się
w
determinację
ewoluującą
w stan najwyższego wkurzenia. Facet chyba się przestraszył, bo zaprowadził mnie
46
Everest Góra Gór
I Zanim wylecimy w góry, mamy trochę czasu na zwiedzanie Katmandu i okolic
do
wielkiego
pomieszczenia
zawalonego
stertą
zaginionych
rzeczy,
abym
przejrza
ła, czy nie ma tam mojej zguby. Jeju, ile tam było walizek, toreb i plecaków, wiele po wyraźnie mocnych przeżyciach typu upadki, kałuże czy zalanie jakimiś smarami. Ale mojego plecaka nie było... W końcu pan usiadł do komputera, coś tam powpisywał, po czym, patrząc w ekran komputera, a następnie w moje oczy, stwierdził rozbrajająco: - Nie ma! Fajnie. System nie zarejestrował żadnego śladu po moim plecaku! XXI wiek! Widząc, że zaraz się chyba na niego rzucę, dodał szybko, odbierając mi tym samym resztki nadziei: - Chyba jest ciągle w Warszawie! Uznałam, że już nic więcej u pana nie wskóram, postanowiłam więc znaleźć jakiegoś menedżera. Coś mnie jednak tknęło. Po drodze wstąpiłam do toalety
Prolog, czyli Katmandu
47
I Wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO buddyjska stupa Boudhanath.
48 Everest Góra Gór
Prolog, czyli Katmandu
49
i zupełnie przez przypadek spojrzałam na tablicę informacyjną, a tam żółto na czar nym wyświetliło się, że właśnie wylądował samolot z Dohy, stolicy Kataru, gdzie miałam
przesiadkę.
Myślę
sobie,
dobra,
kwadrans
mogę
poczekać.
Czekam,
cze
kam, taśma bagażowa rusza, a na niej... mój plecak! Pal sześć, że zawartość jest po części mokra. Najważniejsze, że mam się z czym wspinać.
Jutro w góry! 8 kwietnia, 5 dzień wyprawy
Dzisiaj już na całego można było poczuć klimat„Wielkiej Wyprawy". Najpierw, zaraz po śniadaniu, wpadł do mojego pokoju Slavo, Słowak mieszkający na stałe w Kali fornii, lider ekipy na Lhotse, który miał wszystkim posprawdzać ekwipunek. U mnie wszystko okej, muszę tylko dokupić dwa karabinki4 i linkę do wiązania prusika (wę zła służącego między innymi do autoasekuracji; dobry patent do wychodzenia z lo dowcowej szczeliny). Potem
był
od
strony
się
nawzajem
breefing,
nepalskiej,
i
poznać
czyli drugiej,
(imion
odprawa trochę jeszcze
obydwu liczniejszej,
nie
ekip:
naszej,
tybetańskiej.
pamiętam),
atakującej Wreszcie
przedstawiono
też
Everest mogliśmy naszych
Szerpów. Wyglądało to mniej więcej w ten sposób, że Dan jako nasz lider mówił o jednym na przykład tak: - To jest Jangbu Sherpa (imię z nazwiskiem Szerpa). Już był na Evereście... A na to Szerpa skromnym głosem: -Tak... trzynaście razy. Chwilę później inny przyznawał się do dziewięciu wejść. Odprawa zaczęła się od wyjaśnienia, że to nie wycieczka kempingowa, tylko Wyprawa, a to zupełnie co innego. Naszymi priorytetami mają być przede wszyst kim: bezpieczeństwo, przyjaźń i współpraca, a dopiero potem sukces. No i jeszcze, że
wspinaczka
to
sport
zespołowy,
mamy
zapomnieć
o
konkurowaniu,
działamy
drużynowo, a w ogóle to media wygadują różne bzdury o Evereście i żebyśmy się tym nie sugerowali, dopóki sami nie zobaczymy, jak tam naprawdę jest. Potem były już konkrety. Ekipa tybetańska dostała nakaz, by nie afiszować się ze swoimi antychińskimi poglądami, nie brać ze sobą żadnych tybetańskich flag czy
4)
Wspinaczkowy słowniczek znajduje się na str. 310.
50 Everest Góra Gór
I Hotel w Katmandu i ostatnie przepakowywanie.
zdjęć Dalajlamy, bo jak na granicy znajdą, to już po wyprawie, nie tylko dla winowajcy, ale całej grupy (wiza jest zbiorowa). Poza tym Dan uprzedzał, żeby uważać z telefona mi satelitarnymi - oficjalnie ani w Nepalu, ani wTybecie nie można ich używać, chyba że wykupi się specjalne zezwolenie za tysiąc dolców. Na grupę mamy po jednym te lefonie (i zezwolenie, rzecz jasna), a jeśli ktoś przemyca „satelitę" prywatnie, to już jego ryzyko. To samo zresztą dotyczy radiotelefonów. Chciałam nawet wziąć swój (który używam w żeglarstwie), ale kiedy wyczytałam, że to małe urządzonko wymaga na Evereście zezwolenia za dwieście pięćdziesiąt dolców, to szybko mi przeszło. Z bez pieczeństwem jest tak, że ci od strony tybetańskiej mają gorzej: jeśli coś by się stało, nie ma szans na żaden helikopter czy samolot - zostaje tylko transport jakami, a od bazy dżip do granicy. W Nepalu jest lepiej, bo śmigłowce mogą latać już nawet do obozu II (6400 m), dodatkowo w bazie jest miniszpitalik prowadzony przez Brytyjczy ków. Nie za darmo oczywiście - powpłacaliśmy po sto dolców w ramach ryczałtu na nielimitowane porady, ale za leki trzeba bulić dodatkowo. Jeśli ktoś tych stu dolarów na początku nie zapłaci, w razie czego mu pomogą i odpowiednio też policzą. Reszta
dnia
minęła
na
ostatnich
przygotowaniach.
Dokupiłam
drugi
śpiwór
-
jeden przywiozłam, ale potrzebuję dodatkowy, taki do spania w wyższych obozach (w czasie akcji górskiej zostawię go w „dwójce" by go nie nosić). Zapłaciłam dwa razy
Prolog, czyli Katmandu
51
mniej niż w Polsce. Metka informuje, że wytrzyma do minus trzydziestu stopni, a pro dukt jest „oryginalny szwajcarski". Z tym „oryginalny" to w Nepalu raczej z przymruże niem oka, ale śpiwór wygląda przyzwoicie i według znawców puch też ma niezły. Póki co skończyłam pakowanie. Nie mamy żadnych limitów liczby czy wagi bagaży zabieranych do bazy, tak więc wyszły mi trzy wielkie torby (bo tu wszystko pakuje się w duffle bags - takie supermocne, wodoodporne torby wyprawowe, które łatwiej od plecakówzaładować na jaki, nie mówiąc o tym, że lepiej chronią zawartość).
Odwołany lot 9 kwietnia. Niestety, zamiast podziwiać widoki z okien któregoś z hotelików na szlaku pod Everest, 6 dzień wypraw* SjecjZę teraz w dobrze mi już znajomym hotelowym lobby i chcąc nie chcąc wsłuchuję w Katmandu się w odgłosy ulicy (czyli miks różnej muzyki, warkot silników i nieustanne klaksony).
Dzień
spędziliśmy
na
lotnisku.
Wyjechaliśmy
tam
już
o
ósmej,
odprawiliśmy
nasze wielkie wory i zaczęło się czekanie. Dziewiąta, dziesiąta, czekamy cierpliwie, bo w końcu to Nepal, o jedenastej oficjalnie poinformowano nas, że ze względu na pogodę w górach loty do Lukli są wstrzymane, ale może potem je wznowią. O dwunastej zaczęliśmy się kręcić w okolicach sklepiku z kanapkami i ciastkami, o pierwszej razem z jednym z kolegów rozłożyliśmy się na krzesłach i odsypialiśmy nockę
zarwaną
siedzeniem
przy
komputerze,
o
wpół
do
trzeciej
było
wiadomo,
że już nigdzie nie polecimy, a o czwartej mieliśmy z powrotem bagaże i jedyne co nam pozostało, to wrócić do hotelu. Powietrzna taksówka zabierająca trekkerów i wspinaczy do położonej w górach Lukli.
I Mamy nadzieję, że uda się wylecieć.
Problem w tym, że z Katmandu do Lukli (wioska, z której zaczyna się trekking) latają małe samolociki służące jako „powietrzne taksówki", tak więc nie ma restryk cyjnie
przestrzeganych
godzin
lotów.
Wystarczy
sygnał
z
Lukli
o
pogorszeniu
się
pogody, wówczas starty z Katmandu są wstrzymywane. Najgorsze jest to, że prze rwa w lotach może trwać przez wiele dni. W sumie nie mamy wyboru - spróbujemy szczęścia jutro. Nie tylko my je steśmy i
poszkodowani
Violetty
przez
zobaczyłyśmy
odwołane
najpierw
beczki
loty
-
na
wyprawowe
lotnisku z
ku
napisem
zdumieniu „Polish
mojemu
Expedition",
a potem pojawiła się Kinga Baranowska z Rafałem Fronią, którzy wybierają się na Makalu (8481 m).Też muszą czekać. Dziś idę wcześniej spać: kiedy jestem niewyspana, tracę odporność i szyb ciej się przeziębiam, wolę więc chuchać na zimne. Wróciłam właśnie z kolacji. Jak zwykle jadłam w lokalnej knajpce, co resztę ekipy mocno dziwi, bo oni decydują się raczej na lokale „turystyczne". Dzisiaj zjadłam sobie mutton paneer, czyli paćkę z mięsa baraniego, sera i diabli jeszcze wiedzą czego - wygląda to jak efekty bie gunki, ale w smaku jest całkiem dobre, choć może dla mnie ciut za ostre. No i do tego placek roti, czyli rodzaj podpłomyka, prosto z pieca. Finansowe szaleństwo półtora dolara!
54
Everest Góra Gór
w
czone jest skrótem LUA, ale oficjalna jego nazwa
lądować. Decyzja o zawróceniu nie zawsze jest jed
panujących
dobrym
wówczas
rozwiązaniem.
warunkach
W
tym
pogodowych
toTenzing-Hillary Airport, od nazwisk pierwszych zdo
nak
bywców Everestu, którzy zresztą bardzo przyczynili się
lecący z Katmandu pilot samolotu linii Agni Air po
samym
roku
do powstania tego wyjątkowego łącznika z cywilizacją
otrzymaniu informacji, że pogoda w Lukli raptownie
(działa już od 1965 roku).
się załamała, zawrócił, ale i tak rozbił się na jednym
To na nim rozpoczyna się himalajska przygoda tu rystów i wspinaczy wyruszających w okolice Everestu(
z okolicznych wzgórz, powodując śmierć wszystkich czternastu osób, które były na pokładzie.
to tutaj przeżywają oni pierwsze, całkiem spore emo
Na szczęście nie wszystkie wypadki wiążą się
cje. W końcu to jedno z najbardziej niebezpiecznych
z ofiarami śmiertelnymi. W 2010 roku pilot nie dał
lotnisk świata...
rady wyhamować i rozbił się na zamykającej lotnisko
Pas startowy usytuowany na półce skalnej jest
skalnej ścianie, w 2005 jeden z samolotów podczas
nie tylko krótki (długość 460 m, szerokość 20 m)
lądowania wypadł z pasa startowego, a w 2004 ma
i zakończony ścianą góry (od strony doliny jest z kolei
szyna w czasie manewrów straciła podwozie - we
przepaść), ale na dodatek wcale nie jest płaski (12 %
wszystkich przypadkach poza drobnymi obrażeniami
nachylenia). Największym problemem jest jednak po
nikomu się nic nie stało.
goda - nawet jeśli w Katmandu świeci słońce, wielce
Turyści czy wspinacze wybierający się do Mount
prawdopodobne jest to, że w położonej na wysokości
Everest Base Campu nie mają wyboru - do Lukli
2800 m Lukli leje deszcz i lotnisko tonie w chmurach.
dojechać się nie da, można tylko dojść (autobusy do
Lot z Katmandu samolotami, które obsługują tę trasę
cierają najdalej do miejscowości Salieri lub Jiri, skąd
maszyny
idzie się od dwóch do pięciu dni). Bilety na samolot
typu Otter lub Dronier) jest krótki, ale pogoda w Lukli
(małe,
zabierające
kilkunastu
pasażerów
na trasie Katmandu-Lukla nie są drogie - kosztują
zmienia się naprawdę szybko, a zawrócić można tylko
sto dwadzieścia—sto pięćdziesiąt dolarów w jedną
do określonego momentu - praktycznie na końcu,
stronę. Najgorsze jest zagrożenie utknięcia w drodze
w ograniczonej wzgórzami dolinie już nie. Nic więc
powrotnej - odwołane nawet przez wiele dni loty to
dziwnego, że zdarzają się wypadki. Jak choćby ten
normalka. Jeśli nie chcemy schodzić z Lukli do wspo
w październiku 2008 roku, kiedy należąca do Yeti
mnianych
Airlines maszyna wypadła z pasa startowego i zapa
który może lecieć do Katmandu, kiedy ruch samolotów
wyżej
miejscowości,
zostaje
śmigłowiec,
liła się. Zginęło osiemnaście osób, a jedynym ocala
jest wstrzymany. Taka przyjemność będzie nas jednak
łym był pilot, który według ekspertów nie powinien
kosztować około pięciuset—sześciuset dolarów.
LUKLA-LOTNISKO Z ADRENALINĄ
L
otnisko w Lukli w nomenklaturze lotniczej ozna
TREKKING DO BAZY 10 kwietnia, około południa, 7 dzień wyprawy. W Lukli (2840 m)
Hurra! Udało się wylecieć z Katmandu! Dotarliśmy do Lukli! Teraz jeszcze trzeba bę dzie przypilnować załadowania betów na jaki, no i możemy ruszać. To świetnie, że ruszyliśmy! Kiedy o szóstej rano zameldowaliśmy się na lotnisku, loty do Lukli wciąż były wstrzymane. Dwie godziny później w tłumie zebranych gruch nęła radosna wieść, że pogoda w górach się poprawiła. Kwadrans później siedzieliśmy wtrzęsącej się, mocnozweteranionej maszynie i lecieliśmy wstronę Wielkich Himalajów. Z Katmandu do Lukli jest tylko sto czterdzieści kilometrów, co oznacza dwa dzieścia minut niezapomnianego lotu. I nie chodzi bynajmniej o te mocno wątpliwe camr\lnt\/ rń\A/nin \A/atnli\AA/rh linii 7\A/anvrh
potocznie „maybe air", czyli „może dolecą, może nie". Sama trasa jest emocjonująca, bo samolot leci bardzo nisko nad górami i wydaje się, że zaraz w jakąś z nich uderzy albo zahaczy podwoziem o drzewa. Apogeum to lądowanie, bo posadzić maszynę na lotnisku w Lukli jest nie lada sztuką. Pozostaje mieć nadzieję, że nasz pilot nie robi tego pierwszy raz i że zdąży, zanim po raz kolejny w tym dniu zmieni się pogoda. Tak czy owak nareszcie inny świat. Siedzimy sobie w lokalnej knajpce i ciesząc się
z
przygrzewającego
niewielkie
-
mają
słoneczka,
raptem
gapimy
cztery-pięć
się
tysięcy
na
metrów.
ośnieżone Te
szczyty.
Stosunkowo
naprawdę wysokie
obja
wią się nam dopiero za kilka dni. Lubię atmosferę Lukli - to taka prawdziwa „brama do Himalajów". Właściwie cała wioska to lotnisko i odchodząca od niego główna ulica, o ile można tak na zwać brukowany trakt, po którym nie jeżdżą samochody (bo ich tu nie ma), za to niespiesznie
suną
kerów,
przede
ale
karawany
obładowanych
wszystkim
zaopatrzenie
jaków do
(niosą wyżej
nie
tylko
położonych
ekwipunek wiosek).
trek-
Główna
ulica jest w sumie... jedyną ulicą! Jej obie strony obstawione są sklepami (przewa żają
te
ze
sprzętem
turystycznym)
i
prowadzonymi
(funkcjonuje tu nazwa lodge lub tea-house) oraz knajpkami.
przez
całe
rodziny
hotelikami
I Lotnisko w Lukli działa tylko przy dobrej pogodzie.
Knajpki są najlepszym świadectwem, jak Lukla się zmienia. Byłam tu kilka razy, ostatni raz dwa lata temu, ale wtedy było bardziej „lokalnie" A teraz? Powstały na przykład Irish Pub (piwo za dziesięć dolarów! - jak na Nepal kwota astronomiczna), German Bakery (ale oferowane ciastka wbrew nazwie nie są wcale niemieckie), ory ginalny, amerykański Starbucks czy też podrabiany pub Hard Rock Cafe (na wszel ki wypadek, gdyby ktoś chciał zarzucić podszywanie się pod znaną sieć, literka „k" może od biedy uchodzić za„h"). Nie jest to jednak taka zupełnie żywiołowa globa lizacja - są też przykłady, że można wzorować się na Zachodzie (głównie Amery ce), ale też podkreślać własną tożsamość kulturową. W związku z tym można na przykład pójść do YakDonalds'a i zjeść Everest Burgera. Poza tym prawie wszędzie reklamy obiecują darmowy internet. Biznes się kręci, bo przynajmniej o tej porze
58 Everest Góra Gór
I Główna ulica .metropolii’zwanej Luklą.
roku turystów nie brakuje. Łatwo odróżnić tych, którzy dopiero przylecieli, od tych, co właśnie zeszli z gór. Pierwsi - czyści, pachnący, zwykle trochę bladzi, drudzy ubłoceni, co tu kryć, często niedomyci, ogorzali od słońca i wiatru. Wszyscy szczę śliwi - pierwsi, że wreszcie wyruszają w wymarzone góry, drudzy, że wracają już do upragnionej cywilizacji. Oczywiście
każdy
się
nawzajem
pozdrawia.
Nie
ważne
kto
z
jakiego
kraju
przybył, tu jest Nepal, więc obowiązuje powitanie nepalskie: - Nomaste\ - słychać niemal co chwila, co w dosłownym tłumaczeniu oznacza „pokłon
tobie".
przedłużając
Nepalczycy
ostatnią
sylabę.
wymawiają Chyba
to nie
magiczne ma
turysty
pozdrowienie
bardzo
odwiedzającego
śpiewnie,
Nepal,
który
nie nauczyłby się tego sympatycznego, a zarazem użytecznego słówka.
Trekking do bazy
Pierwszy wieczór w górach 10 kwietnia. Przed chwilą dostałam SMS-a od Ani Czerwińskiej (jedna wieczore m w Phakding himalaistek). Napisała, że odwiedzi mnie dzisiaj w moim hotelu w Katmandu
z
najsłynniejszych
poi-
(2610 m) - wpadnie na pogaduchy. Szkoda, żeśmy się tak minęły! A
my
tymczasem
już
w
Phakding.
Miejscowi
wymawiają
tę
nazwę
jak„pak-
ding", Amerykanie -„fak-ding". Dzisiaj mieliśmy tylko dwie godziny trekkingu, więc wszyscy byli w świetnej formie i dobrych humorach. Udało nam się zdążyć przed deszczem, w odróżnieniu od jaków z bagażami (torby ubłocone jak diabli). Swoją drogą bagaże mamy niekompletne - zno wu brakuje mi jednej torby. Okazało się, że nasz samolot był przepełniony i nie wszyst ko się zmieściło, więc pozostałe bagaże upchano do innych lotów. Tyle że po wpół do dwunastej pogoda znowu się zepsuła i już żaden samolot do Lukli nie przyleciał. W naj gorszym razie nasze torby zobaczymy dopiero w bazie. W podobnej jak ja sytuacji jest większość z nas - Scott, z którym podczas trekkingu mieszkam, też nie ma drugiej torby, umówiliśmy się więc, że wymieniamy się tym, co mamy (oprócz bielizny, rzecz jasna).
I Młode Szerpanki w regionalnych strojach.
60 Everest Góra Gór
W
iele osób nie do końca rozumie, kim są Szerpo wie. Szerpa to nie zawód, ale jedna z około stu
niej przez himalajskie przełęcze z Tybetu. Według jednej
wersji
trzysta-czterysta
lat
temu
(przyczyną
nepalskich grup etnicznych. Inna sprawa, że od everesto-
był ponoć konflikt religijny na terenie Tybetu), we
wej bazy w górę to akurat Szerpowie zmonopolizowali
dług innej - sześćset. W Nepalu żyje obecnie około
rynek w charakterze przewodników, tragarzy czy kucha
stu pięćdziesięciu pięciu tysięcy Szerpów, z czego
rzy, oni też zakładają liny poręczowe służące do asekuracji
blisko
wspinaczy. Są naprawdę silni, a pomagają im w tym wy
najwyżej
jątkowe predyspozycje do wysokogórskiej aklimatyzacji.
Szerpowie
Nazwa „Szerpa" pochodzi z języka tybetańskiego,
cztery
tysiące
położone
w
Dolinie
wioski
mówią
Khumbu,
sięgają
oczywiście
po
5000
gdzie metrów.
nepalsku,
wielu
z nich także po angielsku, ale między sobą posłu
a w dosłownym tłumaczeniu oznacza Judzi ze wscho
gują
du" (shar to „wschód", pa - „ludzie"). Żródłosłów jest
języków
jak
z nich (93%) to buddyści, choć są i tacy, głównie
najbardziej uzasadniony, ponieważ protoplastami
się
własnym
językiem
tybetańskich.
należącym
do
Zdecydowana
grupy
większość
tego ludu byli mieszkańcy położonego w granicach
mieszkańcy
dzisiejszych Chin regionu Kham, znajdującego się na
duistów (6,2%). Inna sprawa, że nawet ci, którzy
wschód od centralnego Tybetu.
są
Nie wiadomo, kiedy Szerpowie zasiedlili położo ną w okolicy Everestu Dolinę Khumbu, docierając do
w
bardzo różne
Katmandu, którzy podają się za hin-
religijnymi swoje
buddystami,
bóstwa
i
demony
wierzą
jeszcze
zamieszkujące
góry, jaskinie czy lasy.
Trekking do bazy
61
I Nie tylko panowie Szerpowie pracują jako tragarze. Kobiety także!
Z dzisiejszych obserwacji muszę przyznać, że ciągle jestem w szoku, jak szyb ko zmieniają się tutejsze wioski. Coraz trudniej znaleźć tradycyjne chałupy z drewna czy kamieni - zastąpiły je solidne konstrukcje służące na ogół jako hotele. Widać,
62 Everest Góra Gór
że
biznes
turystyczny
kwitnie,
tak
więc
miejscowym
całkiem
nieźle
się
powodzi.
W dodatku większość z nich (mowa o lokalsach prowadzących hoteliki) ma też dru gie mieszkania w Katmandu, gdzie przenoszą się poza sezonem, zimą lub w czasie monsunu. Niektórzy, kiedy już się trochę dorobią, wyjeżdżają jeszcze dalej. - Chcesz pogadać z prawdziwym Szerpą, jedź do USA. - usłyszałam. Tylko w Nowym Jorku oficjalne statystyki wymieniają dwa i pół tysiąca miesz kających tam Szerpów. Ojczyzną Szerpów jest Dolina Khumbu, czyli okolice Everestu. Ale nie każdy, kto tutaj mieszka czy pracuje jest Szerpą. Większość tragarzy, których spotykamy poniżej
Everest
Base
Campu
to
przedstawiciele
innych,
uboższych
nepalskich
ple
mion. Szerpowie, owszem, wciąż jeszcze noszą bagaże, ale raczej w wyższych par tiach gór jako dobrze opłacani tak zwani tragarze wysokościowi. Jesteśmy grzybową, do
już
po
tego doi
kolacji
-
nasz
wyprawowy
bhat (soczewica
kucharz
ugotował
pyszną
zupę
z ryżem - narodowa potrawa nepalska),
a na deser zaserwował jeszcze banany w cieście naleśnikowym. Dziś
warunki
noclegowe
mamy
świetne,
bo
mieszkamy
w
lodge'u,
dwuoso
bowych pokojach o standardzie schroniska z toaletą na końcu korytarza. Od jutra będą już namioty. Mam nadzieję, że nie złapię żadnych pluskiew, jak na trekkingu dwa lata temu. Nie dość, że mnie złośliwa bestia pogryzła, to jeszcze wlazła do śpi wora (bo ciepło) i jako pasażerka na gapę gnębiła mnie przez kolejnych kilka nocy. Pozbyłam
się
jej
dopiero,
kiedy
rozeźlona
towarzystwem
wytrzepałam
solidnie
śpi
wór, zapewne skazując krwiopijczynię na śmierć z wychłodzenia (na 4000 metrów).
Mosty, jaki i ból głowy Dziś mieliśmy całkiem długi dzień - wyszło siedem godzin trekkingu. Fakt, wlekli śmy się strasznie, przynajmniej ta część grupy, z którą wędrowałam. Wciąż ktoś albo
1 1 kwietnia, 8 dzień wyprawy. Z Phakding
zdejmował polar, albo go zakładał, a najczęściej robił zdjęcia. Teraz w Himalajach
(2610 m) do
jest szczególnie urokliwie, bo kwitną rododendrony. I nie są to tylko krzaki, takie jak
Namche Bazar (3500 m)
w
Europie,
ale
wielkie,
kilkumetrowe
drzewa,
tworzące
obsypane
różowym
kwie
ciem lasy. Trudno nie robić zdjęć, kiedy się ma takie widoki i niesamowite wiszące mo sty. Taka konstrukcja umocowana jest zwykle wysoko nad korytem rzeki, czasem
Trekking do bazy
63
I Ekologiczna dostawa towarów do wyżej położonych wiosek.
trochę się buja, co niektórym zapewnia dreszczyk emocji, a często są jeszcze do datkowe
atrakcje
typu
idąca
nam
naprzeciw
karawana
jaków.
Problem
w
tym,
że mosty są bardzo wąskie i ludzie jeszcze się miną, ale z objuczonym jakiem lepiej nie próbować. Zresztą w ogóle jakom i noszącym ładunki tragarzom należy ustępować. Dzisiaj
mieliśmy
pierwszą
szansę
na
zobaczenie
Everestu
odległego
w
linii
prostej o jakieś trzydzieści kilometrów, ale ze względu na chmury oczywiście nie było go widać. Zafascynowali nas jednak tragarze niosący materiały na jakąś bu dowę. Jeden z nich dźwigał na plecach dechy i krokwie ważące ponoć sto dwa dzieścia pięć kilogramów. Okazało się, że za dostarczenie ich z Lukli do Namche (dla turystów dwa dni drogi) zarobi po sto rupii za kilogram, czyli łącznie sto pięć dziesiąt sześć dolarów. Jak na warunki nepalskie może i nieźle, ale praca mordercza,
64 Everest Góra Gór
I Objuczone zwierzę ma zawsze pierwszeństwo! I To jeszcze niejaki, tylko dzopkyo (jako-krowy).
a kolana i kręgosłup zapewne do szybkiej kasacji.Teraz i tak przynajmniej buty mają chłopaki lepsze, bo pamiętam, że jeszcze kilka lat temu większość zasuwała w ja ponkach,
kaloszach
czy
rozdeptanych
tenisówkach.
Najbardziej
zadziwiające
jest
ich tempo. Turyści chodzą zwykle „na lekko", a i tak większość zostaje w tyle, za tra garzami. Inna sprawa, że ze względu na przystosowywanie do dużej wysokości nie ma się co spieszyć. Kto pójdzie za szybko, potem ma problemy. Przy aklimatyzacji wszystko ma być kole, kole, co w języku Szerpów znaczy „powoli, powoli". My zrozumieliśmy te zalecenia bardzo dosłownie i zrobiliśmy po drodze dwie przerwy kawiarniane. Jedna wypadła jeszcze w dolinie, gdzie zafundowaliśmy sobie po herbatce z imbirem. O drugiej zdecydowaliśmy spontanicznie już prawie u celu, kiedy przechodząc przez centrum Namche Bazar, doleciał do nas aromatyczno-słodki zapach, no i jakoś nie dało się nie skusić. Rezultat: pyszna kawa (jedna z włoskich
Trekking do bazy
65
JAKI JAK? RACZEJ NAK!
la
D
większości turystów
wszystkie obładowane
rogate zwierzaki spotykane w Nepalu na hi
malajskich szlakach to jaki. A tymczasem prawdziwe jaki (łac. Bos grunniens oraz Bos mutus) możemy spo tkać na wysokościach od mniej więcej 3500 metrów (w praktyce oznacza to miejscowość Namche Bazar) do nawet 6000 metrów. Niżej jest dla nich za gorąco - w temperaturze przekraczającej piętnaście stopni Celsjusza przegrzewają się i padają. Zwierzaki spo tykane niżej to krzyżówka jaka i krowy. Ich angielska nazwa yakow (od połączenia słów yak i cow) nie za bardzo się przyjmuje, tym bardziej że miejscowi i tak wolą swoje określenia, czyli w przypadku samców dzopkyo, ewentualnie dzo, dzho, zho, podczas gdy samice to dzom, dzomo, zom, zhom. Na prawdziwe jaki miejscowi stosują różne nazwy w zależności od płci. Samiec to jak, samica to nak. Turystom zwykle wszystko jedno. Na pierwszy rzut oka jak i nak wy glądają tak samo, tym bardziej że samica również ma rogi. Wprawne oko dostrzeże jednak, że jest mniej sza, inaczej się też zachowuje. Pojedyncze osobniki pasące się gdzieś na uboczu to zawsze nakl*. Jaki występują nie tylko w Nepalu - spotkać je można także w wysokogórskich rejonach Indii, Mon golii, Rosji, Bhutanu czy Chin i Tybetu. Występują za równo w stanie dzikim, jak i udomowionym (mniejsze od dzikich kuzynów, które mogą mieć nawet dwa metry w kłębie i ważyć tonę). Zwierzęta spotykane na nepalskich szlakach mają swoich właścicieli - są dla
Wykorzystuje się również rogi jaka (choćby do wyrobu
miejscowych bardzo cenne, bo służą jako środek trans
etnicznej biżuterii), a także... odchody (po wysusze
portu, a przy okazji zapewniają też pracę w charakterze
niu służą do palenia w piecach).
yakdriwfów, czyli „kierowców jaka" dają mięso (w lo
W przeciwieństwie do normalnego bydła jaki nie
kalnych restauracjach można spróbować steku z jaka),
muczą, ale chrząkają. Ich sierść jest brązowa lub czarna,
mleko (robi się z niego całkiem dobry ser), natomiast
chociaż w wersji udomowionej może być też biała. Udo
z sierści zwierząt przędzie się wyjątkowo ciepłą wełnę.
mowione żyją około dwudziestu—dwudziestu pięciu lat
*) W książce uproszczę trochę ten temat: niezależnie od płci oraz w przypadku jucznych rogaczy z niższych wysokości będę stosowała tylko nazwę „jak".
66
Everest Góra Gór
I Jak najbardziej klasyczny jak.
Po trwającej blisko dwieście siedemdziesiąt dni ciąży,
organizmu) niż bydło nizinne. Wyjątkowo ciepła sierść
samica rodzi jedno młode, które już dziesięć minut po
i
gruba
warstwa
podskórnego
tłuszczu
pomagają
przyjściu na świat jest w stanie utrzymać się na nogach
w przystosowaniu do niskich temperatur. Co ciekawe,
i wrócić samodzielnie do stada. Jaki jedzą trawę, porosty
jaki nie mają gruczołów potowych.
i inne rośliny, przy czym karmi się je mniejszą ilością pa
Ile kosztuje udomowiony jak? Ceny zaczynają się
szy niż bydło domowe z niższych wysokości (jak potrze
od kilkunastu tysięcy rupii za młodego zwierzaka. Za
buje tylko tyle paszy na dobę, ile stanowi 1% masy jego
dobrego, silnego osobnika mogącego nosić ładunki,
ciała, krowa - 3%). Jaki zaaklimatyzowane do wyższych
trzeba liczyć około czterdziestu tysięcy rupii (czterysta
wysokości mają większe płuca i serce (lepsze dotlenienie
dolarów).
Trekking do bazy
B7
firm
kawowych
wym
zafundowała
miejsco
porządne
ekspresy
kawiarniom
do kawy) i do tego równie pyszne cia cho. A co tam! To ostatnie miejsce na trasie, gdzie są puby i knajpki w stylu zachodnim. Teraz rwiemy się w góry, ale pewnie wkrótce będziemy za taką cywilizacją tęsknić Namche
to
całkiem
spora
„me
tropolia" (trzy i pół tysiąca mieszkań ców),
bądź
co
bądź stolica
Szerpów.
W każdą sobotę odbywa się tu wielki targ, na który ściągają ludzie z okolicz nych wiosek. W pozostałe dni w mia steczku grupy
królują
turyści,
trekkingowe
i
ekspedycje
wspi
mają
innego
wyjścia
naczkowe
nie
bo
wszystkie
i muszą tędy przejść Centrum to dwie ulice na krzyż ze sklepami, knajpkami i
kafejkami
komercja,
ale
internetowymi. Namche
Wszędzie
da
się
lubić,
może dlatego, że tutaj już odczuwa się atmosferę w
gór.
zbocze
Domy
wbudowane
przypominające
amfiteatr,
naprzeciwko
ośnieżone
szczyty,
dźwięk ulicą W
dzwonków zmierza
tym
kolejna
miejscu
naturalny
wznoszą
zewsząd -
znak,
są
się
dobiega
że
główną
karawana
jaków.
większość
osób
za
czyna już odczuwać ból głowy, a nie którzy I Zmęczony tragarz.
B8 Everest Góra Gór
mogą
mieć
nawet
problemy z aklimatyzacją.
poważne
I Czego nie załaduje się na grzbiety jaków, muszą wnieść tragarze (niekoniecznie Szerpowie). I Trudno uwierzyć, że ten ładunek niesie jeden człowiek! I .Stojące drzwi'to oczywiście odpoczywający tragarze.
Trekking do bazy
Przedstawiam ekipę Późnym Chyba najwyższy czas przedstawić naszą ekipę. Prawdziwy miks narodowości wieczorem . .
i osobowości.
W każdym razie na Everest idzie nas ósemka, poza mną: Dan, czyli Daniel Mazur jako lider. Rosłe chłopisko w wieku pięćdziesięciu trzech lat. Jego mama była Brytyjką, a ojciec Polakiem ze Złotowa (ojciec wciąż żyje, ale do Polski nie jeździ), za to Dan urodził się już w USA, choć ma też paszport brytyjski. Trudno określić, gdzie mieszka - trochę w Stanach, trochę w Wielkiej Brytanii, ale ma też miejscówkę w Katmandu. Całe jego życie prywatne i zawodowe związa ne jest z górami. Sporo się wspinał wyłącznie dla własnej frajdy, a od dłuższego czasu ma firmę SummitCIimb i organizuje wyprawy, których jest liderem. Z ośmiotysięczników
zdobył
między
innymi
Mount
Everest,
K2,
Makalu,
Cho
Oyu,
Lhotse
i centralny wierzchołek Sziszapangmy. Kiedy Dan się nie wspina, jeździ po świę cie, prowadząc wykłady, i w ten sposób zbiera środki na fundację budującą szkoły i szpitale w nepalskich lub tybetańskich wioskach.
I Odpoczynek po dotarciu na kolejny nocleg na trasie trekkingu. Od lewej przy stole siedzą: Chris, Adam i Don, w kierunku wejścia zmierza Sandra.
70 Everest Góra Gór
Chris,
czyli
Christopher
Longacre
-
trzydziestodwuletni
Amerykanin
z
Alaski,
z zawodu bankowiec. Niezwykle wytrzymały i najszybszy z nas wszystkich w cho dzeniu po górach, pewnie dlatego że spędza w nich każdą wolną chwilę (nawet na McKinleyu, najwyższym szczycie Ameryki Północnej był już kilka razy). Ma dość specyficzne poczucie humoru - rzadko się odzywa, ale jak już coś powie, robi się istny kabaret. Scott Smith - Amerykanin z okolic Nowego Jorku, czterdzieści cztery lata. Zawo dowo
prywatny
inwestor
dużo
podróżujący
po
całym
świecie
(ostatnio
głównie
do
Panamy, gdzie zajmuje się rynkiem nieruchomości). Kiedy nie słucha muzyki (stale chodzi ze słuchawkami na uszach), to ciągle mówi - najchętniej o podatkach lub o swoich dwóch synach. Dużo wspinał się w Andach. Kieran Lally - Irlandczyk z Dublina, lat pięćdziesiąt pięć, z zawodu hydraulik. Jak przystało na Irlandczyka, mówi z bardzo trudnym do zrozumienia akcentem, chociaż jest na tyle uprzejmy, że w razie potrzeby powtarza wolno i wyraźnie każde zdanie po kilka razy. Przy plecaku nosi symbol patronki Irlandii (bo oprócz św. Patryka Zielona Wyspa ma jeszcze swoją patronkę) św. Brygidy. Jeśli chodzi o doświadczenie w gó rach wysokich, to zdobył między innymi Cho Oyu (8201 m). Adam Dixon - Brytyjczyk z Manchesteru, lat czterdzieści pięć, z zawodu farmer hodujący bydło. Spokojny, małomówny, ale bardzo uczynny. Jego akurat łatwo zro zumieć (mowa o angielskim). Najwyższy, ma prawie dwa metry wzrostu, w górach bardzo szybki, jak też najbardziej z nas doświadczony (Dana pomijam). W 2010 roku Adam próbował zdobywać Everest, ale się nie udało, tak więc jest mocno zdetermi nowany, aby wyszło teraz. Później, już w bazie, dołączyli do nas mający własny tryb wspinania (i własne go Szerpę) dwaj Amerykanie z Salt Lake City, notabene Mormoni: Steve,
a
dokładniej
Steven
Pearson
-
najmłodszy,
bo
trzydziestolatek,
znający
trochę słów po polsku, jako że jego brat był na dwuletnich misjach mormońskich w Polsce i nauczył się naszego języka Dave, czyli David Roskelley - absolwent Harvardu (Dave często to podkreślał), lat czterdzieści pięć, bardzo sprawny, z górami wysokimi też już bardzo obyty. Oprócz wymienionych osób towarzyszy nam również ekipa wybierająca się na Lhotse oraz kilka osób idących do obozów ponad bazą, maksymalnie do„trójki".
Trekking do bazy
71
X
Ekipa z Lhotse: Slavo, czyli Slavomir Fila - trzydziestopięcioletni lider ekipy na Lhotse, Słowak który wyemigrował do USA i teraz mieszka w San Francisco. Aktualnie bezrobotny. Violetta Maria Póntinen - Polka mieszkająca na stałe w Finlandii, lat czterdzieści dziewięć. Bardzo doświadczona górsko (zdobyte Cho Oyu i Arna Dablam, kilka gór w Andach, udział w wyprawie na Dhaulagiri i wiele innych). A ogólnie Violetta to fajna dziewczyna, bardzo uczynna i serdeczna.
Trekking do bazy
Anne Mari Hyrylainen - Finka mieszkająca od kilku lat w Dubaju, lat trzydzieści pięć. Wcześniej zdobyła już Everest i Manaslu. Bardzo wysportowana - profesjonal nie trenuje maratony, które robi w czasie dwóch godzin czterdziestu minut! Trekkerzy i wpinacze tylko w niższych partiach góry to między innymi: Don Lenz - Amerykanin z Kalifornii, najstarszy w ekipie, ale ze świetną kondycją i ze wszystkiego zadowolony. Sandra
Grobkinsky
-
trzydziestojednoletnia
Niemka
mieszkająca
dłuższy
czas
w Australii i pracująca tam jako instruktor nurkowania. Bardzo sprawna, wesoła, ze świetnym poczuciem humoru. Poza tym w książce pojawia się też często: Jangbu Sherpa - nasz najważniejszy i najbardziej doświadczony Szerpa (na naszej wyprawie stanął na szczycie Everestu po raz czternasty), nie tylko wyjątkowo silny, ale przeuroczy, zawsze uśmiechnięty, ulubieniec całej ekipy5.
Szpital i szkoła Hillary’ego, czaszka yeti i „niech żyją rodacy!” 12 kwietnia, 9 dzień wyprawy.
Ale superdzień! Wybrałam się na wycieczkę do Khumjung i Khunde, dwóch wiosek
II dzień
położonych nieco z boku głównego szlaku, a więc dzięki temu mniej turystycznych.
w Namche Bazar
Reszta ekipy leniuchowała w Namche, jako że to dzień aklimatyzacyjny. Zasuwając
(3500 m), wypad do Khumjung
pod górę, usłyszałam nagle sympatyczne „cześć!" i to po polsku. Moją narodowość
i Khunde (3840 m)
widać z daleka - mam na wyprawie dwie czapki, jedną z orzełkiem i napisem „Pol ska", drugą z biało-czerwoną flagą i napisem „Poland". Okazało się, że to koledzyrodacy, Grzesiek Michałek i Rysiek Głowacki, GOPR-owcy, którzy też idą na Everest (dokładniej
to
szczyt
zamierza
zdobywać
Grzesiek,
a
Rysiek
jest
jego wsparciem
w bazie). Co prawda wiedziałam o ich wyprawie, ale nie spodziewałam się, że wpadniemy na siebie wcześniej niż w Base Campie! Ucieszyło mnie to niespodzie wane spotkanie, tym bardziej że okazało się, iż w gronie beskidzkich GOPR-owców mamy wielu wspólnych znajomych.
5)
Z
perspektywy czasu: Z ekipy „everestowejB szczyt zdobyli wszyscy poza Danem. Adam, który wy dawał się tak silny, wszedł dopiero przy drugiej próbie, omal nie przypłacając tego życiem. Ekipa z Lhotse szczyt zdobyła w komplecie. Don, tak jak planował, doszedł do obozu III, już w nim nie nocując
(stwierdził,
że
„klepnięcie"
namiotu
zupełnie
chorobę wysokościową została sprowadzona z obozu II w dół.
74 Everest Góra Gór
go
satysfakcjonuje),
Sandra
ze
względu
na
Pierwszym
dłuższym
przystankiem
był
Everest
View
Hotel,
reklamujący
się
jako „najwyżej położony hotel świata" (3880 m). Jego klientów przywozi się z Kat mandu
samolotem
lub
helikopterem
(niedaleko
budynku
jest
lotnisko),
często
tyl
ko po to, aby przespali się jedną noc, rano popatrzyli na Everest, a potem szybciutko wrócili z powrotem (o ile nie odwołają lotu, co ze względów pogodowych czasem się zdarza). Oczywiście goście nie są zaaklimatyzowani, w związku z czym, aby nie był to dla nich przypadkiem ostatni rzut oka na góry, daje się im butle z tlenem, co potem
dopisywane
jest
do
i
tak
wysokiego
rachunku
(jeden
bar
zużytego
tlenu
to jeden dolar, a w butli jest trzysta osiemdziesiąt barów). Jak się dowiedziałam, najczęstszymi gośćmi są Japończycy, na drugim miejscu Amerykanie. Kolejny powstałej
przystanek
w
1961
roku
zrobiłam właśnie
w Khumjung z
inicjatywy
przy
tak
pierwszego
zwanej
szkole
zdobywcy
Hillary'ego,
Everestu
(jego
popiersie stoi na szkolnym dziedzińcu). Uczy się w niej około trzystu dzieciaków - wiele z nich pochodzi z wiosek oddalonych od Khumjung o kilka dni drogi, ale dzięki
systemowi
stypendiów
(fundowanych
zwykle
dzięki
wpłatom
zachodnich
turystów), mogą się uczyć, mieszkając w internacie. Poziom nauki jest jak na Nepal całkiem młodzież
niezły z
-
Doliny
w
kraju, Khumbu
w
którym
statystyki
poziom znacznie
analfabetyzmu poprawia.
wynosi
Zresztą
prawie
trudno
nie
40%, za
uważyć, że łatwiej się tu dogadać po angielsku (też zasługa szkoły), a dzieciaki mają dostęp nawet do komputerów. W Khumjung chciałam zobaczyć też gompę (malutka świątynia), gdzie przecho wuje się skalp yeti. Przynajmniej tak twierdzą miejscowi, w związku z czym jednego z nich zapytałam, ja kto z tymi yeti jest. Opowiedział mi, że teraz to nikt ich nie spotyka, ale tak ze trzydzieści lat temu, owszem, były. Skoro tak, to postanowiłam temat drążyć dalej, robiąc dochodzenie odnośnie rzekomych porwań kobiet (niby to yeti je porywa). Na to gość odpowiada, że tak, potwierdza, i jest nawet w wiosce taka porwana kobie ta, chociaż nic się od niej nie dowiem, bo udało jej się od yeti uciec, ale zwariowała. „Rewelacja!", pomyślałam, mając cichą nadzieję, że może nie tak do końca zwa riowała. Zapytałam, gdzie kobiecina mieszka, no i gonię zaraz potem do wskazanego domu z żółtym dachem. Po drodze byli jeszcze młodzi chłopcy, a że mówili po angiel sku, potraktowałam ich jako uzupełniające źródło informacji. Chłopcy uśmiechnęli się, trochę z pobłażaniem, trochę z politowaniem, po czym podsumowali krótko:
Trekking do bazy
75
CZEGO SIĘ ZWYKLE NIE WIE O HILLARYM?
zdobywcą
Himalayan Trust powstało w tym rejonie wiele po
Everestu był sir Edmund Hillary (1953 rok, wej
trzebnych lokalnej społeczności instytucji i obiektów:
ście wraz z Szerpą Tenzingiem Norgayem), wie każdy,
dwadzieścia siedem szkół, dwa szpitale, dwanaście
kto choć trochę interesuje się górami (choć ciągle nie
ośrodków
wyjaśniona jest zagadka wejścia Mallory'ego i lrvine'a,
które z nich noszą teraz jego imię (choćby szkoła
o czym więcej na stronie 266). W Dolinie Khumbu
w Khumjung, szpital w Khunde, lotnisko w Lukli
T
of
że
pierwszym
potwierdzonym
zdrowia,
liczne
mosty,
wodociągi...
Nie
z nazwiskiem Hillary'ego spotykamy się wielokrotnie
i inne), a sami Szerpowie nazwali Hillary'ego „Bum
- w końcu to dzięki jego funduszowi powierniczemu
Sohib", czyi i „Wielki Człowiek".
Oto garść ciekawostek na jego temat: * Hillary to rodowity „Kiwi", czyli Nowozelandczyk. * Urodziłsięw 1919 roku w Auckland, tam też, mając 88 lat, w roku 2008 zmarł z powodu niewydolności serca. Jego znak zodiaku to Rak.
Z górami zetknął się na szkolnej wycieczce, ale pierw szy wyższy szczyt zdobył dopiero w wieku dwudzie stu lat. Była to położona w nowozelandzkich Alpach Południowych Mount OIIMer (1933 m). Wtedy to
* Stawiany przed nazwiskiem Hillary dopisek „sir"
już na dobre połknął bakcyla wspinania, wchodząc
oznacza tytuł szlachecki, jakim został uhonorowany
na coraz to nowe nowozelandzkie szczyty, w tym
przez angielską królową Elżbietę II w nagrodę za
najwyższy tam Mount Cook (3764 m). W1949 roku
zdobycie Everestu.
Hillary przyjechał do Europy, aby powspinać się w Alpach (w Austrii i Szwajcarii). Z zawodu Hillary był pszczelarzem (tradycje rodzin ne - zajmował się tym także jego ojciec i brat). Bardzo sobie to chwalił, jako że pracował głównie latem, zimą miał więc czas na wspinaczkę. W szkole był raczej średnim uczniem, na dodatek nieśmiałym. Jego pasją stały się książki - dojeżdża jąc do szkoły, czytał i marzył o przygodach. Nieśmiałość towarzyszyła mu przez długie lata. Nawet zanim się ożenił, wstydził się zapytać swo ją wybrankę, czy za niego wyjdzie i ostatecznie prosił o pośrednictwo swoją przyszłą... teściową. Slub odbył się w 1953 roku, wkrótce po powrocie Hillary'egozEverestu. Jego
pacyfistyczne
poglądy,
a
raczej
„religijne
sumienie" sprawiły, że podczas II wojny świa I Ustawione na dziedzińcu szkoły w Khumjung popiersie pierwszego zdobywcy Everestu.
76
Everest Góra Gór
towej, chociaż początkowo sam się zgłosił do
I Przed wejściem do szkoły Hillary'ego.
nowozelandzkiego
wycofał.
i obie kobiety zginęły. Hillary ożenił się po raz
Dopiero później, w 1943 roku, kiedy rejon Pacyfiku
lotnictwa,
szybko
się
drugi, ale dopiero po czternastu latach od śmierci
był poważnie zagrożony ekspansją japońską, dołą
pierwszej żony.
czył do armii, latając jako nawigator. W 1945 roku
Hillary miał w sumie trójkę dzieci. Jego najstarszy
doznał obrażeń i poparzeń, przez co w rezultacie
syn Peter również się wspina. Pięciokrotnie brał
odesłano go do kraju.
udział w wyprawach na Everest, przy czym na
* Sukcesem Hillary'ego był nie tylko Everest. Zdobył również obydwa bieguny, przy czym z południo
2002,
wym wiązał się trawers Antarktydy (rok 1958; wy
Everestu.
z
okazji
pięćdziesiątej
rocznicy
zdobycia
prawa przy użyciu specjalnych pojazdów). Z kolei
Był to pierwszy człowiek, którego podobiznę jesz
w 1977 roku kierował wyprawą na skuterach wod
cze za życia uwieczniono na banknocie, a konkret
nych od ujścia Gangesu do źródeł tej rzeki. *
szczycie stanął dwukrotnie - w roku 1990 oraz
Swoją
działalność
charytatywną
przypłacił
nie na nowozelandzkiej pięciodolarówce (początek ży
emisji to rok 1992).
ciem najbliższych. W 1975 roku, kiedy udzielał
W 2004 roku Edmund Hillary odwiedził Polskę,
się przy budowie jednego z nepalskich szpitali,
a przy okazji został odznaczony przez prezydenta
miała dolecieć do niego jego żona i szesnastolet
Aleksandra
nia córka. Niestety, lokalny samolot, którym le
skim Orderu Zasługi RP (za zasługi dla światowego
Kwaśniewskiego
Krzyżem
Komandor
ciały, spadł zaraz po starcie z lotniska z Katmandu
himalaizmu i działalność charytatywną).
Trekking do bazy
77
-Ta historia to taki welcomejoke (żart powitalny). Oczywiście ten
zwariowanej
przechowywany
ranej
„za
drobną
yeti,
byłabym
w
kobiety
gompie
ofiarą".
sceptyczna
Czy
skalp.
już
nie
Zamykają
owłosiony
(naukowych
szukałam, go
fragment
potwierdzeń
w
za
to
metalowej
poszłam
zobaczyć
skrzynce,
czaszki
rzeczywiście
brak),
ale
należy
przynajmniej
z gompy mogą zarobić. Na koniec wybrałam się jeszcze do Khunde, gdzie mieści się założony przez Hil-
otwie do
mnisi
I To właśnie tutaj przechowuje się jakoby autentyczny skalp yeti.
i było, że wyobrażałam sobie coś większego i lepiej wyposażonego, a tymczasem jest to jeden parterowy budyneczek z ciasną salką zabiegową, porodową, przestarzałym rentgenem i gabinetem USG, a prowadzi go dwóch miejscowych lekarzy mających do pomocy jeszcze trzy osoby. Ciekawa była lista z chorobami, które są w tym rejo nie najczęstsze. Okazuje się, że wśród lokalsów prawie nie ma chorób serca, gruźlica kiedyś była, ale dzięki profilaktyce praktycznie ją wytępiono, za to zdarza się sporo u razów „spowodowanych przez będące w złym nastroju jaki", a do tego nowotwory żołądka, a także przypadki schizofrenii. Częstymi pacjentami są też turyści - tych do tyczy głównie choroba wysokościowa (choć to jeszcze względnie nisko, zgony z po wodu niedostatecznej aklimatyzacji też się zdarzają). Co do turystów, to każdy, kto się do placówki zgłasza, płaci za poradę pięćdziesiąt dolarów, podczas gdy miejscowi tylko dwadzieścia rupii (niecałe ćwierć dolara!). W poważnych wypadkach pacjentów
80 Everest Góra Gór
I Namche Bazar, czyli górska stolica Szerpów, położeniem przypomina amfiteatr.
transportuje się do Katmandu. Jednak to turyści są uprzywilejowani - z lądowiska stosunkowo blisko szpitala zabiera ich śmigłowiec (potem, rzecz jasna, dostaje się za to rachunek). Lokalsi mają gorzej - o ile nie wysupłają kasy, znosi się ich do Lukli, w byle jakich noszach skleconych z drewna (widziałam te nosze - koszmarne!), albo w wyplatanym koszu zakładanym przez tragarzy na plecy. Oj, coś mało sprawiedliwy ten nasz świat - nie masz pieniędzy, lepiej nie choruj.
Dłuuugi dzień, dwa klasztory Dziś się sporo nachodziliśmy. Niby różnica poziomów wyniosła raptem 450 metrów, ale przed klasztorem Tengboche trzeba zejść do dna doliny jakieś 200 metrów, a po tem zakosami wdrapać się do góry, robiąc 600 metrów w pionie, podczas gdy już
1 3 kwietnia, 10 dzień wyprawy. Z Namche (3500 m) do Pangboche
coraz bardziej daje się we znaki rozrzedzone powietrze.
(3930 m)
Trekking do bazy
81
82 Everest GoraGor
I Ołtarz z Buddą w sali modlitw klasztoru wTengboche.
Przez większość drogi do klasztoru szliśmy w szóstkę, robiąc po drodze tylko jedną dłuższą przerwę herbacianą. Potem ekipa się posypała, bo Kieran ze Scottem znaleźli swoją ulubioną bakery, czyli tutaj ciastkarnię, reszta postanowiła gnać prosto na nocleg, a ja zrobiłam sobie jeszcze obowiązkowy program turystyczny. Zaczęłam od największego w całym regionie męskiego klasztoru wTengboche. Aktualnie prze bywa w nim trzydziestu pięciu mnichów, przy czym wszyscy są Szerpami. Z naborem chętnych nie ma problemów, bowiem w szerpańskich rodzinach przyjęte jest, że jeśli rodzi się trzeci syn, średni zostaje przynajmniej na trochę mnichem (po pewnym cza sie, jeśli nie poczuje powołania, może się wycofać). Żeby jednak nie kusić mnichów do zejścia ze ścieżki ascezy, przed wejściem do sali modlitw wywieszono całą listę zakazów skierowanych do turystów, a wśród nich na przykład zakaz całowania się!
84 Everest Góra Gór
I Jak widać buddyjskim mnichom wysokość (3860 m) w uprawianiu sportu bynajmniej nie przeszkadza.
Później Deboche
postanowiłam
(zaledwie
dziewięć
zobaczyć mniszek).
jeszcze Bardzo
dużo
mniejszy
sympatyczne
żeński i
klasztor
wyciszone
koło
miejsce,
nieco z boku szlaku, a że wskazujący drogę dojścia znak jest prawie niewidocz ny, naprawdę mało kto tam zagląda. Poza mną zajrzał, a właściwie to nawet chciał wejść przez bramę jakiś pobożny jak, ale zaraz wyskoczyła mniszka z wygoloną gło wą i zaczęła rzucać w niego kamieniami, tak więc speszone zwierzę się wycofało. A swoją drogą na szlaku pod Everest ciągle mija się jakieś miejsca związane z religią buddyjską. Najczęściej są to młynki modlitewne (kręcenie nimi to forma modli twy, tym bardziej że w ich wnętrzu znajdują się zwoje mantr), poza tym stoją czorteny i stupy - rodzaj kapliczek oraz murki mani - kamienne płyty, na których wypisane są mantry lub symboliczna w buddyzmie sylaba „Om". Jeśli chcemy być w zgodzie
Trekking do bazy
85
z buddyjską tradycją, należy takie miejsca obchodzić zgodnie z ruchem wskazówek zegara - nigdy odwrotnie! Nie wszyscy turyści tego przestrzegają, miejscowi - za wsze Ja również tego bardzo pilnuję! Lepiej z lokalnymi bóstwami mieć dobre układy! Dzisiaj
podziwialiśmy
przepiękne
widoki.
Jest
dobra
pogoda,
słoneczko,
błę
kitne niebo, więc wreszcie widać szczyt Everestu. Z tej perspektywy najwyższa góra świata wydaje się jednak niepozorna - najpiękniejszy w tym rejonie jest Arna Dablam. Nie jest to specjalnie wysoki szczyt (6856 m, choć robi wrażenie wyższego), jednak ze względu Tradycyjna
na
wygląd
nazwa
i
nadana
trudność przez
zdobywania Szerpów
określanyjest„Matterhornem
oznacza
mniej
więcej
Himalajów".
„Matczyny naszyj
nik", „Matkę z naszyjnikiem", bowiem grań łącząca główny szczyt z drugim, niższym, wygląda niczym ramiona matki chroniącej dziecko - Ama to „matka", zaś zwisający
I Buddyjskich stup i czortenów na trasie do everestowej bazy jest mnóstwo. Ważne, aby obchodzić je zawsze zgodnie z ruchem wskazówek zegara.
86 Everest Góra Gór
do Nepalu, ją usłyszy! Chodzi o najpopu
i włączam ją sobie na uspokojenie, stojąc w war szawskich korkach).
larniejszą buddyjską mantrę, którą mruczą zarówno
A co znaczy ten dziwny wers? W tłumaczeniu to:
świątobliwi lamowie, jak i uginający się pod wielkimi
„Klejnot spoczywający w Kwiecie Lotosu", co można
ciężarami tragarze. Często też rozlega się w sklepach,
interpretować jako „Moc (Bóg) działa w człowieku".
restauracjach czy hotelach. Om mani padme hum
W podtekście: każdy z nas ma w sobie pierwiastek
(w wersji tybetańskiej na końcu: hung) - powtarza
Boga, czy jak kto woli - część Wielkiej Mocy, trzeba ją
ne dziesiątki czy wręcz setki razy zapada w pamięć,
jednak obudzić.
wwierca się w umysł i wcześniej czy później sprawia,
Każda z sześciu sylab składających się na sztan
że i my zaczynamy nucić tajemnicze wersy albo na
darowe zdanie jest odpowiednio interpretowana. Oto
wet kupujemy płytkę CD z nagraniami (ja kupiłam
kilka najpopularniejszych znaczeń:
Sylaba
Wady/cechy,
Z jakich ograni
Jakie cechy
Światy (kró
Jaka część
mantry
z których dana
czeń, tak zwanych
niezbędne do
lestwa), do
Buddów jest
sylaba oczyszcza,
zasłon, oczyszcza
osiągnięcia
których dana
adresatem danej
a które przeszka
doskonałości
sylaba zamyka
sylaby
dzają w drodze do
dana sylaba
drzwi w ramach
oświecenia OM
MA
duma /egoizm
zazdrość/żądza
symbolizuje ograniczenia
hojność
związane z ciałem
wielkoduszność
ograniczenia mowy
etyka
rozrywki NI
PAD
reinkarnacji bogowie (dewy)
ciało
potężni i źli bogo
mowa
wie (asura)
przywiązanie/ego
ograniczenia
istyczne pożądanie
umysłu
cierpliwość
ludzie
umysł
niewiedza / uprzedzenie
ograniczenia emocji
gorliwość staran
zwierzęta
cechy, właściwości
powodujących
ność w działaniu
koncentracja
głodne duchy
działanie
mądrość
piekło
całość (wszystko
konflikty ME
skąpstwo / chciwość ograniczenia utajo nych uwarunkowań
HUM
gniew/ złość
ograniczenia
nienawiść
wynikające z braku
wymienione
wiedzy
powyżej)
Zapis całej opisywanej mantry w alfabecie tybe- odmianach graficznych) na przykład na sprzedawanej
OM MANI PADME HUM. MANTRA-HYMN
W
cześniej czy później każdy, kto przyjeżdża
tańskim jest dla turystów trudny do zapamiętania, za w himalajskich wioskach etnicznej biżuteńi, naszyjnito dość łatwo wpada w oko symbol najświętszej bud- kach, bransoletkach, dyjskiej sylaby - OM (<$>). Znajdziemy go (w różnych
Trekking do bazy
87
lodowiec kojarzy się z noszoną przez miejscowe
kobiety
zawieszką
zwaną
dablam. Tak czy owak ta robiąca wraże nie góra to jeden z pomysłów na moje przyszłe wspinanie! Z innej beczki - dzisiaj też spotka liśmy
Polaków!
wracających
z
Dwóch trekkingu.
chłopaków Usłyszeli,
że
rozmawiam z Violettą po polsku, więc nas
zaczepili.
widzę
Szczerze
mówiąc,
sprawnych,
kiedy
wysportowanych
trekkerów idących bez Szerpy i samo dzielnie
niosących
duże
sobie
prawdopodobieństwo,
plecaki, że
to będą
to „nasi" (ewentualnie Czesi lub Słowa cy). Większość zachodnich czy skośnookich
turystów
plecaczkami
idzie
albo
raczej
zupełnie
z
małymi
na
luzie,
bo idący obok tragarz niesie im nawet butelkę z wodą czy aparat fotograficz ny. Co do naszej ekipy, to mamy wersję pośrednią - główny bagaż (każdy z nas ma
po
dwie-trzy
wielkie
torby,
bo
w końcu wybieramy się w góry na kil ka
tygodni)
transportowany
jest
przez
jaki, ale mimo wszystko sami też nosimy na plecach trochę kilogramów. Poza tym ist nieje tutaj wyraźny podział na grupy trekkingowe i ekspedycyjne, czyli wyprawowe, w domyśle wspinaczkowe. Te drugie traktowane są z większym szacunkiem. Wczoraj nawet w jednym ze sklepów na hasło „ekspedycja" dostałam niezłą zniżkę. Dzisiaj
nocujemy
na
obrzeżach
Pangboche,
wiosce
uważanej
za
najstarszą
szerpańską osadę w całym Nepalu. To już prawie 4000 metrów, czyli wyżej niż obóz, z którego zwykle atakuje się Mount Blanc. Wraz z wysokością rosną ceny - miejscowa
88 Everest Góra Gór
VfI Murek mani, czyli kamienne tablice z wykutymi na nich mantrami.
kafejka internetowa kasuje dziewięćset rupii za godzinę (ponad dziesięć dolarów, gdy jeszcze wczoraj w Namche było o połowę taniej), na prysznic trzeba wydać pięć dol ców, tyle samo płaci się za naładowanie telefonu czy baterii do aparatu. Teraz
jest
już
dwudziesta
trzecia,
czyli
na
tutejsze
warunki
bardzo
późno.
W górach chodzi się spać wcześnie, za to wstajemy skoro świt (około szóstej, wpół do siódmej na ogół jesteśmy na nogach). Właściwie to zostaliśmy w świetlicy tylko we trójkę - Dan, Adam i ja, prowadząc nocne dyskusje i popijając lokalne piwo
Trekking do bazy
I Ama Dablam - g贸ra nazywana Matterhornem Himalaj贸w.
90 Everest G贸ra G贸r
z ryżu lub prosa, czyli czang. Przypomina to wyglądem kefir (białe, mętne), w sma ku jest lekko kwaskowe, często podawane na ciepło. Specyficzne, ale da się wypić. Co do normalnego piwa, to w górach wysokich raczej odstawiam alkohol. Ciekawe, bo ci, którzy biorą diamox (w Polsce pod nazwą diuramid), czyli lek wspomagający aklimatyzację, twierdzą, że po tym specyfiku piwo smakuje inaczej (a raczej traci smak). Najpopularniejsze nepalskie piwo nazwano oczywiście Everest!
Pudża, czyli błogosławieństwo od lamy 14 kwietnia, 11 dzień wyprawy. Z Pangboche (3930 m) do Pheriche (4270 m)
Ekipa nam nieco stopniała. W Pangboche zostały Finka Anne Mari (z ekipy na Lhot se) oraz Niemka Sandra (idzie tylko do obozu III). Obydwie mają problemy żołąd kowe to
(wymioty,
bardziej
na
biegunki),
ale
niedostateczną
po
dodaniu
aklimatyzację.
do
tego
Zakładamy,
jeszcze że
bólu do
głowy
jutra
wygląda
powinno
im
przejść i do nas dołączą. Reszta czuje się okej, choć coraz więcej osób kaszle i ma zatkane nosy, co jest tutaj normalne. Jest nawet na to termin medyczny: Khumbucough, czyli„kaszel re jonu Khumbu", choć tak naprawdę dolegliwość ta może pojawić się wszędzie, gdzie jest wysoko. Ze mną jak na razie w porządku - kaszel utrzymuje się na poziomie
I Kto jest szybszy: niezaaklimatyzowany turysta bez bagażu czy zaaklimatyzowani tragarze noszący ciężkie ładunki? Oczywiście, że tragarze!
92 Everest Góra Gór
A
organizmu
minerałami i witaminami, jako że woda wytapiana
do panujących w górach wysokich warunków
czyli
przygotowanie
ze śniegu czy lodu jest zupełnie jałowa (nie ma
(chodzi głównie o niedotlenienie), to wyjątkowo waż
żadnych
na sprawa. Jeśli ją zlekceważymy, może skończyć się
wypłukuje).
chorobą wysokościową mogącą doprowadzi«! nawet
mikroelementów
i
dodatkowo
jeszcze
je
- Powinno się unikać alkoholu i palenia papie
do śmierci (więcej na ten temat na stronie 137).
rosów, za to według rad Szerpów dobry jest czosnek,
Podstawowe zasady aklimatyzacji to:
a zwłaszcza popularna w schroniskach na trasie trek
- Nie wjeżdżać i nie wlatywać (samolotem lub
kingu zupa czosnkowa.
helikopterem) z niskiego poziomu od razu na duże
-Warto jeść to, co jest bogate w węglowodany, bo
wysokości (z tego powodu żaden niezaaklimatyzowa-
daje nam energię (cukier, miód, ryż, potrawy mączne,
ny wspinacz nie poleci z Katmandu od razu do bazy,
płatki kukurydziane, makarony, owoce, na przykład
tylko zalicza wielodniowy trekking).
daktyle czy suszone morele).
- Nie pokonywać od razu zbyt dużych różnic wy
- Powyżej obozu bazowego wspinacze stosują
sokości: na początku, na trekkingu, nie powinno być to
zasadę „wspinaj się wysoko, śpij nisko", co w prak
więcej niż 400-500 metrów przewyższenia dziennie.
tyce
oznacza
żmudne
kursowanie
góra-dół.
Czyli:
- Jeśli mamy symptomy choroby wysokościowej,
wychodzimy z bazy do obozu I, wynosząc tam część
lepiej odpuścić sobie na dzień, dwa wchodzenie wyżej,
ekwipunku, wracamy spać do bazy. Następnego dnia
a w bardziej poważnych przypadkach jak najszybciej
idziemy spać do „jedynki", kolejnego wychodzimy do
zejść w dół (na ogół wystarczy około 600 metrów niżej).
„dwójki", wracając na nocleg do „jedynki". I tak w kół
- Co kilka dni intensywnej wspinaczki lub trek
ko, ale coraz wyżej. Na Evereście ze względu na niebez
kingu w górę (przyjmuje się, że co mniej więcej
pieczny Icefall, unika się takich spacerów między bazą
1000 metrów w pionie), powinno się zrobić minimum
a „jedynką", choć to akurat wyjątkowa sytuacja.
jednodniowy
odpoczynek
(we
wspinaczkowym
żar
gonie: rest).
- Czy wspomagać się lekami? Różne są na ten temat opinie. Dawniej powszechne było branie aspi
- Jeśli mamy dzień restowy, nie powinniśmy go
ryny bayerowskiej, ale teraz lekarze są temu przeciwni
w całości przesypiać, bo śpiąc, sprawiamy, że nasz
(niszczy żołądek). Żeby rozrzedzić krew (na wysokości
organizm pobiera jeszcze mniej tlenu, co potęguje
staje się gęsta i lepka) oraz przeciwdziałać zakrzepom,
ryzyko choroby wysokogórskiej. Lepiej jest robić sobie
proponuje się raczej acard. Wiele osób, także znanych
spacery, chociaż nie warto się też za bardzo forsować
himalaistów, stosuje diuramid, ale trzeba pamiętać,
- Lepiej nie narzucać sobie zbyt szybkiego tempa.
że ma on działanie moczopędne, czyli trzeba jeszcze
W górach wysokich lepiej chodzić wolno. Szerpowie
więcej pić (i w efekcie sikać). Jeśli decydujemy się
mówią często: kole kole, czyli„powoli, powoli".
na diuramid (jedna tabletka na dzień w całości lub
- Dużo pić: cztery, a nawet pięć litrów dzien nie.
Dobrym
pomysłem
jest
wzbogacanie
KOLE, KOLE, CZYLI CZAS NA AKLIMATYZACJĘ
klimatyzacja,
wody
połówka rano, połówka wieczorem), powinniśmy też łykać potas.
Trekking do bazy
93
I Dla takich widoków warto się męczyć!
warszawskim (czyli taki, jaki miałam, wyjeżdżając), kataru nie mam - ale bardzo o siebie dbam: specjalną chustką-buffem zasłaniam usta i nos (wiadomo, kurz plus to
ostre
górskie
powietrze),
no
i
praktycznie
non
stop
chodzę
w
windstopperze,
żeby mnie nie przewiało, o czapce na głowie nie wspominając Dziś zaraz po śniadaniu mieliśmy pierwszą pudżę, czyli buddyjskie błogosła wieństwo. Ta najważniejsza odbędzie się jednak w Base Campie - bez tego nabo żeństwa
odprawianego
przez
specjalnie
przysyłanego
do
bazy
lamę
(duchowny
nauczyciel w buddyzmie) Szerpowie nie wyruszą na akcję górską. Dzisiejsza częstowano
nas
pudża
miała
herbatą,
miejsce
usiedliśmy,
w a
domu lama
lamy zaczął
z
Pangboche.
mruczeć
z nich musieliśmy powtarzać wypowiedziane przez niego śpiewnym głosem
94 Everest Góra Gór
mantry.
Najpierw
po
Przy
jednej
I Zbliżanie się karawany jaków obwieszczają zawieszone na szyjach łych zwierząt dzwonki.
wersety. Wszyscy byli bardzo zaangażowani w ten chórek, nawet Scott i Adam, któ rzy otwarcie deklarują, że są agnostykami. Następnie każdy po kolei podchodził do lamy,
klękał,
podawał
rozdane
jeszcze
na
noclegu
kremowo-białe
szarfy,
w
które
pozawijaliśmy pieniądze (co łaska), zaś lama wysypywał je na pokaźną już stertę banknotów, szarfę zawieszając nam na szyi. Dodatkowo wiązał nam jeszcze na szyi pomarańczową nitkę (to na szczęście, więc lepiej jej nie zdejmować, przynajmniej do
końca
wyprawy)
i
wręczał
kolorowe
chorągiewki
modlitewne,
które
w
trakcie
pudży w bazie rozwiesimy nad namiotami. Chętni mogli ponadto za pięćset rupii (siedemnaście
złotych)
kupić
specjalne
pocztówki
z
pisemnym
życzeniem
lamy,
włożone do koperty, do której lama wsypywał jeszcze ryż (wcześniej sypał ryż na głowy - na błogosławieństwo).
Trekking do bazy
95
I Błogosławieństwo od lamy z klasztoru w Pangboche.
W znajduje
drodze się
na
powrotnej
do
miejsca,
w
uboczu,
od
głównego
którym
szlaku
zostawiliśmy
jakiś
kwadrans
plecaki marszu)
(dom
lamy
wpadliśmy
jeszcze ze Scottem do miejscowego klasztoru, gdzie dawniej znajdowała się słynna dłoń
rzekomego
yeti.
Obecnie
dłoni
już
nie
ma
-
ktoś
ukradł,
prawdopodobnie
do prywatnej kolekcji. Z ciekawości cały czas podpytuję miejscowych o yeti (oni mówią „eti"), ale bez efektów. Młodzi się uśmiechają, starzy raczej wierzą, ale jakoś nie mogą wskazać nikogo, kto „śnieżnego człowieka" spotkał. Co najwyżej mówią, że gdzieś tam słyszeli o kimś, kto widział ślady stwora. Ja za to widziałam dziś zdechłego jaka. Przyjęło się, że jeśli jak niesie bagaże w ramach ekspedycji, to ekspedycja płaci za utracone zwierzę. Na szczęście to nie był nasz jak. Po południu, po dojściu do Pheriche i rozbiciu namiotów, poszliśmy w kilka osób na wykład na temat choroby wysokościowej, który wolontariusze z lokalnego punktu medycznego (głównie Amerykanie i Nowozelandczycy) robią codziennie 0
godzinie
piętnastej
bezpłatnie
dla
wszystkich
chętnych.
Przy
łam się, że helikopter ratunkowy z tego miejsca do Katmandu to wydatek siedmiu 1 pół tysiąca dolców, które, rzecz jasna, obciążają kieszeń ratowanego (albo firmę
9G Everest Góra Gór
okazji
dowiedzia
nimy
stracił życie czterdziestopięcioletni Tadeusz Kudelski.
szych rodaków (lub dziewięciu jeśli uwzględ
Najbardziej tragiczna wśród polskich himalaistów była
dokumentów
lawina, która w 1989 roku pogrzebała na wysokości
Niemca, ale nazwisko jakieś takie nasze, zaginionego
Petera
Kowalzika
-
według
7200 metrów aż czterech naszych wspinaczy - dwu
w 1997 roku, oraz zmarłego w 2009 roku na atak serca
dziestosześcioletniego Mirosława „Falco" Dąsała, trzy
Veslava Chrząszcza - oficjalnie Czecha, a nieoficjal
dziestopięcioletniego
nie Polaka ze Śląska Cieszyńskiego). Ostatnią ofiarą
pięćdziesięciojednoletniego
z polskim obywatelstwem był pięćdziesięcioletni Jan
pięćdziesięcioletniego
Mirosława
Gardzielewskiego,
Andrzeja
Wacława
Heinricha
Otrębę,
oraz
natomiast
Krzysztof Liszewski, który zginął w 2003 roku, spadając
będący członkiem tej ekipy trzydziestoletni Eugeniusz
w przepaść po tybetańskiej stronie Everestu, wcześniej
Chrobak zmarł już w obozie, w wyniku odniesionych
natomiast w 1999 roku w trakcie schodzenia ze szczytu
obrażeń.
POLSKIE OFIARY EVERESTU
D
o roku 2013 zginęło na Evereście siedmiu na
I Pomnik ofiar Evereslu z nazwiskami wszystkich, którzy na tej górze stracili życie.
Trekking do bazy
97
I
Ñamastei Pozdrawiamy kolejną grupę trekkerów.
ubezpieczeniową). Jeżeli chodzi o częstotliwość takich akcji to przeciętnie wypadają raz
dziennie.
Wspinacze
zdobywający
Everest
mogą liczyć
na
helikopter
dolatujący
do obozu II (6400 m). Rachunek: jedyne dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Ku przestrodze chodzących po górach jest w Pheriche osobliwy pomnik - sta lowa
piramida
z
wygrawerowanymi
nazwiskami
tych,
którzy
zginęli
na
Evereście.
Polskich nazwisk niestety trochę tam jest...
Świeży śnieg, arabski szejk i skrót Dana 15 kwietnia, w nocy spadł śnieg. Rano namiot uginał się nam pod śniegową czapą, a cała okolica ^erk^e^^zo rn)
biała. Zaraz po tym, jak wyszło słońce, zrobiło się jednak ciepło. Dogadałam się
- Dhukia (4620 m) więc z naszym kucharzem, który dał mi trochę ciepłej wody, żebym mogła się umyć. Z myciem jest duży problem - prysznice jeśli nawet są, to drogie, ale i tak każdy myśli
98 Everest Góra Gór
I Przypominający piramidę szczyt to wznoszący się na wysokość 6640 metrów Cholatse.
o tym, by się nie przeziębić. Ratujemy się chusteczkami nawilżającymi - wczoraj tak ze Scottem umyliśmy nogi. Następne mycie planujemy już w bazie. Zgodnie stwier dziliśmy, że co jak co, ale czyściochy mają w górach ciężkie życie. Dzisiaj znowu mamy luksus - śpimy w schronisku. Już pal sześć, że w naszym pokoju nie ma światła i chyba nigdy nie był sprzątany, ale na jedną noc to zawsze lepiej niż w namiocie. Swoją drogą lubię tutejsze schroniska (tea-house'y). Ponie waż pokoje są nieogrzewane i zimno w nich jak w psiarni, wszyscy schodzą się do świetlico-jadalni, gdzie na środku jest zawsze piec typu koza, a dookoła stoją po ustawiane
stoły
i
przykryte
dywanopodobnymi
narzutami
ławy.
Towarzystwo
jest
zwykle międzynarodowe, tak więc można pogadać z ludźmi z całego świata. Co do wspomnianych
pieców,
to
pali
się
w
nich
wysuszonymi
odchodami
jaków,
popu
larnie zwanymi pancake'ami (naleśnikami), bo rzeczywiście przypominają płaskie
Trekking do bazy
99
I Małe jaki i... czy te oczy mogą kłamać?
placki. Oczywiście nie muszę mówić, że obsługa schronisk wrzuca te placki do pie ca gołymi rękami, po czym idzie przyrządzać turystom jedzonko. Z Pheriche do Dukhli droga jest krótka i przeciętnie zajmuje dwie godziny. Przewyższenie to tylko 350 metrów, tak więc dzień był na luzie. W każdym razie ze względu na sesję internetową wystartowaliśmy z Danem jako ostatni z grupy, dawno nami
po
wszystkich,
dumnie
zakładając,
wznosił
się
że
Lobuche
szybciutko
East
-
ten
odcinek
sześciotysięcznik,
przeskoczymy. od
zdobycia
Przed którego
pod wodzą Krzysztofa Wielickiego dawno już temu rozpoczęła się moja himalajska przygoda. Ale nie było czasu na sentymenty. Po drodze zrobiliśmy jeden przysta nek
przy
zagrodzie
z
malutkimi
jakami,
zaledwie
dwutygodniowymi,
a
potem
już
gnaliśmy, bo zrobiło się mglisto, naszły chmury i było widać, że szybko się ściemni. Tymczasem samopas
samic
Dan jaków,
wymyślił
skrót.
ruchomych
Po
dziwnych
kamieniach
i
ścieżkach,
stromym
chyba
zboczu
stym było, że nasze tempo, chcąc nie chcąc, spadło. W pewnym momencie nawet
100 Everest Góra Gór
chodzących
moreny,
oczywi
zasugerowałam powrót na główny szlak, ale wiadomo - lider, do tego mężczyzna, wie lepiej. Męczyliśmy się dość długo (szlakiem dawno byśmy doszli), w końcu wylą dowaliśmy nad pełną kamieni rzeką, skąd widać już było nasz cel - schronisko, które stało niedaleko, ale niestety po drugiej stronie spienionej rzeki. Równocześnie jakieś 300 metrów dalej wyłonił się mostek. Dan zdecydował twardo, że idzie przez rzekę, mnie szkoda było moczyć butów, bo potem jest problem z suszeniem. Jeszcze bar dziej nie uśmiechało mi się ryzyko wywalenia do wody z plecakiem zawierającym dwa aparaty fotograficzne i mojego laptopa. W tej sytuacji pognałam do mostka, przeklinając Dana na czym świat stoi, choć z drugiej strony trzeba przyznać, że to taki typ faceta, na którego trudno być wściekłym. W każdym razie do schroniska dotarli śmy równocześnie, z tą różnicą, że tylko ja miałam suche buty. Dostaliśmy cynk, że ekipa tybetańska też jeszcze nie jest w bazie. Coś tam nie tak z dżipami, którymi mieli pokonać ostatni odcinek, bo w Tybecie do Base
I Typowa schroniskowa świetlico-jadalnia.
Trekking do bazy
Campu można dojechać drogą. W ekipie mają Dunkę, która wyruszyła z Katmandu bez bagażu, ponieważ podobnie jak i mnie zgubiły go na przelocie linie lotnicze. Nie mogła na niego czekać, bo grupa już wyjeżdżała, a dostać się do Tybetu nie jest łatwo, zwłaszcza że wszyscy byli
na zbiorowej wizie. Ostatecznie dziewczyna
ruszyła ze wszystkimi, bagaż w międzyczasie się odnalazł i udało się go podrzu cić właścicielce. Niestety po drodze, już po przekroczeniu granicy, Dunkę pogryzły bezdomne czekać
psy!
na
W
rezultacie
załatwiane
z
cała
ekipa
Katmandu
zamiast
szczepionki
kontynuować przeciwko
podróż,
wściekliźnie
musi (w
teraz
Tybecie
nie do dostania). Czy pechowe dziewczę ma szansę się wspinać, tego jeszcze nie wiemy. Dan żartuje, że powinna spróbować, bo może zostać pierwszą osobą na szczycie ze wścieklizną, ale to raczej kiepski żart. Po
naszej
nepalskiej
stronie
gruchnęła
tymczasem
wieść,
że
wśród
próbu
jących zdobywać w tym roku Everest jest książę z Kataru (wszyscy mówią o nim „książę",
ale
chyba lepiej pasowałoby
„szejk")!
Strasznie
jesteśmy
ciekawi,
ile ma
osób obsługi i jak będzie wyglądał jego obóz. No i w jakim stroju będzie się wspinał! Jak na razie jest jeszcze w drodze do bazy, ponoć dzień drogi przed nami.
Powódź w śpiworze 16 kwietnia, 13 dzień wyprawy, rano Dhukla (4620 m)
Przebudzenie trzeby
było
mało
fizjologiczne,
przyjemne.
spałam
jak
Nie
zabita,
licząc no
i
dwóch dopiero
nocnych rano
pobudek
poczułam,
na
że
po
butelka
z gorącą wodą (gorącą wieczorem, do rana wystygła), niestety cieknie przy kor ku.
Krótko
śliczne
mówiąc,
wełniane
mój
skarpetki
śpiwór do
wypełnił
spania
litr
(prezent
wody,
przy
okazji
od
bratowej)
i
zalewając kalesonki
czyste, z
wełny
merynosów służące jako pidżama. Dobrze, że była to tylko woda, bo Scott na przykład wkłada do śpiwora butelkę do sikania (ja swoją trzymam mimo wszyst ko poza śpiworem). Z tym sikaniem to trochę upierdliwa sprawa, ale nie ma zmiłuj się. Jednym z
warunków
właściwej
aklimatyzacji
w
górach
wysokich
jest
picie
czterech-pięciu
litrów wody dziennie, tak więc hasłem ekspedycji stało się „teo and pee", czyli „pij (herbatę) i sikaj". Ponieważ w nocy to jednak średnia przyjemność wychodzić z cie płego śpiwora, korzysta się z butelek (jak już wspominałam wcześniej - kobietom pomaga w tym specjalnie profilowany lejek).
102
Everest Góra Gór
Skoro to
znowu
poruszyłam jesteśmy
temat
w
aklimatyzacji,
komplecie.
Dziew
czyny wróciły do formy i dołączyły do nas, a Slavo, który wczoraj „umierał", też już ma się lepiej. Podobnie jeden z Szerpów, który wczoraj
wyglądał
nieciekawie,
dziś
zamel
dował, że jednak może iść w górę. Gorzej w ekipie tybetańskiej - pewien Szerpa cierpi na obrzęk płuc, czyli poważny stan choroby wysokościowej
(bo
wbrew
temu
co
myślą
niektórzy, Szerpowie też muszą się a klima tyzować
i także chorują). Nie było
musieli
chłopaka
pilnie
ewakuować
wyjścia, na
niż I Przed schroniskiem w Dhukli.
szą wysokość.
0 piramidzie i tych, co w górach zostali na zawsze Dotarliśmy już na prawie 5000 metrów, co zresztą daje się odczuć po ostrym, zim nym powietrzu. Dzisiejszy
1 6 kwietnia, wieczorem. Dhukla (4620 m) -
odcinek jest początkowo
dość
stromy, później
idzie zakosami
pod
Lobuche (4910 m)
górę, a potem już w miarę płasko, w rytmie dzwonków zawieszonych na szyjach jaków, bo co chwila mija się jakąś karawanę. W
sumie
jedynym
urozmaiceniem
drogi
było
miejsce
z
czortenami
(buddyj
skimi kapliczkami) upamiętniającymi tych, co zginęli w górach, przeważnie na Evereście. Obeszłam wszystkie, a trochę ich jest. Niestety, zazwyczaj większość ludzi mija je obojętnie, nie zatrzymując się przy żadnym, nie wiedząc pewnie nawet, co to takiego jest. Polskich tabliczek nie znalazłam - swoją drogą to dziwne, że nie upamiętnia my tu naszych wspinaczy (jedyny polski czorten o jakim wiem, stoi w Chukhung, ale to sporo w bok od głównego szlaku). Najbardziej rzucający się w oczy pomniczek,
dosłownie
ginący
pod
stosem
chorągiewek
modlitewnych,
dotyczy
Szerpy
Babu Chiri, który zasłynął między innymi tym, że w 1999 roku spędził na szczy cie Everestu bez tlenu dwadzieścia jeden godzin oraz ustanowił (teraz już pobity)
Trekking do bazy
103
rekord w szybkości wejścia na najwyższy szczyt świata - z bazy w szesnaście godzin pięćdziesiąt sześć minut! Trzydziestosześcioletni Babu zginął w 2001 roku w cza sie swojego jedenastego wejścia na Everest w bardzo prozaiczny sposób - w obo zie II robił zdjęcia i chcąc znaleźć lepsze ujęcie, wpadł w siedemdziesięciometrową szczelinę. Jego przypadek to lekcja dla mnie - ja też w fotograficznym amoku nie zawsze patrzę pod nogi. Kontynuuję
wycieczkę:
dwadzieścia
metrów
w
bok
znajduję
czorten
Scotta
Fischera, który zginął w czasie tragicznych wydarzeń w 1996 roku (kto czytał Wszyst ko za Everest, na pewno kojarzy). Innych wspinaczy, słynnego i bardzo cenionego w środowisku Roberta Halla, a także jego klientów, którzy stracili życie w tym sa mym ataku szczytowym (chodzi o Douga Hansena, Andy'ego Harrisa czy Japonkę Yasuko Nambę), upamiętniono czortenami kilka godzin drogi dalej, w pobliżu wio ski Górak Shep, przy jednym z odgałęzień szlaku w kierunku everestowego Base Campu. Czorteny dają dużo do myślenia. Smutne, bo każdy z nich to historia czy raczej dramat konkretnego człowieka, a nawet wielu ludzi. Tych, co zginęli, ich bliskich, znajomych, a także obsługi ekspedycji, która potem, żeby nie wiem co, ma moral nego kaca, że straciła człowieka i że być może była szansa jego uratowania. Moją uwagę przykuł czorten z rysunkiem przedstawiającym kobietę w kasku. To ofiara Everestu z roku 2012 - Shriya (Shah) Klorfine, trzydziestotrzyletnia Kanadyj ka urodzona w Nepalu, która zginęła na zejściu ze szczytu, prosząc w swoich ostat nich słowach
towarzyszącą jej przyjaciółkę: „Uratuj mnie!" Ponoć Szerpowie próbo
wali ją zawrócić jeszcze w czasie podejścia, ale Shriya nie chciała słuchać, choć po tem szybko słabła. Zaledwie dzień po niej (19 maja 2012 roku) zginął sześćdziesięciojednoletni ten
z
Niemiec
wymowną
Erich
Eberhard
informacją:„Żył
Schaff,
swoim
który
marzeniem..
również *
ma
Największe
pamiątkowy
czor
wrażenie
zrobi
ła na mnie jednak poetycka treść na stojącym nieco z boku kamiennym pomniczku Austriaka PeteraTannera.„Odpoczywa na 8400 m. Zmarł 24 maja 2001 roku w ra mionach Pasanga Gelu Sherpy"- widnieje na tabliczce podpisanej przez jego żonę i czwórkę dzieci. I obok jeszcze wzruszający wiersz: „Nie stój przy moim grobie i nie płacz. Nie ma mnie w nim. Ja nie zasnąłem. Jestem w tysiącu wiejących wiatrów... Jestem niczym diament w tysiącu migotań na śniegu...".
Everest Góra Gór
przez Adventure Consulting (do tej pory jedna z naj
łem IVszysfto za Ernest (Into Thin Air: Death on
prężniej działających agencji zajmujących się wejściami
Everest) to klasyka literatury górskiej. W dodatku dość
na Everest), którą jako lider i założyciel tej firmy kierował
kontrowersyjna - autorowi zarzua się nie do końca
trzydziestopięcioletni Nowozelandczyk Rob Hall. Poza
obiektywne
jeśli
tym w książce przewija się też często postać czterdzie
chodzi o jednego z przewodników, Anatolija Bukrie-
stoletniego Scotta Fischera, Amerykanina, przystojne
K
przedstawienie
faktów,
zwłaszcza
jewa (Bukńejew, zanim zginął w grudniu 1997 roku,
go lidera ekspedycji Mountain Madness (również i ta
zdążył opisać własną wersję wypadków, w Polsce wy
agencja działa do tej pory). Niestety, w wyniku śnieżnej
daną pod tytułem Wspinaczka-Mount Everest i zgubne
burzy i różnych niesprzyjających okoliczności, obydwaj
ambicje).
liderzy zginęli, a wraz z nimi także klienci Halla plus
Trzeba jednak przyznać że dzieło Krakauera to lek
jeszcze trzech członków wyprawy indyjskiej. 11 maja
tura wciągająca, a zarazem dająca obraz tego, jak jest na
1996 roku był najbardziej tragicznym dniem w historii
Everescie także i dziś. Stanowiąca zapis autentycznych
zdobywania Everestu. Życie straciło wtedy osiem osób,
wydarzeń akcja toczy się w maju 1996 roku, a główny
a jeśli dodać jeszcze inne ofiary, bilans wiosny tego roku
mi bohaterami są uczestnicy ekspedycji organizowanej
obejmował aż dwunastu wspinaczy.
WSZYSTKO ZA EVEREST -TRAGEDIA ROKU 1996
siążka Joe Krakauera znana w Polsce pod tytu
I Skromne czorteny upamiętniające Szerpów, którzy zginęli na Everescie.
Trekking do bazy
105
Ale czasem dużo treści można wyrazić prawie bez słów. Przykładem lakoniczna tabliczka:„Rachel B. (1983-2010). Po prostu poszła na boogaloo...". Boogaloo to taniec latynoski popularny w Stanach w latach sześćdziesiątych. Napisała to zapewne matka dwudziestoośmioletniej Amerykanki Rachel Burkę, nie mogąc uwierzyć, że nigdy już ze swoją córką nie porozmawia. Swoją drogą dziewczyna była naprawdę wysportowa na - biegała półmaratony, uprawiała windsurfing i jeździła na nartach, a zmarła wcale nie podczas wspinaczki, gdzieś wysoko, ale na zwykłym trekkingu, na wysokości jak na Himalaje niewielkiej, bo wynoszącej 4000 metrów. Powód? Choroba wysokościowa. Trzeba przyznać, że bardzo ładny pomniczek, z tablicami po rosyjsku i po an gielsku, ufundował ku czci swoich rodaków Kazachstan. Upamiętniono nie tylko tych, którzy zginęli na Evereście - jest tam też między innymi wspomniany przy okazji wy padków z roku 1996 Anatolij Bukriejew, rodowity Kazach, który zginął na Annapurnie. - Dan, znałeś ich? - zapytałam naszego lidera, wskazując na czorteny Fischera i Bukriejewa. Bądź co bądź, w maju 1996 roku Dan również był na Evereście. Dan przytakuje. O Fischerze jakoś nie za bardzo chce mówić, o Bukriejewie wręcz przeciwnie. - Fajny gościu, wesoły, świetny wspinacz. A jak grał na gitarze! - wspomina z wyraźną sympatią. Przy okazji wędrówki po tym skłaniającym do zadumy miejscu, przypomniałam sobie Marcina Kurasia. Nie znałam go osobiście, ale przed wyjazdem dostałam sympa tycznego maila od Krzysztofa Nepelskiego, który jest ojcem chrzestnym tego młodego chłopaka. Marcin zginął w sierpniu 2012 roku w trakcie wspinaczki w Tatrach. Miał 24 lata, zapał do wspinania i, jak podejrzewam, przekonanie, że życie dopiero przed nim. Oto fragment mojej korespondencji z Krzysztofem: „Marcin był pochłonięty przez góry, jestem pewny, że gdzieś z tyłu głowy miał też plan wejścia na Mount Everest. Ja przesze dłem dość długą drogę od totalnej negacji wszystkiego, co kojarzy się ze wspinaniem, narażaniem życia, zdobywaniem szczytów, do akceptacji tej pasji. Dziś po ponad pół roku od tamtego zdarzenia coraz bardziej rozumem Marcina i ludzi o podobnym podejściu do życia i gór. Spotkałem wielu wspaniałych ludzi, którzy żyją dla gór" Zainteresowanych osobą Marcina odsyłam na prowadzoną przez Krzysztofa stronę: www.marcinkuras.pl. Wracając do czortenów, najskromniejsze tabliczki mają Szerpowie, za to kamien nych
pomniczków
Everest Góra Gór
im
poświęconych
jest
akurat
najwięcej.
Skromne,
trochę
smutne,
często zaniedbane. A przecież to dzięki Szerpom większość wspinaczy zdobywa hima lajskie szczyty. Na Evereście Szerpowie giną praktycznie co roku. W tym roku też jest już jedna ofiara Góry Gór i jest to właśnie Szerpa - 7 kwietnia zginął czterdziestopięcioletni Mingma Sherpa, ponoć bardzo doświadczony. Należał do ekipy tak zwanych Icefall Doctors,
czyli
elitarnej
grupy
Szerpów
przygotowujących
przejście
przez
wyjątkowo
niebezpieczną część lodowca - do nich należy założenie drabin ponad szczelinami, rozwieszenie poręczówek. Zginął, bo miał pecha: wpadł w szczelinę, ale jak opowiada ją, był też trochę sobie winny - zboczył z wyznaczonej trasy, w dodatku bez asekuracji, bo powinien być wpięty do założonej już na tym odcinku poręczówki. Nie da się ukryć: góry nie są bezpieczne. I nie ma znaczenia czy są to Tatry ze średnią wysokością dwóch tysięcy metrów, czy jurajskie skałki, czy Wielkie Himalaje
I Czorten ku czci Szerpy Babu Chiri, który w 1999 roku spędził na szczycie Everestu 21 godzin (bez dodatkowego tlenu). Zginął dwa lata później, w trakcie swojego 11 wejścia na Dach Świata.
Trekking do bazy
107
(Wielkie Himalaje to fachowa nazwa najwyższej części ciągnącego się na przestrze ni dwóch i pół tysiąca kilometrów pasma Himalajów). Giną nowicjusze i wytrawni wspinacze. A dla mnie to przestroga i przypomnienie, że do gór zawsze trzeba pod chodzić z pokorą. Tymczasem jesteśmy już w Lobuche - wiosce, na którą składa się kilka domów czy raczej rodzinnych hotelików. Liczyliśmy, że może będzie zasięg komórkowy, ale gdzie tam, nie ma go już trzeci dzień... Ponieważ przyszliśmy do Lobuche dość wcześnie, wybraliśmy się w kilka osób na wycieczkę do Piramidy - pobliskiej (dwadzieścia minut marszu) stacji badawczej założonej i sponsorowanej przez Włochów, choć teraz są tam już sami Nepalczycy. Jej nazwa nie jest przypadkowa, bo rzeczywiście główne laboratoria znajdują
I Wioska Lobuche (4910 m) - nasz ostatni nocleg przed Base Campem.
108 Everest Góra Gór
się
w
specjalnie
wyglądającym
niczym
zaprojektowanym, szklana
piramida.
obłożonym Konstrukcję
panelami
słonecznymi
wzniesiono
w
1990
ostrosłupie, roku,
czyli
dość dawno, ale nawet teraz, biorąc pod uwagę okoliczną scenerię i wysokość na jakiej ją postawiono (5050 m), wygląda mocno futurystycznie czy wręcz abstrakcyj nie. Badania dotyczą głównie meteorologii i topnienia lodowców.
Prawie w bazie Ostatnią
wioską
przed
everestowym
Base
Campem
jest
położone
na
wysokości
5140 metrów Górak Shep. Nazwa jest mało romantyczna - w tłumaczeniu oznacza „martwe kruki". Dziwne, bo krukopodobne ptaki, a także wyglądające niczym wyrośnię te perliczki kuraki, mają się tu całkiem dobrze, diabli więc wiedzą, co autor miał na myśli.
I Jaki pasące się koło Górak Shep.
Trekking do bazy
1 7 kwietnia, 14 dzień wyprawy, w południe w Górak Shep (5140 m)
110 Everest GoraGor
Trekking do bazy
111
POGADAJ Z SZERPAMI, CZYLI MINISŁOWNICZEK
j,
posługują się
przydatnych zwrotów, chociaż trzeba pamiętać, że nie
Szerpowie. Oficjalnie jest to jedna z odmian
ma w tym języku reguł zapisu, tak więc mogą pojawić
tybetańskiego, ale nawet mieszkańcy Lhasy, czyli sto
się drobne różnice w stosunku do innych źródeł (język
licy Tybetu, szerpańskiego nie rozumieją. Oto zestaw
Szerpów opiera się na fonetyce).
tashi delek
sama sap dasa
O
niełatwy
jest
thuche, thuche che khyoro min kang hin? lo cho lepki? khyoro khangba keni hin? paryatak
język,
którym
powitanie,
chokhang
sklep
dziękuję, dziękuję bardzo
za ra
lunch
jak masz na imię? ile masz lat? gdzie mieszkasz?
la ka, ri kangri
turysta autobus
namdu
samolot
tsangbu
mekhang
szpital
chibuk
naksha
zdjęcie
buk
góra góra z wierzchołkiem
szczyt góry duża rzeka strumień dolina
sardar
przewodnik
tak
zeku
wspinać się
hoshi
nie
kha tokpa
sama
jedzenie
la, las
złoty, złoto
przełęcz
pokrytym śniegiem
gadi
ser
restauracja
odpowiednik„dzień dobry"
kheup, khekpar
lód
chu
woda
cha
herbata
dasa
niebezpieczeństwo
yo
popcorn
latuk
choroba wysokościowa
mięso
men
lekarstwo
sha chemendok
jajko
tsetasup
lawina
chinde
bezpieczny
ciężki (waga)
Liczebniki:
112
1
chik
6
thuk
2
nyi
7
din
3
sum
8
ge
4
zhi
9
gu
5
nga
Everest Góra Gór
10
chitamba
I Tuż przed Górak Shep. Brązowy pagór to Kala Pattar (5550 m), popularny punkt widokowy na Everest.
W Górak Shep zrobiliśmy sobie dłuższy postój, bo stąd do bazy zostało już tylko ze dwie i pół godziny drogi, a tu i dobrej herbaty można się napić (naszej ulubionej masala tea, czyli takiej parzonej w mleku, z dodatkiem miksu przypraw - cynamonu, anyżku, kardamonu i innych), i skorzystać z internetu. Swoją drogą ciekawe, że współczesny ekwipunek wspinacza to już nie tyko raki czy czekan, ale jeszcze iPhone, iPod, MP3 lub MP4, no i oczywiście tablet lub laptop. W ten to spo sób mam przed sobą na ekranie obrazki z Polski (sprawdzam newsy), a za oknem widok na Everest, który z tej perspektywy dużego wrażenia jeszcze nie robi. W drodze tutaj jeden z naszych Szerpów uczył mnie podstawowych słówek z ich języka. Dobrzeje znać, bo tylko niektórzy z nich mówią po angielsku.
W BAZIE
„Dom” na lodowcu 17 kwietnia, wieczorem. 14 dzień wyprawy,
Dotarliśmy do bazy! Dla trekkerów to półmetek drogi (dochodzą do kamienia z na pisem „Base Camp" i zawracają), dla nas - dom na najbliższe sześć tygodni!
Base Camp
(5300 m)
Baza
to
całkiem
spore,
kolorowe
miasteczko
namiotowe.
Trudno
powiedzieć,
ile osób tu w kwietniu, maju, czyli w everestowym sezonie, zamieszkuje - zdaniem niektórych w tym roku będzie to nawet i półtora tysiąca (oficjalnie trzystu piętnastu wspinaczy, bo tylu osobom wydano zezwolenia na wspinanie, nie wliczając Szer pów i całej obsługi). W każdym razie, żeby dojść do swojego obozu szliśmy główną ścieżką bazy około dwudziestu minut (inna sprawa, że wciąż jesteśmy niezaaklimatyzowani, więc chodzimy dość wolno). Właściwie nie było jeszcze czasu, by się na dobre rozejrzeć. Całe popołudnie zajęło
nam
rozpakowywanie
się,
co
zresztą
wszystkich
nas
bardzo
cieszyło,
bo
wreszcie mamy komplet bagaży (w czasie trekkingu większość toreb została nada na bezpośrednio do bazy, tak więc nie mieliśmy do nich dostępu). W bazie mieszkamy w namiotach pojedynczo, dzięki czemu miejsca na zago spodarowanie jest całkiem sporo. Zamieszkałam po sąsiedzku ze Scottem i Slavo, nieco dalej jest namiot Kierana. Trochę niżej rozstawiono mesę, czyli jadalnio-świetlicę ogrzewaną wieczorami przez niewielki, ale całkiem wydajny piecyk - tam to czy się nasze obozowe życie towarzyskie. W sumie to dzisiejszy dzień był dla mnie średnio udany. Zaczęło się od zjedzo nego na śniadanie omleta popitego mlekiem, a niestety taki zestaw ogólnie mi nie służy. Finał był taki, że przez pierwszą godzinę po wyjściu z noclegu w Lobuche szłam jak na skazanie, a do formy powróciłam dopiero po akcji wsadzenia dwóch palców
114 Everest Góra Gór
I Witamy w Everest Base Camp. I Meta naszego oĹ&#x203A;miodniowego trekkingu.
W bazie
115
I Miejsce, do którego dochodzą trekkerzy (na teren bazy wchodzić nie powinni).
do gardła i wiadomo... Już po dojściu do bazy miałam natomiast drobną scysję z jednym z kolegów, bo widząc, że chłopak nie dotarł do celu, choć szedł na trasie przede mną, zasygnalizowałam Szerpom, że jednej osoby brakuje, po czym nawy kiem przewodnickim wyszłam go szukać (a mogłam w tym czasie siedzieć w mesie i pić herbatę). Chłopak rzeczywiście się zgubił, wraz z jednym z Szerpów znaleźliśmy go nawet szybko, ale był wściekły na cały świat i miałam wrażenie, że właśnie mnie obarcza winą za to, że nie trafił do obozu. Mało tego, kiedy wkrótce potem poprosiłam go, aby pomógł przenieść moje ciężkie torby, bo chcę zmienić namiot, a teren jest taki, że w pojedynkę raczej ciężko, wypalił, że teraz to on musi sam się rozpakować. Nie wiem, czy moje pojęcie wzajemnej, przyjacielskiej pomocy jest inne, czy to może różnica mentalności pomiędzy Polakami i Amerykanami, ale nie ukrywam, iż trochę się zdziwiłam. Mało tego, wcześniej temu samemu koledze oddałam na trasie poło wę
swojego
lunch
pakietu,
bo
własnego
zapomniał
i
wielokrotnie
pożyczałam
mu
swoją czołówkę. Tym bardziej więc nie sądzę, by pomoc przy przeniesieniu toreb, co trwałoby może ze dwie minuty, byłaby dla niego jakąś udręką. Fakt, kolega w końcu
116 Everest Góra Gór
przyszedł, po tym, jak się rozpakował, czyli po dwóch godzinach, no ale w międzycza sie machnęłam już ręką na zmianę namiotu i też się rozpakowałam. Ciekawa jednak jestem, na ile będzie można na siebie liczyć wysoko w górach? Boże, dopiero kwadrans po dwudziestej, a ja już w łóżku! A raczej w śpiwo rze, na materacu na szczęście na tyle grubym, że nie czuję kamieni pokrywających lodowiec (bo baza znajduje się na lodowcu). Ciągle trudno mi się przestawić na te wczesne w górach chodzenie spać - zaraz odpalę MP3 z audiobookami. Na pierw szy rzut pójdzie coś ze współczesnej literatury polskiej. Może coś„babskiego"? Okej, Gretkowska! I jeszcze jedna ważna rzecz: z Base Campu wcale nie dostrzeżemy Everestu! Tuż obok jest tylko imponujący jęzor lodowca, ale Góry Gór nie widać.
Prysznic, pranie, nowi znajomi Dzień minął nam na odpoczynku i „ogarnianiu się" w bazie. Wszyscy się nawet wykąpaliśmy,
bo
mamy
rozstawiony
namiot
prysznicowy
wyposażony
w
prowi
zoryczną słuchawkę do polewania, do którego wnosi się coś w rodzaju termosu
W bazie
18 kwietnia, 15 dzień wyprawy, Base Camp (5300 m)
117
JAK WYSOKI JEST EVEREST? SPÓR O WYSOKOŚĆ
ż dziwne, że w dobie lotów kosmicznych nie moż
A
na dokładnie ustalić, ile metrów liczy najwyższa
góra świata. Spór jest poniekąd polityczny, bo obydwa kraje, do których należy szczyt, mają różne zdania na ten temat Aktualnie i na mapach chińskich, i nepal skich, w ramach konsensusu figuruje 8848 metrów, ale wszystko wskazuje na to, że to jeszcze nie koniec dysku sji, bowiem rząd nepalski w 2011 roku uruchomił kolejny cykl badań, którego wyniki w momencie oddawania tej książki do druku nie były jeszcze znane. Za mierzenie Himalajów zabrali się początkowo Brytyjczycy. Była pierwsza połowa XIX wieku i posługi wano się wówczas wielkimi teodolitami, urządzeniami ważącymi, bagatela, pięćset kilogramów (do transpor tu każdego z nich potrzebowano dwunastu tragarzy!). Problemem było to, że w tamtych czasach Brytyjczycy do Nepalu wjeżdżać nie mogli, tak więc wszelkie ba
.swojego'szczytu.
kolonią, a najbliższa odległość z jakiej mierzono Eve
(na przykład w popularnym przewodniku Lonely Planet
rest wynosiła 170 kilometrów. W końcu w 1856 roku
pod tytułem Nepal), chociaż Nepal wyniku tego nie
Królewskie
uznał, a późniejsze badania podały go pod wątpliwość.
Towarzystwo
Geograficzne na
podstawie
wyników otrzymanych wcale nie od brytyjskiego na
W 2005 roku swoje ponowne pomiary zrobili Chiń
ukowca, ale pracującego dla Brytyjczyków indyjskiego
czycy - ich zdaniem Everest wznosi się na wysokość
matematyka
oficjalnie,
8844,43 metrów. Skąd różnica tych kilku metrów? Otóż
że wysokość szczytu uznanego za najwyższy z dotych
Chińczycy opierali się na mierzeniu poziomu litej skały,
czas znanych, wynosi 8840 metrów.
podczas gdy inne badania uwzględniały zalegającą na
Radhanatha
Sikhara,
ogłosiło
Trzeba było czekać sto lat, aby Everest zmierzono
118
I I pomyśleć, że pan Everest nigdy nie widział
dania prowadzono z terenu Indii, które były brytyjską
szczycie pokrywę śniegu i lodu. Biorąc pod uwagę, że
po raz kolejny, również przy użyciu teodolitu, choć już
owa śnieżno-lodowa pokrywa ma około trzy i pół me
w unowocześnionej wersji. Specjalistom z Indii, któ
tra grubości, po zsumowaniu otrzymamy 8848 metrów.
rzy się tym zajęli w roku 1955, wyszło 8848 metrów,
Niby wychodzi na to samo, co na mapach pojawiło się
co zresztą pokryło się z wynikiem, jaki w 1975 roku
już wcześniej, ale każdy kraj forsuje teraz swoje dane czy
otrzymali Chińczycy. Nepalczycy wynik zaakceptowali
raczej sposób ich podawania. Trzy wyniki, czego się więc
i trzymają się go do tej pory.
trzymać? Polska Wikipedia w momencie oddawania do
Zamieszanie wprowadziło pojawienie się GPS-ów.
druku tej książki w haśle„Mt Everest"podawała wysokość
W1999 roku korzystające z pomocy satelity urządzenie
8850 m, chociaż w tej samej Wikipedii, tyle że w wer
wnieśli na szczyt Amerykanie. Efekt: 8850 metrów, co
sji anglojęzycznej widniało 8848 m. Za wersją 8848 m
jest podawanedotej pory w bardzo licznych publikacjach
w polskich źródłach opowiada się Encyklopedia PWN.
Everest Góra Gór
wypełnionego
gorącą
wodą.
Krótko
mówiąc,
znowu
wyglądamy
jak
ludzie.
Zrobili
śmy też pranie, które po rozwieszeniu na namiotach i linkach między nimi zamarzło tak, że niewiele brakowało, by moje spodnie prawie się złamały. Po obiedzie towarzystwo leniuchowało, a ja poszłam zobaczyć co i jak w są siednich go
i
obozach. Piotrka
Zupełnie
Cieszewskiego
przez -
Bartka
przypadek znałam
namierzyłam wcześniej
z
Bartka
Wróblewskie
rozmów
telefonicznych,
o Piotrku dowiedziałam się od jego żony, którą spotkałam dwa dni temu, kiedy podchodziłam do Górak Shep, a ona wracała już do Lukli. Chłopcy przyjęli mnie herbatą cytrynową i miło sobie pogadaliśmy. Przy okazji dowiedziałam się, że jest jeszcze jedna Polka atakująca Everest i, rzecz jasna, postawi łam za punkt honoru ją odnaleźć Wśród tylu obozów nie było to łatwe, ale kiedy sobie coś postanowię, to jestem uparta, więc jakoś się udało. Poszukiwaną okazała się Olga Nabiałek, pielęgniarka z Lublińca, superkobitka z bardzo fajnym poczuciem humoru. Z górami jest dobrze obyta, zresztą nie może być inaczej skoro zdobywa Koronę Zie mi. Gorzej z resztą jej ekipy. Jest tam na przykład pewna młoda Argentynka, dziewczę miłe, do tego pod względem urody - śliczne. Tylko że na ładną buzię gór się nie zdo bywa. Problem w tym, że dziewczyna doświadczenia górskiego nie ma prawie wca le, a tymczasem wymyśliła sobie, że zdobędzie... Koronę Himalajów, czyli czternaście ośmiotysięczników! Na dodatek zaczyna od Everestu! Nie wiem, czy współczuć, tym bardziej że przy takiej taktyce może szybko pożegnać się z tym światem, czy stwier dzić wprost, że z mądrością i rozsądkiem to u niej nie za bardzo. Albo drugi z ekipy Olgi: Irańczyk mieszkający na stałe w Wielkiej Brytani. Facet sto dwadzieścia kilogramów żywej wagi, mało tego - do tej pory gór nie zdobywał, tylko raczej je oglądał, na dodatek z dołu! Ponoć chwalił się, że był pod Matterhor nem (czyli dojechał kolejką do punktu widokowego u podnóża) i trochę chodził po górach... Szkocji. Teraz dopytuje się, czy inni członkowie jego wyprawy będą mu w czasie akcji górskiej pomagać. Po prostu ręce i nogi opadają. Najgorsze, że tacy ludzie wcale nie rozumieją, że stwarzają ryzyko nie tylko dla siebie, ale i dla innych. Życzę im oczywiście dobrze, ale Oldze współczuję takich „partnerów"6. 6)
Z
perspektywy czasu: Irańczyk odpadł z wyprawy dość szybko - nie był w stanie przejść nawet
Icefallu. Argentynka nie dała rady dojść do obozu IV. Szkoda za to Olgi - wystartowała do ataku szczytowego 18 maja, ale ze względu na warunki pogodowe musiała się wycofać
W bazie
119
Wspomniałam o Koronie Ziemi. Mało kto wie, że poza nami, Polakami, inne nacje nie stosują tej nazwy, tylko mówią Seven Summits (czyli Siedem Szczytów, siedem
najwyższych
szczytów
siedmiu
kontynentów).
I
rzeczywiście
-
zaliczają
w tym rankingu tylko siedem gór. „Tylko", bo zdaje się, że jedynie my jesteśmy na tyle ambitni, aby robić nie siedem, lecz zwykle dziewięć gór, dodając jeszcze dwie, tak by nie było wątpliwości w przypadku Europy i Australii z Oceanią. Coś mam wrażenie, że jako naród lubimy sobie stwarzać trudności, a reszta świata i tak tego nie docenia.
Pudża, błogosławieństwo lamy, tańce Szerpów 19 kwietnia, 16 dzień wyprawy, w południe, Base Camp (6300 m)
Noc była zimna i śnieżna, ale obudziłam się tylko raz. Z sąsiednich namiotów dobiega ło albo chrapanie, albo kasłanie (bo tutaj już wszyscy kaszlą), a z oddali - huk lawiny. Lawiny schodzą teraz dość często, ale w bazie jesteśmy poza ich zasięgiem. Na szczęście, pomijając kaszel, czuję się dobrze. Chyba zawsze się w miarę do brze a klimatyzowałam, w czym trochę pomaga moje niskie ciśnienie. Inni narzekają na ból głowy, bezsenność, brak apetytu, a ja, co ciekawe, na odwrót. Wysypiam się,
I Lawiny - częsty widok w czasie wyprawy.
120
Everest Góra Gór
szczytów
Wkrótce potem Messner zrobił wszystkie„Seven Sum-
wszystkich kontynentów wpadł Richard Bass,
pomysł
zdobywania
najwyższych
mits", oczywiście zgodnie z tym, co wcześniej ogłosił.
amerykański biznesmen, który w 1985 roku wszedł
Paradoksalnie autor „listy Messnera" nie został pierw
na Everest, co było zwieńczeniem jego projektu. „Listę
szym zdobywcą wpisanych na nią szczytów - w tym
Bassa"zakwestionowałjednak Reinhold Messner, jakby
samym roku, 1986, wyprzedził go Kanadyjczyk Patńck
nie było wielki wspinaczkowy autorytet, zdaniem któ
Morrow, który profilaktycznie zrobił osiem szczytów -
rego zdobyta przez Bassa Góra Kościuszki, owszem, jest
połączenie listy Messnera i Bassa.
najwyższą górą Australii, jednak skoro za kontynent
Najgorzej mają Polacy, bo poza obydwiema gó
uznaje się Australię z Oceanią, za najwyższy tamtejszy
rami w Australii z Oceanią zaliczają także dwa szczyty
szczyt powinno się uznać położoną w indonezyjskiej
w Europie. Przyczyną są wątpliwości niektórych na
części Papui Carstensz Pyramid, znaną też pod lo
ukowców, czy Elbrus to jeszcze Europa, czy już Azja?
kalną nazwą Puncak Jaya (dużo trudniejsza od Góry
W tej sytuacji na wszelki wypadek wspinamy się też
Kościuszki i wyższa od niej o ponad 2000 metrów).
na Mount Blanc.
Seven Summits, czyli Korona Ziemi w najpopularniejszej wersji ogólnoświatowej (tak zwana „lista Messnera"): Kontynent
Góra i jej wysokość
Kraj
Azja
Mount Everest (8848 m)
Nepal/Chiny (Tybet)
Ameryka Południowa
Aconcagua (6960 m)
Argentyna
Ameryka Północna
McKinley/Denali (6195 m)
USA (Alaska) Tanzania
Afryka
Kilimandżaro (5895 m)
Europa
Elbrus (5642 m)
Rosja
Australia z Oceanią
Carstensz Pyramid/
indonezyjska część wyspy
Puncak Jaya (4884 m)
Nowa Gwinea
Antarktyda
Mount Vinson (4897 m)
A tak na marginesie to dużo trudniejsza od Korony wszystkich kontynentów. Jest na tej liście między inZiemi jest Koronka Ziemi (ang. Seven Second Sum- nymi słynne i groźne K2 (8611 m).
SIEDEM CZY DZIEWIĘĆ? SEVEN SUMMITS VS KORONA ZIEMI
N
a
mits), czyli drugie pod względem wysokości szczyty
Korona Ziemi w wersji polskiej - do wyżej wymienionych szczytów trzeba dołożyć jeszcze: Kontynent
Góra i jej wysokość
Kraj
Europa
Mt Blanc (4810 m)
Francja/Włochy (gł. wierzchołek
Australia
Góra Kościuszki (2230 m)
należy do Francji) Australia
W bazie
121
a apetyt mam taki, że aż mi wstyd, gdy proszę o kolejną dokładkę. Sama jestem zdziwiona, tym bardziej, że w przeciwieństwie do innych, nie biorę diamoxu. Za to od wczoraj zaczęłam łykać acard na rozrzedzenie krwi. Trochę zbił mnie z tropu na pis na pudełku, a mianowicie:„tabletki dojelitowe". Nie za bardzo wiedziałam, co to oznacza. Rozumiem, że mogą być doustne, ale skoro niedoustne, to jak niby mam je
122 Everest Góra Gór
wpakować do jelita? Już myślałam, że przez pomyłkę w aptece dali mi czopki, ale na szczęście znalazłam ulotkę wyjaśniającą, iż jednak należyto cudo połknąć! Obudzono nas dość wcześnie, ponieważ zaraz po śniadaniu miała być pudża. Okazało się, że tajemniczy kamienny mur wznoszony wczoraj przez Szerpów z ta kim pietyzmem, nie był wcale żadnym piecem, jak mi się wydawało, a ołtarzem, na
W bazie
I W trakcie pudży lama błogosławi przyniesiony do ołtarza sprzęt wspinaczkowy.
którym teraz położono różne dary: talerze z ryżem, herbatniki, cukierki, ciasteczka podobne do naszych faworków, a do tego butelkę whisky i kilka butelek coca-coli uważanej
tu
za
dobro
wybitnie
luksusowe.
Z
boku
ołtarza
poukładaliśmy
razem
z Szerpami sprzęt wspinaczkowy i to, co chcieliśmy poświęcić. Tak jak wszyscy po łożyłam
raki,
czekan, kask,
uprząż, ale
ponadprogramowo dołożyłam jeszcze
ręka
wice puchowe (w intencji, aby nie odmrozić sobie rąk), polską flagę, którą zabieram na szczyt (tę samą, która dwa lata temu służyła jako bandera w moim rejsie arktycznym na Czukotkę), pluszowego miśka od męża, który wszędzie ze mną jeździ (misiek, bo mąż akurat nie), no i ten mój amulet - kamień dżi. Pudża trwała ze dwie godziny, w trakcie których lama mruczał mantry, jego pomocnik walił w bębenek, a w międzyczasie wszystko, co złożyliśmy do poświę cenia
zostało
posmarowane
masłem
z
mleka
jaka.
Najważniejszym
nabożeństwa było postawienie masztu z odchodzącymi od niego kolorowymi,
124 Everest Góra Gór
momentem
buddyjskimi szymi
chorągiewkami
namiotami
aż
do
modlitewnymi, końca
które
wyprawy.
teraz
Robiąc
będą
zdjęcia,
powiewały chciałam
nad
ponad
na takim,
akurat w tym miejscu nisko rozwieszonym nad ziemią sznurkiem przejść i... mo mentalnie rzuciło się do mnie dwóch Szerpów, dając do zrozumienia, że przejść mogę pod chorągiewkami, ale nigdy nad! W międzyczasie dostaliśmy też do ręki trochę ryżu - należało rzucić garść na ołtarzyk i w kierunku gór. Potem z kolei częstowano nas czangiem (domowej pro dukcji piwo), colą, rakszi (wódka ryżowa) i whisky - w tym przypadku wlewano ją do nakrętki, w której należało umoczyć trzy razy palec, trzy razy strzepnąć kilka kropli
wokół
siebie
i
dopiero
potem
można
było
zawartość
nakrętki
wypić.
Zro
biło się wesoło, kiedy dano każdemu trochę mąki, po czym wzajemnie się białym proszkiem smarowaliśmy. No i najważniejsze - wszyscy otrzymali od lamy rytualną kremową szarfę (to już druga, bo pierwszą dostaliśmy od lamy z Pangboche). Na koniec, kiedy lama już poszedł, były szerpowskie tańce! Jakoś tak rodzinnie się przez to zrobiło. Miejmy nadzieję, że w górach też będzie taka sympatyczna atmosfera.
Internet znaczy mokre buty Dziś
nasz
drogi
lider
zaproponował
chętnym
wycieczkę
w
poszukiwaniu
internetu.
Najbliższe cywilizowane miejsce, gdzie jest możliwość podłączenia się do sieci, to
19 kwietnia, wieczorem. Base Camp i IBC
schroniska w Górak Shep, ale tam trzeba drałować ze dwie godziny. Na szczęście Dan ma specjalny „gwizdek", czyli mobilny modem i gdzieś tam, jak twierdził czter dzieści minut od obozu, namierzył całkiem szybkie łącza „terenowe". Ostatecznie poszliśmy we czwórkę, już w połowie drogi klnąc Dana, że cią gnie nas po śliskich, obsuwających się kamieniach. Kiedy mieliśmy już rzeczywiście dosyć i chcieliśmy wracać, Dan stwierdził, że jesteśmy na miejscu. To znaczy „pra wie" jesteśmy, bo od celu (śnieżnego pagóra na którym łapało się zasięg) dzieliła nas wypływająca z lodowca rzeczka, bez szansy przejścia suchą nogą. Próba zbu dowania mostku z kamieni nie za bardzo się udała, zaczęliśmy więc kombinować inaczej. Najlepsze buty - sięgające za kostkę goretexowe meindle miałam ja (reszta wybrała się w adidasach), ale co z tego, skoro, kiedy już byłam prawie na drugim brzegu, zarwała się pode mną pokrywa śnieżna i wpadłam po łydki, wlewając sobie wodę do butów od góry.
W bazie
125
KOLOROWE SYMBOLE, CZYLI FLAGI MODLITEWNE
olorowe flagi zawieszane w miejscach zamiesz
do bogów, co jest formą modlitwy. Znawcy buddyzmu
kanych przez wyznawców buddyzmu (w Nepalu
prostują, że chodzi nie tyle o konkretne modlitwy, ile
to między innymi rejon Everestu), to element nie tyle
bardziej o szerzenie idei dobrej woli, współczucia, siły
ozdobny, ile religijny. Szerpowie nazywają je chatar,
duchowej i mądrości. Zawieszanie flag w miejscach,
przy czym zwyczaj ich rozwieszania przyszedł do Ne
gdzie jest wiatr (mosty, przełęcze, szczyty) sprawia, że
palu z sąsiedniego Tybetu.
dzięki mantrom okolica jest oczyszczona i uświęcona,
K
Układ
flag
nie
jest
przypadkowy
kolejność
symbolika jest następująca:
a wspomniane idee docierają coraz dalej w świat. Flagi występują w dwóch rodzajach. Te, które są rozwieszane
poziomo
lub
ukośnie
(wzdłuż
dachów
niebieski - niebo i przestrzeń
świątyń, na mostach) to tak zwane Lung ta, co zna
biały-powietrze i wiatr
czy „Wietrzny Koń", podczas gdy wiszące pionowo to
czerwony - ogień
Darchor (dosłownie „maszt flagowy", bo rzeczywiście
zielony-woda
zwykle przyczepia się je do jakiegoś pala lub słupa). Ze
żółty - ziemia
względu na religijny charakter, flagi należy traktować z szacunkiem (nie powinny być wykorzystywane jako
Flagi zadrukowane są mantrami, które według powszechnego mniemania zanoszone są przez wiatr
I Pięciokolorowe flagi buddyjskie.
126
-
kolorów (patrząc od lewej do prawej), a zarazem ich
Everest Góra Gór
odzież i nie wszędzie wypada je wieszać). Zużyte, stare flagi powinno się spalić.
I W drodze na wzgórze, na którym jest szansa na złapanie sieci internetowej.
Na szczęście dla Dana internet rzeczywiście działał nad wyraz dobrze. Nazwa liśmy to miejsce IBC, czyli Internet Base Camp. Oczywiście takie pojęcie w języku wspinaczy nie funkcjonuje (jest tylko ABC, czyli Advance Base Camp, baza wysunię ta), ale uznaliśmy, że trzeba być kreatywnym i tworzyć nowe słownictwo. Poza
mokrymi butami dzisiejszego dnia
dopadło mnie też
inne nieszczęście.
Kwadrans temu wybrałam się do toalety, trzymając pod kurtką swoją świeżo wy pełnioną wrzątkiem butelkę (nie byle jaką - oryginalny szwajcarski SIGG). Po kolacji zabieramy takie gorące butelki, aby wrzucić je do śpiwora, co, rzecz jasna, w czasie mroźnej nocy jest bardzo użytecznym patentem. Niestety, sięgając po papier w wia domym
celu,
wypuściłam
butelkę
spod
ramienia,
ku
swojemu
przerażeniu
patrząc,
jak wpada w sam środek wypełnionej już w połowie beczki z odchodami! Oczywiście odpuściłam sobie jej wyciągnięcie, ale trochę się zmartwiłam, że nie za bardzo mam teraz z czym iść w góry, a pić po drodze trzeba. No i co tu zrobić? Kiedy opowiedzia łam o tym publicznie, chwilę potem przybiegł Kadzi, czyli nasz sirdar (szef Szerpów, a zarazem bazy) i zaproponował, że odda mi swoją butelkę. Miły gest.
W bazie
Bar i bazowe znajomości 20 kwietnia, 17 dzień wyprawy, wieczorem. Base Camp (6300 m)
Zgodnie
z
się
bazy
do
naszymi
planami
wysuniętej
na
dzisiaj
w
ramach
Pumori
(taki
aklimatyzacji
ładny
powinniśmy
siedmiotysięcznik
na
wspiąć
zachód
od
Everestu). Niestety, w nocy posypało śniegiem, więc jak stwierdził Dan, na pewno by się nie obeszło bez jakiejś złamanej nogi, dlatego poczekamy na poprawę wa runków. Ogólnie jest biało, zimno, wietrznie i mało przyjemnie. Kiepska pogoda ma dodatkowo ten minus, że nie mogę ładować laptopa, bo jesteśmy
uzależnieni
od
baterii
słonecznych.
Wczoraj
poratowali
mnie
Brytyjczycy
(mają generator), ale grzecznie, acz stanowczo dali mi do zrozumienia, że to pierw szy i ostatni raz. Pozostaje mi liczyć na zaprzyjaźnioną ekspedycję indyjską - oni też mają
generator,
są
znacznie
bardziej
sympatyczni,
a
po
wczorajszych
godzinnych
prawie pogaduchach w ich mesie, mam nadzieję, że nie odmówią. Czekanie
na
polepszenie
pogody
wykorzystałam
na
ciąg
dalszy
poznawania
Base Campu. Na dobry początek odszukałam obóz ekspedycji japońskiej, w której składzie
jest
Yuichiro
Miura.
Mający
osiemdziesiąt
lat
siwowłosy
wspinacz
(rocznik
1932), zamierza zostać najstarszym człowiekiem na Evereście. Pan Yuichiro już na Da chu Świata był, mając siedemdziesiąt i siedemdziesiąt pięć lat (rekord najstarszego wspinacza na tej górze dzierżył od roku 2003 do 2008, kiedy przebił go nepalski rywal, o czym mowa na stronie 130). Jeszcze wcześniej w roku 1970 Miura zjechał na nar tach z wysokości około 7900 metrów na słynnej ścianie Lhotse. W ciągu dwóch mi nut dwudziestu sekund pokonał, jak podano w mediach, około 2000 metrów różnicy poziomów (niżej zjechać nie mógł ze względu na szczeliny), a hamował za pomocą specjalnego spadochronu. Nakręcony wówczas film The Man Who Skied Down Everest został w roku 1975 uhonorowany Oskarem za najlepszy film dokumentalny. Ponieważ kadry
syn
narodowej
pana
Japonii
Yuichiro dwukrotnie
też
jest
brał
wyczynowym
udział
w
narciarzem
igrzyskach
(jako
członek
olimpijskich,
startu
jąc w konkurencji zjazdów po muldach), zapytałam seniora, czy chciałby, aby junior (obecny
zresztą
przy
naszej
rozmowie)
też
miał
takie
pomysły.
Odpowiedź
była
krótka:„Nie!" Trzeba
128
Oprócz
syna
stratega
(!)
Everest Góra Gór
przyznać, (ważne wspinania,
że
Japończyk
wsparcie kilku
przygotowany
duchowe), wspinaczy
ma
w
jest
ekipie
„wspierających",
do także
wspinaczki
świetnie.
prywatnego
filmowca
i
trochę
lekarza, innej
obsługi. Zapytałam o liczbę butli, z których zamierza korzystać - wyszło na to, że ma do dyspozycji trzydzieści! Inna sprawa, że facet jest bardzo sprawny - zarów no psychicznie jak i fizycznie, a przed wyjazdem trenował oddychanie w specjal nej na
komorze każdej
symulującej
warunki
podnosząc pięć-dziesięć
na
poziomie
6000
kilogramów. Do
metrów
tego
oraz
wszystkiego
ćwiczył
nogi,
ma w bazie
odpowiednio dobrane jedzenie - pokazywano mi worki z trawą morską, suszonym łososiem i dorszem, o innych specjałach japońskich nie wspominając (nawet dosta łam w prezencie kilka zielonych herbatek)7. Szczerze
mówiąc,
w
miarę
wizytowania
obozów
widzę
jak
„ubogo"
w
sto
sunku do innych wygląda nasza baza. Specjalnie mi to nie przeszkadza, bo choć nie mamy takiego „wypasu" jak inni, mamy za to fajną, rodzinną atmosferę. Poza tym głupio bym się czuła, gdybym miała w mesie dywany, kolorowe girlandy (!) i kwiaty na stołach (sztuczne), co widziałam u innych. Nie tęsknię też za telewizo rem (widziałam, że ma go w połączeniu z anteną satelitarną ekspedycja indyjska), no i mogę się obejść w latrynie bez odświeżacza powietrza czy muszli klozetowej (u Brytyjczyków) sprawiającej, że nie trzeba kucać nad zwykłym dołem, jak to wła śnie jest u nas. Chyba do trochę innej atmosfery gór jestem przyzwyczajona i to, co mamy u nas, uważam za zupełnie wystarczające. Jedyne czego tamtym trochę za zdroszczę to, z racji moich skłonności do marznięcia, stałe ogrzewanie mesy - u nas jest tylko jeden mały piecyk włączany dopiero popołudniami. Największy obóz w Base Campie ma nepalska agencja Seven Summit. W su mie
jest
trzydzieści
tam osób
siedemdziesięciu obsługi.
dwóch
Wpadłam
do
klientów nich
z
różnych
odwiedzić
krajów
naszych
plus
około
GOPR-owców
sto (tych
dwóch chłopaków, których spotkałam na trekkingu koło Namche Bazar), ale zasta łam tylko puste namioty. W tej sytuacji zostawiłam kolegom kartkę z pozdrowie niami, no i korzystając z okazji, poszłam zobaczyć, jakie mają warunki. Boże, czego tam nie ma! Jest nawet „namiot filmowy", gdzie na dużym ekranie wieczorami
7)
Z
perspektywy czasu: pan Yuichiro szczyt zdobył tego samego dnia co ja, czyli 23 maja. Taktyka
wspinania
była
może
niezbyt
wyczynowa,
ale
skuteczna,
a
w
tym
przypadku
chodziło
przecież
o to, by po prostu wejść. W każdym razie, aby skrócić wyczerpujące odcinki między obozami, za miast
standardowych czterech obozów, zrobiono siedem, ostatni na tak
zwanym Balkonie,
czyli na
wysokości 8400 metrów, co ułatwiło atak szczytowy.
W bazie
WYŚCIG SENIORÓW, CZYLI O SZCZYTOWANIU OSIEMDZIESIĘCIOLATKÓW 130
T
T
maja
2013
roku
świat
obiegła
informa-
m J cjaf że na szczycie Everestu stanął mający osiemdziesiąt lat Japończyk Yuichiro Miura, który tym samym został (już po raz drugi) najstarszym w świecie zdobywcą najwyższej góry świata. Radość z tego faktu Japończyk musiał jednak przez jakiś czas tłumić nie było bowiem pewne, czy rekordu nie odbierze mu za raz inny wspinacz, Nepalczyk Min Bahadur Sherchan, mający osiemdziesiąt jeden lub osiemdziesiąt dwa lata (różnice w podawaniu wieku zależą od tego, czy kolej ny rocznik liczymy od daty urodzin, czy też bierzemy pod uwagę rok kalendarzowy). Pan Sherchan, emerytowany żołnierz ze słynnego, walczącego u boku armii brytyjskiej regimentu Gurków, po tym, jak tylko dowiedział się o planach Japończyka, w tym czasie przebywającego już w Base Campie, po stanowił bronić swojego dotychczasowego tytułu (bo od roku 2008 to właśnie on był najstarszym everestowcem). Niestety, w przeciwieństwie do niemającego pro
I Osiemdziesięcioletni Japończyk Yuichiro Miura ze swoim synem.
blemu z finansami Japończyka, Nepalczyk nie posiadał żadnych sponsorów, nie miał nawet pieniędzy na wy
maja przewieziono go helikopterem do szpitala w Kat
kupienie potrzebnego zezwolenia na wspinaczkę. Osta
mandu. Japończyk mógł wreszcie odetchnąć pełną pier
tecznie złożył do władz wniosek o zwolnienie go z opłat
sią, ciesząc się, że przynajmniej do przyszłego roku jego
i na początku maja, jeszcze bez oficjalnej odpowiedzi na
rekord jest niezagrożony.
pismo, zdeterminowany wyruszył w góry. Ponieważ Ne
Zacięta
rywalizacja
między
obydwoma
pana
pal to kraj mocno zbiurokratyzowany, na decyzję władz
mi trwa od roku 2008, kiedy to Japończyk po raz dru
trzeba było trochę poczekać Kiedy ją podjęto, przyzna
gi wszedł na Everest chcąc poprawić swój własny rekord
jąc ambitnemu obywatelowi nawet grant na pokrycie
wieku, jaki ustanowił w roku 2003 (w 2003 roku miał
kosztów ekspedycji, było już dość późno. W dniu, kiedy
siedemdziesiąt lat w 2008 - siedemdziesiąt pięć). Tylko
Japończyk stanął na szczycie (23 maja), Nepalczyk
że dosłownie dzień wcześniej 25 maja 2008 roku wszedł
przebywał wciąż na dole, pisząc na swoim profilu na
na szczyt nie kto inny, tylko pan Sherchan mający wów
Facebooku: Jestem w bazie, mając już dobrą aklima
czas 76 lat 340 dni (czyli prawie siedemdziesięciosied-
tyzację. Moje zdrowie jest okej i jeśli pogoda będzie ła
miolatek), odbierając Japończykowi dotychczasowy re
skawa, wyruszę w tym tygodniu w górę". Niestety, okno
kord i zarazem uniemożliwiając jego przesunięcie.
pogodowe, w związku ze zbliżającym się monsunem,
Cóż, obu panom wypada pogratulować siły, zdro
zdążyło się zamknąć poza tym pana Sherchana dopadły
wia i ambicji (oby nie przesadnej). I od razu przypomi
problemy zdrowotne - z bólem w klatce piersiowej 28
na się tekst piosenki:„Starsi panowie dwaj..
Everest Góra Gór
I To tylko jeden z wielu obozów wchodzących w skład everestowego Base Campu.
wyświetla się filmy, jest piekarnia, w której codziennie na potrzeby obozu wypieka się pięćdziesiąt bochenków świeżego chleba, pyszne bułeczki i ciastka (że pyszne to wiem, bo mnie poczęstowano), no i jest - to największy szok - bar z alkoholami! Jak się okazuje, każdy z klientów Seven Summit ma przydział darmowych drinków, od coca-coli po markowe whisky, wódki i inne wysokoprocentowe trunki! Trochę to dziwne, bo alkohol aklimatyzacji bynajmniej nie sprzyja... Do tego jest jeszcze kilka różnych
kuchni,
bo
na
przykład
podległa
pod
Seven
Summit
ekspedycja
chińska
ma specjalnie przygotowywane jedzenie chińskie, a koreańska - koreańskie. Rozmawiałam z menedżerem Seven Summit, jak zamierza wprowadzić tak licz ną ekipę na szczyt - siedemdziesięciu dwóch klientów (pewnie trochę osób zrezygnu je, ale zawsze to tłum), z czego każdy ma średnio jednego-dwóch Szerpów. Twierdził, że opracował koncepcję, a poza tym ma być spotkanie liderów różnych ekspedycji, w trakcie którego ustalą, kto kiedy wchodzi, by uniknąć zakorkowania newralgicznych odcinków. Szczerze mówiąc, w tej chwili przestałam się już obawiać przejścia przez groźny Icefall, a najbardziej zaczęła mnie przerażać wizja tego tłoku. Zapowiada się
W bazie
kiepsko, bo nie da się takiej kolejki ominąć, co oznacza, że człowiek marznie, zużywa tlen, a jeśli skończy go zbyt szybko, może nie osiągnąć celu. Nawet Dan stwierdził, że na przepuszczenie tylu osób na podszczytowym Uskoku Hillary'ego (skałki wymagają ce trochę wysiłku i wspinania), potrzeba będzie około... tygodnia. A tak na marginesie to z Seven Summit wspina się na Everest dwudziestosied mioletnia Nisha Adhikari - znana nepalska aktorka i modelka. Trzeba jednak spra wiedliwie
przyznać,
celebrytka jest
też
-
jest
grupa
że
dziewczyna
wysportowana nastolatków
-
nie
i
zachowuje
zupełnie
chłopców
się
„normalna".
w
wieku
wcale
jak
specjalnej
Wśród
klientów
piętnastu-szesnastu
troski
tej
agencji
lat,
specjal
nie wybranych ze szkoły sportowej w Dardżyling (Indie). Trochę się zdziwiłam, bo limit
wieku
w
zezwoleniach
na
zdobywanie
Everestu
wynosi
szesnaście
lat,
ale
usłyszałam tylko od kogoś z ich ekipy:„Przecież nie można się czepiać o tak drob ne różnice". Coś mi się wydaje, że z władzami nepalskimi da się załatwić wszystko. Swoją drogą ci chłopcy i tak nie będą najmłodsi na szczycie - w 2010 roku wszedł na
Everest
trzynastoletni
Amerykanin.
Ograniczenie
wieku
(od
strony
tybetańskiej
limitem jest osiemnaście lat) wprowadzono po tym, jak jeden z Szerpów ogłosił, że zamierza zabrać na wyprawę swojego dziewięcioletniego syna8. Wracając namierzenie
do
mojego
obozowiska
spaceru
po
Base
wspinaczkowych
sław!
Campie,
kolejnym
Wiedziałam,
że
pomysłem mogę
było
spotkać
między innymi Simone Moro, Denisa Urubko czy Petera Hamora, ale nikt nie po trafił wskazać, gdzie są ich namioty. Przypadkiem odkryłam za to kilka zupełnie nie zwracających uwagi beczek z logo Skody. Szybko skojarzyłam: Skoda - samochód czeski, a Hamor to wprawdzie Słowak, ale
kiedyś Czechosłowak. Zapytałam krę
cącego się w pobliżu Szerpy, czy mieszka tu Peter Hamor (notabene partner na szego
znanego
wspinacza
Piotrka
Morawskiego
w
czasie
wyprawy
na
Dhaulagiri
w 2009 roku, kiedy Piotrek zginął), a Szerpa na to, że owszem, tak, tylko że wyszedł rano
w
ramach
aklimatyzacji
zdobywać
Island
Peak
(jeden
z
sześciotysięczników).
Brnę więc dalej - czy w takim razie jest tu też Simone Moro, jakby nie było jeden z
najlepszych
współcześnie
wspinaczy
w
górach
wysokich.
Słyszę,
w namiocie. Razem z nim była jeszcze kolejna wspinaczkowa gwiazda - Ueli Steck 8)
Z
perspektywy czasu: Z „wycieczki szkolnej" indyjskich szesnastolatków szczyt zdobyło sześciu
chłopców.
Everest Góra Gór
że
tak,
siedzi
Południowego (po dziewięćdziesięciu dwóch dniach wę
Everestem? Całą światową elitę! Przedstawiam
drówki), przejście w 2004 roku Pustyni Gobi i sporo innych
piątkę najsłynniejszych, w porządku alfabetycznym:
wyczynów. W 2013 roku pojawił się w Base Campie, żeby nakręcić program telewizyjny (nie wspinał się).
Peter Hamor (ur. 1964) - Słowak świetnie mó wiący po polsku. Pierwszy wspinacz ze Słowacji, który
Simone Moro (ur. 1967) - włoski wspinacz, miło
zdobył Koronę Ziemi, jak również większość ośmioty-
śnik skydivingu, oficer włoskiej armii, pilot śmigłowca,
sięczników. Zaczął od Everestu w 1998 roku, potem
którym lata między innymi na akcje ratunkowe, a z wy
wszedł na Cho Oyu, Annapurnę, Broad Peak, Nangę
kształcenia. .. bibliotekarz. Z ośmiotysięczników zdobył
Parbat, Makalu, Gaszerbrum I, Gaszerbrum II, Kanczen-
Sziszapangmę (dwukrotnie, z czego w 2005 roku wraz
dzongę i w 2013 roku Lhotse (bez tlenu).
z Piotrem Morawskim zrobił pierwsze w świecie wejście zimowe na ten szczyt), Lhotse, Cho Oyu, Broad Peak, Makalu i Gaszerbrum II (na obydwa ostatnie szczyty jako pierwsze wejścia zimowe wraz z Denisem Urubko). Na Evereście stanął cztery razy - pierwszy raz w 2000 roku, ostatni w 2010, kiedy z bazy na szczyt i z powrotem ob rócił w czterdzieści osiem godzin!
Ueli Steck (ur. 1976) - szwajcarski wspinacz słynący z robienia trudnych dróg w rekordowych czasach (pół nocna ściana słynnego Eigeru w dwie godziny trzydzieści trzy minuty, spektakularny Matterhorn - godzina pięć dziesiąt sześć minut!). W Himalajach ma na koncie pięć ośmiotysięczników: Everest w 2012 roku bez wsparcia Szerpów i tlenu z butli, a wcześniej Gaszerbrum II, Maka lu, Cho Oyu i Sziszapangmę. Z zawodu cieśla.
Reinhold Messner (ur. 1944) - jeden z najsłyn niejszych światowych himalaistów. Włoch (choć nie
Den is U ru b ko (ur. 1973) - wspinacz z Kazach
którzy uważają, że Austriak, bowiem urodził się i wciąż
stanu, z zawodu oficer w armii kazachskiej. Ma na
mieszka
niemieckojęzycznej
koncie Koronę Himalajów bez wspomagania się tle
części Włoch, która do roku 1919 należała do Austrii).
nem, przy czym w przypadku Makalu i Gaszerbruma II
Pierwszy w świecie, który zdobył Koronę Himalajów, czyli
były to pierwsze w świecie wejścia zimowe (obydwa
wszystkie ośmiotysięczni (w 1986 roku), przy czym jego
z Simone Moro). Do jego największych sukcesów na
wejście na Everest (rok 1978, wraz z Peterem Habelerem)
leży między innymi zdobycie w zaledwie czterdzieści
w
Południowym
Tyrolu,
było pierwszym w historii bez wspomagania się butlą
dwa dni wszystkich pięciu siedmiotysięczników byłego
z tlenem. Messner był też jednym z pierwszych, którzy
ZSRR wymaganych do uzyskania prestiżowego tytułu
zrobili Koronę Ziemi, ma też na koncie zdobycie Bieguna
Śnieżnej Pantery.
W bazie
KTO JEST KTO, CZYLI HIMALAJSKIE SŁAWY
K
ogo można było spotkać w maju 2013 roku pod
133
I Od lewej: Simone Moro, Melissa Arnot i Ueli Steck.
(Ueli akurat jest tak skromny, że za tę „gwiazdę" pewnie by się obraził) oraz Amery kanka Melissa Arnot - sympatyczne i urodziwe dziewczę, do której należy kobiecy rekord, jeśli chodzi o liczbę wejść na Everest9. Pytałam ich o plany, ale Ueli i Simone tworzący
wspólny
team
byli
dość
ostrożni
w
szafowaniu
deklaracjami,
stwierdzając
tylko, że główny cel to zdobyć Everest nową drogą, bez dodatkowego tlenu i bez pomocy Szerpów. Po
herbatce
i
różnych
plotach
(Simone
doskonale
zna
środowisko
polskich
wspinaczy i bywa na różnych naszych imprezach, z których szczególnie mile wspo minaliśmy Kolosy), przeniosłam się do sąsiedniego namiotu, gdzie z kolei urzędował Denis
Urubko
wraz
ze
swoim
wspinaczkowym
dla odmiany jednym z najlepszych rosyjskich
partnerem
wspinaczy10.
Aleksiejem
Bołotowem,
Teraz wraz z Denisem
zamierzają wejść na Everest nową drogą, w typowo alpejskim stylu, bez pomocy Szerpów i wspomagania się tlenem (plany konkurencyjne do Simone Moro i Ueli Stecka). I znowu herbatka z propozycją czegoś mocniejszego (ale grzecznie odma wiam, bo na tej wysokości wolę nie ryzykować) i rozmowy o wspólnych znajomych, 9) W roku 2013 Melissa zdobyła szczyt po raz piąty. 10) Z
perspektywy czasu: Do głowy mi nie przyszło, że to było moje pierwsze i ostatnie spotkanie z Alek siejem Bołotowem. 16 maja Aleksiej zginął...
134 Everest Góra Gór
wyjątkowo
przyjemne,
ponieważ
wreszcie
mogłam
pogadać
sobie
po
rosyjsku
(bardzo lubię ten język). Razem z Denisem było jeszcze kilku chłopaków z Peters burga, którzy opowiadali o swoich perypetiach z bagażem - wyciągnięto im kilka rzeczy,
co
ciekawe, wszystkie
chowe
jednego
z
nich,
czerwone.
czerwona
kurtka
Wśród
strat
i...
butelka
były
czerwone
szkockiej
spodnie
whisky,
pu
oryginalny
Johnnie Walker z, a jakże, czerwoną naklejką! Do swojego macierzystego obozu wróciłam, ledwo idąc, bo po wypiciu kilku nastu
kubków
różnych
napojów
mój
pęcherz
nabrał
już
chyba
rozmiarów
balona.
W sumie to miłe, że gdzie się nie pójdzie, gościa od razu sadza się w mesie i częstuje czymś do picia. Podczas kolacji było bardzo wesoło, bo zdawałam relację z mojego popołu dniowego
„obchodu".
Szczególne
poruszenie
wzbudziła
opowieść
o
barze
w
obo
zie Seven Summit. Ktoś tam dorzucił, że oni mają również prywatne lądowisko heli koptera, na co Dan wypalił: co tam jakiś helipad, skoro my mamy yak pad. Trochę kiepsko, bo znowu zaczęło sypać śniegiem - prognozy na następne dwa dni nie są zbyt ciekawe. Część naszej ekipy już w namiotach, pewnie śpią. Kilka osób zostało i oglądamy na laptopie Dana film kupiony w Katmandu za całe czterdzieści ru pii (półtora złotego) za płytkę. A co tam, my też mamy swoje everestowe kino!
Wycisk i noc pod dachem Tak mi się dobrze tej nocy spało (choć właściwie to każdej nocy się wysypiam), a tu około szóstej rano poczułam się, jakby mój namiot rozstawiony był na pasie star towym lotniska. Nie był to sen - wyjątkowo nisko nad bazą latał helikopter i mia ło się wrażenie, że zaraz się rozbije, w duchu prosiłam więc lokalne bóstwa (czyli
21 kwietnia, 18 dzień wyprawy. ABC Pumori (5700 m) - Górak Shep (5200 m)
różne wcielenia buddów), by nie stało się to nad moim namiotem. Ponieważ było zimno, nie chciało mi się wysuwać głowy z namiotu i oglądać tego osobliwego air show
-
dopiero
umiejętności
pilota.
przy
śniadaniu
Ostatecznie
koledzy
zgodnie
opowiedzieli
stwierdzono,
że
mi nie
o
wyjątkowych był
to
pilot
popisach nepalski,
a prawdopodobnie Simone Moro, który nie tylko jest wspaniałym wspinaczem, ale też świetnym pilotem i ma w Nepalu swój własny helikopter. Potem jednak, na wiedzając ekipę włoską, ustaliłam, że to jednak nie Simone. Tym razem za sterami siedział inny pilot rodem z włoskich Dolomitów.
W bazie
135
Niestety po ładnym poranku pogoda znowu się zepsuła. Mimo to, aby nie gnuśnieć w bazie, ruszyliśmy się aklimatyzować na planowanym już od dawna Pumori (7161 m). Nazwa tej góry, co ciekawe, oznacza w języku tybetańskim niezamężną córkę. Gramoląc się po ośnieżonych kamieniach, doszliśmy do Advance Base Campu (w skrócie ABC), czyli bazy wysuniętej, gdzie na wysokości 5700 metrów opróżnili śmy nasze termosy, popatrzyliśmy na wynurzające się z mgły nisko w dole namio ty Base Campu, po czym, kiedy już zaczęliśmy marznąć, ruszyliśmy w dół, co było niezłym wyczynem, bo stromo i ślisko (przy okazji „pocieszyłam się", że nie tylko ja mam problemy z kolanami). W połowie drogi rozdzieliliśmy się - prawie wszyscy wrócili do bazy, natomiast cztery osoby, w tym ja, zeszły jeszcze skorzystać z internetu do Górak Shep. Szczerze mówiąc, gdybym wiedziała, jak będzie wyglądało to zejście (niosłam jeszcze ciężki plecak z laptopem i sprzętem fotograficznym), a tak że, jaki to będzie kawał drogi (Dan znowu pomieszał skróty), pewnie bym sobie odpuściła.
Ale
nie
wiedziałam,
więc
jakoś
się
musiałam
doczłapać
do
schroniska
w Górak. A teraz siedzimy w ciepełku, popijając herbatę z rumem i ciesząc się z do brodziejstwa, jakim jest łączność ze światem. Ponieważ zaprzyjaźniony szef schro niska obiecał nam koce, stwierdziliśmy, że nie wracamy już po ciemku do bazy, zostaniemy sobie na noc, śpiąc w świetlicy, i wystartujemy z powrotem do naszego obozu o czwartej, piątej rano, jak tylko się rozwidni. Spodobał mi się ten pomysł, bo dzięki temu wysuszę wreszcie mokre od dwóch dni buty.
Piękne widoki i pośpieszny odwrót 22 i 23 kwietnia, 19-20 dzień wyprawy. Base Camp - Pumori ABC (5740 m) - Base Camp
Wczoraj 22 kwietnia, zaraz po obiedzie, uznaliśmy, że pogoda na tyle się poprawiła, by
wrócić
Teoretycznie
na
aklimatyzacyjny
moglibyśmy
iść
do
dwudniowy
biwak
everestowego
do
obozu
bazy I,
ale,
wysuniętej po
na
pierwsze,
Pumori. wolimy
się przystosować do wysokości stopniowo (obóz I to już 6000 metrów, spory prze skok, a ABC Pumori - jednak 300 metrów mniej), po drugie, skoro jest wybór, to nie będziemy się narażać bez sensu na Icefallu, na którym w każdej chwili może nam się zwalić na kark jakiś serak. W przeciwieństwie do wycieczki na tej samej trasie dzień wcześniej, tym ra zem szło się wygodnie, bo przygrzewające słońce roztopiło śnieg i nie było już tak ślisko, co przy skakaniu po ruszających się kamieniach ma znaczenie. Po dojściu do
136 Everest Góra Gór
nie. Bywa, że powala najsilniejszych w ekipie.
Najgorszym
i
niebezpiecznym
stadium
choroby
wysokogórskiej jest obrzęk płuc (HAPE - High Altitu
To choroba wysokogórska, po angielsku zwana AMS
de Pulmonary Edema) i obrzęk mózgu (HACE - High
(Acute Mountain Sickness). Na jakiej wysokości może
Altitude Cerebral Edema), czego następstwem, jeśli
nas złapać? Dla większości osób pierwsze symptomy
szybko nie zareagujemy, może być śmierć. Jeśli wi
zaczynają się na około 3500-4000 metrów, chociaż
dzimy kogoś, kto kaszle krwią, dusi się i czuje ból
na wulkanie na Kamczatce, gdzie startowałam od
w klatce piersiowej, bełkoce, ma problem z koordy
poziomu morza, miałam w grupie dziewczynę, z któ
nacją, oceną sytuacji, zatacza się, siada, bo wszyst
rą kiepsko było już na 2000 metrów. Nie da się też na
ko mu jedno, albo gorzej - traci przytomność, to
stałe uodpornić na tę chorobę - nawet jeśli ktoś już
jak najszybciej taką osobę należy sprowadzić w dół
był na bardzo dużej wysokości, nie ma pewności, że na
(zwykle wystarczy różnica 600 metrów), w między
kolejnej wyprawie nic mu nie będzie. Mitem jest też, że
czasie podając też leki (dexametazon, diuramid, ada-
choroba wysokościowa nie dotyczy Szerpów - niektó
late - przed wyjazdem na wyprawę warto zgłosić się
rych nawet zabija.
do lekarza specjalisty od medycyny górskiej, a także
Pierwsze symptomy choroby to ból głowy (choć
zajrzeć
na
stronę
www.medeverest.pl).
przypadkach
zmęczenie i osłabienie, trudności ze spaniem. Często
podać tlen albo, jeśli mamy taką możliwość, umieścić
dochodzi jeszcze apatia, rozdrażnienie, brak apety
chorego w tak zwanym worku Gamowa, przenośnej
tu, potem pojawiają się nudności i wymioty, czasem
komorze
krwotoki z nosa czy puchnięcie (z tego względu
zabrał chorego w doliny.
i
jest
wezwać
jak
poważ
niejszych
hiperbarycznej,
dobrze
W
zazwyczaj jest to też objaw odwodnienia), ogólne
najszybciej
helikopter,
aby
w górach lepiej nie nosić obrączek czy pierścionków).
Często się zdarza, że chory, ze względu na swoją
Popularny w górach wysokich obrzęk twarzy (częstszy
ambicję i dopóki jest przytomny, nie chce rezygnować
u kobiet) nie jest jednak jakimś niebezpiecznym sy
i schodzić, mało tego, prawdopodobnie nie zauważy
gnałem - wynika raczej z zatrzymania wody w orga
u siebie niepokojących symptomów. Pewnie dlatego
nizmie (trzeba więcej pić i wydalać).
tyle osób pozostaje w górach na zawsze.
I Te częściowo amputowane palce to efekt ich
I
Butle z tlenem
odmrożenia
W bazie
CICHY ZABÓJCA - CHOROBA WYSOKOŚCIOWA
N
ie ma reguły kogo i w jakim stopniu dopad
obozu
wylądowałam
w
namiocie
z
Sandrą,
z
którą
całe
popołudnie
przegadałam
o nurkowaniu (Sandra pracuje w Australii jako dive master, a ja mam licencję AOWD, czyli zaawansowanego nurka). Wieczór był wietrzny, noc zimna, za to poranek następnego dnia - bajkowy. Niebieskie niebo, no i te widoki! Naprzeciwko nas czarny trójkąt Everestu, trochę nieśmiało kryjący się za dużo niższą, wyrastającą ponad przełęczą sąsiadką o sym patycznej nazwie Lho la, w dali postrzępione Lhotse (8516 m, czwarta góra świa ta)
i
łatwo
rozpoznawalne
po
zakrzywionym
wierzchołku,
będące
częścią
masywu
Lhotse, dumne Nuptse (7861 m), które z tej perspektywy wydaje się paradoksalnie najwyższą górą (w języku tybetańskim Lhotse znaczy „południowy szczyt", a Nupt se - „zachodni szczyt"). Z kolei w dole ciągnęła się biała, pofałdowana wstążka
lodowca Khumbu, a obok niej kolorowe namioty bazy. Obraz uzupełniał jeszcze „spływający"z góry, najeżony serakami Icefall! Siedzieliśmy, gapiąc się jak urzeczeni i było tak cudownie, że nawet gadać się nie chciało. To właśnie są chwile, kiedy człowiek czuje się w pełni szczęśliwy. Takie widoki to właśnie nagroda za trudy wchodzenia, zadyszkę, ból głowy, marznięcie i wszelkie inne niedogodności, które w górach są na porządku dziennym, a o których zwykle się nawet nie wspomina, bo przecież ważniejsze jest to, co może rzadsze, ale za to piękne. Żeby nie był to dzień wyłącznie leniuchowania, Dan urządził nam plenerowe szkolenie
z
medycyny
wysokogórskiej,
z
naciskiem
na
sytuacje,
z
jakimi
możemy
się zetknąć podczas ataku szczytowego. To, że na Evereście ludzie beztrosko mija ją wspinaczy umierających tuż przy poręczówkach, nie udzielając im pomocy, to
niestety przykra prawda. Kiedy wydajemy się czymś zdziwieni czy wręcz zszokowa ni, Dan ma zawsze jedną odpowiedź: -To jest Everest! (czyli w domyśle: na tej górze nie ma żadnych reguł!) W każdym razie przygotował nas na to, że na pomoc innych wypraw lepiej nie liczyć - mamy polegać na sobie i na partnerach z naszego zespołu. Jak z naszą pomocą innym wyprawom, to już kwestia indywidualna. - Pamiętajcie, że każda ekipa ma własnych Szerpów, którzy powinni zająć się swoimi klientami - padło wymijające stwierdzenie.
I Wysokość około 5700 metrów. Żółte punkciki przy lodowcu to namioty w everestowym Base Campie, 300 metrów niżej.
140 Everest Góra Gór
Ja
sama
chyba
nie
miałabym
problemu,
żeby
zrezygnować
z
wejścia
na
szczyt, aby kogoś ratować. Ale... łatwo mówić tu i teraz, w dole, przy ładnej po godzie, kiedy do ataku szczytowego jeszcze pewnie z miesiąc. Jedno jest pewne: lepiej nie znaleźć się w takiej sytuacji. Niestety, nasze plany aklimatyzowania się przez dwie noce w Pumori ABC zo stały
dość
szybko
zweryfikowane.
Ucinałam
sobie
właśnie
poobiednią
drzemkę
jak
większość z nas, kiedy gruchnęła wieść, że musimy pilnie schodzić w dół. Jak się okazało, zadzwonił ktoś ważny z Katmandu z pretensjami, co robimy w tym miej scu, skoro nie mamy zezwolenia na
tę
górę.
myślałam,
Szczerze
że
mamy,
dać
żyłam
Tak
naprawdę
nas
podklablować,
władze
w
wiedzieć,
w
ale
wi
nieświadomości. to
ktoś
na
musiał
bo
Katmandu że
mówiąc,
przecież nie
mogą
wysokogórskim
klifie stoi kilka namiotów. Oczy wiście chodziło o kasę, bo tu za każdą górę, to znaczy za owe zezwolenie, spore rzecz
płaci
sumy.
się
Cóż
całkiem
było
robić,
jasna, grzecznie zeszliśmy.
Potem okazało się, że i tak mie liśmy
szczęście,
bo
była
ponoć
jakaś ekipa, która za „wycieczkę" do Pumori ABC bez permitu do stała karę tysiąca dolców. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Z ra cji
tego,
że
wbrew
zamiarom
już po południu byliśmy w everestowym Base Campie, razem
W bazie
141
CZTERNAŚCIE RAZY OSIEM TYSIĘCY METRÓW, CZYLI KORONA HIMALAJÓW 142
N
a stronie 121 wyjaśniłam już pojęcie Korony Zie
Faktycznie,
gór
mających
wysokość
powyżej
mi. Dużo większym i bardziej niebezpiecznym
8000 metrów mamy na świecie tylko czternaście. Dzie
wyczynem jest Korona Himalajów. To akurat nazwa
sięć z nich znajduje się w Himalajach, cztery w Karako
polska, za granicą mówi się po prostu o fourteenth eight-
rum, stąd powinno się mówić raczej„Korona Himalajów
thousenders, czyli„cztemastu ośmłotysięanikach".
i Karakorum". Są to, począwszy od najwyższych:
LP-
Szczyt
Wysokość
Pasmo
Kraj
1.
Mount Everest*
8848m
Himalaje
Nepal/Chiny (Tybet)
2.
K2
8611 m
Karakorum
Chiny/Pakistan
3.
Kanczendzonga*
8586 m
Himalaje
Nepal/Indie
4.
Lhotse*
8516 m
Himalaje
Nepal/Chiny (Tybet)
5.
Makalu*
8563 m
Himalaje
Nepal/Chiny (Tybet)
6.
Cho Oyu*
8201 m
Himalaje
Nepal/Chiny (Tybet)
7.
Dhaulagiri*
8167 m
Himalaje
Nepal
8.
Manaslu*
8156 m
Himalaje
Nepal
9.
Nanga Parbat
8126m
Himalaje
Pakistan
10.
Annapurna 1*
8091 m
Himalaje
Nepal
11.
Gaszerbrum 1*
8068 m
Karakorum
Chiny (Tybet)/Pakistan
12.
Broad Peak*
8047 m
Karakorum
Pakistan/Chiny (Tybet)
13.
Gaszerbrum II
8035 m
Karakorum
Pakistan/Chiny (Tybet)
14.
Sziszapangma*
8013 m
Himalaje
Chiny (Tybet)
*gwiazdkq oznaczono sczyty, na które pierwsze zimowe węśckj (premicwane dużo wyżej niż letnie) zrobili Polacy!
Pierwszym
na
wszystkich
czternastu
ośmioty-
sięcznikach był Reinhold Messner - na każdy z nich
to na wszystkie góry weszła bez korzystania z dodat kowego tlenu.
wszedł bez wspomagania się tlenem (ostatni zali
W maju 2013 roku wejściem na Everest usta
czył w roku 1986). Do sierpnia 2013 roku zdobycie
nowiony został nowy rekord czasu potrzebnego do
wszystkich trzydziestu
wymienionych wspinaczy,
wśród
gór
udokumentowało
których
jest
trzech
zdobycia Korony Himalajów. Dokonał tego czterdziestoczteroletni
Koreańczyk
Kim
Chang-ho,
któremu
Polaków: Jerzy Kukuczka (rok po Messnerze), Krzysz
zajęło to tylko siedem lat, dziesięć miesięcy i sześć
tof Wielicki (1996) i Piotr Pustelnik (2010). Z kobiet
dni, w dodatku na żadnym ze szczytów nie korzystał
wyczyn ten mają na swoim koncie tylko dwie -
z butli tlenowej. Poprzedni rekord (z 1987 roku) należał
Hiszpanka (a właściwie Baskijka) Edurne Pasaban
do Jerzego Kukuczki - wynosił siedem lat, jedenaście
(2010 rok) oraz Austriaczka Gerlinde Kaltenbrunner,
miesięcy i czternaście dni. Różnica zaledwie trzydzie
która zakończyła Koronę Himalajów w roku 2011, za
stu siedmiu dni.
Everest Góra Gór
z Violettą zrobiłyśmy nalot Oldze - wspominanej już Polce, która w tym akurat dniu obchodziła swoje pięćdziesiąte urodziny. Dla Olgi był to kiepski dzień, bo rozbolała ją głowa, ale mimo to wyczołgała się z namiotu, aby wypić z nami urodzinową herbatkę i trochę pogadać. Przy okazji odśpiewałyśmy jej „Sto lat" i sprezentowałyśmy jeden z moich batonów energetycznych, żeby zapewnił jej siły do wejścia na górę.
Ćwiczenia na Icefallu, wojna o flagę
•GJr
i
Większość dzisiejszego dnia zajęły nam ćwiczenia na Icefallu. Niby jakoś tam wspinaczkowo jesteśmy obyci/ale chodziło o zweryfikowanie, cze9° s'ę można po kim spodziewać, sprawdzenie sprzętu i wyrobie nie sobie różnych nawyków, bo na Evereście,
24 kwietnia, 21 dzień wyprawy, Base Camp, Icefall (około 5360 m)
na dużej wysokości, kiedy mózg odma wia posłuszeństwa, łatwo popełnić błąd. Zaczęliśmy od podstaw - zapoznania się ze wszystkim, co wisi przy uprzęży, tak, by nawet po ciemku móc z tego korzystać, przy zwyczajenia się do chodzenia w rakach przypię tych do potężnych buciorów (jest trochę inaczej niż w rakach, których używa się na przykład w Al pach, zakładanych do znacznie mniej masywnych butów), no i umiejętności operowania jumarem (zwanym też małpą, przyrządem zaciskowym wpinanym w linę, z którym można się spokoj nie wspinać, ale w przypadku odpadnięcia czy utraty przytomności samoczynnie się blokuje). Oczywiście był też czas na bar dziej zaawansowane wspinanie po śnieżno-lodowych ścianach, różne techniki zjazdów (przy okazji dowiedziałam się, że przyrząd
I Tu jeszcze jest łatwo i ciepło. U góry już tak nie będzie.
zjazdowy ką,
zwany
przez
bywa
powszechnie
ósem
zachodnich
kolegów
„bałwankiem"),
zaliczy
moich
nazywany
liśmy też trochę zabawy z Czekanami, no i
symulacje
liny
przechodzenia
lodowcowe
po
przez
szcze
poziomych
drabin
kach. Te drabinki wywołały zresztą naj więcej emocji, tym bardziej że nie ma przy
nich
ale
żadnych
wszyscy
sztywnych
szybko
poręczy,
temat
opanowa
li. Inna sprawa, że pożyczone na dzisiaj drabinki
były
nad
ziemią,
dzić
nad
położone a
raptem
z
kiedy przyjdzie
metr
przecho
kilkudziesięciometrową
prze
paścią, może być mniej przyjemnie. Teraz już czas na kolację. Po ład nym
poranku,
wu
wykorzystali
helikopterem w
celach
który
włoscy
na
nad
piloci
zno
polatanie
bazą,
ratunkowych
swoim
bynajmniej (trochę
nas
nie już
to wkurza, jesteśmy przecież na terenie parku
narodowego,
naprawdę
sporo
zrobiło
smętnie
się
a
ta
maszyna
hałasu),
robi
popołudnie
pochmurne.
W
tej
sytuacji zrezygnowałam z łażenia po ba zie i udzielania się towarzysko, za to zdo byłam
się
wszystkim
na
dokładne
głowy
umycie,
(musiałam,
bo
przede cho
dzenie w czapce niemal non stop i do tego
jeszcze
spanie
w
czapce
dobrze
moim włosom nie służy). Potem była już I Ostatnie przygotowania przed wyjściem na akcję górską.
144 Everest Góra Gór
laba - wzorem innych zamelinowałam
się w namiocie i czytałam książki, których trochę przywiozłam, a jakoś ciągle braku je mi na nie czasu. Przed wyjazdem w antykwariacie górskim zakupiłam takie pe rełki, jak wydaną w 1956 roku książkę Johna Hunta Zdobycie Mount Everestu czy Walkę o szczyt świata Jana Kazimierza Dorawskiego z roku 1955. Przeleciały pół świata w końcu nie po to, by teraz leżeć. W międzyczasie mieliśmy cichą „wojnę o flagę". Wracając wczoraj z biwaku na Pumori,
na wznoszącym
się nad naszym obozem wzgórzu zobaczyliśmy powiewa
jącą dumnie flagę narodową Słowacji. Powiesił ją Slavo, który z racji tego, że źle się czuł, zszedł z góry wcześniej. No to ja na to, że skoro wisi flaga słowacka, to ja po wieszę równie dużą polską (małą mam przy namiocie, ale zabrałem jeszcze wersję maks). No i się zaczęło, bo reszta ekipy, reprezentująca tak zwane zachodnie nacje, swoich flag nie ma, a więc nie może nic zawiesić, a rzecz jasna, symboli obcych kra jów
(tym
bardziej
wschodnich)
akceptować
nie
zamierza.
Ostatecznie
polskiej
flagi
jednak nie powiesiłam, a gdy rano wstaliśmy, nie było też słowackiej (pewnie, żeby nie doprowadzić do III wojny światowej Slavo sam ją zdjął). Przy okazji tej historii wyszło na jaw, że Amerykanie w ogóle nie kojarzą naszych flag, ani polskiej, ani sło wackiej, a niektórzy nie zarejestrowali nawet, że nie ma już Czechosłowacji!
Obozowa codzienność i przygotowania do wyjścia w górę Dziś w nocy wyruszamy w górę z zamiarem dotarcia do obozu III, czyli na wyso kość 7100 metrów. Jeśli wszystko pójdzie planowo (dużo zależy od pogody i na szego samopoczucia), wrócimy z tego wypadu za około tydzień do dziesięciu dni.
25 kwietnia, 22 dzień wyprawy. Base Camp (5300 m)
Rzecz jasna, nawet jeśli będziemy się dobrze czuli, nie mamy teraz w planach ataku szczytowego - ciągle jest to jeszcze aklimatyzacja, no i wynoszenie ekwipunku do wyższych obozów. Idę się zaraz pakować. Startujemy o pierwszej w nocy, żeby przez niebezpiecz ny Icefall przejść w czasie, kiedy wszystko jest zmrożone i ryzyko, że jakieś obłamane seraki zwalą nam na głowę tony lodu, jest odpowiednio mniejsze. Przedwczoraj Icefall został oficjalnie zamknięty, ale tylko na jeden dzień, a przyczyną był właśnie zawalony serak. Na szczęście nikomu nic się nie stało, trzeba było jednak trochę czasu, żeby Szerpowie z ekipy Icefall Doctors wyznaczyli nową drogę i założyli po ręczówki. Swoją drogą w międzyczasie „lodowcowi doktorzy" zwrócili się z ogólną
W bazie
145
CO Z TYM TLENEM?
laczego im wyżej, tym trudniej się oddycha?
jednej trzeciej wartości ciśnienia na poziomie morza,
Bo im wyżej, tym mniej tlenu. Nie chodzi jed-
tak samo spada ilość wdychanego przez wspina-
D
nak o to, że zmienia się skład powietrza - powietrze
czy tlenu. Swoją drogą oddychania nie ułatwia też
to mieszanina gazów, w której tlen stanowi zawsze
wiatr oraz z powodu zimna konieczność zasłaniania
21% składu, niezależnie od wysokości, problemem
twarzy.
jest jednak to, że ze względu na zmieniające się ci- Poniżej informacja, jakiej ilości tlenu (ile procent śnienie jest ono bardziej rozrzedzone. Przykładowo w porównaniu z poziomem morza) możemy się spo- ponieważ na szczycie Everestu ciśnienie spada do dziewać na konkretnych wysokościach Miejsce
Wysokość m n.p.m
Ciśnienie na danej Ile % tlenu w porównaniu z po-
Poziom morza
0
1010 hPa
100%
Warszawa
ok. 120
1000 hPa
99%
Kasprowy Wierch
1987
810 hPa
80%
Mount Blanc
4810
570 hPa
57%
Baza pod Everestem
5300
540 hPa
53%
Kilimandżaro
5895
500 hPa
49%
Aconcagua,
ok. 7000
430 hPa
43%
Przełęcz Południowa, obóz IV
7900
380 hPa
38%.
Mount Everest
8848
340 hPa
33%
wysokości ziomem morza jest dostępne
obóz III na Evereście
Aby przyzwyczaić się do funkcjonowania w wa
bywamy
musi mieć czas na aklimatyzację. Pełny proces akli
aklimatyzacji, wtedy wysokość 6000 metrów dla więk
matyzacji wspinacza, zamierzającego wejść na szczyt
szości ludzi okazuje się raczej bezpieczna.
wysokość stopniowo, zgodnie z zasadami
Everestu bez tlenu, naukowcy wyliczyli na około dwa
Jak przebiega aklimatyzacja, w pewnym stopniu
miesiące, ale problemem jest to, że nie można czekać
można kontrolować za pomocą przyrządu zwanego
aż tak długo. Nie chodzi nawet o brak czasu, bardziej
oksymetrem (lub pulsoksymetrem), który na Evereście
o to, że z jednej strony organizm się przystosowuje,
ma chyba każdy z liderów, jest także na wyposażeniu
ale z drugiej bardzo wyniszcza (utrata wagi - nawet
namiotu medycznego. Badanie jest bardzo proste -
kilkanaście kilogramów, zanikanie mięśni, niedostatek
polega na włożeniu palca w niby-spinacz do bielizny
witamin i minerałów i tak dalej).
146
przytomność i po trzydziestu umrze. Jeśli z kolei zdo
runkach ograniczonego dostępu do tlenu, organizm
(nic nie boli) i po kilku sekundach wyskakuje cyfrowy
Brak aklimatyzacji może szybko doprowadzić do
wynik wskazujący saturację, czyli nasycenie tlenem.
śmierci. Jeśli kogoś, kto nie był długo na dużej wyso
Nigdy w górach nasza saturacja nie będzie wynosiła
kości, nagle z poziomu morza przewieziemy na wy
100% - powinniśmy się cieszyć, jeśli w Base Campie
sokość 6000 metrów, od razu będzie miał problemy
będzie to 80%, zaś u góry, w obozie II (6400 m), naj
z oddychaniem, po dziesięciu minutach pewnie straci
prawdopodobniej spadnie do 70%.
Everest Góra Gór
prośbą
o
oddelegowanie
im
do
pomocy
przedstawicieli
poszczególnych
obozów,
a przy okazji rozdali jeszcze oficjalne pisma, że miło by było, aby wspinacze wpła cili na ich konto po trzy tysiące rupii (około trzydzieści pięć dolarów). Mam jednak wrażenie, że nikt się tymi apelami specjalnie nie przejął. Mało tego, słyszałam jak głośno
komentowano,
pensjach
jakie
że
Icefall
to
wręcz
Doctors
bezczelność
otrzymują.
A
występować
z
zarabiają niemało,
czymś bo
takim,
przy
część pieniędzy
z bardzo drogich przecież zezwoleń na wspinanie, idzie właśnie na nich, przy czym jak najbardziej docenia się, że to praca wysokiego ryzyka. Co do wsparcia ludzkie go
również
nie
brakowało
głosów
oburzenia,
że
chyba
doktorom
się
w
głowach
poprzewracało, bo nie mają wcale tak dużo do roboty, żeby nie poradzić sobie bez dodatkowego wsparcia. Znaleźliśmy od
obozu,
na
nowe
miejsce,
kamienistym
gdzie
wzgórzu
dociera
internet
wyrastającym
z
-
jakieś
Icefallu.
trzydzieści
Wygląda
to
minut mocno
abstrakcyjnie - dookoła himalajskie kolosy, seraki na wyciągnięcie ręki i wyjątkowa
I Zdobycze cywilizacji nie omijają gór. Większość z nas spędzała popołudnia przy laptopach i tabletach.
W bazie
147
sceneria, a my (ja, Dan, Steve i Dave) siedzimy w namiocie (bo zimno) i zamiast po dziwiać zapierające dech widoki, stukamy w nasze laptopy. Zgroza! Swoją drogą po sąsiedzku surfują w internecie
wspinacze z Indii. Danowi przypomniała się wielka
wyprawa indyjska, z której wiele osób rzekomo zdobyło Everest, tylko że jakoś nikt ich na szczycie nie widział. - Nawet ich własny Szerpa - stwierdził Dan. Ponoć tłumaczyli się, że była kiepska pogoda i zła widoczność... W drodze na „wzgórze interneto we"
zahaczyliśmy
brytyjskich
o
lekarzy
prowadzony namiot
przez
medyczny.
Trzeba było zaprowadzić tam Slavo, któ ry ma problemy z okiem (dostał jakie goś mikrowylewu) i jednego z Szerpów z bolącym kolanem. Podoba mi się, że dla Szerpów porady lekarskie są darmo we.
Wspinacze
płacą
do
siedemdziesięciu
czy
przyjdą
w
od
pięćdziesięciu
dolarów
godzinach
(zależy
przyjęć,
czy
w środku nocy), chyba że wpłacili na po czątku sto dolców i wtedy mają nielimi towane porady i zabiegi gratis (opłacają dodatkowo tylko leki). Ponieważ ja aku rat zapłaciłam, uznałam, że przy okazji zapytam o ten mój kaszel. Ja już się do niego przyzwyczaiłam, ale koledzy z są siednich
namiotów
niby
żartem
narze
kają, że ich w nocy budzę. Na szczęście po osłuchaniu i sprawdzeniu gardła oka zało się, że to nic groźnego - po prostu „ten typ tak ma". Przy okazji sprawdziłam I Namiot medyczny w obozie bazowym. I Szerpowie za pomoc medyczną nie płacą.
148 Everest Góra Gór
sobie saturację - 84%, czyli na tej wyso kości bardzo przyzwoicie.
I na koniec jeszcze o tym, jak wygląda bazowa codzienność Przede wszystkim trzeba
pamiętać,
namiotowe.
że
Base
Żadnych
Camp
budynków
to
czy
swoiste stałych
namiotowe
miasteczko,
konstrukcji
postawić
ale
tu
wyłącznie
nie
można,
obowiązuje też zakaz prowadzenia działalności komercyjnej, przez co nie ma żad nych sklepów, knajpek czy schronisk dla trekkerów. Zwyczajowo miejscem, do któ rego dochodzą tacy turyści, jest wielki kamień z napisem „Base Camp"z widokiem na obozy, za to już dalej obcy nie są mile widziani. I nie chodzi nawet o to, że nikt nie chce, by nieznajomi kręcili mu się koło namiotu (leżący na zewnątrz sprzęt czy ubrania mogą kusić), ale bardziej o to, żeby nie przywlec wirusów, które mogłyby wyeliminować wspinacza z wyprawy. Co ważne, na własną rękę nikt się tu nie rozbija i pojedynczych namiotów nie ma. Base Camp to zlepek podobozów należących do różnych agencji. W obecnych czasach, ze względu na koszty i formalności, wszyscy, nawet himalajskie sławy de klarujące pod
w
górach
nepalskie
zupełną
albo
samodzielność,
zachodnie
agencje.
przynajmniej
Różnice
do
między
bazy
podłączają
wspinaczami
się
sportowymi
i typowo komercyjnymi polegają na tym, co dostaje się od agencji powyżej bazy. Ci, którzy wykupili opcję all inclusive mają prywatnego Szerpę, czasem jeszcze prze wodnika
„zachodniego",
wszystkie
posiłki
i
nie
różne
noszą inne
żadnego
bagażu,
udogodnienia.
Kto
mają ma
przygotowane
oszczędnościową
i
podane
opcję
Iow
budget, jest zdany w dużej mierze na siebie. W bazie każda agencja ma swój obóz, w którym mieszka albo zbieranina indywidualnych wspinaczy z różnych krajów (tak jak u nas), albo jakaś konkretna ekspedycja, na przykład narodowa (tak jak w tym roku wyprawy indyjska, malezyjska
czy
chińska)
albo zawodowa (jest
na przykład
indyjsko-nepalska
ekipa
straży
granicznej). Standard obozów zależy od tego, ile klienci zapłacą, stąd u niektórych wspominane
już
przeze
mnie
ogrzewane
namioty,
kwiatki
na
stołach,
lepsze
je
dzenie, telewizor, nieograniczony dostęp do prądu, albo tak jak u nas - skromnie, bez
luksusów,
wspinaczy namiot
bardziej
oraz
kuchenny,
modlitewnymi,
górsko.
Stałe
mesa,
czyli
obsługi, ołtarzyk
niekiedy
buddyjski,
dodatkowe
elementy duży
każdego
namiot
od
którego
namioty
(są
obozu
służący
rozchodzą obozy
z
to
jako się
małe
namioty
świetlico-jadalna,
sznury
namiotami
z
flagami
do
prowa
dzenia łączności radiowej albo do przeprowadzania jakichś badań naukowych),
W bazie
149
I Widok na Base Camp od strony lodowca Khumbu.
no i charakterystyczne namioty latrynowe. Jeśli chodzi o te ostatnie, to w środku w wykopanym dole stoi beczka, którą po zapełnieniu tragarze znoszą w dół do Górak Shep. Żeby nie mieli zbyt dużo roboty (przynajmniej u nas) sika się nie do beczki, ale obok, na przykrywające lód kamienie (żadnej podłogi nie ma, dzięki cze mu wszystko od razu wsiąka), do beczki załatwiając tylko „cięższe" sprawy. Nieczystości oraz wszystkie śmieci znosi się oczywiście ze względów ekolo gicznych. Jest jednak projekt, aby w przyszłości uprościć nieco tę kwestię (pewnie skanalizować?), a potem przerabiać w Górak Shep na rodzaj bionawozu wykorzy stywanego do uprawy warzyw. Czyli za jakiś czas wspinający się na Everest będą mogli liczyć na świeże pomidory dostarczane nie z odległego Katmandu, ale z po bliskich szklarni powstałych na wysokości 5000 metrów. Póki co na samą myśl o po midorach
dostałam
ślinotoku!
Już
prawie
zapomniałam
jak
wyglądają,
bo
takich
rarytasów w naszym obozie nie mamy. Jeśli chodzi o życie bazowe, rozpoczyna się ono dość wcześnie rano całkem przyjemnym „rytuałem" - od namiotu do namiotu krąży Szerpa i krzycząc w ramach pobudki śpiewne„Namasteee[", roznosi gorącą herbatę. Na początku trochę się z tego śmiałam, bo nie jestem przyzwyczajona do tego, że ktoś mi coś podaje do łóżka (w tym przypadku do śpiwora), ale teraz muszę przyznać, że to naprawdę fajny patent na roz budzenie i rozgrzanie, zwłaszcza gdy trzeba zaraz wyjść na śnieg i mróz. A mróz rano
150 Everest Góra Gór
T -
jest całkiem spory, co widać po butelkach zostawionych poza śpiworem (niekoniecznie na zewnątrz, w namiocie też), których zawartość skutecznie zamarza. Dzisiaj termometr w moim zegarku, zostawionym poza śpiworem wskazywał minus dziesięć stopni. Sygnałem, że czas przyjść do mesy na śniadanie czy inny posiłek jest tłuczenie w metalową miskę, co uskutecznia któryś z Szerpów. Jedzenie jest w miarę dobre (choć ja akurat jestem pod tym względem mało wymagająca), może poza śniada niami, które już zdążyły się nam znudzić, bo oznaczają miskę poridżu (coś w stylu owsianki), do tego zastępujący chleb placek oraz jajka - na ogół w postaci omletu z dodatkami typu dżem czy miód (ten ostatni jest rano zazwyczaj nie do użytku, bo w nocy zamarza, musimy więc wstawiać go do kubka z gorącą wodą). Brzmi niby dobrze, ale to zestaw dzień w dzień, co oznacza, że po miesiącu wstręt do jaj mamy murowany, a do chleba zatęsknimy już po tygodniu. Z obiadami i kolacjami jest lepiej - wczoraj był ryż z tuńczykiem z puszki, do tego nepalski szpinak (do naszego podobny tylko z wyglądu), a na deser ananasy z puszki. Z kolei dzisiaj nasz wyprawowy
kucharz
upiekł
naprawdę
pyszne
pizze.
Oczywiście
warunki
do
gotowania
są polowe (palnik podłączony do butli z gazem, woda przynoszona z pobliskiego jeziorka albo wytapiana z brył lodowych). Co
do
higieny,
to cóż,
teoretycznie
jest
dostęp
do
prowizorycznego
prysz
nica, ale, powiedzmy sobie szczerze, mało się z tego dobrodziejstwa korzysta,
W bazie
151
I Nasze obozowisko ze szczytem Nuptse w tle.
wychodząc z założenia, że z brudu jeszcze nikt nie umarł, a przeziębienie z wejścia na
górę
jak
najbardziej
może
wyeliminować.
Jednym
słowem
większe
ablucje
są
tylko od święta - zazwyczaj kończy się na umyciu zębów i rąk. Z rękami to akurat wszyscy grzecznie tego pilnują, a jeśli ktoś zapomni, inni życzliwie mu przypomina ją, tym bardziej że przed wejściem do mesy stoi baniak z wodą i mydłem w płynie. Mycie rąk jest uzasadnione i ważne - chodzi o to, by nie roznosić bakterii osiadłych na rękach na przykład po wyjściu z toalety, zasłanianiu ust przy kasłaniu albo wycie raniu nosa. Nie ma co kryć - tak naprawdę wcale nikomu nie zależy na roztkliwianiu się nad kompanem, każdy boi się po prostu o siebie, aby przed wyjściem w górę czegoś parszywego nie załapać. A jak się mieszka? Ponieważ standardem w bazie jest, że ma się namiot tylko dla siebie, spokojnie można się rozpakować, choć, rzecz jasna, żadnych szafek nie ma (przynajmniej u nas, bo w jednym z obozów widziałam namioty pozwalające na pozycję stojącą, wyposażone w przedsionek z dywanikiem i szafki właśnie!). Spi
152 Everest Góra Gór
I Kamienie z szarfami zostawionymi przez buddyjskiego lamę to symboliczne przedstawienie trzech szczytów, od których jesteśmy w trakcie wspinaczki uzależnieni: Nuptse, Lhotse i Everest.
się na materacach lub grubych karimatach, co jest ważne, gdyż baza zlokalizowa na jest na lodowcu (warstwa kamieni i żwiru zbyt wygodna nie jest, a poza tym czuć jednak trochę chłód lodu). Praktycznie większość czasu, jeśli nie wychodzi się w góry, spędza się mesie, bo tam jest najcieplej, zawsze stoi na stole coś do picia (a trzeba przecież dużo pić), są składane krzesełka, więc można posiedzieć i poga dać albo poczytać książkę. Jak już wspominałam, dość wcześnie chodzi się spać (standard to godzina dwudziesta) i wcześnie się wstaje. I jeszcze sprawa łączności z bliskimi. Polskie karty SIM nie działają, korzystać można z nepalskich, ale i tak trzeba sobie wyszukać miejsce, gdzie jest zasięg. W na szym przypadku oznacza to kamieniste wzgórze ponad obozem. Drugą opcją jest Skype, ale to już dłuższy spacer na zupełnie inne, dość odległe wzgórze, z którego mając mobilny modem, łapie się sygnał internetowy. Opcja najwygodniejsza i naj droższa to telefon satelitarny, ale w naszej ekipie ma go tylko Dan.
AKLIMATYZACJA. Z BAZY DO OBOZU III
Seraki z lewej, seraki z prawej 26 kwietnia, 23 dzień wyprawy. Wyjście z Base
Icefall zaliczony! Wcale nie było aż tak źle, jak to sobie wyobrażałam, słuchając różnych opowieści czy czytając opisy w książkach i internecie. Dobrze, że przechodziliśmy go nocą,
Campu (5300 m)
kiedy wszystko jest zmrożone, a więc stabilniejsze i bezpieczniejsze, poza tym nie było też
do obozu I (6000 m)
widać głębokich szczelin czy pękniętych seraków. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to nasi Szerpowie odprawiają zawsze ten sam rytuał: zanim wyjdą na Icefall, na pozostałym po pudży ołtarzyku palą magiczne zielska i biorąc garść ryżu, rzucają ją na ołtarz i w kierunku gór. Mnie też trochę tego ryżu dali, abym go rzuciła na przywołanie szczęścia. Pierwsze
emocje
zaaplikowałam
sobie
jeszcze
przed
wyjściem
(startowaliśmy
ostatecznie o drugiej w nocy), bo na dzień dobry, prawdopodobnie pakując raki, rozcięłam
dłoń.
A
ponieważ
w
ramach
profilaktyki
antyzakrzepowej
biorę
leki
na
rozrzedzenie krwi, nie było łatwo ten w sumie nieduży krwotok zatamować. Ale co tam ręka... Już po dziesięciu minutach od wyjścia zapomniałam o niej, bo
zaczęłam
przeklinać
ciężar
plecaka.
Może
w
normalnych
warunkach
piętnaście
kilogramów (wiem, bo wcześniej zważyłam) to nie tak dużo, ale tu, pod górę, bez aklimatyzacji
-
trochę
się
go
czuje. Nie
powiem,
zazdrościłam
tym,
których
stać
było na wynajęcie prywatnych Szerpów noszących im cały bagaż! Za to, kiedy już weszliśmy na Icefall, o uciążliwym plecaku również zapomnia łam i jak urzeczona napawałam się otaczającą mnie krainą śniegu i lodu. Była pełnia księżyca, otoczył nas niesamowity, jakiś taki mistyczny nastrój i nawet latarek-czołówek nie trzeba było zapalać. Jeden z piękniejszych widoków tej nocy to oświetlony blaskiem księżyca szczyt Pumori, a potem świt i wynurzające się z niego coraz to nowe kształty stopniowo podpalane promieniami słońca.
154 Everest Góra Gór
«f „ I Słynny Icefall, który ze względów bezpieczeństwa lepiej pokonywać jak najszybciej.
Ten cały Icefall to niezwykłe miejsce. Prawdziwy śnieżno-lodowy labirynt.Teraz, dzięki temu, że jest oporęczowany, przynajmniej nie trzeba szukać drogi, choć same poręczówki bezpieczeństwa wcale nie gwarantują.To taka„rosyjska ruletka", bo z tymi walącymi się co jakiś czas serakami sprawa jest kompletnie nieprzewidywalna, na za sadzie,^ kogo padnie, na tego bęc!"(wtym przypadku dosłownie). Seraki budzą zarówno grozę, jak i podziw dla Matki Natury, za jej zdolność kreacji. Nawet najlepszy rzeźbiarz na Ziemi nie miałby takiej fantazji. Ogromne bryły lodu
przybierają
najprzeróżniejsze
kształty
-
domów,
baszt,
ludzkich
postaci,
ta
jemniczych stworów. Niczym w bajce. Instynkt
samozachowawczy
przypomina
jednak,
by
z
tymi
zachwytami
uwa
żać, bo nie za bardzo jest na to czas i miejsce. Icefall wymaga zarówno uwagi, sku pienia, jak i wysiłku, zwłaszcza przy pierwszym jego przejściu, kiedy człowiek nie jest jeszcze zaaklimatyzowany i co kilka metrów brakuje mu tchu. Tymczasem co i rusz mamy jakieś „atrakcje": przeskakiwanie przez węższe lub szersze szczeliny,
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
155
podciąganie się przy stromych ściankach - na rękach, linie czy jumarze, i - to naj częściej
-
przechodzenie
po
drabinkach.
Drabinki
są
różne:
pionowe,
poziome,
ukośne, czasem połączone z kilku (wtedy najbardziej się chwieją) i nie ma żadnych sztywnych poręczy (chyba, że idziemy z kimś, kto uczynnie naciągnie nam leżące liny). Nogi dygocą, umysł pyta: „co ja tutaj robię", nieporadnie walczymy o każdy krok, a tymczasem zaraz po nas, po tej samej drabince przebiegają (tak, przebiega ją!)
obładowani
ponad
wszelkie
normy
Szerpowie,
przyprawiający
zwykłego
wspi
nacza o niezłe kompleksy. W utrzymaniu odpowiedniego stopnia adrenaliny, a dzięki temu także tempa wędrówki, pomaga dobiegający co ja kiś czas z oddali huk-czasem jest to pękający
156 Everest Góra Gór
I Przerzucone ponad głębokimi szczelinami chybotliwe drabinki na Szerpach nie robią żadnego wrażenia.
serak, czasem waląca się gdzieś lawina (to zwykle gdzieś z boku, ale robi wrażenie i działa na psychikę). Zapomniałabym: na początku Icefallu wzmożone bicie serca wzbudza
jeszcze
przejście
w
poprzek
lodowcowego
jeziorka
-
w
nocy
niby
za
marzniętego, ale z tego, co wiem, jego tafla nie zawsze wytrzymuje ciężar idących i żadne to pocieszenie, że nie jest bardzo głęboko. Przejście przez Icefall do obozu I zajęło nam bite siedem godzin, bez pośpie chu, z licznymi przerwami, co może w tym terenie nie jest zbyt rozsądne, ale inaczej ze względu na brak aklimatyzacji się nie dało. Po drodze spotkałam między innymi Olgę - wracała już do Base Campu i, szczerze mówiąc, nie wyglądała za dobrze. Miała niesamowicie spieczoną twarz. Opowiadała, że doszła do „dwójki" (6400 m),
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III 157
I Po nocnym podejściu poranek wita nas niedaleko obozu
ale miała kłopoty z wysokością - wymiotowała, walczyła z bólem głowy i w rezulta cie postanowiła wrócić z zamiarem ponownej próby. Poza tym gdzieś tam na szlaku zagadała do mnie idąca podobnie jak i my, w górę, Melissa Arnot (wspominana przeze mnie amerykańska himalaistka, którą poznałam w czasie wizyty w namiocie Simone Moro). Wieść gminna niesie, że dzień wcześniej polecieli sobie z Simone helikopterem do Katmandu. Niezły przeskok - z rozbitego na lodowcu namiotu do tętniącego życiem miasta, po to tylko, by na przykład zjeść pizzę11. Szczerze mówiąc, od połowy Icefallu ekipa mocno nam się rozciągnęła. Ja do chartów w górach nie należę, tym bardziej że kolegów mam wyjątkowo mocnych, dlatego byłam mniej więcej w połowie grupy. Nagle zauważyłam, że coś złego działo 11)
Z perspektywy czasu: Melissa pierwsze podejście do ataku szczytowego robiła 16 maja, ale wyco fała się. Po zejściu w dół i krótkiej regeneracji spróbowała jeszcze raz. Udało się. 22 maja była na szczycie.
158 Everest Góra Gór
I Dużym ułatwieniem jest, jeśli mamy partnera, który przy przejściu drabinek ponapina nam linki, tworząc rodzaj poręczy.
się ze Slavo, który przechodził kilkanaście kroków, po czym siadał wyczerpany. Nie wróżyło to dobrze. Nie chciał wprawdzie, by z nim zostawać, ale znowu obudziły się we
mnie
nawyki
przewodnicko-harcerskie,
wyjaśniłam
więc,
że
przecież
nigdzie
się
nie spieszę i czy będę w obozie godzinę wcześniej, czy później, w tym przypadku kompletnie nie ma znaczenia. Od tej pory szliśmy razem, noga za nogą, zostając już zupełnie sami, bo w międzyczasie wszyscy nas wyprzedzili. W
pewnym
momencie
zaczęłam
się
poważnie
niepokoić.
Odwodniony
Slavo
nie miał już nic do picia, także moje zapasy, którymi się dzieliłam przy coraz mocniej grzejącym słońcu, były na wykończeniu. Co gorsza, weszliśmy w teren lawinowy (na wet wyprzedzający nas wcześniej Szerpowie uprzedzali o ryzyku), a tymczasem wła śnie tam Slavo coraz częściej przysiadał i to na dłużej. Nie było za wesoło - patrzyłam w górę, nasłuchując, przy czym instynkt samozachowawczy radził wiać, bo o ile nie przejdę na buddyzm, drugiego życia nikt mi przecież nie da. Jednocześnie zdawałam
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
159
sobie sprawę z tego, że nie mogę zo stawić chłopaka w takim stanie. Suge rowałam koledze powrót, zejście w dół, ale
Slavo,
jak
to
Słowianin,
twarda
sztuka i tak łatwo się nie poddaje. Na szczęście właśnie wtedy na horyzoncie pojawił się Jangbu - jeden z naszych Szerpów, który zorientował się, że coś nie tak i zawrócił, czekając na nas przy kolejnej drabince. Tam też kończył się teren zagrożony lawiną. Uff! Przy dojściu do „jedynki" słońce było już całkiem wysoko, ba, paliło niemiłosiernie. Ostatni odcinek szłam już tylko w lekkiej koszulce i gdybym miała kostium kąpielowy, też chętnie bym w niego wskoczyła. Szybko się okazało, że nawet namioty nie dawały
.i
ucieczki od gorąca promieni - w środ ku dnia panowała w nich istna sauna. W końcu nie na darmo mówi się o roz poczynającym się przy „jedynce" Kotle Zachodnim (teren ograniczony Everestem, Lhotse i Nuptse), że to „Khumbu barbecue", czyli grill. W każdym razie bez okularów, dużej ilości picia i mocnego kremu z filtrem, lepiej się tu nie pokazywać
Turek bez palców, bliźniaczki-wspinaczki 27 kwietnia, 24 dzień wyprawy, obóz I (6000 m)
Camp I, czyli „jedynka", to taki obóz tranzytowy. Zatrzymują się w nim ekipy po raz pierwszy wychodzące do góry, czyli dopiero aklimatyzujące się. Za każdym następ nym razem „jedynkę"już się raczej pomija, idąc z Base Campu od razu do„dwójki" Trudno było w nocy spać, bo porywisty wiatr szarpał naszymi namiotami z taką furią, że o mało nas nie zwiało. Nic dziwnego, że większość ekipy w ciągu dnia nadal
160
Everest Góra Gór
I Nasze namioty tworzące obóz I (6000 m).
spała albo słuchała muzyki (a ja swoich audiobooków-jestem na etapie Alchemika Paulo Coelho). W końcu jednak nie wytrzymałam, bo ile można siedzieć w namiocie, i poszłam się trochę przespacerować. Nie zabrałam jednak uprzęży, a okolica szczeliniasta jak cholera, więc lepiej byłoby wpiąć się do poręczówek. Wobec tego usia dłam i bite pół godziny wpatrywałam się w Everest (wierzchołka jeszcze nie widać), który wydaje się niemal na wyciągnięcie ręki, choć to przecież jeszcze dwa kilometry w pionie! Jakoś ciągle nie mogę uwierzyć, że tu jestem - wszystkie te okoliczne góry przypominają mi jakąś fatamorganę, sen, z którego zaraz się przebudzę i okaże się, że jestem w domu z widokiem na zakorkowaną Wisłostradę.
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
1G1
I Międzynarodowe znajomości - od lewej: Aydin (Turek), Ursula (Argentynka), ja i Bogdan (Polak).
Mój spacer zakończył się w rozstawionym po sąsiedzku obozie Seven Sum mit,
gdzie
roczną
popijając
wspinaczkę
herbatkę na
Everest
imbirową,
poznałam
przypłacił
Aydina
odmrożonymi
i
-
Turka,
po
części
który
ubiegło
amputowanymi
palcami, a mimo to w tym roku startuje na Dach Świata ponownie. Na pytanie dlaczego to robi, stwierdził, że„Everest daje mu energię"12. Po obiedzie w obozie pojawił się Grzegorz - jeden z GOPR-owców. Przy okazji poznałam jego wspinaczkową kumpelę - Ursulę z Argentyny, pracującą jako prze wodniczka na Aconcaguę. Bardzo fajna dziewczyna. A przy okazji plotek z Seven Summit (bo Grzegorz i Ursula to właśnie ta agencja) - dowiedziałam się, że są u nich dwie siostry, Hinduski, które postanowiły, że zostaną pierwszymi w świę cie bliźniaczkami na szczycie Everestu. Ciekawe jak im pójdzie, bo jak na razie ich
12)
Mieszkający obecnie w Nowym Jorku czterdziestosiedmioletni Aydin Irmak to dość barwna i zna na
na
Evereście
postać,
a
zarazem
mocno
kontrowersyjna.
Ciężko
wyczuć,
kiedy
mówi
prawdę,
a kiedy konfabuluje. W ubiegłym roku zrobił furorę w Base Campie, dochodząc tam z... rowerem. Miał nawet plan, aby wnieść pojazd na szczyt Everestu, ale nie jest to legalne, nie mówiąc o tym, że sam Aydin nie byłby do tego zdolny. Czy w 2012 roku Turko-Amerykanin był na szczycie, nie wiadomo (on twierdzi, że tak, ale wiele osób temu zaprzecza), za to jest pewne, że o mały włos, by
nie
zginął
(stąd
właśnie
odmrożone
palce).
W
2013
roku
Aydin
również
szczytu, jednak nikt mu raczej nie wierzy, a jego opowieści budzą mnóstwo wątpliwości.
162 Everest Góra Gór
rozgłaszał
zdobycie
Szerpowie
śmieją
się,
że
dziewczyny
bardziej
niż
wspinaniem
zajęte
są
dbaniem
o wizerunek - bez makijażu z namiotu nie wyjdą13!
Góry wielkie, aż do nieba! Całkiem dobrze mi się dzisiaj szło (zapewne efekt wczorajszego restu). Inna sprawa, że choć do pokonania było około 400 metrów w pionie, teren wznosił się dość łagodnie. Poza tym, nie licząc kilku drabin, niezbyt pewnych śnieżnych mostów (diabli wiedzą, kiedy się zawalą) i kilkunastu szczelin, przez które trzeba było przeskakiwać (czyli to,
28 kwietnia, 25 dzień wyprawy. Z obozu I (6000 m) do obozu II (6400 m)
czego najbardziej nie lubię), większych trudności nie miałam. Wydawało mi się, że idę po jakiejś zasypanej śniegiem ogromnej górskiej hali. Danowi dla odmiany ukształto wanie terenu kojarzyło się z ogromnym boiskiem do piłki nożnej. Ale wielki ten obóz II! Nie bez kozery nazywa się go też czasem ABC, czyli bazą wysuniętą (Advanced Base Camp). Namioty ciągną się na przestrzeni pół kilometra, w każdym obozie, podobnie jak w bazie głównej, jest namiot latrynowy, kuchenny i mesa. Oczywiście nie ma aż takich luksusów jak na dole, ale i tak jest to całkiem imponujące miasteczko namiotowe. No i to otoczenie! W tym przypadku obóz jest już dokładnie pod ścianą Everestu, w otoczeniu spektakularnych lodowców, podczas gdy w tle wznosi się słynna ściana Lhotse. Już wkrótce na niej będziemy - tam właśnie znajduje się obóz III. Teraz siedzę sobie trochę w oddali, za obozem, bo chcę się nacieszyć górami w samotności. Chyba śnię! Wciąż nie mogę uwierzyć, że tu jestem i te olbrzymie góry, które mnie otaczają, istnieją naprawdę! Potężny Everest, a z boku jako jego obstawa
Lhotse,
które
stąd
wygląda
zupełnie
niepozornie
i...
łatwo.To
oczywiście
złudzenie - w górach często zatraca się poczucie odległości, rzeczywistej wysoko ści, a najtrudniejszych miejsc zwykle nie widać.
13)
Z
perspektywy czasu: Bliźniaczki weszły, w czym oczywiście duży udział mieli Szerpowie. O ich
„wyczynie" typowo
z
lubością
górskie)
rozpisywała
prawdziwego
się
wyczynu,
światowa jakim
prasa, było
zupełnie
zrobienie
nie
zauważając
przez
Brytyjczyka
(pomijam
media
Kentona
Coola
trudnego tryptyku: oprócz Everestu, także Nuptse (7861 m) i Lhotse (8516 m), wszystkie za jed nym
zamachem
(bez
powrotu
dla
regeneracji
do
bazy).
Wieka
sprawa!
Przykre,
że
więcej
uwagi
poświęca się temu, co bardziej medialne, a nie temu, co rzeczywiście wartościowe.
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
163
Doceniam dar od losu / Boga / Stwórcy - niech każdy to nazwie po swojemu... Dar, że mogę tu być, realizuję swoje pasje, mam ciekawe życie, choć prawda jest też taka, że w dużej mierze sama sobie na to zapracowałam. Wiele osób mi zazdrości, nie zastanawiając się jednak, że przecież nikt mi niczego, ot tak sobie, nie daje. Choćby ta wyprawa - jest efektem wielu wyrzeczeń, trudów, samozaparcia i ciężkiej, wielomie sięcznej pracy. Pracy różnorakiej - by zarobić jakieś fundusze, a w dziennikarstwie turystycznym
kokosów
nie
ma
(przy
tej
okazji
pozdrawiam
redakcje,
które
„zapo
minają" o płaceniu), wysiłku, by zdobyć sponsorów przynajmniej na część kosztów (oj, nie jest z tym łatwo), ale też pracy nad kondycją (deszcz czy mróz - trzeba sys tematycznie
biegać
i
ćwiczyć)
i
przygotowań
organizacyjnych
(setki
e-maili,
telefo
nów, spotkań, rozmów). Jestem pewna, że ci, którzy zazdroszczą, wcale nie byliby skłonni angażować się w to wszystko, a jeśli mieliby do wyboru: wydać pieniądze na
1B4 Everest Góra Gór
^
I Widok na obóz I przy zejściu od strony Lhotse.
dobry samochód czy górę, na którą nie wiadomo, czy się w ogóle wejdzie, ba, na wet nie wiadomo, czy się z niej wróci, najpewniej zdecydowaliby się na to pierwsze. Jeszcze inną grupę„zazdrośników"stanowią ci, którzy zarzekają się, że gdyby mieli za co, to by na Everest pojechali (i, rzecz jasna, weszli), ale gdyby pieniądze się znalazły,
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III 165
stwierdziliby, że w Himalaje to bez sen su i wybraliby wakacje na Malediwach. Mam
też
świadomość,
że
los
nie jest sprawiedliwy. Są kwestie „nie do
przeskoczenia",
zdrowie.
Przed
rozmawiałam
z
fantastycznym, kiemu cierpi
jak
na
przykład
do
Pawłem
Nepalu
Micorkiem,
przekór
pogodnym na
na
wyjazdem
rozszczep
wszyst
chłopakiem,
który
kręgosłupa.
Efek
tem tego jest paraliż od pasa w dół, przez co Paweł od wielu już lat przyku ty jest do łóżka i wózka. Mimo wszyst ko umie cieszyć się życiem jak mało kto, ma swoje pasje (muzyka i zbiera nie autografów), a do tego jeszcze co roku
w
swoim
rodzinnym
współorganizuje tywne,
w
Braniewie
koncerty trakcie
charyta
których
zbierane
są pieniądze na bliską także i mnie, działającą
przy
Centrum
Zdrowia
„Nasze I Oj, głęboko! Czasami lepiej nie patrzeć.
Dzieci".
oddziale
onkologii
Dziecka,
fundację
Zaproponowałam
Paw
łowi, żeby po moim powrocie z Everestu przyjechał do mnie na spokojne
pogaduchy, to opowiem mu, jak było, i może wspólnie wymyślimy coś na koncert. I wtedy Paweł uświadomił mi, że choć bardzo by chciał, nie jest to możliwe - nie ma szans przyjechać, bo nie ma samochodu, rodzinie się nie przelewa, a on sam z tym wózkiem i licznymi odleżynami nie da rady. W tych to krótkich słowach Paweł mimowolnie
uświadomił
mi,
jak
różne
mogą
być„Everesty".
Dla
mnie,
przynajmniej
teraz, szczytem marzeń i dążeń jest najwyższa góra świata, podczas gdy dla Pawła „Everest" stanowi, wydawałoby się prozaiczny, przyjazd do Warszawy.
166 Everest Góra Gór
Ale myślę sobie, że nic się nie dzieje bez powodu. Może właśnie dlatego ów los / Bóg / Stwórca dał mi zdrowie, siłę, możliwości, abym różne swoje sza lone pomysły realizowała i potem dzieliła się wrażeniami z tymi, którzy z różnych przyczyn nie mają na to szans14? Żebym, doceniając to swoje życie, w jakiś dobry sposób za nie odpłaciła.
Dzień restowo-towarzyski, bójka z Szerpami To zupełnie inny świat niż ten zostawiony w dolinach... Nie mam pojęcia, jaki to dzisiaj dzień tygodnia i jaka data, nie interesują mnie sprawy zawodowe, polity
29 kwietnia, 26 dzień wyprawy. Obóz II (6400 m)
ka, kurs dolara ani nawet newsy ze świata... Ważna jest jedynie pogoda i to jak się człowiek czuje, a główne „problemy" to zimno, mokre śpiwory o poranku czy zamarzająca pasta do zębów. Chyba mam lekki kryzys. Chciałabym już wracać, ale kiedy sobie przypomnę, ile kasy i przygotowań wymagała ta wyprawa, zaciskam zęby i powtarzam w my ślach, że w końcu nie jestem mięczakiem i choć nic na siłę, nie można się zbyt łatwo poddawać. Nie ukrywam, w nocy bolała mnie trochę głowa, co, rzecz jasna, na tej wysokości
jest
diamoxem.
Wkurza
zupełnie mnie
usprawiedliwione, natomiast
ten
zwłaszcza mój
kaszel,
że
nadal który
nie
znacznie
wspomagam się
się
pogorszył,
a na wysokości jest szczególnie męczący, bo każdy jego atak odbiera energię i do prowadza do zadyszki. Poza tym jest mi głupio, że w nocy przez ten kaszel budzę nie tylko Sandrę, która po Pumori stała się moją „etatową współspaczką", ale także wszystkich dookoła (zwłaszcza Chrisa, którego namiot jest tak blisko naszego, że dzieli nas zaledwie piętnastocentymetrowa przerwa). Ponieważ jak zwykle trochę szkoda mi było czasu na przesypianie dnia i słod kie
nicnieróbstwo,
pochodziłam
sobie
po
obozowisku.
W
przeciwieństwie
do
w miarę czystego Base Campu, w „dwójce" śmieci nie brakuje. Czego tu nie ma - stare, pordzewiałe termosy, zużyte trampki, podziurawione gary, walające się pu chy,
mnóstwo
papierów
i
plastików...
Teoretycznie
po
zakończonej
akcji
górskiej
każdy obóz powinien zadbać o zniesienie śmieci, ale jak widać w praktyce, część z nich jednak zostaje, bo pewnie liczy się, że pochłonie je lodowiec. 14)
Obiecałam Pawłowi, że przyjadę odwiedzić go w Braniewie. Pomyślimy też o pokazie zdjęć z Everestu, co również można byłoby połączyć ze zbiórką pieniędzy na pomoc dla małych pacjentów.
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
167
I Widok z namiotu rozstawionego w obozie
Z
odwiedzonych
dzisiaj
podobozów
najmilej
było
u
Malezyjczyków.
Wyjąt
kowo gościnna i serdeczna ekipa, choć trochę zaskoczyła mnie drobniutka dziew czynka, która też ma atakować Everest. Z pełnym podziwem zadałam jej więc re toryczne pytanie: - Oj, to musisz być bardzo wysportowana!? Dziewczę, uśmiechając się, stwierdziło: - Mam dwóch Szerpów. Najwyżej mnie wniosą! Kurde, rozumiem, że żartowała? Ale jak powtarza ciągle Dan, znacząco przy tym szczerząc zęby:„To jest Everest!"15. A teraz sensacja dnia: bójka Simone Moro i Ueli Stecka z Szerpami. Wszyscy o tym trąbią, cały obóz II trzęsie się od plotek. Nie znam wersji naszych wspinaczko wych sław, ale tragarze są wściekli, obrażeni i rozżaleni. Według informacji, które do mnie dotarły, chodziło o to, że Simone, Ueli i brytyjski fotograf Jon Griffith, wspinali się ponad Szerpami zakładającymi liny poręczowe do obozu III. Ponieważ waląc 15)
Z perspektywy czasu: która
Everest
zdobyła,
Niepozornym oczywiście
dziewczęciem bez
żadnego
była
dzo wytrzymała. Nauczka - nie oceniać ludzi po wyglądzie.
1B8 Everest Góra Gór
dwudziestotrzyletnia
wnoszenia,
mało
tego,
Siti
Hanisah
udowadniając,
że
Sharudin, jest
bar
I Biwak pod lodowcową ścianą.
Czekanami w lodową ścianę, zrzucali na znajdujących się w dole Szerpów bryty lodu, zostali poproszeni o wstrzymanie się ze wspinaniem (tym bardziej że Szer powie
wykonywali
swoją
pracę
w
interesie
wszystkich
wspinaczy).
Chłopcy
jednak
nie posłuchali, aż w końcu, zapewne niechcący, odpryski lodu z ich czekanów trafiły i zraniły dwóch Szerpów. Ci się wkurzyli, zeszli do obozu II, a kiedy dotarli tam też wspinacze, zaczęło się. Na temat tego, co było potem, krąży już tyle wersji, że do piero kiedy uda mi się uściślić co i jak, dopowiem ciąg dalszy. W każdym razie mówi się o złamanym zębie, ale zdania są podzielone i nie wiadomo, komu ten ząb niby złamano (czy Szerpie, czy Steckowi).
Lodowcowy spacerek, dalbhat w garnku Po śniadaniu w ramach kolejnego kroku w aklimatyzacji wybraliśmy się w kierunku obozu III, na razie jednak się do niego nie wspinając, tylko niemal spacerową ścieżką dochodząc do zlodzonej ściany Lhotse. Mówiąc o„spacerowej ścieżce", mam na myśli prosty od strony technicznej szlak (potrzebne są jedynie raki), mimo wszystko dający w kość, bo trochę podejścia jest i co ileś kroków problemy ze złapaniem oddechu mamy murowane. Na dodatek jest to jednak wkurzający„spacer", bo na pierwszy rzut
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu I
30 kwietnia, 27 dzień wyprawy. Obóz II (6400 m) - dojście do ściany Lhotse (ok. 6700 m)
I Wysokość 6400 metrów już się troszkę czuje.
oka ściana Lhotse wydaje się całkiem blisko, a tymczasem idzie się do niej i idzie. Swo ją drogą widziałam już kilka osób z innych ekip przemierzających ten odcinek na tle nie - niby nie moja sprawa (płacą za każdą butlę średnio czterysta-pięćset dolców, to mogą robić z nią, co chcą), ale jakoś nie rozumiem - jak może myśleć o zdobywaniu Everestu ktoś, kto wspomaga się tlenem na tej wysokości? Przed
kolacją
postanowiłam
pomóc
trochę
Kipie,
naszemu
kucharzowi.
Mamy
w obozie dwóch Szerpów, których zadaniem jest gotowanie (ale tylko tutaj, wy żej już nie), jednak pomocnik Kipy zaległ ledwo żywy, powalony wysokością. Kipa, który normalnie nie lubi jak mu się ktoś kręci między garami, tym razem obda rzył mnie zaufaniem i pozwolił kroić czosnek (Szerpowie dodają czosnek chyba do wszystkiego), a potem nauczył robić doi bhat. Przy okazji kucharz powiedział mi trochę o sobie. Otóż, kiedy nie jest na wyprawie, zamienia się w farmera i w swojej rodzinnej wiosce na wysokości około 1800 metrów uprawia poletka z kukurydzą,
170 Everest Góra Gór
na najwyższą górę świata „Everest", ale trze
ba pamiętaC że to nazwa europejska, nadana przez Brytyjczyków w czasach, kiedy urzędowali w Indiach, będących wówczas ich kolonią. Ale po kolei...
wprowadziła
dodatkowa
nazwa:
Gaurisankar
(potem
dopiero okazało się, że to mylny trop, bowiem kryje się pod tym zupełnie inny szczyt, siedmiotysięcznik). W tej sytuacji, nie chcąc faworyzować żadnej konkretnej nazwy, Waugh zaproponował, by nadać
Kiedy w latach czterdziestych XIX wieku Brytyjczy
górze imię... jego byłego szefa, którego zastąpił na
cy zaczęli tworzyć mapy i opisywali himalajskie szczy
stanowisku. Osobą tą był sir George Everest brytyjski
ty, ten który potem okazał się najwyższą górą świata
(dokładniej
(wtedy o tym nie wiedziano) oznaczono jako„szczyt b".
jący funkcję Głównego Geodety Indii od 1830 do
walijski)
geodeta
i
kartograf,
sprawu
Wkrótce jednak zmieniono system oznaczeń - przyję
1843 roku, inicjator prac nad mapą Indii. Co ciekawe,
to cyfry rzymskie, tak więc „szczyt b" zaczął figurować
ponoć sir George Everest nigdy Everestu nie widział.
w wykazach jako Peak XV.
Tak czy owak... sprzeciwił się! Jako powód podał, że
Najwyższą ze znanych gór pierwszy odkrył niejaki
trudno będzie zapisać jego nazwisko w języku hindi,
Radhanath Sikhar - genialny indyjski matematyk, któ
trudno też będzie je miejscowym wymówić. Ponieważ
ry podzielił się sensacyjną informacją ze swoim prze
Waugh mimo wszystko upierał się przy propozycji,
łożonym,
Waughem.
w 1865 roku Królewskie Towarzystwo Geograficzne
Porucznik obliczenia sprawdził, a kiedy potwierdziło
z siedzibą w Londynie oficjalnie ogłosiło, że odkryta
się, że faktycznie tak właśnie jest, jako „odkrywca"
najwyższa góra świata od tej pory nazywa się Everest!
(on, nie Sikhar) otrzymał prawo nadania górze nazwy
A co do artykulacji„patron"trochę racji miał. Otóż jego
porucznikiem
Andrew
Scottem
(Waugh był Głównym Geodetą Indii, co może go tro
nazwisko prawidłowo wymawiało się: Iv-rist, podczas
chę usprawiedliwiać, a Sikhar tylko pracownikiem).
gdy teraz powszechne jest mówienie o górze: Everest
Waugh
nie
miał
z
nazwą
łatwego
zadania.
Przyjęte było, że różnym miejscom zaznaczanym na
lub Everist. Oczywiście o Waughu i Sikharze nikt już raczej nie pamięta.
mapach, przypisuje się raczej lokalne nazwy. Waugh
A jak z lokalnymi określeniami Everestu? Owszem,
trzymał się tej zasady, co widać choćby w przypadku
wciąż są przez miejscowych stosowane. Tybetańczycy
innych ośmiotysięczników, jak na przykład Dhaulagiri
(góra znajduje się przecież na granicy Tybetu i Nepa
czy Kanczendzonga, które zachowały swoje tradycyj
lu) używają znanej od co najmniej trzystu lat nazwy
ne miana. Tylko że Peak XV (określenie to utrzymało
Qomolangma albo Czomolungma, co w ich języku,
się do roku 1865) jednej konkretnej nazwy nie miał,
w zależności od tłumaczenia, znaczy „Matka Bogów",
a konsultacje z miejscowymi utrudniał obowiązujący
„Matka
Świata/Wszechświata".
Chińczycy
wolą
Zhu-
w tamtych czasach zakaz wjazdu Europejczyków do
mulangma. Z kolei Nepalczycy, którzy zgodnie z du
Tybetu i Nepalu. Powszechnie było wiadomo, że Ty-
chem patriotyzmu preferują swoje nazwy, w latach
betańczycy używają na określenie góry nazwy Czo-
sześćdziesiątych
molungma,
wersję: Sagarmatha, czyli „Czoło Niebios". Jak widać,
podczas
gdy
w
indyjskim
Dardżelingu
mówiono Deodungha („Święta góra"), ale zamieszanie
JEDNA GÓRA - WIELE NAZW
W
prawdzie teraz już nawet Szerpowie mówią
XX
wieku
spopularyzowali
własną
wybór jest spory...
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
171
I Widok na Everest widziany o zachodzie słońca z góry Kala Pattar.
prosem i ziemniakami. Ma dwoje dzieci, podkreślając, że jak na warunki nepalskie, to jednak mało. Zahaczyłam go też o temat yeti. Nie, nie widział nigdy, ale słyszał o nim od starszych Szerpów. Czy yeti jest zwierzęciem czy człowiekiem? Jasne, że człowiekiem. Człowiekiem Śniegu. Przy
kolacji
obstawianie, bhat,
a
że
co
zaczęliśmy dostaniemy
przecież
w
sobie na
kuchni
opowiadać,
kolację.
kto
Wszyscy
zdążyłam
podziałać,
co jak
by
zjadł.
jeden
mogłam
Najpierw
mąż
obstawili
potwierdzić,
że
było dal tak,
jak najbardziej mają rację! Dal bhat jest dobry, ale już trochę się nam przejadł, podobnie
jak
wynalazki
puszkowe.
Mnie
na
takich
wyjazdach
pomidorówką teściowej i naleśnikami mojej mamy, choć teraz, kiedy mamy już
172 Everest Góra Gór
zawsze
tęskno
za
nie
ma,
pałeczkę
w
robieniu
fantastycznych
naleśników
z
serem
i
cynamonem
z powodzeniem przejął tata. No i sałatki autorstwa mojego męża! Już na samą myśl dostaję ślinotoku! Posiłki jadamy teraz, siedząc na ziemi. No może przesadzam - na rozłożonych w mesie materacach, podczas gdy za stół służy cerata. Oświetlenia, rzecz jasna, nie ma - zastępują je świeczki włożone w wypełnione kamykami puste puszki. „Bogat sze" obozy wyposażone są we wtachane przez Szerpów stoły i wygodne krzesła, a
warczące
generatory
zapewniają
oświetlenie
i
ogrzewanie.
Ale
szczerze
mówiąc,
nasza wersja w zupełności mi pasuje - przynajmniej jest nastrojowo i integrująco. Za to ciekawe, że wraz z wysokością zobojętnieliśmy na kwestie higieny. Normalne
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
I Mesa w obozie II, czyli bazie wysuniętej.
stało się wykładanie nóg z butami na „stół" (czyli tę rozłożoną na ziemi ceratę) i ni komu nie przeszkadza, że przed chwilą w tych właśnie buciorach było się w tak zwanej toalecie, czyli miejscu, gdzie sika się na kamienie. Mycie rąk przed posiłkami, na co wszyscy byli tak wyczuleni w Base Campie, też już poszło w niepamięć, bo wytapiana z lodu woda służy do picia, a używanie jej do mycia poczytywane jest trochę za marnotrawstwo (trzeba oszczędzać gaz). Pocieszamy się za to, że na tej wysokości bakterii raczej nie ma.
Dzień restowy l maja, Po wczorajszych marzeniach o ulubionym jedzeniu w nocy przyśnił mi się mój mąż 28 dzień wyprawy, . . , . , . . . ... . obóz li (6400 m) zapraszający na przygotowane przez siebie śniadanie, złozone między innymi z tej wytęsknionej sałatki ze świeżych warzyw. Przebudzenie nie zostawiło żadnych złu dzeń. Zaraz potem wsuwałam znienawidzony poridż... Ponieważ dziś mamy kolejny dzień restowy, śniadanie było dopiero o dzie wiątej, choć i tak, nie mogąc dłużej spać, wszyscy zeszli się do namiotu mesowego
174 Everest Góra Gór
wcześniej. Swoją drogą mnie się tutaj akurat świetnie śpi, no może pomijając ten coraz bardziej wykańczający, duszący kaszel. Dzisiaj przy śniadaniu dostałam takie go ataku, że Dan zmierzył mi saturację (spadła do 72%) i dał jakieś leki, które, mam nadzieję,
pomogą.
Swoich
tabletek
(thiocodin)
nie
powinnam
tutaj
brać,
bo
mogą
powodować zaburzenia równowagi, a jutro czeka nas dzień wspinaczkowy. Ogólnie czuję się nieźle, inni mają gorzej. Są nawet tacy (ale to w innych eki pach), którzy na dobre schodzą w dół, bo wymiotują i nęka ich potężny ból głowy. U nas towarzystwo na razie się trzyma, choć zrobiło się jakieś takie ospałe. Do po łudnia spali, teraz, po południu, też większość śpi. Przy okazji zauważyłam, że na potęgę wypadają mi włosy. Żadne to pocieszenie, ale inne dziewczyny też mają z tym problem. Po prostu brak jakichś minerałów. Póki co jestem świeżo po akcji „porządek w namiocie", bo gdzieżby indziej. Przede wszystkim zabrałam się za suszenie zawilgoconych rzeczy, w tym śpiwora. Tutaj to norma - osiadająca na ścianach namiotu para wodna w nocy zamienia się w szron, a rano, gdy temperatura rośnie, skrapla się. Wystarczy czymkolwiek dotknąć namiotowej płachty i już jest mokre. Na szczęście, jeśli w ciągu dnia jest słońce, a tym samym także suche powietrze, momentalnie wszystko schnie. Skoro
uporządkowałam
bety,
musiałam
się
też„umyć".
Wilgotnymi
chustecz
kami, bo innej możliwości nie ma (oczywiście najpierw takie chusteczki trzeba roz mrozić, bo w nocy zamarzają).
Za wcześnie napisałam, że w naszej ekipie wszyscy się jakoś trzymają. Problemy z
aklimatyzacją
ma
Sandra,
moja
współspaczka.
Koleżanka
wprawdzie
na
Wieczorem
szczyt
Everestu się nie wybierała, ale chciała dojść do obozu III. Niestety, nie dojdzie, bo po bólach głowy, jakie dostała, schodzi w dół, do Base Campu, i do góry już nie wraca. Szkoda, bo bardzo Sandrę polubiliśmy i uważaliśmy, że tak wysportowana dziewczyna dałaby radę wejść i na szczyt. Jak widać w górach nie ma mocnych. Szkoda dziewczyny... Wracając do tematu kulinarnego: dziś święto, bo na kolację były kartofle! Pal sześć, że w smaku naszych pastewnych i przemrożone, ale zawsze to coś innego niż
na
okrągło
tylko
ryż
albo
znienawidzony
chlebek
tybetański
(taki
podpłomyk).
Boże, nie wiedziałam, że zwykły ziemniak może dać tyle radości!
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
175
Nieudane wyjście do obozu III i Khumbu War ciąg dalszy 2 maja, 29 dzień wyprawy
Everest pokazał nam dzisiaj swoje drugie, prawdziwe oblicze. Albo inaczej - dał nam lekcję pokory. Po kilku słonecznych, cieplutkich dniach, kiedy w południe„narzekaliśmy" na upał, dziś mamy przenikliwe zimno, śnieżycę i taki wiatr, że omal nie porwało nam namiotów. A wciąż przecież jesteśmy w „dwójce", która wygląda niczym wymarły obóz, bo kto znał prognozy pogody, zdążył się ewakuować, a kto nie znał - siedzi teraz w namiocie i próbuje się rozgrzać. Trochę siadły nam nastroje, bo w końcu nikt nie lubi, kiedy coś nie idzie zgodnie z planem. Dzisiaj mieliśmy dojść do obozu III, a że rano było jeszcze przyzwoicie, pokonaliśmy już nawet szmat drogi, docierając do ściany Lhotse. Niestety, w chwili, kiedy zakładaliśmy kaski, Dan po konsultacji radiowej z Szerpami, którzy byli wyżej, zdecydował o odwrocie. Co to oznacza? Że trzeba będzie pod tę cholerną ścianę podchodzić jeszcze raz. Musieliśmy podjąć jeszcze decyzję, czy siedzimy w tej nie szczęsnej „dwójce" i czekamy na poprawę pogody, tym samym mocno nadwyrężając swój organizm (na takiej wysokości nawet, kiedy się nic nie robi, ciało się wyniszcza), czy schodzimy do Base Campu i za jakiś czas podchodzimy od nowa, czyli również się męczymy i po raz kolejny narażamy na Icefallu. Zwyciężyła wersja pierwsza, to znaczy „wyniszczające lenistwo", a zarazem optymizm, że pogoda się szybko popra wi. Poza tym zobligowaliśmy Dana, aby jako lider śledził prognozy pogody. Tymczasem najedliśmy się gorącej zupy i leżąc w śpiworach, liczymy, że może wietrzysko trochę odpuści. Odśnieżyłam swój namiot (bo teraz, po zejściu Sandry mieszkam w nim sama) i obłożyłam go kamieniami, ale i tak sprawia wrażenie, jak by lada moment miał się unieść w powietrze, wraz ze mną, rzecz jasna. Na dodatek mam w nim dziurę (efekt mało ostrożnego manipulowania przy rakach) i teraz na wiewa mi przez nią śniegu. Z
obozowych
Południowej! Wcale
newsów:
podobno
pierwsi
Szerpowie
się nie zdziwię, kiedy w ciągu
dotarli
już
do
Przełęczy
najbliższych dni dowiemy się
o pierwszych tegorocznych zdobywcach Everestu. Skoro mowa o tragarzach, ciągle na topie obozowych plotek jest sprawa bójki Simone Moro i Ueli Stecka z Szerpami. Chłopcy odpuścili dalsze wspinanie - polecieli helikopterem do Katmandu, gdzie Simone - i tu są rozbieżności - zwołał konferencję prasową albo puścił do światowych mediów oświadczenie, że Szerpowie omal nie
176 Everest Góra Gór
I Nasz obóz, a w głębi szczyt Lhotse, czwartej co do wysokości góry świata.
zabili niewinnych wspinaczy. Oczywiście oparto się tylko na wersji Simone, bo Szer pów nikt o zdanie nie zapytał, a oni sami, poręczując Everest, internetu nie śledzą. Fi nał jest taki, że teraz także i polskie media epatują nagłówkami typu:„Himalaiści omal nie uszli z życiem",„Przemoc na Evereście.To nie do zaakceptowania" czy „Moro i Steck zaatakowani
przez
Szerpów"
(tytuły
z
największych
polskich
portali).
W
artykułach
piszą między innymi o tym, że okołu stu Szerpów obrzuciło namiot wspinaczy ka mieniami, omal ich nie zabijając. Ciekawiło mnie, skąd niby się wzięło aż stu Szerpów (mam wątpliwości, czy było ich aż tylu w obozie), na dodatek chętnych do zabijania wspinaczy, dzięki którym przecież zarabiają. Postanowiłam więc zrobić wywiad. W
pierwszej
kolejności
usiłowałam
namierzyć
osoby
bezpośrednio
zaangażo
wane w konflikt, ale się nie udało. Odsyłana z jednego miejsca do drugiego w końcu trafiłam do obozu amerykańskiej agencji IMG (International Mountain Guides - jedna z lepszych i najbardziej znanych), gdzie siedziała grupa Szerpów. Zapytałam, czy coś wiedzą... Jakaś dziwna zmowa milczenia - wpatrywali się tępo w ziemię i nikt nie chciał na ten temat gadać. Tłumaczyli, że byli wtedy gdzie indziej, że nie słyszeli, nie widzieli... Po kwadransie przekonywania, że mają szansę przedstawić, choćby i ano nimowo, swój punkt widzenia, odezwał się w końcu najstarszy z nich. - Shit... - zaczął.
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
177
Potem się jednak rozkręcił. Powiedział, że ci, którzy tam byli, są obecnie w Base Campie, ale zaczęło się od tego, że Simone i Ueli, wspinając się, zrzucili na pracują cych niżej Szerpów lodowe bryły. Kiedy Szerpowie zwrócili im uwagę (w międzycza sie kilku z nich zostało lekko pokaleczonych), Simone zaczął ich wyzywać, w bardzo ostrych, wulgarnych słowach. W efekcie po powrocie do obozu II Szerpowie chcieli pokazać chłopakom, że mają swój honor i nie pozwolą się obrażać16. 16)
Z perspektywy czasu: Po wyprawie przeczytałam wnikliwie oficjalny opis sytuacji autorstwa Simone Moro. Bardzo tego włoskiego wspinacza cenię i lubię, bo w sumie trudno go nie lubić, ale niestety, wszyscy, z którymi rozmawiałam na ten temat na Everescie (i nie chodzi bynajmniej o zdanie Nepalczyków), byli po stronie Szerpów. W opowieści o zranionych przez spadający lód Szerpach coś chy ba musiało być, skoro sam Simone w swoim oświadczeniu do tego nawiązał, pisząc, że: „Uderzenie w twarz kawałkami lodu jest w górach naturalnym zjawiskiem'. Czyżby? Dziwne wydaje mi się też tłumaczenie,
że
według
Simone
„szef
Szerpów
był
zmęczony,
zmarznięty,
a
jego
duma
ucierpiała,
ponieważ zobaczył, że trzech wspinaczy porusza się bez pomocy liny i znacznie szybciej niż on." Co do przekleństw, to trudno się dziwić, że wytrąciły Szerpów z równowagi. To, że Simone rzeczy wiście
użył
w
stosunku
do
nich
zrozumiałego
w
różnych
kulturach
słowa
„motherfucker'potwier
dza również na swoim blogu Ueli Steck, który jak najbardziej przyznaje, że odzywka Simone była „bardzo
niefortunna"i
że.przebijał
z
niej
włoski
temperament'.
Swoją
drogą
widać
z
błoga
Stecka,
jak bardzo przeżył całą tę historię (pisze wprost:„Gryzie mnie to, co się stało’), że rozumie Szerpów, którzy, poręczując wejście na Everest, zarabiają na życie, i że po prostu jest mu głupio i przykro. Znając Ueli, mówi to na pewno szczerze. No dobrze, a co na ten temat sądzą inni? Oficjalnego stanowiska Szerpów nigdzie się nie doszu kałam, co być może było związane z zawartą ponoć umową, że żadna ze stron nie będzie komen towała
tej
sytuacji
wypowiedzi wyprawy.
(zarzuca
zachodnich Tim
Ripple,
się
Simone
wspinaczy,
złamanie
którzy
Kanadyjczyk
tej
układy
będący
umowy).
Za
everestowe
właścicielem
to
znalazłam
świetnie
agencji
Peak
całkiem obiektywne
znają,
bo
Freaks,
prowadzą
podsumowuje
tam za
chowanie Simone krótko i dosadnie:„W górach nie ma miejsca na własne ego, bo płaci się za to szczególną
cenę"
wypowiedź
Garreta
który
o
sprawie
Najlepiej
i
najodważniej
Madisona, rozmawiał
obraz
Amerykanina, również
z
sytuacji
lidera
innymi
daje
wyprawy
jednak
zamieszczona
organizowanej
przewodnikami
i
przez
wspinaczami,
w
internecie
Alpine
w
tym
Ascents, świadkami
zdarzenia. W każdym razie Garret przypomina, że 18 kwietnia odbyło się w Base Campie spotkanie przedstawicieli mógł
poszczególnych
wypowiedzieć
swoje
ekip,
opinie
na
(Simone
którym na
była
spotkaniu
rozmowa nie
o
było).
poręczowaniu W
każdym
Everestu
razie
i
każdy
niepisaną
za
sadą Everestu stało się, że żadna z ekip nie wspina się, zanim Szerpowie nie założą poręczówek. Prawda
jest
taka,
że
założone
przez
Szerpów
poręczówki
służą
wszystkim
-
także
takim
sławom
jak Ueli czy Simone, bo przejść przez Icefall czy ścianę Lhotse bez asekuracji, byłoby idiotyzmem na granicy samobójstwa, a własnych poręczówek nikt zakładać nie będzie, choćby z racji tego, że szkoda lin, czasu, a poza tym jest to opłacony w ramach zezwolenia obowiązek Szerpów.
Everest Góra Gór
I znowu kryzys... psychiczny. Po prostu zrobiło mi się tak jakoś tęskno. Za rodziną,
Wieczorem..
znajomymi, normalnym życiem... Trochę mi też brak „polskości", bo ekipa jest W krytycznym dniu 29 kwietnia, jak opowiada Garret, na stromej ścianie Lhotse znalazła się trzy osobowa do i
ekipa
jednej spadła
z
europejskich
najbardziej
temperatura.
zdenerwowanie.
Potem
wspinaczy
stromych
i
Nieprzyjemne było
oraz
poręczujący
eksponowanych warunki
prawdopodobnie
wpłynęły tak,
drogę
części
jak
na
Szerpowie,
zbocza.
Na
zmęczenie,
już
pisałam,
którzy
dodatek a
czyli
to
z
akurat
wzmógł kolei
stanowcze
doszli
się
wiatr
spotęgowało prośby
Szer
pów, by chłopcy odpuścili ze względu na zrzucany przez nich z góry lód. Kiedy drogi obu ekip skrzyżowały można
się,
uznać
według relacji Garreta
za
prowokujące.
W
tej
Simone sytuacji
zaczął wykrzykiwać Szerpowie
podjęli
także po nepalsku słowa, które
decyzję,
że
zostawiają
swoje
liny
i schodzą w dół nie wdając się w żadną konfrontację z trójką wspinaczy. Wrócili do obozu II i roze szli się do swoich namiotów, jako że przy poręczowaniu drogi biorą udział przedstawiciele różnych ekspedycji
(tego
akurat
dnia
pracowało
szesnastu
Szerpów
reprezentujących
osiem
agencji).
Kiedy tylko Szerpowie zaczęli schodzić, Simone włączył radio, aby dowiedzieć się, o czym rozmawiają. W pewnym momencie oznajmił na ogólnodostępnej częstotliwości, że jeśli Szerpa-lider ma problem, to on [Simone] zaraz zejdzie do obozu II i sprawę zakończą przez.fucking fight"(pieprzoną walkę). Do chodząc do obozu II, Simone znowu ponoć zabrał głos na ogólnodostępnym kanale, żądając spotkania z ekipą od poręczówek. Kiedy dotarł do namiotu, przyszli do niego zachodni przewodnicy, przekonując Włocha, że powinien przeprosić za całą sytuację, do której doprowadził, tym bardziej że Szerpowie ode brali ją zarówno jako obrażającą konkretnie tych Szerpów, którzy w zdarzeniu uczestniczyli, jak i wszyst kich Szerpów ogólnie. Równocześnie do obozowiska Simone zaczęli się schodzić wywołani przez niego Szerpowie, chcąc z.rozzłoszczonym Włochem" (tak dosłownie napisał Garret) rozmawiać. Niestety,
górę
wzięły
emocje.
Mało
fortunnie
w
zaostrzającej
się
dyskusji
wzięli
się
za
chabety
któryś z Szerpów i jakiś wspinacz, jak pisze Garret, akurat w konflikt na ścianie Lhotse niezaangażowany.
Podziałało jak
zapłon
i prawdopodobnie inni
Szerpowie
(również wcale nie z tych
będących
na ścianie Lhotse) odebrali to jako atak ze strony ekipy Simone. Zaczęła się bójka. Garret o kamieniach nic nie pisze, ale można przypuszczać, że nerwy puściły obu stronom. Nie wia domo, jakby się to skończyło, gdyby nie interwencja kilku wspinaczy (w tym Melissy Amot, kilku krotnie
wspominanej już
przeze
mnie
Amerykanki)
i
co bardziej opanowanych
Szerpów. Na koniec
podobno jeszcze raz zażądano od Simone przeprosin, ale czy przeprosił - źródła milczą. Wkrótce po tem cała ekipa Simone spakowała się, zeszła do bazy i odleciała helikopterem Simone do Katmandu. Kto tu ma rację? Melissa, która chyba jest bardzo rozsądną dziewczyną, ale jako koleżanka Simone znalazła
się
w
niezręcznym
położeniu,
na
swoim
blogu
bardzo
dyplomatycznie
(unikając
opisu
sytuacji) napisała:„Szczegóły są smutne i nie da się już ich zmienić Każdy ma swoją własną wersję, co się stało i dlaczego się stało. Ja również. I jest mi z tego powodu przykro." Epilog? Simone zarzucił Garretowi, że jego raport to fałsz i że broni Szerpów, bo jako lider eks pedycji ma z nimi układy biznesowe. Co do Szerpów, to przyznali oficjalnie, że wyciągnęli z tego zdarzenia wnioski i że będą szkolić zatrudnianą na Evereście młodzież szerpowską, jak należy po stępować, by do takich sytuacji więcej nie doprowadzać
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
179
w porządku, ale wychodzą różnice mentalności, a poza tym koledzy coraz częściej porozumiewają
się
trudnym
do
zrozumienia
slangowym
angielskim,
przez
co
czuję
się wyalienowana językowo. Takie trochę poczucie„samotności w towarzystwie". Chy ba zaraz posłucham audiobooków. Uwielbiam czytać, ale książki ważą i zajmują miej sce, a malutki odtwarzacz MP3 pozwala na wgranie wielu tytułów i jest leciutki. Zaprzyjaźniona firma Audioteka.pl dała mi pięćdziesiąt różnych tytułów - mam więc w czym wybierać. Dziś będzie Samotność w sieci Janusza Wiśniewskiego. Te audiobooki to naprawdę świetna sprawa - można przenieść się w inną rzeczywistość, szyb ciej leci czas, no i zawsze to jakiś zastrzyk, dumnie mówiąc, kulturalno-oświatowy. A żeby lepiej się słuchało, zjem sobie polską chałwę. Chałwa świetnie się tu spisuje, nie tylko dlatego że jest dobra i kaloryczna, co tu akurat pożądane, ale w przeciwień stwie do czekolady czy snickersów nie zamarza na kamień, dzięki czemu nie ma pro blemów, by ją ugryźć. No proszę, jeden kawałek i od razu mam lepszy humor17.
Czekanie na pogodę 3 maja, 30 dzień wyprawy, obóz II (6400 m)
Stara to prawda, że góry uczą pokory i cierpliwości. Zwłaszcza gdy czeka się na pogodę i nie za bardzo jest co robić. Nawet na ploty do innych obozów nie chce mi się iść, bo wietrzysko takie, że nawet psa by z domu (namiotu?) nie wypędził. Mało tego, przejście trzydziestu metrów do mesy wydało mi się wielkim wyczynem z uwagi na bardzo silny wiatr i zimno. W końcu jednak się ruszyłam, bo skusiła mnie wystawiona w termosie herbata. Ponieważ prawie wszyscy zwalili się do mesy (i wszyscy po herbatę), zasta nawialiśmy się, co my właściwie tu robimy? Chris stwierdził, że okej, obóz IV to Przełęcz Południowa (prawie 8000 metrów), ale ma nadzieję, że obóz V (w rzeczy wistości nic takiego nie ma) to już plaże Tajlandii. Inni się zgodzili - coś z nami nie tak, skoro zamiast byczyć się nad tropikalnym morzem, marzniemy i dyszymy z bra ku tlenu, a zamiast kupić sobie coś wystrzałowego, co budziłoby zazdrość sąsiadów,
17)
Z perspektywy czasu: Dokładnie w tym samym czasie kryzys związany z rozłąką przeżywał też chyba mój mąż. Kiedy wróciłam do bazy i połączyłam się z internetem, miałam w korespondencji z tego dnia następujący list „Heja! Dawno nie mieliśmy kontaktu i bardzo tęsknię. I choć nie do końca podzielam Twoją pasję, to życzę Ci jak najlepiej i trzymam kciuki za powodzenie wyprawy. Jestem z Tobą sercem i duchem... Paweł”
180 Everest Góra Gór
wydajemy tyle kasy na wyprawę, z której zostaną nam jedynie wspomnienia, tro chę zdjęć i może odmrożenia. Zachciało nam się Everestu. Ciągle wraca temat jedzenia. Wszystko, co jemy, jest „na jedno kopyto", ma rzymy
więc
o
czymś
innym.
Aktualnie
furorę
robią
herbatniki
kokosowe,
które
smarujemy musztardą - odkrycie Adama. Rzeczywiście niezłe, ale może to kwestia zmiany smaku na tej wysokości? W
międzyczasie
zadzwoniłam
do
domu.
Zasięgu
sieci
normalnych
telefonów
tutaj nie ma, ale za cztery dolce za minutę (cena z narzutem, ponoć normalnie jest dziewięćdziesiąt
centów)
skorzystałam
z
telefonu
satelitarnego
Dana.
Nie
chciałam
trzymać rodzinki w niepewności, co się ze mną dzieje - bądź co bądź powiedzia łam im wcześniej, że wychodzę w góry na kilka dni, a tu wszystko się przedłuża. Podpytałam dzisiaj Jangbu, jak wygląda życie rodzinne Szerpów. Okazuje się, że dużo zależy od wioski - każda z nich może mieć inne reguły. Bywa na przykład tak,
że
zgodnie
ze
zwyczajem
tybetańskim
przyjęta
jest
poliandria, czyli
wielomę-
stwo kobiet. W praktyce oznacza to, że kobieta wychodzi za dwóch-trzech męż czyzn, przy czym zawsze są to bracia! Dla facetów, zwłaszcza tych biedniejszych, jest to bardzo korzystne, ponieważ dzielą się opłatą, jaką muszą uiścić za żonę (ina czej każdy musiałby płacić oddzielnie). Również dla kobiety to dobry układ - przy kładowo, jeśli jeden z mężów wybywa gdzieś na dłużej, nie czuje się zaniedbywana, bo przecież jest pod opieką pozostałych. W wiosce Jangbu jest jednak inaczej.Tam dla odmiany jest poligynia, co ozna cza wielożeństwo i facet może mieć dwie żony (ale nie więcej). Jangbu ma akurat tylko jedną, chociaż ponoć ona sama mówi, że mógłby sobie wziąć drugą, to by łoby mniej roboty. Pytałam czy mieszkające pod tym samym dachem kobiety (bo u Szerpów żony dzielą ten sam dom) nie są o męża zazdrosne? Ponoć nie... I jeszcze jedna ważna sprawa: Szerpowie są społeczeństwem klanowym (mają wyodrębnionych około dwudziestu klanów), co jest o tyle ważne, że mogą wziąć za żonę tylko kobietę spoza swojego klanu (fachowo nazywa się to egzogamią), plusem czego jest ograniczenie kazirodztwa.
Z
prognozy
pogody,
jaką
Dan
dostał
przez
telefon
satelitarny,
wynika,
że
jutro
Wieczorem...
wprawdzie ma padać śnieg, ale za to będzie słabiej wiać. Skoro tak, to ponawiamy
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
181
CZOMOLUNGMAI JEJ STRAŻNICZKA
ybetańczycy i Szerpowie mają mnóstwo wierzeń
kamienne symbole gór, które przewiązuje się poświę
związanych z górami. Wiele szczytów uznawa
conymi przez lamę kremowymi szarfami. Na Evereście,
T
nych jest za święte, przez co nie można na nie wcho
czy raczej Czomolungmie, bo ta nazwa w tybetańskiej
dzić (nie są wydawane zezwolenia na wspinanie).
terminologii jest tradycyjna i najważniejsza, zdaniem
Do najsłynniejszych w tej grupie należy góra Kajlas
miejscowych
(6638 m) w Tybecie (w ramach pielgrzymek tylko się
sangma. Zresztą nazwa Chomolungma, pisana także
ją obchodzi) czy znajdująca się w nepalskim paśmie
jako Jomolungma, to skrót od „Jomo Miyolangsang-
Annapurna
ma", co oznacza„Boginię-Matkę Wszechświata".
Himal
przepiękna
Machhapuchhre
(6993
m), ze względu na kształt nazywana też „Rybim Ogo
Według
mieszka
mitologii
buddyjska
tybetańskiej
bogini
Miyolangsangma
nem". Na zdecydowaną większość szczytów można się
była jedną z pięciu długowiecznych sióstr opieku
jednak wspinać, należy jednak uszanować mieszkające
jących się górami. Jeździła na złotej tygrysicy i na
na nich bóstwa, czy to buddyjskie, czy hinduistyczne.
początku wcale nie uchodziła za dobrą, wręcz prze
Na przykład Makalu (8481 m) uznaje się za należące
ciwnie - była demonem zła. Zmieniła się dopiero
do Sziwy (jeden z bogów w hinduizmie), zaś Manaslu
pod wpływem buddyzmu, stając się Boginią Niewy
(8156 m) to dosłownie Góra Ducha. A jak jest w rejonie Everestu? Tutaj też każda
czerpanego Dawania czy też inaczej - Dobrobytu. Zdaniem niektórych Tenzing Norgay, Szerpa towarzy
z gór otaczających Kocioł Zachodni ma swoje bóstwa
szący Hillary'emu w pierwszym wejściu na Everest,
(w tym przypadku buddyjskie). Stąd na ołtarzach, jakie
zdobył szczyt tylko dlatego, że prowadziła go bogini
się stawia w obozach przy okazji pudży, pojawiają się
Miyolangsangma.
I Trudno uwierzyć, ale dominujący z prawej strony szczyt Nuptse jest prawie tysiąc metrów niższy niż Everest, nieśmiało czający się z tyłu.
182
Miyolang-
Everest Góra Gór
próbę dostania się do „trójki"! Na wszelki wypadek sprawdzę jak tam moje amulety (kamień dżi i szarfa od lamy) - chroniące od złego, a zarazem utrzymujące mnie w dobrych kontaktach z lokalnymi bóstwami! W każdym razie na pewno nie za szkodzą, a pomóc mogą.
Imieniny na ścianie Lhotse Ale mam imieniny! Na wysokości ponad 7000 metrów, trzęsąc się z zimna i cze kając, kiedy wreszcie roztopi się wrzucony do garnka śnieg, z którego potem bę
4 maja, 31 dzień
dzie zupka chińska (tutaj już kucharza nie ma - gotujemy sami). Głodna jestem jak diabli, bo od rana nic nie jadłam, a mamy aktualnie porę spóźnionego obiadu. Oczywiście
żadnych
ambitnych
wyczynów
kulinarnych
nikt
nie
uskutecznia
-
wy
bór pomiędzy liofilizatami, zupkami chińskimi i herbatą z herbatnikami. I tak mam szczęście, że mieszkam w namiocie z Danem, dzięki czemu w tym gotowaniu to właściwie wspieram go głównie duchowo, jako że Dan ma swoje patenty na zwięk szenie wydajności gazowego kartusza i jak na razie pomocy sobie nie życzy. Co do tych patentów, to ja na przykład do tej pory zawsze gotowałam na kuchen ce gazowej ustawianej na ziemi, a tymczasem Dan kuchenkę podwiesza tak, by
I Oto, co się jada w górach - liofilizaty, czyli sproszkowane potrawy, które trzeba zalać wrzątkiem.
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
wyprawy,
obóz III (7100 m)
183
dno
butli
można
było
podgrzewać
świeczką.
Rzeczywiście
kuchenka
działa
wtedy
lepiej. Żeby jednak nie było nudno, w międzyczasie Dan wylał zawartość bidonu (niechcący, rzecz jasna). Zamiast wlać wodę do garnka, mamy w namiocie małą powódź. Przyznam, że niełatwo było dotrzeć do obozu III. Tu już daje o sobie znać wyso kość - trudno się oddycha i człowiek szybko się męczy. Czuję też, że w międzyczasie po prostu osłabłam kondycyjnie. Wiadomo, kwestia jedzenia, ale też innego niż na dole metabolizmu i tego, że na takich wysokościach organizm „zjada" własne mięśnie. Poza tym, co tu dużo gadać, tutaj trzeba już się było trochę powspinać, bo ściana Lhotse jest w rzeczywistości dużo bardziej stroma, niż się wydaje, kiedy patrzymy na nią z da leka, a w dodatku w wielu miejscach pokrywa ją żywy, niebieski lód. Obóz też mamy ciekawie zlokalizowany - na śnieżnej półce, na której miejsca jest dokładnie na nasze cztery namioty (innych obozów nie widzimy). Wygodne wyciągnięcie się do spania jest niemożliwe, bo owa wyrąbana w lodzie i śniegu tak zwana platforma jest na tyle mała, że ściana namiotu jest praktycznie na równi z mało przyjemnym uskokiem, po którym spokojnie można zjechać kilkaset metrów w dół. Nawet do prowizorycznej la tryny (o ile tak można nazwać oddalone o pięć metrów miejsce za skalnym załomem), ze względów bezpieczeństwa prowadzi lina asekuracyjna. Był zresztą taki wypadek, w 1996 roku, kiedy to właśnie w obozie III jeden ze wspinaczy postanowił wyjść z na miotu za potrzebą, a że wyszedł w śliskich botkach (wewnętrzna część termicznych butów wspinaczkowych, służących jako kapeć przy przesiadywaniu w namiocie), po ślizgnął się, poleciał i wylądował w głębokiej szczelinie. Wyciągnięto go co prawda, ale niestety kilka godzin później zmarł w wyniku odniesionych obrażeń. Z ciekawostek dnia to po drodze do „trójki" spotkałam Olgę. Twarda dziew czyna - podczas gdy ja siedziałam w „dwójce", ona zeszła do Base Campu i znowu weszła do góry. Oni ze swoją ekipą w obozie III nie nocują - mają tylko dojść do na miotów,,,klepnąć" je i wracać do„dwójki". W każdym razie Olga uprzejmie doniosła, że ich słynny brytyjski Irańczyk tak panicznie bał się przejścia przez Icefall, że wpadł na fantastyczny pomysł - przesko czy go, a raczej przeleci. Po prostu zapłaci za helikopter z Base Campu do „jedyn ki" czy „dwójki". Na szczęście rozsądny szef ich agencji wyjaśnił „wspinaczowi", że Everestu tak się nie zdobywa - jedyna możliwość to tradycyjna aklimatyzacja, co
Everest Góra Gór
wiąże się z koniecznością przejścia przez Icefall. Słysząc to, Irańczyk podziękował, choć to może niewłaściwe słowo, bo zdaje się, że dziękować w sensie dosłownym nikomu nie zamierzał, tym bardziej że zdążył się ze swoją ekipą mocno skłócić. Ale to jeszcze nie wszystko - szczytem wszystkiego jest to, co zrobił ze swoimi butla mi z tlenem! Nieruszone posprzedawał, co jest logiczne, bo dzięki temu odzyskał część kasy. Ale miał też butlę napoczętą, a tej sprzedać za bardzo nie mógł. Więc co z nią zrobił? Nie, nie oddał nikomu w ekipie, ale to również rozumiem, bo skoro ze wszystkimi miał na pieńku... Mógł ją jednak oddać na przykład Szerpom albo do punktu
medycznego.
Ale
Irańczyk
miał
bardziej
spektakularny
pomysł.
Po
prostu
butlę odkręcił i „dotlenił" powietrze.
Trudna noc, śmierć Szerpy Ależ
dzisiaj
pospaliśmy!
Jest
niedziela,
więc
niby
byliśmy
usprawiedliwieni,
poza
tym przecież nigdzie się nie spieszyliśmy i byliśmy tak zmarznięci, że postanowili
naprawdę
jednak,
mówiąc
„pospaliśmy",
Zejście z obozu III (7100 m) do
śmy poczekać, aż wyłoni się słońce i ogrzeje nam namioty. Tak
5 maja. 32 dzień wyprawy.
mam
na
myśli
może
nie
tyle
obozu II (6400 m)
spanie jako takie, ile raczej drzemanie z ciągłym budzeniem się i patrzeniem na zegarek, że minęło dopiero pięć minut, choć wydawało się, że pięć godzin. Na tej wysokości trudno spać, bo albo głowa boli, albo tchu brakuje, albo po prostu jest niewygodnie, bo namioty stoją dość pochyło i człowiek ciągle zjeżdża w bok, ewentualnie
stara
się
zaklinować
w
jakiejś
pozycji,
która
równie
dobrze
mogłaby
być figurą jogi. A zresztą nawet gdyby wniesiono tu wygodne łóżko i tak z normal nego snu by nic nie wyszło, bo ze względu na niedotlenienie, mózg nie wchodzi w ogóle w fazy głębokiego snu18. Kiedy roztapialiśmy śnieg na poranną herbatę, z obozu II doszedł do nas Jangbu, przynosząc nie tylko kilka butli z tlenem (do depozytu na atak szczytowy), ale też smutne wieści. Niestety, w godzinach rannych w obozie odległym od nas w linii prostej
18)
Po zejściu do bazy zatopiłam się w lekturze książki Joe Krakauera złam
taki
fragment:„Powyżej
udogodnień
grzechy.
stosunek
pokuty
za
Ilościowy
każdej
innej góry'. Ja byłam na Evereście
obozu
udręk
do
bazowego
Wszystko za Everest, w której znala
wyprawa
przyjemności
był
zaczynała
dużo
wyższy
sprawiać niż
w
wrażenie przypadku
dobre siedemnaście lat po Krakauerze, ale w pełni się
z autorem zgadzam.
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
185
I Nasz obóz III. Na zdjęciu tego nie widać, ale zaraz za krawędzią namiotów mamy kilkudziesięciometrową przepaść.
o jakieś sto metrów („trójka" innej ekipy) zmarł trzydziestosiedmioletni DaRita Sherpa. Nie był to jego pierwszy raz na takiej wysokości - miał już na koncie jedno wejście na Everest. Trochę dziwna sprawa. Ponoć facet rano normalnie wstał, na nic się nie skarżył, ubrał się, założył buty, zjadł śniadanie i już był gotów schodzić w dół, kiedy nagle po czuł, że coś nie tak. Położył się i przestał oddychać. Próbowano go reanimować, ale bez skutku. Umarł. Najprawdopodobniej przyczyną był atak serca lub udar. Zupełnie niechcący trafiłam później na akcję ściągania jego ciała w dół. Akurat wspinałam się wyżej, tak „rekreacyjnie", dla lepszej aklimatyzacji i zdjęć, a tu nagle okazało się, że muszę wypiąć się z liny asekuracyjnej, aby biednego nieszczęśnika można
było
odtransportować
do
przygotowanego
przy
obozie
II
lądowiska
heli
koptera. Dookoła, gdzie się dało, siedziały grupki Szerpów, obserwujących wszystko w
wyjątkowym
telna
cisza").
milczeniu Nie
znałam
(w
tej
tego
sytuacji chłopaka
jak
najbardziej
(choć
pasuje
niewykluczone,
określenie: że dzień
„śmier wcześniej
z nim rozmawiałam, bo byłam w jego obozie), ale kiedy kilka metrów ode mnie zsu wano go już jako zawiniętego w śpiwór nieboszczyka, odruchowo przeżegnałam
186 Everest Góra Gór
SMUTNE STATYSTYKI
I Helikopter zabierający ściągnięte do obozu II ciało trzydziestosiedmioletniego Szerpy.
J
ak na razie (do sierpnia 2013 roku) na Evereście zgi-
ginie średnio pięćdziesiąt—sześćdziesiąt osób, ale
nęło dwieście pięćdziesiąt jeden osób. Najtragiczniej-
trzeba też pamiętać że na Everest w porównaniu z naj-
szy był rok 19%, kiedy zginęło aż piętnaście osób, z czego
wyższym szczytem Europy wchodzi też bez porówna-
osiem w jednym tyko dniu (11 maja 19% roku). Ostatnie
nia mniej osób.
lata też jednak zbierały tragiczne żniwo - w 2012 roku A oto jakie są najczęstsze przyczyny śmierci na życie straciło dziesięciu wspinaczy, w 2013 - dziewięciu.
Evereście (analiza na podstawie danych do roku 2012;
Pod względem ogólnej ilości ofiar to i tak dużo
pod uwagę wzięto dwieście osiemnaście śmiertelnych
mniej niż na przykład na Mount Blanc, gdzie co roku
wypadków):
1) odpadnięcia, upadki, wpadnięcia w szczeliny
72
33,0%
2) lawiny
57
26,1%
3) odmrożenia, hipotermia
28
12,9%
4) wyczerpanie
13
6,0%
5) choroba wysokościowa
13
6,0%
6) zaginięcie/niewyjaśnione przyczyny
11
5,0%
7) choroby
9
4,1%
8) spadające skały/kawały lodu/seraki
8
3,7%
9) atak serca
7
3,2%
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
187
się i kilka łez uroniłam. Nie robiłam żadnych zdjęć - nawet nie wyciągnęłam apara tu, uznając, że to jednak bardzo intymna sytuacja19. Nocleg w„trójce"nie był wcale w nocy tak zimny, jak się obawiałam.To znaczy była bardzo niska temperatura - wyłożony obok śpiwora zegarek wskazał o pół nocy
minus
dwadzieścia
dwa
stopnie
-
ale
mój
puchowy
śpiwór
całkiem
dobrze
zdaje egzamin z grzania. Poza tym sprawdziły się też ogrzewacze chemiczne do stóp i rąk. Pamiętam jak przed wyjazdem rozmawiałam z ich producentem (polska firma Elektrowarm), że na takiej wysokości mogą nie zadziałać, bo niedostatek tlenu osłabia jakieś tam reakcje chemiczne. A tymczasem miłe zaskoczenie, bo fakt, po trzebowały nieco dłuższego czasu na „rozruch", ale ciepełka dostarczały. Co dalej z sobą zrobić, zdania były podzielone. Ja z Adamem postanowili śmy po tej jednej nocy w „trójce" wrócić do „dwójki", zaś Slavo, Kieran i Scott zo stali w „trójce" na drugą noc. No właśnie, ciekawe jak wiele jest różnych koncepcji aklimatyzacji. Szkoła, do której ja się skłaniam (a także nasi Szerpowie), zakłada, że jedna noc w obozie III, czyli na wysokości 7100 metrów jest jak najbardziej wskaza na, ale przebywanie dłużej, nic nie daje, a wręcz wyniszcza organizm. Nasi koledzy, którzy nadal są w „trójce" liczą oczywiście na to, że im dłużej tym lepiej. Z kolei część organizatorów wypraw na Everest w ogóle nie zaleca swoim klientom spania tak wysoko - zachęcają, aby do„trójki"dojść, chwilę tam posiedzieć i zejść. Dziewczyny z punktu medycznego w Base Campie, które zapytałam, co na ten temat nauka, unikają odpowiedzi, twierdząc, że to sprawa indywidualna. Zgadzają się jednak, że spanie na dużej wysokości w aklimatyzacji może pomóc, ale kondychę i zdrowie faktycznie osłabia. No i bądź tu człowieku mądry! Zejście w dół było w porównaniu z wciąganiem się do góry szybkie i przy jemne, bo wiadomo, z każdym metrem łatwiej się oddycha, a nogi same niosą. Po drodze
mijałam
się
z
chłopakami
z
indyjsko-nepalskiej
wyprawy
straży
granicznej
i korpusu kadetów. Wyglądali, jakby skazano ich na jakieś straszne męki. Ciekawe,
19)
Z
perspektywy czasir. Jak się później dowiedziałam, tego dnia Everest zabrał jeszcze jedno życie. Od
strony północnej (tybetańskiej) zmarł, jak na ironię losu również na atak serca, młody wspinacz ro syjski - Sergey Ponomarev. Zmarł nagle, zaledwie sto metrów powyżej tamtejszej ABC (bazy wysu niętej),
na
wysokości
około
6500
metrów.
Prowadzona
przez
trzydzieści
minut
i podanie tlenu nie przyniosły rezultatu... Straszne. Jest człowiek, zaraz potem go nie ma.
Everest Góra Gór
fachowa
reanimacja
I W dół schodzi się, a raczej zjeżdża szybko, ale trzeba być czujnym, bo łatwo popełnić błąd.
czy przyjechali wspinać się z własnej woli, czy dostali rozkaz związany z ambicjami ich dowódców20? Jutro wracam do Base Campu. Kipa, wspominany już kucharz, którego bardzo polubiłam, stwierdził dzisiaj ze smutkiem w głosie: - W Base Campie będziesz miała lepsze jedzenie... Rzucił coś jeszcze, że on chciałby tu smaczniej gotować, ale nie ma ani wa runków,
ani
produktów.
Odpowiedziałam,
że
tam,
w
bazie,
może
jedzenie
bę
dzie lepsze, ale nie będę miała takiej przyjemności z przesiadywania w namiocie kuchennym. Podczas
gdy
tak
sobie
miło
gadaliśmy,
Kipa
otworzył
puszkę
zamarzniętych
na kość sardynek, podgrzał je na ogniu, a potem jeszcze z dwóch zorganizowanych skądś kromek chleba (normalnie takiego tutaj nie jadamy) zrobił mi tosty. Najadłam się, a teraz... co chwila ganiam do latryny i walczę z rozwolnieniem. Szkoda, że nie sprawdziłam daty ważności tych sardynek. Może to jakieś wykopane z lodowca po wyprawie sprzed wielu lat? 20)
Z
perspektywy czasu: Później w lokalnych gazetach pokazywano premiera Indii, osobiście witające
go tych, którym udało się wejść na szczyt.
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
189
Lodowa fascynacja 6 maja, wieczorem, 33 dzień wyprawy. Powrót z obozu II (6400 m) przez Icefall do Base Campu (5300 m)
Uff! Zeszliśmy. My, czyli ja i Jangbu, mój ulubio ny Szerpa. Dokładniej to z obozu II wróciliśmy do
Base
Campu,
pokonując
Icefall
tym
razem
A
za dnia. Choć nie było to bezpieczne, bo istniało ryzyko, że zwali się nam na głowę jakiś serak, nie liśmy
wyboru.
Poza
tym
warto
było
spróbować,
bo
jednak
w dzień dużo więcej widać. W każdym razie jestem Icefallem za fascynowana! Istny cud natury, jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie wi działam w swoim podróżniczym życiu. Gdyby nie ja, Jangbu pewnie by przez ten" Icefall błyskawicznie przemknął, a mną trochę to trwało. Nawet mu proponowałam, żeby nie czekał, ale Jangbu chyba prostu chciał schodzić razem, tym bardziej że dałam mu jeden z moich aparatów, a porobił sobie zdjęcia, które potem pokaże rodzinie. Trzeba przyznać, że Jangbu bardzo
190 Everest Góra Gór
I I znowu drabinki! Wytapiający się lodowiec sprawia, że nie zawsze są stabilne i pewne.
I Uczestnictwo w wyprawie na Everest to dla Szerpów duży prestiż. I Jangbu i Mingma to tak naprawdę bracia.
wczuł się w rolę fotografa, co i mnie było na rękę, bo mimo świadomości niebezpie czeństwa, nie mogłam oprzeć się pokusie uwieczniania lodowcowej scenerii. Ale tak uczciwie mówiąc, schodzenie w dół na tym odcinku, żeby nie wiem co, jest czasochłonne. Kolana nie lubią takich stromizn, a poza tym ciągle trzeba uważać na to, co się robi, bo jeden nierozważny krok i można wylądować w szcze linie. Trochę kiepsko, bo okazuje się, że moje potężne buciory są jednak sporo na mnie za duże, co przy konieczności precyzyjnego stawiania kroków (zwłaszcza na
192 Everest Góra Gór
zdarza się, że rodzina ojca woła na dziecko inaczej niż
na z nich wyciągnąć sporo informacji - na przykład,
rodzina matki).
I
w jakim dniu urodziła się dana osoba i w związku z tym, opiece jakiej planety-bóstwa podlega. A oto ściąga:
Nie ma jednak problemu, jeśli komuś nie podoba się jego imię, albo nawet rodzicom coś się odwidzi i zapragną zmiany. Wystarczy wówczas zaprosić lamę,
Imię
Dzień narodzin
Bóstwo-planeta
który przeprowadzi ceremonię zmiany imienia i za
opiekuńcza
łatwione. Korzysta się z takiej możliwości zwłaszcza
Dawa
Poniedziałek
Księżyc
w sytuacjach, kiedy przez jakiś czas coś się nie wiedzie,
Mingma
Wtorek
Mars
dopada kogoś seria nieszczęść i wówczas, jak wierzą
Lhakpa/Lakpa
Środa
Merkury
Szerpowie, zmiana imienia może odmienić los na
Phurba
Czwartek
Jowisz
Pasang
Piątek
Wenus
Pemba
Sobota
Saturn
Nyima
Niedziela
Słońce
lepszy (imię wybiera wtedy jakiś darzony szacunkiem lama). Również, jeśli ktoś idzie do klasztoru, wybiera sobie nowe imię. Typowe dla Szerpów jest dodawanie na koniec swojego imienia (lub imion) określenia „Szerpa" (na
Często w imionach kryją się również jakieś cechy
przykład Jangbu Sherpa czy Lakhpa Sherpa). To rodzaj
(cnoty), które rodzina widzi albo chciałaby widzieć
nazwiska, a zarazem dumne podkreślenie, że jest się
u dziecka. Przykładowo:
Szerpą (w znaczeniu grupy etnicznej).
Dorje
Jaśniejący diament
Jangbu Ten, co osiągnął doskonałość duchową Karma
Pracowity, zdyscyplinowany, skłonny do wysiłku
Namkha Posiadający kosmiczną energię Sangye
Budda, czyli oświecony, przebudzony
Sonam
Zasłużony
Tashi
Mającyszczęście
Zopa
Cierpliwy
Powszechnym zwyczajem jest łączenie imion, na przykład tych określających dzień narodzin z daną cnotą lub bóstwem. Powstaje wówczas twór w stylu Phu-dorje (Jowisz mądrości, ale także Wielki/Wspa niały Nauczyciel) czy Nyim Phuti (Hojne Słońce) Uroczystość nadania imienia dziecku odbywa się w ciągu roku od jego narodzin. Bywa, że imion jest kilka. Te, które wybrali rodzice, zasugerowane przez lamę, a nawet imię od dalszej rodziny (w rezultacie
I Kipa - jeden z dwóch naszych kucharzy.
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
JESTEM WTOREK, CZYLI IMIONA SZERPÓW
miona Szerpów nie są zupełnie przypadkowe. Moż
szczeblach
drabinek,
przechodząc
nad
pięćdziesięciometrowej
głębokości
szczeli
ną), zadania mi nie ułatwia. Powrót do Base Campu był niczym powrót do domu. Miło było pomyśleć, że teraz będzie cieplej, wygodniej, że znowu czeka własny namiot, swojski w nim bałagan, wygodny materac, lepsze jedzenie. I jeszcze te „drobiazgi", dzięki którym życie staje się przyjemniejsze, jak choćby prozaiczna możliwość mycia rąk, wykąpania się,
194 Everest Góra Gór
jedzenia posiłków przy stole, szansa na ogrzanie się przy piecyku i na naładowanie baterii do MP3 czy aparatu.. .A jaką miałam frajdę, kiedy mogłam otworzyć wreszcie polskie kabanosy czy przyrządzić sobie polski kisielek„z kawałkami owoców"! Boże, kiedy wreszcie przyjdzie czas, że znowu będę mogła opychać się świeżymi owocami? „Chodzą" za mną polskie jabłka. I jeszcze ogórki małosolne. Ech, marzenia... No właśnie, wielu rzeczy tu brakuje. Wcale nie jest tak, że wyprawa na Everest to „przyjemność" i beztroskie wakacje. Romantyzm gór? Owszem, widoki są fajne, ale trudno się nimi cieszyć, kiedy boli nas głowa, jest nam „chłodno, głodno i do domu daleko". O tym, że nie wszyscy wytrzymują te różne niedogodności, świad czą
wykruszające
się
stopniowo
ekipy.
Z
około
siedemdziesięciu
klientów
agencji
Seven Summit zrezygnowało już kilkanaście osób, a przecież gdzie jak gdzie, ale w ich obozie warunki pobytu są akurat bardzo przyzwoite.
Dzień Czyściocha, ptasie mleczko i... co dalej? Dziś
wyciągnęłam
swoje
zaległe
imieninowe
ptasie
mleczko.
Przytachane
z
Pol
ski, a jakże, co zresztą było widać po zmasakrowanym pudełku. No cóż, transport w plecaku, przypomnę - przez trzy doby zaginionym bez wieści, potem wożenie go na grzbiecie jaka, wreszcie ileś dni w namiocie w ciągu dnia nagrzanym tak,
7 maja, wieczorem, 34 dzień wyprawy. Base Camp (5300 m)
że na pewno czekolada spływała, a w nocy zamarzała - sądząc po wyglądzie mu nie posłużyły, ale pal sześć. Oczywiście częstując, sprawiedliwie podzieliłam zawar tość pudełka na naszą ekipę i przesiadujących w namiocie kuchennym Szerpów, co chyba się
im spodobało. Przy okazji wytłumaczyłam wszystkim, jak w dosłownym
tłumaczeniu
nazywają
Dla
cudzoziemców
się
te
tradycyjne
nazwa„ptasie
polskie
mleczko"to
słodycze
jakaś
i...
zapadła
konsternacja.
abstrakcja!
Musiałam
najbardziej
oryginalnych
wyjaśniać,
że to tylko przenośnia, bo ani to„mleczko", ani„ptasie". Przy tów
okazji
imieninowych,
muszę jakie
wspomnieć kiedykolwiek
o
jednym
z
dostałam.
Wczoraj
odwiedziła
prezen
mnie
Olga,
która o tych minionych trzy dni temu imieninach ku mojemu zdziwieniu pamiętała i sprezentowała mi cztery ampułki dexametazonu z igłami. To lek, który lepiej przy ataku szczytowym mieć (może uratować życie), a na który w Polsce lekarze nie chcieli wypisać mi recepty, ostatecznie więc nie miałam jak go wykupić. Mam na dzieję, że się nie przyda, ale przezorny zawsze ubezpieczony.
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
195
I Powrót do bazy to okazja do doprowadzenia się do porządku.
Temat
farmakologii
poruszył
ostatnio
w
jednym
z
wywiadów
Reinhold
Mes
sner. Najsłynniejszy himalaista świata zarzucił, że obecnie 90% wspinających się na Everest wspomaga się jakimiś chemicznymi specyfikami. Że wielu, to fakt, choć te 90% to chyba mocno zawyżone statystyki. Ale też i bez przesady - nie wiem, co Messner miał na myśli, nie uważam jednak, by łyknięcie tabletki z witaminami i mi nerałami
było
czymś
niesportowym,
podobnie
jak
to,
że
łykam
antyzakrzepowy
acard. Nie wydaje mi się również, że należy potępiać tych, co łykają diamox - to indywidualna decyzja, ale w końcu nie jest to żaden doping, za to być może dzięki temu jest o kilka ofiar mniej. Jedyne, czemu jestem przeciwna, to łykanie tabletko wej
dexy
(dexametazonu)
przed
atakiem
szczytowym,
co
ponoć
niektórzy
robią
rzeczywiście na zasadzie dopingu. Tylko że dotyczy to jednak bardzo małej grupy wspinaczy (tak mi się wydaje), ja w każdym razie takich osób nie znam. Z kolei no szenie zastrzyku z dexy przy sobie, do wykorzystania w sytuacji zagrożenia życia, uważam za rozsądne, a nawet wskazane i nie widzę w tym nic, co przeczy etyce himalaizmu. A tak swoją drogą to prawie nikt nie wie, że w czasie historycznej wy prawy w roku 1953, w ramach której zdobyto Everest po raz pierwszy, Brytyjczycy
196 Everest Góra Gór
I Po Wielkim Praniu jest Wielkie Suszenie.
testowali na dwóch Szerpach lek zwany benzedrine, bazujący na amfetaminie. Na ile specyfik pomagał w pracy na wysokości, trudno powiedzieć, ale na pewno po wodował senność Szerpów, co sprawiło, że przestano go używać. Zmieniając temat - pragnę poinformować, że czuję się odświętnie, bo wreszcie się wykąpałam. Po tylu dniach (wstyd powiedzieć - prawie dwóch tygodniach) oka zja do umycia się i założenia czystych ciuchów, to naprawdę wielka sprawa. Reszta ekipy też się doprowadzała do stanu lśnienia, a Adam i Scott, którzy dotarli do bazy kilka godzin temu, zgolili nawet wyrosłe w międzyczasie brody. Gorzej, bo nie wiemy jak do umycia się przekonać naszych Szerpów. Większość z nich w ogóle nie uznaje takiego wynalazku jak prysznic i mamy wrażenie, że traktują go wyłącznie jak kaprys ludzi
z
Zachodu.
Niestety,
zapach
naszej
wyjątkowo
sympatycznej
obsługi
coraz
bardziej nam przeszkadza, zwłaszcza, że niektórzy nie mają nawet potrzeby zmiany ubrań i stale, niezależnie od pogody, chodzą w tych samych (w praktyce oznacza to przepocony puchowy kombinezon choćby i w środku upalnego dnia). Co do moich ubrań, to słoneczny dzień wykorzystałam również na wielkie pra nie. Po południu z kolei poszłam zobaczyć, co się tam w czasie naszej nieobecności
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
197
zmieniło w bazie. A zmieniło się sporo! Przede wszystkim obozowiska świecą pust kami, bo wszyscy albo jeszcze są w górze i kończą aklimatyzację, albo zeszli w dół na regenerację przed atakiem szczytowym. Poza tym zmieniło się otoczenie. Nie samowite
jak
szybko
topnieje lodowiec!
Wielkie bloki
lodowe,
zdobiące bazę,
za
mieniły się w skromne sopelki, a wzdłuż Base Campu płynie wartka rzeczka, której wcześniej nie było. W ramach spaceru odwiedziłam namiot medyczny, gdzie tym razem dostałam już jakieś konkretne leki plus inhalator dla astmatyków (choć nigdy astmy nie mia łam). Przy okazji dowiedziałam się, że kaszel to jedna z najczęstszych dolegliwości, z którymi zgłaszają się pacjenci (inne powody to problemy z aklimatyzacją, biegunki, przeziębienia, różne urazy). Podpytałam też, w imieniu całej naszej ekipy, jak wygląda sprawa leków blokujących chęć załatwiania cięższych potrzeb fizjologicznych w trak cie ataku szczytowego. Temat może „niesmaczny", ale co ciekawe stał się głównym punktem dyskusji w czasie wczorajszej kolacji. Jakoś wcześniej się nad tym nie zasta nawiałam, ale Cristy, młoda Brytyjka, która pracuje jako lekarka, chyba miała takich py tań już mnóstwo, bo bez namysłu doradziła, by przed wyjściem łyknąć sobie tabletkę imodium i po sześciu godzinach nie zapomnieć wziąć kolejnej. Z
namiotu
medycznego
poszłam
do
utajnionego
„obozu
sław".
Simone
Moro
i Ueli Stecka już tam nie ma (w tym roku na Everest nie wrócą), pogadałam za to z
Denisem
Urubko,
który
razem
z
Aleksiejem
Bołotowem
zamierza
jutro
schodzić
w dół na regenerację do Deboche (na 3770 metrów). Podobno jest tam też Peter Hamor, z którym ciągle nie miałam okazji się spotkać. Denis zaproponował, żeby do nich dojść - muszę temat przemyśleć. Reszta naszej ekipy chyba schodzić w ogóle nie zamierza - twierdzą, że w Base Campie im dobrze, a tak naprawdę to chyba nie chce im się potem podchodzić. No cóż, brytyjsko-amerykańska szkoła przygotowa nia się do ataku szczytowego różni się zupełnie od polskiej, a raczej słowiańskiej. Ja zawsze słyszałam, że przed atakiem szczytowym warto w miarę możliwości trochę (a nawet sporo) „spaść", ponieważ na wysokości organizm tylko się wyniszcza i nie regeneruje.
się
Na
koniec
już
„Everest
mojego
bazowego
Laboratorium",
czyli
obchodu podobozu
zajrzałam
jeszcze
stanowiącego
do
centrum
zwijającego badawcze,
gdzie chciałam zobaczyć się z„koleżanką Alex". Poznałam ją już wcześniej w trochę
Everest Góra Gór
śmiesznych okolicznościach, kiedy doniesiono mi, że jest w Base Campie jeszcze jedna osoba z Polski kryjąca się pod pseudonimem Alex. Pytałam więc o tego Alexa, spodziewając się, że zaraz stanie przede mną brodaty facet w okularach (tak sobie zawsze wyobrażam naukowców), a tymczasem Alex okazał się ładną blon dynką,
bez
okularów,
doktorantką
na
Uniwersytecie
w
Cambridge.
Aleksandra
Kotwica na Everest wspinać się nie zamierzała, za to prowadziła jakoś nad wyraz skomplikowanie już
druga
którego
brzmiące
część
celem
badania
projektu jest
nad
prowadzonego
zbadanie,
dlaczego
wysokogórską przez
medycyną
brytyjskich
Szerpowie
molekularną.
To
naukowców od kilku lat,
aklimatyzują
się
dużo
szybciej
niż zachodni wspinacze. W pierwszej części w 2005 roku na Przełęcz Południową (7900 m) wtachano... rowery stacjonarne i kazano badanym na nich jeździć. Na takiej wysokości to swoiste tortury, ale czego nie robi się w imię nauki! W tym roku było o tyle prościej, że badanym pobierano jedynie krew, mocz i fragmenty mięśnia z uda - teraz te próbki zabierane są do Wielkiej Brytanii, gdzie będą wnikliwie ana lizowane. Co ciekawe, do roli królików doświadczalnych faceci Szerpowie wcale się tak
nie
garnęli,
zainteresowane
były
głównie
Szerpinie,
dla
których
uczestnictwo
w projekcie było okazją nie tylko do zarobienia (bo kto by chciał dzielić się swoimi mięśniami
za
darmo),
ale
przede
wszystkim
zobaczenia
wcześniej
nieznanego
im
„miejsca pracy" swoich mężczyzn.
Przed chwilą Jangbu przyniósł kolejną smutną wiadomość: zginął trzeci już Szer pa,
dwudziestodwuletni
Lobsang
pracujący
dla
ekspedycji
chińskiej
Po kolacji
organizowa
nej przez agencję Seven Summit. Wracał z Przełęczy Południowej, gdzie pomagał w zakładaniu obozu i w okolicach tak zwanej Żółtej Wstęgi, na wysokości około 7500 metrów, w trakcie przepinania się na poręczówkach, stracił równowagę spa dając 700 metrów w dół. Znaleziono go w szczelinie, kiedy jeszcze żył, ale zaraz po wyciągnięciu na powierzchnię lodowca, zmarł. A tak na marginesie - pomiędzy obozem II i III leży zamarznięty but. Ja go akurat nie widziałam, ale trafili na niego moi koledzy i pokazywali mi potem na zdjęciach. But jak but, ale ponoć jest w nim fragment kości i ciała („ponoć", bo zdję cie było na tyle niewyraźne, że potwierdzić z całym przekonaniem nie mogę). Szo kujące?^ jest Everest!"- ciągle powtarza nasz lider...
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
199
Ewakuacja namiotu i niespodziewany gość 8 maja, 35 dzień wyprawy. Base Camp (5300 m)
Ale mi się ostatnio (to znaczy po zejściu do bazy) wyjątkowo dobrze śpi! Do tego stopnia, że już po raz drugi zaspałam na śniadanie, które wcale nie jest bardzo wcześnie (około ósmej). To oczywiście efekt tego, że zeszłam z większej wysokości, więc lepiej się oddycha, poza tym materac jest tu wygodniejszy. Zakładając
w
pośpiechu
kolejne
warstwy
ubrań,
zauważyłam,
że się...
sypię!
Dosłownie! Cała moja skóra na nogach czy rękach jest tak wysuszona, że każde jej dotknięcie powoduje coś w rodzaju łupieżu. Wmasowałam w siebie pół opako wania kremu nawilżającego, choć „na pocieszenie" Violetta powiedziała, że ma to samo. A skoro już zabrałam się za swoją skórę, to pozaklejałam klejem superglue wszystkie pęknięcia i skaleczenia na palcach. Świetny patent - pomaga od razu. Już nie muszę się obawiać, że przy byle jakiej czynności moje upierdliwe ranki nie tylko zabolą, ale jeszcze się powiększą. A co do spraw zdrowotno-estetycznych to ciekawe, jak pobyt w takich warun kach zmienia człowieka. Przede wszystkim na potęgę gubimy wagę. Najbardziej wi dać to u Adama, który twierdzi, że pozbył się już kilkunastu kilogramów. Zresztą moje spodnie też trzymają się tylko dlatego, że związuję je zastępującą pasek linką. Jakby nie było na jednej z fachowych stron internetowych znalazłam informację, że w tych najwyższych obozach ze względu na inny niż w dole metabolizm, spala się dziennie około dziesięciu tysięcy kalorii, zaś podczas ataku szczytowego jest to nawet dwa razy więcej! Wraz z utratą wagi standardem stały się zapadające się oczy, łamiące się włosy i paznokcie, krwotoki z nosa, wszyscy też mamy pękające wargi, a do tego ogorzałe, często wręcz spieczone twarze, z wyróżniającymi się dość śmiesznie białymi, nieopalonymi„okularami". Krótko mówiąc, wcale nie wyglądamy na zdrowych ludzi. Po śniadaniu Kadzi, nasz sirdar, obwieścił konieczność ewakuacji kilku namiotów. To efekt wytapiania się lodowca, na którym jest baza. Mój namiot nie dość, że już po części wisiał nad urwiskiem (a kiedy się do niego trzy tygodnie temu wprowadzałam, był rozstawiony na równiutkiej kamienno-lodowej platformie), to jeszcze zaczęła się tworzyć przed nim szczelina. Wczoraj była to niewielka szpara, dzisiaj rano - wyrwa półmetrowej wielkości. Na szczęście namiotów ci u nas dostatek - mam nadzieję że moja obecna miejscówka jest bardziej stabilna. Jednak prawdziwy szok wywołało jeziorko, które mamy (a właściwie mieliśmy) koło naszego obozowiska. Dzisiaj rano okazało się, że jeziorko
200 Everest Góra Gór
przez lawiny, bądź wytopiony z lodu gruz (kamienie,
świata. Jego początkiem jest tak zwany Kocioł
żwir). Miejsce to, w wyniku wytapiania się, ciągle zmie
Zachodni (Western CWM) rozciągający się między Eve-
nia swój poziom. Hillary i Tenzing w 1953 roku bazowali
L
restem, Lhotse i Nuptse na wysokości 6000-6800 me
na poziomie 5320 metrów, natomiast teraz, sześćdzie
trów, chociaż jeszcze wyżej wznosi się lodowa ściana
siąt lat później, namioty bazy są już dobre czterdzieści
sięgająca aż do Przełęczy Południowej. Z Kotła „wypły
metrów niżej (na mapach jako wysokość Base Campu
wa" przypominający rzekę lodu i śniegu Icefall, a dopiero
podaje się ciągle 5300 metrów, ale naukowcy przyjmują
niżej jest już lodowiec „klasyczny". Całość ma około
obecnie 5280 metrów). Różnicę widać także w długości
jedenastu kilometrów i ciągnie się od poziomu niemal
lodowca - wspomniane jedenaście kilometrów (dokład
8000 metrów do prawie 4900 metrów, podczas gdy
nie jedenaście i jedna dziesiąta kilometra) to kilometr
umowna linia, powyżej której śnieg praktycznie nie
mniej niż w latach sześćdziesiątych XX wieku, co oznacza,
topnieje, to wysokość blisko 5800 metrów. Rzecz jasna,
że lodowiec topnieje, skracając się od piętnastu do dwu
lodowiec cały czas „pracuje" - tworzy nowe szczeliny,
dziestu metrów rocznie. Jeśli chodzi o całość, to wyliczo
zamyka stare, jak też systematycznie się przesuwa -
no, że w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat powierzchnia
przeciętnie 0,9 do 1,2 metra dziennie.
lodowych pól wokół Everestu skurczyła się o 13%.
Everestowa baza usytuowana jest z boku dolnej czę ści lodowca, gdzie lodowiec pokrywa bądź naniesiony
Szkoda by było, gdyby Icefall przestał istnieć, ale niestety duża szansa, że kiedyś do tego dojdzie.
TOPNIEJĄCY LODOWIEC
odowiec Khumbu to najwyżej położony lodowiec
I Wytapiające lodowiec słońce sprawia, że w bazie z dnia na dzień przybywa takich właśnie grzybów (kapelusz z kamienia, nóżka z lodu).
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
201
zniknęło! Do tej pory było skute równiutką taflą lodu (jego wyrąbane kawały kończyły potem żywot w naszej kuchni w charakterze herbat i zup), a teraz został tylko przypo minający potłuczone szkło połamany lód smętnie leżący w czymś w rodzaju zapadliska. Co się stało z wodą, diabli wiedzą. To znaczy na pewno gdzieś znalazła ujście i odpłynęła, a po części wyparowała. Zadziwiające to wszystko, bo zawsze myślałam, że takie zmiany w lodowcach wymagają czasu, a tu proszę - z dnia na dzień coś jest, a potem znika. Tuż
przed
obiadem
mieliśmy
niespodziewanego
gościa.
Akurat
cała
ekipa
siedziała w mesie, zastanawiając się, czy nie odpalić laptopa i nie obejrzeć jakiegoś filmu,
z
rozstawionych
przez
Chrisa
miniaturowych
głośników
leciały
piosenki
Boba
Marleya, zaś zaprzyjaźniony Szerpa konspiracyjnie przyniósł na sprzedaż piwo i colę -
tutaj
towary
luksusowe
(działalność
komercyjna
jest
w
Base
Campie
oficjalnie
zabroniona), a tu nagle wchodzi całkiem sympatyczny chłopak. - Namastel Jestem oficerem łącznikowym waszej ekipy na Lhotse - oznajmił. Zapanowała konsternacja, którą przerwał Chris, wypalając prosto z mostu: - A my myśleliśmy, że już nigdy pana nie zobaczymy! Rzeczywiście, dziwne, że pojawił się dopiero teraz. Oficerowie łącznikowi teo retycznie powinni być w obozie cały czas, ale ani oni się do tego specjalnie nie palą, bo nie są to żadni wspinacze, tylko nasłani z Katmandu urzędnicy, ani też wyprawy za nimi nie tęsknią, tym bardziej że trzeba takiemu oficerowi zapewnić wikt i opierunek. W trakcie
kurtuazyjnej rozmowy okazało się, że chłopak jest pracownikiem
administracyjnym nepalskiego Sądu Najwyższego, ale zadzwoniono do
niego z Mi
nisterstwa Turystyki i - już nie wnikając, na ile z własnej chęci, a na ile była to propo zycja nie do odrzucenia - po wielu dniach wędrówki do nas dotarł, nie kryjąc przy tym, że góry nie należą bynajmniej do jego pasji. Oficerów
łącznikowych
ma
każda
wyprawa,
a
w
przypadku
naszego
obo
zu, w którym są zarówno „everestowcy" jak i wspinający się na Lhotse, mamy nawet dwóch21. Jakie jest ich zadanie - nikt właściwie nie wie, oni sami chyba też nie. Można powiedzieć, że to trochę tacy „kapusie", pilnujący czy ma się permity na wspinaczkę oraz zezwolenia na telefon satelitarny i radiotelefony (odpowiednio po tysiąc i dwieście pięćdziesiąt dolarów od sztuki, tylko za możliwość ich używania), czy chodzi się faktycz nie tam, gdzie pozwala permit i czy obóz funkcjonuje zgodnie z przepisami. 21)
Z perspektywy czasu: Drugiego, tego od Everestu, w ogóle nie zobaczyliśmy.
Everest Góra Gór
Nikt za oficerami łącznikowymi nie przepada, bowiem nigdy nie wiadomo, do czego się przyczepią. Oczywiście, pamiętaliśmy prośbę Dana, aby z nimi za bardzo nie gadać, tak więc, kiedy na pytanie czy gość nie odczuwa przypadkiem związa nego z wysokością bólu głowy, padła odpowiedź, że tak, odczuwa, na końcu języka mieliśmy, że najlepszym lekiem na tę przypadłość jest jak najszybsze zejście w dół. Na szczęście chłopak wcale siedzieć w Base Campie nie zamierzał - coś tam zjadł, zrobił nam zbiorowe zdjęcie (dowód, że był w obozie), został obdarowany firmową czapeczką oraz tubką jakiegoś kulinarnego specyfiku, po czym pożegnał się i sobie poszedł, odprowadzony przez jednego z Szerpów (coś mi się wydaje, że przydziela jąc tego Szerpę, Dan chciał mieć pewność, że nasz gość już nie wróci).
Dzisiaj mijają trzy miesiące od śmierci mojej mamy, muszę więc z nią pogadać.
Wieczorem
Wymyśliłam sobie, że jedna z tak licznie świecących na tutejszym niebie gwiazd, ta, która wisi akurat nad Everestem, to właśnie ona, moja mama, i kiedy wracam wieczorem do namiotu, mruga do mnie, dając mi znak, że wciąż tu ze mną jest.
„Kochamy góry”, czyli Himalaje w oczach dzieciaków z Domu Dziecka w Chotomowie W planach na dzisiaj miałam zejście gdzieś niżej, na kilka dni regeneracji (rest) przed głównym atakiem. Na razie w górę, na „szczytowanie", jeszcze nikt nie startuje, bo Szerpowie ciągle
jeszcze
zakładają
liny
poręczowe,
tak więc wszyscy,
z każdego
9 maja, 36 dzień wyprawy. Base Camp (5300 m)
obozu grzecznie czekają. Miałam wyruszyć po śniadaniu, ale okazało się, że w czasie wczorajszej wy prawy na wzgórze, gdzie jest zasięg internetowy, Dan zostawił telefony satelitarne, a ponieważ byłam tam razem z nim, poczucie solidarności nakazało mi odzyskanie zguby.Telefony na szczęście były... Szczęśliwy i wdzięczny Dan stwierdził, że w ra mach nagrody mogę sobie zażyczyć, czego tylko chcę. Skoro tak, to uprzedziłam, że lista życzeń będzie długa, a póki co, z racji tego, że nie zdążyłam zjeść ze wszystkimi śniadania, możemy zacząć od jajka na miękko. Jakoś mi się tak zamarzyło, bo tu ciągle tylko omlety i omlety, więc drobne urozmaicenie by się przydało. Kurde, nie wiedziałam, że życzenie okaże się takie kłopotliwe! Nasz wyprawowy kucharz chyba nigdy nie miał styczności z jajem na miękko, bo owszem, ugotował je, ale na supertwardo. Miałam zamiar machnąć na to ręką, jednak Dan uparł się, że jajo
Aklimatyzacja. Z bazy do obozu III
203
na miękko, to jajo na miękko i nakazał mu kolejną próbę. Wkrótce postawiono przede mną trzy jaja, każde gotowane inaczej - tym razem wszystkie niemal surowe. Zjadłam więc placek z dżemem, ale Dan był wobec Szerpów nieubłagany - postanowił wpoić im „jajeczną sztukę". Ponoć, jak już sobie poszłam, za którymś tam razem, wreszcie im się udało. Inna sprawa, że później wróciłam do namiotu kuchennego i wyjaśniłam, że gdybym wiedziała, to naprawdę zadowoliłabym się tym nieszczęsnym omletem. Wo lałabym przez głupie jaja nie psuć sobie jak do tej pory bardzo sympatycznych ukła dów z naszymi Szerpami. Szczerze ich lubię, no i szanuję (w przeciwieństwie do wielu innych wspinaczy, którzy traktują ich wyłącznie jako siłę roboczą). Znam ich imiona, rozmawiam z nimi, a oni w zamian są w stosunku do mnie bardzo w porządku i chyba mnie lubią. Zresztą zwracają się do mnie, didi* co znaczy „siostra". Wydarzenia poranka sprawiły, że nim się obejrzałam, nastało prawie południe, więc stwierdziłam że skoro tak, to poczekam na lunch i wtedy dopiero pójdę w trasę. Jednak po lunchu nagle się zachmurzyło, zrobiło się zimno i zaczęło sypać mokrym śniegiem i w efekcie przekonano mnie, że nie ma sensu, bym gdzieś sama szła, skoro następnego dnia w dół planują wyruszyć także Scott i Kieran. W sumie fakt, w towarzystwie milej. Może pójdzie z nami też Rob, Australijczyk, który od pewnego czasu jest u nas w obozie, bo miał się wspinać do„trójki". Niestety, najpierw nie mógł się zaaklimatyzować, a kiedy wczoraj w nocy pod opieką jednego z Szerpów wyruszył wreszcie na Icefall, nie dał rady - nie dochodząc nawet do połowy, poddał się i zawrócił. Dziwne, bo Rob jest bardzo wysportowany, zresztą trenuje triathlon. Szczerze mówiąc, podejrzewamy, że to raczej kwestia psychiki i na Icefallu blokuje go obawa przed niebezpieczeństwem. Wędrówkę tego dnia głosem rozsądku odpuściłam, ale oczywiście nim zaniosłam spakowany plecak z powrotem do namiotu, wróciło słoneczko. Nie ma jednakiego złe go, co by na dobre nie wyszło, bo postanowiłam wolne popołudnie wykorzystać na zorganizowanie wystawy przywiezionych ze sobą rysunków autorstwa dzieci z Domu Dziecka w Chotomowie. Kiedy byłam u nich na krótko przed wylotem na wyprawę, dzie ciaki rysowały Himalaje, a ja obiecałam, że te ich plastyczne wyobrażenia najwyższych gór świata zabiorę pod Everest. Dzisiaj twórczość naszych małych artystów podziwiali zarówno wspinacze, jak i Szerpowie. Szczególnie podobała się wszystkim deklaracja małego Kacpra - wykaligrafowany dziecięcą ręką napis:„Kochamy góry".
Everest Góra Gór
ugotujemy, choć szanse zwiększą się, jeśli odpowied
od tego w warunkach nizinnych. Problemem
nio dłużej utrzymamy garnek na gazie, stosując przy
jest nie tylko temperatura otoczenia, ale też i ciśnienie,
tym właściwe mieszanki paliwowe.
co wpływa, na to, że woda wrze wcale nie w tempe
A jeśli ktoś chce ugotować jajo na miękko? To już
raturze stu stopni Celsjusza, ale im wyżej, tym niż
wyższa szkoła jazdy. Poniżej podaję ściągę, ile czasu
szej. Efekt? Może się okazać, że na przykład ryżu czy
trzeba je gotować w poszczególnych obozach, biorąc
makaronu w zbyt niskiej temperaturze po prostu nie
pod uwagę także temperaturę otoczenia:
Gdzie
m n.p.m.
-10 °C
0°C
+10 °C
Poziom morza
Om
5 min. 27"
4 min. 49"
3 min. 19"
Kasprowy Wierch
1987 m
6 min. 36"
5 min. 55"
4 min. 19"
Baza pod Everestem
5300 m
9 min. 45"
8 min. 59"
7 min. 09"
Obózl
6000 m
10 min. 48"
lOmin. 01"
9 min. 08"
Obóz II
6400 m
11 min. 31"
10 min. 43"
8 min. 48"
Obóz III
7100 m
13 min. 03’
12 min. 15'
10 min. 15°
Powyżej obozu IV
8000 m
15 min. 58"
15 min. 08"
13 min. 03°
Szczyt Everestu
8848 m
21 min. 20’
20 min. 28"
19 min. 28°
Przeliczniki zaczerpnięto ze stronyhttp://www.altitude.org/boil_egg.php
I Część wystawy rysunkowych wyobrażeń Everestu autorstwa maluchów z Domu Dziecka w Chotomowie.
ALE JAJA, CZYLI GOTOWANIE NA WYSOKOŚCI
G
otowanie na dużej wysokości różni się trochę
REST, CZYLI REGENERACJA PRZtD SZCZYTOWANIEM
Od Messnera do szarlotki 10 maja, 37 dzień wyprawy. Base Camp (5300 m)Pheriche (4270 m)
Ale mi dobrze... Za całe dwa i pół dolca mogę przespać się w wygodnym, ogrom nym
małżeńskim
łożu,
w
czystej
pościeli
i
pokoiku,
wprawdzie
nieogrzewanym,
ale ze ścianami, które sprawiają, że nie odczuwa się wietrzyska szalejącego na zewnątrz. i
Uczucie
aromatycznej
szczęścia
kawy
dopełnia
zafundowanej
pozostały przez
w
Kierana,
ustach a
smak
wcześniej
pysznej jeszcze
szarlotki kolacyjne
obżarstwo - filet z kurczaka, frytki i zestaw warzyw. Skoro zeszliśmy w dół na rege neracyjny rest, to jedzeniowo szalejemy... Ale po kolei. Po śniadaniu, jeszcze w Base Campie, mieliśmy całą prawie eki pą wyruszyć w dół. To znaczy naprawdę na dół, do położonej tysiąc metrów niżej wioski
Pheriche
(polecane
przez
Denisa
Urubko
Deboche
wydało
nam
się
trochę
za daleko), schodziliśmy tylko ja, Kieran i Scott, podczas gdy reszta postanowiła nas odprowadzić do pobliskiego Górak Shep. Ledwo wyszliśmy, a tu na highwayu (tak nazywamy główną ścieżkę przecinającą Base Camp) stoi sobie Reinhold Mes sner, jakby nie było jeden z najwybitniejszych himalaistów w skali świata. Postać ceniona, ale zdaje się niespecjalnie łubiana. Swego czasu, kiedy wybuchła wieść, że Messner ma być w bazie, od kilku osób słyszałam teksty w stylu:„A po co on tu? Znowu będzie wszystko i wszystkich krytykować". Właściwie to Messnera wypatrzyła Violetta, a że trzeba kuć żelazo póki gorące, to
zrobiłam
krótki
wywiadzik
z
pierwszym
zdobywcą
Everestu
bez
wspomagania
się tlenem. Okazało się, że Messner przyjechał z ekipą austriackiej telewizji kręcić film o tym, jak to na przestrzeni lat Everest się zmienił. Już na wstępie himalajska
206
Everest Góra Gór
I Podczas rozmowy z Reinholdem Messnerem, legendą światowego himalaizmu.
sława stwierdziła, że to, co jest teraz, odkąd założone są poręczówki, to już żaden hi malaizm. Na koniec naszej rozmowy zapytałam, czy pan Messner zamierza jeszcze kiedyś Everest zdobyć? Odpowiedź była stanowcza: - Oczywiście, że nie. Teraz to byłby dla mnie wstyd! Poza mowców
tym
było
wyszło
pokazanie
bardzo Messnera
śmiesznie, jako
ponieważ
gwiazdy
założeniem
himalaizmu,
austriackich
wywołującej
w
fil Base
Campie poruszenie i ekscytację. Problem tkwił w tym, że „gwiazdy" jakoś nikt nie rozpoznawał. Ludzie przechodzili i... nic. W tej sytuacji Messner przejął inicjatywę. Idzie jakaś grupa wspinaczy z Indii, a więc Messner do nich zagaja: - Dzień dobry, dzień dobry! Tamci stają jak wryci, ale z grzeczności odpowiadają trochę zdziwieni: - Namastel Dzień dobry! Następuje niezręczna cisza, w końcu jednego z nich oświeca i wypala: - A, no tak! Pamiętam! Spotkaliśmy się w Katmandu! No, w sklepie, na za kupach...
Rest, czyli regeneracja przed szczytowaniem
I Położona ponad tysiąc metrów niżej niż baza wioska Pheriche - nasza miejscówka na kilkudniowy rest.
Po wyjściu z bazy próbowałam dogonić swoją ekipę, która już na mnie nie czekała, bo akcja„wywiad"trochę jednak trwała. Idę, idę, a tu przy kamieniu z napi sem „Base Camp"sympatyczny
brodacz rzuca w moim kierunku po polsku:„Wszelki
duch pana Boga chwali!" Okazało się, że to Polak z Australii i zwrócił uwagę na orzełka na mojej czapce. Zaraz potem padło pytanie, czy nie wiem, czy w bazie są jacyś Polacy. Mówię że są, choćby ja. No to pan dalej, że dobrze, ale chodzi mu o ta kich wspinających się na Everest. Więc potwierdzam, że na przykład ja. Czyżbym nie wyglądała na osobę, która się wspina? Po miłej rozmowie ruszyłam dalej, ponieważ miałam przed sobą kawał dro gi, na dodatek z ciężkim plecakiem. W Górak Shep, aby odnaleźć ekipę, musiałam obejść wszystkie trzy działające tam knajpy, bo nie wiedziałam, w której siedzą. Oczywiście byli w tej trzeciej, ostatniej, ale przy okazji z satysfakcją odkryłam, że w pierwszej z nich, przy lodge'u, w którym nocowałam z grupą dwa lata temu
208 Everest Góra Gór
(prowadziłam wówczas trekking do Base Campu), na honorowym miejscu na sufi cie wisi zostawiona przez nas polska flaga z podpisami całej naszej grupki. W knajpie, poza tym, że wydałam prawie cały budżet przeznaczony na jedze nie na cały dzień (niestety, w wysokogórskich schroniskach ceny jedzenia do tanich nie należą), poznałam sympatycznego wspinacza z Indii, który już w zeszłym roku próbował zdobywać Everest, ale że się nie udało, w tym roku podejmuje drugą próbę. Jego ekipa liczyła początkowo cztery osoby, jednak trzy się wykruszyły, bo nie
wytrzymały
dotychczasowych
trudów
i
facet
został
sam.
Ponieważ
towarzysze
przekazali mu swoje „dobra", ma do wykorzystania - tylko dla siebie - ośmiu Szer pów i dwadzieścia siedem butli z tlenem! W Górak Shep pożegnaliśmy się z„odprowadzającymi"i już tylko we trójkę po gnaliśmy liśmy
w
taki
dół.
Dosłownie
power,
że
bez
„pognaliśmy", problemów
bo
po
wysokogórskiej
wyprzedzaliśmy
aklimatyzacji
mie
trekkerów
(nawet
wszystkich
tych, którzy szli z prywatnymi Szerpami niosącymi im cały bagaż). Ponieważ w wiosce Lobuche chłopcy znowu postanowili coś zjeść, a ja nieko niecznie (cóż, kasa), rozdzieliliśmy się i dalej szłam już sama, po drodze wpadając na Olgę, wracającą z restu, bo szykuje się do ataku w pierwszej fazie okna pogodowego. Rozmowa z Olgą zawsze wprowadza mnie w świetny nastrój (ogromnie odpowiada mi jej poczucie humoru), tak więc do Pheriche dobiegłam już naprawdę jak na skrzydłach, tylko raz gubiąc drogę (bo tutaj żadnych oznaczeń szlaków, rzecz jasna, nie ma). Koledzy doszli jakieś dwie godziny po mnie (też się pogubili). Wieczór spędzili śmy na wspomnianej orgii jedzeniowej. Boże, jak niewiele człowiekowi do szczęścia potrzeba
-
raptem
spełnienie
podstawowych
potrzeb
(poczucie
bezpieczeństwa,
ciepło, pełny żołądek). U Scotta szczególny entuzjazm wzbudziła toaleta - normalny sedes, w dodatku z działającą spłuczką. Mnie natomiast spodobała się tutejsza atmos fera, bo cała sala jadalna lodge'u wypełniona jest wspinaczami! Mam wrażenie, że pół Base Campu przyszło tu na rest! W każdym razie życie towarzyskie kwitnie, wszyscy ze sobą rozmawiają - integracja na całego. Przy okazji niespodzianka! Spotkałam ko lejnego Polaka, o którym nie wiedziałam, a jest nim Andrzej Wojda z Warszawy, koń czący Everestem Koronę Ziemi (właściwie to nie tylko Everest Andrzej chce zrobić, jak twierdził - także Lhotse). Wynika z tego, że mamy w nepalskim Base Campie całkiem sporą ekipę wspinaczy z Polski. Przypomnę: Olga Nabiałekz Lublińca, Viola Póntinen
Rest, czyli regeneracja przed szczytowaniem
209
POLACY NA EVERESCIE
J
eśli chodzi o Polaków, to do sierpnia 2013 roku na szczycie Everestu stanęło trzydzieści osiem osób, w tym jedenaście kobiet. Oto pełna lista naszych zdobywców: 1978 - Wanda Rutkiewicz (jako pierwsza Europejka i trzecia kobieta na świecie) 1980 - Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki - pierwsze na świecie wejście zimowe 1980 - Andrzej Czok i Jerzy Kukuczka - wejście nową drogą, południowym filarem 1989 - Eugeniusz Chrobak (po zejściu ze szczytu zmarł w wyniku obrażeń odniesionych w lawinie) i Andrzej Marciniak 1993 - Maciej Berbeka (w 2013 roku zginął na Broad Peaku)
1994,1995,1999 i 2012 - Ryszard Pawłowski 1994 - Piotr Pustelnik 1999 - Jacek Masełko i Tadeusz Kudelski (zginął na zejściu) 2000 - Anna Czerwińska 2005 - Marcin Miotk - pierwsze polskie wejście bez wspomagania się butlą z tlenem 2006 - Janusz Adamski, Tomasz Kobielski, Bogusław Ogrodnik, Martyna Wojciechowska 2006.2012 - Dańusz Załuski 2007 - Marian Hudek, Roman Dzida, Robert Rozmus 2008 - Sławomir Król, Agnieszka Kiela-Pałys, Jarosław Hawrylewicz 2009 - Anna Barańska-pierwsze polskie wejście kobiece od strony północnej 2010 - Zbigniew Bąk, Magdalena Prask, Anna Lichota, Małgorzata Pierz-Pękała, Daniel Mizera 2011.2013 - Małgorzata Wątroba 2011 - Ireneusz Szpot 2012 - Wojciech Kukuczka, Robert Szymczak i Izabela Smołokowska 2013 - Piotr Cieszewski i Monika Witkowska
210
Everest Góra Gór
(aktualnie mieszka w Finlandii, ale na każdym kroku podkreśla, że jest Polką), Bartek Wróblewski z Poznania, Ryszard Głowacki i Grzegorz Michałek z Cieszyna, Piotr Cieszewski z Gdańska oraz„ukrywający się" do tej pory Andrzej Wojda i ja - z Warszawy. Mam nadzieję, że wszystkim nam się uda22!
Jak dobrze być na reście Wspaniały dzień! Czuję się wreszcie jak na wakacjach - pełny relaks. Trudno mi się jednak wyzbyć nabytych w górze nawyków. Rano ze zdziwieniem zauważyłam, że śpiąc
na
schroniskowym
łożu,
bądź
co
bądź
w
przyzwoitym,
normalnym
11 maja, 38 dzień
pokoju,
pod głowę jako poduszkę podłożyłam zwinięte polary, tak jak to robię w namiocie. Obleczone w czyste poszewki poduchy leżały odrzucone z boku... Żeby
się
jednak
ucywilizować,
po
śniadaniu
zainwestowałam
w
prysznic
(„tylko" pięć dolców, czyli prawie połowę taniej niż w wyżej położonym schronisku w Górak Shep). Pal sześć kasa - ile miałam z tego frajdy! Najprawdziwszy prysz nic! W bazie niby mamy namiot prysznicowy, ale to jednak różnica, gdy ma się rurę, z której leci nielimitowana woda, prawie wrzątek, a co innego termos z rurką, pompką i wodą mocno ograniczoną. Po śniadaniu (tosty z serem, czyli upragniony chleb! No i ser, bo sera też w bazie nie mamy), praktycznie cały dzień spędziłam, nadrabiając zaległości internetowe i roz mawiając z innymi ekipami. Ponieważ pokoje są nieogrzewane, wszyscy przesiadują w sali świetlicowo-jadalnianej z piecykiem pośrodku. Na przykład przy stoliku obok mamy Brazylijczyków, którzy wchodzą na Everest z paralotniami, by potem zamiast schodzić, na nich zlecieć. Dla ciekawych - jedna z tych paralotni waży sześć kilogra mów, inna zaledwie trzy, a lot z góry do Górak Shep (trzy i pół kilometra niżej) ma trwać około pół godziny. Jest też miły Austriak, który opowiedział, że mają w ekipie dziewczy nę tylko z jedną nogą (druga to proteza). Zaraz potem ktoś dodał, że u nich był facet z jednym płucem, ale stwierdził, że jest trudniej, niż przypuszczał i odpuścił. Najbardziej zakolegowałam się z trójką sympatycznych Rosjan z Sankt Peters burga, którzy bez wsparcia Szerpów zamierzają zdobywać Lhotse (w składzie: Siergiej Kondraszkin, Wiktor Kowal i Aleksiej Borodenkow). To ci sami Rosjanie, których już 22)
Z perspektywy czasu: Niestety, jednak nie wszystkim się udało. Na szczycie Everestu stanęłam tylko ja z Piotrkiem, natomiast Violetta zdobyła Lhotse.
Rest, czyli regeneracja przed szczytowaniem
wyprawy,
Pheriche (4270 m)
211
wcześniej poznałam w namiocie Denisa Urubko i Aleksieja Bołotowa, ale wtedy nie było jak pogadać. Pechowo, bo Siergiejowi z bagażu samolotowego ukradli spodnie puchowe i teraz wspina się w takich trochę przycienkawych, na domiar złego w cza sie wspinaczki spadł mu w przepaść plecak, w którym było trochę ważnych drobia zgów, typu latarka, karimata i tym podobne. Obiecałam, że jeśli będzie atakował szczyt po mnie, to mu potrzebny sprzęt oddam, choć może jakoś uda się to wszystko załatwić z naszych obozowych nadwyżek już teraz? A tak na marginesie to Siergiej zawodowo
jest...
rzeźbiarzem,
i
to
dyplomowanym,
po
Akademii
Sztuk
Pięknych.
Poza tym bardzo ładnie szkicuje - wczorajszy wieczór spędził na tworzeniu portretu Nepalczyka z obsługi schroniska. Mam nadzieję, że jego pasja do gór nie skończy się jakimiś odmrożeniami rąk, które są przecież narzędziem jego pracy23. Są już pierwsi tegoroczni zdobywcy Everestu. Wczoraj, 10 maja o godzinie je denastej czterdzieści na szczycie stanęło w sumie trzynastu Szerpów, którzy weszli tam
w
ramach
poręczowania
drogi
(długość
założonych
poręczówek
podsumowa
no na około jedenaście kilometrów). Razem z nimi wszedł jeszcze Brytyjczyk David Tait, dla którego było to już piąte wejście na najwyższą górę świata. Swoimi wspi naczkami David zbiera pieniądze na ochronę brytyjskich dzieci przed różnie pojętą przemocą - ponoć on sam w dzieciństwie przeżył traumę, będąc wielokrotnie wy korzystywany seksualnie. W tym roku David liczy, że dzięki wyprawie organizacja z którą współpracuje, zarobi milion funtów.
Czorten Kukuczki i wysokościowe sushi 39
dzień
12 maja, wyprawy.
Pheriche (4270 m) - Dingboche - Chukhung (4730 m) - Pheriche
Po
wczorajszym
całodniowym
słodkim
nicnieróbstwie,
dzisiaj
wybrałam
się
na
wy
cieczkę. Chciałam rozruszać mięśnie i przy okazji zobaczyć coś nowego. Położo na
nieco
z
boku
głównego
szlaku
turystycznego
wioska
Chukhung
pasowała
mi
szczególnie, bowiem w jej okolicach stoi postawiony w 2008 roku przez Fundację Wspierania Polskiego Alpinizmu im Jerzego Kukuczki polski czorten. Wmurowana
23)
Z
perspektywy czasu: Trio z Sankt Petersburga Lhotse zdobyło. Jeśli chodzi o Everest - Brazylijczycy od
paralotni najpierw długo czekali na zgodę na lot ze szczytu (to inne, dodatkowe zezwolenie, nieza leżne od tego na wspinanie), a kiedy już je dostali, zepsuła się pogoda, więc zrezygnowali z projektu. Dziewczyna z protezą nogi to dwudziestosześcioletnia Arunima Sinha z Indii, która wcześniej upra wiała koszykówkę, a została kaleką po tym, jak wypchnięto ją z pociągu. Udało się - weszła!
212 Everest Góra Gór
Boom na zdobywanie Everestu to oczywiście do piero ostatnie lata. Wcześniej, w latach 1953-69, czy
łudniowej) dwudziestu dziewięciu zespołom, co ozna
li przez szesnaście lat od wejścia Hillary'ego i Tenzin-
czało trzystu piętnastu wspinaczy (osiemdziesiąt mniej
ga, na Dachu Świata stanęło zaledwie dwudziestu je
niż rok wcześniej). Ilu z nich weszło, nie wiadomo, sta
den wspinaczy. Potem statystyczne słupki szybko ro
tystyki „szczytujących" uwzględniają bowiem wszyst
sły: lata siedemdziesiąte to już ponad osiemdziesiąt
kich razem - zarówno wspinaczy (mniejszość) jak
osób na szczycie, lata osiemdziesiąte - prawie dwie
i Szerpów (zdecydowana większość). Co do Szerpów,
ście, a dziewięćdziesiąte - około tysiąca. Ostatni rok,
to zdobywają szczyt w ramach opieki nad klientami,
kiedy nikt nie próbował zdobywać Góry Gór, to 1974.
zakładając liny poręczowe, ale też dlatego że chcą,
Moje pytanie czy w niedalekiej przyszłości nepalskie
zwłaszcza że jest im to potem przydatne do wpisania
Ministerstwo Turystyki zamierza ograniczyć wydawanie
w CV przy szukaniu pracy na kolejnej wyprawie.
zezwoleń na wspinanie, wzbudziło u urzędników tej że
instytucji zdziwienie, bo niby dlaczego? Dla nepalskiego
w 2012 roku od strony nepalskiej na szczyt weszło
W
każdym
razie
oficjalne
dane
mówią,
budżetu narodowego Everest to żyła złota - góra gene
czterysta sześć osób, zaś w 2013 - pięćset dwanaście
ruje wpływy prawie stu milionów euro rocznie. Ponie
(do tego powinno się dodać około sto pięćdziesiąt
waż są jednak naciski, aby limitować liczbę wspinaczy,
osób, które weszły od strony tybetańskiej). Ogólnie
coraz częściej rząd nepalski wspomina o podniesieniu
przez wszystkie lata, od roku 1953 do końca 2012,
i tak już wysokich opłat za zezwolenia, co niewątpliwie
liczba wejść na Everest wyniosła sześć tysięcy dwieście
zmniejszy liczbę chętnych, jednak przy tej taktyce zyski
osiem (wejścia nie są równoznaczne z liczbą osób,
dla państwa wciąż będą duże.
bo niektórzy mają zaliczone po kilka czy kilkanaście wejść),
przy
dwustu
pięćdziesięciu
jeden
ofiarach
ILE WCHODZI? STATYSTYKI
W
roku 2013 rząd nepalski wydał zezwolenia na wspinanie na Everest (wejścia od strony po
śmiertelnych. Dokładniej wygląda to następująco:
wejścia od strony
3877 wejść
nepalskiej wejścia od strony tybetańskiej
112 ofiar śmiertelnych
2331 wejść
139 ofiar śmiertelnych
A jak z narodowościami? Ze względu na Szer pów, wśród zdobywców Everestu dominują Nepalczycy, których według danych do roku 2011 było dwa ty siące dwustu sześćdziesięciu czterech. Na drugim miej scu są Amerykanie - pięćset trzydzieści sześć osób, następnie Brytyjczycy - dwieście sześćdziesiąt cztery, oraz Japończycy - sto sześćdziesiąt dziewięć. O Pola kach (trzydzieści osiem osób) piszemy na stronie 210.
I Pheriche - kolejne spotkanie z Reinholdem Messnerem, pierwszym wspinaczem, który zdobył Everest bez tlenu (razem z Peterem Habelerem).
Rest, czyli regeneracja przed szczytowaniem
213
w niego tablica upamiętnia śmierć Jerzego Kukuczki (1989 r.), a także dwóch in nych Polaków - Rafała Chołdy (zginął w 1985 roku) oraz Czesława Jakiela (1987 r.). Wszyscy stracili życie na południowej ścianie Lhotse, którą zresztą w tle czortenu doskonale widać (to przeciwna strona Lhotse od tej widocznej podczas atakowania Everestu).
lata
Do
Kukuczki
był
zaangażowany
wniósł
mam
proporczyk
szczególny w
sentyment,
działalność
Hacerskiego
bo
harcerską
Klubu
podobnie (na
Taternickiego).
jak ja, przez długie
wszystkie W
najwyższe
szczyty
czasach
różnie
tamtych
się wprawdzie w harcerstwie działo, ale jak się miało szczęście, można było tra fić do dobrych drużyn. Ja na względem
politycznym
hufcu
przykład wylądowałam w mocno opozycyjnym pod Warszawa-Mokotów,
gdzie
wzorowaliśmy
się
na
harcerstwie przedwojennym. Dlaczego o tym piszę? Bo dobre drużyny były świetną szkołą charakteru i życia - hartowały (zarówno psychicznie, jak i fizycznie), uczyły samodzielności,
wpajały
różne
istotne
zasady
-
solidności,
uczciwości,
braterstwa,
a to wszystko w himalaizmie bardzo istotne. Trzeba przyznać, że czorten, który był moim celem, prezentuje się okazale, choć szkoda, że na tablicy nie napisano, że chodzi o polskich himalaistów. Nie łudźmy się - orzełek i malutka flaga, zdaje się zatknięta przez kogoś całkiem niedawno, przecho dzącym tamtędy turystom na ogół nic kompletnie nie mówi. Zagraniczni wspinacze nie kojarzą ani naszego godła, ani flagi. Wiem coś o tym, bo przecież na tej wyprawie chodzę na przemian w dwóch czapkach - jedna jest z flagą polską, druga z orzełkiem, a i tak ludzie, z którymi rozmawiam, ciągle pytają, z jakiego kraju jestem. Od czortenu podeszłam jeszcze trochę w górę do wioski Chukhung. Dziura jakich mało. W sumie to niby lubię„dziury", ale są wśród nich „dziury urokliwie" i ta kie
zupełnie
bez
atmosfery.
Niestety
Chukhung
zaliczam do tych
drugich. Miałam
zamiar coś tam przekąsić, ale w końcu stwierdziłam, że może lepiej jak dam zarobić babinie prowadzącej malutką knajpkę przy czortenie Kukuczki, do którego po dro dze i tak musiałam wrócić. Bardzo się już nastawiłam na postój w tym miejscu, tylko że jak na złość kobiety już nie było, a na drzwiach wisiała wielka kłóda. Rozczarowa nie strasznie, bo byłam głodna jak cholera, ale na szczęście tak na„wsiakij słuczaj" miałam
w
plecaku
żele
energetyczne.
Wybór
padł
na
żelik„truskawkowo-banano-
wy - czterysta pięćdziesiąt kalorifz serii PowerBar, taki sam jaki ostatnio wsuwałam
Everest Góra Gór
olimpijskich w Calgary w 1988 roku obydwaj zostali
o nim mówiono. Do tej pory jest w Himalajach
uhonorowani symbolicznym (srebrnym) medalem.
często wspominany i to przez wspinaczy najróżniej szych narodowości.
Kukuczka zginął 24 października 1989 roku, w wie ku czterdziestu jeden lat podczas próby wejścia na
- Oczywiście, że go znałem. To dopiero był gość!
Lhotse trudną, niezrobioną jeszcze przez nikogo drogą na
- stwierdził mój kolega, wspinacz amerykański, z po
południowej ścianie. Wspinali się we dwójkę - Kukuczka
kolenia trochę ode mnie starszego.
i Ryszard Pawłowski. W trakcie prowadzenia, już blisko
Kukuczka bez dwóch zdań był jednym z najwybit
grani szczytowej, Jurek odpadł, a lina, którą się asekuro
niejszych wspinaczy w światowej historii Himalajów.
wał, nie wytrzymując obciążenia, po prostu pękła. Nasz
W zdobyciu Korony Himalajów wyprzedził go wpraw
wspinacz nie miał żadnych szans - poleciał w dwuki-
dzie o rok Reinhold Messner, za to Kukuczka zrobił to
lometrową przepaść. Jego ciała do tej pory nie odnale
w bardziej sportowym stylu, to znaczy w krótszym
ziono, chociaż oficjalnie ogłoszono, że pochowano go
czasie (w niespełna osiem lat, podczas gdy Messner
w szczelinie lodowcowej (było to konieczne, aby rodzina
w siedemnaście), przy czym na dziesięciu z tych gór
himalaisty mogła dostać odszkodowanie - ubezpieczy
wyznaczył nowe drogi, a na trzy ośmiotysięczniki
ciel wymagał odnalezienia ciała).
wszedł
zimą!
Messner
„prześcignął"
Jerzego
tylko
Kukuczka pozostawił po sobie żonę i dwóch sy
w kwestii tlenu - Tyrolczyk na żadnej z gór nie wspierał
nów. Jeden z nich, Wojtek, w 2012 roku wszedł na
się dodatkowym tlenem, Kukuczka użył tlenu na Eve-
Everest w ramach wyprawy organizowanej przez ka
reście (rok 1980, także wejście nową drogą). Messner
towicką
Kukuczkę jednak cenił i szanował, o czym świadczą jego
a jakże, Jerzego Kukuczki (nie był to przypadek - Ku
Akademię
Wychowania
Fizycznego
imienia,
słowa: „Nie jesteś drugi! Jesteś Wielki!". Na igrzyskach
kuczka pochodził właśnie z Katowic).
JERRY? TO BYŁ GOŚĆ! WSPOMNIENIE O KUKUCZCE
K
ukućka, Jerry albo najczęściej - Jurek. Różnie
I Czorten ku czci Jerzego Kukuczki i dwóch innych Polaków, którzy zginęli w trakcie zdobywania Lhotse.
Rest, czyli regeneracja przed szczytowaniem
215
I Położona na wysokości 4530 metrów wioska Dingboche.
na
szesnastym
kilometrze
półmaratonu.
Smakowo
trudne
do
przełknięcia
(strasz
nie słodkie), ale dodaje niezłego speedu tak, że przez kolejną godzinę mogłabym wbiec na wszystkie okoliczne szczyty. Muszę powiedzieć, że ogólnie szło mi się świetnie, bo dolinka prawie nienawiedzana przez turystów (przynajmniej o tej porze roku), więc do woli mogłam upa jać się nepalską wiosną. Czuło się tę wiosnę w powietrzu: trawa zaczyna się zielenić, kwitną
kwiatki
(takie
drobne,
fioletowe),
rolnicy
zaczynają
orkę
(używają
do
tego
drewnianej sochy ciągniętej przez dwa woły), a do tego wszędzie włóczą się pusz czone samopas jaki, czy raczej naki, bo to przecież samice, często z młodymi. Dłuższy
postój
zrobiłam
w
wiosce
Dingboche,
gdzie
postanowiłam
z
roz
sądku jednak coś konkretnego zjeść. Miałam ze sobą liofilizat, czyli sproszkowaną wersję „makaronu w sosie śmietankowym z kurczakiem i szpinakiem" firmy Trek'n Eat, ale potrzebowałam do tego jeszcze pół litra wrzątku. Weszłam więc do kafejki
216 Everest Góra Gór
O' -
I Tradycyjna orka - wołami i drewnianą sochą.
z dumnym napisem „French Bakery", zamówiłam herbatę i wrzątek, a że poza mną nie było żadnych klientów, zapytałam nieśmiało, czy mogę zjeść zawartość torebki na miejscu, czy muszę wyjść na zewnątrz. Sympatyczna Szerpini na szczęście nie widziała
problemu
w konsumpcji mojego jedzenia
w jej lokalu.
Mało tego, zaraz
przyszła jej córka i przyniosła własnoręcznie zrobione... sushi, częstując mnie tym trochę nieoczekiwanym na tej wysokości specjałem. A na koniec, kiedy się żegna łam, przeżyłam szok- nie wzięto ode mnie ani jednej rupii! Rozumiem - sushi było w prezencie, ale przecież zamówiłam herbatę i wrzątek, za które wszędzie się tu przecież kasuje. I niech ktoś mi powie, że Szerpowie są materialistami! Przynajmniej o tych z Dingboche mogę powiedzieć, że są bardzo gościnni i mili. Do Pheriche wróciłam późnym popołudniem. W schronisku znowu tłum. Tym razem dyskusji
dzielimy
stół
niezmienny:
z
dwójką
strategia
wspinaczy
„szczytowania"
z
ekspedycji
oraz
daty
południowoafrykańskiej.Temat okna
pogodowego.
Rest, czyli regeneracja przed szczytowaniem
Z
kolei
217
z różnych plotek oficjalnie potwierdziło się, że słynna w Nepalu aktorka Nisha Adhikari oraz jej kolega po fachu, Arjun Karki, wspinają się na Everest bez zezwoleń. Obsługu jąca ich agencja wykupiła im zezwolenia jak dla... Szerpów, ale trudno nie zauważyć, że ani żadnych ładunków nie noszą, ani nawet z wyglądu Szerpów nie przypominają. Poza ekipą „aktorską" jest też na Everescie wyprawa nepalskich muzyków, któ rzy
będąc
hinduistami
(najpopularniejsza
religia
nepalska),
postanowili
zabrać
na
szczyt pojemnik z wodą z płynącej przez Katmandu świętej rzeki, nad którą odby wają się kremacje. No i zrobiła się awantura, bowiem Szerpowie, którzy są buddy stami, powiedzieli, że żadnej świętej wody hinduistów na szczyt tachać nie będą i niech muzycy sami sobie ją noszą... Na czym stanęło? Nikt nie wie...
Restu dzień ostatni 40
13 maja, dzień wyprawy,
Pheriche (4270 m)
Kontaktowaliśmy się z kolegami, którzy zostali w Base Campie. U góry pogoda kiep ska, zimno, wieje, ale potwierdza się, że od 18 do minimum 21 maja szykuje się dobre
okno
pogodowe.
Czyli
jutro
wracamy
do
góry.
Tymczasem
tutaj
pogodowo
całkiem ładnie, choć w kratkę. W nocy była burza, błyskawice, nad ranem wszystko wokoło zostało zasypane śniegiem, a w ciągu dnia znowu wróciła wiosna. Dzień spędziliśmy na luzie, bo to już ostatni dzień restu, czyli należy na maksa wypocząć. Newsem dnia jest wiadomość, że ponoć do everestowego Base Campu zmierza słynny amerykański aktor Tom Cruise. Wszyscy zachodzą w głowę, w jakim niby celu, bo raczej nie podejrzewamy, że pełen niewygód trekking to jego sposób na
upragnione
wakacje.
Zdaniem
niektórych:
1)
będzie
kręcić
sceny
do
jakiegoś
filmu 2) otworzy w Base Campie kościół scjentologiczny, bo to dobre miejsce na kontakty z kosmitami 3) oba powyższe. Tak czy owak zainteresowanie jego osobą jest większe niż Reinholdem Messnerem24.
Wracamy do Base Campu 14 maja, 41 dzień wyprawy, Lobuche (4910 m n.p.m.)
Teoretycznie
z
miejsca
restu,
czyli
wioski
Pheriche
(4270
m)
do
Base
Campu
(5300 m) moglibyśmy przejść jednego dnia, ale uznaliśmy, że nie ma sensu, bo po co się „zajeżdżać", a poza tym, szczerze mówiąc, wcale nam się tak do bazy nie 24)
Z perspektywy czasu: O Cruisie słyszałam potem jeszcze kilkakrotnie, ale nie spotkałam nikogo, kto by go widział. Albo zmienił plany, albo się dobrze kamuflował, albo wieść o nim była tylko plotką.
218 Everest Góra Gór
spieszy (Dan przekazał nam telefonicznie, że jeśli chodzi o pogodę, to mamy czas). Tym noclegu w
sposobem mniej
wiosce
wylądowaliśmy
więcej
Lobuche,
w
na
połowie
ciesząc
się
drogi,
końcówką
naszych „wakacji". Nocleg jest tu co prawda dużo droższy niż w dole (za skromny pokoik trzyosobowy
zapłaciliśmy
czyli
trzynaście
w
jakieś Pheriche
za
tysiąc dolców,
lepsze
pokoje
sto
rupii,
podczas
gdy
jednoosobowe
liczą tylko dwieście rupii), jedzenie też ma wyższe ceny, ale co tam, na ostatnią kolację przed
powrotem
do
wspinania
zaszaleliśmy,
objadając się ryżem z warzywkami i frytka mi. Poza tym rest to rest - Kieran rozłożył się na ławach w jadalni i spał, ja ze Scottem, dzieląc ki,
a
się
słuchawkami
potem,
popijając
słuchaliśmy naszą
muzy
ulubioną
ma-
sala tea, siedzieliśmy przy piecu i czytaliśmy I Nasze zgrane na reście międzynarodowe
książki.
W
sumie
fajny
team
stworzyliśmy
trio: Scott, Kieran i ja.
przez te cztery spędzone razem dni!
Znowu własny namiot. Śmierć Aleksieja Bołotowa Mam kiepski nastrój, bo niestety, w Base Campie znowu śmierć.Tym razem bardziej mnie to dotknęło niż wcześniejsze przypadki, bo zginął ktoś, kogo znałam, wspomi nany przeze mnie Aleksiej Bołotow, partner wspinaczkowy Denisa Urubko. Jeszcze
15 maja, 42 dzień wyprawy. Base Camp (5300 m)
nie tak dawno gadaliśmy przy herbacie w ich namiocie, robiliśmy sobie wspólne foty, a teraz chłopaka nie ma. Rano, jeszcze w Lobuche, obudziliśmy się ze Scottem i Kieranem w świetnych nastrojach, bo raz, że się wyspaliśmy, dwa - było całkiem cieplutko, choć może to kwestia tego, że w małym pokoju spaliśmy we trójkę. Po całkiem solidnym śniadaniu wyruszyliśmy w trasę do Base Campu, dochodząc tam w porze lunchu, stęsknieni
Rest, czyli regeneracja przed szczytowaniem
219
już trochę za resztą ekipy. Radość powitania przerwał Jangbu, który zna wszystkie bazowe newsy i szepnął mi do ucha, wtedy utajnioną jeszcze wiadomość: - Był wypadek. Widziano spadającego ze skał człowieka. Wiadomo tylko, że Rosjanin... Zmroziło mnie... Jak Rosjanin, to od razu pomyślałam o chłopakach z Sankt Pe tersburga, tych, z którymi zaprzyjaźniłam się podczas restu (wrócili do bazy dwa dni wcześniej niż ja). Nie mogłam wysiedzieć, pognałam do ich obozu. Ale po drodze wpa dłam na Petera Hamora, z którym cały czas się mijałam. Już po minucie rozmowy mia łam wrażenie że gadam z dobrym, starym znajomym (swoją drogą Peter świetnie mówi po polsku), więc nie owijając w bawełnę zapytałam, kto zginął. Nie chciał powiedzieć, bo wypadek zdarzył się zaledwie kilka godzin wcześniej i wciąż było sporo niejasności. - Trójka z Lhotse? - pytam. Peter popatrzył na mnie: - Nie, z twoimi przyjaciółmi okej. Są teraz w obozie III... - stwierdził krótko. - Denis? - dociekam dalej, mając na myśli Denisa Urubko (kiedy przyszłam do obozu Szerpowie sugerowali, że to właśnie on). —
I W namiocie razem z Denisem Urubko i Aleksiejem Bołotowem (z prawej). Do głowy nam wtedy nie przyszło, że niecały miesiąc później Aleksiej zginie.
Everest Góra Gór
Peter pokręcił przecząco głową. - No, tooo... Aleks??? - zapytałam jeszcze, mając ogromną nadzieję, że choć każdego szkoda, może to jednak ktoś nieznajomy. Peter kiwnął głową: - Tak. On... - mruknął smutno. Niedługo
później
dowiedziałam
się
szczegółów
wypadku.
Dwa
dni
wcześniej
Urubko i Bołotow wrócili z restu, a że tak jak wszyscy czekali na okno pogodowe, postanowili powspinać się na Nuptse. Fakt, to akurat po drugiej stronie niż Eve rest
(głównym
celem
wyprawy
było
wytyczenie
nowej,
niezwykle
trudnej
drogi
na
Evereście), no ale zawsze jakiś pomysł na wypełnienie czasu. Z bazy wyszli o drugiej w nocy, o piątej stając nad skalną półką, z której trze ba
było
zrobić
około
dwudziestometrowy
zjazd.
Wykorzystali
do
tego
starą
linę,
którą gdzieś tam po drodze znaleźli, zapewne porzuconą przez jakąś ekipę sprzed lat. Aleksiej zjeżdżał pierwszy, Denis w tym czasie majstrował coś tam przy swojej uprzęży. Nagle usłyszał krzyk przyjaciela i zobaczył, jak ten leci w przepaść. Ciało Aleksieja
odnalazł
dopiero
o
godzinie
szóstej
trzydzieści
-
po
trzystumetrowym
locie chłopak nie miał żadnych szans. Przyczyna wypadku była prozaiczna - ob ciążona przez Aleksieja lina zaczęła trzeć o skałę, która ją po prostu przecięła. Jako miejsce wypadku w oficjalnych źródłach wpisano Icefall, co pewnie wynika z tego, że na wspinanie się na Nuptse chłopcy nie mieli zezwolenia. Aleks, Alosza, a tak naprawdę to Aleksiej... Spokojny, bardzo łubiany i raczej cichy i
chłopak
najszybszych
dziej.
Do
jego
(przynajmniej rosyjskich
na
mnie
wspinaczy.
największych
robił Miał
osiągnięć
takie
wrażenie),
pięćdziesiąt
należało
lat,
jeden
z
chociaż
wyznaczenie
najlepszych
wyglądał
nowej
drogi
na
mło K2
i kilka innych trudnych dróg, za co zresztą dwukrotnie otrzymał cenioną w gronie wspinaczy nagrodę Złotego Czekana. Jesienią 2011 roku wspinał się na Lhotse wraz z
ekipą
Polskiego
Związku
Alpinizmu
(wyprawa
kierowana
przez
Artura
Hajzera),
ale wejść na szczyt nikomu się wtedy nie udało. Zaraz po Evereście miał jechać również z polską ekipą na Nangę Parbat, kolejny ośmiotysięcznik (8126 m)25.
25)
Z
perspektywy czasu: Chodzi o tę wyprawę, która została zaatakowana przez terrorystów mordują
cych wspinaczy, którzy akurat byli w bazie.
Rest, czyli regeneracja przed szczytowaniem
221
Późnym
popołudniem
po
ciało
Aleksieja
przyleciał
helikopter.
Patrzyłam
wraz
z naszymi Szerpami z daleka, ze wzgórza nad naszym obozem, jak Aleks odlatuje... Jego ciało, bo dusza na pewno zostanie w górach. Razem z nim odleciał też i Denis, rezygnując z tegorocznej działalności na Evereście. A teraz z kronikarskiego obowiązku o innych sprawach. Baza jakby wymarła większość wspinaczy jest już w górze, czekając na okno pogodowe, które pojutrze ma się zacząć otwierać. U nas atmosfera wyraźnie wyczuwalnego napięcia przed wyjściem w górę. Chyba najbardziej przeżywa to Adam, dla którego będzie to już druga próba zmierzenia się z Everestem - ponoć już od dwóch dni nie wypowiedział do nikogo ani słowa, totalnie zamknął się w sobie. W międzyczasie mimowolnie podzieliliśmy się na dwie grupy. Ci, którzy nie byli na reście, czyli dziewczyny atakujące Lhotse (Violetta i Anne Mari), a z ekipy everestowej Chris, Adam, Steve i Dave, wychodzą w górę już dzisiaj, w nocy i atak szczytowy zaliczają w pierwszej kolejności, bez czekania na nas. Druga tura to my, którzy dopiero co wróciliśmy z restu, czyli ja, Kieran i Scott, do tego atakujący Lhotse Slavo, który był na reście na własną rękę i wrócił wczoraj, no i jeszcze Dan. W sumie to jestem zadowolona z tego układu, bo stanowimy całkiem nieźle zgra ną ekipę i co ważne - wyrównaną kondycyjnie, a to, że będzie z nami Dan, to jednak duży komfort psychiczny. Z kolei plusem późniejszego ataku jest to, że główny „tłum" wspinaczy przejdzie przed nami, czyli potem będzie już pusto. Z tego, co mówił Peter Hamor, a co pokrywa się z prognozami Dana, początek okna pogodowego to ładna pogoda, ale wciąż silny wiatr (potem wietrzysko ma osłabnąć). Zobaczymy.. .26
Przygotowania do ataku, znowu w górę! 16 maja, 43 dzień wyprawy. Base Camp (6300 m)
Dziś w nocy wychodzimy na Icefall i dalej, z zamiarem dojścia od razu do obozu II („jedynkę"
pomijamy,
bo
wolimy
mieć
jednodniowy
rest
w„dwójce").
W
obozie
at
mosfera podekscytowania, silnych emocji, a co do lęku, to nikt się nie przyznaje, ale myślę, że to najbardziej dominujące uczucie. Dziś rano wszyscy wzięliśmy prysz nic, bo nie wiadomo, kiedy nadarzy się następna taka okazja, a teraz trwa wielkie 26)
Z perspektywy czasu: Nadzieja, że idziemy na szczyt z Danem, czyli naszym liderem, była przed wczesna. Dan wycofał się z ataku szczytowego, nie wychodząc w ogóle z obozu IV. Co do tłoku na szczycie - przez większą część drogi byłam na grani szczytowej zupełnie sama, a największa zbitka to może z dziesięć mijających się osób. A jak z pogodą? Było dokładnie jak powiedział Hamor.
222 Everest Góra Gór
tyjska badająca potencjalne możliwości wspinania się na szczyt 1922 - od strony tybetańskiej Everest atakuje I wyprawa brytyjska, w trakcie której ginie w lawinie siedmiu Szerpów. Udaje się dojść do poziomu 8326 metrów. 1924 - nadal od strony tybetańskiej odbywa się III wyprawa brytyjska, w trakcie której w ataku szczytowym zginęli George Mallory, Andrew Irvine oraz dwaj Szerpowie. Nie wiadomo, czy wspinacze osiągnęli szczyt i zginęli w drodze powrotnej, czy też na niego wchodząc Zwłoki Mallory'ego odnaleziono dopiero w 1999 roku, na wysokości 8230 metrów, lata 30.40., początek 50. - kolejne próby podejmowane głównie przez Brytyjczyków. 1951 - swoją wyprawę, od strony nepalskiej, organizują Szwajcarzy. Udaje się dotrzeć do wysokości 8560 metrów - jednym ze wspinaczy jest Szerpa Tenzing Norgay, który dwa lata później stanie na Evereście. 29 maja 1953 r. - pierwsze potwierdzone wejście na Everest dokonane od strony nepalskiej (połu dniowej) przez Edmunda Hillary'ego oraz SzerpęTenzinga Norgaya. Byli oni człon kami wyprawy brytyjskiej, kierowanej przez Johna Hunta. 25 maja 1960 r. - pierwsze wejście od strony północnej (tybetańskiej). Dokonali tego Nawang Gombu (Tybetańczyk) oraz Chińczycy Chu Yin-Hau iWang Fu-zhou. maj 1975 r. - pierwsze wejścia kobiece. Od strony południowej 16 maja wchodzi Japonka Junko Tabei, od strony północnej 29 maja Tybetanka Phantog. 1978 r. - pierwsze wejście kobiety z Europy (w skali świata trzeciej) - jest nią Wanda Rutkiewicz. 8 maja 1978 r. - pierwsze wejście na Everest bez wspomagania się dodatkowym tlenem. Wyczyn mają na koncie Włoch Reinhold Messner oraz Austńak Peter Habeler.
KALENDARIUM NAJWAŻNIEJSZYCH WYPRAW W HISTORII EVERESTU
1921 - po wielu latach niewpuszczania do Tybetu cudzoziemców, wyrusza wyprawa bry
17 lutego 1980 r. - pierwsze wejście zimą. Sukces Leszka Cichego i Krzysztofa Wielickiego, a kierow nikiem wyprawy (nie wychodzącym na szczyt) był Andrzej Zawada.
Rest, czyli regeneracja przed szczytowaniem
223
pakowanie.
Wymieniamy
się
liofilizatami,
przymierzamy
maski
tlenowe,
zastana
wiamy, co wziąć, a co sobie darować, by nie było za ciężko. Nastroje w ekipie świetne. Właśnie przed chwilą Scott pokazał wszystkim cał kiem spory kamień, który mu włożyłam do plecaka, kiedy w Górak Shep poszedł do toalety (jeszcze na trasie naszego powrotu z restu). Wiem, głupi dowcip, tak więc po przejściu stu metrów nękana wyrzutami sumienia powiedziałam koledze, że ma w plecaku niespodziankę. Ale Scott nic. No to potem znowu spytałam, czy nie jest ciekawy. Scott ciekawy nie był. Skoro tak, to już nie nalegałam - przez kolejne półtorej godziny Scott dziarsko tachał niczego sobie głaz. Myślałam, że będzie wściekły, kiedy go odkryje, ale nie - skończyło się na śmiechu i pamiątkowym zdjęciu. Dobra, idę się pakować, napięcie rośnie. Teraz już zaczynam skupiać się wy łącznie na Wielkiej Górze.
DO ATAKU! KIERUNEK-SZCZYT!
Zimno - ciepło I znowu się udało. Mowa o Icefallu. Choć teraz było łatwiej, bo byliśmy zaaklimaty zowani, wiedzieliśmy, co nas czeka i jak rozłożyć siły. W rezultacie przeszliśmy lodo
17 maja, 44
obozu II
wy labirynt dużo szybciej niż za pierwszym razem. Wyruszyliśmy o drugiej w nocy. Noc była stosunkowo ciepła i niemal bez wietrzna,
choć
w
przeciwieństwie
do
poprzedniego
razu
-
nie
było
księżyca
i gwiazd, a niebo przesłaniały chmury. Z tego też powodu przez długi czas niewiele na Icefallu widzieliśmy, po prostu szliśmy, byle szybciej i wyżej. Dopiero o czwar tej rano, kiedy zaczęło świtać, zobaczyliśmy lodowe bloki w pełnej krasie. Szczerze mówiąc, miałam nadzieję, że niektóre z nich, te największe i najbardziej podwie szone, a zapamiętane z poprzedniego razu, już się dawno zawaliły, ale gdzie tam. Co
najwyżej
chodzi
jeszcze
i jeszcze
bardziej
bardziej
pochyliły
popękały,
się
nad
stwarzając
poręczówkami,
wzdłuż
których
coraz większe zagrożenie
się
zawalenia
się i pogrzebania pod sobą pechowców. Inna sprawa, że ta mało przyjemna per spektywa
tylko
mobilizuje,
aby
szybciej
Icefall
pokonać
-
pokusę
odpoczynków
ograniczyliśmy do minimum. Zresztą lodospad bardzo się zmienił - teraz jest zdecydowanie więcej drabi nek,
niektóre
z
nich
wzbudzają
sporo
dzień
wątpliwości
czy
są
dobrze
przymocowane,
często nachylone pod niedającym poczucia stabilności kątem i trzęsące się. Najgor sze są te łączone, na przykład po dwie, trzy, bo nie ma stuprocentowej pewności, że łączenie wytrzyma. Pierwszy do obozu I dotarł z naszej ekipy Scott, ja wkrótce po nim. Ale był to dopiero pierwszy etap dzisiejszej drogi. W obozie I zrobiliśmy sobie przerwę, tym
Do ataku! Kierunek-szczyt!
wyprawy.
Z Base Campu do
225
I I znowu Icefall, i znowu pod górę.
bardziej
że
mogliśmy
skorzystać
z
zostawionego
awaryjnie
namiotu
i
palnika
do
gotowania. Ziąb był straszny, tak więc gorąca herbata była jak zbawienie, a kiedy skończyliśmy
ją
popijać,
dotarły
do
nas
wreszcie
pierwsze
promienie
wschodzą
cego słońca. Radość była krótka - kilka minut później już tych marzeń o słońcu żałowaliśmy,
bo
biała
równina
momentalnie
zaczęła
przypominać
patelnię,
z
nami
w charakterze skwierczących skwarek. Po herbacie w obozie I do obozu II zostało nam już„tylko"400 metrów (w pio nie) i 6 kilometrów w poziomie. Boże, co to była za męczarnia! Co i rusz zdejmo waliśmy
kolejne
warstwy
ubrań,
nakładaliśmy
następne
warstwy
kremu
z
filtrem,
mieliśmy wrażenie, że jeszcze trochę i albo padniemy wysuszeni na wiór, albo wy parujemy. Mnie jeszcze zaczął na dobre obcierać but (efektem był wielki pęcherz), więc
kuśtykałam,
marząc
o
chwili,
kiedy
te
cholerne
buciory
wreszcie
zdejmę.
W międzyczasie trochę się zdziwiliśmy, bo zauważyliśmy kilka osób idących z bu tlami z tlenem. Na tej wysokości to chyba drobna przesada? W każdym razie droga ciągnęła się niczym spaghetti. Kiedy namioty obozu II wydawały się już na wyciągnięcie ręki, zrobiliśmy sobie z kolegami odpoczynek.
226 Everest Góra Gór
M
agicznym sformułowaniem na Evereście (ale
pokazuje się zwykle widok na bardzo stromą ścianę, na
w innych górach także) jest „okno pogodo
której śnieg nie jest w stanie się utrzymać
we". To ono decyduje o planach „szczytowania", to ono
A czy na Evereście jest zimno? To zależy, w którym
od pewnego momentu staje się głównym tematem
miejscu. W Kotle Zachodnim, między obozem I i ścianą
wszelkich rozmów.
Lhotse, w ciągu dnia zdarzają się prawdziwe upały:
W przypadku najwyższej góry świata okno po
trzydzieści pięć stopni Celsjusza to żadna anomalia,
godowe pojawia się przeważnie w drugiej połowie
chociaż zaraz po zachodzie słońca robi się bardzo zimno
maja. Ze względu na porę monsunu, który przychodzi
i temperatura spada poniżej zera. Na szczycie zawsze jest
w czerwcu i trwa do końca września, największe szan
zimno, nawet bardzo - średnia statystyczna to minus
se wejścia na szczyt mają wspinacze decydujący się na
dziewiętnaście stopni latem i około minus trzydzieści
ekspedycje w okresie kwietnia i maja (kwiecień: doj
sześć zimą, chociaż trzeba wziąć pod uwagę, że pod
ście do bazy i aklimatyzacja, maj - atak szczytowy).
wpływem między innymi wiatru temperatura odczu
Wyprawy zimowe są bardzo rzadkie, jesienne (okno
walna jest znacznie niższa i dochodzi nawet do minus
pogodowe robi się zwykle także w listopadzie) nielicz
sześćdziesięciu—siedemdziesięciu stopni. No właśnie,
ne, bowiem skuteczność wejść jest stosunkowo niska.
wiatry - ze względu na efekt wyjątkowego prądu stru
Oczywiście śnieżna czapa pokrywa szczyt Everestu
mieniowego zwanego po angielsku jetstream potrafią
non stop, niezależnie od pory roku. Z daleka oraz na
być bardzo silne - bywa, że ich prędkość! przekracza na
pocztówkach wygląda, jakby przypominający pirami
wet dwieście mil na godzinę (około trzysta dwadzieścia
dę szczyt stanowiła wyłącznie skała, ale to dlatego, że
kilometrów na godzinę).
Do ataku! Kierunek-szczyt!
-
Już
tylko
z
pół
godziny drogi...
-
wymamrotał
Scott,
nie
wiadomo,
czy
chcąc pocieszyć nas, czy bardziej siebie. - Półtorej... - poprawił Jang bu, który w tym momencie nas dogonił, uginając się pod ciężarem niesionego ładunku. Myśleliśmy, że Jangbu żartuje, ale gdzie tam. I tak, jak się okazało, był to wa riant optymistyczny, to znaczy czas dojścia liczony dla Szerpów, bo nam zajęło to bite dwie godziny. Szczerze mówiąc, to liczyłam trochę, że w obozie II zastaniemy resztę naszej ekipy, czyli tych, którzy wystartowali w górę dzień wcześniej. Niestety, zdążyli już wyjść do obozu III. Zresztą ogólnie cały obóz II jakiś opustoszały. Mam nadzieję, że
nie
przedobrzymy
z
tym
pomysłem
wchodzenia
po
wszystkich.
Podobno
okno
pogodowe ma być jeszcze dłuższe niż początkowo zakładano, tak więc teraz już w ogóle się nie spieszymy (taktyka Dana, a zakładamy, że wie, co mówi). Idea jest taka, by na górze nie było zbyt wielu wspinaczy, a w domyśle kolejek, na przykład przy pokonywaniu Stopnia Hillary'ego. W zeszłym roku były tam ofiary śmiertelne, właśnie przez zbyt długie oczekiwanie na możliwość wejścia, podczas gdy ludziom kończył się tlen. Tak na logikę, to nasza strategia jest jak najbardziej słuszna, ale zżera nas brak cierpliwości. Bo co będzie, jeśli prognozy pogody się nie sprawdzą i w ogóle stracimy szansę na atak szczytowy?
I Obóz II i czekanie na pogodę.
Rest i kamień z nerki Myślałam, że już jestem dobrze zaaklimatyzowana i mimo wysokości będę spała
18 maja,
w nocy jak zabita, ale gdzie tam... Problem w tym, że śpiąc, co chwila wpadam
^^z^(6400 m)^
w bezdech, a nie mogąc złapać tchu, duszę się i w efekcie budzę. Następnie więc, aby dojść do siebie, muszę wykonać kilka szybkich oddechów, a cały taki cykl wy starcza, by się skutecznie rozbudzić i mieć problemy z ponownym zaśnięciem. W obozie pustka - większość ekip jest już w górze. Po śniadaniu obserwowa liśmy
przez
lornetkę
sznureczek
ludzi
pnących
się
z„trójki"do„czwórkf-
wygląda
to
niczym ciągnący się po ścianie Lhotse tasiemiec. Nic dziwnego, grafik ułożony w Base Campie przez liderów grup zakłada, że najwięcej ekip szykuje się do ataku szczyto wego jutro, czyli teraz ciągną na Przełęcz Południową. Ale taki obrazek zdarza się raz w roku. Potem media pokażą takie zdjęcia i podpiszą je: „Dwieście osób dziennie ata kuje Everest" czy „Tłu my na najwyższej górze świata". I wychodzi wielka bzdura, a nie świadomi
czytelnicy
mają
wypaczony
obraz
Góry
Gqt.
Owszenvmoże
się
zdarzyć,
że dwieście osób wystartuje na szczytjednego dnia. Ale tego konkretnego, jednego
Niestety, przed południem dotarła do nas wieść, że jest kolejna ofiara Góry 'a
- tym razem od strony północnej (tybetańskiej). Jest nią trzydziestopięcioletni^
Nepalczyk,
Namgyal
Sherpa,
ponoć
przesympatyczny
chłopak,
bardzo
doświad
czony, ale też bardzo zaangażowany w różne akcje proekologiczne. Zmarł wczoraj, podczas zejścia ze szczytu, na którym był już po raz dziesiąty. Siadło serce - na wysokości 8300 metrów po prostu usiadł i umarł. Mam wrażenie, że większość z nas zaczyna powoli obojętnieć na tego typu informacje. Przynosi je zwykle Jangbu, szepce do ucha Danowi, a ten w największej tajemnicy przekazuje je komuś z grupy i po chwili wiedzą już wszyscy. Współczucie trwa zwykle kilka sekund, zaraz po usłyszeniu „newsu" każdy zajmuje się czymś in nym, jak na przykład opowiadaniem czy słuchaniem dowcipów. Ale może to taka reakcja na stres, bo przecież dobrze wiemy, że nie ma reguły - w podobny sposób może zakończyć życie każdy z nas. To nieco zaskakujące, że umierają tak nagle, na ogół na serce, ludzie młodzi, sprawni, wydawałoby się zdrowi i doświadczeni na wysokości (to już trzecia taka osoba w tym sezonie). Taka rosyjska ruletka. Jeśli chodzi o mnie, to każda informacja o kolejnej ofierze sprawia, że zastana wiam się, co to za człowiek, myślę też o dramacie jego rodziny. Szczerze nienawi dzę też widoku helikoptera - jego pojawienie się w większości wypadków oznacza przecież akcję ratunkową. Dziś helikopter przyleciał dwa razy. Pierwszy raz około południa, kiedy pomocy potrzebował jakiś Rosjanin, drugi mającego
obrzęk
mózgu
Chińczyka,
czy
raczej
raz około piętnastej, po
Tajwańczyka.
ZTajwańczykiem
pro
blem polega na tym, że leży gdzieś na około 7800 metrów, a choć helikopter jest supernowoczesny i na taką wysokość dociera, ze względu na stromiznę tamtejsze go stoku wylądować nie może. Próbowano patentu z liną - helikopter nadlatywał, utrzymywał
się
w
jednym
miejscu,
a
poszkodowanego
próbowano
przywiązać
do
zwisającej liny, by go zabrać do obozu II. Niestety, ze względu na wagę azjatyckiego wspinacza (Azjaci są zwykle mali, ale Tajwańczyk jest odstępstwem od tej reguły) pomysłu nie udało się zrealizować. Ostatecznie zapakowano go w worek Gamowa, zaaplikowano różne leki i teraz czeka na ekipę ratunkową, która ma za zadanie ścią gnąć go w dół. Ale pewnie dopiero jutro, póki co musi przetrwać do rana. Po
południu
w
obozie
II
zaczęli
pojawiać
się
pierwsi
wspinacze
wracający
z ataku szczytowego. Łatwo ich rozpoznać - mimo grzejącego słońca idą w pu chowych kombinezonach (u góry było zimno), rozchełstani (bo tu niżej już gorą co), w uprzężach, przy których pobrzękuje wspinaczkowy szpej. Zmęczeni, wyzuci
Everest Góra Gór
z energii, zobojętniali na otoczenie, ogorzali od wiatru i mrozu (niektórzy poodmrażani), niekiedy wlokący się noga za nogą naprawdę resztkami sił. Na kilometr da się wyczuć, że mają już tylko jedno marzenie - rozłożyć się w swoim namiocie i wresz cie odpocząć. Idzie taki człowiek, krzyczę do niego, pytając po angielsku, jak poszło, a ten biedak staje, patrzy na mnie i odpowiada... po polsku! No tak, nie poznałam go Grzesiek GOPR-owiec! Właściwie to już po minie widziałam, że nie wszedł. Z całej ich
ośmioosobowej
ekipy
szczyt
zdobyła
tylko
Ursula,
ta
sympatyczna
Argentynka,
która jest przewodniczką na Aconcaguę. Dziewczyna silna i, co w tym wypadku okazało
się
najważniejsze,
zaprawiona
we
wspinaczce
przy
silnym
wietrze
(Acon
cagua słynie z silnych wiatrów, Ursula jest więc zahartowana). Strasznie żal mi było Grześka, bo bardzo chciałam, aby mu się udało... Zresztą w znajomej ekipie indyj skiej też było kiepskawo. Na dziesięć osób atakujących, szczyt zdobyły trzy. Popołudnie
spędziliśmy
integracyjnie
-
skorzystałam
z
zaproszenia
Kierana
i Scotta i wpadłam do ich namiotu w gości, a kiedy wydawało się, że jest już tak
I Helikopter ratunkowy to w czasie ataków szczytowych zły znak.
Do ataku! Kierunek - szczyt!
ZOSTAĆ PIERWSZYM - EVERESTOWE REKORDY
• eby zapisać się w annałach historii Everestu, samo
Pierwsze lądowanie na szczycie Evere
zdobycie szczytu już nie wystarcza. Nic dziwnego,
stu helikopterem- udało się to w maju 2005 roku
że nie brak ludzi (wielu z nich trudno nazwać wspinacza
Francuzowi Didierowi Delsalle. Dla ustanowienia rekordu
mi), którzy prześcigają się w wymyślaniu czegoś nowe
miał posadzić maszynę tylko na dwie minuty, a tymczasem
go, szalonego albo po prostu skupiają się na opracowaniu
zrobił to dwukrotnie, za każdym razem na cztery minuty.
Z
chwytliwej marketingowo ideologii, dzięki której mogą być „pierwszymi" albo pod jakimś względem „naj". Oto
Najstarsi wspinacze - wśród mężczyzn palmę
trochę przykładów rekordów ustanowionych na najwyż
pierwszeństwa
szej górze świata do 2013 roku, czasem jak najbardziej
Japończyk Miura Yiuchiro, który stanął na wierzchołku
zasługujących na uznanie, czasem odwrotnie - na iro
23 maja 2013 roku, natomiast wśród pań najstarszą jest
niczny uśmiech („rekordy" typu „pierwszy neurochirurg
jego rodaczka, sidemdziesiędotrzyletnia Tamae Watana-
na Evereście", bo takie też bywają, rzecz jasna, pomijam):
be, która weszła na szczyt w 2012 roku od strony pół
dzierży
aktualnie
osiemdziesięcioletni
nocnej, bijąc przy tym swój własny rekord, ustanowiony
Pierwszy lot z Everestu na paralotni
w 2002 roku (miała wtedy sześćdziesiąt cztery lata).
- 26 września 1988 roku Francuz Jean-Marc Boivin „sfrunął" ze szczytu w okolice obozu I, wykonując
Najmłodsi wspinacze - w maju 2010 roku
dwunastominutowy lot, w trakcie którego pokonał róż
wszedł od strony tybetańskiej trzynastoletni Ameryka
nicę wysokości wynoszącą 2948 metrów. Tym samym
nin Jordan Romero. Po tym, jak jeden z Szerpów ogłosił,
ustanowił też rekord najwyższego startu paralotniarza.
że zamierza zabrać na wyprawę swojego dziewięciolet niego syna, wprowadzono dla wspinaczy minimalne li
Pierwszy zjazd na nartach - 7 października
mity wieku: od strony nepalskiej - szesnaście lat, od ty
2000 roku z Everestu zjechał na nartach słoweński
betańskiej osiemnaście. Jeśli chodzi o stronę nepalską, to
wspinacz
Karnićar.
w 2012 roku Everest zdobyła szesnastoletnia Nepalka,
Różnicę ponad 4000 metrów, prawie ze szczytu do
i
narciarz
ekstremalny
Davorin
Nima Chemji Sherpa, która tym samym stała się też naj
bazy pokonał w ciągu pięciu godzin, nigdzie nie
młodszą kobietą na Dachu Świata.
zdejmując nart! Wcześniej, w 1970 roku, podobną próbę podejmował Japończyk Yuichiro Miura, ale jego
Wspinacze, którzy byli najwięcej razy
zjazd rozpoczynał się z wysokości około 7906 metrów
na szczycie - wśród Nepalczyków rekord ten posia
i był zdecydowanie krótszy (różnią poziomów około
da urodzony w roku 1960 Lhakpa Tenzing (zwany Apa
2000 metrów).
Sherpą), który od maja 1989 do 2011 roku był na szczy
Pierwsze zjazdy na snowboardzie - doko
roku). Jednak w 2013 roku dołączył do niego inny Szerpa,
nali tego w maju 2001 roku Francuz Marco Siffredi oraz
Phurba Tashi, który w maju 2013 zaliczył swój dwudziesty
Austriak Stefan Gatt W sierpniu 2002 roku Francuz chciał
oraz dwudziesty pierwszy raz (dwa wejścia w przeciągu
poprawić swój rekord, wybierając trudniejszą i bardziej
dwóch tygodni). Inna sprawa to pytanie, na ile Apa Sher
stromą trasę, ale niestety po drodze zaginął (prawdopo
pa może być uznany za Nepalczyka-lokalsa? Urodził się
dobnie wpadł w szczelinę).
wprawdzie wThame, małej wiosce w pobliżu Everestu, ale
cie dwadzieścia jeden razy (czyli praktycznie wchodził co
232
Everest Góra Gór
od lat mieszka wraz z rodziną w USA, w stanie Utah. Jeśli
Pierwsi bez nóg - w 2006 roku na Everest
chodzi o typowych cudzoziemców, najczęściej na szczycie
wszedł Mark Inglis, Nowozelandczyk, który w wyniku
stawał Dave Hahn, prowadzący wyprawy Amerykanin,
odmrożeń w swoich ojczystych górach, stracił obydwie
który w latach 1994-2013 zdobył Everest piętnaście razy.
nogi poniżej kolan (teraz wspina się na protezach). Z kolei w 2013 roku szczyt zdobyła dwudziestopię
Pierwszy wpis na Twitterze zrobiony
cioletnia Arunima Sinha z Indii, była koszykarka, która
ze szczytu - rekord śmieszny, ale trzeba przyznać,
straciła nogę po tym, jak nie chcąc oddać złodziejom
że Brytyjczyk Kenton Cool, który go zrobił, to everesto-
naszyjnika, została wyrzucona z jadącego pociągu.
wy weteran. Po wejściu na szczyt w maju 2011 roku trzydziestosiedmioletni
wówczas
Kenton
wysłał
Pierwszy ślub na Evereście (i jak na ra
w świat wiadomość „Everest po raz dziewiąty! Pierw
zie ostatni) - miał miejsce w 2004 roku, a parę
szy tweet z dachu świata" (nawiasem mówiąc w roku
młodą stanowili dwudziestotrzyletni Pem Dorje Sherpa
2012 i 2013 Kenton również„szczytowaT, tak więc był
oraz Moni Mule Pati (oboje z Nepalu). Żadnych kapła
na Evereście w sumie jedenaście razy).
nów jednak nie było, mało tego - pomysł utrzymywa no w tajemnicy nawet przed innymi wspinaczami. Para
Najliczniejsza ekspedycja, która zdo
była na szczycie dziesięć minut wystarczyło jednak,
bywała
aby pan młody zawiązał wybrance tradycyjne girlandy
Everest
-
była
nią
zorganizowana
w 1975 roku wyprawa chińska, licząca czterystu dziesię
i zrobił jej symboliczną czerwoną kropkę na czole.
ciu członków. No cóż, liczny kraj, to i wyprawa liczna...
Pierwsi bliźniacy - najpierw w 2010 roku Najdłuższe przebywanie na szczycie bez stanęli razem na szczycie urodzeni w 1968 w Ar dodatkowego tlenu - rekord ten należy do Szer
gentynie, a obecnie mieszkający w USA bracia Da
py Babu Chiri, który w 1999 roku spędził na wierzchołku
mian i Guillermo (Willie) Benegas, od wielu już lat
dwadzieścia jeden godzin i trzydzieści minut.
stanowiący
duet
wspinaczkowy
na
wielu
trudnych
drogach. W 2013 roku szczyt zdobyły dwudziestojed
Najszybsze wejście - trudno uwierzyć, ale
noletnie bliźniaczki z Indii Tashi Malayika i Nungshi
w 2004 roku Pemba Dorje Sherpa (Nepalczyk) drogę od
Sayuri Malik.
nepalskiego Base Campu na sam szczyt pokonał w osiem godzin dziesięć minut (normalnie zajmuje to minimum
Pierwsze w świecie wejście na Everest
cztery dni!)
z obydwu stron, w jednym sezonie - co zresztą wpisano do Księgi Rekordów Guinessa. Do
Pierwsze w świecie wejście na Everest
konał tego trzydziestotrzyletni David Liano Gonzalez
dwa razy w ciągu tygodnia dokonane
z Meksyku. Gonzales wszedł na szczyt od strony nepal
przez kobietę - chodzi o dziewiętnastoletnią
skiej (południowej) 11 maja 2013 roku, szybko zszedł
Nepalkę, Chhurim Sherpę, która w roku 2012 weszła na
do Base Campu, poleciał helikopterem do Katmandu,
szczyt najpierw z grupą (12 maja), a kilka dni później (19
a następnie dostał się do bazy od strony tybetańskiej
maja) już solo. Wpisano ją za to do Księgi Guinessa.
i 19 maja był już na szczycie od strony północnej.
Do ataku! Kierunek-szczyt!
233
ciasno, że nie można się ruszyć, dołączył do nas jeszcze Slavo. Rozmowy zdomi nował
kamień
Scotta.
Tym
razem
nie
żaden
lodowcowy
głaz,
tylko
„urodzony"
przez niego w nocy kamień nerkowy (malutki kamyczek). Scott jest z niego bardzo dumny i choć rozumiemy, że wydalenie czegoś takiego to bolesna sprawa, mamy niezły wić
ubaw,
słuchając
godzinami,
amerykańskiego
oczywiście
pokazując
kolegi,
który
go
namaszczeniem
z
teraz
może
o
kamieniu
każdemu,
mó
niezależnie
od tego, czy jest zainteresowany tematem, czy nie. Kieran zaproponował, by prze kazać
kamień
do
jakiegoś
muzeum,
bo
przecież
taki
skarb
wymaga
specjalnego
wyeksponowania. Ostatecznie mając już serdecznie dość tematu kamienia, zmieniliśmy tor dys kusji na to, jak kto się do Everestu przygotowywał. Zaczęliśmy ode mnie, a więc po wiedziałam, że moje treningi to głównie bieganie, w tym starty w półmaratonach. Potem Scott, że on to postawił na systematyczne ćwiczenia na siłowni... Doszło do Kierana. Irlandczyk wzruszył ramionami: - A ja to... Guinness! - wypalił szczerze, mając na myśli narodowe piwo irlandzkie. Może jest to jakaś metoda? Kieran, choć najstarszy z nas, kondycję ma bardzo dobrą!
Restu ciąg dalszy. Nasi atakują 19 maja, 46 dzień wyprawy.
Dzisiaj dzień ataku naszych! Mowa o pierwszej ekipie, czyli tych, którzy nie byli
Obóz II (6400 m),
z nami na reście i celowali w pierwszą fazę okna pogodowego. Niestety, nie mamy
po obiedzie
z nimi kontaktu. Szczerze im kibicuję - wszystkim, choć najbardziej walczącej na Lhotse Violetcie, bo przecież jest Polką! W planach na dzisiaj reszta ekipy, atakująca w drugim rzucie, miała wyjście do obozu III, tak by zdobyć szczyt w nocy z dwudziestego na dwudziestego pierw szego lub z dwudziestego pierwszego na dwudziestego drugiego. Tyle że wczoraj Dan przedstawił prognozę pogody: od południa ma być snowstorm. W tej sytuacji odpuściliśmy, uznaliśmy, że żadna to frajda siedzieć w „trójce" w zamieci, lepiej więc przeczekamy,
a
szczyt
zaatakujemy
dzień
później.
Tymczasem
jest
piękna
pogo
da, bezchmurne niebo, a my wkurzamy się na czym świat stoi, bo zmarnowaliśmy dzień. Na dodatek moim kolegom zebrało się na narzekanie odnośnie jedzenia - że
234 Everest Góra Gór
powanym przez Chiny Tybetem), jest powszechnie znane. Nie każdy jednak wie, że:
* Everest to młoda góra. Oczywiście mowa o wieku geologicznym. Zaczęła się tworzyć około sześćdziesiąt pięć milionów lat temu. * Wprawdzie przyjmuje się, że w zależności od wersji Everest wznosi się na wysokość 8846/8848/8850 me trów, ale za jakiś czas i tak trzeba będzie te wyniki poprawić bo jak się okazuje, góra wciąż rośnie. Ile? Odpowiedzi nie są jednoznaczne - wahania są od 4 do 6,35 milimetrów na rok. * Powodem wypiętrzenia się Everestu (i w ogóle Himalajów) były mchy tektoniczne, a dokładniej fakt napie rania Płyty Indyjskiej na Płytę Eurazjatycką, co powodowało wypychanie mas skalnych znajdujących się na ich styku. * Podstawę skalną Everestu, tak zwany trzon krystaliczny, tworzą głównie skały metamorficzne (granity i gnejsy), na których są z kolei skały osadowe (wapienie, łupki ilaste). * Szczyt Everestu to piaskowiec pochodzący z dna morza, a konkretnie z prehistorycznego Oceanu Tetydy, sprzed około czterystu pięćdziesięciu milionów lat.
G&G, CZYLI GEOGRAFIA Z GEOLOGIĄ
T
o, że Everest to najwyższa góra świata, położona na granicy między Nepalem a Chinami (czy raczej - oku
I W drodze przez Kocioł Zachodni. W oddali słynna Ściana Lhotse.
Do ataku! Kierunek-szczyt!
235
ciągle to samo i bez smaku. Swoją drogą ja wybredna nie jestem, ale trudno się z nimi nie zgodzić. W efekcie każdy zaczął opowiadać, gdzie pójdzie się najeść po powrocie do Katmandu. Scott postawił na Mc Donald'sa, Slavo zamarzył o wołowi nie w Stek Housie, Kieran miał tyle pomysłów, że nie mógł się zdecydować na żaden konkretny, ja zaś stwierdziłam, że po prostu pójdę na bazar i kupię owoców.Tylko że najpierw musimy do Katmandu wrócić. A tymczasem znowu lata helikopter... Ponoć to kolejna próba ściągnięcia Tajwańczyka, który wciąż jest w obozie IV na Lhotse, trochę ponad Żółtą Wstęgą (Yel low Band).Tak nazywa się charakterystyczne skały, na których rzeczywiście są żółta we pasy (warstwy wapieni). W ogóle jeśli chodzi o budowę geologiczną, to trzeba przyznać, że tutejsze góry prezentują się naprawdę ciekawie.
Wieczorem Dziewczyny atakujące Lhotse (Violetta i Anne Mari) są już z nami w„dwójce". Zmę czone, ale szczęśliwe, tym bardziej że weszły! Tego biednego Tajwańczyka, o któ rym wspominałam, widziały, a nawet gotowały mu wrzątek. Nie przypuszczały jed nak, że tak z nim kiepsko... Cieszę się z ich wejścia na czwartą górę świata nie mniej niż one, choć od początku widać było, że mamy bardzo mocną ekipę! Również z naszych everestowców na szczycie stanęli prawie wszyscy - nie udało się jedynie Adamowi. Szczegó łów nie znamy, poza tym, że wycofał się dość szybko, wrócił do obozu IV i szykuje się do ponownej próby. Zaskoczenie totalne - Adam, taki silny, doświadczony, bo drugi raz na Evereście (dwa lata temu nie udało mu się), był teraz naszym pewnia kiem... Z tym powtórnym atakiem to szalony pomysł, bo zazwyczaj jest tak, że jeśli atak szczytowy nie wypali, to się raczej odpuszcza, chyba że jest czas, aby zejść do
bazy,
Adam
jest
zregenerować jednak
uparty
wyniszczony i
organizm
niezwykle
i
wtedy
zdeterminowany.
dopiero Oby
nie
próbować
znowu.
przeholował.
De
nerwujemy się, tym bardziej że ma iść sam, bez obstawy Szerpy. Violetta, opowiadając o wrażeniach ze wspinania, wspomniała o siedzącym (!) na szczycie zmarłym wspinaczu, który wygląda jakby właśnie tam wszedł. Zwróciła uwagę na jego zęby - zdrowe, śnieżnobiałe. Szokujący obrazek... Rozumiem, że ciało ludzi kochających góry często w górach zostaje. Różne są ku temu powody - zbyt duże dla rodziny koszty akcji ratunkowej, filozofia, że
236 Everest Góra Gór
dzięki temu dusza takiego człowieka ciągle jest w miejscu ukochanym przez niego za życia. Ale czy rzeczywiście te zwłoki muszą być tak wyeksponowane, w miej scu
gdzie
inni
je
oglądają
niczym
swoistą„atrakcję"
potem
komentują,
opowiadają,
czasem z nich żartują? Rozumiem, że nie wszędzie można znaleźć szczelinę, aby zrobić w niej pochówek, ale czy nie można spuścić takiego ciała gdzieś, gdzie dało by
radę
choćby
przysypać
je
śniegiem,
obłożyć
kamieniami,
zrobić
prowizoryczny
grób? Jakoś razi mnie, że choćby o tym zmarłym z Lhotse mówi się po prostu „trup z białymi zębami", zamiast pomyśleć: „to był fajny chłopak / miał dwójkę dzieci / grał dobrze w piłkę" czy jakoś tak, bardziej po ludzku. Nikt nic o nim nie wie, nawet odnośnie jego narodowości są spory27.
Znowu ściana Lhotse Chcąc
uniknąć
męki
wspinania
się
w
promieniach
odbierającego
siły
słońca,
wy
ruszyliśmy na ścianę Lhotse bladym świtem. Szerpowie wolą chyba nocny wariant wspinaczki
-
kiedy
kładłam
się
spać,
na
majaczącym
w
oddali stromym
zboczu
20 maja, 47 dzień wyprawy. Z obozu II (6400 m) do III (7100 m)
widać było liczne światełka czołówek. Przed wyjściem w górę pożegnałam się jeszcze z Violettą, która dzisiaj z kolei wraca do Base Campu. Violetta zostawiła mi trochę liofilizatów, cukierki na kaszel i inne przydatne drobiazgi. Szkoda mi się było z nią rozstawać - fajna dziewczyna. Z kolei na początku ściany Lhotse, dokładniej przy przekraczaniu niezbyt przy jemnej
szczeliny
brzeżnej,
spotkałam
Steve'a
i
Dave'a,
naszych
Mormonów,
scho
dzących z noclegu w „trójce". Pytałam, czy mają jakieś wieści od Adama. Nie, nie mają... Wiadomo tylko, że Adam wyruszył do tego swojego drugiego ataku szczy towego już o szesnastej poprzedniego dnia! Bardzo wcześnie, nikt tak wcześnie nie startuje! Staram się myśleć pozytywnie, ale boję się o niego, tym bardziej że idzie zupełnie sam. Na dodatek nie ma z nim łączności! Jakby na domiar złego przyszły niepomyślne wieści z Lhotse. Ten Tajwańczyk (pięćdziesięcioośmioletni 27)
Z
perspektywy czasu: „Dochodzenie"
Lhotse 19
Hsiao-Shih
to
maja
pięćdziesięciojednoletni 2012
roku.
Był
Lee),
którego
po
powrocie
Czech
Milan
doświadczonym
nie
wyjaśniło,
że
mógł
zamarznięty
Sedlacekzwany„Śvidry'
wspinaczem
-
ściągnąć
dwukrotnie
który brał
helikopter,
człowiek zmarł
udział
w
z
ze
szczytu
wyczerpania
wyprawach
na
K2, zdobył szczyt ośmiotysięcznej Sziszapangmy.
Do ataku! Kierunek-szczyt!
237
jednak nie żyje... Mimo podawania tlenu i różnych innych form pomocy, nie udało się go uratować - zmarł w namiocie, w obozie IV. Kolejna śmierć człowieka, który był obyty z górami wysokimi - w 2009 roku był na Everescie, w 2011 na Manaslu (8156 m).
Późnym wieczorem
Od Szerpów z obozu IV dostaliśmy informację o Adamie. Zdobył szczyt i szczęśliwie wrócił do namiotu. Uff! Z jego wejścia na Everest cieszę się szczególnie. Dziwna jednak sprawa, że tak strasznie długo to trwało. Wyszedł do góry jako pierwszy ze wszystkich ekip, zszedł do „czwórki" jako ostatni, po dwudziestu siedmiu (!) godzi nach28! Ciekawe, czy był aż tak bardzo osłabiony, czy też zaszły jakieś nieprzewi dziane okoliczności? Trochę też nie rozumiem, że go tak samego sobie w górze zostawiono. Fakt, niby sam zdecydował, że nie płaci za Szerpę, ale na miejscu Dana jako lidera wysłałabym mu naprzeciw któregoś z naszych Szerpów, aby jednak Ada mowi pomógł, wyniósł na wszelki wypadek butlę z tlenem i termos gorącej herba ty. No i sprawa radia - żadnych profesjonalnych krótkofalówek nie mamy (pewnie kwestia
drogich
zezwoleń),
ale
myślę,
że
Adam
powinien
mieć
przynajmniej
wal-
kie-takie, którymi posługują się nasi Szerpowie. Rozumiem, że na Evereście nie ma nic za darmo, ale w końcu chodzi o ludzkie życie. A może to ze mną coś nie tak, skoro nie mogę przyzwyczaić się, że góry wysokie rządzą się swoimi prawami i jeśli ktoś jest słaby, to już jego problem?
Żółta Wstęga i widoki 21 maja, 48 dzień wyprawy. Z obozu III (7100 m) do IV (7900 m)
Kurde, tu się naprawdę dostaje w kość... Męczący dzień. Jak się rano spojrzało z perspektywy naszych namiotów, wy glądało na to, że dojście z„trójki"do„czwórki"to w sumie niedaleko, szybko przesko czymy, a tymczasem szliśmy, szliśmy i miałam wrażenie, że droga się tylko dziwnie wydłuża. Nawet tlen, którym zaczęliśmy się już teraz wspomagać, zbytnio nam nie pomógł, bo fakt, oddycha się ciut łatwiej, ale mimo wszystko nie jest wcale tak, że człowiek się nie męczy. W każdym razie szybki marsz, zwłaszcza stromo w górę, nawet na dotlenianiu nie wchodzi w grę. Zamiast tego jest mozolne gramolenie się, na zasadzie: kilka kroków, stanie, dyszenie, kilka kroków, stanie, dyszenie. 28)
Mnie wejście i zejście, z długim odpoczynkiem na tak zwanym Balkonie, zajęło trzynaście godzin, a przecież wcześniej byłam dużo wolniejsza od Adama.
238 Everest Góra Gór
I W drodze do Przełęczy Południowej trzeba pokonać nieprzyjemny fragment skał zwanych Żółtą Wstęgą.
No właśnie, pierwszy dzień na tlenie. Butle dostaliśmy już wczoraj. Nie po wiem - kusiło nas ze Slavo (tej nocy dzieliliśmy razem namiot), aby podłączyć się do butli już w czasie snu. Tak troszeczkę, ustawiając jedynie mały przepływ, dla lep szego spania. Ostatecznie uznaliśmy jednak, że to trochę„niesportowo"- 7100 m to w gronie naszych znajomych jeszcze „żadna" wysokość, a skoro z samopoczuciem okej, to lepiej tlen oszczędzać, bo ilość butli jest ograniczona, a diabli wiedzą co się wydarzy wyżej. Za to rano, w czasie podejścia do „czwórki" butle już uruchomiliśmy. Fakt, na małym przepływie (przynajmniej u mnie), ale jak widzimy - wszyscy od „trójki" ra czej są już na tlenie, nawet Szerpowie, bo szkoda byłoby się„zajechać" mając w per spektywie atak szczytowy. Poza tym uznaliśmy, że lepiej już teraz przyzwyczajać się do chodzenia w masce, a przy okazji można taki zestaw (butla, regulator, maska) dokładnie Lhotse,
sprawdzić. a
potem
Co
by
położonych
nie wyżej,
mówić, niezbyt
pokonywanie fajnych
do
kolejnego wchodzenia
odcinka skał
ściany zwanych
po angielsku Yellow Band, co można przetłumaczyć jako Żółty Pasek, Żółta Wstęga
Do ataku! Kierunek - szczyt!
239
łównym problemem na Evereście nie są trudności
Nie jest jednak tak, jak myślą niektórzy, że korzy
techniczne, ale niedostatek tlenu. Jeśli przyjąt
stanie z butli przenosi nas na poziom morza, przywra
że na poziomie morza ilość tlenu wynosi 100%, to na
cając nam normalną sprawność - zarówno fizyczną jak
szczycie najwyższej góry świata jest go już tylko 33%.
i psychiczną. Według źródeł amerykańskich, użycie tlenu
W Strefie Śmierci (od około 7900 m) niedostatek tlenu
z butli „obniża" nas zaledwie o jakieś tysiąc metrów, co
stwarza szczególne zagrożenie, a poza tym powoduje
by oznaczało, że będąc na szczycie Everestu, oddychając
obumieranie komórek mózgowych. Aby temu w jakimś
z butli możemy czuć się jak zdobywcy 7850 metrów bez
stopniu zapobiec (chociaż zupełnie ryzyka i tak nie wy-
tlenu (to wersja Amerykanów, zdaniem naszego hima
G
j? wspomagać tlenem zbutli.
laisty, Artura Hajzera, różnią ta wynosi 2000 metrów). Przez długie lata uważano, że zdobyde Everestu bez tleniemożliwe, jednak w 1978 roku Reinhold Messner Peter Habeler udowodnili, że się da (z grona Polaków pierwszym i jak na razie jedynp „beztlenowym" zdo bywcą Everestu był w2005 roku Maran Miotk). W każrazie po tym przełomowym wejściu zrobiła się "na wchodzenie bez tlenu, co uważano jedyne sportowe podejście do gór, w „czystej" postaci. : na Evereście stawia się jednak na
bezpieczeństwo - prawie wszyscy wspinacze (i Szerpowie)
Ile butli sobie zapewnić to na Evereście dylemat wielu
wspomagają się tlenem z butli, a wyjątki stanowią ci, których
wspinaczy. Nie tylko o sportowe podejście chodzi, ale także
wspinaczka ma czysto wyczynowy charakter. W roku 2013
o koszty. Jedna butla to w nepalskich agencjach wydatek
nie wspomagając się oxy (tak żargonowo mówi się na Eve-
rzędu czterystu—pięciuset pięćdziesięciu dolarów (zależy
reśde o tlenie, również„oz' lub „o$") weszło na Everest za
od tego jakiego typu, od kogo kupiona, stara czy nowa,
ledwie czterech wspinaczy, co, biorąc pod uwagę wszystkich
czy przechodziła testy). Najpopularniejsze (i powszechnie
innych zdobywców, stanowiło mniej niż 1%.
uważane za najlepsze) są rosyjskie butle POISK produko
Dlaczego wejście bez tlenu z butli jest takie trudne?
wane w Sankt Petersburgu, gdzie są też bardzo restryk
Nie tylko dlatego, że idzie się wolniej i szybciej traci się
cyjnie sprawdzane. Ich konkurentkami są butle brytyjskie
siły. Także dlatego, że bardziej odczuwa się zimno i ła
Summit Himalayan, a także opatentowane przez aktywną
twiej się odmrozić Poza tym gorzej z racji niedotlenienia
na Evereście agencję IMG butle ich własnego systemu. Do
pracuje też mózg - tracimy zdolność podejmowania
tego jeszcze podrabiane (tak, tak!) „Poisk-i" robione na
właściwych decyzji, obojętniejmy na wszystko co nas
bazie zużytych, przywożonych ciężarówkami do Indii, skąd
otacza, także na ryzyko, możemy mieć halucynacje,
po różnych zabiegach wychodzą jako „nówki" (oczywiście
mamy problemy z koncentracją i pamięcią.
trudnoje uznać za godne polecenia).
To, co ważne przy wejściach z tlenem (prawidłowo
Butlę, rzec jasna, ma się przy sobie. Firmowy Poisk
powinno się mówić„z dodatkowym tlenem", bo przecież
0 pojemności czterech litrów posiada cylinder o długości
nawet bez butli we wdychanym powietrzu tlen jednak
pięćdziesięciu siedmiu centymetrów, a po całkowitym
mamy) to uwzględnienie w ocenach wejść, z ilu butli się
wypełnieniu powietrzem jego waga wynosi trzy i pół
korzysta. Jest bowiem różnica, czy ktoś ma tylko dwie-
kilograma (plus regulator - 0,35 kilograma). Butla
trzy, wyłącznie na atak szczytowy i ustawia regulator na
trzylitrowa to czterdzieści cztery centymetry długości
mały przepływ tlehu, czy też dysponuje kilkunastoma
1 waga 2,7 kilograma. A na ile wystarcza? Regulator ma
butlami, dzięki czemu cały czas, także śpiąc, może się dotleniać,^ maksa".
różne opcje ustawienia - jeśli ustawimy sobie przepływ dwóch litrów na minutę (normalne w niewymagających szczególnej „walki" warunkach), pełna trzylitrowa butla zawierająca siedemset dwadzieścia litrów tlenu starcza na około sześć godzin. Analogicznie przy trzech litrach na minutę możemy liczyć na taką butlę przez trzy go
I Wysokość około 7800 metrów i pokryte charak terystycznymi
dziny, za to ustawienie na jeden litr (na przykład do
łupkami Zebro
spania) daje nam dwanaście godzin
Genewczyków.
korzystania.
*
W’-
I Od obozu III nawet Szerpowie wspomagają się tlenem z butli.
wymaga całkiem sporego wysiłku. Na koniec zostaje jeszcze trochę skalnej wspi naczki przed obozem IV ¡„w nagrodę" wchodzimy w tak zwaną Strefę Śmierci, gdzie organizm wyniszcza się już w ogóle w przyśpieszonym tempie. W każdym razie tlen trochę na tej wysokości pomaga, ale też nie należy tego przeceniać - od wysiłku nie uwalnia. Wspomniałam
o
przepływie
tlenu.
Otóż
butle
(przynajmniej
te
nasze,
firmy
Poisk, made in Russia) mają kilka możliwości regulacji. Na skali jest 0, 0.5,1, 2, 3 i 4, co oznacza ilość litrów przepływających w ciągu minuty. Dziś rano na wyjściu z obozu Dan ustawił mi przepływ na 0.5. Myślałam, że wszyscy tak mają. W każdym razie czułam się dobrze, z kondycją super, idziemy pod górę, a tu mimo wszystko zostaję
w
tyle.„Oj,
coś niedobrze..."
stwierdziłam,
denerwując
się,
ba zbyt słaba. Zagadka wyjaśniła się w trzeciej godzinie, kiedy przystanęliśmy na
242 Everest Góra Gór
że jestem
chy
odpoczynek. Okazało się, że tyko ja zasuwam na tym 0.5, wszyscy inni (włącznie z Danem) mają ustawioną dwójkę. Drobna różnica... Wkurzyłam się trochę na Slavo, poszło o śniadanie. Jeśli nic rano nie zjem albo zjem za mało, po prostu nie funkcjonuję. Nie mam energii i już. Jeszcze wczoraj wieczorem
rozmawialiśmy
o
tym
podczas
przyrządzania
kolacyjnej
zupy,
umawia
jąc się, że rano coś tam ugotujemy. Tymczasem na drugi dzień, kiedy zabraliśmy się
do
wymiany
zużytej
wczoraj
butli
gazowej
(nowy
kartusz
miałam
przez
całą
noc w śpiworze, żeby na drugi dzień wydajnie działał), okazało się, że stara butla przymarzła do palnika i nijak nie chce się odkręcić, nie mówiąc o tym, że i po śnieg do
gotowania
trzeba
byłoby
z
namiotu wypełznąć.
W tej sytuacji Slavo oświad
czył, że właściwie to on nie jest zainteresowany gotowaniem, bo jeść śniadania nie musi, a do picia w trakcie wspinania ma jeszcze wodę zagotowaną poprzedniego dnia. Jak na złość ja swoją wodę z wieczora wypiłam w nocy, bo ciepły płyn to mój sposób na tłumienie ataków kaszlu. Na szczęście w sukurs przyszedł jak zwykle nie zawodny
Kieran,
który
w
sąsiednim
namiocie
kończył
akurat
gotowanie
dla siebie
i Scotta, ale stwierdził, że nie ma problemu - dogotuje menażkę wody także dla mnie.
Kwadrans
później
dostałam
garnek
wrzątku
do
zalania
liofilizowanego
musli
i zrobienia sobie herbaty do termosu. Teraz jednak nasze drogi ze Slavo się rozeszły. Dosłownie, choć nie mam na myśli tego nieszczęsnego śniadania, bo ogólnie to gość jest w porządku. Chodzi o to, że kolega Słowak atakuje Lhotse, a więc jego ostatni obóz jest w innym miej scu niż nasz. Po prostu w pewnym momencie ci na Lhotse odbijają na prawo, a eki py na Everest kierują się na lewo, na tak zwane Żebro Genewczyków. Zanim
to
jednak
nastąpiło,
mieliśmy
jeszcze
przymusowe
oglądanie
kolejnej
akcji ratunkowej z użyciem helikoptera. Przymusowe, bo i tak nie było szans, aby kontynuować
wspinanie - wstrzymano
ruch
na
poręczówkach.
Brzmi
to
trochę
jak
zatrzymanie ruchu na autostradzie, ale rzeczywiście tak to wyglądało - w górę szło zaledwie kilka osób, za to sporo ludzi schodziło. Poza niektórymi miejscami, gdzie założone są dwie poręczówki (pewnie idea była taka, że jedna dla tych co zmierzają w górę, druga dla wracających na dół, ale i tak wszystko się miesza), do użytku jest przeważnie tylko jedna, co sprawia trochę problemów przy wymijaniu się (zwłasz cza na zlodzonych stromiznach).
Do ataku! Kierunek-szczyt!
243
I Najwyżej w świecie przeprowadzona akcja ratunkowa z użyciem helikoptera. Wyczerpanego wspinacza podczepiono do spuszczonej liny i zabrano z wysokości około 7700 metrów. J
Everest
Wracając
do
tego
helikoptera...
Ratowanym
byłtrzydziestojednoletni
Sudar-
shan Gautam, który urodził się w Nepalu, ale mieszka w Calgary (ma kanadyjskie obywatelstwo), a wspinał się, nie mając rąk! Stracił je jako czternastolatek, pusz czając
latawca,
który
niefortunnie
wplątał
się
w
druty
wysokiego
napięcia,
czego
efektem było porażenie chłopca przez prąd. Szczyt zdobył z pomocą Szerpy, przepi nającego go na poręczówkach i obsługującego jumar. Jednak atak szczytowy trwał na tyle długo, że i niepełnosprawny wspinacz, i jego Szerpa omal nie umarli z wy cieńczenia. Na szczęście jeszcze zanim dotarli do obozu IV, wyruszyła po nich ekipa ratunkowa, a finał był taki, że bezrękiego wspinacza ściągnięto w dół helikopterem (wspominany
już
patent
z
podczepieniem
go
do
opuszczonej
ze
śmigłowca
liny).
Jak się można domyślić, Szerpa, który w całej tej sytuacji był głównym, aczkolwiek pozostającym w cieniu bohaterem, musiał zejść o własnych siłach29. A co do naszych Szerpów, to do obozu IV szedł dziś z nami Mingma. Na co dzień jest rolnikiem, ze swoich małych poletek stara się wyżywić żonę i czwórkę 29)
Z perspektywy czasu: Media (zwłaszcza kanadyjskie) sporo rozpisywały się na temat wyczynu Gautama, chwaląc go, że zdobył Everest jako pierwszy w świecie mężczyzna bez rąk, na ogół jednak nie wspominając o późniejszej akcji ratunkowej. No cóż, ja też bardzo Gautama cenię - za determinację, ale czegoś tu nie rozumiem. Pomijając to, że wejście tego typu trudno uznać za wyczyn większy niż innych wspinaczy (w końcu chłopak nogi miał, a obsługiwanie go na linach przez Szerpów, wspi nanie tylko mu upraszczało), jednak skoro skończyło się akcją ratunkową i narażeniem zdrowia czy nawet życia wielu innych ludzi, to moim zdaniem sukces dość kontrowersyjny. Co ciekawe, sam Sudarshan
dość
osobliwie
tłumaczy
przyczynę
jego
ratowania
przy
użyciu
helikoptera,
w
wywiadzie
dla magazynu„Vancouver DesiBmówiąc:„Kiedy schodziłem w dół, zrobiła się kiepska pogoda i poczu łem się trochę źle.. .'.Trochę źle? Helikopter ściąga się do bardzo poważnych wypadków, nie wtedy, kiedy jest tylko.trochę'źle. Zrobiła się„kiepska pogoda7 Czyżbym była na innej górze? Pogoda wcale nie była zła. Poza tym, gdyby była rzeczywiście kiepska, helikopter nie mógłby latać. Nie chcę być źle zrozumiana: doceniam ambicje niepełnosprawnych i mocno im kibicuję, ale - może tu powiem coś niepopularnego - uważam, że nie każdy ich wyczyn zasługuje na brawa i propagowanie. Niezależnie od wszystkiego, czasem po prostu trzeba umieć się przyznać, że się przeceniło swoje moż liwości czy umiejętności, a nie szukać wymijających, nie do końca prawdziwych usprawiedliwień. I jeszcze jedna sprawa - teraz to już rekord zasługujący na faktyczne uznanie. Opisana akcja ratun kowa była najwyżej przeprowadzoną tego typu akcją z użyciem helikoptera w skali świata! Jako pi lot wykazał się Włoch Maurizio Folini, a w załodze, która, by nie dociążać maszyny, została w obo zie II, był między innymi Simone Moro, należący zresztą do grona współwłaścicieli śmigłowca. Nie stety, w lipcu 2013 roku maszyna się rozbiła - Maurizio, który był za sterami, został poważnie ran ny, a jeden z pasażerów (Nepalczyk) - zginął.
Do ataku! Kierunek-szczyt!
I Mocno stroma, skalna końcówka Zebra Genewczyków.
dzieci, natomiast na wyprawę załapał się jako pomocnik kucharza. Szansę wejścia na ośmiotysięcznik Mingma dostał po raz pierwszy - myślę, że trochę po protekcji, bo
jest
bratem
Jangbu,
naszego
najbardziej
doświadczonego
Szerpy,
a
wiadomo,
że zaliczenie takiego szczytu jak Everest zwiększa później szansę na załapanie się na kolejną wyprawę (i większą zapłatę). W każdym razie dzisiaj Mingma miał już przedsmak tego, jak może być na dużej wysokości, gdyż zupełnie nagle skończył mu się tlen. Podejrzewam, że miał nie do końca sprawny regulator, tak czy owak na wysokości 7700 metrów butlę miał
już
pustą
(gwoli
wyjaśnienia,
trudno
kontrolować
na
bieżąco
poziom
zuży
tego tlenu, ponieważ wskaźnik znajduje się przy regulatorze z tyłu). Od razu za proponowałam mu dzielenie się moim tlenem, ale odmawiał, pewnie honorowo
246 Everest Góra Gór
I Śnieżno-lodowa ściana Lhotse wygląda tutaj dość łagodnie, ale w rzeczywistości jest dość mocno nachylona.
uznając, że Szerpie nie wypada korzystać z tlenu klientów. Kiedy jednak na wyso kości 7800 metrów Mingma zaczął raptownie opadać z sił i się zataczać, a akurat zaczęła się bardziej stroma, skalna wspinaczka, na propozycję przystał. Od tej pory mniej
więcej
minut
Mingma
co
kwadrans
dostawał
przerywaliśmy
moją
maskę,
wędrówkę,
aby
sobie
siadaliśmy pooddychał.
i
na
pięć-dziesięć
Profilaktycznie
szłam
też za nim, pilnując czy nie traci równowagi i dobrze się przypina do poręczówek. Wlekliśmy się okropnie, ale naprawdę się o niego bałam - w końcu Szerpowie też dostają obrzęków płuc czy mózgu, a czasem umierają. Póki co jesteśmy już w obozie. Tym razem śpimy po trzy osoby w namiocie. Ja z Danem i właśnie z Mingmą (teraz już podłączonym do nowej butli). Plany? Zastanawialiśmy się, czy nie „szczytować" dzisiaj w nocy, ale uznaliśmy, że zostało
Do ataku! Kierunek-szczyt!
247
trochę mało czasu na odpoczynek. W tym układzie jutro zrobimy rest, a wieczo rem wystartujemy na górę. W międzyczasie ku naszemu zdumieniu okazało się, że Mingma... nie wziął śpiwora! Zamurowało nas - nie zabrał, bo nikt mu nie powie dział, on zaś nie wpadł na to, że taka rzecz jak śpiwór na dwie, trzy noce na takiej wysokości może się przydać!
Poranny gość, zgubiona plomba i kolejne ofiary 22 maja, 49 dzień wyprawy, około południa. W obozie IV (7900 m), wyjście na szczyt
Jakoś
sobie
takiego
nie
przypominam,
totalnego
lenistwa.
bym
Normalnie
miała
w
zawsze
swoim coś
dotychczasowym
sobie
znajdę
życiu
do
dzień
roboty,
ale
tu jest inaczej. Dziś właściwie nie robię nic, poza spaniem, leżeniem, jedzeniem, rozmyślaniem, znowu jedzeniem, piciem i znowu spaniem. Rest na całego, a do kładniej zbieranie sił na wieczór, bo gdy tylko ucichnie wiatr (zapewne około dwu dziestej), startujemy. Jak na razie wieje koszmarnie. Zdaję sobie sprawę, że wiatr to normalna sprawa, ale czy musi aż tak? Czy się boję? No pewnie! Próbuję mentalnie przygotować się do„ataku"na Górę. Jakoś nie lubię takich sformułowań: atak, zdobywanie... Po prostu: jak mi Góra po zwoli to wejdę. Boże, żeby się udało! Co i rusz sprawdzam, czy oby na pewno mam ze sobą„wspomagacze szczęścia". Wstążeczka od lamy zawiązana na szyi - jest, tybetań ski kamień dżiod Krysi - też. No i jeszcze bezgłośna rozmowa z mamą... Proszę ją, że skoro jest tam, wysoko, w Niebie (bo przecież moja mama po śmierci na pewno tam jest), niech mnie zwłaszcza tej nocy kontroluje i prowadzi. Niezależnie od wszystkiego tłumaczę sobie też, że niczego nie muszę. Nie wejdę?Trudno. I tak samo dotarcie tutaj mogę uznać za swój sukces. Ale powalczyć trzeba! Trudno jednak o nadmierny optymizm, skoro przed chwilą głowę do naszego namiotu wsadził Jangbu i „w wielkiej tajemnicy" wyjawił, że z sąsiedniego namiotu zabrano
właśnie
zwłoki
trzydziestoczteroletniego
Sung
Ho-Seo
z
Korei
Południo
wej. Aż mnie dreszcz przeszedł - to ja tu siedzę w namiocie, śpię, popijam herbatkę, a trzy metry obok umiera człowiek?! Może mogłam mu pomóc? Pewnie nie, ale i tak mam wątpliwości. Sung nastu
był
doświadczonym
ośmiotysięczników
wspinaczem
(pozostało
mu
-
jeszcze
miał K2
zaliczone i
Broad
dwanaście Peak).
Na
z
czter
Evereście
stanął już wcześniej, w 2006 roku, ale wtedy wspomagał się butlą z tlenem, więc
248 Everest Góra Gór
honorowo obozu,
wrócił
„poprawić
zmęczony
położył
się" się
teraz do
już
bez
namiotu,
tlenu.
Owszem,
odmówił przyjęcia
wszedł,
tlenu,
wrócił
do
co proponował
mu jeden z Szerpów, a po pewnym czasie okazało się, że nie żyje... Żeby nie siać paniki, profilaktycznie nie mówiono o tym głośno, ale teraz Szerpowie z jego agen cji zwijają już obóz, trzeba więc było ciało wynieść (poza tym koreański związek wspinaczkowy zażyczył sobie, aby ściągnąć zwłoki w dół). Niestety, około
8600
to
nie
metrów
jedyna zmarł
ofiara dzisiejszego inny
wspinacz,
ataku szczytowego. Na wysokości
trzydziestopięcioletni
Mohammed
Hos-
sain (znany też jako Sajal Khaled) z Bangladeszu, z zawodu reżyser, który zresztą już rok wcześniej próbował Everest zdobyć, ale bez sukcesu. Tym razem się udało wczoraj między dziesiątą a jedenastą w dzień Hossain stanął na szczycie, jednak do obozu IV już nie dotarł. Ponoć nagle bardzo osłabł, usiadł i nie było siły, by go pod nieść. Jego ciało zostawiono tam, gdzie się położył, na wieczny już odpoczynek. Nie rozumiem - to nikt mu nie wstrzyknął dexametazonu? Pewnie nikt nie miał, a to przecież mogło uratować mu życie. Fatalnie, bo według pierwotnych planów my mieliśmy ruszyć na szczyt właśnie wczoraj. A ja dexametazon ze sobą noszę... Może chłopak by żył? Niestety,
tutaj
organizmy
reagują
inaczej
niż w
normalnych
warunkach
(czyli
niżej). Mieliśmy tego próbkę dzisiaj o świcie. Nie było jeszcze piątej, kiedy obudził mnie Dan, a właściwie jego rozmowa z nieznanym mi Szerpą, siedzącym w przed sionku
naszego
namiotu.
Facet
wyglądał
dziwnie
-
w
rozerwanym
kombinezonie
z wychodzącym puchem, bez butli z tlenem, z którą nie wiedział, co się stało. Do tego błędny wzrok i bełkot przy próbach odpowiedzi na pytania (odpowiadał pół słówkami, ale więcej milczał). Dla mnie był to ewidentny przykład choroby wysoko ściowej, choć mieliśmy też podejrzenia, że może gdzieś spadł i doznał urazu głowy. Dan wydobył z niego, że jest z agencji, która ma w obozie swoich ludzi, ale nie wiedzieliśmy, które namioty do nich należą (dziwny gość też nie pamiętał). Napo iliśmy
faceta
zagotowaną
specjalnie
dla
niego
herbatą,
ogrzaliśmy,
podaliśmy
tlen
i właśnie zastanawialiśmy się co z nim dalej robić (rzecz jasna, rozważana była opcja jak najszybszego sprowadzenia w dół), kiedy nagle, ni stąd ni zowąd tajemniczy gość wstał, wyszedł i zniknął w którymś z namiotów, a my nawet nie zdążyliśmy zauważyć w którym. Zakładamy, że opiekę przejęli jego koledzy.
Do ataku! Kierunek-szczyt!
249
STREFA ŚMIERCI-STRACH SIĘ BAĆ
utorem
A
określenia
Skąd ta nazwa? Człowiek, który przebywa w Strefie
„Strefa Śmierci" był szwajcarski lekarz, a zarazem
nieprzyjemnie
brzmiącego
Śmierci, skazuje swój organizm na bardzo szybkie wy
himalaista, Edouard Wyss-Dunant który w 1953 roku
niszczenie, zaś o regeneracji nie ma mowy. I nie chodzi
opublikował
aklimaty
tylko o spadek sił fizycznych, zanikają również komórki
zacji w górach wysokich. Jego wnioski opierały się na
mózgowe. Nie wspomagając się tlenem z butli, na takich
praktyce - w 1952 roku pan Wyss-Dunant był liderem
wysokościach można przebywać zaledwie dwa-trzy dni
szwajcarskiej wyprawy, która zamierzała zdobyć Eve
- w końcu traci się przytomność i umiera.
artykuł
naukowy
poświęcony
rest (osiągnęli prawie 8600 metrów). Trudno
określić
dokładnie
Ciekawym granicę
tak
zjawiskiem
w
Strefie Śmierci
bywa
zwanej
towarzyszące czasem wspinaczom wrażenie, że ktoś
Strefy Śmierci. Zwykle zakłada się, że zaczyna się
z nimi jest (chociaż w rzeczywistości są sami). Niektórzy
ona od wysokości 8000 w górę, ale nie brak opi
w związku z tym gotują wrzątek dla dwóch osób, a kiedy
nii, że I niżej od około 7800 metrów. Niezależnie
idą, czują rzekomą obecność drugiego człowieka. Nie
od definicji everestowy obóz IV, zlokalizowany na
jest to zjawisko uważane od razu za niebezpieczne, ale
Przełęczy Południowej (7906 m) uważa się już za
niewątpliwie to jeden z objawów niedotlenienia, które
Strefę Śmierci.
w dłuższym okresie może mieć fatalne skutki.
I Jak widać życie towarzyskie w obozie na wysokości 7900 metrów jest mocno ograniczone. Każda czynność męczy, trzeba oszczędzać siły.
Everest Góra Gór
Na
okrągło
wytapiamy
śnieg,
robimy
kolejne
herbaty
i
soki,
żeby
się
nawodnić
Przed chwilą zjadłam też pyszne ragout grzybowe - jeden z moich ulubionych liofilizatów.
Niesamowite
jak
się
zmienia
technologia
przygotowywania
takiego
Wczesnym popołudniem
su
chego jedzenia - jeszcze jakiś czas temu ze względu na „plastikowy" smak prawie nie dawało się„liofów"jeść, a teraz proszę, przynajmniej te, które mam, są napraw dę super. Następny do zjedzenia będzie makaron z łososiem i pesto. W międzyczasie wybrałam się na„spacer". Nawet nie tyle chciałam, ile musiałam, bo skłoniła mnie do tego poważna potrzeba fizjologiczna (na mniej poważne jest bu telka). W każdym razie załatwienie się na tej wysokości nie jest wcale proste. Już pal sześć, że nie ma gdzie, bo żadnych latryn nie przewidziano, a przełęcz z obozem to pustkowie bez żadnych skał zapewniających namiastkę intymności. Jedyne co zostaje, to odejść kawałek (daleko nikomu się chodzić nie chce, o czym świadczy usiana od chodami okolica) i nie przejmując się, czy ktoś patrzy, czy nie, kucnąć i robić swoje. Ja
I Próba przespania się przed nocnym atakiem szczytowym.
Do ataku! Kierunek-szczyt!
251
I Przełęcz Południowa i obóz IV. Początek Strefy Śmierci.
na przykład kucając, uśmiechałam się do machających do mnie Argentyńczyków, przy czym uśmiech wynikał nie tyle z sympatii do nich, ile ze szczęścia, że po wyczerpują cych zabiegach, udało mi się wreszcie odpiąć szelki moich puchowych spodni. Ale co tam, drobiazgami, takimi jak obserwatorzy, nikt się nie przejmuje. Naj gorsze jest samo ubranie się i wyjście z namiotu, bo ciasnota straszna (mały namiot, trójka lokatorów), do tego trzeba uważać na garnek z gotowanym wrzątkiem, nie mówiąc o tym, że na tej wysokości każda czynność to od razu zadyszka. Pozostaje jeszcze dylemat, czy na taki toaletowy spacer zabierać ze sobą butlę z tlenem czy nie? Wczoraj wieczorem poszłam bez i myślałam, że zemdleję, tak więc dzisiaj już o niej pamiętałam. Butlę dzierżyłam pod pachą, ale wiele osób sprytnie zawiesza je sobie za pomocą linek niczym plecak. Kiedy się już z namiotu wygrzebałam, to pomyślałam sobie, że podejdę na drugą
stronę
przełęczy
i
sfotografuję
trochę
panoramek
Tybetu.
O
kobieca
naiw
ności! Jak już się tam noga za nogą dowlokłam (bo tu się normalnie nie idzie, ale wlecze), całą okolicę spowiła nieprzenikniona mgła.
252 Everest Góra Gór
Rozległych panoram nie było, za to bliskie plany jak najbardziej były widoczne. Mam na myśli śmietnik, jaki tworzy obóz IV. Ponieważ większość ekip już się przez to miejsce przewinęła i wróciła na dół, pozostały podarte namioty, połamane stelaże, puszki - puste lub nawet nieotwarte (niektóre pordzewiałe, pewnie leżące od wielu lat),
mnóstwo
torebek
i
kartonów,
zużyte
kartusze
gazowe,
puste
butle
tlenowe...
Za zniesienie tych ostatnich rząd nepalski płaci Szerpom od sześćdziesięciu do stu dolarów za sztukę, co sprawia, że na zakończenie sezonu butle raczej znikają, gorzej z pozostałymi śmieciami. Może jednak coś się w tej kwestii polepszy, bo ponoć jest już specjalna, opłacana przez rząd ekipa Szerpów mających za zadanie pod koniec maja sprzątanie po wszystkich.
Za jakieś dwie godziny wychodzimy. Już się spakowałam. Starałam się oczywiście,
Około 18.00
aby mój plecak był na maksa lekki, tak więc wyjęłam nawet usztywniający go ste laż, ale mimo wszystko troszkę waży. Butla z tlenem, zapasowe rękawice, termos i butelka z piciem, batony i żele energetyczne, do tego polar, miniapteczka, polska flaga i kilka innych drobiazgów, jak choćby mój misiek z napisem „Polska" (wszędzie zabierana
maskotka
od
mojego
męża),
część
wyprawowego
stempla
ze
specjalnie
zaprojektowanym logo (stempel rozmontowałam jeszcze w bazie, bo w całości był zbyt duży), rysunek od dzieciaków z zaprzyjaźnionego Domu Dziecka w Chotomowie oraz szarfa otrzymana od
buddyjskiego lamy. Do tego kilka „liścików", które
napisałam (po kilka zdań „od serca"): do taty, Pawła (męża), mojego chrześniaka Adasia i bratanka Szymona, a także do dzieciaków z Chotomowa i Pawła Micorka z
Braniewa,
wspominanego
już
niepełnosprawnego
chłopaka
emanującego
wyjąt
kowo pozytywną energią. Mam nadzieję, że te kilka słów na wyrwanych z notesu kartkach, które jak los pozwoli, spróbuję wnieść na szczyt, będzie dla nich szczegól ną
pamiątką,
a
może
również
inspiracją
do
realizowania
ich„Everestów"
ambitnych
celów, które sobie postawią. A z innych spraw - wypadła mi plomba! Wielka, z górnej siódemki, która teraz zieje
nieprzyjemną
głębią.
To
kara
za
moje
łakomstwo
-
Dan
poczęstował
mnie
cukierkiem toffi, a chwilę później poczułam, jakby toffi było z kamyczkiem. Oczy wiście tuż przed wyprawą byłam u pani dentystki i wyglądało na to, że w mojej szczęce wszystko okej, ale jak widać amerykańskie cukierki są wyjątkowo lepkie.
Do ataku! Kierunek-szczyt!
253
Rozumiem, że coś takiego może się zdarzyć, tylko dlaczego akurat teraz, tuż przed wyjściem na atak szczytowy, w jednym z ważniejszych dni mojego życia? Ze względu na ryzyko, że mnie ten ząb szybko rozboli, a każdy„przeciąg"w jamie ustnej może zaowocować nieprzyjemną reakcją na zimno, zastanawialiśmy się, co z tym fantem zrobić. Dan sugerował, żebym, podobnie jak swoje pokaleczone palce, za kleiła dziurę klejem superglue. Wystarczył mi jednak rzut oka na skład kleju (związki cyjanu) i uznałam, że to chyba nie jest najlepszy pomysł. Ostatecznie założyłam wariant optymistyczny, czyli że może po prostu nie będzie boleć. A jak będzie? Na wszelki wypadek wrzuciłam w kieszeń kurtki mocne tabletki przeciwbólowe. Poza tym to... trochę się boję. Trochę? Nie, ja się cholernie boję! Dziwne, bo jakoś sobie nie przypominam w znanych mi książkach, czy to o górach, czy o moim ukochanym żeglarstwie, że ktoś otwarcie mówi, że się boi. Wszyscy kreują się raczej na dzielnych twardzieli, którzy nie wiedzą, co to strach. A przecież to normalne, ludzkie szym
uczucie.
Pamiętam,
samodzielnym
jak
skokiem
na
kursie
zapytałam
spadochronowym,
mego
instruktora,
przed
swoim
mającego
na
pierw koncie
kilka tysięcy skoków, czy on też się boi. Spojrzał na mnie uważnie i przyznał, że tak, jasne, że się boi, a jeśli któryś z kursantów twierdzi, że się nie boi, to albo kłamie, albo jest nienormalny i wręcz niebezpieczny. Bogu dzięki, w moim przypadku nie jest to strach paraliżujący, ale motywujący, przypominający, że muszę być uważna, skoncentrowana i nie dać się ponieść zbytniej ambicji. Jedno jest pewne - w tym wszystkim
nie
pomagają
mi
wypowiedziane
przed
wyjazdem
do
Nepalu
słowa
mojego brata o złych przeczuciach... Ale z drugiej strony - obiecywałam rodzinie, że wrócę, a ja obietnic staram się dotrzymywać!
Hurra! Udało się! 23 maja, 50 dzień wyprawy. Z obozu IV (7900 m) na szczyt (8849 m), powrót
Wystartowaliśmy z obozu IV, czyli z Przełęczy Południowej (7900 m) około dwu dziestej pierwszej. Teraz jest taki właśnie trend - wspinaczka nocą, kiedy wprawdzie temperatury są niższe niż za dnia, za to nie ma wyziębiającego wiatru (albo jest
do „czwórki"
mniejszy). Poza tym, co ważne, ma się rezerwę czasową, pozwalającą na powrót
(7900 m)
do namiotu, kiedy jest jeszcze widno. Jeśli wszystko idzie dobrze, jest się w obozie w pierwszej części dnia, unikając zmian pogodowych w kapryśne i zwykle bardzo wietrzne popołudnia.
254
Everest Góra Gór
I Grań południowo-wschodnia. Miejsce, gdzie widać namiot to tak zwany Balkon (8400 m). Kolos z tyłu to Makalu, piąta góra świata (8481 m).
Nie wiem czy to stres, ale początkowo wszystko szło nie tak. Scott dostał bie gunki
(mimo
wcześniejszych
dyskusji
ostatecznie
żadnych
leków
„zapierających"
nikt z nas nie brał), ja z kolei najpierw nie mogłam znaleźć rękawiczki, potem mia łam problem z właściwym zapięciem uprzęży, a jak już stałam niby-gotowa, oka zało się, że mam źle wpiętego raka. W normalnych warunkach bym go poprawiła w pół minuty, ale tutaj nawet schylenie się było problemem, zwłaszcza że miałam na sobie ileś warstw ciuchów i puchową kurtkę plus puchowe spodnie, dzięki cze mu wyglądem przypominałam zawodnika sumo lub ludzika z logo Michelin. W re zultacie jeszcze nie wyszliśmy, a już byłam spocona, zmęczona i miałam szczerą ochotę, by wrócić do namiotu i położyć się znowu do śpiwora. „Na cholerę mi to? Męczyć się, marznąć, ryzykować życie..." pomyślałam.„Weź się w garść, bo faktycznie nigdzie nie wejdziesz!" zaraz potem nakrzyczałam sama na siebie, dobrze wiedząc, że jeśli nie spróbuję, będę potem tego żałować do końca życia.
Do ataku! Kierunek - szczyt!
255
I Kieran schodzący do obozu IV. Postrzępiona góra z tyłu to Lhotse.
Pomogło. Od tej pory byłam już skupiona, a mój mózg niczym mantrę narzu cił sobie stały rytm: safety (wpięcie karabinka w poręczówkę), jumar, krok; safety, jumar, krok... A co kilka kroków - odpoczynek (raczej: przystanek i dyszenie), bo inaczej się na tej wysokości nie da. Noc była całkiem jasna. Księżyc zbliżał się do pełni, gdzieś na horyzoncie, po stronie tybetańskiej, niebo rozświetlały błyskawice. Patrzyłam na nie trochę z niepo kojem, bo wolałabym nie mieć do czynienia z burzą, zwłaszcza będąc na grani lub na szczycie. Na szczęście burza przeszła bokiem i jedynymi światłami od tej pory za przątającymi moją uwagę były już tylko światełka czołówek tych, co szli przed nami. Wyruszyliśmy w piątkę: ja, Kieran, Scott i dwóch Szerpów - Jangbu i Mingma. Dan odpuścił - nie wyszedł w ogóle z obozu. Szczerze mówiąc, do połowy drogi nawet nie wiedziałam, że go nie ma. - Nie widziałam nigdzie Dana... Może by na niego poczekać? - zasugerowa łam
w
którymś momencie,
nawet lider może mieć problemy.
256 Everest Góra Gór
wpadając
na
odpoczywającego
Jangbu. Bądź
co
bądź
- Dan? Noooo... Przecież on został w namiocie, na Przełęczy... - zdziwił się moim pytaniem Szerpa, a ja z kolei zdziwiłam się jego odpowiedzią. Owszem, kiedy się szykowałam do wyjścia, Dan wciąż leżał w śpiworze, ale zakładałam, że czeka aż wyjdę, by mieć więcej miejsca przy ubieraniu się i potem nas dogoni. Początkowo szliśmy razem, całą pięcioosobową ekipą, szybko jednak się roz ciągnęliśmy.
Scott
wyrwał
do
góry
(potem
się
przyznał,
że
mocnym
motywato-
rem była owa biegunka i związane z tym pragnienie odizolowania się od reszty), ja z Kieranem trzymaliśmy się przez jakiś czas razem, ale moje ataki kaszlu sprawiły, że nie było sensu, by na mnie czekał. Jednym słowem każdy poruszał się swoim tempem, a wpadaliśmy na siebie co najwyżej przez przypadek, zwykle w trakcie odpoczynków. Słynne kolejki?Tłok? Gdzie tam... Tej nocy, a potem w ciągu dnia, niewielu
ludzi
było
na
Evereście.
Tylko
w
jednym
miejscu
trafiłam
na
blokującą
przejście grupkę może dziesięciu osób. Przez większość drogi nie było nikogo! Najgorszy był dla mnie pierwszy odcinek - od Przełęczy Południowej do tak zwanego Balkonu (8400 m). Mozolna wspinaczka po dość stromym stoku, po części wąskim,
skalnym
kuluarem.
Wykańczał
mnie
kaszel...
Kiedy
wreszcie
dotarłam
na
Balkon, czułam się, jakbym wypluwała płuca - kasłałam bez przerwy chyba z pięć minut. Scott, który to widział, przyznał potem, że nie dawał mi większych szans, abym w tym stanie weszła na szczyt. Mnie jednak bardziej martwiły marznące ręce - mój słaby punkt na górskich wyprawach. - Są już białe? - zapytał któryś z chłopaków. Białe, czyli odmrożone. Nie, jeszcze nie były. Troskliwy Kieran mi je porozcierał, wróciło krążenie, znowu mogłam ruszać palcami. Okej, oby gorzej nie było... Potem męczący kaszel trochę odpuścił, a wspinanie stało się nie tyle prostsze, ile ciekawsze, bo po grani. Z obu stron stromizny, jedna strona nepalska, druga ty betańska, z jednej można polecieć prawie dwa i pół kilometra, z drugiej, bagatela, trzy kilometry. „Może dobrze, że jest ciemno i niewiele widać?", kołatało mi w myślach. Swoją drogą jakoś specjalnie zestresowana nie byłam - w końcu to góry, więc stromo czasem być musi. Ale, rzecz jasna, uważałam, jak stawiam kroki, czy wpinam się we właściwe poręczówki. Wiele lin pochodzi z ubiegłych lat, a te mogą okazać się zdradzieckie.
Do ataku! Kierunek-szczyt!
257
I Ósma godzina ataku szczytowego i przepiękny wschód słońca.
Po drodze, trochę ponad Balkonem, przykre doświadczenie - omal nie we szłam na leżący tuż obok przetorowanej w śniegu ścieżki, przypięty do poręczówki bezładny kształt. Początkowo nie skojarzyłam. Co to? Worek? Stary namiot? Dopiero po oświetleniu latarką przeżyłam szok! Nie, to leżący człowiek! Zasnął?
258 Everest Góra Gór
- On nie żyje. Zmarł dzień wcześniej...- zawołał mi do ucha, przekrzykując wiatr Szerpa, który w tym momencie wypłynął z mroku. No tak, przypomniałam sobie. To ten chłopak z Bangladeszu, o którym mówio no w obozie, zmarły prawdopodobnie na skutek wyczerpania przy zejściu ze szczytu.
Do ataku! Kierunek-szczyt!
259
- Nikt mu nie pomógł? Nie sprowadził w dół? - pytałam Jangbu już później, po powrocie do obozu IV. - Schodził sam. Poza nim nikogo już na grani wtedy nie było...- usłysza łam tłumaczenie. Dziwne, że go tak po prostu zostawiono. Leżał twarzą w śniegu, w miejscu, gdzie trzeba się przepiąć na poręczówkach, uważając, aby niechcący go nie podeptać. Smutne... Wszyscy go mijali, widząc w nim po prostu przeszkodę, zawalidrogę, a nie człowieka, ojca dwuipółletniego chłopczyka. Z drugiej strony prawda jest taka, że ja też myślałam o zamarzniętym czło wieku tylko przez chwilę. Potem dopiero (ale to już na dole) przyszła refleksja: jak bardzo człowiek na tej wysokości obojętnieje na śmierć. Jak skupia się na sobie, na tym, by samemu nie dostać się w jej szpony, nie zrobić tragicznego w skutkach błę du, kontrolować swoje siły i realnie oceniać możliwości. Ważne staje się, by wejść i
wrócić, czyli przeżyć. Mnie również
to dotyczyło, więc znowu szłam, wpadając
w opanowany już dobrze rytm: safety, jumar, krok, safety, jumar, krok. Gorzej, że coraz bardziej marzły mi ręce. Byle do świtu, pocieszałam się, ale mało skutecznie, tym bardziej że wkrótce dopadł mnie kolejny atak kaszlu pociągający za sobą kolejny kryzys. „Nie dam rady. Poddaję się...", znowu obudziło się we mnie to okropne, we wnętrzne leniwe ja. Znam je dobrze choćby z półmaratonów - tam nazywam to „syndromem szesnastego kilometra", kiedy korci mnie, by sobie usiąść i nie kato wać się tym, co jeszcze przede mną. Ale podobnie jak na biegach, także na Evereście na szczęście dało znać o sobie również to drugie, ambitne ja:„No co ty! Doszłaś tu, to zasuwaj na górę!" Mało przekonywające? No to kolejny argument: „Przypomnij sobie, ile kasy na to poszło... Drugiej szansy nie będzie..." doda ło trzecie, tym razem pragmatyczne ja. Fakt. Ostatni argument zadziałał lepiej niż kolejny żel energetyczny, jaki sobie zaaplikowałam. Poza tym nikt przecież nie obiecywał, że będzie łatwo! W końcu zgodnie z powiedzonkiem Dana:„Tojest Everest". Minęło trochę godzin - nie wiem ile, bo straciłam poczucie czasu - i zaczę ło się rozwidniać. Całkiem blisko wyłonił się szpiczasty wierzchołek, który począt kowo wzięłam za swój cel. Wkrótce potem euforia zamieniła się w rozczarowanie
Everest Góra Gór
- uprzytomniłam sobie, że to dopiero Wierzchołek Południowy, a do szczytu wła ściwego mam
jeszcze spory kawałek. Na szczęście przepięknie
oświetlone wscho
dzącym słońcem góry sprawiły, że szło mi się dużo lepiej niż na starcie z obozu, a i w ręce zrobiło się cieplej. „Wejdziesz, wejdziesz... Już blisko. . " , przekonywało moje radosne ja. Tłumiłam je jednak - dopóki nie stanę na wierzchołku i nie wrócę w dół, za wcześnie na radość Trochę Uskok
adrenaliny
Hillaryćgo
(Hillary
dostarczył Step)
-
mi
znajdujący
dwunastometrowa
się
na
skała
wysokości uznawana
8760 za
metrów
najtrudniej
szy technicznie odcinek w ataku szczytowym (mowa o drodze klasycznej od strony nepalskiej). To prawda, wymaga trochę wspinania, ale po licznych opowieściach
I Słynny Uskok Hillary'ego wymaga wysiłku i koncentracji.
Do ataku! Kierunek - szczyt!
I Dowód, że udało się wejść. Do polskiej flagi mam przyczepionego, towarzyszącego mi we wszystkich podróżach pluszowego miśka z napisem.Polska".
na
jej
jednak
temat robi
wsparcie,
spodziewałam
wrażenie
byłoby
-
się
bez
nieciekawie.
mimo
wszystko
poręczówek Wbrew
temu,
większych
trudności.
Ekspozycja
przede
wszystkim
psychiczne
dających co
się
o
Evereście
zwykle
opowiada,
nie stałam w tym miejscu w żadnym korku. Moi koledzy wraz z Jangbu pognali do przodu, Mingma został gdzieś z tyłu, innych wspinaczy też ani widu, ani słychu. Inna sprawa, że cztery dni wcześniej, kiedy „szczytowała" większość ekip, czekało się w tym miejscu około godziny. Nie wiem, co lepsze... Tłoku w górach nie lubię, ale wspinać się zupełnie sama - też nie. Przed
samym
szczytem
postanowiłam
zaczekać
na
Mingmę.
Niepokoiło
mnie, dlaczego go nie ma. Pomyślałam sobie, że może to dla niego dość niezręczna sytuacja, skoro jako Szerpa wchodzi z całej naszej grupki najwolniej. Mnie czy wejdę kwadrans wcześniej czy później nie zrobi różnicy, byleby tlenu starczyło. Czekałam dość długo - pięć minut, może dziesięć... Zastanawiałam się na wet, czy się nie cofnąć i poszukać Mingmy, ale w tym momencie zaczepił mnie je den ze schodzących ze szczytu wspinaczy.
262 Everest Góra Gór
I Szczyt Everestu zdobią kolorowe buddyjskie chorągiewki. W dole rozciąga się„morze gór*.
- Cześć, Monika! - pozdrowił mnie po polsku. No tak... Naprzeciw mnie stał Piotrek Cieszewski. - Co z Bartkiem? - zapytałam o Poznaniaka z jego ekipy. - Zawrócił... - powiedział Piotrek, przy okazji informując, że z całego nasze go
siedmioosobowego
polskiego
grona
atakującego
Everest
od
strony
nepalskiej,
tylko nam się udało. O kurcze... Przykro... Po krótkiej rozmowie Piotrek ruszył w dół, za to pojawił się Mingma. Mniej
więcej
o
piątej
czterdzieści
pięć
czasu
nepalskiego
(w
Polsce
druga
w nocy), stanęłam na wierzchołku Everestu, zmarznięta i ledwo żywa, ale oczy wiście szczęśliwa. Z tym „ledwo żywa" to prawie dosłownie, bo niestety mój kaszel znowu dał o sobie znać, wyczerpując mnie totalnie. Ale co tam kaszel przy entuzja stycznym
powitaniu
przez
kolegów,
którzy
weszli
ze
dwadzieścia
minut
wcześniej.
Wiele osób potem pytało, co się czuje, stając na szczycie Everestu. Radość? Pewnie, ale chyba nie do końca docierało do mnie, że to wszystko dzieje się naprawdę, a poza tym w podświadomości wciąż mi tkwiło, że pełny sukces będzie dopiero
Do ataku! Kierunek - szczyt!
jak zejdzie się do bazy. To, co pamiętam ze szczytu, to głównie rodzaj wkurzenia, połączonego
z
bezsilnością,
że
wokoło
takie
widoki,
a
tymczasem
mój
aparat...
zamarzł! No nie, akurat teraz?! Z wewnętrznej kieszeni puchowej kurtki wygrzebuję drugi, malutkiego samsunga, który jak się okazuje lepiej znosi mrozy. Uff! Tymczasem Jangbu, który właśnie wszedł na Everest czternasty raz (zna więc na pamięć wszystkie okoliczne szczyty), zaczął nas z zapałem uświadamiać: -Tamta góra to Makalu, tamta Dhaulagiri. O, a tam, daleko, Kanchendzonga... Wszystkie niższe, choć przecież każda ma ponad 8000 metrów... Powoli do cierało do mnie, że faktycznie jestem na Dachu Świata! Byłam na szczycie z kwadrans - więcej i tak bym nie wysiedziała ze względu na wiatr i zimno. Poza tym rozsądek nakazywał schodzić - zejście jest przecież trudniej sze niż wejście, bo jest się zmęczonym, a nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. Schodziłam bardzo uważnie. Najłatwiej o wypadek przy mijaniu się z tymi, co wchodzą - są momenty, kiedy nie za bardzo jest możliwość wpięcia się w poręczów kę. Równocześnie wystarczy prozaiczne zahaczenie rakiem o nogawkę spodni i można polecieć. Natomiast Stopień Hillary'ego to już teraz czysta przyjemność - pokonuję go w ciągu kilkunastu sekund, zjeżdżając na ósemce i współczując grupce skośnookich wspinaczy, którzy z lekkim przerażeniem stoją na dole, nie za bardzo wiedząc, „jak ugryźć"skalną stromiznę (ja trochę wcześniej miałam pewnie podobną minę). Na Balkonie, z którego mieliśmy dobry widok na położony 500 metrów niżej obóz IV, wymieniłam zużytą już prawie butlę z tlenem na pełną, która czekała zasy pana w śniegu. Przy okazji jeszcze raz spotkałam Piotrka - pogadaliśmy, wypiłam też
herbatę
w
towarzystwie
swoich
kolegów.
Pogoda
była
rewelacyjna,
bezchmur
ne niebo, no i te wyjątkowe panoramy. - Zostanę jeszcze z kwadrans - powiedziałam, widząc, że wszyscy już się zbie rają do zejścia. Chciałam po prostu pobyć sam na sam z górami, nacieszyć się dającą poczu cie wolności przestrzenią i pogadać z mamą. Na samym szczycie nie było warun ków, ale stąd też jest przecież blisko do Nieba, gdzie zakładam, że mama przebywa. Mama
nie
była
zachwycona
tą
wyprawą,
nie
przepadała
za
moimi
wyjazdami
w góry, ale teraz pewnie się cieszy i może jest nawet ze mnie dumna? Mój mono log skierowany do mamy trochę trwa. Mówię jej wszystko to, czego nie zdążyłam
Everest Góra Gór
powiedzieć, kiedy jeszcze żyła. Dziękuję, przepraszam, proszę, no i płaczę, bo to wyjątkowo szczera „rozmowa". Potem „rozmawiam" jeszcze z Marcinem Kurasiem. Gdyby żył, może też kiedyś by się wspiął na Everest. Macham mu, bo obiecałam to Krzysztofowi, jego chrzestne mu. Skoro Marcin był dobrym, wartościowym chłopakiem, to też pewnie jest w Nie bie (razem z moją mamą), a jak jest w Niebie, to pewnie patrzy stamtąd na Everest... Przez chwilę myślę sobie nawet, że ta piękna, słoneczna, praktycznie bezwietrzna po goda, jaką mam przez cały czas mojego schodzenia ze szczytu, to ich zasługa: mojej mamy i Marcina. Gdzieś tam, na wysokościach, odpowiednio zadziałali. Chciałoby się jeszcze posiedzieć, ale mój umysł, który mimo wysokości dzia łał nad wyraz sprawnie, podpowiadał, że to przecież wciąż Strefa Śmierci, a nikt mnie do obozu nie zaniesie. Wydawało się, że to już blisko, widać było namioty, ale niestety zdawałam sobie sprawę, że to mało przyjemny odcinek, a moje kola na stromych stoków nie lubią. Nie tylko moje - szybko dogoniłam Kierana, który zaczął schodzić z Balkonu dobre pół godziny przede mną i wyraźnie miał dość. Na dodatek strasznie chciało mi się pić - termos był już pusty, a zamarznięta w butelce woda, mimo słońca nie chciała się roztopić. W
namiotach
trzynastogodzinne
na
Przełęczy
„szczytowanie"
można
Południowej było
byliśmy
uznać
za
około
dziesiątej.
zakończone.
Zaraz
Nasze potem
z pożyczonego od Dana telefonu satelitarnego zadzwoniłam do mojego męża. - Hej, udało się! - obudziłam go radosną nowiną. Paweł cieszył się nie mniej niż ja - ostatnie dni, kiedy nie było ode mnie żad nych wiadomości, musiały być dla niego ogromnie stresujące. Teraz wreszcie mógł z ulgą odetchnąć. Chociaż... Już mu tego nie mówiłam, ale przecież wiedziałam, że przed nami jeszcze ściana Lhotse i niebezpieczny Icefall.
Zaraz po zejściu ze szczytu mieliśmy dyskusję, czy schodzimy niżej, pewnie do
Po południu
„trójki" czy zostajemy w „czwórce". Ostatecznie uznaliśmy, że mamy całkiem spore zapasy tlenu, tak więc zostaniemy, odpoczniemy i będziemy schodzić dopiero na stępnego dnia, w tym układzie od razu do„dwójki". Aż mi głupio, bo choć wiele osób na tej wysokości nie ma wcale ochoty na jedzenie, u mnie jest odwrotnie - mogę jeść na okrągło! Właśnie wtrząchnęłam
Do ataku! Kierunek-szczyt!
265
KTO BYŁ PIERWSZY? MALLORY VS HILLARY
Evere-
był przewiązany w talii dowodziła, że wspinacze byli
stu uznaje się Edmunda Hillary'ego i Szerpę
ze sobą związani i że w którymś momencie spadli.
Norgaya Tenzinga, którzy weszli na najwyższą górę
Z identyfikacją ciała wątpliwości nie było - o tym, że
świata 29 maja 1953 roku, idąc od strony nepalskiej,
był to Mallory świadczyły należące do niego przed
W
prawdzie
za
pierwszych
zdobywców
ale równocześnie wciąż pod znakiem zapytania jest,
mioty (kompas, wysokościomierz) i co najważniejsze
czy przypadkiem prawie trzydzieści lat wcześniej nie
- starannie zawinięte listy od ukochanej żony. Mallory
ubiegli ich George Mallory i Andrew Irvine.
obiecał jej, że jeśli zdobędzie Everest, na szczycie zosta
Anglicy wyruszyli do ataku szczytowego 6 czerw
wi noszone zawsze ze sobą zdjęcie małżonki, a tym
1924 roku od strony tybetańskiej (Nepal nie
czasem zdjęcia nie było! Oczywiście trudno to uznać za
wpuszczał w tym czasie cudzoziemców), ostatni obóz
dowód, że Mallory był na Evereście przed Hillarym, ale
założyli na wysokości 8170 metrów i już do niego nie
jest to dość istotny trop.
ca
wrócili. W roku 1933 na wysokości około 8460 metrów
Najbardziej wiarygodne byłoby zobaczenie zdjęcia
odnaleziono czekan, a sześćdziesiąt sześć lat później
Anglików ze szczytu. Wspinacze mogli je zrobić, gdyż
butlę tlenową, stwierdzając, że obydwie te rzeczy
mieli ze sobą mały aparat firmy Kodak. Problem w tym,
były na wyposażeniu wyprawy Mallory'ego i Irvine'a.
że nosił go Irvine, a jego ciała do tej pory odnaleźć się
Wreszcie w 1999 roku odnaleziono ciało Mallory'ego
nie udało. Jedna z największych zagadek światowego
- leżało na wysokości 8155 metrów, zaś lina, którą
himalaizmu pozostaje nierozwiązana.
I Do bazy wciąż jeszcze daleko, ale z każdym metrem w dół coraz łatwiej się oddycha.
266
Everest Góra Gór
niedogotowany
ryż
z
warzywami
(niedogotowany,
bo
niedochodząca
do
stu
stopni
woda sprawia, że jedzonko, żeby nie wiem co, jest takie trochę... niedorobione). W międzyczasie, leżąc w ciepłym śpiworze i niespiesznie trawiąc, naszły mnie prze myślenia „historyczne". Otóż przeniosłam się myślami do czasów pierwszych zdobyw ców Everestu. Bądź co bądź pokonałam dzisiaj trasę Hillary'ego i Tenzinga, którzy byli tu dobre sześćdziesiąt lat temu. Jeszcze wcześniej próbowano wejść na Dach Świata z dru giej strony - chodzi o Mallory'ego i Irvine'a. Swoją drogą to właśnie do Mallory'ego należy najsłynniejsza znana opinia dotycząca gór. Na pytanie reportera „New ^YorkTimesa": - Dlaczego chce się pan wspinać na Everest? Mallory odpowiedział krótko: - Bo jest!
Duszę się! Mój kaszel i ataki duszności dzisiaj osiągnęły apogeum. Mało tego - stały się przy czyną sytuacji wyglądającej na dość groźną.
24 maja, 51 dzień wyprawy. Zejście z obozu IV
Zaczęło się w nocy. Teoretycznie spaliśmy pod tlenem, bo to już przecież trzecia noc w tak zwanej Strefie Śmierci, a to nie żarty. Z drugiej strony butle mamy wciąż nie-
(7900 m) do obozu II (6400 m)
opróżnione, czyli ciężkie do noszenia, tak więc do wyboru zostawało albo ten tlen wyko rzystać, albo odkręcić zawór i wypuścić tlen w powietrze, co, rzecz jasna, jest bez sensu. Jednak z moją butlą zaczęło się coś dziać. Albo raczej nie tyle z butlą, co z ma ską albo regulatorem, który odmówił współpracy i nie podawał mi tlenu jak trzeba. Jako przysłowiowa blondynka nie rozgryzłam, o co chodziło - nie działało i już. W rezultacie noc w plecy, bo nie byłam w stanie spać, ani nawet leżeć - z braku tlenu co chwila się krztusiłam i jedyną możliwość, aby jakoś wykorzystać resztki powietrza, polegała
stwarzała na
mi
dwóch-trzech
pozycja
półsiedząca.
normalnych
Metoda,
oddechach,
po
jaką których
sobie
wypracowałam,
zaczynało
mi
bra
kować tchu, więc kolejne kilka było już przyśpieszonych i pogłębionych. Noc dłużyła mi się strasznie. W pewnym momencie nawet obudziłam Dana, bądź co bądź naszego lidera, mówiąc mu, że mam problem, bo nie czuję różnicy pomiędzy oddychaniem z maską i bez, ale Dan mruknął tylko, że na pewno jest okej i... spał dalej. Pomyślałam sobie, że może faktycznie przesadzam, więc już siedziałam cicho, choć z tym „cicho" to na wyrost, bo w rzeczywistości dyszałam jak parowóz.
Do ataku! Kierunek-szczyt!
2G7
Męcząc się jakoś do rana dotrwałam, ale strasznie bolała mnie głowa, byłam niedotleniona i ogólnie ledwo żywa. Według wskaźnika na butli zużyłam jej ponad połowę, czyli ewidentnie coś było nie tak. Oczywiście, kiedy już się wszyscy pobu dzili, zmieniłam na wszelki wypadek cały sprzęt - butlę, regulator, maskę... Teraz już działało. Mogliśmy schodzić... Z tym schodzeniem, choć w dół, wcale prosto nie było. Zaraz po opuszczeniu obozu
dostałam
krwotoku
z nosa.
Musiałam się
zatrzymać,
a
tymczasem koledzy
odsądzili mnie na dobre 200 metrów. „Mogliby się chociaż obejrzeć", zaczęłam w myślach marudzić. „Everest
to
nie
przedszkole.Trzeba
sobie
radzić
samemu...",
zadźwięczała
mi
w odpowiedzi dobrze znajoma prawda. Cóż, zaczęłam uciskać nos. Kiedy już zatamowałam krew, dla odmiany wróciły ataki kaszlu. „Byle w dół...", kołatało mi w mojej mózgownicy, na tyle skutecznie, że udało mi się dogonić Dana. Przy Żółtej Wstędze (około 7600 metrów) zaczęłam się na poważnie dusić. Bardzo poważnie, jak nigdy wcześniej. - Nie jest to dobre miejsce na postój! - wydarł się na mnie Dan, który tego dnia był chyba w nie najlepszym humorze. Złe miejsce? Przecież widzę, wręcz fatalne, ale przecież nie zamierzam się opa lać. Ja naprawdę nie mogę złapać powietrza! Boże, to było coś strasznego. W odruchu desperacji starałam się zerwać wszyst ko, co miałam na szyi, a co jak mi się wydawało, ograniczało mnie w złapaniu odde chu (od buffa po sznureczek„na szczęście" od lamy). Równocześnie chciałam się też uwolnić od ciężkiego plecaka, co na skalnej stromiźnie było mocno skomplikowane. - Złaź niżej - wkurzał się Dan. - Kurwa! - nie wytrzymałam, choć normalnie nie przeklinam. Ale w końcu niecodziennie się duszę. - Help me\ - wyrzęziłam pełna rozpaczy, godząc się z wi zją, że zaraz umrę. Do Dana dotarło wreszcie, że naprawdę mam problem, w końcu ruszył mi z po mocą polegającą na odciążeniu z tego cholernego plecaka. Po kilku minutach krztusze nia, rzężenia, dyszenia jakoś wreszcie do siebie doszłam, czując, jakie to dobrodziejstwo
Everest Góra Gór
znowu móc oddychać pełnią płuc. Tak się cieszyłam, że już nawet nie było mi żal moich ulubionych gogli oraz rękawic, które w zamieszaniu poleciały w przepaść Od tej pory było mi już jednak tylko łatwiej. Po tym kryzysowym ataku, następne były
dużo
mniej
męczące.
Ale... Powiem
szczerze,
miałam
podświadome
wrażenie,
że ten kaszel i duszenie się, wcale nie były przypadkowe. Dokładnie takie dolegliwo ści miała moja mama na krótko przed śmiercią spowodowaną rzadką chorobą zwaną zwiotczeniem płuc (stopniowy zanik płuc, na co medycyna nie zna ratunku - chory umiera w wyniku uduszenia się). Całą rodziną bardzo mamie współczuliśmy, ale nikt z nas, ludzi ją otaczających, nie miał najmniejszego wyobrażenia jak męczyły ją te ata ki. Teraz przekonałam się o tym na sobie. Okropne doświadczenie, ale może mama chciała, abym ten jeden jedyny raz (bo zakładam, że więcej się to już nie powtórzy) taki atak przeżyła, a tym samym poczuła to, co ona i zrozumiała dlaczego, choć z wyglądu zdrowa, nie mogła uczestniczyć w normalnym życiu rodziny. Dopiero teraz dotarło do mnie, jak to jest, gdy człowiek się dusi i jest przy tym zdany wyłącznie na siebie, bo dla otoczenia kaszel to kaszel, normalna przecież sprawa. Może choćby dla tego doświad czenia warto było przyjechać na Everest? Ale może to tylko moja nadinterpretacja? Dalsza część drogi, włącznie z zejściem po ścianie Lhotse, była już właściwie bezproblemowa. Dan odbił jeszcze do namiotów obozu III, ja zeszłam od razu do „dwójki",
gdzie
z
ogromną
przyjemnością
dorwałam
się
do
zachowanych
specjalnie
na tę okazję polskich kabanosów. To tak zamiast szampana.
Nie mogę spać... Ciągle myślę o tych leżących u góry zwłokach, po których się pra
W nocy
wie depcze. Osobiście jestem za tym, aby zmarli himalaiści zostawali w górach, ale uważam, że należy im się jednak więcej szacunku. Nie można było tego chłopaka z Bangladeszu ściągnąć w dół, choćby do Balkonu? To tylko ze 150 metrów niżej; nie trzeba byłoby go nawet nosić, bo wystarczyłoby zapakować w śpiwór i spuścić na linie. A na Balkonie przysypać śniegiem i w przyszłości położyć jakąś tabliczkę30.
30)
Więcej ciał widzą wspinacze zdobywający Everest od strony tybetańskiej. Arnold Coster, lider ekipy która w 2013 roku wchodziła północną drogą, opowiadał, że miał w grupie Chińczyka, który po tym jak naliczył sześć zamarzniętych osób, będących tam już ileś lat oznajmił, że na sam wierzchołek wspinać się nie zamierza. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie to, że do owego wierzchołka było zaledwie 50 metrów, a Chińczyk był w świetnej kondycji. Próby przekonania go na nic się zdały - facet
Do ataku! Kierunek-szczyt!
269
O CIAŁACH NA EVERESCIE
o sierpnia 2013 roku liczba ofiar Everestu wy
zwanych górach wysokich, nie tylko na Evereście. Nie
niosła dwieście pięćdziesiąt jeden osób. Zde
chodzi tylko o horrendalne koszty ściągnięcia ciała
cydowana większość zwłok pozostała na górze - ile,
w dół (a potem transportu do kraju) - często po pro
dokładnie nie wiadomo, ale szacuje się, że sto pięć
stu zakłada się, że lepiej zostawić daną osobę w oto
D
dziesiąt do nawet dwustu. Wspinacze widzą i tak tylko
czeniu, jakie kochała. Na ogół ciała chowa się w lo
część z nich, to znaczy te, które zostały w okolicach
dowcowych szczelinach, jednak przy szczycie Evere-
poręczówek.
stu szczelin nie ma. Transport ciała jest bardzo trudny,
Więcej zwłok jest po stronie tybetańskiej - między
bo już po czterech godzinach od śmierci jest ono za
innymi znajdujące się na wysokości 8600 metrów, zale
marznięte na kamień, przez co staje się bardzo cięż
dwie 250 metrów poniżej szczytu, słynne Zielone Buty.
kie, a w dodatku, przy silnym wietrze, działa jak sta
Wiem, tego typu nazwa sugeruje dość„instrumentalne“
wiający opór żagiel (w rezultacie do jego niesienia
podejście do zmarłego, może nawet brak szacunku, ale
potrzeba kilku osób, w trudnym terenie narażających
na Evereście tak się właśnie mówi, w tym akurat przy
się na niebezpieczeństwo). Niżej z kolei, gdzie przy
padku traktując nieszczęśnika jako... znak orientacyjny.
grzewa słońce, transportowane ciało bardzo szybko
Nazwa wynika z zielonych, plastikowych butów, które
się... psuje. Nic dziwnego, że większość zmarłych
cały czas widać na nogach leżącego właściciela. Jest nim
wspinaczy zostawia się tam, gdzie zakończyli życie.
wspinacz indyjski, dwudziestoośmioletniTsewang Paljor,
Pewnie marne to pocieszenie, ale plusem jest to, że
który zmarł w roku 1996 w czasie zejścia ze szczytu,
w suchym wysokogórskim powietrzu takie ciała do
chroniąc się od zimna w skalnym zagłębieniu.
skonale się konserwują, nie zmieniając się zbytnio
Niestety, w tym samym miejscu, ale trzydzieści
nawet przez wiele lat.
lat później (w roku 2006) przybyło jeszcze jedno ciało.
A co na to sami wspinacze? Z mojej sondy wynika,
Podczas solowej wspinaczki (bez Szerpy) w sąsiedz
że większość z nich, gdyby coś się stało, wolałaby, żeby
twie
zostawić ich w górach.
Zielonych
Butów
usiadł
trzydziestoczteroletni
Brytyjczyk, David Sharp. Jego powolna śmierć wywo łała w środowisku wspinaczkowym burzę - powodem było to, że koło żyjącego wciąż wspinacza przeszło około czterdzieści osób, nikt jednak nie udzielił mu po mocy. Niektórzy ze wspinaczy, idąc do góry, widzieli, że Sharp ciągle przejawia oznaki życia. Kiedy po iluś godzinach wracali, wspinacz nadal żył. Jedynie niejaki Dawa Sherpa próbował podać Sharpowi tlen, rozgrze wać go i stawiać na nogi, ale nie widząc efektów, on również go zostawił. Brytyjczyk ostatecznie zmarł w wyniku hipotermii (wyziębienia) i obrzęku mózgu nie miał na tej wysokości szans na przeżycie. A dlaczego ciała wspinaczy pozostają w gó rach? To akurat powszechnie przyjęty zwyczaj w tak
Everest Góra Gór
I Jedna z form upamiętniania tych, co zginęli kamienne czorteny.
Pożegnanie z Icefallem Dziś
mieliśmy
na
Icefallu
prawdziwe
chwile
grozy.
Fotografowałam
Kierana
scho
dzącego po największej drabinie pod jednym z ogromnych seraków, a tu Dan coś krzyczy. Nie za bardzo zrozumiałam co - uznałam, że po prostu krzyczy, zaraz się dowiem, a na razie muszę na spokojnie zrobić zdjęcia. Dopiero po chwili okazało
25 maja, 52 dzień wyprawy. Zejście z obozu II (6400 m) do Base Campu (5300 m)
się, co Dan miał nam do powiedzenia: - Spieprzajcie! Powodem na jego słabo, dwie
a
był
właśnie
ten
wielki
serak,
a
dokładniej
imponujące
pęknięcie
nadwieszonym szczycie. Kiedy to zobaczyliśmy, najpierw zrobiło nam się potem
drabinki
rzeczywiście
zrobiłam
w
mocno
przyśpieszyliśmy
wyjątkowo
rekordowym
ruchy,
tempie.
dzięki A
czemu
serak?
kolejne
Rzeczywiście
pękł. Wprawdzie nie od razu, tylko dziesięć minut później i na szczęście w chwili, kiedy nikogo w zasięgu walącego się lodu nie było. Drabinka oczywiście została zniszczona, poręczówki przysypane. Swoją drogą niesamowite jak Icefall się zmienił od momentu, kiedy przecho dziliśmy go po raz pierwszy (równo miesiąc temu). Trudno się dziwić - w związku ze zbliżającym się monsunem i mocno grzejącym w ciągu dnia słońcem, lodowiec błyskawicznie
się wytapia. Wąskie wcześniej
szczeliny zrobiły się szerokie, przyby
ło mnóstwo nowych, nie mówiąc już, że wyznaczony „szlak" też jest sporo zmie niony. Wtedy drabinki były sporadycznie, teraz są co chwila. Najgorsze, że obecnie naprawdę trudno im ufać, bo lodowiec coraz mocniej pracuje, topnieje, rusza się, a wraz z nim niestabilne stają się owe drabinki. Tak na marginesie, to widzieliśmy sporo lodowych śrub, które wcześniej były solidnie osadzone w lodowych blokach, ale lód się wytopił i teraz śruby zwisają bezużytecznie, zupełnie nie spełniając swo jej
funkcji.
Nic
dziwnego,
że
przejście
niektórych
drabinek
to
niezłe
wyzwanie
-
chwieją się, ruszają, przechylają i w rezultacie trudno utrzymać na nich równowagę.
uznał, że szczyt zamieszkują duchy tych, których ciała były po drodze i jeśli ktoś zakłóca im spokój, ryzykuje życie swojej rodziny, która może być nawiedzana przez złe moce. Finał? Chińczyk ma Everest oficjalnie niezaliczony. Wiem, większość tych, którzy słuchają tej historii puka się w czoło: rezygnować 50 metrów od celu, po tylu trudach i wydaniu tak wielkiej kasy?! Mnie jednak Chińczyk zaimpono wał. Pokazał, że nie zawsze ambicja i osiągnięcie celu jest najważniejsze - liczą się także inne wartości, w tym wypadku kultywowane tradycje, wynikający z nich szacunek do zmarłych, no i dobro rodziny.
Do ataku! Kierunek-szczyt!
271
I Kwadrans po wykonaniu tego zdjęcia potężny serak, na którym umocowana jest drabina, runie. Na szczęście nikogo pod nim nie będzie, a my usłyszymy tylko huk.
Przejście
Icefallu
jest
niebezpieczne
i
męczące
(nawet
przy
schodzeniu),
ale
mimo to nadal jest to mój ulubiony fragment everestowej drogi. I dzisiaj przechodzę go po raz ostatni. Wraz z dojściem do bazy dotarło do mnie, że teraz wreszcie mogę się już w pełni cieszyć ze zdobycia najwyższego szczytu świata. No to się cieszę!!! Tylko że z perspektywy czasu, czyli w sumie po dwóch dniach, to, co tam było takie trudne, teraz zaczyna się wydawać łatwe.Tutaj, na dole, zapominam, że u góry każdy krok był megawysiłkiem i że tak trudno było oddychać. Zostają tylko te najprzyjem niejsze wspomnienia i radość, że udało się osiągnąć cel, i że się żyje. W bazie z naszej ekipy nie ma już nikogo. Wszyscy zeszli w dół... Za to mieli śmy bardzo miłe powitanie przez Szerpów: - Nomaste\ Gratulujemy! - krzyczeli jeden przez drugiego, życzliwie nas ściskając. Zaraz potem dorwaliśmy się do telefonów, bo wreszcie mamy zasięg w na szych komórkach! Ale fajnie było pogadać z Pawłem, a dotychczasowy stres i oba wę, że może być różnie, zastąpiła wreszcie świadomość, że już po wszystkim. Potem była kolejna przyjemność, na którą z utęsknieniem czekałam - mogłam się wreszcie wykąpać! Trudno sobie wyobrazić, ile radości daje zwykły prysznic.
272 Everest Góra Gór
I To już ostatnie przejście Icefallu i można będzie odetchnąć z ulgą, że znowu się udało.
Nawet jeszcze nie zwykły, co ten zaimprowizowany, „połowy", z termosu nagrzanej wody. I do tego czyste ciuchy. I normalne, wreszcie lekkie buty.
Znowu
nie
mogę
spać.
Tym
razem
przypomniała
mi
się
tragiczna
zimowa
wy
Nocq...
prawa na Broad Peak (luty-marzec 2013) i dyskusja, jaką wywołała śmierć Maćka Berbeki dwóch
oraz
Tomka
wspinaczy
Kowalskiego.
(że
kolegom
Nie
nie
chcę
tutaj
pomogli),
bronić
ponieważ
pozostałych wiele
przy
szczegółów
życiu dopie
ro wychodzi na jaw (albo nigdy nie wyjdzie), ale prawda jest taka, że kto nigdy nie
był
Można
w
górach
dyskutować
wysokich, nad
po
prostu
słusznością
czy
nie
zrozumie
etyką
specyfiki takiego
pewnych
zachowań,
wspinania.
mnie
również
wiele spraw razi (przez tę moją przeszłość harcerską i przewodnicką jestem chyba bardziej wyczulona na niektóre kwestie), ale tam, wysoko, naprawdę trzeba liczyć wyłącznie
na
siebie.
Owszem,
w
moich
grupach
na
himalajskich
trekkingach
czy
na przykład na Kilimandżaro (5895 m) chodzimy razem, a jeśli ktoś gdzieś musi zostać,
to
zawsze
ma
zapewnioną
opiekę,
nie
o
takich
wyprawach
jednak
tu
mówię...
Do ataku! Kierunek - szczyt!
273
Słynna, dobrze działająca na wyobraźnię solidarność wspinających się zespo łowo partnerów (tak zwane braterstwo liny) to niestety, mam wrażenie, relikt. Jeśli się
zdarza,
duże„P"
nie
dotyczy
albo
układów
kumpli,
których
poza
rodzinnych, wyprawą
wieloletnich
nic
nie
przyjaciół
łączy),
(takich
ewentualnie
przez
wspinaczy
od siebie zależnych, mających świadomość, że aby zrealizować cel (wejść na szczyt, bezpiecznie wrócić), muszą trzymać się razem, bo z różnych względów w pojedynkę nie mają szans (kwestia asekuracji, wynoszenia sprzętu).Tylko że w górach wysokich, poza rzeczywiście ekstremalnymi wyczynami (na przykład nowa droga, bardzo trud na ściana), wejścia przypominają raczej specyficzny trekking niż techniczne wspina nie („specyficzny"ze względu na sprzęt, warunki otoczenia i zachowanie organizmu). Oznacza to, że poza odcinkami typu przejście pełnego szczelin lodowca czy przez jakiś bardziej stromy fragment albo grań, nie trzeba się z partnerem wiązać. Mało tego - większość wspinaczy z założenia woli chodzić w pojedynkę, na zasadzie spo tykania się w obozach, w międzyczasie zaś każdy idzie własnym tempem. Niektórzy powiedzą, że to nierozsądne, mało bezpieczne, bo różne rzeczy się mogą zdarzyć. Niby tak, ale takie samodzielne chodzenie w górach wysokich dotyczy nie tylko Pola ków - tak samo postępują Amerykanie, Brytyjczycy, Argentyńczycy - wszyscy. A jeśli coś idzie nie tak? Pewnie, że dobrze, jeśli partnerzy mają ze sobą kontakt, choćby wzrokowy, tyle że sytuacja wymusza różne scenariusze. Czasem ludzie pogubią się we mgle, czasem wygrywa ambicja, żeby być na szczycie szybciej od innych (dotyczy zwłaszcza młodych),
czasem chęć jak najszybszego dotarcia do dającego poczucie
bezpieczeństwa obozu, bo psuje się pogoda, bo się ściemnia, bo człowiek jest głod ny i traci siły... Często na takich wysokościach nie myśli się racjonalnie - włącza się instynkt
samozachowawczy,
dążenie
do
tego,
by
ratować
przede wszystkim
siebie.
Nie dotyczy to tylko wspomnianej dwójki ocalałych z Broad Peaku.Tak po prostu na wysokości ludzie mają i nawet trudno to nazwać egoizmem. Łatwo jest oceniać tragedie, siedząc w dolinie przy szklance z piwem lub czyta jąc w intemecie artykuł napisany w ten sposób, by miał jak największą liczbę kliknięć Punkt widzenia zmienia się wraz z wysokością. Tam, w górze, nic już nie jest takie proste, każda najłatwiejsza czynność wymaga wysiłku, o którym większość z nas nie ma po jęcia. Do pewnego momentu, jeśli chory czy ranny partner jest sprawny, można z nim schodzić, ale każdy kto był na siedmio-, czy ośmiotysięcznikach wie, że niemożliwe jest
Everest Góra Gór
zniesienie innej osoby na swoich barkach, za to bardziej sensowne może okazać się zejście i zorganizowanie przemyślanej akcji ratunkowej. Zawrócić po kogoś, kto został z tyłu? Himalaje to nie Tatry, zrobienie raptem stu metrów może czasem zająć kilka godzin. Mamy pretensję, że ktoś kogoś nie ratował? Nie myślimy o tym, że ratowanie zwykle naraża też tę drugą osobę, która, rzecz jasna, chce żyć. Zresztą zazwyczaj trudno ocenić, gdzie jest granica, kiedy stawką staje się życie. Często winna sobie jest przede wszystkim ofiara - to w przypadku, gdy wspinacz twierdzi, że czuje się dobrze, tylko chwilę odpocznie i zaraz pójdzie dalej (oczywiście w górę, bo tak mu nakazuje ambi cja). Jeśli przecenił swoje możliwości i umrze, pretensje są do partnera. Nie chcę być źle rozumiana - ja już dawno wyzbyłam się złudzeń, że góry wyso kie
dają
poczucie
jedności,
braterstwa,
wyjątkowej
solidarności.
Oczywiście
uważam,
że powinno się pomagać, gdy trzeba - ratować, i mam nadzieję, że na mnie akurat liczyć można. Ale.. .łatwo mówić, a człowiek jest tylko człowiekiem... Te przemyślenia, jak podkreśliłam na wstępie, dotyczą tak zwanych gór wyso kich. Tam sentymentów nie ma, jest walka. Inaczej sprawa wygląda w niższych gó rach, gdzie jak najbardziej, powinniśmy robić wszystko, aby idee braterstwa, chęci pomocy, gór,
uczucia
jednak
empatii
zaszczepiać.
a
zarazem
Przy
okazji
altruizmu sprawy
zwłaszcza Broad
wśród
Peaku
młodych
adeptów
krytykowaliśmy
himala
istów, a przecież te same zarzuty, które wysuwa się w stosunku do nich, dotyczą także
niższych
gór,
w
których
nie
można
usprawiedliwiać
się
wysokością.
Może
warto zacząć od rachunku sumienia, jak to jest z każdym z nas? Czy jesteśmy w sta nie narażać swoje życie za kogoś, kto wcale nie jest nam specjalnie bliski? Czy tak łatwo
zrezygnujemy
z
wejścia
na
zdawałoby
się
niedaleki
szczyt,
będący
naszym
marzeniem, ze względu na kogoś, kto okazał się dużo od nas słabszy i ma dość albo wpędził się w kłopoty na przykład przez własną głupotę? Czy zawsze idąc w góry jesteśmy
do
pogodę,
mamy
kondycji
i
takiego
wyjścia
odpowiedni
naszego
maksymalnie ekwipunek,
doświadczenia
-
krótko
dobrze trasę
przygotowani
dostosowaliśmy
mówiąc,
czy
nigdy
-
sprawdziliśmy
odpowiednio nie
narażamy
do się
z powodu własnej niefrasobliwości (a tym samym nie narażamy innych, bo ratow nicy, którzy będą nas musieli ratować, też podejmują ryzyko)? Na pewno każdy z nas ma na sumieniu różne górskie „grzechy", z tą różnicą, że niższe góry łatwiej je wybaczają. A poza tym zawsze prościej sądzić innych, niż siebie.
Do ataku! Kierunek-szczyt!
275
Rest, pakowanie 26 maja, 53 dZi8BaseCamp
Pakujemy się! Jutro zaczynamy wędrówkę w dół, do Lukli, co powinno nam zająć trzy ^n' ^t0'
(5300 m)
9°^ sz^mY osiem narzucała konieczność aklimatyzacji). Kiepsko tylko,
bo nie wiadomo jak z lotami między Lu kią a Katmandu - z pogodą tak sobie i wie le połączeń jest odwołanych. Co bardziej kasowi wspinacze korzystają z helikopterów - dzisiaj na okrągło lądują w bazie trzy maszyny. Cena za taki przeskok wprost z Base Campu do Katmandu wynosi kilka tysięcy dolarów, choć ponoć, jak się ma szczęście, można się załapać z jakąś ekipą na wypełnienie ostatniego pustego miejsca, płacąc „jedynie" tysiąc dwieście dolców. No cóż, za taką „okazyjną" cenę, to bym pół świata objechała! W każdym razie wersja dla mnie to jednak własne nogi. A tymczasem w bazie zaczęli się pojawiać„wariaci", którzy z bazy nie schodzą, a zbiegają! Za dwa dni ma się odbyć Tenzing Hillary Everest Marathon. Szkoda, że nie będzie jak kibicować.
I Jaki znoszące sprzęt ze zwijanych obozów.
276 Everest Góra Gór
zawsze
sekund (rekord tej trasy jest jednak sporo krótszy - wynosi
29 maja nieprzerwanie od 2003 roku. Data nie
trzy godziny dwadzieścia osiem minut dwadzieścia sie
jest przypadkowa - to dzień, kiedy w 1953 roku Szerpa
dem sekund). Wśród kobiet najlepsza była czterdziestocz-
Tenzing Norgay oraz Edmund Hillary zdobyli Everest. Aby
teroletnia Ang Darni Sherpa, która z czasem sześć godzin
ich upamiętnić, imprezę nazwano„Tenzing Hillary Everest
dwie minuty i dziesięć sekund zajęła osiemnaste miejsce,
Marathon", w skrócie: THEM. Jak przystało na maraton,
a co ciekawe za zgodą lekarza biegła, będąc w trzecim
trasa liczy 42,195 kilometrów, zaczyna się w everesto
miesiącu dąży ze swoim czwartym już dzieckiem!
T
o
wyjątkowe
zawody.
Odbywają
się
wym Base Campie na wysokości 5364 metrów, kończy
Z grona cudzoziemców pierwszy zameldował się
natomiast w Namche Bazar na poziomie 3446 metrów
na mecie Holender Gerńt Voortman - w klasyfikacji
(jest to ogólnie standardowy szlak trekkingowy z dodaną
generalnej zajął miejsce dwudzieste piąte z czasem
pętelką, aby wyszedł prawidłowy maratonowy dystans).
sześć godzin osiemnaście minut czterdzieści siedem
Większość biegu prowadzi w dół (ale jest też trochę
sekund. W maratonie startowali także dwaj Polacy -
ostrych podbiegów), jednak trzeba pamiętać, że nie jest
Tomasz Owczarski (miejsce siedemdziesiąte siódme,
to żadna równa droga, tylko bieg przełajowy z błotem,
czas osiem godzin trzydzieści pięć minut trzydzieści
licznymi kamieniami, czasem śniegiem i lodem, koniecz
sześć sekund) oraz Krzysztof Stępień (miejsce osiem
nością wymijania karawan jaków i innpi utrudnieniami,
dziesiąte dziewiąte, czas dziewięć godzin cztery minu
jakich na normalnych, miejskich maratonach nie ma.
ty pięćdziesiąt siedem sekund), co stanowiło bardzo
W 2013 roku w imprezie wystartowało około stu czterdziestu zawodników z siedemnastu krajów. Zwycięz
dobre wyniki, jeżeli wziąć pod uwagę, że niektórzy przybiegali po piętnastu godzinach „z hakiem".
cami co roku są Nepalczycy (trudno się dziwić - są zaakli
Uwaga: Impreza, o której mowa (Tenzing Hillary
matyzowani), dla których główna nagroda - sto tysięcy
Everest Marathon) zorganizowana jest przez Nepalczy-
rupii (około trzy i pół tysiąca złotych) jest dobrą motywa
ków i nie należy jej mylić z innym biegiem praktycz
cją do ambitnej walki. Tym razem wygrał Ram Kumar Raj
nie na tej samej trasie, a mianowicie organizowanym
Bhandari, trzydziestojednolatek z Lukli, który osiągnął czas
przez Brytyjczyków Everest Marathon (odbywa się od
trzy godziny pięćdziesiąt dziewięć minut czterdzieści pięć
roku 1987, obecnie co dwa lata w listopadzie).
BIEGIEM SPOD EVERESTU, CZYLI ŚCIGANIE NA SZLAKU
I Trasa maratonu zaczynającego się w everestowym Base Campie.
POWRÓT W DOLINY
Wielki Odwrót 27 maja, 54 dzień wyprawy. Z Base Campu (5300 m) do Pheriche (4270 m)
Trochę żal mi było opuszczać bazę. Z jednej strony mam już dość tego siedzenia na wysokości, mieszkania w namiocie, monotonnego jedzenia, ale z drugiej strony spędziłam tu sporo miłych chwil, poznałam fajnych ludzi i przez kilka tygodni był to mój „zastępczy dom". Tak czy owak długo żegnałam się z Szerpami, którzy zostają jeszcze parę dni, aby zwinąć bazę i załadować wszystko na jaki. Potem, idąc w kie runku Górak Shep, kilkakrotnie jeszcze oglądałam się za siebie, z sentymentem pa trząc na malejące na horyzoncie namioty. Schodzimy w dół we czwórkę - Dan, Kieran, Scott i ja. Reszta jest już na dole, bo mają nad nami dobre cztery dni przewagi. Po minięciu wioski Lobuche opanowała mnie istna euforia i wrażenie, że świat stał się piękniejszy. To, że już na dobre emocje opadły i człowiek znowu jest wyluzowany, to jedno, ale rów nocześnie
fajnie
popatrzeć,
jak
niesamowicie
zmieniło
się
otoczenie!
Kiedy
trzy
tygodnie temu pokonywaliśmy tę trasę, wracając z restu, przez całą drogę towa rzyszyły wiosna
nam -
tylko
między
kamienie kamieniami
i
wszechobecna jest
dywan
szarość.
zielonej
Teraz
trawy
i
przyszła
prawdziwa
gdzieniegdzie
kwiaty.
Uwielbiam wiosnę!
Krewetki na Evereście 28 maja, 55 dzień wyprawy. Z Pheriche (4270 m) do Shyangboche (3750 m)
278
Żeby nie było za łatwo, mając do wyboru dwa warianty trasy, wybraliśmy dłuższą, rzadko uczęszczaną, ponoć ciekawszą widokowo, przez wioskę Phortse. Jednak kie dy byliśmy w miejscu słynącym z cudnej panoramy, nadeszły chmurzyska i widoki diabli wzięli.
Everest Góra Gór
adziwiające, jak wiele zwierząt można spotkać
wszystkiego innego". Jest to jak najbardziej zgodne
w rejonie Khumbu, w górach, na wysokościach,
z prawdą, bo rzeczywiście jak na dzień dzisiejszy nie
na których w Europie są już tylko lodowce, albo wręcz
zauważono żadnych innych istot zamieszkujących na
przewyższających najwyższe szczyty naszego konty
takiej wysokości na stałe. Everestowy pająk chroni się
nentu. Do tych najbardziej popularnych, pasących się
w szczelinach skał, a żywi szczątkami roślin czy róż
na stromych zboczach zamykających głębokie doliny,
nych insektów, jakie przywiewa wiatr.
Z
należą tary, czyli kozice himalajskie. Trochę niżej, tam,
Rekordzistami
są
jednak
ptaki.
Na
przykład
gdzie jeszcze są zarośla, żyją czerwone pandy (nie te
latające ponad górami gęsi tybetańskie (łac. Anser
miśkowate, tylko rude, lisopodobne, z listy zwierząt
indicus), bardzo eleganckie, z białą głową, na której
zagrożonych wyginięciem), tyle że szansa na ich zoba
widnieją
czenie jest raczej mała. Z kolei wyżej występują równie
pręty (stąd właśnie ich nazwa angielska: bar-headed
trudne do zaobserwowania śnieżne pantery oraz coraz
goose). Są to najwyższej wznoszące się ze wszystkich
częściej koty dżunglowe, normalnie zasiedlające niższe
ptaków - w czasie wędrówek migracyjnych prze
czarne
paski
przypominające
odciśnięte
rejony, jednak z racji globalnego ocieplenia przesuwa
latują nawet nad Everestem! Tylko niewiele niższy
jące granicę swojego zasięgu. Co ciekawe, ten przypo
pułap lotów mają wysokogórskie kruki, stali bywalcy
minający żbika drapieżnik, po łacinie nazywany Felis
everestowego
chaus, w języku polskim nazywa się kotem błotnym,
(7920 m), gdzie zwabiają je pewnie resztki jedzenia
co poniekąd jest uzasadnione, bo faktycznie nie boi się
zostawiane przez wspinaczy. Do latających miłośni
wody i całkiem nieźle nurkuje.
ków Everestu zalicza się też orłosęp brodaty (Gypa-
Zaskoczenie
naukowców
wywołało
obozu
IV
na
Przełęczy
Południowej
znalezienie
etus barbotus), swoją drogą kiedyś spotykany także
na wysokości 6700 metrów pająka! Czarny, skaczący
w polskich Karpatach. Ten niezwykły ptak żywiący
owad, któremu widać okolice Everestu przypadły do
się głównie padliną (zdaniem niektórych szczątkami
gustu, został nazwany po łacinie Euophrys omnisu-
ludzkimi też nie gardzi), widywany jest nawet na
perstes, co w tłumaczeniu brzmi: „żyjący powyżej
7500 metrów.
I Himalajskie kozice, czyli tary.
Powrótw doliny
279
I Tarasowate poletka to dość częsty widok w himalajskich wioskach. I Zielone doliny to spory kontrast dla śnieżnych i kamiennych przestrzeni, jakie otaczały nas w trakcie wielotygodniowego przebywania u góry.
Przechodząc
przez
Pangboche,
miejscowość,
w
której na
początku ekspedycji
lama odprawiał naszej ekipie pierwszą pudżę, namierzyliśmy Jangbu, jednego z na szych
Szerpów,
ponoć
w
podążającego
ramach
do
podziękowania
domu za
lamy
szczęśliwie
z
butelkami... zakończoną
soku
jabłkowego.
wyprawę.
To
Swoją drogą
przypomniało mi się, że podczas pudży w bazie lama na widok ofiarowanej na ołtarzu, a potem podarowanej mu coca-coli, skrzywił się i zapytał, czy nie mamy... fanty.
280 Everest Góra Gór
Jeszcze
wracając
do
zdobywania
Everestu...
Dzisiejszą
noc
spędzamy
w lodge'u, gdzie śpią także schodzący z gór Szerpowie. Jest wśród nich La kpa Sherpa, jeden z najbardziej doświadczonych (siedemnaście razy na Evereście), na co dzień mieszkający w Seattle w USA. Jak się okazuje Lakpa opiekował się tajemniczym „księciem" czy raczej - szejkiem z Kataru kończącym tą wyprawą Koronę Ziemi. „Książę"
Everest
zdobył,
ponoć
nawet
zasłużenie,
bo
doświadczenie
wspinaczkowe
miał, a i wysportowany był odpowiednio. Nie omieszkałam jednak zapytać jak tam z
wymaganiami
związanymi
z
wygodami,
czy
raczej
niewygodami
przebywania
na
wysokości. Lakpa za dużo ujawnić nie mógł, ale przyznał, że w kwestii jedzenia, jeśli „książę" miał ochotę na przykład na świeże krewetki, budżet pozwalał na ich dostawę dolatującym do bazy helikopterem. Albo na przykład sprawa załatwiania się - jeszcze w obozie III do użytku „księcia" była siedząca (!) toaleta, a w obozie IV specjalna torba do wypróżniania się w namiocie, żeby nie wychodzić na zimno i wiatr. A tak w ogóle to wyprawa „księcia" odbywała się w ramach projektu „Arabs on Altitude", w którym uczestniczyło też kilku innych wspinaczy - Irańczyk, Paki stańczyk
oraz
dwudziestosiedmioletnia
Raha
Mobarak
z
Arabii
Saudyjskiej.
Docie
kliwym zdradzam, że Raha, choć jest Arabką z tak konserwatywnego kraju, strojem nie odróżniała się od innych wspinaczy i nawet nie zasłaniała włosów. Udało się jej - została pierwszą w swoim kraju zdobywczynią Everestu. Pierwsze wejścia kobiece dla swoich państw zaliczyły też Sarnina Baig z Pakistanu, Edita Nichols z Litwy oraz Paulina Aulestia Enrique z Ekwadoru. Tak trzymać kobitki!
Nocny marsz zamiast helikoptera o świcie Noc
w
na
pozór
całkiem
przyzwoitym
pokoju
(nawet
kontakt
był
-
niedziałający,
rzecz jasna, i łazienka z normalnym cywilizowanym kibelkiem, oczywiście nie pod łączonym
do
kanalizacji),
zakończyła
się
brutalną
pobudką
urządzoną
przez
Dana
o godzinie piątej trzydzieści. Sytuacja za oknem wyglądała bardzo optymistycznie
29 maja, 56 dzień wyprawy. Z Shyangboche (3750 m) do Lukli (2800 m)
- słoneczko, a przy pasie startowym (czytaj: kawałek ugoru) ludzie z bagażami, tę sknie wpatrzeni w niebo, na którym miał się ukazać helikopter. Z
tym
helikopterem
już
wyjaśniam...
Kawałek
wypłaszczonego
pagóra
tuż
przy hoteliku to polowe lotnisko, gdzie od czasu do czasu ląduje wielki, radziecki śmigłowiec, kiedyś wojskowy, teraz wożący ładunki na niedaleką budowę elektrowni
Powrótw doliny
281
MA
wodnej. W jedną stronę maszyna przywozi materiały budowlane, w drugą teoretycz nie wraca na pusto.Jeoretycznie" bo przecież szkoda wozić powietrze, tak więc piloci i cała rzesza ludzi wtajemniczonych w biznes, zarabiają, pakując do helikoptera za równo ludzi, jak i różnego typu prywatne towary. Rzecz jasna, proceder jest niele galny, niby nikt o nim nie wie (choć wiedzą wszyscy), a że helikopter do Katmandu z kontrabandą lecieć oficjalnie nie może, dlatego ląduje w Jiri, gdzie całe towarzystwo musi się wypakować, dalszą drogę pokonując już autobusami czy ciężarówkami. Nie wiem, ile taka helikopterowa „mafia" na takim kursie może zarobić, ale chyba
sporo.
Nas
skasowano
dwieście
pięćdziesiąt
dolców
od
głowy,
co
nawet,
zakładając jeszcze kilkugodzinną jazdę autobusem od Jiri, jak najbardziej się nam opłacało. Dość powiedzieć, że takich klientów jak my, w jednym kursie spokojnie z pięćdziesiąt można upchnąć. Tyle że dzisiaj akurat helikopter nie przyleciał. Cze kaliśmy do południa, w międzyczasie niebo zasnuło się chmurami, aż w końcu było wiadomo, że na żadne loty nie ma co liczyć. Nepalczycy sytuację przyjęli ze zro zumieniem i spokojem - nawet ci, którzy czekają na helikopter już kilka dni (bo dzień wcześniej też nie przyleciał). Nas jednak goni czas, czekać dłużej nie możemy, tak więc spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy w kierunku Lukli, tym bardziej że jutro z tamtejszego lotniska mamy rezerwację na normalny, regularny lot. Droga do Lukli zajęła nam bite siedem godzin szybkiego marszu, choć fakt, z trzema postojami na herbatę. Początkowo szło się super - nawet nie dlatego, że w dół, ale ze względu na lasy, bujną zieleń i przyrodę, której tak nam na lodowych pustyniach brakowało. No i ptaki - śpiewające, świszczące, kukające (tak, tak, praw dziwe kukułki). Nawet próbowałam powiedzieć Scottowi, że powinien zdjąć z uszu słuchawki, w których zapewne dudniły hity rocka, ale machnęłam ręką, uznając, że Amerykanin niezupełnie rozumie słowiański romantyzm. Niestety,
od
pewnego
momentu
zaczęło
najpierw
padać,
potem
lać,
a
do
tego zapadł zmrok i już tak fajnie nie było (tym bardziej że zrobiło się zdecydowanie pod górę). Dłużyło mi się strasznie - Lukla była jak w bajce: za siedmioma górami, za siedmioma rzekami..., choć w tym wypadku tych gór i rzek było dużo więcej niż siedem. W końcu, brodząc po kostki w błocie, jakoś się do celu doczłapaliśmy. Uczci liśmy nasze dojście piwkiem oraz ryżem z warzywami, a że nastała już północ,
Everest Góra Gór
0 niczym więcej nie marzyliśmy, tylko o tym, by pójść spaaaać! Niestety długo nie pośpimy - pobudka o piątej rano, bo mamy poranny lot.
Monsun, czyli ciągle pada Wbrew planom nie
było sensu wstawać tak
wcześnie. Za oknem dudnił deszcz,
30 maja, 57
wiadomo więc było, że żaden samolot do Lukli nie przyleci (a jak nie przyleci, to 1 nie odleci).To, że z powodu deszczu odwołano nam lot, w nepalskich warunkach nie oznacza, że polecimy pierwszym dostępnym. Wyskoczyliśmy po prostu z kolej ki, przez co automatycznie znaleźliśmy się na jej końcu, i nieważne jaka była przy czyna. Niestety, takich jak my jest tu kilkaset osób! Zastanawiamy się, co zrobić, i szczerze mówiąc, nie wygląda to wcale optymi stycznie. Do wyboru są następujące wersje: a) czekać, aż znowu przyjdzie nasza kolejka na samolot, co może nastąpić na przykład za dwa tygodnie, albo liczyć na łut szczęścia, czyli załapanie się na miejsca pasażerów, którzy się nie pojawią b) zainwestować w helikopter (lata częściej niż samoloty) - cena pięćset-sześćset dolców od osoby c)
iść
do
Jiri
(około
pięć
dni
marszu),
skąd
do
Katmandu
kursują
autobusy
(sześć-siedem godzin jazdy) d) iść do Salleri (dwa-trzy dni marszu), gdzie na dojazd do Katmandu wynajmu je się dżipy (dwadzieścia-dwadzieścia cztery godziny jazdy) Dan ze Scottem wybrali helikopter, ja z Kieranem stwierdziliśmy, że idziemy do Salleri. Nie wiem jak Kieran, aleja po prostu nie mam wyjścia - stan moich fi nansów jest jaki jest i na helikopter mnie nie stać. Oczywiście drałowanie w deszczu i błocie przez kolejne dni nie jest marzeniem mojego życia, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Tymczasem
dotarła
do
nas
informacja,
że
na
Evereście
dzień
wyprawy,
Lukla (2800 m)
wykonano
pierwszy
skok base jumping, czyli najpierw rzucenie się w przepaść i szybowanie z prędko ścią dwustu kilometrów na godzinę tylko w specjalnym skafandrze, a dopiero na końcu, już blisko ziemi, rozwinięcie spadochronu. Fakt, chłopak skoczył nie z same go szczytu, tylko z wysokości 7220 metrów, z klifu od północnej strony góry, ale i tak wyczyn był mocno ekstremalny, bo w rozrzedzonym powietrzu jest to jednak
Powrótw doliny
285
„ZAŁATWILIŚMY DRANIA!”, CZYLI PIERWSI NA EVERESCIE 286
ył rok 1953. Brytyjską wyprawą kierował puł
znalazł jednak sposób na skuteczne jej przejście - teraz
kownik John Hunt, który nie miał nic przeciwko,
nazywa się to miejsce Stopniem Hillary'ego. Na szczy
aby wśród uczestników znaleźli się dwaj Nowozeland
cie stanęli o godzinie jedenastej trzydzieści, pozostając
B
czycy - Edmund Hillary i George Lowe oraz nepalski,
tam piętnaście minut Hillary zostawił na wierzchołku
choć wtedy już mieszkający na północy Indii Szerpa
chrześcijański krzyż, Norgay- czekoladki. Hillary zrobił
Tenzing Norgay, znający Everest z wcześniejszych
też zdjęcie Tenzinga z czekanem - Tenzing nie mógł
wypraw (rok wcześniej, wspinając się ze Szwajcarami,
zrewanżować się tym samym, bo... nie wiedział, jak
doszedł do wysokości prawie 8600 metrów). W sumie
posługiwać się aparatem.
ekipę tworzyło dziewięciu wspinaczy, lekarz, operator
Potem wspinacze zeszli do obozu na Przełęczy
filmowy, trzydziestu czterech Szerpów pomagających
Południowej. Na spotkanie wyszedł im z gorącą zupą
nosić sprzęt powyżej bazy i trzystu pięćdziesięciu tra
George Lowe, a Hillary, widząc rodaka, przywitał go
garzy transportujących sprzęt i żywność do bazy.
słynnym „Wiesz, George! Załatwiliśmy drania" (póź
a
W czasie wyprawy założono dziewięć obozów,
niej, już z bazy, słowa te zostały przez BBC nadane
droga,
w świat).
jaką
wtedy
wyznaczono,
wykorzystywana
jest do dziś jako tak zwana droga klasyczna czy też
Niestety, nikt z członków tej wyprawy już nie żyje.
droga pierwszych zdobywców. Do pierwszego ataku
Hillary zmarł w 2008 roku, mając osiemdziesiąt osiem
na szczyt wyruszyli 26 maja Brytyjczycy, Charles Evans
lat Tenzinga Norgaya nie ma już od roku 1986 (dożył
i Tom Bourdillon - doszli do wysokości 8750 metrów,
siedemdziesięciu dwóch lat). Najdłużej żył Lowe, ale
co oznacza, że od szczytu dzieliło ich zaledwie 100 me
przyszedł czas i na niego - zmarł 20 marca 2013 roku,
trów (w pionie, rzecz jasna). Do zawrócenia zmusiła
zaledwie dwa miesiące przed obchodami sześćdziesią
ich zmiana pogody i kłopoty z butlami z tlenem, które
tej rocznicy zdobycia najwyższej góry świata.
miały być podobno sprzętem najnowszej generacji.
W międzyczasie na szczycie Everestu stanęli syno
Trzy dni później spróbowali sił Edmund Hillary i Ten
wie pierwszych zdobywców - Peter Hillary (pierwszy
zing Norgay. Zaczęło się niezbyt fortunnie, bowiem
raz w 1990 roku i potem w 2002) oraz Jamling Tenzing
Hillary zostawił na noc na zewnątrz namiotu buty,
Norgay (w 19% roku). W sumie nie jest zaskoczeniem,
które oczywiście zamarzły, a na rozmrażanie ich przy
że
pomocy kuchenki stracił rano dwie godziny.
między innymi wycieczki górskie. Jamling z ambitnej
obydwaj
prowadzą
firmy
turystyczne
oferujące
W końcu o godzinie szóstej trzydzieści wspinacze
wspinaczki jednak zrezygnował.„Obiecałem mojej żo
wyruszyli, startując z wysokości 8400 metrów (był
nie, że po Evereście nie będę się już nigdy wspinał, a ja
to dla nich obóz IX, obecnie to tak zwany Balkon) Po
słowa dotrzymuję"- można przeczytać na jego stronie
drodze natrafili na trudną skalną ścianę, gdzie Hillary
internetowej.
Everest Góra Gór
coś innego niż gdziekolwiek indziej.„Szaleńcem"okazał się Rosjanin - Valery Rozov, a
datę
wybrał
nieprzypadkowo
-
chciał
w
ten
sposób
uczcić
faktyczną
rocznicę
pierwszego wejścia na Everest, co przypada 29 maja.
Nie masz kasy? Jesteś nikim..., czyli jak to jest z przyjaźnią Macie takie dni, że czujecie się samotni, opuszczeni przez ludzi, na których liczyli ście i ogólnie jesteście w psychicznym dołku? Ja mam tak dzisiaj.
31 maja, 58 dzień Lukla
Zaczęło się od tego, że wersja z dojściem na piechotę do Salleri odpadła. Jak się okazało, gdzieś tam rozmyła się prowadząca do Katmandu droga, co gorsza - osuwająca się ziemia ściągnęła autobus, który lecąc w przepaść pogrzebał ileś osób, no i krótko mówiąc z Salleri nie ma się jak wydostać. Stanęło na tym, że Dan, Kieran i Scott lecą helikopterem, a ja zostaję na zasadzie„radź sobie sama". Oczywi ście, że sobie poradzę, ale nie o to chodzi. Bądź co bądź wyprawa jeszcze oficjalnie trwa, nepalska agencja miała zapewnić dolot do Katmandu, liczyłam więc, że ktoś mi jednak pomoże, albo przynajmniej podsunie jakiś pomysł, zapyta czy mam kasę na przeżycie kolejnych dni i wykaże choć trochę zainteresowania, co zamierzam ze sobą zrobić. Było mi cholernie przykro, tym bardziej że w końcu spędziliśmy ze sobą kilka tygodni, liczyłam więc na jakąś zwykłą kumpelską solidarność. Jedynie Kieran po kazał, że postępowanie agencji go dziwi i jest mu głupio, że mnie zostawiają. Ponieważ działać.
rozczulanie
Posiedziałam
trochę
się na
nad
sobą
lotnisku,
do
niczego
nie
poobserwowałam
prowadzi, lokalsów
i
postanowiłam po
godzinie
już wiedziałam, jak to wszystko tutaj funkcjonuje. Ogólnie układy, kontakty, łapów ki, prowizje, czyli żeby polecieć, trzeba trochę za tym pochodzić, no i dać komuś zarobić. Minęło kolejne pół godziny i już byłam zaprzyjaźniona z najbardziej opera tywnym
miejscowym
cwaniakiem,
który
obiecał
„zrobić, co się
da". Okej, brzmiało
dobrze... Niedługo potem koleś dorwał mnie na ulicy i powiedział, że załatwi lot czar terowy, ale muszę zebrać osiem osób. Nie było problemu - akurat stał koło mnie mój nowy kolega, Erik z Kalifornii, zaraz potem spotkaliśmy kolejne znajome z gór osoby. Po pół godzinie lista pasażerów była gotowa (każdy z innego kraju), a wyma gane sto czterdzieści pięć dolców od głowy zebrane.
Powrótw doliny
287
wyprawy,
Rozważania podróżnika 1 czerwca, 59 dzień wyprawy, Lukla
Znowu nie polecieliśmy. W ramach pocieszenia moi nowi kumple wyciągnęli mnie na piwo, ale wraz z nastaniem zmroku towarzystwo rozeszło się po swoich lodge'ach, a ja mam czas na kolejną porcję przemyśleń. Dzisiejszy temat: moje dalsze górsko-podróżnicze plany. Złapałam się na tym, że wejście na Everest to trochę taka pułapka. Wiele osób zapyta, co dalej, oczekując Bóg wie jakich pomysłów, a tymczasem trudno wymy ślić
coś
bardziej
spektakularnego,
przemawiającego do ogólnej
wyobraźni. Wyższych
gór nie ma i ogólnie mało jest na mapie świata miejsc równie znanych jak Everest. Ja, rzecz jasna, mam świadomość, że na Evereście świat się nie kończy - inne góry są wprawdzie niższe, za to często dużo trudniejsze, jeszcze ciekawsze, ładniej sze, a że mniej znane? W końcu nie chęć rozgłosu jest motywacją do moich wy praw, ale to, by robić coś, co się lubi, co jest interesujące, a przy okazji ma jakiś sens (dotarcie do mało znanych miejsc albo wręcz nowe odkrycia, promowanie Polski). Gorzej,
bo
ambitne
wyprawy
niestety
kosztują,
a
nie
mając
własnych
funduszy,
trzeba szukać sponsorów. I wtedy tworzy się zamknięty krąg: o sponsorów trudno, ale nawet jak się znajdą, interesuje ich głównie to, jak wyprawa wypadnie w me diach, media z kolei lubią tylko to, co wzbudza powszechne„wow!", nie zauważając rzeczywistej
wartości
projektu.
Krótko
mówiąc,
ciekawych
pomysłów
trochę
mam,
tylko co z tego, jeśli nie mam na nie pieniędzy, a dla potencjalnych sponsorów są one mało„medialne", czytaj: nie tak spektakularne jak właśnie Everest. Tak naprawdę to Everest nie był wcale najtrudniejszą z moich wypraw - moje podróżnicze
(lądowe)
eskapady
również
bywają
mocno
hardkorowe,
podobnie
jak
żeglarskie. Kiedy w 2003 roku żeglowałam z kolegami na jachcie „Stary", w ciągu dwumiesięcznego
rejsu
bez
żadnych
portów
opływając
między
innymi
Przylądek
Horn, nazwano ten rejs„żeglarskim Everestem". Kilka lat później było „żeglarskie K2" czyli rejs z Grenlandii na Alaskę. Za najtrudniejszą i najbardziej niebezpieczną z mo ich żeglarskich wypraw uważam trzymiesięczny rejs na Czukotkę z 2011 roku, kiedy przez praktycznie puste arktyczne morza prowadziliśmy jacht w zaledwie dwie oso by (ja i mój szwedzki kolega, właściciel jachtu), w dodatku trasą, której nikt w świę cie nigdy nie zrobił (szczegóły w mojej książce Kurs Czukotka). I co? Poza garstką fanów-żeglarzy mało kto o tym rejsie wiedział, a to że w pewnym momencie poja wiły się o nas wzmianki w mediach nie wynikało wcale z tego, że rejs był ciekawy,
288 Everest Góra Gór
trudny i odkrywczy - powodem było zatrzymanie nas przez Rosjan i postawienie przed rosyjskim sądem (co ciekawe, mimo posiadanych zezwoleń i wiz). Wracając do
ich
do
możliwości
braku... Mogę
realizowania
pozazdrościć
różnych
celebrytom
-
ambitnych w
ich
projektów,
a
raczej
przypadku Everestow się
nie oczekuje, wystarczą już choćby plaże Tunezji. Cóż, banał ze znaną twarzą na pewno niż
jest
bardziej
wymagające
chwytliwy
wielu
(w
żmudnych
podtekście: przygotowań
ma
większą
wyprawy,
szansę
które
nie
na
sponsoring)
zawsze
muszą
skończyć się powodzeniem (nie tylko góry i żeglarstwo mam na myśli, także różne pomysły lądowe, przyrodnicze, etnograficzne, paranaukowe). Co z tego wynika? Że niełatwe jest życie podróżnika. Wspinacza także... Ale przecież zawsze do tej pory uważałam, że „chcieć to móc".
Chmury, chmury, chmury... Niestety ciągle tkwię w Lukli... Cały czas to samo, czyli deszcz, a nawet gorzej - ist na ściana wody. Ze mną nie ma jednak problemu - samolot do Polski mam dopiero
2 czerwca, 60 dzień
wyprawy.
Nadal w Lukli
za tydzień, ale współczuję kolegom Irlandczykom, którzy próbują wydostać się stąd od dziesięciu dni, a samolot do domu przepadnie im dzisiejszej nocy. Trochę pogodziłam się z sytuacją, zwłaszcza że nie narzekam na nudę. Kilka godzin przegadałam, bo paradoksalnie, kiedy jestem niby sama, mam wokół siebie więcej ludzi, niż będąc w grupie. Teraz natomiast umieram z przejedzenia, bo wła śnie
wtrząchnęłam
talerz
pysznych
pierożków
momo.
Trafiłam
na
nie
przypadkiem
- lokal nie ma żadnego napisu w stylu „restauracja" czy „bar" to raczej szerpowska garkuchnia, do której turyści nie zaglądają, a jeśli nawet, to szybko się wycofują, my śląc, że to prywatny dom. Świetna miejscówka - gospodynią jest przemiła dziew czyna, na klientów czekają dwa przykryte ceratami stoły, zaś całe menu to momo w zupie na bardzo ostro i momo z nadzieniem z mięsa jaka, na mniej ostro.
Droga przez mękę, czyli jak nam się udało wyrwać z Lukli Uff! To było równie trudne jak Everest! Mowa o wyrwaniu się z Lukli. Najważniejsze jednak, że desperackie działania zakończyły się sukcesem.
3 czerwca, 61 dzień
wyprawy.
Lukla - Katmandu
Dziś rano obudziłam się punkt piąta już bez budzika (w końcu ostatnio cią gle tak wstaję), z nieukrywanym zadowoleniem stwierdzając, że o dziwo prognozy
Powrótw doliny
289
pogody się sprawdziły i, odpukać, nie pada. Na lotnisku odległym od mojego lodge'u 0 całe trzy minuty na piechotę, miałam stawić się o ósmej, tak więc mając spory zapas czasowy, na spokojnie zamówiłam sobie herbatę i tosta z serem. Ledwo go ugryzłam,
zadzwonił
telefon.
Natychmiast,
już,
ogromne
zamieszanie,
bo
biegiem,
mam
przyjść
się
odprawić.
z
zapewne
No to pobiegłam. Na tylko
lotnisku
chwilowo
dobrej
pogody,
przysłało
Tara
Airways,
równocześnie
korzystając
trzy
samoloty,
więc
ludzi
tłum. Szczerze mówiąc, to byłam przekonana, że mam załatwiony lot do Katmandu właśnie jednym z tych samolotów, czyli w podtekście za godzinkę znajdę się w ne palskiej stolicy. O ludzka naiwności! Okazało się, że lecę wcale nie do Katmandu, a gdzieś, skąd „potem już tylko trzy godziny autobusem", do tego żadnym tam nor malnym, zwykłym samolotem, tylko dużo mniejszym „cargo piane" czyli takim byle czym do transportu towarów. Mówi się trudno. Na pocieszenie miałam przynajmniej fajną ekipę, czyli moją spontanicznie skrzykniętą międzynarodową paczkę. Zresztą było mi obojętne jak 1 z kim, byle się z tej cholernej Lukli wydostać. Bałam się, że zaraz znowu nadejdą chmury przynoszące deszcz i zaliczę kolejny upojny dzień w górskiej scenerii, którą tak lubię, ale może już wystarczy. Lot był stresujący, w końcu to Lukla i jedno z najbardziej niebezpiecznych lot nisk świata, a samolot należący do jakiejś podejrzanej linii mającej pewnie tylko tę jedną, jedyną maszynę, nie wzbudzał zaufania i wątpię by przechodził jakieś kon trole techniczne. Jak na złość znowu przypomniały mi się słowa mojego bracisz ka, o tych jego złych przeczuciach... Na wszelki wypadek modliłam się do Bud dy, Brahmy, Sziwy i innych funkcjonujących w Nepalu bogów, oczywiście ufając też w kompetencje pilota, który nie sprawiał wrażenia samobójcy. Po
pół
godzinie
wylądowaliśmy
na
trawiastym
lotnisku.
Radość
nasza
nie
miała granic - cieszyliśmy się jak wariaci, zaraz potem z równie wielką radością zamieniając ciepłe, górskie ciuchy na koszulki z krótkim rękawem i krótkie spodnie. Miny nam zrzedły, gdy zapytaliśmy, gdzie możemy znaleźć transport do Kat mandu. Okazało się, że lokalny autobus, owszem, jest, chociaż trzeba do niego ka wałek dojść, tyle że sto osiemdziesiąt kilometrów, jakie ma do pokonania, zajmuje mu wcale nie trzy godziny, tylko według rozkładu sześć (wtedy jeszcze nie byliśmy
Everest Góra Gór
świadomi,
że
„według
rozkładu
-
sześć"
w
praktyce
oznaczać
będzie
dziewięć).
Mało tego, bilety, jakie nam sprzedano, były ostatnimi dostępnymi miejscami - sto jącymi!
Oczywiście
w
nepalskich
autobusach
nawet
miejsca
siedzące
nie
zapew
niają luksusu, ale wiadomo, zawsze to lepiej siedzieć niż stać. Skoro tak, to postanowiliśmy jechać na dachu (w Nepalu to częste), jednak oka zało się, że na tej trasie nie da rady. Szybko zrozumieliśmy dlaczego - cały czas zakręty i górskie przepaście, droga tylko po części asfaltowa, do tego na tyle wąska, że jak jedzie coś z przeciwka, to trzeba się cofać, nierzadko na sam skraj urwiska, rzecz jasna, bez barierek. Inna sprawa, że siedzenie na dachu dawałoby przynajmniej jakąś szansę w
przypadku
częstych
w
Nepalu
osunięć autobusów w
przepaście... Swoją drogą
głupio by było wejść na Everest, a zginąć w wypadku drogowym (tfu, tfu!). Ostatecznie udało nam się zdobyć kilka miejsc siedzących na samym końcu autobusu (trzy osoby na dwóch popsutych fotelach), zaś dwóch kolegów, którzy na
Powrótw doliny
291
ten luksus się nie załapali, zrobiło sobie leżanki na podłodze. Nie powiem, wygod nie nie było, za to wesoło - a jakże! Do z
Katmandu
obolałymi
przyjechaliśmy
pośladkami
i
ogólnie
zmęczeni ledwo
jak
żywi.
diabli,
Nawet
wieczorową
pomysł
już
wspólnego
porą, wypicia
piwa tym razem upadł - szybko rozeszliśmy się do swoich hotelików. Ja znalazłam sobie
za
siedem
dolców
całkiem
przyzwoity
pokój
z
łazienką
z
superprysznicem.
Pierwszy prawdziwy prysznic od prawie dwóch miesięcy! Kafelki, gorąca woda bez ograniczeń... To właśnie plus podróży - uczą doceniać takie niby oczywiste rzeczy, które większości z nas wydają się normalną sprawą, a jak się okazuje, w pewnych warunkach stają się luksusem.
I I znowu wielkomiejski ruch, riksze, szaleni kierowcy i wszechobecny dźwięk klaksonów.
ZNOWU W CYWILIZACJI
Suszarnia na dachu, Miss Hawley i Icefall w kieliszku Oj jak trudno się przyzwyczaić do cywilizacji. Zwłaszcza do ulicznego ruchu, jaki pa nuje w Katmandu. Kilka razy omal nie wpadłam pod rikszę, bo przez te ileś tygodni
4 czerwca, 62 dzień Katmandu
w górach musiałam ustępować co najwyżej jakom. Co do rikszy, to dzisiaj się nią nawet przejechałam, bo jak się okazało, w biurze naszej nepalskiej agencji leżała do odebrania moja torba z rzeczami z Everestu (miała większe szczęście niż ja w załapaniu się na lot, bo pewnie dorzucono ją do bagażu jakiejś grupy). Wszystko w środku mokre, tak więc czym prędzej przywiozłam tobół do swojego hotelu, z zamiarem wysuszenia mocno zatęchłej (czytaj: nie tylko mokrej, ale i śmierdzącej) zawartości. Pół godziny spędziłam, rozkładając to wszystko na traw niku, krzesłach, hotelowym płocie i gdzie się tylko dało, wzbudzając zaciekawienie chłopców z recepcji, a kiedy wreszcie skończyłam, chłopcy z uśmiechem poinformo wali, że na dachu jest lepiej, bo bardziej słonecznie i przewiewnie. Niestety, mieli rację! Dzięki temu kolejny kwadrans spędziłam na zbieraniu betów z powrotem, a następ nie na wnoszeniu wszystkiego na raty na szóste piętro, gdzie akcja rozwieszania z racji wcześniejszego doświadczenia zajęła mi już nie trzydzieści, a dwadzieścia minut. Po południu, wraz ze Slavo, Danem i Arnoldem (lider ekspedycji tybetańskiej), po jechaliśmy odwiedzić słynną w środowisku himalaistów Miss Hawley (Elizabeth Hawley) - dziewięćdziesięcioletnią już Amerykankę (1923 r.), która przyjechała do Nepalu w roku 1960 jako dziennikarka (zdaniem niektórych przy okazji agentka CIA) i... została. Od tej pory, czyli jakby nie było pięciu dekad, pani Hawley prowadzi ewidencję ekspedycji na ważniejsze himalajskie szczyty, zwłaszcza ośmiotysięczni^. Niesamowita kobitka. Świet nie się trzyma, a jej umysł i pamięć funkcjonują tak, że tylko pozazdrościć. W rozmowach
Znowu w cywilizacji
293
wyprawy,
- szalenie konkretna, ze specyficznym poczuciem humoru. A przy tym mówi dokładnie to, co myśli, nie bawiąc się w żadną dyplomację. Przy okazji pojawił się temat tegorocz nych everestowych jubileuszy, że będzie między innymi„pięćdziesięciolecie". -
Sześćdziesięciolecie...
-
grzecznie
poprawił
Dan,
mając
na
myśli
pierwsze
wejścieTenzinga i Hillary'ego. - Pięćdziesięciolecie też... - Uważnie, acz groźnie popatrzyła na swojego ro daka starsza pani. -
Pięćdziesięciolecie?
-
Nasz
amerykański
lider
wyraźnie
nie mógł
skojarzyć,
o co chodzi. -
Tak,
pięćdziesięciolecie
pierwszego
amerykańskiego
wejścia,
idioto!
-
uświadomiła go przy wszystkich energiczna rozmówczyni. Głównym celem naszego spotkania z Miss Hawley było przepytanie przez nią liderów ekspedycji, kto zdobył Everest (imiona, wiek, narodowość, zawód), o której był na szczycie, jakie godne odnotowania sytuacje się zdarzyły. Wygląda to tak, że lide rzy się „spowiadają", pani Hawley skrzętnie notuje, a potem pewnie wstukuje dane do komputera stojącego w głębi mocno zagraconego pokoju (swoją drogą pół mieszka nia zajmuje niesamowita biblioteka!). Widać, że leciwa Amerykanka to kopalnia wie dzy o Himalajach, choć ona sama się nie wspina (ponoć nawet w Base Campie nigdy nie była). Szczerze mówiąc, chciałam zostać u Miss Hawley dłużej i podpytać ją o różne historie, zwłaszcza te związane z polskimi wspinaczami, ale okazało się, że jej czas na rozmowy już się skończył, bo musi iść do lekarza. Nie wypadało nalegać, a szkoda... Wieczór dla odmiany spędziłam wraz z Kieranem i Slavo (tylko oni są jeszcze w Katmandu z całej naszej ekipy), w popularnym wśród wspinaczy Sam's Pubie. Zamówiłam sobie drink o intrygującej nazwie„Everest Icefall" (whisky, rum, sok ana nasowy, coś tam jeszcze). Wypiliśmy między innymi za to, że się udało. I za kolejne szczyty, które będziemy zdobywać!
Za Everest jedz za darmo! 5-8 czerwca,
Uwielbiam Katmandu! W tym mieście, nawet będąc wiele razy, nie można się nu
63-66 dzień wyprawy,
dzić. Zawsze, kiedy tu jestem, jeśli tylko nie zwiedzam jakiejś kolejnej świątyni, nie
Katmandu
oglądam
obrzędów
kremacyjnych
Durbar, chodzę poThamelu.
294 Everest Góra Gór
albo
nie
siedzę
na
magicznym
dla
mnie
placu
pieniędzy nawet na kupno lin, Amerykanie
Można budżet
było
wyprawy
(do
na
to
głównych
bowiem
sponsorów
żało
rysta trzy tysiące dolarów, co w odniesieniu do
projekt, jak pierwsze amerykańskie wejście na Everest
dzisiejszych
wspinaczy
stanowi
kwotę
czte
ponad
trzech milionów dolarów. Czy warto było tyle in
Ame
westować? Można dyskutować, bo z całej wyprawy weszło na szczyt tylko pięciu wspinaczy, a jedna
który był Szwajcarem), a towarzyszyło im trzydziestu
osoba zginęła na Icefallu zabita przez walący się
dwóch
serak.
wysokościowych
rodowici
dolara
wynosił
rykanie, poza liderem - Normanem Dyhrenfurthem,
Szerpów
(wszyscy
wartości
Society)
nale
funduszy. Zwłaszcza, jeśli chodziło o tak spektakularny
dziewiętnastu
Geographic
pozwolić,
wręcz przeciwnie - nie żałowali na swoich wspinaczy
W wyprawie na wiosnę 1963 roku udział wzięło
National
sobie
oraz
dziewięciuset
Cel
jednak na
został Evereście
osiągnięty.
Pierwszym
został
Whittaker,
dziewięciu tragarzy niosących ładunek ważący w su
Amerykaninem
mie dwadzieścia siedem ton. Wyobraźmy sobie taką
który wraz z Szerpą Nawang Gombu zdobył szczyt
Jim
karawanę - w sumie tysiąc osób!
1 maja 1963 roku.
EKSPEDYCJA ZA MILIONY
W
czasach, kiedy polscy wspinacze nie mieli
I 90-letnia Miss Hawley.przesłuchuje" liderów wypraw. To dzięki niej istnieją w miarę rzetelne statystyki wejść na himalajskie ośmiotysięczniki.
Znowu w cywilizacji
295
Thamel to dzielnica jedyna w swoim rodzaju. Fakt, miejsce typowo turystyczne, ale tu akurat mnie to nie odrzuca. Dominuje styl narzucony przez współczesnych hip pisów, wyluzowanych plecakowiczów i ludzi gór. Kupić można tu wszystko, co turyście w Nepalu jest potrzebne. Hasz, marihuana? Nie, tego nie potrzebuję... Za to do lo kalnych sklepików z herbatą, szalami z paszminy, no i oczywiście ze sprzętem trekkingowo-wspinaczkowym
uwielbiam
zaglądać,
nawet
jeśli
wcale
nie
planuję
wydawania
pieniędzy. W jednym z nich sprzedawca próbuje mi wcisnąć kurtkę z logo North Face'a. - Oryginał. - zachwala, choć obydwoje wiemy, że nie. Reklamuje dalej: - Jeśli kiedyś pójdziesz na Everest, to ci się przyda... - mówi. - Za późno, właśnie z Everestu wróciłam - uświadamiam go. Śmieje się, uważa to za dobry żart.. Thamel to także miejsce spotkań. Co i rusz spotykam kogoś, kogo poznałam w gó rach. Ale nie tylko... Któregoś dnia na środku ulicy wpadam na Marka Arcimowicza (zna ny polski fotograf i podróżnik, a zarazem wspinacz prowadzący przy schronisku Samotnia w Sudetach „Szkołę Górską"). W Polsce trudno nam się spotkać, a tu masz, na drugim końcu świata ściskamy się z taką radością, że aż się ludzie oglądają. Wieczorem lądujemy
296 Everest Góra Gór
razem w pubie Rum Doodle. Nazwa mało górska, za to atmosfera w środku - jak najbar dziej. Pod sufitem wiszą tekturowe stopy, na których podpisują się trekkerzy. „Polskich stóp" też trochę jest. Honorowe miejsce na ścianach zajmują z kolei autografy tych, co zdobyli Everest (kiedyś wpisywali się na blatach stołów, ale teraz takie historyczne bla ty również zawieszono na ścianach). Wyszukujemy znane nazwiska. A jakże, jest podpis Tenzinga Norgaya, Hillarego, Messnera, a z naszych sław między innymi Krzyśka Wielic kiego, Ani Czerwińskiej czy Ryśka Pawłowskiego... W pewnym momencie mój wzrok pada na autograf Aleksieja Bołotowa - już prawie miesiąc jakzginął. Jestteż Kukuczka... - Podpisz się... - mówi Marek. Jakoś mi niezręcznie, bo przecież nie zdobywałam Everestu po to, by się tym chwalić. Poza tym nie chcę, by ktoś pomyślał, że przyszłam tu dla darmowego je dzenia. To zwyczaj tego pubu. Każdy, kto wszedł na Everest, może zjeść posiłek albo wypić drinka na koszt lokalu. A przy okazji - w nepalskich gazetach ukazała się informacja, że zdobywcy Everestu mają otrzymać specjalne legitymacje potwierdzające fakt wejścia na Dach Świata. Ponoć pierwsza partia legitymacji już została rozesłana, jak na razie do naj bardziej zasłużonych Szerpów.
Znowu w cywilizacji
297
I Nowe plany? Na pewno warto spojrzeć w niebo, marzyć, a potem działać!
I co dalej? 9 czerwca, Zupełnie jak w piosence:„To już jest koniec.. .". Chyba dopiero w samolocie zaczęło 67
dZień w^zawa
do
mn'e
docierać,
że
to
jednak
nie
sen,
że
naprawdę
byłam
tam,
gdzie
wyżej
już
nie można, zdobyłam Dach Świata i mogę mieć satysfakcję z pokonania przeszkód, które stanęły na drodze do organizacji tej wyprawy, a potem w górach. Ale nawet gdyby się nie udało stanąć na szczycie, nie żałowałabym ani pieniędzy, które po święciłam (oszczędności życia), ani czasu, ani miesięcy żmudnych przygotowań. Po prostu - warto było! W
domu
mąż
powitał
mnie
kwiatami
i
tortem
przypominającym
miniaturowy
Everest z Icefallem z bitej śmietany, tata zrobił naleśniki, które tak mi się na Evereście marzyły.
Domowa
waga
wskazała,
że
zrzuciłam
na
wyprawie
dziesięć
kilogramów,
ale dzięki rodzinie szybko zaczęłam to nadrabiać. W skrzynce mailowej utkwiło po nad tysiąc nowych maili, również Facebook zapełnił się mnóstwem miłych, życzli wych słów. A także pytań:„To co teraz?"
EPILOG, CZYLI KAŻDY MA SWÓJ EVEREST Łapię się na tym, że w miarę upływu czasu od wyprawy, coraz trudniej jest mi obiek tywnie opowiadać o Everescie. Pamięć, co było trudne czy złe - zanika, zostają wspom nienia najlepsze, ewentualnie te najbardziej szokujące. Nie zamierzam robić z siebie „bohaterki" gloryfikować Góry Gór czy podkręcać faktów, żeby było bardziej „heroicz nie", a zarazem trzymać czytelników czy słuchaczy w napięciu. Z drugiej strony, skoro ma być szczerze i prawdziwie, nie powiem również, że było łatwo. Wcale nie jest tak, jak niektórzy z upodobaniem powtarzają, że „teraz tam każdy może wejść". Bo prawdą jest, że nie każdy... Oczywiście nie da się zaprzeczyć, że współczesne wejścia to zupełnie inna skala trudności niż wspinaczka Hillary'ego iTenzinga. Nie trzeba szukać przejść, bo układ drogi jest wiadomy, nad szczelinami są drabinki, korzysta się z poręczówek, mamy lepszy i zarazem lżejszy sprzęt, bardziej funkcjonalne ubrania, nie mówiąc 0 dostępie do precyzyjnych prognoz pogody. Ale... Everest jako szczyt się przecież nie zmniejszył, wciąż jest najwyższą górą świata, wznoszącą się na prawie dziewięć kilometrów ponad poziom morza, no i Strefa Śmierci jak była, tak istnieje, a niżej też brakuje tlenu... Z której strony by nie spojrzeć - to ciągle góra niebezpieczna, gdzie naprawdę solidnie dostaje się w kość i nie wszyscy z niej wracają.
Wbrew temu, co się myśli,„kupić sobie" Everestu nie można. Zimno, wysiłek 1
niedogodności
związane
z
brakiem
tlenu
(ból
głowy,
ogólna
słabość,
nudno
ści, wymioty) odczuwa każdy, niezależnie od tego, czy jest milionerem, czy - jak w
moim
wypadku
-
zwykłym,
pełnym
pasji
wspinaczem
z
mocno
ograniczonym
budżetem. Podobnie jest z zagrożeniami zdrowia i życia - owszem, mając pienią dze można zapewnić sobie opiekę Szerpy, sprawniejszą akcję ratunkową czy więcej
Epilog, czyli każdy ma swój Everest
299
tlenu, ale zawały, udary, wylewy i inne przypadłości, które w górach wysokich zbie rają obfite żniwo, nie mówiąc o lawinach, szczelinach czy walących się serakach, dotyczą sprawiedliwie wszystkich. Ostatecznie szansę na szczyt mają ci najbardziej zdeterminowani, a lekcję pokory wcześniej czy później i tak przechodzi każdy. Nie mówię, że przypadkowych osób, które nie powinny na Evereście się zna leźć, w ogóle nie ma, ale są to naprawdę marginalne wypadki na zasadzie wyjątków potwierdzających
regułę.
Większość
wspinaczy
to
ludzie,
którzy
z
górami
związani
są od dawna, spędzili w nich mnóstwo czasu, szanują je i rozumieją, a do wymarzo nej wyprawy przygotowują się często latami. Inna zupełnie sprawa, że mając pieniądze, swoje czy sponsorów, wiele spraw się
upraszcza.
Bo
jest
jednak
różnica
pomiędzy
wspinaczem,
który
walczy
zdany
sam na siebie, a takim, który ma do dyspozycji zastęp tragarzy, więc nie nosi nic, nawet
śpiwora,
ma
opiekę
zachodniego
przewodnika,
co
daje
niewątpliwy
komfort
psychiczny, a bywa, że nawet w poręczówkę nie musi się sam wpinać, bo w ra zie czego zrobią to za niego Szerpowie. Podobnie z tlenem - istotne jest, czy ktoś miał do dyspozycji trzy butle, czy trzydzieści, nie mówiąc o wejściu zupełnie bez wspomagania się butlą. No i te„drobiazgf- czy musimy sami gotować, jakie mamy jedzenie, w ile osób nocujemy w namiocie...
Teraz, kiedy jestem już w domu, dającym mi poczucie bezpieczeństwa i wy gody, których na wyprawie nie miałam, wydaje mi się, że było prościej niż zakłada łam, ale to złudzenie. Wcale nie było łatwo, do tego dochodził stres i strach. Miałam mnóstwo chwil zwątpienia czy kryzysy, tym bardziej więc się cieszę, że Góra doce niła moją determinację i pozwoliła stanąć na swoim wierzchołku.
Czy Everest zmienił coś w moim życiu? Górsko na pewno - to kolejny krok w
mojej
wspinaczkowej
„karierze".
Wiadomo,
nowe
umiejętności
i
doświadczenia,
nowe znajomości, także z górskimi„sławami" no i kolejny sprawdzian, jak mój orga nizm spisuje się na wysokości. Równocześnie zdobycie najwyższego szczytu świata spotęgowało mój i tak duży respekt do gór, tym bardziej że po raz kolejny mogłam się przekonać, że w górach nie ma mocnych i że śmierć nie oszczędza nawet naj lepszych (przykład Aleksieja Bołotowa).
Everest Góra Gór
Weszłam, wbrew różnym przeciwnościom losu dałam radę, mam więc z tego ogromną satysfakcję. Przy okazji potwierdziłam to, o czym często staram się prze konać innych, a mianowicie, że warto marzyć, bo marzenia się spełniają, chociaż czasem trzeba im w tym pomóc.Teraz pozostaje dług wdzięczności - wobec losu, że dał mi taką możliwość i wobec tych, którzy mnie w tej wyprawie wsparli - psy chicznie, finansowo, radami - w różny sposób. Jak to spłacić? Wprawdzie w różnych projektach
charytatywnych
zaangażowana
byłam
już
wcześniej,
ale
teraz
robię
to
ze zdwojoną siłą, którą naładował mnie właśnie Everest.
Chyba prawdą jest, że z gór ludzie wracają lepsi. Zwłaszcza ci, którzy nie wchodzą na nie, aby je wyłącznie „zaliczać", ale by je również „przeżywać", odkry wać ich duszę, a przy tym odkrywać też siebie. Majestat gór sprzyja przemyśleniom, nabraniu
dystansu
do
zastrzyk
energii
motywuje
i
życia,
docenianiu do
tego,
wyznaczania
co sobie
ważne.
Równocześnie
kolejnych
celów,
daje
też
sprawiających,
że życie nie przecieka nam między palcami, wiemy, że żyjemy. W jednej z piosenek autorstwa Wojtka Bellona, którą swego czasu często śpiewało się przy bieszczadz kich ogniskach, są takie słowa: „Ty wyżej, wyżej bądź i dalej, niż ci, co się wyzbyli marzeń...". Ja już wyżej być nie mogę, za to przyszedł czas na odkrywanie tego, co niżej i bliżej. Marzeń w każdym razie wyzbyć się nie zamierzam. Bo warto ciągle mieć nowe„Everesty"i dążyć do ich zdobywania (mowa nie tyko o górach.). Tak jak powiedział
Szerpa
Tenzing
Norgay,
pierwszy
(wraz z Edmundem Hillarym):„Każdy ma swój Everest".
zdobywca
najwyższego
szczytu
świata
W CZYM NA EVEREST? UBRANIE NA SZCZYTOWANIE Nie ukrywam, że decyzje „co na siebie włożyć" nie należały na tej wyprawie do ła twych i bynajmniej nie o typowy kobiecy punkt widzenia chodzi. Sprawy kompli kują się zwłaszcza, kiedy wychodzimy z bazy do wyższych obozów, liczy się wtedy każdy gram (bo sami musimy to nosić), a na dodatek mamy w perspektywie atak szczytowy. Mam nadzieję, że poniższy wykaz tego, co miałam na sobie i przy sobie, zdobywając
Everest,
pomoże
zainteresowanym
także
w
innych
górach,
niekoniecz
nie nawet wysokich. Oczywiście nie mówię, że jest to jedyny słuszny wybór, tym bardziej
że
każdy
ma
swoje
przyzwyczajenia
(ja
jestem
strasznym
zmarzluchem).
Ostateczną decyzję trzeba więc podjąć samodzielnie.
Mój ubiór i ekwipunek na atak szczytowy (7900-8848 m) - od stóp do głów Pogoda jak na taką wysokość była bardzo dobra - temperatura w nocy mniej wię cej minus dwadzieścia pięć stopni, po wschodzie słońca pewnie z minus dziesięć, na szczycie silny wiatr, niżej różnie, raczej bezwietrznie albo słaby wiatr. W każdym razie specjalnie nie marzłam - za wyjątkiem rąk, które rzeczywiście dały mi się we znaki.
Na stopach: Mam tendencję do marznących stóp, tak więc chciałam się zabezpieczyć przed ry zykiem odmrożeń. - jedna para ciepłych, nie bardzo grubych skarpet firmy Rohner (kupione w Kat mandu, niby firmowe, ale pewna nie jestem) - jedna para ciepłych, grubych wełnianych skarpet firmy Leki (oryginalnych) - przyklejany na skarpetę ogrzewacz chemiczny - w moim wypadku był to pol ski
produkt
rozgrzewa
Everest Góra Gór
firmy się
Elektrowarm.
wolniej,
trzeba
Ponieważ go
na
uaktywnić
takiej na
wysokości
około
tego
typu
patent
dwadzieścia
minut
przed
włożeniem nogi do buta. Ja nie używałam, ale wiele osób chwaliło sobie ogrze wacze elektryczne na baterie - buty Millet model Everest GTX - bardzo ciężkie, ale „ten typ tak ma". Zresztą ten właśnie model buta na Everescie dominuje, na drugim miejscu jest La Sportiva Olympus Mons. Doświadczony
himalaista
Jerzy
Natkański,
jeśli
chodzi
o
skarpety,
poleca
wersję:
cienkie skarpety (na przykład firmy Bridgedale) plus grube wełniane. Podobno bar dzo dobrze spisuje się też stosowany przez niego patent„alaskański", którego celem jest ochrona botka (część buta) przed wilgocią z nogi - między skarpetami zakłada się plastikowy woreczek lub ceratowy kaloszek.
Nogi: - bielizna termiczna (legginsy) polskiej firmy Stoor model UltraTerm 100 -
spodnie
(niby
windstopperowe
i
goretexowe,
ale
kupione
w
Nepalu
stosunkowo
tanio, tak więc nie najwyższej jakości) -
bardzo
ciepłe
spodnie
puchowe
polskiej
firmy
Robert's,
z
boku
rozpinane,
co
było ważne przy zejściu, kiedy zrobiło się już bardzo ciepło (rozpięcie dawało wentylację)
Od pasa w górę: - bielizna (cienka bluza) z wełny merynosów firmy Wool power - polar firmy Bergson - sweterek puchowy firmy Robert's - kurtka puchowa firmy Robert's Dodam jeszcze, że byłam bardzo zadowolona z decyzji zainwestowania w zestaw puchowa kurtka plus puchowe spodnie zamiast wstępnie planowanego kombinezonu.
Na głowie: - kominiarka firmy Stoor - spisała się znakomicie, ale nie zauważyłam, kiedy gdzieś po drodze lekko mi się zsunęła i zrobiła mi się mała przerwa między kominiarką a goglami. W ten sposób mam odmrożony mały kawałek policzka. - chustka buff zasłaniająca szyję, nos i usta
W czym na Everest? Ubranie na szczytowanie
303
- gruba czapka wełniano-polarowa firmy Leki -
gogle
polskiej
firmy
zabezpieczającym
Brenda
przed
-
z
filtrem
zaparowaniem
przeciwsłonecznym,
przy
miały też rozjaśniające, pomarańczowe szybki,
ujemnych
systemem
temperaturach,
antifog ponadto
dzięki czemu lepiej w nich było
widać, gdy słońce zaszło za chmury. -
latarka-czołówka
-
zaawansowany
model
Energizera
pozwalający
na
regulację
kąta nachylenia i mający różne warianty, jeśli chodzi o liczbę i sposób świecenia diod
(oszczędność).
Oczywiście
przed
wyjściem
z
namiotu
wymieniłam
baterie
na zupełne nówki, dzięki czemu nie miałam potem żadnych niespodzianek.
Rękawice: Bojąc się odmrożeń (oprócz stóp mam też bardzo wrażliwe na zimno dłonie), mia łam ich aż cztery pary. - Na wejściu, kiedy jest zimno i trzeba sprawnie operować karabinkami i jumarem
-
ciepłe
pięciopalczaste
rękawice
windstopperowe
pożyczone
od
jednego
z Szerpów (chciałam wziąć inne, ale za jego radą zrobiłam podmianę, co rzeczy wiście było dobrym pomysłem). - Na szczycie, na dłuższych postojach (na przykład na Balkonie - 8400 m), a tak że w czasie wspinania, kiedy czułam, że zaczynają mi zamarzać dłonie, zakła dałam
bardzo
ciepłe
puchowe
„łapawice"firmy
Robert's.
Najchętniej
miałabym
je na rękach cały czas, ale niestety nie mogłam operować w nich jumarem. Puchowe łapawice można też wykorzystać w charakterze botków na nogi - do śpiwora. -
Użyteczne czych
są
cienkie
rękawicach.
Dla
rękawiczki mnie
służące
odkryciem
jako były
dodatkowa doskonałe
warstwa
rękawiczki
w
zasadni
ze
sfilcowa
nej wełny (produkt Salewy), ale ponieważ była to wersja tyko z jednym palcem, nadawały się wyłącznie jako wkładka do łapawic. Warto rozważyć zabranie cze goś podobnego (może być z polaru) w wersji pięciopalczastej, aby mieć dodat kową ochronę także w tych rękawicach, którymi obsługujemy jumar. - Przy zejściu, kiedy się wyhamowuje, trzymając odpowiednio linę (rękawica musi być na tyle mocna, aby zbyt szybko się nie przetarła), idealne okazały się ciepłe, skórzane rękawice firmy Leki.
Everest Góra Gór
Sprzęt alpinistyczny: - uprząż (u mnie stary, wysłużony już Petzl). Bardzo ważne, by przed wyprawą sprawdzić, czy rozmiar uprzęży pozwala na zapięcie jej na liczne warstwy ubrań! - lonża - ja miałam zrobioną z linki o średnicy pięć milimetrów, ale może być i z taśmy - ósemka do zjazdów (korzystałam z niej dwukrotnie - przy zjeździe ze Stopnia Hillary'ego i trochę niżej, na najbardziej stromym odcinku grani) - jumar (małpa) - dobrze, jeśli ma dużą„dziurę"na włożenie w nią grubej rękawicy. Mój przyrząd nie miał, przez co w jednopalczastej puchowej„łapawicy" nie mo głam nim operować. - trzy zakręcane karabinki (do poręczówki, przyjumarze i do użycia przy zjazdach na ósemce), do tego wskazany jeden zapasowy - raki automatyczne, w moim przypadku Grivel model G12 Kask powyżej obozu IV większość osób sobie odpuszcza (potrzebny jest niżej, na Icefallu oraz ścianie Lhotse). Dyskusyjna jest też kwestia czekana, który mógł by
się
Everest
przydać z
niego
do
ewentualnego
rezygnuje,
uznając
hamowania, za
zbyt
ale
większość
ciężki,
przy
wspinających
równocześnie
się
na
minimalnej
szansie na jego użycie. Zrezygnowanie z czekana zalecają zresztą sami Szerpowie, którzy twierdzą, że lepiej się skupić na użyciu jumara.
I Metalowy przyrząd to jumar, zwany też małpą.
W czym na Everest? Ubranie na szczytowanie
305
Inne: - plecak - w moim przypadku był to rewelacyjnie spisujący się model Saleva Peuterey 42+ - butla z tlenem (jedna - noszona w plecaku, pozostałe do zostawienia w depozy cie po drodze). O ile nie wystąpią czynniki opóźniające wejście i zejście (warunki pogodowe,
kolejka,
problemy
na
Stopniu
Hillary'ego)
na
atak
szczytowy
powin
ny wystarczyć dwie butle plus oczywiście maska i regulator. Jeśli chcemy mieć komfort psychiczny i tak jak prawie wszyscy korzystać z tlenu także na dojściu do obozu IV, w samym obozie, a potem na zejściu, powinniśmy zainwestować w pięć butli (lub więcej). - coś do przegryzienia - nie ma sensu brać czekolady czy batonów typu snickers zamarzną i ich nie ugryziemy. Ja miałam chałwę w batonach (nie zamarza) oraz żele energetyczne, a konkretnie zapakowane w tubki carbosnacki, które nie dość, że nie zamarzają, to są całkiem dobre (preferuję jagodowe i zielone jabłuszko) i co w takich warunkach bardzo ważne - nie wymagają tak obfitego popijania, jak wiele innych tego typu produktów. -
termos
z
gorącym
napojem
(ja
miałam
rozpuszczony
lsodrinx).
Dodatkowo
za
brałam butelkę z kolejnym litrem napoju, ale nie udało mi się ochronić go przed zamarznięciem, więc się nie przydał.
I Co warto mieć na Evereście? Między innymi dające zastrzyk energii żele!
306 Everest Góra Gór
-
apteczka nolu
„szturmowa"-
(mocny,
zabrałam
szybko
trzy
działający
lek
tabletki
glucardiamidu,
przeciwbólowy),
pofilin
kilka na
tabletek
keta-
odmrożenia,
folię
NRC, adalate na obrzęk płuc i dexametazon w tabletkach oraz w zastrzyku (działa szybciej od tabletek). Na szczęście niczego nie użyłam. Sprawę leków przed wy jazdem powinniśmy omówić z lekarzem, najlepiej takim, który na górach się zna (pomocna może być strona: www.medeverest.pl) - aparat fotograficzny - ze względu na „zboczenie zawodowe" z bólem serca odpu ściłam lustrzankę (ciężka), miałam za to dwa małe kompakty: samsunga i canona (całe szczęście, że dwa, bo w praktyce mogłam liczyć tylko na samsunga). Normal nie powinien wystarczyć jeden aparat plus zapasowe baterie. Oczywiście i aparat, i baterie dobrze jest trzymać w ciepłym miejscu, jeśli to możliwe pod kurtką. -
zegarek WS4,
z
wysokościomierzem
którego
(wykres
plusem
ciśnienia,
-
były
prognoza)
w
moim
także oraz
inne
przypadku funkcje:
możliwości
był
to
budzik,
ustawienia
Timex
informacje
dwóch
stref
Expedition pogodowe czasowych,
dzięki czemu miałam czas nepalski i czas polski. Z przydatnych rzeczy na pewno dobrze byłoby mieć krótkofalówkę (ja nie miałam).
I
jeszcze
kilka
praktycznych
uwag
sprzętowych
dotyczących
także
niższych
wysokości (na Everescie - w bazie i na trekkingu): - Poza kurtką puchową, taką naprawdę ciepłą, najwyższej jakości, nieodzowna jest też
alternatywna
założyć
na
wspinaczkowy
cienka
kask!). model
Ja
i
lekka
miałam
z
kurtka
(pamiętajmy
goretexową
Salewę
odpowiednio
wysoko
z
o
kapturze,
serii
wszytymi
który
można
AlpineXtrem,
typowo
kieszeniami,
dzięki
cze
jeszcze
swe
mu jest do nich dostęp po założeniu uprzęży. -
Doskonałe terek
uzupełnienie
puchowy
samodzielne
czy
okrycie
kurtek, lekka
lub
w
o
kurtka razie
których
mowa
puchowa, wyjątkowego
wyżej
którą zimna
stanowi
można
wykorzystywać
zakładać
pod
jako
zasadniczą,
grubą kurtkę puchową. Ja korzystałam z modelu Andromeda firmy Robert's i, jak się okazało, był to najczęściej eksploatowany ciuch tej wyprawy. - Jeśli chodzi o obuwie, od bazy w górę używałam wyłącznie milletów. Wiąza ło się to z koniecznością używania raków, które mogłam podpiąć tylko do tych
W czym na Everest? Ubranie na szczytowanie
307
butów (raki-automaty wymagają określonego typu obuwia). Z kolei w bazie oraz na dojściu do bazy praktycznie cały czas chodziłam w mocnych, goretexowych meindlach, model Alta Via Lady GTX, i bardzo sobie je chwaliłam. W bazie, na krótkich
przejściach
namiot-mesa
w
ciepłe
dni
używałam
crocsów
(rozważałam
też wzięcie sandałów trekkingowych, ale stanęło na crocsach ze względu na ich przydatność pod prysznicem) - Bielizna oddychająca - bardzo ciepłe, a do tego miłe w dotyku (i wcale niegryzące) są wyroby z wełny merynosów (na przykład Woolpower). Bardzo pozytyw nie byłam zaskoczona też produktami polskiego producenta Stoor. - Na czym spać? W bazie miałam materac zapewniony przez agencję, do góry wyniosłam
dwie
średniogrube
karimaty
kupione
po
drodze
w
czasie
trekkingu
w Namche Bazar. Ponieważ były tanie (kilka dolarów), nie żal ich było potem zo stawić
(ja oddałam
znajomemu
Szerpie).
Co
do
używania materaców samopom-
pujących zdania są na Evereście podzielone - ja zrezygnowałam z ich zabrania po
tym,
jak
mnie
postraszono
ryzykiem
przebicia
na
ostrych
lodowcowych ka
mieniach i problemami z ich dodmuchiwaniem (na wysokości to spory wysiłek). -
Miłośnikom
uwieczniania
wyczynów
swoich
czy
innych
polecam
zakładaną
na
głowę (kask) kamerkę GoPro (zwłaszcza model Go Pro Hero3), która szczegól nie przydatna jest na Icefallu. Dzięki niej mamy szansę na superujęcia, tym bar dziej że to sprzęt z obiektywem o bardzo szerokim kącie, a pozwala zarówno kręcić filmy, jak i robić tradycyjne zdjęcia. - Przed wyjazdem na wyprawę warto zapytać obsługują nas agencję, jak wygląda sprawa ładowania baterii do naszego sprzętu elektronicznego. U nas był z tym problem.
Zwykłe
ładowarki
okazywały
się
zupełnie
nieprzydatne,
lepiej
już
było
zabrać samochodowe, na 12 V. Mieliśmy wprawdzie kilka „dyżurnych" ładowarek uniwersalnych, ale były do nich kolejki - wygrywali ci, którzy mieli własne. -
Niezależnie
od
możliwości
ładowania,
pamiętajmy
o
zapasie
zwykłych
baterii
-
dotyczy to „paluszków" do latarki, radiotelefonów czy aparatu (na zimnie szybko się wyładowują). W bazie, a tym bardziej wyżej ich nie kupimy. Ja miałam kilka ich rodza jów, różnych firm, przy czym najlepiej na mrozie spisywały mi się litowe energizery. - Jeśli chodzi o jedzenie, to w wyższych obozach bazowaliśmy na liofilizatach. Z
tych,
Everest Góra Gór
które
miałam
okazję
przetestować
(częstowaliśmy
się
wzajemnie
dla
porównania),
za
najlepsze
uznaliśmy
posiadane
przeze
mnie
szwajcarskie
ze
stawy Trek'n Eat (w Polsce do kupienia przez stronęwww.liofilizaty.pl) oraz liofy brytyjskiej firmy Mountain House. - Jako pee bottle (butelki do sikania) największym powodzeniem cieszą się ku powane w Katmandu za trzy dolary podróbki plastikowych butelek firmy Nalgene.
Panie
zainteresowane
lejkiem
ułatwiającym
załatwianie
się
do
butelki
znajdą
je w internecie wpisując hasło„shewee". - Wiele osób używa tak zwanych camelbagów, dzięki którym mamy stały dostęp do picia (pojemnik z wodą umieszczony jest w plecaku, a pijemy, kiedy chce my przez rurkę wiszącą przy ramieniu). To bardzo praktyczny sprzęt, ale lepiej go wcześniej sprawdzić. Ja miałam ze sobą dwa camelbagi, dwóch różnych firm. Obydwa przeciekały, a co to oznacza, można sobie wyobrazić. Co gorsza, mokre rzeczy trudno na wysokości wysuszyć. Poza tym, camelbagi spisują się tylko do pewnej wysokości, u góry, gdy zamarzną, użytku z nich nie zrobimy. - W części trekkingowej (na dojściu do bazy) bardzo przydatne są kijki trekkingowe. Dla mnie jest to sprzęt na zejściach wręcz niezbędny (odciążają kolana). Świetnie
sprawdzały
mi
się
leciutkie
(tytanowe),
składane,
amortyzujące
Leki
model Makalu Ultralight. - W trakcie całej wyprawy, niezależnie od wysokości, trzeba pamiętać o kremach z
bardzo
mocnym
filtrem
przeciwsłonecznym
(ja
używałam
wyłącznie
pięćdzie
siątek). Przy ataku szczytowym, kiedy startowało się w nocy, na początku nałoży łam sobie warstwę kremu ochronnego „do sportów zimowych" (natłuszczający). - Nawet, jeśli jest pochmurno, konieczne są okulary (z filtrem, koniecznie zasłaniające kąciki oczu). W moim ekwipunku miałam górski model okularów firmy Brenda, chro niący również nos. Brak okularów na lodowcu to prawie murowana ślepota śnieżna! - Pamiętajmy, że Katmandu to świetne miejsce na sprzętowe zakupy. Jeśli cho dzi o mnie, to takie rzeczy jak buty czy ubranie w przypadku Everestu wolałam mieć
sprawdzone,
od
stuprocentowo
pewnych
producentów,
przywiozłam
je
więc z Polski, ale wiele sprzętu (karimaty, śpiwory, wszelkie drobiazgi typu butelki, skarpety
trekkingowe,
ręcznik
szybkoschnący,
torby
wyprawowe
typu
duffle
bag)
kupowałam już w Nepalu, gdzie są dużo tańsze, a poza tym nie robimy sobie pro blemu z nadbagażem w samolocie.
WSPINACZKOWY SŁOWNICZEK Nie wszyscy czytający tę książkę są wspinaczami, stąd niniejszy słowniczek, który pozwoli
zrozumieć
górski
slang.
Poza
określeniami
wspinaczkowymi
można
w
nim
znaleźć także podstawy terminologii buddyjskiej.
ABC
- [wym. a-be-ce, albo z ang. ej-bi-si]. Skrót od „Advanced Base Camp", czyli
„baza
wysunięta".
W
przypadku
południowej
strony
Everestu
funkcję
ABC
pełni
obóz II na wysokości 6400 m.
- tak określa się wszystko, co dzieje się ponad obozem bazowym, po
AKCJA GÓRSKA
zakończeniu
części
trekkingowo-transportowej
zwanej
karawaną
(dojście
do
bazy).
Do akcji górskiej zalicza się zarówno aklimatyzacyjne wyjścia do wyższych obozów, jak i atak szczytowy.
ALPEJSKI
STYL
trzebniejszego
- zdobywanie góry na zasadzie zabrania ze sobą wyłącznie najpo sprzętu,
w
wersji
maksymalnie
„na
lekko".
Chodzi
o
w
miarę
jak
najszybsze pokonanie drogi od obozu bazowego na szczyt, bez użycia tlenu i za kładania wspinaczy
poręczówek.
Wejście
decyduje się jednak
tego na
typu
jest
tradycyjne
bardzo
wysoko
oceniane,
zakładanie obozów,
czyli
większość tak zwany
styl oblężniczy/wyprawowy.
AMS - skrót od: acute mountain sickness - angielska nazwa choroby wysokościowej.
BC, BASE CAMP
- obóz bazowy. W przypadku wypraw na Everest od strony nepalskiej
znajduje się na wysokości 5300 m, a wygląda niczym namiotowe miasteczko.
Everest Góra Gór
- [czyt. kamp] - obóz. Na Everescie przyjęty jest obecnie system: Base Camp,
CAMP
Camp I (inaczej: „jedynka" albo C1), Camp II („dwójka" C2), Camp III („trójka", C3) i Camp IV („czwórka", C4).
- przez laików kojarzony jako atrybut do zdjęć szczytowych albo „laska" do
CZEKAN
podpierania, ale jego użycie jest dużo bardziej wszechstronne. W razie czego, jeśli „polecimy"
po
zboczu,
możemy
próbować
nim
wyhamować,
a
poza
tym
przydaje
się do wyrąbywania stopni w lodzie, platformy na rozstawienie namiotu albo lodu czy
zmrożonego
śniegu
do
gotowania.
W
niektórych
przypadkach
wbity
czekan
może służyć także jako podstawa stanowiska asekuracyjnego (można o niego za czepić linę). Może też służyć jako narzędzie obrony/ataku - od uderzenia czekanem przez tajnego rosyjskiego agenta zginął Lew Trocki.
CZOŁÓWKA - latarka, zgodnie z nazwą noszona na czole lub kasku.
CZORTEN
- rodzaj buddyjskiej kapliczki (czasem relikwiarza), w Nepalu zwykle na pla
nie kwadratu lub prostokąta. Czorteny stawia się często w jakiejś intencji, na przy kład upamiętnienia tych, co zginęli w górach.
DEXAMETHASON,
w skrócie: DEXA - lek stosowany w górach wysokich w sytuacjach,
kiedy wspinacz jest wyczerpany, albo nie może iść, bo na przykład ma złamaną nogę. Podanie zastrzyku z dexy (są też tabletki, ale wolniej działają) może w takich wypadkach uratować życie, daje bowiem „doping" na kolejne kilka godzin, pozwa lając zwykle na dotarcie do obozu.
DIAMOX,
DIURAMID
- na Zachodzie używa się pierwszej wymienionej nazwy, w Pol
sce - drugiej, a tak naprawdę chodzi o to samo, czyli lek stosowany w wypadku choroby
wysokogórskiej,
często
także
prewencyjnie
(działanie
dość
dyskusyjne
-
większość polskich wspinaczy stara się aklimatyzować bez leków).
DROGA
- tak we wspinaczce określa się trasę, którą zdobywa się jakąś górę lub ścianę.
Na Everest prawie wszyscy wchodzą drogą„normalną"„klasyczną" w przypadku strony
Wspinaczkowy słowniczek
311
nepalskiej nazywanej też„drogą pierwszych zdobywców" a jeśli ktoś zrobi inną, to jest to duży sukces. Co ważne - we wspinaczce drogą się nie „idzie", drogę się„robi".
DZIABA,
-
DZIABKA
rodzaj
krótkiego,
odpowiednio
wyprofilowanego
czekana
służą
cego do wspinania technicznego, zwykle w lodzie. Na ogół, wspinając się technicz nie, zabiera się dwie dziaby - tak, aby uzbroić w nie każdą z rąk.
(czyt. ajsfol) - spływający z wysokości około 6000 metrów lodowiec, które
ICEFALL
go
przejście
zaliczane
jest
do
najbardziej
stresujących
i
niebezpiecznych
odcinków
wspinaczki na Everest. Zagrożeniem są szczeliny, lawiny i potężne seraki, które nie wiadomo kiedy mogą się zawalić.
ICEFALL
DOCTORS
- elitarna grupa Szerpów zajmująca się poręczowaniem drogi na
Everest, a zwłaszcza pilnowaniem przejść na Icefallu (zakładanie drabinek, ich prze stawianie w zależności od ruchów lodowca, akcje ratunkowe i tym podobne).
GAMOWA
nego
-
WOREK
worka,
przydatny
do
w
przenośna
którym
ratowania
komora
hiperbaryczna
wytwarza
się
osób
chorobą
z
odpowiednio
mająca
postać
podwyższone
wysokościową.
nadmuchiwa
ciśnienie.
Nazwa
upamiętnia
Sprzęt po
mysłodawcę, Igora Gamowa, którego ojciec był Rosjaninem, ale wyjechał do USA i przyjął amerykańskie obywatelstwo.
GÓRY WYSOKIE
- określenie gór, które rzeczywiście są wysokie, a przez to bardzo wyma
gające. Nie ma granicznej wysokości, od której nazwa ta przysługuje, ale w domyśle chodzi
o
wspinaczkę
między
innymi
po
lodowcach,
wymagającą
odpowiedniego
sprzętu (raki, czekany i tym podobne), a także - odpowiedniej aklimatyzacji.
JUMAR
przyrząd
(wymowa:
po
wspinaczkowy,
polsku na
jumor, Evereście
po
ang.
niezbędny.
dżumar), Po
małpa
wpięciu
w
-
samozaciskowy
poręczówkę
jego
mechanizm pozwala na swobodne poruszanie się w górę (nie ma znaczenia czy idziemy
po
Everest Góra Gór
poziomej
grani,
czy
wspinamy
się
zupełnie
pionowo),
natomiast
przy
ruchu do tyłu/w dół (na przykład w razie utraty przytomności czy obsunięcia) urządzenie blokuje się i utrzymuje nas na linie. Nazwa„jumar" pochodzi od nazwy szwajcarskiej firmy, która w 1958 roku wprowadziła ten przyrząd do sprzedaży.
- metalowy łącznik, z jednej strony otwierany, stosowany między inny
KARABINEK
mi do wpinania się w poręczówki czy do podwieszania różnego szpeju. Karabinki mają
różne
kształty
(mniej
lub
bardziej
wygięte),
niektóre
posiadają
blokady,
aby
się przypadkowo nie otworzyły. Nazwa pochodzi od zamykanego haka, na którym kiedyś kawalerzyści zawieszali swoją broń (niem. karabinerhaken).
- popularna nazwa trekkingowej części wyprawy, na dojściu do bazy, co
KARAWANA
trwa czasem wiele dni. Po drodze wspinacze już się powoli aklimatyzują. Główny ładunek (jedzenie, sprzęt) transportują jaki, osły lub muły albo daje się go do no szenia tragarzom.
KORONA HIMALAJÓW
- wszystkie czternaście gór, które mają ponad 8000 metrów wy
sokości. Tak naprawdę dziesięć z nich znajduje się w Himalajach, pozostałe cztery w Karakorum.
KORONA
ZIEMI
-
polska
nazwa
najwyższych
szczytów
wszystkich
kontynentów.
Na
Zachodzie mówi się „Seven Summits", bo uwzględnia się tylko siedem gór, podczas gdy według Polaków jest ich dziewięć.
KW
gór
- (czyli: ka wu) skrót od Klub Wysokogórski. Kluby takie zrzeszają pasjonatów (niekoniecznie
himalaistów,
także
miłośników
trekkingów
czy
wspinaczy
skał
kowych), a działają w różnych miastach polskich jako regionalne oddziały Polskiego Związku Alpinizmu (PZA).
LAMA
- zwierzęta o tej nazwie w Nepalu nie występują. Tak nazywa się buddyjskich
duchownych
(czy
raczej:
nauczycieli),
wśród
których
największym
autorytetem
jest
Dalajlama.
Wspinaczkowy słowniczek
313
- połowa ubikacja. W everestowym Base Campie łatwo jest je rozpoznać
LATRYNA
po charakterystycznych, smukłych namiotach.
- czwarta góra świata (8516 m), zlokalizowana po sąsiedzku z Everestem.
LHOTSE
Tak zwana normalna droga wspinania w dużej mierze pokrywa się z tą na Everest, dopiero
przed
dojściem
do
Przełęczy
Południowej
następuje
rozdzielenie
i
obozy
czwarte są już gdzie indziej. To na Lhotse zginął Jerzy Kukuczka, chociaż stało się to z drugiej strony (na ścianie południowej), nie z tej, z której atakuje się Everest.
LIAISON OFFICER - (czyt. lieizn ofiser) zob. oficer łącznikowy.
LIDER
W
-
kierownik
przypadku
wyprawy,
wypraw
na
ogół
himalajskich
najbardziej
określenie
to
doświadczona dotyczy
osoba
przeważnie
w
ekipie.
wspinacza-
-cudzoziemca, będącego łącznikiem między resztą ekipy a sirdarem i agencją.
LIOFILIZATY,
wodą
LIOFY,
i
LIOFILE
odczekaniu
-
odpowiednio
pięciu—dziesięciu
preparowana
minut
zamienia
żywność, się
która
w
po
zalaniu
wysokoenergetyczny
posiłek. Do wyboru są zupy, dania główne, typu ryż z łososiem i warzywami, desery, śniadaniowe musli i inne. Plusem jest waga, łatwość przyrządzania, a także to, że, jeśli jemy z torebki, nie ma problemu z myciem naczyń.
MAŁPA
-
popularne
wśród
polskich
wspinaczy
(zwłaszcza
młodszego
pokolenia)
określenie jumara. A skoro jest „małpa", to wchodzenie przy pomocy tego urządze nia nazywane jest często„małpowaniem".
NAMASTE
-
tradycyjne nepalskie (i indyjskie) powitanie,
dosłownie oznaczające „Po
kłon tobie".
ODPADNIĘCIE
- sytuacja, kiedy wspinacz „odpada" (spada) ze skały czy lodowo-śnie-
gowej ściany, po której się wspina. Jeśli korzysta z asekuracji (na przykład poprzez przypięcie do poręczówki), najprawdopodobniej nic poważnego mu się nie stanie.
Everest Góra Gór
(ang. Liaison officer) - w wypadku wypraw wspinaczkowych czło
OFICER ŁĄCZNIKOWY
wiek
(na
ogół
ekspedycji
i
pracownik
w
razie
rządowej
problemów
administracji) -
pomocy.
oddelegowany Teoretycznie
do
kontroli
powinien
danej
pozostawać
w obozie bazowym przez cały czas trwania wyprawy.
- chodzi o butle z tlenem, którym wspinacze wspomagają się przy ataku
OXYGEN, 0X1
szczytowym, a większość - już wcześniej. Jedna butla to wydatek czterystu-pięciuset
pięćdziesięciu
dolarów
(najpopularniejsze
są
radzieckie
Poisk),
do
tego
docho
dzi jeszcze konieczność posiadana regulatora i maski.
-
ÓSEMKA
naczkowy ósemce du,
1)
węzeł
popularny
wykorzystywany przyczepionej
odpowiednio
we
przy
wspinaczce
zjazdach
karabinkiem
popuszczając
do
linę).
(i
żeglarstwie);
(wspinacz
uprzęży, Nazwa
a
2)
odpowiednio potem
pochodzi
przyrząd zaplata
kontroluje
od
wyglądu
wspi
linę
prędkość -
na zjaz
przyrząd
ma
kształt cyfry„8"(dwa połączone kółka), stąd też wspinacze zachodni często nazywa ją go także „bałwankiem" (ang. snowman).
PEE BOTLE
(czyt. pi botl) - butelka na sikanie (ang. pee to właśnie „sikanie"), sprzęt
w górach wysokich praktycznie niezbędny, tym bardziej że trzeba dużo pić. Wyjście z
namiotu
(zimno,
w
wysokogórskim
brakuje
tchu),
ale
obozie, często
zwłaszcza
w
nocy,
niebezpieczeństwo
to
lotu
nie
w
tylko
dyskomfort
przepaść.
Kobietom
korzystanie z butelek ułatwia specjalny lejek.
PERMIT
W
- angielskie słowo oznaczające zezwolenie, w tym przypadku na wspinanie.
Nepalu
wydawane
są
dwa
rodzaje
takich
zezwoleń:
trekkingowe
(tańsze;
łapią
się na nie także wejścia na łatwiejsze sześciotysięczniki, na przykład mający 6189 m Island
Peak)
oraz
wspinaczkowe/ekspedycyjne.
datek
dziesięciu-dwudziestu
pięciu
tysięcy
W
dolarów
przypadku od
osoby
Everestu
jest
(cena
zależy
to
wy
głównie
od liczby osób w ramach danej wyprawy). Nie mając zezwolenia, nie można wyjść nawet na Icefall.
Wspinaczkowy słowniczek
315
-
PLATFORMA
miejsce
do
rozstawienia
namiotu,
zwykle
specjalnie
przygotowane,
czyli wykopane w śniegu lub lodzie przy pomocy czekana lub/i łopaty, a w kamie nistym terenie - wyrównane i oczyszczone z większych kamieni.
- zakładanie poręczówek. Na Evereście w niższej części gór zajmuje
PORĘGOWANIE
się tym specjalna grupa Szerpów (Icefall Doctors), wyżej - Szerpowie oddelegowa ni z poszczególnych ekip.
PORĘGÓWKA
- (po ang. fix rope) - lina założona na stałe (na jakiś dłuższy czas, a czę
sto zostawiona„na zawsze"), ułatwiająca wspinanie (można się na niej podciągnąć), pomagająca
w
orientacji
(zwłaszcza
we
mgle),
a
przede
wszystkim
służąca
ase
kuracji (wpięty do niej jumarem lub karabinkiem wspinacz w razie czego na niej zawiśnie).
PUDŻA
- ceremonia hinduistyczna, a na Evereście buddyjska, połączona z modlitwa
mi i składaniem ofiar. Bez odprawienia w bazie pudży w intencji udanej i bezpiecz nej wyprawy nepalscy Szerpowie nie rozpoczną akcji górskiej.
RAKI
- (po angielsku: crampons) - nakładane na podeszwy butów metalowe kol
ce ułatwiające poruszanie się w śniegu i lodzie (w kamienistym podłożu rzadziej, tym bardziej że się tępią). W zależności od systemu mocowania dzielą się na raki paskowe,
półautomatyczne
i
automatyczne,
które
łatwiej
zakładać,
ale
wymagają
specjalnego wgłębienia w bucie.
REGULATOR
-
zakładany
na
butlę
z
tlenem
element
stanowiący
łącznik
pomiędzy
butlą i maską, a przy okazji pozwalający na regulację przepływu tlenu (określoną ilość litrów tlenu na minutę).
REST
- po angielsku rest znaczy „odpoczynek, regenerację", tak więc w żargonie wspi
naczy chodzi o dzień/dni wolne od wspinania. Przy zdobywaniu Everestu na główny rest przed atakiem szczytowym dobrze jest zejść gdzieś niżej, bowiem na dużej wy sokości organizm się nie regeneruje.
Everest Góra Gór
- tak w górach określa się nasycenie krwi tętniczej tlenem. Mierzy się ją
SATURACJA
przy pomocy małego, kieszonkowego urządzenia zwanego pulsoksymetrem.
- wielka, często wielotonowa bryła lodu powstała w efekcie pękania lodow
SERAK
ca. Podeverestowy Icefall aż roi się od seraków, które w każdej chwili mogą się za walić Nazwa pochodzi od francuskiej nazwy kruchego, białego sera - serac.
SIRDAR,
SARDAR
- w wyprawach himalajskich szef obsługi wyprawy (tragarzy, prze
wodników, kucharzy, wszelkich pomocników). Na Evereście na ogół jest to Szerpa, ale zdarzają się też przedstawiciele innych nepalskich grup etnicznych.
-
SKPB
skrót
od
nazwy:
Studenckie
Koło
Przewodników
Beskidzkich,
organizacji,
z której wywodzi się wielu działaczy górskich i znanych wspinaczy, na przykład Da rek Załuski (z mniej znanych - autorka tej książki).
STREFA
na
ŚMIERCI
niedotlenienie
-
obszar i
inne
podszczytowy, procesy
powyżej
wyniszczające
7900-8000 organizm
metrów. człowiek
Ze
względu
może
przeżyć
na takich wysokościach bez dodatkowego tlenu jedynie bardzo krótki czas (zwykle dwa-trzy dni).
- nepalska grupa etniczna, która kilka wieków temu przybyła z Tybetu
SZERPOWIE
i osiedliła się w rejonie zwanym Solo Khumbu (okolice Everestu). Ludzie z tej grupy zwyczajowo do imienia dodają sobie słowo „Szerpa", które w takim przypadku spełnia także rolę nazwiska. Wielu Szerpów pracuje w charakterze tragarzy wysokościowych i przewodników, jednaktrzeba pamiętać, że nie każdy tragarz jest rzeczywiście Szerpą.
SZPEJ - żargonowe określenie sprzętu wspinaczkowego.
UPRZĄŻ
naczem
(ang. harness) - system pasów i klamer, stanowiący łącznik pomiędzy wspi a
liną,
a
także
pozwalający
na
przywieszenie
różnego
wspinaczkowego
szpeju. Najpopularniejsze są uprzęże biodrowe, ale są też piersiowe oraz pełne (po łączenie dwóch wcześniej wymienionych).
PODZIĘKOWANIA Lista jest długa, bo nie ukrywam - dużo osób mi pomogło, dużo ludzi mnie wspie rało i dużo ludzi dzięki tej wyprawie poznałam.
Przede niemu
wszystkim mężowi
dziękuję
Pawłowi
swojemu
tacie
Witkowskiemu,
za
Henrykowi to,
że
Deptule
choć
oraz
długolet
pewnie woleliby,
żebym
nie wyjeżdżała na takie wyprawy, dzielnie je znoszą i zawsze można na nich liczyć.
Sponsorom pojechała
i
partnerom
(sprzedałabym
wyprawy, samochód,
bez
których
pewnie i
zadłużyłabym się
do
tak
bym
końca życia),
na
wyprawę
ale wiado
mo - dzięki pomocy można było wszystko lepiej dopiąć i zmniejszyć ryzyko. Szcze gólne podziękowania składam takim firmom jak: - Biuro Podróży „Itaka" (Piotr Henicz, Alicja Kazimierczak) - Compensa (Jarosław Szwajgier, Katarzyna Krata) - Goodyear (Piotr Czyżyk, Janusz Krupa) - TU Aegon (Marek Fereniec) - Union Investment (Zarząd i wiele innych osób) - Salewa (Grzegorz Hajny) - Leki / Sportimpex (Sandra Szafrańska) - Meindl / Larix (Łukasz Hola) - Samsung (Henryk Chorążewski, Karol Czyżewski) - Robert's (Roman Werdon) - Bergson (Grzegorz Tryba) - Timex (Aleksandra Szafraniec) - Go Pro / Freeway (Krzysztof Stec)
Everest Góra Gór
- Fitness Park (Katarzyna Pilch) - Trek'n Eat / Raven Outdoor (Rafał Ziobro, Michał Matejek) - Stoor (Krzysztof Majka) - Kulturystyka.sklep.pl (Mariusz Dłubak) - Woolpower/Sports-men.pl (Sebastian Żurek) - Super-Pharm Apteka (Aleksandra Brzozowska) - Energizer (Katarzyna Przygońska) - Audioteka.pl (Mariusz Filerajs) - Elektrowarm (Piotr i Macin Senkowscy)
Patroni medialni: -
Magazyn
„Podróże"
z
najsympatyczniejszą
redakcją
jako
znam
(Joasia
Szyndler,
Maria Brzezińska, Roma Kuffel i inni). Przy okazji dzięki za pyszny„everestowy"tort po powrocie! - portal Gazeta.pl (Paulina Dudek) - Radio TOK FM (Aneta Pytrus i Maciej Jastrzębski, z którym audycje są dla mnie zawsze wielką przyjemnością) -
Górski
magazyn
sportowy
„Góry"
i
Góryonline.com
(Łukasz
Ziółkowski
i
Piotr
Drożdż) - TTG -TravelTrade Gazette (MarekTraczyk i Dagmara Lachmann)
Dziękuję też licznym ludziom dobrej woli. Nie sposób wymienić wszystkich, bo wyszłaby z tego kolejna książka, ale jest kilka naście osób, które muszę zdecydowanie wyróżnić Są w tym gronie: - Zbyszek Bąk (zdobywca Everestu z 2010 roku) - za wszelkie rady i przyjacielskie wsparcie, nawet„w nocy o północy" - Jurek Natkański reprezentujący Fundację Wspierania Alpinizmu Polskiego im. Je rzego Kukuczki - za różnoraką pomoc i uwagi merytoryczne dotyczące także tej książki - Michał Garwacki z Synermedia.pl - za przygotowanie strony internetowej - Olgierd Hermanowicz - za zaprojektowanie logo wyprawy - Łukasz Szczęsny - za systematyczne przerzucanie informacji z błoga na Facebooka
Podziękowania
319
- Krysia Górska-Łukasik - za tybetański kamień dżi, który miał mnie strzec przed nieszczęściami - Romek Stępień - za to, że pomógł w momencie, kiedy wszystko było pod znakiem zapytania (a dzięki niemu ruszyło) - Krzysztof Justynowicz - z którym kiedyś byłam w Nepalu, więc tym bardziej rozu miał, dlaczego chcę zdobyć Everest (i w tym pomógł) - Paweł Michalak, z którym się znam od czasów kursu SKPB, więc też rozumiał i też pomógł - Leszek Citkowicz, Ewa i Wojtek Byra oraz Jacek Torbicz - wszyscy wiedzą za co -
Aneta
Deptuła
i
Robert
Szymczak
-
za
przedwyjazdowe
konsultacje
medyczne
i uwagi odnośnie apteczki - Agata Kieler i Marta Karoń - za dużo dobrych chęci i poświęcenie czasu na różne sprawy organizacyjne - Wszyscy, którzy włączyli się w akcję „Pocztówka" - Całej naszej międzynarodowej ekipie, z którą w trakcie wyprawy spędziłam w gó rach wiele tygodni. Szczególne podziękowania dla Violetty i Kierana, bo na nich najbardziej mogłam liczyć, a także dla Dana - naszego lidera, zwłaszcza za jego wyczucie z dniem ataku szczytowego. -
Szerpom
-
(szczególne
wszystkim! serdeczne
Oczywiście
uściski
dla
przede Jangbu,
wszystkim Kipy,
tym
Mingmy,
z
naszego
Pasanga
i
obozu
Kadziego,
z którymi najbardziej się zaprzyjaźniłam), ale również z innych obozów - za to, że zakładali poręczówki, opowiadali różne historie, pomagali, doradzali. - Tym, których spotkałam w bazie, na szlaku, w Katmandu i gdziekolwiek indziej, a
zwłaszcza
naszym
rodakom,
których
towarzystwo
było
dla mnie zawsze za
strzykiem dobrej energii i szansą na upragnione pogadanie w ojczystym języku. - Wszystkim, którzy czytali internetowego błoga oraz wpisy na Facebooku - mailo waliście, esemesowaliście albo odwrotnie - niczego nie czytaliście, nie pisaliście, ale trzymaliście za mnie kciuki, modliliście się i dobrze mi życzyliście.
Dziękuję!