Przygody wojaka szwejka

Page 1

Jaroslav Hašek

Przygody Dobrego Wojaka Szwejka Przeło ył: Paweł Hulka - Laskowski


Wst p Wielkie czasy wymagaj wielkich ludzi. Istniej bohaterowie nieznani, skromni, bez sławy i historii Napoleona. Analiza ich charakteru za miłaby jednak sław nawet Aleksandra Macedo skiego. Dzisiaj na ulicach praskich mo ecie spotka steranego yciem człowieka, który sam nawet nie wie, jakie znaczenie ma w historii nowych wielkich czasów. Idzie sobie skromnie swoj drog , nikomu si nie naprzykrza i jemu te nie naprzykrzaj si dziennikarze, którzy domagaliby si od niego wywiadu. Gdyby cie go zapytali, jak si nazywa, odpowiedziałby wam skromniutko i prosto: „Jestem Szwejk”. Otó ten cichy, skromny człowiek jest naprawd tym starym, poczciwym wojakiem Szwejkiem, m nym i statecznym, który niegdy za czasów Austrii był na ustach wszystkich obywateli królestwa czeskiego, a którego sława nie zaga nie nawet w republice. Bardzo kocham zacnego wojaka Szwejka i opisuj c jego losy czasu wojny wiatowej, mam nadziej , e wy wszyscy b dziecie sympatyzowali z tym skromnym, nieznanym bohaterem. On nie podpalił wi tyni bogini w Efezie, jak to uczynił ten cymbał Herostrates, aby si dosta do gazet i do czytanek szkolnych. To wiele. Jaroslav Hašek

2


Rozdział 1 JAK DOBRY WOJAK SZWEJK WKROCZYŁ NA WIDOWNI I WOJNY WIATOWEJ - A to nam zabili Ferdynanda - rzekła posługaczka do pana Szwejka, który opu ciwszy przed laty słu b w wojsku, gdy ostatecznie przez lekarsk komisj wojskow uznany został za idiot , utrzymywał si z handlu psami, pokracznymi, nierasowymi kundlami, których rodowody fałszował. Prócz tego zaj cia dotkni ty był reumatyzmem i wła nie nacierał sobie kolana opodeldokiem. - Którego Ferdynanda, pani Müllerowo? - zapytał Szwejk nie przestaj c masowa kolan. - Ja znam dwóch Ferdynandów: jeden jest posługaczem u drogisty Pruszy i przez pomyłk wypił tam razu pewnego jakie smarowanie na porost włosów, a potem znam jeszcze Ferdynanda Kokoszk , tego, co zbiera psie gówienka. Obu nie ma co ałowa . - Ale , prosz pana, pana arcyksi cia Ferdynanda, tego z Konopisztu, tego tłustego, pobo nego. - Jezus Maria! - zawołał Szwejk. - A to dobre! A gdzie te to si panu arcyksi ciu przytrafiło? - Kropn li go w Sarajewie, prosz pana, z rewolweru, wie pan. Jechał tam ze swoj arcyksi n w automobilu. - Patrzcie pa stwo, moja pani Müllerowo, w automobilu. Ju ci , taki pan mo e sobie na to pozwoli i nawet nie pomy li, jak taka jazda automobilem mo e si sko czy nieszcz liwie. I jeszcze do tego w Sarajewie, to jest w Bo ni, pani Müllerowo. To na pewno zrobili Turcy. Nie trza im było tej Bo ni i Hercegowiny ju na s dzie boskim. zabiera . Tak to, tak, pani Müllerowo. Wi c pan arcyksi Długo te si m czył? - Pan arcyksi był od razu trup, prosz pana. Sam pan wie, e z rewolwerem nie ma szpasów. Niedawno temu w naszej dzielnicy w Nuslach te si jeden bawił rewolwerem i powystrzelał cał rodzin , a nawet stró a, który poszedł zobaczy , kto te tam strzela na trzecim pi trze. - Niektóry rewolwer, pani Müllerowo, nie wystrzeli, cho by si człek skr cił. Takich systemów jest du o. Ale na pana arcyksi cia kupili sobie z pewno ci taki z tych lepszych. No i zało yłbym si z pani , pani Müllerowo, e ten człowiek, co mu to zrobił, był od wi tnie ubrany. Miarkuje pani sama, e strzelanie do arcyksi cia to robota bardzo trudna, to nie to samo, jak kłusownik strzela do gajowego. Tutaj chodzi o to, jak si do niego dobra ; na takiego pana nie mo na si wybiera w jakich szmatach. Musisz, bratku, i w cylindrze, eby ci przedtem nie capn ł policjant. - Podobno wi cej ich tam było, prosz pana. - Ma si wiedzie , pani Müllerowo - rzekł Szwejk ko cz c nacieranie kolana. Jakby pani chciała zastrzeli arcyksi cia albo pana cesarza, toby si pani na pewno z kim naradziła. Co głowa, to rozum. Ten doradzi to, tamten owo i w ten sposób zbo ne dzieło si powiedzie, jak o tym piewamy w naszym hymnie pa stwowym. Główna rzecz obliczy sobie dokładnie, kiedy taki pan b dzie

3


przechodził. Tak samo, jak ten pan Luccheni, je li pani jeszcze pami ta, co to poszedł z nasz nieboszczk El biet na spacer i przekłuł j pilnikiem. I wierz tu komu! Od tego czasu adna cesarzowa nie wychodzi na spacery. A to samo czeka jeszcze wiele osób. Zobaczy pani Müllerowa, e si jeszcze dobior i do cara, i do carowej, a nie daj Bo e i do naszego pana cesarza, kiedy tak obcesowo wzi li si do jego stryjaszka. Nasz starszy pan ma sporo nieprzyjaciół. Jeszcze wi cej ni ten Ferdynand. Niedawno temu mówił jeden pan w piwiarni, e nastanie taki czas, e cesarze b d padali jeden po drugim i e nawet sam pan prokurator nic im nie poradzi. A potem nie miał czym zapłaci i gospodarz musiał go kaza aresztowa . A ten go trzask w pysk, a policjanta dwa razy. Odwie li go potem w plecionce, eby wytrze wiał. Tak, tak, pani Müllerowo, takie to czasy. Ano dla Austrii znowu strata to niemała. Jakem słu ył w wojsku, to jeden piechur zastrzelił tam kapitana. Nabił flint i wlazł do kancelarii. Powiedzieli mu tam, eby sobie poszedł, bo w kancelarii nie jego miejsce, a on wci swoje, e musi si rozmówi z panem kapitanem. Kapitan przyszedł i zaraz mu wlepił koszarniaka. A ten wzi ł karabin i kropn ł go prosto w serce. Kula przeleciała panu kapitanowi przez plecy i jeszcze narobiła szkody w kancelarii. Rozbiła butelk z atramentem, a ten atrament rozlał si po urz dowych aktach. - A co si stało z tym ołnierzem? - zapytała po chwili pani Müllerowa, gdy Szwejk si ubierał. - Powiesił si na szelkach - rzekł Szwejk czyszcz c melonik. - A te szelki nie były jego własno ci . Musiał je sobie po yczy od stra nika, e niby to mu opadały spodnie. A co? Miał mo e czeka , a go rozstrzelaj ? Nietrudno zmiarkowa , moja pani Müllerowo, e w takich razach człowiekowi si we łbie m ci. Stra nika za to zdegradowali i dali mu sze miesi cy. Ale nie siedział. Uciekł do Szwajcarii i dzisiaj jest tam pono kaznodziej jakiego ko cioła. Mało dzi dobrych ludzi, pani Müllerowo. Wyobra am sobie, e i pan arcyksi Ferdynand w mie cie Sarajewie te si grubo zawiódł na tym człowieku, co do niego strzelił. Widział jakiego pana i pomy lał sobie: „Jaki porz dny człowiek, kiedy wiwatuje na moj cze .” A tymczasem ten pan trach! do niego. Kropn ł go raz czy par razy? - W gazetach pisz , prosz pana, e pan arcyksi był podziurawiony jak sito. Wystrzelił do niego wszystkie naboje. - To idzie bardzo szybko, pani Müllerowo, strasznie szybko. Ja bym sobie na co takiego kupił browning. Wygl da to jak cacko, ale tym cackiem mo na przez dwie minuty powystrzela dwudziestu arcyksi t, chudych albo tłustych. Chocia , mi dzy nami mówi c, pani Müllerowo, do tłustego arcyksi cia trafi daleko łatwiej ni do chudego. Pami ta pani, jak to wtedy w Portugalii ustrzelili sobie tego swego króla? Te był taki tłusty. Wiadomo, e król nie b dzie chudeusz. Teraz id do gospody „Pod Kielichem”, a jakby tu kto przyszedł po tego ratlerka, com za niego wzi ł zaliczk , to trzeba powiedzie , e mam go w swojej psiarni na prowincji, e mu niedawno przyci łem uszy i e teraz nie mo na go przewozi , póki mu si uszy nie zagoj , eby mu si nie zazi biły. Klucz pani zostawi u stró ki. W gospodzie „Pod Kielichem” siedział tylko jeden go . Był to wywiadowca Bretschneider, b d cy na słu bie policji pa stwowej. Gospodarz Palivec zmywał

4


podstawki, a Bretschneider daremnie usiłował wyci gn go na powa n rozmow . Palivec był znany grubianin i co drugie jego słowo było „dupa” albo „gówno”. Ale jednocze nie był oczytany i zalecał ka demu, aby sobie przeczytał, co o tym drugim przedmiocie napisał Wiktor Hugo, przytaczaj c ostatni odpowied napoleo skiej starej gwardii, dan Anglikom w bitwie pod Waterloo. - Ładne mamy lato - rozpocz ł Bretschneider swoj powa n rozmow . - Wszystko to gówno warte - odpowiedział Palivec układaj c podstawki w kredensie. - A to nam nawarzyli piwa w tym Sarajewie - ozwał si Bretschneider trac c nadziej . - W jakim Sarajewie? - zapytał Palivec. - W nuselskiej winiarni? Tam si co dzie za łby wodz . Wiadomo, przedmie cie. - W bo niackim Sarajewie, panie gospodarzu. Zastrzelili tam pana arcyksi cia Ferdynanda. Co pan na to powie? - Ja si do takich rzeczy nie mieszam, z tym niech mnie ka dy pocałuje w dup - grzecznie odpowiedział Palivec zapalaj c fajk . - Do takich rzeczy miesza si nie warto, bo mo na grubo oberwa . Mam swój handelek, i tyle. Gdy kto przychodzi i ka e sobie poda piwa, to mu podam. Ale jakie tam Sarajewy, polityka albo nieboszczyk pan arcyksi to nie dla nas, bo mo na si dosta za kraty na Pankrac. Bretschneider zamilkł i pełen rozczarowania rozgl dał si po pustym szynku. - Tutaj wisiał niegdy obraz najja niejszego pana - ozwał si znów po chwili akurat tam, gdzie teraz wisi lustro. - A tak, ma pan racj - odpowiedział Palivec - wisiał tam, ale obsrywały go muchy, wi c zaniosłem go na strych. Wiadomo, jak to bywa. Jeszcze by kto zrobił głupi uwag i miałby człowiek kram. Potrzebne mi to? - Ale w tym Sarajewie stała si rzecz paskudna, prawda, panie gospodarzu? Na to pozornie proste, ale podst pne pytanie odpowiedział Palivec niezwykle ostro nie: - O tej porze bywa w Bo ni i Hercegowinie strasznie gor co. Jakem tam słu ył w wojsku, to naszemu oberlejtnantowi musieli na głow lód przykłada . - W jakim pułku słu ył pan, panie gospodarzu? - Takie głupstwa nie trzymaj mi si w głowie. Nigdy si takimi bzdurami nie zajmowałem i nigdy mnie nic takiego nie obchodziło - odpowiedział Palivec. Ciekawo pierwszy stopie do piekła. Wywiadowca Bretschneider zamilkł ostatecznie, a jego ponura twarz poja niała dopiero wówczas, gdy do gospody wszedł Szwejk, który kazał sobie poda ciemne piwo, dodaj c znacz co: - Bo w Wiedniu te dzi maj ałob . W oczach Bretschneidera błysn ła nadzieja. Dorzucił rzeczowo: - Na zamku w Konopiszcie jest dziesi czarnych chor gwi. - A powinno by dwana cie - rzekł Szwejk popiwszy piwa. - Dlaczego s dzi pan, e dwana cie? - zapytał Bretschneider. - eby był równy rachunek, akurat tuzin. Łatwiej to zliczy , no i na tuziny wszystko jest ta sze - odpowiedział Szwejk.

5


Zapanowała cisza, któr Szwejk przerwał westchnieniem: - Wi c ju biedak ziemi gryzie, Panie wie nad jego dusz ! Nie doczekał si nawet cesarzowania. Jak byłem w wojsku, to jeden generał spadł z konia i zabił si na dobre. Chcieli go podnie i wsadzi na konia, a tu patrz , zupełnie martwy. A te miał dosta awans na feldmarszałka. Stało si to przy przegl dzie wojska. Wszystkie te przegl dy nigdy nie wychodziły na dobre. W Sarajewie te był jaki przegl d. Pami tam, e pewnego razu brakowało mi przy takim przegl dzie dwadzie cia guzików przy mundurze i e mnie za to wsadzili na dwa tygodnie do pojedynki, a przez dwa dni le ałem jak ten łazarz w kij zwi zany. Ale w wojsku dyscyplina musi by , bo inaczej nikt by sobie z niczego nic nie robił. Nasz oberlejtnant Makovec mawiał nam nieraz: „Dyscyplina musi by , wy łby zakute, bo bez niej to by cie łazili po drzewach jak te małpy, ale wojsko zrobi z was ludzi, wy tr by powietrzne!” A czy nie miał racji? Przedstawmy sobie park na przykład na Placu Karola, a na ka dym drzewie taki ołnierz bez dyscypliny. Tego si zawsze najbardziej obawiałem. - W Sarajewie, w całej tej sprawie, maczali palce Serbowie - nawi zywał pan Bretschneider. - Myli si pan - odpowiedział Szwejk. - To zrobili Turcy przez t Bo ni i Hercegowin . I Szwejk rozwin ł swoje pogl dy na mi dzynarodow polityk Austrii na Bałkanach: Turcy przegrali wojn w roku 1912 z Serbi , Bułgari i Grecj . Chcieli, eby ich Austria poratowała, a gdy Austria nie chciała, zastrzelili Ferdynanda. - Lubisz Turków? - zwrócił si Szwejk do gospodarza Palivca. - Lubisz tych psów poga skich? Prawda, e nie lubisz? - Ka dy go jest dobry - odpowiedział Palivec - niech sobie b dzie i Turek. Dla nas, kupców, polityka nie ma znaczenia. Zapła za piwo, sied sobie w knajpie i wygaduj, co ci lina na j zyk przyniesie. To moja zasada. Czy to zrobił temu naszemu Ferdynandowi Serb czy Turek, katolik czy mahometanin, anarchista czy młodoczech, mnie wszystko jedno. - Dobrze, panie gospodarzu - ozwał si Bretschneider, który znowu stracił nadziej , czy uda si przyłapa jednego z tych dwóch na jakim słowie - ale zgadza si pan chyba, e to wielka strata dla Austrii. Zamiast gospodarza odpowiedział Szwejk: - Strata bo strata, przeczy temu nie mo na. Okropna strata. Ferdynanda nie mo e zast pi pierwszy lepszy cymbał. Tylko szkoda, e nie był jeszcze tłu ciejszy. - Niby dlaczego? - o ywił si Bretschneider. - Niby dlaczego? - odpowiedział spokojnie Szwejk. - Niby dlatego, e jakby był jeszcze tłu ciejszy, to byłby go trafił szlag ju dawniej, kiedy w Konopiszcie gonił babiny zbieraj ce w jego lesie chrust i grzyby, i nie potrzebowałby umiera tak nieprzystojn mierci . W głowie si człowiekowi nie mie ci: stryjaszek najja niejszego pana, a siaki taki go zastrzelił. Przecie to wstyd, bo w gazetach o tym pełno. U nas w Budziejowicach przed paru laty w czasie jednej małej sprzeczki na targu bydl cym przebili niejakiego Brzecisława Ludvika, handlarza bydła. Ten kupiec miał syna Bogusława i gdziekolwiek ten syn przyszedł ze

6


winiami na sprzeda , nikt od niego nie chciał nic kupi , a ka dy mawiał: „To syn tego przebitego, to musi by te łotr niezgorszy.” Musiał w Krumlovie skoczy z mostu do Wełtawy, musieli go wyci ga , musieli go cuci , musieli z niego wod pompowa , a on im musiał umrze w obj ciach lekarza akurat wtedy, gdy ten mu co zastrzykiwał pod skór . - Sk d pan bierze takie dziwne porównania? - rzek Bretschneider z naciskiem. - Mówi pan najpierw o Ferdynandzie, a potem o handlarzu bydła. - Znik d nie bior adnych porówna - bronił si Szwejk. - Niech mnie Bóg broni, ebym ja miał kogo do kogo porównywa ! Pan gospodarz mnie zna. No, powiedz sam, e nigdy nikogo do nikogo nie przyrównywałem. Tylko e nie chciałbym by w skórze tej wdowy po arcyksi ciu. Co ona teraz zrobi? Dzieci sieroty, dobra na Konopiszcie bez pana. A wydawa si znowu za jakiego nowego arcyksi cia?... Co by z tego miała? Pojechałaby z nim znowu do Sarajewa i zostałaby wdow po raz drugi. We Zliviu koło Hlubokiej był przed laty gajowy, a miał takie obrzydliwe nazwisko Kurdupel. Kłusownicy go zastrzelili, a została po nim wdowa z dwojgiem dzieci i po roku wyszła znowu za gajowego Pepika Szevtoviaka z Mydlovarów. I tego zastrzelili tak e. Wyszła za m po raz trzeci i znowu za gajowego, mówi c sobie: „Do trzech razy sztuka. Je li i to si nie uda, to ju nie wiem, co zrobi .” Rzecz prosta, e i tego zastrzelili, a ona tymczasem miała z tymi gajowymi ju sze cioro dzieci. Była nawet w kancelarii ksi cia pana w Hlubokiej i skar yła si na swoje utrapienie z tymi gajowymi. Wi c jej nastr czyli dozorc stawów, Jaresza, spod Ra ickiej Baszty. I powiedzcie pa stwo: utopili jej chłopa przy połowie ryb, a miała z nim dwoje dzieci! Potem wydała si za trzebiciela nierogacizny z Vodnian, a ten pewnej nocy trzepn ł j siekier i dobrowolnie poszedł si oskar y . Gdy go potem z wyroku s du okr gowego w Pisku wieszali, ugryzł ksi dza w nos, powiedział, e niczego nie ałuje, a do tego powiedział jeszcze co bardzo brzydkiego o najja niejszym panu. - A nie wie pan czasem, co takiego powiedział? - zapytał Bretschneider głosem pełnym nadziei. - Tego powiedzie panu nie mog , bo nikt si tego nie odwa y powtórzy . Ale było to podobno co tak okropnego, e pewien radca s dowy, który był przy tym, oszalał od tego i jeszcze dzisiaj trzymany jest w izolacji, eby si nie wydało. Nie była to zwyczajna obraza najja niejszego pana jakiej si ludzie dopuszczaj po pijanemu. - A jakiej obrazy najja niejszego pana dopuszczaj si ludzie po pijanemu? zapytał Bretschneider. - Prosz was, panowie, mówcie o innych sprawach - ozwał si Palivec. - Wiecie dobrze, e takich rzeczy nie lubi . Słówko z pyska wyleci, a potem bieda. - Jakiej obrazy najja niejszego pana dopuszczaj si ludzie po pijanemu? powtórzył Szwejk. - Rozmaicie bywa. Upij si pan, ka sobie zagra austriacki hymn, a zobaczysz, co b dziesz mówił. Wymy li pan sobie tyle ró nych rzeczy o panu cesarzu, e gdyby cho połowa z tego była prawd , to miałby biedak wstydu na całe ycie. Ale ten starszy pan naprawd nie zasługuje na takie traktowanie. We pan na przykład tak rzecz: syna Rudolfa stracił w młodocianym wieku, w pełnej sile m skiej. Mał onk El biet przebili mu pilnikiem, potem zgin ł mu Jan Orth, brata jego, cesarza meksyka skiego, zastrzelili w jakiej twierdzy przy

7


jakim murze, a teraz na stare lata zastrzelili mu stryjaszka. I raptem schla si jaki pijanica i zacznie na niego wygadywa . Przecie takie rzeczy działaj na nerwy. Gdyby si dzisiaj miało co zdarzy , to z dobrej woli pójd i b d słu ył panu cesarzowi do ostatka sił. Szwejk napił si dokumentnie i ci gn ł dalej: - My lisz pan mo e, e najja niejszy pan pu ci to płazem? Nie znasz go pan w takim razie. Wojna z Turkami musi by . Zabili cie mi stryjaszka, to ja was te przez pysk zdziel . Wojna jest pewna. Serbia i Rosja dopomog nam w tej wojnie. Ej, b dzie rze , a miło! W tym proroczym natchnieniu Szwejk był pi kny. Jego dobroduszna twarz, u miechni ta jak ksi yc w pełni, promieniała zapałem. Wszystko wydawało mu si bardzo jasne. - Mo e si zdarzy - wywodził dalej, mówi c o przyszło ci Austrii - e w razie wojny z Turcj napadn na nas Niemcy, bo Niemcy i Turcy trzymaj z sob . To takie dranie, e drugich takich nie ma na wiecie. Ale mo emy si sprzymierzy z Francj , która od roku siedemdziesi tego pierwszego krzywo patrzy na Niemca. I damy sobie rad . Wojna b dzie, wi cej nie powiem. Bretschneider wstał i rzekł uroczy cie: - Wi cej pan mówi nie potrzebuje. Niech pan wyjdzie ze mn do sieni to panu co powiem. Szwejk wyszedł za wywiadowc do sieni, gdzie go oczekiwała mała niespodzianka, gdy jego kompan od stolika pokazał mu orzełka i rzekł, e go aresztuje i e natychmiast zaprowadzi go do dyrekcji policji. Szwejk starał si wytłumaczy i wywodził, e ten pan si zapewne myli, bo on jest całkiem niewinny, jako e nie wymówił ani jednego słowa, które mogłoby kogokolwiek obrazi . Bretschneider o wiadczył jednak, i Szwejk faktycznie dopu cił si kilku czynów karalnych, po ród których pewn rol gra tak e zbrodnia zdrady stanu. Potem powrócił do gospody i Szwejk rzekł do Palivca: - Mam pi piw i jeden rogalik z parówkami. Teraz daj mi jeszcze jedn liwowic , bo ju musz i , jako e jestem aresztowany. Bretschneider pokazał Palivcowi orzełka; przez chwil spogl dał na niego, a potem zapytał: - Czy pan onaty? - onaty. - A czy pa ska mał onka mo e prowadzi interes w czasie pa skiej nieobecno ci? - Mo e. - A wi c wszystko w porz dku, panie gospodarzu - wesoło rzekł Bretschneider. - Zawoła pan swoj on , przeka e jej wszystko, a wieczorem przyjdziemy po pana. - Nie przejmuj si tym - pocieszył go Szwejk. - Mnie zabieraj tylko z powodu zdrady stanu. - Ale za co mnie - biadał Palivec. - Ja byłem taki ostro ny! Bretschneider u miechn ł si i rzekł zwyci sko:

8


- Za to, e pan powiedział, e muchy srały na najja niejszego pana. Ju tam panu najja niejszego pana z głowy wybij . Szwejk opu cił gospod „Pod Kielichem” w towarzystwie wywiadowcy; gdy wyszli na ulic , zapytał go nie przestaj c spogl da z dobrotliwym u miechem na jego twarz: - Czy ka e mi pan zej z trotuaru? - Dlaczego? - S dz , e jako aresztowany nie mam prawa chodzi po trotuarze. Kiedy wchodzili do bramy dyrekcji policji, rzekł Szwejk: - Tak mile zleciał nam czas. Czy cz sto bywa pan „Pod Kielichem”? Podczas gdy Szwejka prowadzono do kancelarii, w której przyjmowano aresztantów, Palivec przekazywał gospod „Pod Kielichem” swojej płacz cej onie pocieszaj c j na swój sposób: - Nie płacz, nie rycz, co mi mog zrobi za zasrany obraz najja niejszego pana? W taki to sposób dobry wojak Szwejk wkroczył na widowni wojny wiatowej, po swojemu mile i ujmuj co. Historyków zainteresuje niezawodnie to, i przewidywał dalek przyszło . Je li sytuacja rozwin ła si potem nieco inaczej, ni on malował j „Pod Kielichem”, musimy wzi pod uwag fakt, e brak mu było gruntownego wykształcenia dyplomatycznego.

9


Rozdział 2 DOBRY WOJAK SZWEJK W DYREKCJI POLICJI Zamach w Sarajewie zapełnił dyrekcj policji licznymi ofiarami. Przyprowadzali tu jednego po drugim, a stary inspektor w kancelarii powtarzał głosem dobrodusznego człowieka: - le wyjdziecie na tym Ferdynandzie. Gdy Szwejka zamkni to w jednej z licznych cel na pierwszym pi trze, znalazł tam towarzystwo sze ciorga osób. Pi ciu aresztantów siedziało przy stole, a w rogu na pryczy, jakby stroni c od reszty, siedział m czyzna w rednim wieku. Szwejk zacz ł rozpytywa jednego po drugim, za co zostali aresztowani. Od tych pi ciu, którzy siedzieli przy stole, otrzymał niejako jednobrzmi c odpowied : - Za Sarajewo! - Za Ferdynanda! - Za zamordowanie pana arcyksi cia! - Przez Ferdynanda! - Za to, e pana arcyksi cia zastrzelili w Sarajewie! Szósty, który stronił od tych pi ciu, rzekł, e nie chce mie z nimi nic wspólnego, eby na niego nie padło jakie podejrzenie, bo on został aresztowany jedynie za usiłowanie popełnienia morderstwa rabunkowego na pewnym gospodarzu z Holic. Szwejk przył czył si do towarzystwa spiskowców siedz cych przy stole, którzy ju po raz dziesi ty opowiadali sobie, w jaki sposób si tutaj dostali. Wszyscy oprócz jednego zostali aresztowani b d w gospodzie, b d w winiarni albo w kawiarni. Wyj tkiem był niezwykle otyły pan w okularach, z oczyma zapłakanymi, którego aresztowano we własnym mieszkaniu; ten na dwa dni przed zamachem w Sarajewie w gospodzie u „Brejszki” płacił za dwóch serbskich studentów politechniki, a prócz tego widziano go pijanego w ich towarzystwie, w „Montmartrze” przy ulicy Ła cuchowej, gdzie, jak to potwierdził w protokole własnym podpisem, tak e za nich płacił. Widział go tam wywiadowca Brixi. Na wszystkie pytania podczas ledztwa wst pnego kwilił stereotypowo: - Ja mam handel papierem. Na co otrzymywał podobnie stereotypow odpowied : - To pana nie tłumaczy. Pan małego wzrostu, którego spotkała ta przygoda w winiarni, był profesorem historii i wykładał wła cicielowi winiarni dzieje ró nych zamachów. Aresztowany został w chwili, kiedy ko czył psychologiczn analiz zjawiska tymi słowy: - Idea zamachu jest tak prosta jak jajko Kolumba. - I taka jasna jak to, e pan si dostanie na Pankrac - uzupełnił jego zdanie komisarz policji przy badaniu. Trzeci spiskowiec był prezesem dobroczynnego stowarzyszenia „Dobromil” w Hodkoviczkach. Tego dnia, w którym dokonano zamachu, „Dobromil” urz dzał

10


zabaw ogrodow poł czon z koncertem. Wachmistrz andarmerii przybył do ogrodu i wezwał uczestników, eby si rozeszli, bo Austria ma ałob , na co prezes „Dobromila” odpowiedział dobrodusznie: - Zaczekaj pan chwileczk , niech dograj Hej, Słowianie. Teraz siedział w areszcie z głow spuszczon i narzekał: - W sierpniu mamy nowe wybory zarz du. Je li do tego czasu nie b d w domu, to si mo e zdarzy , e mnie nie wybior . Ju po raz dziesi ty jestem prezesem. Ja tego wstydu nie prze yj . W osobliwy sposób poigrał sobie nieboszczyk Ferdynand z czwartym aresztantem, m em czystego charakteru i nienagannej przeszło ci. Przez całe dwa dni uchylał si od jakiejkolwiek rozmowy o Ferdynandzie, a wieczorem w kawiarni przy mariaszu, zabijaj c oł dnego króla atutow siódemk dzwonkow , rzekł: - Siedem dzwonków jak siedem kul w Sarajewie. Pi ty z aresztowanych, jak si sam wyraził; siedział za morderstwo popełnione na arcyksi ciu w Sarajewie; jeszcze teraz miał włosy i w sy zje one z przera enia, tak e głowa jego przypominała pinczera. W restauracji, w której go aresztowano, nie odezwał si ani słowem, ba, nawet nie czytał gazet o zabiciu Ferdynanda i siedział przy stole zupełnie sam, gdy wtem podszedł do niego jaki pan, usiadł naprzeciw i rzekł z po piechem: - Czytał pan o tym? - Nie czytałem. - Wie pan o tym? - Nie wiem. - A wie pan, o co chodzi? - Nie wiem, bo mnie to nie interesuje. - A jednak powinno to pana interesowa . - Nie wiem, co by mnie mogło interesowa . Wypal cygaro, wypij par kufli, zjem kolacj , i do . Gazet nie czytam. Gazety kłami . Po co si denerwowa ? - Wi c pana nie interesuje nawet to morderstwo w Sarajewie? - Mnie w ogóle adne morderstwo nie interesuje, czy w Pradze, czy w Wiedniu, czy w Sarajewie, czy w Londynie. Od tego s urz dy, s dy i policja. Je li gdzie kiedy kogo zabij , to dobrze mu tak, po co jest bałwan i taki nieostro ny, e si da zabi ? Były to jego ostatnie słowa w tej rozmowie. Od tej chwili powtarzał gło no w pi ciominutowych pauzach te słowa: - Ja jestem niewinny. Ja jestem niewinny. Słowa te wykrzykiwał i w bramie dyrekcji policji, słowa te b dzie powtarzał i przy przewo eniu go do s du karnego w Pradze i z tymi słowy wkroczył do swej celi wi ziennej. Gdy Szwejk wysłuchał wszystkich tych straszliwych opowie ci spiskowych, uznał za wła ciwe pouczy spiskowców o całkowitej beznadziejno ci ich sytuacji. - Oj, le z nami wszystkimi - zacz ł swoje słowa pociechy. - Nie jest to prawda, jak mówicie, e wam czy nam wszystkim nie mo e sta si nic złego. Od czego mamy policj , jak nie od tego, eby nas karała za nasze gadulstwo? Je li nastały takie niebezpieczne czasy, e strzelaj do arcyksi t, to nikt nie powinien si

11


dziwi , e go przyprowadz do dyrekcji policji. To wszystko robi si dla pompy, eby Ferdynand miał reklam przed swoim pogrzebem. Im wi cej nas tu b dzie, tym lepiej dla nas, bo nam b dzie weselej. Kiedym słu ył w wojsku, to nieraz pół kompanii siedziało w pace. A ilu to niewinnych ludzi zostało skazanych! I nie tylko w wojsku, ale i przez inne s dy. Pami tam, e raz jedna kobieta została skazana za to, e udusiła swoje nowo narodzone bli ni ta. Chocia przysi gała, e nie mogła udusi bli ni t, bo urodziła si jej tylko jedna dziewczynka, któr udało si udusi całkiem bez bólu, to jednak skazana została za podwójne morderstwo. Albo na przykład ten niewinny Cygan w Zabiehlicach, co si włamał do sklepiku w noc Bo ego Narodzenia. Przysi gał, e chciał si tylko ogrza , i nic mu to nie pomogło. Jak tylko s d we mie co w swoje r ce, to ju klapa. Widocznie tak ju musi by . Mo liwe, e wszyscy ludzie nie s takimi draniami, jak o nich nale y przypuszcza , ale w jaki sposób odró nisz dzisiaj człowieka dobrego od gałgana, osobliwie teraz, w takich powa nych czasach, gdy zakatrupili tego Ferdynanda. Tam u nas, kiedym słu ył w wojsku w Budziejowicach, zastrzelili w lesie za placem wicze psa pana kapitana. Kiedy si o tym kapitan dowiedział, zwołał nas wszystkich, kazał nam stan w szeregu i powiada, eby co dziesi ty wyst pił. Rzecz prosta, e i ja byłem dziesi ty i tak stali my habacht, nawet nie mrugn wszy. Kapitan chodzi sobie koło nas i powiada: „Wy psubraty, podlecy, wintuchy, hieny c tkowane, tak bym wam z przyjemno ci wlepił pojedynk za tego psa, posiekałbym was na makaron, porozstrzeliwał i zrobił karpia na niebiesko. eby cie wiedzieli, e si z wami nie b d bawił, daj wam wszystkim dwa tygodnie koszarniaka.” Widzicie, panowie, wtedy chodziło tylko o pieska, a teraz chodzi przecie o pana arcyksi cia. I dlatego trzeba wszystkim nap dzi strachu, eby ałoba była jak si patrzy. - Ja jestem niewinny. Ja jestem niewinny - powtarzał człowiek o zje onych włosach. - Chrystus Pan te był niewinny - rzekł Szwejk - i te go ukrzy owali. Nigdy nikomu nie zale ało na jakim tam niewinnym człowieku. ”Maul halten und weiter dienen!” - jak nam mawiali w wojsku. To najlepsze i najpi kniejsze. Szwejk wyci gn ł si na pryczy i usn ł snem sprawiedliwego. Tymczasem przybyło dwóch nowych aresztantów. Jeden z nich był Bo niakiem. Chodził po celi, zgrzytał z bami i co drugie jego słowo brzmiało: „Jebem ti duszu.”M czyła go my l, e w dyrekcji policji zginie mu jego koszyk. Drugim go ciem był Palivec, wła ciciel gospody, który zauwa ywszy swego znajomego, Szwejka, zbudził go i głosem pełnym tragizmu zawołał: - A wi c i ja tu jestem! Szwejk u cisn ł mu serdecznie r k i rzekł: - Ciesz si szczerze. Wiedziałem, e ten pan dotrzyma słowa, gdy zapewniał, e wieczorem po pana przyjd . Taka punktualno to dobra rzecz. Palivec zauwa ył wszak e, e taka punktualno gówno warta, i po cichu spytał Szwejka, czy ci inni aresztanci nie s aby złodziejaszkami, bo to mogłoby mu zaszkodzi jako wła cicielowi gospody. Szwejk obja nił go, e wszyscy oprócz jednego pana, który dostał si tu za usiłowanie popełnienia morderstwa rabunkowego na osobie gospodarza z Holic, nale do ich towarzystwa i siedz przez pana arcyksi cia.

12


Palivec obraził si i rzekł, e nie został aresztowany dla jakiego głupiego arcyksi cia, ale z powodu samego najja niejszego pana. Poniewa reszta towarzystwa zacz ła si tym interesowa , opowiedział, jak to muchy zanieczy ciły mu obraz cesarza. - Zapaskudziły mi go, bestie - ko czył opowiadanie swej przygody - a mnie zaprowadziły do kryminału. Ale ja tego tym muchom nie daruj - odgra ał si . Szwejk udał si znowu na spoczynek, ale nie spał długo, bo przyszli po niego, aby go zaprowadzi na ledztwo. Id c schodami na przesłuchanie do trzeciego wydziału, Szwejk d wigał swój krzy na szczyt Golgoty nie zdaj c sobie sprawy z własnego m cze stwa. Zauwa ywszy napis, e plu na korytarzach nie wolno, poprosił policjanta, aby mu pozwolił splun do spluwaczki, i promieniej c wielko ci swojej prostoty wkroczył do kancelarii ze słowami: - Dobry wieczór szanownym panom, wszystkim razem. Zamiast odpowiedzi, kto szturchn ł go pod ebro i popchn ł do stołu, za którym siedział pan o wyniosłym i urz dowym obliczu, o rysach twarzy pełnych zwierz cego okrucie stwa, jakby wła nie wypadł z ksi ki Lombrosa Zbrodniarz urodzony. Krwio erczo spojrzał na Szwejka i rzekł: - Nie udawaj pan takiego idioty. - Bardzo mi przykro - odpowiedział Szwejk z wielk powag - ale w wojsku byłem poddany superarbitracji z powodu idiotyzmu i urz dowo zostałem przez nadzwyczajn komisj lekarsk uznany za idiot . Ja jestem idiota z urz du. Pan o zbrodniczym wygl dzie zazgrzytał z bami. - To, o co jeste pan oskar ony i czego si pan dopu cił, wiadczy, e masz wszystkie klepki w porz dku. I wymieniał Szwejkowi długi szereg ró nych zbrodni, poczynaj c od zdrady stanu, a ko cz c na obrazie jego cesarskiej mo ci i członków domu cesarskiego. Po ród tych przest pstw wyró niała si pochwała morderstwa arcyksi cia Ferdynanda, st d za wywodziła si nowa gał przest pstw, w ród których najpełniej ja niała zbrodnia podburzania do nieposłusze stwa władzom, poniewa wszystko to stało si w lokalu publicznym. - Co pan na to? - zwyci sko zapytał pan o rysach znamionuj cych wielkie okrucie stwo. - Ano, sporo si tego nazbierało - odpowiedział naiwnie Szwejk. - Co za du o, to niezdrowo. - No, widzi pan, sam si pan przyznaje. - Ja si przyznaj do wszystkiego, prosz pana, dyscyplina musi by , bez dyscypliny ładnie by my wygl dali. Jeszcze kiedym słu ył w wojsku... - Stul pan g b ! - wrzasn ł radca policji na Szwejka - i mów pan tylko to, o co si pytam. Rozumie pan? - Jak ebym nie miał rozumie ? - rzekł Szwejk. - Posłusznie melduj , e rozumiem i e we wszystkim, co pan raczy do mnie mówi , potrafi si orientowa . - Z kim pan utrzymuje stosunki? - Ze swoj posługaczk , prosz pana.

13


- A w miejscowych kołach politycznych nie ma pan znajomych? - Mam, prosz pana, kupuj sobie południowe wydanie gazety „Národni Politika”, tej, jak si to mówi, suki... - Precz! - wrzasn ł na Szwejka pan o zwierz cym wyrazie twarzy. Gdy Szwejka wyprowadzano z kancelarii, rzekł: - Dobrej nocy, wielmo ny panie. Powróciwszy do izby aresztanckiej oznajmił Szwejk obecnym, e takie przesłuchiwania to niezgorsza frajda. - Troch tam pokrzycz , a w ko cu człeka wyp dz . Dawniej - wywodził bywało gorzej. Czytałem kiedy tak ksi k , e oskar eni musieli chodzi po rozpalonym elazie i pi roztopiony ołów, eby si pokazało, kto jest niewinny. Albo wtykali takiemu nogi w buty hiszpa skie i rozci gali go na drabinie, je li nie chciał si przyzna , albo te przypalali mu boki stra ackimi pochodniami, jak to robili na przykład wi temu Janowi z Nepomuka. Podobno ryczał przy tym, jakby go ze skóry łupili, i nie zamilkł, dopóki nie zrzucili go z mostu Eliszki do Wełtawy, i to w worku nieprzemakalnym. Takich wypadków było wi cej, a jeszcze na dobitk człowieka wiartowali albo wbijali go na pal gdziesik tam koło Muzeum. A je li wtr cili tylko takiego do wie y na mier głodow , to czuł si z uciechy jako nowo narodzony. Dzisiaj to jedna wielka frajda dosta si do kryminału - pochwalał Szwejk nowe czasy - nie ma wiartowania, nie ma hiszpa skich butów. Prycze mamy, stół mamy, ławki mamy, nie potrzebujemy pcha si jeden na drugiego, zup dostajemy, chleb te nam daj , dzban wody przynios , wychodek mamy pod nosem. We wszystkim wida post p. Prawda, e na ledztwo troch niby daleko, bo a przez trzy korytarze i o pi tro wy ej, ale za to na korytarzach jest czysto i jaki ruch! Tu prowadz jednego, tam drugiego, młodego, starego, płci m skiej, płci e skiej. Człek si cieszy ju i z tego, e nie siedzi tu sam. Ka dy idzie spokojnie swoj drog i nie potrzebuje si obawia , e mu w kancelarii powiedz : „Wi c naradzili my si i jutro zostanie pan po wiartowany albo spalony na stosie, wedle swego własnego wyboru.” Rozmy lanie o takich rzeczach byłoby z pewno ci nielekkie, a ja s dz , panowie, e niejeden z nas byłby w takim momencie całkiem zdetonowany. No, dzisiaj stosunki zmieniły si ju na nasz korzy . Wła nie ko czył apologi współczesnego wi zienia, gdy dozorca otworzył drzwi i zawołał: - Szwejk, ubra si i dalej na ledztwo! - Ja si ubior - odpowiedział Szwejk - przeciwko temu nie mam nic do powiedzenia, ale boj si , e to pewno pomyłka, bo ju raz zostałem ze ledztwa wyrzucony. I jeszcze si boj , aby reszta tych panów, co tutaj s razem ze mn , nie pogniewała si na mnie, e ja chodz dwa razy z kolei na ledztwo, a oni nie byli tam dzisiejszego wieczora jeszcze ani razu. Mo e to wzbudzi zawi . - Wyłazi i nie gl dzi ! - brzmiała odpowied na d entelme ski wywód Szwejka. Szwejk znalazł si znowu przed panem o zbrodniczym wygl dzie, który bez jakiegokolwiek wst pu zapytał go twardo i nieubłaganie: - Przyznaje si pan do wszystkiego?

14


Szwejk zwrócił na nieubłaganego człowieka swoje dobre modre oczy i rzekł mi kko: - Je li pan sobie yczy, prosz pana, abym si przyznał, to si przyznaj , bo mnie to nic nie szkodzi. Ale gdyby pan powiedział: „Szwejku, nie przyznawajcie si do niczego” - to si b d wykr cał ze wszystkich sił. Surowy pan pisał co w aktach i podawszy Szwejkowi pióro kazał mu si podpisa . I Szwejk podpisał oskar enie Bretschneidera wraz z dodatkiem: „Wszystkie wy ej wymienione oskar enia przeciwko mnie opieraj si na prawdzie. Józef Szwejk” Podpisawszy zwrócił si do surowego pana: - Czy ka e mi pan jeszcze co podpisa ? Czy mo e mam przyj dopiero jutro rano? - Z rana zostanie pan wywieziony do s du karnego - usłyszał w odpowiedzi. - O której godzinie, prosz pana? ebym przecie, bro mnie Bo e, nie zaspał! - Precz! - zagrzmiało na Szwejka dzisiaj po raz drugi to słowo zza stołu, przy którym stał. Powracaj c do swego nowego zakratowanego mieszkania Szwejk rzekł do dozorcy, który go przyprowadził: - Wszystko tu jest akuratnie jak w zegarku. Gdy tylko drzwi si za nim zamkn ły, współwi niowie zasypali go mnóstwem pyta , na które Szwejk odpowiedział jasno: - Dopiero co si przyznałem, e zabiłem arcyksi cia Ferdynanda. Sze cioro łudzi skuliło si w przestrachu pod zawszonymi kocami, tylko Bo niak rzekł: - Dobro doszli. Układaj c si na pryczy mówił Szwejk: - Głupia sprawa, e nie mamy tutaj budzika. Ale rano zbudzili go bez budzika i punktualnie o szóstej wywiózł Szwejka „zielony Anton” do krajowego s du karnego. - Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje - rzekł Szwejk do swoich towarzyszy podró y, gdy „zielony Anton” wyje d ał z bramy dyrekcji policji.

15


Rozdział 3 SZWEJK PRZED LEKARZAMI S DOWYMI Czyste, przytulne pokoiki krajowego s du karnego wywarły na Szwejku jak najlepsze wra enie. Wybielone ciany, czarno malowane kraty i otyły pan Demartini, starszy dozorca aresztu ledczego, z fioletowymi lampasami i wypustkami na urz dowej czapce, wszystko mu si podobało. Barwa fioletowa przepisana jest nie tylko tutaj, lecz i przy obrz dach ko cielnych w rod Popielcow i w Wielki Pi tek. Powtarza si przesławna historia rzymskiego panowania nad Jerozolim . Wi niów wyprowadzano i przedstawiano ich piłatom z roku tysi c dziewi set czternastego, rezyduj cym na parterze. A s dziowie ledczy, nowocze ni piłaci, zamiast rzetelnie umy r ce, posyłali sobie po paprykarz i piwo pilzne skie do Teissiga, dostarczaj c coraz nowych oskar e prokuraturze. Tutaj w wi kszo ci wypadków znikała wszelka logika, a zwyci ał §, dusił §, bałwanił §, parskał §, miał si §, groził §, zabijał §, i nie przepuszczał nikomu. Byli to onglerzy praw, kapłani liter kodeksowych, po eracze oskar onych, tygrysy austriackiej d ungli, wymierzaj cy skok na oskar onego podług numerów paragrafów. Wyj tek stanowiło kilku panów - (tak samo jak i w dyrekcji policji), którzy kodeksem nie przejmowali si nadmiernie, bowiem wsz dzie znajdzie si ziarno pszenicy w ród k kolu. Do jednego z takich panów przyprowadzono Szwejka na ledztwo. Starszy pan o wygl dzie dobrodusznym, ten sam, który niegdy , badaj c znanego morderc Valesza, nie zapomniał nigdy rzec do niego: „Raczy pan usi , panie Valesz, akurat mamy tu wolne krzesełko.” Gdy Szwejka przyprowadzono do niego, pan ten poprosił go z wrodzon sobie uprzejmo ci , aby usiadł, i rzekł: - A wi c to pan jest ten Szwejk? - Przypuszczam - odpowiedział Szwejk - e musz nim by , bo mój ojciec był Szwejk, a matka pani Szwejkowa. Nie mog zrobi im takiego wstydu, ebym si miał wypiera swego nazwiska. yczliwy u miech przeleciał po twarzy radcy s dowego prowadz cego dochodzenie. - Nawarzył pan sobie ładnego piwa. Du o sprawek ma pan na sumieniu. - Ja mam zawsze du o na sumieniu - rzekł Szwejk u miechaj c si jeszcze uprzejmiej ni pan radca s du. - Mo e nawet mam na sumieniu wi cej, ni raczy mie pan, wielmo ny panie. - Wida to i w protokóle, który pan podpisał - nie mniej uprzejmym tonem rzekł radca s du. - Czy nie wywierali na pana jakiego nacisku w dyrekcji policji? - Bro Bo e, wielmo ny panie. Ja sam si ich pytałem, czy mam podpisa , a gdy powiedzieli, ebym podpisał, to usłuchałem. Przecie nie b d si z nimi wodził za łby dla własnego podpisu. Na dobre by mi taka rzecz nie wyszła. Porz dek musi by . - A czy pan si czuje zupełnie zdrowy, panie Szwejk?

16


- Zupełnie zdrowy to ja nie jestem, wielmo ny panie radco. Mam reumatyzm, smaruj si opodeldokiem. Starszy pan znowu u miechn ł si uprzejmie. - Co by pan powiedział na to, gdyby my pana polecili zbada przez lekarzy s dowych? - Ja s dz , e nie jest tak le, eby ci panowie mieli na pró no traci dla mnie czas. Mnie ju badał jeden doktor w dyrekcji, czy nie mam trypra. - Wie pan co, panie Szwejku, my jednak zrobimy prób z tymi lekarzami s dowymi. Zło ymy ładn komisyjk , przeka emy pana do aresztu ledczego, a tymczasem pan sobie dobrze odpocznie. Na razie jedno pytanie: podług protokołu miał pan si wyra a i rozgłasza , e teraz niedługo wybuchnie wojna. - Prosz pana radcy, wojna wybuchnie w krótkim czasie. - A czy nie miewa pan czasem jakich napadów? - Napadów, prosz pana, nie mam, tylko raz byłbym o mały figiel wpadł pod samochód na Placu Karola. Ale to ju ładnych par lat temu. Na tym przesłuchanie zostało zako czone. Szwejk podał panu radcy s du r k , a po powrocie do swego pokoiku rzekł s siadom: - No, wi c przez to zamordowanie pana arcyksi cia Ferdynanda b d mnie badali lekarze s dowi. - Ja te ju byłem badany przez lekarzy s dowych - rzekł pewien młody człowiek. - Było to wtedy, kiedym si z powodu dywanów dostał przed s d przysi głych. Uznali mnie za słabego na umy le. Teraz przywłaszczyłem sobie parow młockarni i nic mi nie mog ju zrobi . Wczoraj powiedział mi mój adwokat, e je li raz zostałem uznany za słabego na umy le, to powinienem mie z tego korzy na całe ycie. - Ja tym lekarzom s dowym nic nie wierz - zauwa ył człowiek o inteligentnym wygl dzie. - Kiedy razu pewnego sfałszowałem weksle, zacz łem na wszelki wypadek chodzi na wykłady psychiatryczne doktora Heverocha, a gdy mnie złapali, symulowałem paranoika akurat tak, jak wypadało podług tych wykładów doktora Heverocha. Jednego z lekarzy ugryzłem w nog podczas komisji, wypiłem atrament z kałamarza i wyknociłem si , z przeproszeniem, w k cie izby przed cał komisj . Ale za to, em jednego z tych panów ugryzł w łydk , uznali mnie za zupełnie zdrowego i byłem zgubiony. - Ja si badania tych panów nic a nic nie boj - o wiadczył Szwejk. - Jakem słu ył w wojsku, to mnie badał jeden weterynarz i nic mi si nie stało. - Lekarze s dowi to dranie - ozwał si mały, skulony człowiek. - Niedawno temu jakim trafem wykopano na mojej ł ce szkielet, a lekarze s dowi powiedzieli, e ten szkielet był zamordowany jakim t pym narz dziem w głow , i to przed czterdziestu laty. Ja mam lat trzydzie ci osiem i zostałem aresztowany, chocia mam metryk chrztu, wyci g z ksi g stanu cywilnego i paszport. - S dz - rzekł Szwejk - e na wszystko powinni my spogl da z tej drugiej, pogodniejszej strony. Ka dy omyli si mo e, a musi si omyli tym bardziej, im bardziej o czym rozmy la. Lekarze s dowi to ludzie, a ludzie maj swoje wady. Raz trafiło mi si w Nuslach, e na mo cie na rzece Boticz podszedł do mnie w nocy pewien pan, kiedym powracał z gospody „U Banzetów”, i trzasn ł mnie bykowcem przez głow , a gdym le ał na ziemi, przyjrzał mi si przy wietle

17


latarki i powiada: „To pomyłka. To nie ten.” I tak go ta pomyłka rozzło ciła, e mnie przeci gn ł bykowcem jeszcze raz przez plecy. Taka to ju jest natura ludzka, e człowiek myli si a do mierci. Był te taki jeden, który znalazł w nocy w ciekłego psa na pół zmarzłego, zabrał go z sob i wsun ł onie pod pierzyn ; jak si ten pies rozgrzał i okrzepł, to pogryzł cał rodzin , a najmłodsze dziecko w kołysce rozszarpał i ze arł. Albo dam wam przykład, jak w naszych stronach pomylił si pewien tokarz. Otworzył sobie kluczem ko ciółek w. Michała w Pradze na Podolu, bo my lał, e to jego dom, w zakrystii zdj ł buty, bo my lał, e to ich kuchnia, poło ył si na ołtarzu, bo my lał, e to jego łó ko, i przykrył si takimi zasłonami ze wi tymi napisami, a eby mu było wygodniej, pod głow poło ył sobie Ewangeli i inne ksi gi wi te. Rano ko cielny znalazł go w ko ciele, a ten, gdy si ju całkiem opami tał, powiada całkiem dobrodusznie, e to pomyłka. ”Ładna pomyłka - rzekł ko cielny - kiedy przez t pomyłk b dziemy musieli ko ciół na nowo wy wi ca ”. Potem tego tokarza badali lekarze s dowi i dowiedli mu, e był zupełnie poczytalny i trze wy, poniewa gdyby był schlany, toby nie trafił kluczem do zamku drzwi ko cielnych. Potem ten tokarz umarł na Pankracu w wi zieniu. Dam wam te przykład, jak na Kladnie pomylił si pewien pies policyjny, wilk tego znanego rotmistrza Rottera. Rotmistrz Rotter hodował takie psy i robił do wiadczenia z włócz gami, tak e wszystkie w drusy zacz ły Kladno omija . Wi c wydał rozkaz, eby andarmi za wszelk cen przyprowadzili jakiego podejrzanego. Przyprowadzili mu tedy do przyzwoicie ubranego człowieka, którego znale li w la skich lasach siedz cego na jakim pniaku. Zaraz te kazał, aby mu odci li kawałek poły od surduta, dał ten kawałek surduta obw cha swoim andarmskim psom, a potem zaprowadzili tego człowieka do jakiej cegielni za miastem, a jego ladem pu cili te wytresowane psy, które go te znalazły i przyprowadziły z powrotem. Potem ten człowiek musiał włazi po drabinie na strych, skaka przez mur, wskoczy do stawu, a psy za nim. W ko cu pokazało si , e ten człowiek to był jeden czeski poseł radykalny, który wyjechał sobie na wycieczk do la skich lasów, bo go parlament ju zmierził. Tote mówi , e ludzie maj swoje wady i myl si , czy to b dzie uczony, czy te głupi, nieokrzesany idiota. Myl si i ministrowie. Komisja s dowo-lekarska, która miała decydowa o tym, czy duchowy horyzont Szwejka odpowiada, czy nie odpowiada wszystkim tym zbrodniom, o które został oskar ony, składała si z trzech niezwykle powa nych panów o pogl dach, którymi ka dy z nich ró nił si zasadniczo od pogl dów obu pozostałych kolegów. Panowie ci reprezentowali trzy ró ne szkoły psychiatryczne i ró ne pogl dy naukowe. Je li pomimo to w przypadku Szwejka doszło do całkowitej zgody mi dzy trzema przeciwnymi sobie obozami, to da si to obja ni jedynie oszałamiaj cym wra eniem, jakie na całej komisji wywarł Szwejk, gdy wszedłszy do sali, w której miał by badany jego stan umysłowy, i ujrzawszy na cianie obraz austriackiego monarchy, zawołał: - Panowie, niech yje cesarz Franciszek Józef I! Sprawa była zupełnie jasna. Spontaniczna manifestacja Szwejka usuwała cały szereg kwestii, pozostawiaj c tylko niektóre najwa niejsze pytania: odpowied na

18


nie miała potwierdzi pierwotny s d o Szwejku w oparciu o system doktora psychiatrii Kallersona, doktora Heverocha i Anglika Welkinga. - Czy radium jest ci sze od ołowiu? - Ja go, prosz panów, nie wa yłem - odpowiedział Szwejk ze swoim miłym u miechem. - Czy wierzysz pan w koniec wiata? - Naprzód musiałbym ten koniec zobaczy - niedbale odpowiedział Szwejk. Ale z pewno ci jeszcze nie jutro nast pi. - Czy potrafiłby pan obliczy przekrój kuli ziemskiej? - Nie umiałbym, prosz panów - odpowiedział Szwejk - ale i ja bym panom te mógł zada zagadk . Jest dom o trzech pi trach, ka de pi tro ma osiem okien. Na dachu s dwa dymniki i dwa kominy. Na ka dym pi trze mieszkaj dwaj lokatorzy. A teraz powiedzcie, panowie, którego roku umarła babka stró a? Lekarze s dowi spojrzeli po sobie wymownie, niemniej jednak jeden z nich zadał Szwejkowi jeszcze takie pytanie: - Czy zna pan najwi ksz gł bi Oceanu Spokojnego? - Nie znam, prosz panów - brzmiała odpowied - ale s dz , e z pewno ci jest wi ksza ni w Wełtawie pod Skał Vyszehradzk . Przewodnicz cy komisji zapytał krótko: - Wystarczy? Ale mimo to jeden z członków zadał Szwejkowi jeszcze takie pytanie: - Ile b dzie, gdy dwadzie cia tysi cy osiemset dziewi dziesi t siedem pomno ymy przez trzyna cie tysi cy osiemset sze dziesi t trzy? - Siedemset dwadzie cia dziewi - odpowiedział Szwejk bez wahania. - S dz , e to zupełnie wystarczy - rzekł przewodnicz cy komisji, a zwracaj c si do stra nika rzekł: - Prosz odprowadzi tego oskar onego na dawne miejsce. - Dzi kuj wam, panowie - grzecznie skłonił si Szwejk. - Mnie to te zupełnie wystarczy. Po jego wyj ciu kolegium trzech zgodziło si łatwo, e Szwejk jest notoryczny matołek i idiota według wszystkich praw przyrody, wynalezionych przez uczonych psychiatrów. W relacji przesłanej s dziemu ledczemu było mi dzy innymi: „Ni ej podpisani lekarze s dowi ustalaj całkowit t pot umysłow i wrodzony kretynizm przedstawionego wy ej wymienionej komisji Józefa Szwejka, która to t pota wyra a si takimi słowy, jak np.: "Niech yje cesarz Franciszek Józef I!" - co samo przez si wystarcza do o wietlenia stanu umysłowego Józefa Szwejka jako notorycznego matołka. Ni ej podpisana komisja proponuje zatem: 1. Umorzy dochodzenie przeciwko Józefowi Szwejkowi. 2. Odesła Józefa Szwejka do kliniki psychiatrycznej dla ustalenia, jak dalece jego stan umysłowy mo e sta si niebezpieczny dla otoczenia.” Podczas gdy redagowano powy sze orzeczenie, Szwejk opowiadał swoim współtowarzyszom: - O Ferdynandzie nie było wcale mowy, ale rozmawiali ze mn o jeszcze wi kszych cymbalstwach. Wreszcie powiedzieli my sobie, e to, o czym była mowa, zupełnie nam wystarczy, i rozeszli my si .

19


- Ja tam nikomu nie wierz - zauwa ył mały, skulony człowieczek, na którego ł ce przypadkowo wykopano szkielet. - Złodziej na złodzieju. - I złodziejstwo te musi by - rzekł Szwejk kład c si na pryczy. - Gdyby wszyscy ludzie yczyli sobie nawzajem dobrze, toby sobie niedługo łby pourywali.

20


Rozdział 4 SZWEJK WYP DZONY Z DOMU WARIATÓW Gdy w czasach pó niejszych Szwejk opowiadał o yciu w domu wariatów, nie znajdował słów na pochwał tej instytucji. - Doprawdy, e nie mog zrozumie , dlaczego wariaty gniewaj si , e ka im tam siedzie . Człowiek sobie mo e łazi nago po podłodze, wy jak szakal, w cieka si i k sa . Gdyby człek zrobił co podobnego gdzie na promenadzie, toby ludzie otwierali g by, ale tam takie rzeczy nale do najzwyczajniejszych. Taka tam panuje wolno , o jakiej nawet socjalistom si nie niło. Mo na si tam podawa za Pana Boga albo za Przenaj wi tsz Panienk , za papie a, za angielskiego króla, za najja niejszego pana czy za wi tego Wacława, aczkolwiek ten ostatni bywał ci gle wi zany i musiał nagi le e w izolatce. Był tam te jeden, który wykrzykiwał, e jest arcybiskupem, ale nic nie robił, tylko arł, spał i jeszcze z przeproszeniem robił co takiego, co mo na łatwo zrymowa , ale tam si takich rzeczy nikt nie wstydzi. Jeden podawał si nawet za wi tego Cyryla i Metodego, eby mu dawali podwójne porcje. Inny znowu był w ci y i ka dego zapraszał na chrzciny. Siedziało tam pod kluczem bardzo du o szachistów, polityków, rybaków i skautów, zbieraczy marek i fotografów-amatorów. Pewien człowiek siedział z powodu jakich starych garnków, które nazywał popielnicami. Jednego trzymali tam stale w kaftanie bezpiecze stwa, eby nie mógł wyliczy , kiedy nast pi koniec wiata. Spotkałem tam te kilku profesorów. Jeden z nich stale chodził za mn i dowodził mi, e kolebka Cyganów jest w Karkonoszach, a ten drugi obja niał mnie, e wewn trz kuli ziemskiej znajduje si jeszcze jedna, daleko wi ksza od zewn trznej. Ka dy mógł tam wygadywa , co mu lina na j zyk przyniosła, jakby był w parlamencie. Czasem opowiadali sobie tam bajki i bili si , gdy z jak królewn le si sko czyło. Najbardziej op tany był jeden pan, który podawał si za szesnasty tom „Leksykonu Naukowego” Otty i ka dego prosił, eby go otworzył i odszukał hasło „Kartono owa maszyna do szycia”, bo inaczej zginie. Uspokoił si dopiero wówczas, gdy mu nało ono kaftan bezpiecze stwa. Chwalił to sobie, mówi c, e si dostał do prasy introligatorskiej, i prosił, eby mu zrobili modny sznyt. W ogóle yło si tam jak w raju. Mo na tam wrzeszcze , rycze , piewa , płaka , pobekiwa , j cze , skaka , modli si , fika kozły, chodzi na czworakach, podskakiwa na jednej nodze, kr ci si w kółko, ta czy , hopsa , siedzie przez cały dzie w kucki i wdrapywa si na ciany. Nikt do nikogo nie podejdzie i nie powie: „Tego robi nie wolno, to nie wypada, tego si trzeba wstydzi , je li chcesz uchodzi za człowieka dobrze wychowanego.” Ale trzeba doda , e nie brak tam całkiem cichych wariatów. Był tam na przykład jeden wykształcony wynalazca, który ci głe dłubał w nosie i tylko raz na dzie mówił: „W tej chwili wynalazłem elektryczno „. Nie ma co gada , bardzo ładnie tam było i te kilka dni, które sp dziłem w domu wariatów, nale do najpi kniejszych chwil mego ycia. Istotnie, ju samo przywitanie, jakie oczekiwało Szwejka w domu wariatów, gdy został tam przywieziony z s du krajowego na obserwacj , przeszło wszelkie jego naj mielsze oczekiwania. Najpierw rozebrali go do naga, ubrali w mi kki

21


szlafrok i zaprowadzili do k pieli. Piel gniarze uj li go delikatnie pod rami , a jeden z nich opowiadał mu wesoł anegdot o ydach. W łazience zanurzono go w wannie z ciepł wod , a potem zaprowadzono pod chłodny natrysk. Powtórzywszy to trzy razy, pytali go, jak mu si to podoba. Szwejk odpowiedział, e to daleko lepsze od ła ni przy Mo cie Karola i e bardzo lubi si k pa . - Je li jeszcze ostrzy ecie włosy i przytniecie paznokcie, to ju niczego mi nie zabraknie do zupełnego szcz cia - dodał u miechaj c si przyjemnie. I temu yczeniu uczynili zado , a potem porz dnie go umyli g bk , owin li w prze cieradło i zanie li do pierwszego oddziału na łó ko, gdzie okryli go starannie kołdr i poprosili, eby zasn ł. Jeszcze dzisiaj Szwejk opowiada o tym wszystkim z zachwytem: - Wyobra cie sobie, e mnie nie li, naprawd nie li. Było mi w owej chwili tak błogo. W łó ku z tej błogo ci zaraz zasn ł. Potem go obudzili i postawili przed nim kubek mleka i bułk . Bułka była ju pokrajana na drobne kawałki i podczas gdy jeden z piel gniarzy trzymał Szwejka za obie r ce, drugi maczał kawałki bułki w mleku i karmił go nimi, jak si karmi g kluskami. Gdy ju był nakarmiony, wzi li go pod pachy i zaprowadzili do ust pu, gdzie poprosili go, aby wykonał mał i du potrzeb cielesn . I o tej pi knej chwili wspomina Szwejk ze wzruszeniem, a nie potrzebuj chyba powtarza jego słów o tym, co mu potem zrobili. Nadmieni tu jedynie, i Szwejk mawia: - Wyobra cie sobie, e jeden z nich trzymał mnie przy tym w obj ciach. Gdy go przyprowadzili na sal , poło yli znowu do łó ka i znowu prosili, aby zasn ł. A gdy zasn ł, zbudzili go i zaprowadzili do gabinetu na badanie, gdzie Szwejk, stoj c zupełnie nagi przed dwoma lekarzami, przypomniał sobie sławne czasy poboru do wojska. Mimo woli z ust wyrwało mu si słowo: - Tauglich. - Co mówicie? - zapytał jeden z lekarzy. - Zróbcie pi kroków naprzód i pi w tył. Szwejk zrobił od razu kroków dziesi . - Mówiłem przecie, e macie zrobi pi kroków - mówił lekarz. - Ja tam, prosz pana, paru kroków nie ałuj - odpowiedział Szwejk. Potem wezwali go lekarze, aby usiadł na krze le, a jeden z nich stukał go w kolana. Rzekł wtedy do drugiego lekarza, e odruchy s całkiem prawidłowe, ale tamten pokr cił głow i sam zacz ł stuka go w kolana, podczas gdy pierwszy przymykał i odchylał powieki Szwejka i przygl dał si jego renicom. Potem oddalili si ku stołowi i wymienili kilka wyrazów łaci skich. - Słuchajcie no, umiecie wy piewa ? - zapytał Szwejka jeden z lekarzy. Mo e nam za piewacie jak piosenk . - Naturalnie, prosz panów - odpowiedział Szwejk. - Co prawda, nie mam ani głosu, ani słuchu muzykalnego, ale je li panowie chc u y przyjemno ci, to spróbuj spełni wasze yczenie. I Szwejk za piewał: Hej, ten młody mnich na ławie Czoło nad prawic skłonił

22


I na blade swe policzki Dwie gor ce łzy uronił... - Dalej nie umiem - mówił Szwejk. - Je li panowie chc , to za piewam co innego: O, jak mi ci ko dzi na sercu, Jak ci ko piersi si oddycha, Gdy cicho siedz , z my l si biedz , A pier za dal t sknie wzdycha... - I tego te dalej nie umiem - westchn ł Szwejk. - Umiem jeszcze pierwsz strof Kde domow muj i Jenerał Windischgrätz i wojenne pany od samego wschodu sło ca wojowały, i jeszcze par takich ludowych piosenek jak np. Bo e chro cesarza, Jake my szli do Jaromierza i B d tysi ckro pozdrowiona... Obaj panowie doktorzy spojrzeli po sobie i jeden z nich zadał Szwejkowi pytanie: - Czy wasz stan umysłowy był ju kiedy badany? - W wojsku - odpowiedział Szwejk dumnie i uroczy cie - byłem przez panów wojskowych lekarzy urz dowo uznany jako notoryczny idiota. - Mnie si zdaje, e jeste cie symulant! - krzykn ł drugi lekarz na Szwejka. - Ja, prosz panów - bronił si Szwejk - nie jestem aden symulant, ja jestem naprawd idiota, mo ecie si panowie spyta w kancelarii 91 pułku w Czeskich Budziejowicach albo w Komendzie Uzupełnie w Karlinie. Starszy lekarz zrobił r k beznadziejny gest, a wskazuj c na Szwejka rzekł do piel gniarzy: - Temu człowiekowi oddacie ubranie i przeniesiecie go na trzeci oddział do pierwszego korytarza, potem jeden z was wróci i zaniesie wszystkie jego papiery do kancelarii. I powiecie tam, niech si piesz i pr dko spraw załatwiaj , eby my go tu zbyt długo nie mieli na karku. Lekarze rzucili jeszcze jedno mia d ce spojrzenie na Szwejka, który z szacunkiem cofał si ku drzwiom i grzecznie si kłaniał. Na pytanie jednego z piel gniarzy, dlaczego robi takie głupstwa, odpowiedział: - Poniewa jestem nie ubrany, czyli nagi, wi c nie chc na tych panów nic takiego wypina , eby nie powiedzieli, e jestem niegrzeczny albo cham. Od chwili gdy dozorcy otrzymali rozkaz zwrócenia Szwejkowi ubrania, nie okazywali mu adnej troskliwo ci. Nakazali, aby si ubrał, a jeden z nich odprowadził go na trzeci oddział, gdzie przez tych kilka dni, zanim w kancelarii załatwiono urz dowo spraw jego wylania ze szpitala, Szwejk miał sposobno poczynienia ciekawych spostrze e . Rozczarowani lekarze wystawili mu wiadectwo, e jest „symulantem upo ledzonym na umy le”, a poniewa ze szpitala wydalili go przed obiadem, doszło do drobnego zatargu. Szwejk o wiadczył, e je li go z domu wariatów wyrzucaj , to powinni da mu obiad. Awanturze poło ył kres policjant wezwany przez od wiernego. Szwejk został zaprowadzony do komisariatu przy ulicy Salma.

23


Rozdział 5 SZWEJK W KOMISARIACIE POLICJI PRZY ULICY SALMA Po pi knych, słonecznych dniach sp dzonych w domu wariatów zwaliły si na Szwejka godziny ci kich prze ladowa . Inspektor policji Braun zaaran ował scen spotkania ze Szwejkiem z okrucie stwem rzymskich ołdaków z czasów przemiłego cesarza Nerona Tak jak wtedy mawiano: „Rzu cie tego łajdaka chrze cijanina lwom!” - tak inspektor Braun rzekł twardo: - Za krat z nim! Ani słówka wi cej, ani mniej. Tylko w oczach inspektora policji Brauna pojawił si błysk perwersyjnej rozkoszy. Szwejk skłonił si i rzekł z godno ci : - Jestem gotów, panowie. Mniemam, e krata znaczy to samo co separacja, a to jeszcze nie najgorsze. - Nie pytlujcie nam tu za wiele - odpowiedział policjant, na co Szwejk zareplikował: - Jestem całkiem skromny i wdzi czny za wszystko, co panowie dla mnie uczyni racz . W celi siedział na pryczy m niejaki w gł bokiej zadumie. Siedział apatycznie. Gdy klucz zazgrzytał w zamku, miał tak min , jakby ani przez chwil nie przypuszczał, e otwieraj drzwi, aby go wypu ci na wolno . - Moje uszanowanie wielmo nemu panu - rzekł Szwejk siadaj c obok niego na pryczy. - Która te mo e by godzina? - Ja na godzin gwi d - odpowiedział m zamy lony. - Jest tu nie najgorzej - nawi zywał Szwejk rozmow - na przykład ta prycza jest z drzewa heblowanego. Powa ny człowiek nie odpowiedział, ale wstał i zacz ł chodzi po celi krokiem szybkim, przemierzaj c przestrze mi dzy prycz a drzwiami jakby si pieszył i pragn ł co uratowa . Tymczasem Szwejk z du ym zainteresowaniem przygl dał si napisom nagryzmolonym na cianach. Był tam na przykład jeden napis, którego autor przysi gał niebu toczy z policj walk na mier i ycie. Tekst był taki: „Dam ja wam, dranie.” Inny wi zie napisał: „Całujcie mnie w nos, koguty.” Inny stwierdził prosty fakt: „Siedziałem tu 5 czerwca 1913 i obchodzono si ze mn przyzwoicie. Józef Mareczek, kupiec z Vrszovic.” Ale był tu te jeden napis wstrz saj cy do gł bi: „Łaski, wielki Bo e!” - a pod tym dopisek: „Pocałujcie mnie w d.” Litera „d” była przekre lona, a na boku du ymi literami dopisano: „poł ”. Jaka dusza poetycka napisała obok tego wiersz: Nad strumykiem zasmucony siedz , Góra słonko złote przesłoniła,

24


A ja t sknym okiem w dal spogl dam, Tam gdzie mieszka moja miła. Człowiek, który biegał mi dzy drzwiami a prycz tak szybko, jakby chciał zdoby rekord w biegu marato skim, zatrzymał si zdyszany, usiadł na dawnym swoim miejscu, wsparł głow na dłoniach i rykn ł nagle: - Wypu cie mnie na wolno ! - Nie, oni mnie nie wypuszcz - odpowiadał sam sobie - nie wypuszcz i nie wypuszcz . Jestem tutaj ju od godziny szóstej rano. Stał si nagłe rozmowny, wyprostował si i zapytał Szwejka: - Czy nie ma pan przypadkiem rzemiennego pasa, ebym mógł z tym sko czy ! - Z mił ch ci mog panu słu y - odpowiedział Szwejk odpinaj c pas. Jeszcze nigdy nie widziałem, jak si ludzie w areszcie wieszaj na rzemiennym pasie. Tylko z tym kłopot - mówił Szwejk rozgl daj c si dokoła - e tu nigdzie nie ma porz dnego haka. Klamka okienna pana nie utrzyma. Chyba e powiesiłby si pan kl cz c na pryczy, jak zrobił ten mnich w klasztorze emauskim, co si powiesił na krucyfiksie przez jedn młod ydówk . Ja samobójców bardzo lubi . Dalej, a wawo! Ponury człowiek, któremu Szwejk wetkn ł pas w r k , spojrzał na rzemie , cisn ł go w k t i wybuchn ł płaczem, rozmazuj c brudnymi r kami łzy po całej twarzy. Skrzecz cym głosem wyrzucał przy tym zdanie za zdaniem: - Ja mam dziateczki, ja si tu dostałem za pija stwo i za niemoralne ycie, Jezus Maria, moja biedna ona, co te powiedz teraz w urz dzie? Ja mam dziateczki, ja tu jestem za pija stwo i ycie niemoralne. - I tak dalej w kółko i bez ko ca. Wreszcie uspokoił si troch , podszedł ku drzwiom i zacz ł w nie kopa i wali pi ciami. Za drzwiami dały si słysze kroki i ozwał si głos: - Czego tam? - Wypu cie mnie na wolno ! - rzekł aresztant takim głosem, jakby wolno była do istnienia koniecznie potrzebna. - Gdzie wam tak pilno? - pytano z drugiej strony drzwi. - Do urz du - odpowiedział nieszcz liwy ojciec, mał onek, urz dnik, pijak i rozpustnik. Ozwał si miech, upiorny miech w ród ciszy korytarza, i kroki si oddaliły. - Je li si nie myl , to ten pan nienawidzi pana, skoro si z pana tak mieje mówił Szwejk, podczas gdy złamany na duchu m usiadł znowu obok niego. Taki dozorca jest zdolny do wszystkiego, gdy si rozzło ci. Niech pan siedzi spokojnie, skoro nie chce si pan powiesi , i niech pan czeka, co b dzie dalej. Je li pan jest urz dnikiem, onatym i jeszcze do tego ma pan dzieci, to zgadzam si , e to jest straszne. Je li si nie myl , to pan jest przekonany, e pana wydal z urz du. - Tego panu powiedzie nie mog - westchn ł zapytany - poniewa sam ju nie pami tam, co wyrabiałem. Wiem tylko tyle, e mnie sk d wyrzucili i miałem tam wróci , aby zapali sobie cygaro. Ale przedtem to wszystko tak si ładnie zacz ło. Naczelnik naszego wydziału obchodził imieniny i zaprosił nas do pewnej winiarni,

25


potem poszli my do drugiej, do trzeciej, do czwartej, do pi tej, do szóstej, do siódmej, do ósmej, do dziewi tej... - Mo e pan sobie yczy, eby mu pomóc liczy - zapytał Szwejk. - Ja si na tych rzeczach znam, bo pewnej nocy byłem w dwudziestu o miu lokalach. Ale musz si pochwali , e nigdzie nie zamawiałem wi cej ni trzy piwa. - Jednym słowem - mówił dalej nieszcz liwy podwładny pana naczelnika, który tak wspaniale obchodził imieniny - gdy my absolwowali z tuzin tych speluneczek, zauwa yli my, e pan naczelnik nam si gdzie zapodział, pomimo e uwi zali my go na szpagacie i wodzili my z sob jak pieska. Wi c gdy nam zgin ł, poszli my go szuka , a przy tym szukaniu pogin li my sobie nawzajem, a wreszcie sam jeden znalazłem si w nocnym lokalu na Vinohradach, a był to lokal przyzwoity, gdzie piłem jaki likier prosto z butelki. Co pó niej jeszcze robiłem, tego ju nie pami tam, wiem tylko tyle, e ju w komisariacie, gdy zostałem tutaj przyprowadzony, obaj policjanci, co mnie przyprowadzili, składali raport, e si upiłem, e si zachowywałem niemoralnie, e pobiłem pewn dam , e scyzorykiem por n łem czyj kapelusz, który zdj łem z wieszaka, rozp dziłem damsk kapel , oskar yłem publicznie oberkelnera, e ukradł mi dwadzie cia koron, przetr ciłem marmurow płyt stołu, przy którym siedziałem, i rozmy lnie naplułem w czarn kaw pewnemu panu, który siedział przy s siednim stole. Wi cej nic nie zrobiłem, a przynajmniej nie mog sobie przypomnie , abym zrobił jeszcze co takiego. I prosz mi wierzy , e jestem taki porz dny, inteligentny człowiek, który nie my li o niczym innym, tylko o swojej rodzinie. Co pan na to wszystko powie? Przecie ja nie jestem aden awanturnik. - Du o te pan miał roboty z przetr ceniem tej płyty marmurowej? - zapytał Szwejk okazuj c du e zainteresowanie. - Czy mo e przetr cił j pan od jednego zamachu? - Od jednego - odpowiedział inteligentny pan. - W takim razie jest pan zgubiony - rzekł Szwejk w zamy leniu. - Dowiod panu, e pan si do tego przygotowywał pilnym wiczeniem. A ta kawa obcego pana, w któr pan napluł, czy była z rumem, czy bez rumu? - I nie czekaj c odpowiedzi wyja nił: - Je li była z rumem, to sprawa b dzie gorsza, poniewa taka kawa jest dro sza. W s dzie oblicza si wszystko skrupulatnie, eby mo na było doliczy si przynajmniej grubej zbrodni. - W s dzie - j kn ł bezradnie sumienny ojciec rodziny i opu ciwszy głow popadł w niemiły stan, w którym człowieka r wyrzuty sumienia. - A czy w domu wiedz ju , e pan si dostał za krat ? - pytał Szwejk. - Czy te b d czekali, a o tym b dzie w gazetach? - Pan s dzi, e to si dostanie do gazet? - naiwnie spytała ofiara imienin swego przeło onego. - To wi cej ni - pewne - brzmiała surowa odpowied , bowiem Szwejk nigdy nie miał zwyczaju ukrywa co przed lud mi. - Wszystkie te rzeczy b d si czytelnikom gazet ogromnie podobały. Ja te bardzo lubi odczytywa rubryk o pijanicach i o awanturach. Niedawno temu „Pod Kielichem” pewien go nie zrobił nic takiego, tyle tylko, e sam sobie stłukł kufel na głowie. Podrzucił go do góry i stan ł pod nim. Odwie li go z gospody, a rano ju o tym czytali my. Albo na przykład w „Bendlovce” dałem razu pewnego jednemu karawaniarzowi w

26


pysk, a on mi oddał. Aby my si mogli pogodzi , musieli nas obu aresztowa i zaraz było o tym w wieczornych gazetach. Albo gdy w kawiarni „Pod Trupem” stłukł pan radca dwa talerzyki, to my li pan, e mieli wzgl d na niego? Zaraz na drugi dzie był w gazetach. Mo e pan zrobi tylko tyle, e z aresztu po le pan do gazet sprostowanie, i wiadomo ci, które zostały zamieszczone, nie dotycz pana, i e z tym panem, o którym mowa, nie jest pan ani spokrewniony, ani zaprzyja niony. Za do domu napisze pan, eby panu to sprostowanie z gazety wyci li; przeczyta je pan sobie, jak odsiedzi kar . - Czy panu nie chłodno? - zapytał Szwejk ze współczuciem, gdy zauwa ył, e inteligentny pan si trz sie. - W tym roku koniec lata jest troch chłodnawy. - Ja jestem skompromitowany - zapłakał towarzysz Szwejka. - Kariera moja sko czona. - A tak - najch tniej zgadzał si Szwejk. - Gdy po odsiedzeniu kary nie przyjm pana na dawne stanowisko, to nie wiem, czy tak łatwo znajdzie pan inne miejsce, bo ka dy pracodawca, cho by i hycel, da wiadectwa moralno ci. wi ta prawda, e taka chwilka rozkoszy, jakiej pan wtedy za ył, nie opłaca si . A czy mał onka pa ska i dzieci maj rodki utrzymania przez ten czas, kiedy pan tu b dzie siedział? Czy te b dzie musiała chodzi i ebra i uczy dzieci ró nych wyst pków. Ozwało si łkanie. - Moje biedne dziatki! Moja biedna ona! Skruszony grzesznik wstał i rozgadał si o swoich dziatkach: ma ich pi cioro, najstarszy ma lat dwana cie i nale y do tych tam skautów. Pije tylko wod , a ojciec powinien sobie bra przykład z niego, taki ojciec, który po raz pierwszy w yciu dopu cił si takich rzeczy. - Do skautów nale y? - zapytał Szwejk. - Bardzo lubi słucha opowiadania o tych skautach. Pewnego razu w Mydlovarach koło Zlivia, obwód Hluboka, powiat Czeskie Budziejowice, akurat wtedy, jake my tam - 91 pułk - mieli wiczenia, chłopi okoliczni zrobili obław na skautów w lesie gminnym, bo im si tam bardzo rozplenili. Złapali trzech. Ten najmniejszy z nich, gdy go wi zali, kwilił, piszczał i tak narzekał, e my, zahartowane wojaki, nie mogli my na to patrze i woleli my odej . Przy tym wi zaniu ci trzej skauci pok sali o miu chłopów. Potem na m kach u wójta, pod trzcin , zeznali, e w całej okolicy nie ma ani jednej ł ki, której nie byliby wygnietli, gdy si wygrzewali na sło cu, dalej, e koło Razic przed samymi niwami jeden łan yta na pniu spalił si tylko skutkiem nieszcz liwego wypadku, kiedy sobie w ycie na ro nie piekli sarenk , upolowan za pomoc no a w lesie gminnym. W ich kryjówce le nej znaleziono przeszło pół korca ogryzionych ko ci drobiu i dziczyzny, ogromne mnóstwo pestek czere ni, zatrz sienie ogryzków z niedojrzałych jabłek i inne dobre rzeczy. Ale niefortunny ojciec skauta nie dał si pocieszy . - Co ja zrobiłem? - biadał. - Reputacj mam zmarnowan . - Słusznie pan powiedział - rzekł Szwejk z wrodzon szczero ci . - Po tym, co si stało, musi pan mie reputacj zmarnowan na całe ycie, poniewa znajomi pa scy dodadz jeszcze to i owo do tego, co b d czytali w gazetach o panu. To si zawsze tak robi, ale niech pan si tym nie przejmuje. Takich ludzi, co maj zaszargan albo zmarnowan reputacj , jest na wiecie przynajmniej dziesi

27


razy tyle, co ludzi z dobr reputacj . To taka drobnostka, o której nie warto gada . Na korytarzu dały si słysze ci kie kroki, klucz zazgrzytał w zamku, drzwi si otworzyły, a od progu policjant wywołał Szwejka po imieniu i nazwisku. - Przepraszam pana - rzekł rycerski Szwejk - ja tu jestem dopiero od godziny dwunastej, a ten pan ju od szóstej rano, wi c mnie niepilno. Zamiast odpowiedzi krzepka r ka policjanta wyci gn ła Szwejka na korytarz i bez jednego słowa poprowadziła go po schodach na pi tro. W drugim pokoju przy stole siedział komisarz policji, otyły pan o dobrodusznym wygl dzie. Pan ten ozwał si uprzejmie: - Aha, to pan jest ten Szwejk? A w jaki sposób pan si tutaj dostał? - W sposób najzwyczajniejszy - odpowiedział Szwejk. - Przyprowadził mnie tu jeden pan policjant, poniewa nie chciałem si zgodzi na to, eby mnie z domu wariatów wyrzucili na czczo. Bo to jest tak, jakby mnie uwa ali za tak dziewk z ulicy, co to j mo na kopn . - Wie pan co, panie Szwejk - rzekł uprzejmie pan komisarz. - Na co nam tu, na Salmovcu, ten cały ambaras? Czy nie lepiej b dzie, gdy po lemy pana do dyrekcji policji? - Pan jest, e si tak wyra , panem sytuacji - mówił Szwejk spokojnie. - Teraz pod wieczór taki spacerek b dzie bardzo przyjemny. - Bardzo mi miło, e my si tak łatwo dogadali - rzekł wesoło komisarz policji. - Najlepiej y w zgodzie. Prawda, panie Szwejk? - Ja te bardzo lubi zgodzi si z ka dym - odpowiedział Szwejk. - Ja pa skiej dobroci nigdy nie zapomn . Niech mi pan wierzy, panie komisarzu. Skłoniwszy si grzecznie, wyszedł z policjantem i ju po upływie kwadransa wida było Szwejka pod opiek tego policjanta na rogu ulicy J czmiennej i Placu Karola. Policjant miał pod pach du ksi g z niemieckim napisem: „Arrestantenbuch”. Na rogu ulicy Spalonej Szwejk, id cy ze swoim towarzyszem, zetkn ł si z tłumem ludzi tłocz cych si dokoła wielkiego obwieszczenia. - To manifest najja niejszego pana o wypowiedzeniu wojny - rzekł policjant do Szwejka. - Ja to przewidziałem - rzekł Szwejk - ale u wariatów nic jeszcze o tym nie wiedz , chocia powinni by to mie z pierwszej r ki. - Jak pan to rozumie? - zapytał policjant Szwejka. - Poniewa u wariatów siedzi pod kluczem du o panów oficerów - tłumaczył Szwejk, a gdy zrównali si z tłumem stoj cym przed manifestem, zawołał: Cesarz Franciszek Józef niech yje! Te wojn wygramy! Kto z nadmiaru entuzjazmu wcisn ł Szwejkowi kapelusz na uszy, po czym dobry wojak Szwejk, otoczony zbiegowiskiem ludzi, wkroczył po raz drugi w bram dyrekcji policji. - T wojn wygramy z cał pewno ci , powtarzam to jeszcze raz, panowie! zawołał Szwejk rozstaj c si z tłumem, który mu towarzyszył. A gdzie z mrocznej otchłani wieków przybli ała si ku Europie prawda, e dzie jutrzejszy zniweczy plany tera niejszo ci.

28


Rozdział 6 SZWEJK PRZERYWA ZACZAROWANE KOŁO I WRACA DO DOMU Gmach dyrekcji policji przenikał chłód obcego autorytetu, ledz cego pilnie, jak dalece ludno entuzjazmuje si wojn . Prócz gar ci ludzi, którzy si nie wyparli, e s synami narodu maj cego przelewa krew za sprawy zgoła mu obce, dyrekcja policji była wspaniał kolekcj biurokratycznych drapie ników, których jedynym celem ycia była obrona suchych i bezdusznych paragrafów przy pomocy wi zienia i szubienicy. Z ofiarami swymi ludzie ci obchodzili si z jadowit uprzejmo ci , czyhaj c bacznie na ka de ich słowo. - Bardzo mi przykro - rzekł jeden z tych czarno- ółtych drapie ników, gdy przyprowadzono do Szwejka - e pan znowu dostał si w nasze r ce. My leli my, e si pan poprawi, ale spotkał nas zawód. Szwejk bez słowa potakiwał głow i miał min tak niewinn , e czarno- ółta bestia spojrzała na niego z du ym zaciekawieniem i rzekła z naciskiem: - Nie rób pan takiej idiotycznej miny. Ale natychmiast przeszła znowu na ton wielkiej uprzejmo ci i mówiła dalej: - Dla nas jest rzecz bardzo niemił trzyma pana w areszcie i mog pana zapewni , e zdaniem moim wina pa ska nie jest tak wielka, bo przy małej pa skiej inteligencji nie mo na w tpi , e został pan oszukany. Niech pan mi powie, panie Szwejk, kto te pana namawia, aby pan wyprawiał takie głupstwa? Szwejk zakaszlał i ozwał si : - Ja, prosz pana, o adnych głupstwach nic nie wiem. - A czy to nie jest głupstwo, panie Szwejk - wywodził urz dnik obłudnym, ojcowskim tonem - gdy pan, według opowiadania policjanta, który pana tutaj przyprowadził, spowodowałe zbiegowisko przed manifestem o wojnie, wywieszonym na rogu ulicy, i gdy podburzałe lud wołaniem: „Niech yje cesarz Franciszek Józef! Ta wojna jest wygrana!” - Nie mogłem by oboj tny - wyja nił Szwejk spogl daj c swymi zacnymi oczami w oczy inkwizytora. - Oburzyło mnie to, gdy widziałem, e wszyscy czytaj ten manifest o wojnie, a nikt nie okazuje rado ci. Nikt nie wiwatuje, nikt nie woła „hura”, w ogóle nic, panie radco. To tak, jakby ich to wcale nie obchodziło. Wi c ja, stary wojak z 91 regimentu, nie mogłem ju na to patrze , krzykn łem, co si nale ało, i my l , e gdyby pan był na moim miejscu, toby pan post pił tak samo jak ja. Jak jest wojna, to musi by wygrana i trzeba woła : „Niech yje najja niejszy pan!” - tego mnie nikt uczy nie potrzebuje. Przekonany i skruszony, czarno- ółty drapie nik nie mógł znie dłu ej spojrzenia niewinnego baranka Szwejka, opu cił wi c oczy na urz dowe akta i rzekł: - Uznaj całkowicie pa ski zapał, ale powinien si on przejawia w innych okoliczno ciach. Sam pan wie dobrze, e prowadził pana policjant wi c taki wybuch patriotyzmu musiał wywrze na publiczno ci wra enie raczej ironiczne ni powa ne.

29


- Gdy kogo prowadzi policjant - odpowiedział Szwejk - to taki moment w yciu jest ci ki. Ale gdy człowiek nawet w takim momencie nie zapomina o tym, co nale y robi , gdy jest wojna, to ja s dz , e taki człowiek zły nie jest. Czarno- ółta bestia zawarczała i jeszcze raz spojrzała Szwejkowi w oczy. Szwejk odpowiedział niewinnym, mi kkim, skromnym i tkliwym ciepłem swego spojrzenia. Przez chwil patrzyli sobie uparcie w oczy. - Pal pana diabli, panie Szwejk - rzekła wreszcie g ba urz dowa - ale je li dostanie si tu pan jeszcze raz, to w ogóle nie b d pana o nic pytał, ale ode l pana bez jednego słowa do wojennego s du na Hradczany. Zrozumiał pan? Nim si pan radca spostrzegł, Szwejk podszedł do niego, pocałował go w r k i rzekł: - Bóg zapła za wszystko. Gdyby pan potrzebował czasem jakiego rasowego pieska, to niech pan si zwróci do mnie. Ja handluj psami. W taki sposób Szwejk znalazł si znowu na wolno ci i mógł wróci do domu. Zacz ł si zastanawia , czy po drodze nie nale ałoby najpierw wst pi do gospody „Pod Kielichem”. Sko czyło si na tym, e otworzył drzwi, którymi wyszedł był swego czasu w towarzystwie wywiadowcy Bretschneidera. W gospodzie panowała grobowa cisza. Siedziało tam kilku go ci, a w ród nich ko cielny z ko cioła w. Apolinarego. Wszyscy mieli miny ponure. Za szynkwasem siedziała gospodyni Palivcowa i t po spogl dała na kurki od piwa. - Otom i ja - rzekł Szwejk wesoło. - Prosz o szklank piwa. A gdzie to pan Palivec? Czy te ju w domu? Zamiast odpowiedzi Palivcowa zacz ła płaka , wzdycha ; ka dym słowem wyra ała swoj rozpacz, akcentuj c osobliwie: - Dostał... dziesi ... lat... przed... tygodniem. - No, to ju sobie tydzie odsiedział - rzekł Szwejk. - On był taki ostro ny - płakała Palivcowa - sam to ci gle o sobie powtarzał. Go cie w gospodzie uparcie milczeli, jakby po izbie bł dził duch Palivca i napominał ich do jeszcze wi kszej ostro no ci. - Ostro no to matka m dro ci - rzekł Szwejk zasiadaj c do stołu nad szklank piwa. W pianie tego piwa były dziurki od łez Palivcowej, która płakała podaj c Szwejkowi kufel do stołu. - Dzisiejsze czasy s takie, e zmuszaj człowieka do ostro no ci. - Wczoraj mieli my dwa pogrzeby - zmienił temat rozmowy ko cielny z ko cioła w. Apolinarego. - Wida kto umarł - rzekł drugi go , a trzeci spytał: - Czy te pogrzeby były z katafalkiem? - Chciałbym wiedzie - rzekł Szwejk - jakie teraz, w czasie wojny b d te wojskowe pogrzeby. Go cie wstali, zapłacili i bez słowa wyszli. Tylko Szwejk został sam na sam z Palivcow . - Nawet nie byłbym pomy lał, eby niewinnego człowieka skazywali na dziesi lat - rzekł Szwejk. - e jednego niewinnego skazali na pi lat, o tym ju słyszałem, ale na dziesi , to troch za du o.

30


- Bo mój chłop si przyznał - płakała Palivcow - do tego, co tutaj mówił o tych muchach i o tym obrazie, i powtórzył to w dyrekcji policji i w s dzie. Byłam w s dzie na sprawie jako wiadek, ale có ja tam mogłam wiadczy , kiedy mi powiedzieli, e jestem w stosunku powinowactwa do mego m a i e mog si zrzec zeznania. Ja si tak wystraszyłam tego stosunku powinowactwa, eby z tego nie było jeszcze czego gorszego, i zrzekłam si wiadczenia, a mój biedny stary tak si na mnie spojrzał, e do samej mierci nie zapomn tego spojrzenia. A potem, po wyroku, kiedy go odprowadzali, krzykn ł tam na korytarzu, jakby zupełnie zwariował: „Niech yje Zwi zek Wolnej My li!” - A pan Bretschneider ju tu nie bywa? - spytał Szwejk. - Był tu par razy - odpowiedziała gospodyni - wypił piwo albo dwa, pytał, kto tu bywa, i przysłuchiwał si , jak go cie rozmawiaj o futbolu. Oni, jak go tylko widz , zawsze rozmawiaj o futbolu. A jego podrzucało, jakby go miało pokr ci , jakby miał dosta ataku furii. Przez ten cały czas nabrał tylko jednego tapicera z ulicy Poprzecznej. - To rzecz wprawy - rzekł Szwejk. - Czy ten tapicer był głupi człowiek? - Taki jak mój m mniej wi cej - odpowiedziała z płaczem. - Pytał si go, czy strzelałby do Serbów. A on odpowiedział, e nie umie strzela , e był razu pewnego w strzelnicy i przestrzelał tam cał koron . Potem słyszeli my wszyscy, jak pan Bretschneider rzekł zapisuj c sobie w notatniku: „Patrzcie pa stwo, znowu taka ładna zdrada stanu” - i zabrał z sob tego tapicera z ulicy Poprzecznej, który ju nie wrócił. - Du o jest takich, co ju nie powróc - mówił Szwejk. - Prosz o rum. Wła nie zamawiał sobie Szwejk drug porcj rumu, gdy do gospody wszedł po cywilnemu policjant Bretschneider. Rozejrzał si po szynku, przysiadł si do Szwejka, kazał sobie poda piwa i czekał, co Szwejk powie. A Szwejk, zdj wszy z wieszaka jak gazet i przegl daj c ostatni stron ogłosze , odezwał si : - Patrzcie pa stwo, niejaki pan Czimpera, Straszkov numer 5, poczta Raczinie wie , sprzedaje gospodark z trzynastoma morgami własnego pola. Szkoła i kolej na miejscu. Bretschneider nerwowo b bnił palcami i zwracaj c si do Szwejka rzekł: - Dziwi si , e pana takie gospodarstwo zajmuje, panie Szwejk. - Ach, to pan - rzekł Szwejk wyci gaj c r k na przywitanie. - Nie poznałem pana od razu, bo mam bardzo słab pami . Ostatnio widzieli my si bodaj e w kancelarii dyrekcji policji, prawda? Co pan porabiał w tym czasie? Czy zachodzi pan tu cz sto? - Dzisiaj przyszedłem tu, eby si spotka z panem - rzekł Bretschneider. - W dyrekcji policji powiedziano mi, e pan sprzedaje psy. Potrzebuj ładnego ratlerka albo szpica czy co w tym rodzaju. - Mog panu słu y psami ka dego gatunku - odpowiedział Szwejk. - yczy pan sobie zwierz rasowe czy te zwyczajne? - S dz - odpowiedział Bretschneider - e lepiej od razu wzi rasowe zwierz . - No, a psa policyjnego nie yczyłby pan sobie? - zapytał Szwejk. - Takiego mianowicie, który natychmiast wszystko wytropi i naprowadzi na lad zbrodni?

31


Ma takiego psa jeden rze nik we Vrszovicach, a ten pies ci gnie wózek, bo jak to si mówi, min ł si ze swoim powołaniem. - Chciałbym jednak szpica - ze spokojnym uporem mówił Bretschneider. Szpica, który by nie k sał. - A wi c yczy pan sobie szpica bez z bów? - zapytał Szwejk. - Wiem o takim szpicu. Ma go pewien wła ciciel gospody w Dejvicach. - No, to ju lepiej ratlerka - ozwał si zakłopotany pan Bretschneider, którego wiadomo ci o psach były bardzo nikłe i gdyby nie rozkaz dyrekcji policji, to nigdy by si psami nie interesował. Ale rozkaz był jasny i wyra ny: zapozna si bli ej ze Szwejkiem, korzystaj c z tego, e handluje on psami; Bretschneider miał prawo dobra sobie pomocników i rozporz dzał pewnymi sumami na kupno psów. - Ratlery s wi ksze i mniejsze - rzekł Szwejk. - Wiem o dwóch małych i o trzech wi kszych. Wszystkich pi cioro mo na sobie poło y na kolanach. Mog je panu poleci jak najgor cej. - Taki ratler bardzo by mi si podobał - zdecydował si Bretschneider. - A ile te kosztuje taki piesek? - To zale y od wielko ci - odpowiedział Szwejk. - Wielko gra tu wa n rol : bo ratlerek to nie ciel . U ratlerków odwrotnie: im mniejszy, tym dro szy. - Ja bym reflektował na wi kszego, który by stró ował - odpowiedział Bretschneider w obawie, aby nie obci y nadmiernie tajnego funduszu policji pa stwowej. - Dobrze - rzekł Szwejk - wi kszego ratlerka mog panu sprzeda za pi dziesi t koron, a jeszcze wi kszego za czterdzie ci pi , ale zapomnieli my o jednej rzeczy: czy to maj by szczeni ta, czy te stare psy, i czy chodzi o psy, czy o suki. - Mnie wszystko jedno - odpowiedział Bretschneider, który zetkn ł si tu nagle z nie znanymi mu dotychczas zagadnieniami. - Niech pan mi si wystara o pieska, a ja jutro wieczorem o siódmej przyjd po niego. Zgoda? - Niech pan przyjdzie - sucho odpowiedział Szwejk. - Pies b dzie, ale w takim razie jestem zmuszony prosi o zaliczk trzydziestu koron. - Rzecz prosta - rzek Bretschneider wyliczaj c Szwejkowi pieni dze. - A teraz zafundujmy sobie po wiartce wina na mój rachunek. Kiedy wypili, z kolei Szwejk postawił wiartk wina, potem Bretschneider, mówi c do Szwejka, eby si go nie obawiał, bo dzisiaj nie ma słu by i ka dy miało mo e z nim rozmawia o polityce. Szwejk zauwa ył, e w szynku nigdy o polityce nie rozmawia, bo cała polityka to zabawka dla małych dzieci. Bretschneider przeciwnie, ujawniał wielce rewolucyjne pogl dy i mówił, e ka de słabe pa stwo skazane jest na zagład . Przy sposóbno ci zapytał Szwejka, jakie s jego pogl dy w tej materii. Szwejk zameldował mu, e jeszcze nigdy nie miał do czynienia z pa stwem, ale e kiedy miał pod opiek słabe szczeni bernardyna, które karmił sucharami wojskowymi, i te zdechło.

32


Przy pi tej wiartce Bretschneider oznajmił, e jest anarchist , i spytał Szwejka, do jakiej organizacji przysta najlepiej. Szwejk odpowiedział, e razu pewnego jaki anarchista kupił u niego psa leonbergera za sto koron i ostatniej raty mu nie dopłacił. Przy szóstej wiartce Bretschneider mówił o rewolucji i wyst pował ostro przeciwko mobilizacji, na co Szwejk odpowiedział mu szeptem, pochylaj c si nad jego uchem: - Akurat przyszedł do lokalu jaki go , wi c uwa aj pan, eby nic nie słyszał, bo mógłby pan z tego mie przykro ci. Widzi pan przecie, e Palivcowa ju płacze. Palivcowa naprawd płakała siedz c na krze le przy szynkwasie. - Czemu pani płacze, pani gospodyni? - zapytał Bretschneider. - Po trzech miesi cach wygramy wojn , b dzie amnestia, m pani wróci do domu i wtedy sobie popijemy. Czy mo e jest pan zdania, e tej wojny nie wygramy? - zwrócił si do Szwejka. - Kto by tam ci gle wałkował takie rzeczy - rzekł Szwejk. - Wygra musimy, i basta, ale teraz id do domu, bo ju czas na mnie. Szwejk zapłacił, co był winien, i powrócił do swojej starej posługaczki, pani Müllerowej, która si bardzo wystraszyła, gdy spostrzegła, e człowiekiem, który otwiera kluczem drzwi, jest pan Szwejk. - My lałam, prosz pana, e pan powróci dopiero za kilka lat - rzekła ze zwykł swoj szczero ci . - Ja tymczasem z alu za panem wzi łam sobie na kwater portiera z nocnej kawiarni, bo u nas była ju trzy razy rewizja, a gdy nic nie mogli znale , powiedzieli, e pan jest zgubiony, bo wida jaki pan wyrafinowany. Szwejk zauwa ył natychmiast, e nieznany obcy człowiek urz dził si w jego mieszkaniu jak najwygodniej. Spał na jego łó ku i okazał si nawet tak dalece szlachetny, e zadowolił si połow łó ka, a na drugiej połowie umie cił jakie długowłose stworzenie, które spało obj wszy go przez wdzi czno za szyj . Za przed łó kiem le ały w nieładzie cz ci garderoby m skiej i damskiej. Z tego chaosu mo na było łatwo wywnioskowa , e portier nocnego lokalu powrócił do domu w dobrym usposobieniu. - Panie - rzekł Szwejk potrz saj c intruzem - bo pan si spó ni na obiad. Byłoby mi bardzo przykro, gdyby pan na mnie narzekał, e wyrzuciłem pana dopiero wtedy, jak ju nigdzie nie było mo na dosta nic do zjedzenia. Portier z nocnego lokalu był bardzo zaspany, wi c trwało do długo, zanim poj ł, e wła ciciel łó ka powrócił do domu i ma do tego łó ka pretensje. Obyczajem wszystkich portierów nocnych lokali i ten pan wyraził si , e spierze ka dego, kto go b dzie budził, i próbował spa dalej. Szwejk pozbierał tymczasem cz ci jego garderoby, przyniósł mu je do łó ka i potrz saj c piochem energicznie, rzekł: - Je eli si pan nie ubierze, to spróbuj wyrzuci pana na ulic tak, jak pan le y w łó ku. B dzie dla pana wielkim przywilejem, je li wyleci pan st d ubrany. - Chciałem spa do godziny ósmej wieczorem - odezwał si ura ony portier wdziewaj c spodnie. - Płac tu za łó ko dwie korony dziennie tej pani i mam prawo przyprowadza tu sobie panienki z lokalu. Wstawaj, Ma ka!

33


Gdy zapinał kołnierzyk i zawi zywał krawat, opami tał si ju tak dalece, e zacz ł zapewnia Szwejka, i „Mimoza” jest jednym z najprzyzwoitszych nocnych lokali, do którego maj dost p jedynie te damy, które maj ksi eczki policyjne w zupełnym porz dku. Prosił te serdecznie Szwejka, aby zechciał odwiedzi jego kawiarni . Natomiast towarzyszka jego nie była zadowolona z takiego obrotu rzeczy i zacz ła wymy la Szwejkowi, u ywaj c bardzo przyzwoitych wyrazów, z których najprzyzwoitszy był: - Ty smyku arcykapła ski! Po odej ciu intruzów zabrał si Szwejk do zrobienia porz dku ze swoj gospodyni , ale nie znalazł po niej adnego ladu prócz kawałka papieru, na którym były ołówkiem nagryzmolone słowa pani Müllerowej, wypowiadaj cej si zazwyczaj z wielk łatwo ci . Tym razem chodziło o ałosn przygod z odnaj ciem łó ka pana Szwejka portierowi nocnej kawiarni. „Niech mi pan wielmo ny wybaczy, e mnie pan ju nigdy nie zobaczy, albowiem wyskocz oknem.” „Łgarstwo” - rzekł do siebie Szwejk i czekał. Po upływie pół godziny pani Müllerowa wsun ła si na palcach do kuchni, nieszcz liwa i skruszona, a na jej zgn bionej twarzy wida było, i oczekuje od Szwejka słowa pociechy. - Jak pani chce skaka oknem - rzekł Szwejk - to niech pani idzie do pokoju, okno otworzyłem. Skakanie z okna kuchennego odradzam pani, poniewa spadnie pani do ogródka na ró e, krzaki si pogniot i musiałaby pani za nie płaci . Z okna w pokoju spadnie pani na trotuar, a je li dobrze pójdzie, to i skr ci pani kark. Ale je li ma pani pecha, to połamie tylko wszystkie ebra, r ce i nogi, b dzie tylko wydatek na doktora i na szpital. Pani Müllerowa wybuchn ła płaczem, oddaliła si po cichu do pokoju, zamkn ła okno, a gdy wróciła, rzekła: - Jest taki przeci g, a to niedobrze przy pa skim reumatyzmie. Potem poszła zasła łó ko, z niezwykł troskliwo ci doprowadziła wszystko do porz dku i wróciwszy do Szwejka, który siedział w kuchni, mówiła roni c łzy: - Te dwa szczeni ta, prosz pana, co my mieli na podwórku, zdechły. A ten bernardyn uciekł, jak tu robili rewizj . - A, na miły Bóg! Biedny pies mo e si ładnie wsypa , bo teraz z pewno ci szuka go b dzie policja. - Ugryzł jednego pana komisarza policji, gdy go przy rewizji wyci gn ł spod łó ka - mówiła dalej pani Müllerowa. - Najpierw jeden z tych panów rzekł, e kto siedzi pod łó kiem, wi c wezwali tego bernardyna w imieniu prawa, eby wylazł spod łó ka, a poniewa nie usłuchał, wi c go wyci gn li. A on ich chciał pogry , a potem rzucił si do drzwi i wi cej nie wrócił. I mnie te przesłuchiwali, kto do nas chodzi i czy nie dostajemy jakich pieni dzy z obcych krajów, a potem robili uwagi, e jestem głupia, gdy im powiedziałam e z obcych krajów przychodz teraz pieni dze bardzo rzadko, e ostatnio przyszły pieni dze tylko od pana dyrektora z Brna, niby ta zaliczka sze dziesi t koron na kota angorskiego, którego pan ogłaszał w gazecie, a zamiast którego posłał mu pan w skrzynce od daktyli szczeni foksteriera. Potem rozmawiali ze mn bardzo

34


grzecznie i polecili mi tego portiera z nocnego lokalu, ebym si sama w mieszkaniu nie bała. O, tego portiera, którego pan raczył wyrzuci ... - Ja ju mam z urz dami takiego pecha, pani Müllerowo. Teraz zobaczy pani, ilu tych panów b dzie przychodziło kupowa psy - westchn ł Szwejk. Nie wiem, czy ci panowie, którzy ju w czasie niepodległo ci przegl dali archiwum policji, zdołali odszyfrowa poszczególne pozycje tajnego funduszu dyspozycyjnego policji pa stwowej, w ród których znajdowały si takie: B... 40 K, F... 50 K. L... 80 K itd., ale mylili si stanowczo, je li przypuszczali, e B., F., L. to pocz tkowe litery nazwisk takich panów, którzy za 40, 50 i 80 koron sprzedawali naród czeski czarno- ółtemu orłu. „B” znaczyło bernardyn, „F” - foksterier, a „L” - leonberger. Wszystkie te psy sprowadzał Bretschneider od Szwejka do dyrekcji policji. Były to pokraczne kundle nie maj ce nic wspólnego z jakimikolwiek rasowymi psami, za jakie je Szwejk sprzedawał. Bernardyn był miesza cem jakiego nierasowego pudla i podwórzowego kundla, foksterier miał uszy jamnika, był du y jak pies rze nicki, a nogi miał takie pał kowate, jakby wła nie przebył angielsk chorob . Leonberger łbem przypominał kudłaty łeb stajennego pinczera, ogon miał uci ty, był niski jak jamnik, a zadek miał taki goły jak słynne ameryka skie pieski naguski. Potem przyszedł do Szwejka wywiadowca Kalous i kupił jakiego wystraszonego potworka przypominaj cego hien c tkowan , z grzyw szkockiego owczarka, a w rubryce tajnego funduszu dyspozycyjnego znalazła si pozycja: D... 90 K. Ten potworek miał reprezentowa doga. Ale nawet Kalousowi nie udało si usłysze czego od Szwejka. Zyskał on akurat tyle, co i Bretschneider. Najzr czniejsze dyskursy polityczne umiał Szwejk sprowadzi na temat leczenia nosacizny u szczeni t, a najchytrzej i najpodst pniej zastawiane sidła miały tylko ten jeden skutek, e Bretschneider wracał do domu z coraz to nowym i coraz fantastyczniej skrzy owanym kundlem. I na tym sko czyła si kariera sławnego wywiadowcy Bretschneidera. Kiedy w mieszkaniu swoim miał ju siedem takich pokracznych kundli, zamkn ł si razem z nimi w pokoju i tak długo nie dawał im nic je , dopóki go nie po arły. Miał tyle honoru, e skarbowi zaoszcz dził kosztów swego pogrzebu. W jego słu bowych papierach w dyrekcji policji w rubryce „Awanse słu bowe” znalazła si taka uwaga, pełna tragizmu: „Po arty przez własne psy.” Gdy Szwejk dowiedział si o tym tragicznym wydarzeniu, rzekł tylko: - Ciekawi mnie, jak takiego Bretschneidera zło do kupy na S dzie Ostatecznym?

35


Rozdział 7 SZWEJK RUSZA NA WOJN W czasach gdy lasy nad Rab w Galicji widziały uciekaj ce przez Rab wojska austriackie, a w Serbii austriackie dywizje jedna po drugiej dostawały w skór , co im si zreszt dawno i rzetelnie nale ało, austriackie Ministerstwo Wojny przypomniało sobie o Szwejku i wezwało go, aby po pieszył wyci ga mocarstwo z bryndzy. Gdy Szwejkowi przynie li wezwanie, e za tydzie ma si stawi na Strzeleckiej Wyspie do superrewizji wojskowej, le ał akurat w łó ku, dotkni ty atakiem reumatyzmu. Pani Müllerowa była w kuchni i gotowała mu kaw . - Pani Müllerowo - ozwał si w pokoju cichy głos Szwejka - pani Müllerowo, prosz do mnie na chwil . Gdy posługaczka stan ły przy łó ku, rzekł Szwejk znowu takim cichym głosem: - Niech pani siada, pani Müllerowo. W głosie jego drgało co tajemniczego i uroczystego. Gdy pani Müllerowa usiadła, Szwejk wyprostował si na łó ku i rzekł: - Id na wojn . - Przenaj wi tsza Panienko! - zawołała pani Müllerowa.- Co pan tam b dzie robił? - Walczy b d - grobowym głosem odpowiedział Szwejk. - Z Austri klapa. U góry wła nam ju do Krakowa, a na dole pchaj si do W gier. Młóc nas jakby yto jakie, gdzie spojrze lanie, i dlatego wołaj mnie na wojn . Przecie czytałem pani wczoraj gazet , e drog ojczyzn nasz spowiły niejakie chmury. - Ale przecie pan si rusza nie mo e. - To nic nie szkodzi, pani Müllerowo, pojad na wojn w wózku. Zna pani tego cukiernika na rogu, to on ma taki wózek. Woził w nim przed laty swego chromego i zło liwego dziadunia na wie e powietrze. Na tym wózku, pani Müllerowo, zawiezie mnie pani na wojn . Pani Müllerowa wybuchn ła płaczem. - Prosz pana, czy nie ka e pan sprowadzi doktora? - Nie trzeba. Prócz tych moich nóg to ja jestem całkiem zdrowy kanonenfutter, a w takich czasach, gdy z Austri jest tak kiepsko, ka dy kaleka musi by na swoim miejscu. Prosz spokojnie gotowa kaw . Podczas gdy pani Müllerowa, zapłakana i wzruszona, cedziła kaw , dobry wojak Szwejk piewał sobie w łó ku: Jenerał Windischgrätz i wojenne pany Od samego wschodu sło ca wojowały. Hop, hop, hop! Wojn rozpocz li i tak zawołali: „Pomó nam Chrystus Pan z Przenaj wi tsz Pann .” Hop, hop, hop!

36


Wystraszona pani Müllerowa pod wra eniem strasznego piewu wojennego zapomniała o kawie i dr c na całym ciele przysłuchiwała si , jak dobry wojak Szwejk, siedz c w łó ku, dalej wy piewywał: Z Panienk Maryj i te cztery mosty, Hej, postaw, Piemoncie, mocniejsze forposty! Hop, hop, hop! Była bitwa, była, tam pod Solferino, A tam krew ołnierska potokami płynie, Hop, hop, hop! Krwi a po kolana, trupów co niemiara, Bo tam krzepko wojowała nasza wiara. Hop, hop, hop! Hej, ty dzielna wiaro, nie l kaj si n dzy, Bo za tob wioz pełen wóz pieni dzy. Hop, hop, hop! - Olaboga, prosz pana! - ozwał si w kuchni głos ałosny, ale Szwejk ko czył akurat swoj pie wojenn : Pełen wóz pieni dzy, w powozie dziewcz ta Nie masz wietniejszego nad nasz regimentu. Hop, hop, hop! Pani Müllerowa dopadła drzwi i pobiegła po lekarza. Powróciła za godzin , kiedy Szwejk wła nie podrzemywał. Zbudził go ze snu grubawy pan, który przez chwil trzymał dło na jego czole i mówił: - Niech pan si nie boi, ja jestem doktor Pavek z Vinohrad. Daj pan r k . Ten termometr prosz wło y pod pach ... Dobrze. Poka pan j zyk, jeszcze, schowaj pan j zyk. Na co umarł pa ski ojciec? Na co matka? W chwili wi c gdy Wiede yczył sobie, aby wszystkie narody Austro-W gier składały naj wietniejsze przykłady wierno ci i uległo ci, doktor Pavek zapisywał Szwejkowi brom, aby zmniejszy jego zapał patriotyczny, i zalecał statecznemu i dobremu wojakowi Szwejkowi, aby nie my lał o wojnie. - Niech pan le y spokojnie i nie denerwuje si , a ja jutro znowu przyjd . Gdy przyszedł nazajutrz, pytał w kuchni pani Müllerowa, jak si ma chory. - Coraz gorzej, panie doktorze - odpowiedziała z prawdziwym smutkiem. - W nocy, gdy go reumatyzm łamał, piewał z przeproszeniem, hymn austriacki. Doktor Pavek uwa ał, e na ten nowy wybuch lojalno ci pacjenta trzeba zareagowa zwi kszeniem dawki bromu. Na trzeci dzie meldowała mu pani Müllerowa, e Szwejk ma si jeszcze gorzej. - Po obiedzie, panie doktorze, posłał po map frontu, a w nocy majaczyło mu si , e Austria wygra t wojn . - A czy bierze proszki według przepisu?

37


- Jeszcze nawet nie posłał po nie. Doktor Pavek wybuchn ł gniewem, nie szcz dz c pacjentowi ostrych wyrzutów, i zanim odszedł, zapewnił Szwejka, e nigdy do niego nie przyjdzie i nie b dzie leczył człowieka, który nie przyjmuje jego lekarskiej pomocy i bromu. Pozostawały ju tylko dwa dni do terminu, w którym Szwejk miał stan przed komisj poborow . Tymczasem Szwejk poczynił nale yte przygotowania. Najpierw wysłał pani Müllerow , aby mu kupiła czapk wojskow , a nast pnie polecił jej aby od cukiernika na rogu wypo yczyła wózek, na którym cukiernik woził swego chromego i zło liwego dziadunia na wie e powietrze. Potem przypomniał sobie, e potrzebne mu s kule. Na szcz cie cukiernik miał jeszcze i kule jako rodzinn pami tk po swoim dziaduniu. Brakowało ju tylko rekruckiego bukiecika. Postarała si o niego pani Müllerowa, która w ci gu tych kilku dni znacznie schudła i gdzie si ruszyła, tam płakała. I oto pewnego pami tnego dnia na ulicach praskich ukazał si ywy dowód wzruszaj cej lojalno ci. Stara niewiasta popychała wózek, na którym siedział człowiek w czapce wojskowej z wyglansowanym „b czkiem”. Człowiek ten wymachiwał kulami, a na jego surducie ja niał rekrucki bukiecik. M ów, nie przestaj c wymachiwa kulami, wołał po praskich ulicach: - Na Białogród! Na Białogród! Za nim kroczył tłum ludzi, który z małej gromadki rozrastał si coraz bardziej i szedł za Szwejkiem wiernie od samego domu, z którego ten wyruszył na wojn . Szwejk zdołał zauwa y , e niektórzy policjanci, stoj cy na rogu ulic, salutowali mu. Na Placu Wacławskim tłum otaczaj cy wózek Szwejka wzrósł do kilkuset głów, a na rogu ulicy Krakowskiej tłum ten obił jakiego korporanta w deklu, który przechodz c wołał do Szwejka: - Heil! Nieder mit den Serben! Na rogu ulicy Vodiczki na tłum wpadła policja konna i rozp dziła go. Gdy Szwejk przedstawił rewirowemu inspektorowi czarno na białym, e dzisiaj musi stan przed komisj poborow , inspektor był troch rozczarowany, a chc c zapobiec awanturze wysłał dwóch konnych policjantów, aby towarzyszyli Szwejkowi a na Strzeleck Wysp . O całym tym wydarzeniu ukazał si w „Praskiej Gazecie Urz dowej” taki artykuł: Patriotyzm kaleki „Wczoraj przed południem przechodnie na ulicach praskich byli wiadkami sceny, która wymownie wiadczy o tym, e w tej wielkiej i powa nej chwili tak e i synowie narodu naszego składaj naj wietniejsze przykłady wierno ci i uległo ci dla tronu i dla s dziwego monarchy. Wydaje nam si , jakby powróciły czasy staro ytnych Greków i Rzymian, kiedy to Mucius Scaevola pod ył do boju, zapomniawszy o swej spalonej r ce. Naj wi tsze uczucia i interesy były wczoraj zademonstrowane przez kalek o kulach, którego stara matuchna wiozła na wózku

38


inwalidzkim. Ten syn narodu czeskiego z dobrej woli, nie bacz c na swoje cierpienie, zgłosił si do wojska, aby ycie swoje i mienie odda za cesarza. A je li wołanie jego: "Na Białogród!" znalazło takie ywe echo na ulicach praskich, jest to tylko dowodem, e pra anie s ywymi wzorami miło ci ojczyzny i domu monarszego.” Mniej wi cej tak samo pisał „Prager Tagblatt”, ko cz c artykuł swój słowami, i kalece-ochotnikowi towarzyszył zast p Niemców, którzy własnymi r koma osłaniali go przed zlinczowaniem przez czeskich agentów sławetnej koalicji. „Bohemia” zamie ciła t wiadomo , daj c, aby kaleka-patriota został nagrodzony, i dodała, e dla niego przyjmowa b dzie od niemieckich obywateli ofiary, które składa nale y w administracji pisma. Zdaniem tych trzech pism ziemia czeska nie mogła wyda obywatela szlachetniejszego, ni był Szwejk, ale w komisji poborowej mieli zgoła odmienny pogl d. Osobliwie nie zgadzał si z głosami pism główny lekarz wojskowy, Bautze. Był to m nieubłagany, który we wszystkim dopatrywał si próby oszuka czego uchylenia si od wojny, frontu, kuli i szrapnela. Znane jest jego zdanie: „Das ganze tschechische Volk ist eine Simulantenbande.” W ci gu dziesi ciu tygodni swej działalno ci w ród jedenastu tysi cy cywilów zdemaskował dziesi tysi cy dziewi set dziewi dziesi ciu i dziewi ciu symulantów i byłby zdemaskował tak e i jedenastotysi cznego, gdyby tego szcz ciarza nie poraził parali akurat w chwili, gdy Bautze rykn ł na niego: - Kehrt euch! - Zabra tego symulanta! - rozkazał stwierdziwszy, e nie yje. Przed nim tedy stan ł owego pami tnego dnia Szwejk, tak jak inni całkiem nagi, skromnie osłaniaj c nago swoj kulami, na których si opierał. - Dast ist wirklich ein besonderes Feigenblatt - rzekł Bautze. - Takich listków figowych w raju nie było. - Zwolniony z wojska z powodu idiotyzmu - zauwa ył sier ant zagl daj c do papierów urz dowych. - I co panu jeszcze brakuje? - zapytał Bautze. - Posłusznie melduj , e mam reumatyzm, ale najja niejszemu panu b d słu ył do ostatniej kropli krwi - rzekł Szwejk. - Mam obrz kłe kolana. Bautze spojrzał na dobrego wojaka Szwejka straszliwym spojrzeniem i rykn ł: - Sie sind ein Simulant! - a zwracaj c si do sier anta, z lodowatym spokojem dodał: - Den Kerl sogleich einsperren! Dwaj ołnierze z bagnetami odprowadzili Szwejka do wi zienia garnizonowego. Szwejk szedł wspieraj c si na kulach i z przera eniem spostrzegł, e jego reumatyzm zaczyna znika . Pani Müllerowa, która czekała na Szwejka na mo cie przy wózku, zapłakała ujrzawszy go id cego pod bagnetami ołnierzy i oddaliła si od wózka, aby ju nigdy do niego nie powróci . Za dobry wojak Szwejk kroczył skromnie w asy cie uzbrojonych obro ców pa stwa.

39


Bagnety błyszczały w promieniach sło ca, a na Małej Stranie obrócił si Szwejk przed pomnikiem Radetzkiego i zwracaj c si do tłumu, który mu towarzyszył, zawołał: - Na Białogród! Na Białogród! A marszałek Radetzky w zadumie spogl dał ze swego cokołu za oddalaj cym si dobrym wojakiem Szwejkiem, którego surdut zdobił rekrucki bukiecik, kulej cym i wspartym na starych kulach, podczas gdy jaki powa ny pan pouczał ludzi przechodz cych obok, e prowadz „desentera”.

40


Rozdział 8 SZWEJK SYMULANTEM W owych wielkich czasach lekarze wojskowi czynili wszystko, co tylko mogli, aby z symulantów wyp dzi szatana sabota u i powróci ich na łono armii. Wprowadzono kilka stopni tortur symulantów i ludzi podejrzanych o symulowanie, do których nale eli: suchotnicy, reumatycy, ludzie dotkni ci przepuklin , chorob nerek, tyfusem, cukrzyc , zapaleniem płuc i innymi chorobami. Tortury, jakim symulanci byli poddawani, tworzyły pewien system, a stopnie m k przedstawiały si tak: 1. Dieta cisła, rano i wieczorem po fili ance herbaty w ci gu trzech dni, przy czym bez wzgl du na to, na co si kto skar ył, dawano aspiryn na poty. 2. eby ludzie nie my leli, e wojna to miód, dawano im obfite porcje chininy w proszku, co nazywało si „lizaniem chininy”. 3. Płukanie oł dka dwa razy dziennie litrem ciepłej wody. 4. Lewatywa z wody mydlanej i gliceryny. 5. Zawijanie w prze cieradło zmoczone w zimnej wodzie. Byli tacy dzielni ludzie, którzy przecierpieli wszystkie pi stopni m k i zostali wywiezieni w prostej trumnie na cmentarz wojskowy. Ale nie brakło te małodusznych, którzy, gdy dochodziło do lewatywy, meldowali, i ju czuj si dobrze i e nie ycz sobie niczego innego, tylko odej na front z najbli szym batalionem marszowym. W wi zieniu garnizonowym umieszczono Szwejka w baraku szpitalnym, mi dzy takimi wła nie małodusznymi symulantami. - Ja ju nie wytrzymam - rzekł jego s siad, gdy go przyprowadzili z gabinetu lekarskiego, gdzie ju po raz drugi przepłukano mu oł dek. Człowiek ten symulował krótkowzroczno . - Jutro pojad do pułku - decydował si drugi s siad z lewej strony, który akurat dostał lewatyw , a symulował, e jest głuchy jak pie . Na łó ku przy drzwiach umierał jaki suchotnik zawini ty w prze cieradło zmoczone w zimnej wodzie. - Ju trzeci w tym tygodniu - rzekł s siad z prawej strony. - A tobie co dolega? - Ja mam reumatyzm - odpowiedział Szwejk, co spowodowało wybuch miechu wszystkich dookoła. miał si nawet umieraj cy suchotnik, symuluj cy gru lic . - Z reumatyzmem nie pchaj si mi dzy nas - powa nie napominał Szwejka grubawy m czyzna. - Reumatyzm znaczy u nas akurat tyle co odciski. Ja mam anemi , brak mi połowy oł dka i pi ciu eber, a nikt mi nie wierzy. Był tu nawet jeden głuchoniemy, przez dwa tygodnie zawijali go co pół godziny w prze cieradło zmoczono w zimnej wodzie, co dzie robili mu lewatyw i płukali oł dek. Wszyscy sanitariusze byli przekonani, e ju spraw wygrał i e pójdzie do domu, a tu pan doktor przepisał mu co na wymioty. O mało go te wymioty nie porozrywały i wtedy biedak upadł na duchu.”Nie mog , powiada, nadal udawa głuchoniemego. Odzyskałem mow i słuch.” Wszyscy go napominali, eby nie

41


gubił siebie, ale on swoje, e słyszy i mówi jak wszyscy ludzie. No i podczas rannej wizyty zameldował si jako zdrowy. - Trzymał si do długo - zauwa ył człowiek udaj cy, e ma jedn nog krótsz o cały decymetr - znacznie dłu ej ni ten, który udawał, e go trafił szlag. Do mu było trzech proszków chininy, jednej lewatywy i jednodniowego postu. Przyznał si i zanim doszło do płukania oł dka, po parali u nie zostało ladu. Najdłu ej trzymał si ten, co był pok sany przez w ciekłego psa. Gryzł, wył i trzeba przyzna , e robił to znakomicie, ale w aden sposób nie mógł si zdoby na pian koło ust. Pomagali my mu, jak tylko mogli my. Łaskotali my go czasem przez cał godzin przed wizyt , a dostawał kurczów i siniał, ale piany na ustach jak nie było, tak nie było. Było to okropne. Gdy pewnego razu w czasie porannej wizyty poddawał si , było nam go al. Stan ł przy łó ku, wyprostowany jak wieca, zasalutował i rzekł: „Posłusznie melduj , panie oberarzt, e ten pies, co mnie pok sał, pewno nie był w ciekły.” Doktor spojrzał na niego tak jako na całym ciele i mówił dalej: „Posłusznie dziwnie, e pok sany zacz ł si trz melduj , panie oberarzt, e mnie aden pies w ogóle nie pok sał, tylko ja sam ugryzłem si w r k .” Po tym przyznaniu si do winy wszcz to przeciwko niemu dochodzenie o rozmy lne okaleczenie si , o to, e chciał sobie odgry r k , eby nie i na wojn . - Wszystkie te choroby, w których potrzebna jest piana na ustach - mówił grubawy symulant - symuluje si bardzo ci ko. Jak na przykład epilepsja. Był tu jeden taki z padaczk i mawiał, e jeden atak mniej czy wi cej, to mu wszystko jedno, wi c gdy trzeba było, miewał tych ataków do dziesi ciu na dzie . Wił si w kurczach, zaciskał pi ci, wytrzeszczał oczy, a wyłaziły mu całkiem na wierzch, tłukł sob o ziemi , wywalał j zyk, jednym słowem, powiem wam, była to wielka choroba pierwszej klasy, taka wspaniała i rzetelna. Nagle zrobiły mu si wrzody, dwa na karku, dwa na plecach, i było po epilepsji, po zwijaniu si w kurczach, gdy nie mógł głow porusza ani le e , ani siedzie . Dostał gor czki i w tej gor czce w czasie wizyty wszystko o sobie wygadał. A my mieli my krzy pa ski z tymi jego wrzodami, poniewa musiał u nas jeszcze przez trzy dni le e , zanim mu nie zebrały, i dostawał inn diet , rano kaw z bułk , na obiad zup , knedlik z sosem, wieczorem kasz albo zup , a my musieli my patrze z wypłukanymi oł dkami przy całkowitej diecie, jak ten drab arł, mlaskał, chłeptał, sapał i bekał z prze arcia. W ten sposób trzem spo ród nas odebrał reszt odwagi, wi c te si przyznali. Le eli tu z wadami serca. - Zdaje si - mówił jeden z symulantów - e najlepiej symulowa wariacj . Tutaj, w s siedniej izbie, s dwaj nauczyciele, z których jeden dniem i noc powtarza: „Stos Giordana Bruna płonie jeszcze, zrewidujcie proces Galileusza”, a ten drugi szczeka, naprzód trzy razy powoli: „Hau-hau-hau”, a potem pi razy szybko raz za razem: „Hauhauhauhauhau”, i znowu powoli, i tak bez ko ca. Wytrzymali tak ju trzy tygodnie. Ja zrazu te chciałem udawa wariata, a mianowicie szał religijny, i wygłasza kazania o nieomylno ci papieskiej, ale wreszcie wystarałem si o raka oł dka od jednego fryzjera na Małej Stranie. Dałem mu pi tna cie koron. - Ja znam jednego komisarza w Brzevnovie - wtr cił inny pacjent - który za dziesi koron zrobi wam tak gor czk , e wyskoczycie oknem.

42


- To jeszcze nic - rzekł inny. - We Vroszovicach jest jedna akuszerka, która za dwadzie cia koron umie wykr ci nog tak ładnie, e si jest kalek do samej mierci. - Mnie wykr cili nog za pi koron - dał si słysze głos gdzie tam z rz du łó ek stoj cych przy oknie. - Pi koron i trzy piwa. - Moja choroba kosztuje mnie ju przeszło dwie cie koron - rzekł jego s siad, człowiek suchy jak tyczka. - Wymie cie trucizn , jak tylko chcecie, ja za ywałem ju wszystkich po trosze. Jestem ywym składem trucizn. Piłem sublimat, wdychałem par rt ciow , gryzłem arszenik, paliłem i piłem opium, morfin posypywałem sobie chleb, połykałem strychnin , piłem roztwór fosforu w siarkowodorze i kwas pikrynowy. Zmarnowałem sobie w trob , płuca, nerki, ół , mózg, serce, kiszki. Nikt nie wie, na co jestem chory. - Najlepiej - mówił jaki głos od drzwi - zastrzykn sobie nafty pod skór na r ku. Mój bratanek miał takie szcz cie, e mu amputowali r k po łokie i teraz ma spokój z cał wojn . - Widzicie wi c - rzekł Szwejk - ile te ka dy musi wycierpie dla najja niejszego pana. I płukania oł dka, i lewatywy. Kiedym przed laty słu ył w pułku, bywało jeszcze gorzej. Takiego pacjenta wi zali w kij i wrzucali do lochu, eby si wykurował. Gdzie tam było szuka łó ek z materacami, jak tutaj, albo spluwaczek. Gołe prycze i na takich gołych pryczach le eli chorzy. Raz miał jeden chory prawdziwy tyfus, a drugi czarn osp . Obu zwi zano w kij, a doktor pułkowy kopał ich w brzuch i mówił, e s symulanty. Potem, gdy obaj ci ołnierze pomarli, dostała si ta rzecz do parlamentu i było o tym w gazetach. Zakazali nam czyta pisma i robili rewizj kuferków, czy kto ma takie gazety. A poniewa ja zawsze musz mie pecha, wi c w całym pułku u nikogo takiej gazety nie znale li, tylko u mnie. Zaprowadzili mnie do raportu pułkowego, a nasz oberst, taka małpa, Panie wie nad jego dusz , zacz ł na mnie rycze , ebym stał prosto i ebym powiedział, kto o tym do gazety napisał, bo jak nie, to mi g b rozedrze od ucha do ucha i wsadzi mnie do paki, a sczerniej . Potem przyszedł doktor pułkowy, wymachiwał mi pi ci przed nosem i krzyczał: „Sie werfluchter Hund, sie schäbiges Wesen, sie unglückliches Mistvieh, ty głupku socjalistyczny!” Spogl dam wszystkim rzetelnie w oczy, nawet nie mrugn , i milcz , a jedn r k trzymam przy czapce, drug na szwie u portek. Latali koło mnie jak te psy, szczekali na mnie, a ja ci gle nic. Milcz , salutuj , a lew r k trzymam na szwie portek. Gdy si tak w ciekali przez jakie pół godziny, oberst przyskoczył do mnie i rykn ł: „Jeste idiota, czy nie jeste idiota?” „Posłusznie melduj , panie oberst, e jestem idiota.” „Dwadzie cia i jeden dni wi zienia za idiotyzm, dwa posty tygodniowo, miesi c koszarniaka, czterdzie ci osiem godzin słupka, natychmiast go zamkn , nie da mu re , zwi za go, pokaza mu, e pa stwo idiotów nie potrzebuje. Ju my ci tutaj, łajdaku, wybijemy te gazetki z głowy” zdecydował wreszcie po długim lataniu pan oberst. Podczas gdy siedziałem, w koszarach działy si istne cuda. Nasz oberst zakazał wszystkim ołnierzom czytywa gazety, cho by nawet „Prask Gazet Urz dow ”, a w kantynie nie wolno było zawija w gazety nawet parówek czy gomółek. Od owego czasu ołnierze zacz li wła nie czyta i nasz pułk nale ał do najbardziej wykształconych. Czytywali my wszystkie gazety, a w ka dej kompanii układano

43


wierszyki i piosenki na pana obersta. A jak si w pułku co takiego przytrafiło, to zawsze w ród szeregowców znalazł si taki dobrodziej, który przesłał do gazety opis tego pod tytułem: Maltretowanie ołnierzy. Ale nie do na tym. Pisali do posłów w Wiedniu, eby si za nimi wstawiali, a ci zacz li wnosi interpelacje jedn za drug , e nas pan oberst jest zwierz itp. Jaki minister wyprawił do nas komisj , eby wszystko zbadała, a niejaki Franta Heinczel z Hlubokiej dostał potem dwa lata, poniewa to on zwrócił si do Wiednia do posłów z powodu policzka, który dostał na placu wicze od pana obersta. A gdy komisja odjechała, pan oberst kazał nam wszystkim stan w szeregach i przed całym pułkiem wywodził, e ołnierz to ołnierz, musi stuli pysk i słu y , a je li mu si co nie podoba, to wyłamuje si spod subordynacji.”Take cie sobie, łajdaki, my leli, e wam ta komisja co pomo e - mówił pan oberst - drek wam pomogła. A teraz ka da kompania b dzie przede mn defilowała i b dzie gło no powtarzała to, co wła nie powiedziałem.” Wi c maszerowali my, jedna kompania za drug , rechts schaut, gdzie stał pan oberst, r ce trzymali my na rzemieniach karabinów i ryczeli my na niego.”Take my sobie, łajdaki, my leli, e nam ta komisja co pomo e, drek nam pomogła.” Pan oberst si miał, a si za brzuch trzymał, ale wreszcie przyszła kolej na 11 kompani . Idzie, wali no yskami w ziemi , a gdy podchodzi do pana obersta, nic, milczy, ani słówka. Pan oberst si zaczerwienił jak kogut i zawrócił 11 kompani , eby powtórzyła. Defiluje i milczy, tylko szereg za szeregiem impertynencko patrzy panu oberstowi w oczy.”Ruht!” - powiada pan oberst, chodzi po dziedzi cu, bije si biczyskiem po cholewach, pluje, potem nagle staje i ryczy: „Abtreten!”. Siada na swoj szkapin i wyje d a za bram . Czekali my, co si stanie z 11 kompani , a tymczasem nic i ci gle nic. Czekamy jeden dzie , dwa, cały tydzie , a tu ci gle nic i nic. Pan oberst ju si w koszarach wcale nie pokazał, z czego szeregowcy, podoficerowie i oficerowie ogromnie si cieszyli. Potem dali nam nowego obersta, a o tym dawnym mówili, e jest w jakim sanatorium, poniewa napisał własnor cznie list do najja niejszego pana, e 11 kompania si zbuntowała. Nadeszła pora popołudniowej wizyty. Wojskowy lekarz Grünstein chodził od łó ka do łó ka, a za nim podoficer sanitariusz z ksi g ordynacyjn . - Macuna?! - Jestem! - Lewatywa i aspiryna! Pokorny?! - Jestem! - Płukanie oł dka i chinina! Kovarzik?! - Jestem! - Lewatywa i aspiryna! Kotiatko?! - Jestem! - Płukanie oł dka i chinina! I w takim porz dku szło jedno za drugim, mechanicznie, ostro, bez lito ci. - Szwejk?! - Jestem! Doktor Grünstein popatrzył na nowego go cia. - Co wam jest? - Posłusznie melduj , e mam reumatyzm!

44


Doktor Grünstein podczas wykonywania swego zawodu przyswoił sobie du o wyra e łagodnie ironicznych, które działały nieraz daleko skuteczniej ni krzyk. - Aha, reumatyzm - odpowiedział Szwejkowi. - Oczywi cie, bardzo ci ka choroba. I jaki wyj tkowy przypadek, eby dosta reumatyzmu akurat wtedy, gdy jest wojna wiatowa i gdy trzeba i na wojn . Przypuszczam, e wam bardzo przykro z tej racji. - Posłusznie melduj , e mi jest, panie oberarzt, strasznie przykro z tej racji. - Patrzcie, patrzcie, jest mu przykro. Bardzo to pi knie z waszej strony, e cie sobie reumatyzm zostawili wła nie na teraz i e cie sobie o nas przypomnieli. W czasie pokoju biega taki biedaczek jak ko l , ale gdy wybuchnie wojna, zaraz dostaje reumatyzmu i kolana przestaj mu słu y . Kolana was nie bol ? - Posłusznie melduj , e bol . - I całymi nocami nie mo ecie sypia , prawda? Reumatyzm to bardzo niebezpieczna, bolesna i ci ka choroba, ale my my tu poczynili du e do wiadczenia z reumatykami i wiemy, jak si do nich zabra . cisła dieta i inne nasze sposoby leczenia okazały si rodkami skutecznymi. Wyzdrowiejecie tu pr dzej w Piszczanach, a na front pomaszerujecie tak wawo, a si za wami b dzie kurzyło. Zwracaj c si do podoficera sanitariusza rzekł: - Prosz pisa : Szwejk, cisła dieta, dwa razy dziennie płukanie oł dka, raz na dzie lewatywa, a co dalej, to si poka e. Tymczasem odprowadzi go do gabinetu, przepłuka mu oł dek, a jak troch oprzytomnieje, zrobi mu lewatyw , ale porz dn , eby wołał wszystkich wi tych. Zaraz si ten jego reumatyzm przestraszy i ucieknie. Zwracaj c si potem do reszty swoich pacjentów wygłosił mow , pełn pi knych i m drych sentencji: - Nie my lcie sobie, e macie do czynienia z jakim cymbałem, który pozwoli wodzi si za nos. Mnie wasze post powanie bynajmniej nie wytr ca z równowagi. Ja wiem, e wszyscy jeste cie symulanci, e chcecie si wymiga od wojska. Odpowiednio wi c z wami post puj . Przepu ciłem przez swoje r ce wiele setek takich ołnierzy jak wy. Na tych łó kach le ały całe masy ludzi, którym nie brakło niczego prócz ducha wojskowego. Podczas gdy ich towarzysze walczyli na froncie, ci my leli sobie, e b d si wylegiwali w łó ku, e b d dostawali szpitalne jedzenie i poczekaj sobie, a si wojna sko czy. Ale, psiakrew, przeliczyli si , a i wy te si tak, psiakrew, przeliczycie. Jeszcze po dwudziestu latach b dziecie krzyczeli przez sen, gdy wam si przy ni, jake cie to u mnie symulowali. - Posłusznie melduje, panie oberarzt - ozwał si cichy głos z łó ka przy oknie e ju jestem zdrów. Ju w nocy zauwa yłem, e nie mam duszno ci. - Nazwisko? - Kovarzik, melduj posłusznie, mam dosta lewatyw . - Doskonale, lewatyw dostaniecie jeszcze na drog - zadecydował doktor Grünstein - eby cie si nie skar yli, e was tu nie leczono. Tak, a teraz wszyscy chorzy, których wymieniłem, marsz za podoficerem, eby ka dy dostał, co mu si nale y.

45


I ka dy dostał porcj rzeteln , według przepisu. Podczas gdy niektórzy starali si wpłyn na wykonawc rozkazów pro bami czy nawet wygra aniem, e te pójd mi dzy sanitariuszy i e ka dy mo e potem wpa w ich r ce, Szwejk trzymał si dzielnie. - Nie oszcz dzaj mnie - mówił do swego kata daj cego mu lewatyw - pami taj o swej przysi dze. Gdyby tu le ał nawet twój ojciec albo własny brat, dawaj im lewatyw bez mrugni cia. Pomy l, e na takich lewatywach spoczywa Austria, a zwyci stwo b dzie nasze! Nazajutrz przy wizycie zapytał doktor Grünstein Szwejka, jak mu si podoba w szpitalu wojskowym. Szwejk odpowiedział, e to instytucja akuratna i wzniosła. W nagrod dostał to samo, co i wczoraj, a nadto aspiryn i trzy proszki chininy, które wsypali mu do wody, eby je natychmiast wypił. Nawet Sokrates nie pił swej czaszy cykuty z takim spokojem, jak pił chinin Szwejk, na którym doktor Grünstein wypróbował wszystkie stopnie m k. Gdy Szwejka zawijali w mokre prze cieradło w obecno ci lekarza, na jego pytanie, jak mu si to podoba, Szwejk odpowiedział: - Posłusznie melduj , panie oberarzt, e to mniej wi cej tak jak na pływalni albo w k pieli morskiej. - A reumatyzm macie jeszcze? - Posłusznie melduj , panie oberarzt, e zdrowie nie chce si poprawi . Szwejka wzi to na nowe m ki. W tym czasie wdowa po generale piechoty, baronowa von Botzenheim, miała bardzo wiele kłopotów z odszukaniem tego ołnierza, o którym pisała niedawno „Bohemia”, i na wózku inwalidzkim kazał si zawie do wojska i e on, kaleka, wołał: „Na Białogród! Na Białogród!” Na skutek takiego patriotyzmu „Bohemia” wezwała swoich czytelników, aby składali ofiary na rzecz lojalnego kaleki bohatera. Wreszcie po sprawdzeniu w dyrekcji policji ustalono, e tym dzielnym ołnierzem był Szwejk, a dalej sprawa poszła ju gładko. Baronowa von Botzenheim zabrała z sob swoj towarzyszk i kamerdynera z koszem pełnym dobrych rzeczy i pojechała z tym na Hradczany. Biedna pani baronowa nawet poj cia nie miała, co to znaczy le e w wojskowym szpitalu wi zienia garnizonowego. Jej bilet wizytowy otworzył przed ni bram wi zienia, w kancelarii okazywali jej ogromnie du o grzeczno ci i po upływie pi ciu minut wiedziała ju , e „der brave soldat Szwejk”, o którego pytała, le y w trzecim baraku, łó ko numer siedemnasty. Do baraku udał si z ni sam doktor Grünstein, który z tego wszystkiego zbaraniał. Szwejk siedział akurat na łó ku po zwykłych codziennych zabiegach przepisanych przez doktora Grünsteina, otoczony gromadk wychudzonych i zagłodzonych symulantów, którzy nie poddali si jeszcze i uparcie walczyli z doktorem Grünsteinem na gruncie diety cisłej. Kto przysłuchiwałby si ich rozmowie, miałby wra enie, e znalazł si w towarzystwie arłoków, w jakiej akademii kulinarnej czy na kursach dla smakoszów.

46


- Nawet zwykłe skwarki ze słoniny s dobre do jedzenia - opowiadał wła nie jeden z pacjentów, który był tu leczony na „zastarzały katar oł dka” - ale musz by ciepłe. Po wytopieniu słoniny trzeba je wycisn na sucho, osoli , opieprzy , a ja wam mówi , e s lepsze od g sich skwarków. - Tylko ju g sim skwarkom nie przymawiaj - rzekł m dotkni ty „rakiem oł dka”. - Nie ma nic lepszego od g sich skwarków. Jak si z nimi mog równa wieprzowe skwarki! Naturalnie, e musz by usma one na kolor złotawy, jak to robi ydzi. Bior tłust g , ci gaj na skwarki sadło razem ze skór i sma to. - Mylisz si , bratku, je li chodzi o skwarki wieprzowe - zauwa ył s siad Szwejka. - Oczywi cie, e mówi tylko o skwarkach ze słoniny domowej, o tych, co si je zwykle nazywa skwarkami domowymi. Nie powinny by br zowe, ale i ółte te nie, trzeba znale wła ciwy odcie mi dzy tymi dwoma kolorami. Takie skwarki nie mog by ani zbyt twarde, ani zbyt mi kkie. Nie powinny chrupa , wtedy s zanadto wysma one. Musz rozpłyn si na j zyku, a nie mo na przy tym mie wra enia, e po brodzie cieknie tłuszcz. - Kto z was jadł skwarki z ko skiego łoju? - ozwał si czyj głos, na który nikt nie dał odpowiedzi, poniewa do baraku wbiegł podoficer sanitariusz. - Wszyscy do łó ek, bo idzie tu jaka arcyksi na! Niech nikt nie wystawia brudnych nóg spod koca! Nawet arcyksi na nie mogła wej na sal z tak powag , z jak weszła baronowa von Botzenheim. Za ni waliła cała wita, w której nie brakło nawet wachmistrza rachuby z kancelarii szpitala. Ten ostatni dopatrywał si w tym wszystkim jakiej tajemniczej siły sprowadzaj cej rewizj , która oderwie go od obfitego łobu na tyłach i rzuci przed zasieki z drutu kolczastego na pastw szrapneli. Był blady, ale jeszcze bledszy był doktor Grünstein. Przed oczami miał stale mały bilecik starej baronowej z tytułem „wdowa po generale”, a z tytułem tym kojarzyło si niesłychanie wiele, jak na przykład: znajomo ci, protekcje, skargi, translokacje na front i inne okropno ci. - Tutaj mamy Szwejka - rzekł zachowuj c sztuczny spokój i prowadz c pani baronow ku łó ku, na którym spoczywał Szwejk. - Jest bardzo cierpliwy. Baronowa von Botzenheim usiadła na podanym jej krze le przy łó ku Szwejka i rzekła: - Ce ki solniesz topra solniesz, kalika by topry solniesz. Barso lubi ce ki Austriak. Przy tych słowach głaskała Szwejka po jego nie golonej twarzy i mówiła dalej: - Ja cita wsistko w gazeta, ja psinosi je , papu, pali , pi . Ce ki solniesz topra solniesz. Johann, kommen Sie hier! Kamerdyner, przypominaj cy swoimi bokobrodami zbójnika Babi skiego, przyci gn ł ku łó ku olbrzymi kosz, podczas gdy towarzyszka starej baronowej, wysoka dama o zapłakanej twarzy, przysiadła na łó ku i podpierała Szwejka słomian poduszk , bo sobie uroiła, e tak wła nie trzeba dogadza chorym bohaterom. Tymczasem baronowa wyjmowała z kosza prezenty. Tuzin pieczonych kurcz t pozawijanych w ró ow bibułk i poprzewi zywanych czarno- ółt

47


wst k jedwabn , dwie butelki jakiego wojennego likieru z etykietk „Gott strafe England!” Na drugiej stronie etykiety był obrazek Franciszka Józefa i Wilhelma, trzymaj cych si za r ce, jakby bawili si w zaj czka.” Zaj czek w jamie siedzi sam, a co ci to, niebo tko, e ju nie mo esz skaka ?” Potem wydobyła z kosza trzy butelki wina dla rekonwalescentów i dwa pudełka papierosów. Wszystko elegancko uło yła na pustym łó ku obok Szwejka, dodaj c do tego jeszcze pi knie oprawion ksi k : Zdarzenia z ycia naszego monarchy, któr napisał obecny wielce zasłu ony redaktor naczelny naszej urz dowej gazety „Republika Czechosłowacka”, bałwochwalczo uwielbiaj cy starego Franciszka. Potem znalazły si na łó ku tabliczki czekolady z takim samym napisem: „Gott strafe England!” I na nich były obrazki obu cesarzy: austriackiego i niemieckiego. Na czekoladzie ju nie trzymali si za r ce, ale z jakim despektem odwracali si od siebie. Ładna była dwurz dowa szczoteczka do z bów z napisem „ Viribus unitis”, aby ka dy, kto b dzie czy cił z by, wspomniał o Austrii. Eleganckim i dla ołnierza id cego na front do okopów bardzo stosownym prezentem był neseser z kompletem przyborów do czyszczenia paznokci. Na pudełku był obrazek przedstawiaj cy szrapnel w chwili wybuchu i jakiego człowieka, który w szyszaku na głowie p dzi gdzie z bagnetem w r ku. Pod tym był napis: „Für Gott, Kaiser und Vaterland!” Bez obrazka była paczka suszonych owoców, ale za to był na niej wierszyk: Oesterreich, du edles Haus, Steck deine Fahne aus, Lass sie im Wind wehn, Oesterreich muss ewig stehn! I jego przekład na drugiej stronie: Austrio, ty domie szlachetny, Wywie chor giew swoj , Ka jej na wietrze wia , Austria musi wiecznie trwa ! Ostatnim prezentem był biały hiacynt w doniczce. Kiedy po rozpakowaniu wszystko to znalazło si ju na łó ku, pani baronowa von Botzenheim nie mogła opanowa łez wzruszenia. Kilku wygłodzonym symulantom pociekła lina z ust. Towarzyszka pani baronowej podpierała siedz cego Szwejka i tak e roniła łzy. Było cicho jak w ko ciele, gdy wtem Szwejk zło ył r ce i przerwał uroczyst cisz : - Ojcze nasz, który jest w niebie, wi si imi Twoje, przyjd królestwo Twoje... pardon, wielmo na pani, to nie tak, chciałem tylko powiedzie : Panie Bo e, Ojcze Niebieski, błogosław te dary, które z szczodrobliwo ci Twojej spoywa b dziemy. Amen. Po tych słowach si gn ł po jedno z kurcz t i łapczywie zacz ł je obgryza , podczas gdy doktor Grünstein spogl dał na niego z przera eniem. - Ach, jak mu smakuje, ołnierzykowi - ze wzruszeniem szeptała stara baronowa doktorowi Grünsteinowi. - On jest niezawodnie ju zdrów i mo e wyruszy w pole. Bardzo si ciesz , e przyniosłam mu w por te rzeczy.

48


Potem chodziła od łó ka do łó ka i rozdawała papierosy i czekoladki. Wreszcie zawróciła ku łó ku Szwejka, pogłaskała go po głowie, szepn ła: - Behüt euch Gott! - i z cał wit wyszła z sali. Zanim doktor Grünstein powrócił z dołu po odprowadzeniu baronowej, Szwejk porozdawał kurcz ta, które zostały po arte przez pacjentów z tak szybko ci , e zamiast kurcz t znalazł doktor Grünstein tylko kupk ko ci ogryzionych tak czy ciutko, jakby kurcz ta za ycia wpadły do gniazda s pów, a ich ogryzione ko ci le ały par miesi cy na spiekocie słonecznej. Znikł te likier wojenny i trzy butelki wina. Poprzepadały w oł dkach tabliczki czekolady i sucharki. Kto wypił w po piechu nawet buteleczk lakieru do paznokci, która znajdowała si w neseserze, i nadgryzł past do z bów, doł czon do szczoteczki. Doktor Grünstein, powróciwszy na sal , przybrał od razu postaw bojow i wygłosił dług mow . Kamie spadł mu z serca, e pani baronowa ju sobie poszła. Kupa ogryzionych ko ci utwierdziła go w mniemaniu, e wszyscy s niepoprawni. - ołnierze! - zacz ł swoje przemówienie. - Gdyby cie mieli troch rozs dku, to by cie wszystko zostawili i powiedzieli sobie: je li to po remy, to pan oberarzt nie b dzie nam wierzył, i jeste my ci ko chorzy. Sami wystawili cie sobie wiadectwo, i nic sobie nie robicie z mojej dobroci. Płucz wam oł dki, robi wam lewatywy, staram si utrzyma was na bezwzgl dnej diecie, a wy przeładowujecie sobie brzuchy. Czy chcecie dosta kataru oł dka? - Mylicie si ! Zanim wasze oł dki spróbuj strawi to wszystko, wyczyszcz wam je tak dokumentnie, e do ko ca ycia o tym nie zapomnicie i jeszcze dzieciom swoim opowiecie, jake cie si razu pewnego poob erali kurcz tami i innymi smakołykami i jak to wszystko nie utrzymało si w was nawet przez kwadrans, bo wam wypompowano oł dki na poczekaniu. Dalej wi c, jeden za drugim za mn , aby cie nie zapomnieli, e nie jestem aden osioł jak wy, ale em nieco sprytniejszy ni wy wszyscy razem. Prócz tego zapowiadam wam, e jutro sprowadz na was komisj , bo wylegujecie si tu ju zbyt długo, a adnemu z was nic nie jest, je li potraficie w ci gu paru minut zapaskudzi sobie oł dki tak ładnie, jake cie to wła nie zrobili. Dalej, naprzód marsz! Gdy przyszła kolej na Szwejka, doktor Grünstein spojrzał na niego i jaka reminiscencja w zwi zku z dzisiejsz tajemnicz wizyt zmusiła go do zapytania: - Czy wy znacie pani baronow ? - To moja macocha - odpowiedział spokojnie Szwejk. - W niemowl cym wieku porzuciła mnie, a teraz odnalazła... Doktor Grünstein rzekł zwi le: - Potem dajcie Szwejkowi jeszcze lewatyw . Wieczorem było w baraku smutno. Przed paru godzinami wszyscy mieli w oł dkach ró ne dobre i smakowite rzeczy, a teraz maj w nich tylko słab herbat i kromk chleba. Numer dwudziesty pierwszy ozwał si spod okna: - Wierzycie, koledzy, e wol raczej kurcz sma one ni pieczone? Kto mrukn ł: - Dajcie mu koca! - ale wszyscy byli tak osłabieni po niefortunnej wy erce, e nikt si nie chciał ruszy .

49


Doktor Grünstein dotrzymał słowa. Przed południem przyszło kilku lekarzy wojskowych z osławionej komisji. Kroczyli powa nie w ród szeregów łó ek i nic nie było słycha prócz tego: - Poka cie j zyk! Szwejk wysun ł j zyk tak daleko, e twarz jego wykrzywiła si w głupi grymas, a oczy si zamkn ły. - Posłusznie melduj , panie stabsarzt, e ju wi cej j zyka nie mam. Zacz ła si interesuj ca fachowa dyskusja mi dzy Szwejkiem a komisj . Szwejk twierdził, e uwag o j zyku zrobił tylko dlatego, aby na niego nie padło podejrzenie, i ukrywa cz j zyka. Natomiast członkowie komisji ró nili si zasadniczo w swoich zdaniach o Szwejku. Połowa lekarzy była zdania, e Szwejk jest ein blöder Kerl!, podczas gdy druga połowa uwa ała, i jest to łotr, który sobie z wojska pokpiwa. - Do stu tysi cy piorunów! - rykn ł na Szwejka przewodnicz cy komisji. Cho by sam diabeł ci pomagał i tak si na tobie poznamy. Szwejk spogl dał na cał komisj z boskim spokojem niewinnego dzieci cia. Naczelny lekarz sztabowy podszedł jak najbli ej do Szwejka: - Chciałbym ja wiedzie , morska winio, co wy teraz my licie? - Posłusznie melduj , e ja w ogóle nie my l . - Himmeldonnerwetter! - wrzeszczał jeden z członków komisji pobrz kuj c szabl . - Patrzcie go, on nic nie my li! A czemu to nic nie my licie, słoniu syjamski? - Posłusznie melduj , e ja dlatego nic nie my l , poniewa ołnierzom w wojsku jest to zakazane. Kiedy przed laty słu yłem w 91 pułku, to nasz pan kapitan zawsze mawiał: „ ołnierzowi nie wolno my le . Za niego my li jego przeło ony. Jak tylko ołnierz zacznie my le , to ju nie jest ołnierzem, ale marnym, wszawym cywilem. My lenie nie prowadzi...” - Stulcie pysk! - przerwał Szwejkowi rozw cieczony przewodnicz cy komisji. Ju o was słyszeli my. Der Kerl meint, man wird glauben, er sei ein wirklicher Idiot. Nie jeste cie idiot , Szwejku, ale przebiegły jeste cie, sprytny gałgan, ulicznik jeste cie, wszawy łajdak, rozumiecie? - Posłusznie melduj , e rozumiem. - Ju wam mówiłem, eby cie stulili pysk. Słyszeli cie? - Posłusznie melduj , e wiem, e mam stuli pysk. - Himmelherrgott, stul e wreszcie ten pysk, skoro ci kazałem! Wiecie dobrze, e nie macie mle j zorem! - Posłusznie melduj , e wiem, e nie mam mle j zorem. - Wojskowi panowie spojrzeli po sobie i wezwali wachmistrza. - Tego człowieka - rzekł naczelny lekarz sztabowy i przewodnicz cy komisji wskazuj c na Szwejka - zaprowadzicie na dół do kancelarii i poczekacie na nasz relacj i raport. W garnizonie ju mu wybij z głowy to pyskowanie. Chłopisko zdrowe jak ryba, symuluje i jeszcze miele ozorem, a z przeło onych sobie pokpiwa. Zdaje mu si , e przeło eni s dla jego zabawy, e cała wojna jest uciech i zabawk . W garnizonie wam, mój Szwejku, wyperswaduj , e wojna to nie adna heca.

50


Szwejk oddalał si z wachmistrzem do kancelarii i w drodze przez dziedziniec pod piewywał sobie: Zawszem sobie my lał, e wojna to szpas, e pob d na niej tydzie , dwa tygodnie I powróc znowu mi dzy was... Podczas gdy w kancelarii dy urny oficer ryczał na Szwejka, e takich drabów jak Szwejk powinno si rozstrzeliwa , komisja w barakach szpitalnych dziesi tkowała symulantów. Spo ród siedemdziesi ciu pacjentów ocalało tylko dwóch: jednemu granat urwał nog , a drugi miał prawdziw gru lic ko ci. Tylko ci dwaj nie usłyszeli słówka „tauglich”, wszyscy inni, nie wył czaj c trzech umieraj cych suchotników, uznani zostali za zdatnych do pełnienia słu by wojskowej na froncie. Przy sposobno ci naczelny lekarz sztabowy nie oparł si pokusie wygłoszenia przemowy. Mowa jego była naszpikowana ró nymi wyzwiskami, a w tre ci zwi zła. Wszyscy, jeden w drugiego, to bydl ta i gnój, i jedynie w tym wypadku, gdy b d dzielnie walczyli za najja niejszego pana. b d mogli powróci do społeczno ci ludzkiej, a po wojnie b dzie im odpuszczone, e si chcieli wykpi z wojska i symulowali. Ale on osobi cie w to nie wierzy i jest przekonany, e wszystkich czeka stryczek. Jaki młodziutki lekarz wojskowy, dusza czysta dot d i nie zepsuta, poprosił naczelnego lekarza sztabowego, aby mu pozwolono te przemówi . Mowa jego ró niła si od słów przeło onego optymizmem i naiwno ci . Mówił po niemiecku. Du o mówił o tym, e ka dy z tych, którzy opuszczaj szpital, aby odej do swoich pułków w polu, musi by bohaterem i rycerzem. On sam jest przekonany, e b d dzielni we władaniu broni na polu walki i szlachetni we wszystkich sprawach wojskowych i prywatnych, e b d niepokonanymi bojownikami, pomnymi na sław Radetzkiego i ksi cia Eugeniusza Sabaudzkiego. e u y ni krwi swoj rozległe pola chwały monarchii i zwyci sko dokonaj zadania, jakie wyznaczyła im historia. Z odwag i m stwem, gardz c yciem swoim, run naprzód pod podziurawionymi od kul sztandarami, ku nowej sławie i nowym zwyci stwom. Potem na korytarzu naczelny lekarz sztabowy rzekł do tego naiwnego młodziana: - Panie kolego, mog pana zapewni , e to wszystko na nic. Z tych łajdaków nie zrobiłby ołnierzy ani Radetzky, ani ksi Eugeniusz Sabaudzki. Mówi do nich po angielsku czy po diabelsku to wszystko jedno. To hołota.

51


Rozdział 9 SZWEJK W GARNIZONIE Ostatnim schronieniem ludzi, którym nie chciało si wojowa , był garnizon. Znałem pewnego suplenta, który jako matematyk nie chciał strzela z armat i ukradł jakiemu porucznikowi zegarek, eby si tylko dosta do garnizonu. Zrobił to po gruntownym namy le. Wojna mu nie imponowała i nie zachwycała go. Strzelanie do nieprzyjaciela i zabijanie takich samych nieszcz liwych suplentów matematyków po stronie przeciwnej uwa ał za idiotyzm. - Nie chc by znienawidzony za swoje czyny - powiedział sobie i z premedytacj ukradł zegarek. Najpierw badali jego stan umysłowy, ale gdy o wiadczył, e chciał si zbogaci , wyprawili go do garnizonu. Sporo było takich, którzy siedzieli w garnizonie za kradzie e i oszustwa; idealistów i nieidealistów. Byli tam ludzie uwa aj cy wojn za ródło dochodów, ró ni podoficerowie z rachuby, zarówno z tyłów, jak z frontu, którzy dopuszczali si najró niejszych manipulacji z prowiantami i z ołdem, a tak e ró ni drobni złodzieje, stokro uczciwsi od tych łotrów, którzy ich tu przysłali. Nast pnie siedzieli w garnizonie ołnierze za ró ne inne wykroczenia czysto wojskowe, jak niesubordynacja, próby buntu, dezercja. Wreszcie typem osobliwym byli polityczni, w ród których osiemdziesi t procent było zupełnie niewinnych, ale dziewi dziesi t dziewi procent spo ród nich skazywano. Zespół audytorów był wspaniały. Wła nie taki aparat s dowy, jaki był tutaj, ma ka de pa stwo przed powszechnym politycznym, gospodarczym i moralnym upadkiem. Takie pa stwo ochrania resztki swego spłowiałego nimbu przy pomocy s dów, policji, andarmerii i sprzedajnej zgrai donosicieli. W ka dym oddziale wojskowym miała Austria szpiclów, którzy denuncjowali swoich towarzyszy, sypiaj cych z nimi na tych samych pryczach i dziel cych si z nimi kawałkiem chleba podczas marszów. Tak e i policja pa stwowa dostarczała do garnizonu sporo materiału, osobliwie tacy panowie, jak Klima, Slaviczek i S-ka. Za spraw cenzury wojskowej przyprowadzano tu autorów korespondencji, jak prowadzili ludzie z frontu z tymi, których pozostawili w domu, zrozpaczonych, bezradnych. Tutaj sprowadzali andarmi nawet starych do ywotników, którzy pisywali listy na front, a s d wojskowy wlepiał im po dwana cie lat wi zienia za ich słowa pociechy i za opisy biedy domowej. St d, z aresztu hradcza skiego, prowadziła te droga przez Brzevnov na motolski plac wicze . Niejednokrotnie szedł t dy pod bagnetem człowiek z ła cuchami na r kach, a za nim toczył si wóz z trumn . Potem na motolskim placu wicze padał krótki rozkaz: „An! Feuer!” Po czym we wszystkich pułkach i batalionach odczytywali rozkaz pułkowy, e znowu rozstrzelano jednego za bunt i to jaki - podniesiony wtedy, gdy stawał do wojska i gdy kapitan ci ł szabl jego on za to, e nie mogła si oderwa od m a. A w garnizonie rz dziła trójca: sztabowy profos Slavik, kapitan Linhart i sier ant Rzepa, przezywany katem. Ilu to ludzi zatłukli oni w separatkach! By

52


mo e, e kapitan Linhart i teraz, za republiki, jest dalej kapitanem. yczyłbym sobie, eby mu zaliczone były lata słu by w wi zieniu garnizonowym. Slaviczkowi i Klimie przez policj pa stwow lata te zostały zaliczone. Rzepa jest teraz cywilem i wykonuje dalej swój zawód majstra mularskiego. By mo e, e jest członkiem patriotycznych stowarzysze w republice. Sztabowy profos Slavik stał si za republiki złodziejem, jest dzisiaj pod kluczem. Nie zaczepił si biedak w republice jak inni wojskowi. Jest rzecz zgoła naturaln , e sztabowy profos Slavik, przyjmuj c Szwejka, rzucił na niego spojrzenie pełne niemego wyrzutu: - I ty, bratku, masz tak dalece zaszargan opini , i dostałe si a tutaj, mi dzy nas? My ci tu, kochanie, pobyt osłodzimy jak wszystkim, którzy wpadli w nasze r ce, a te r ce nasze niczym nie przypominaj delikatnych r czek damskich. Aby za doda sobie powagi, przytkn ł swoj muskularn i ci k pi do nosa Szwejka i powiedział: - Pow chaj, łajdaku! Szwejk pow chał i odrzekł: - Nie chciałbym dosta ni w nos, bo to pachnie cmentarzem. Spokojne, powa ne słowa podobały si sztabowemu profosowi. - He - rzekł tr caj c Szwejka pi ci w brzuch. - Stój prosto. Co masz w kieszeniach? Je li masz papieros, to go sobie mo esz zostawi , ale pieni dze dawaj, eby ci ich nie ukradli. Wi cej nie masz? Naprawd nie masz? Nie kłam, za kłamstwo karzemy. - Gdzie go wsadzimy? - zapytał sier ant Rzepa. - Wsadzimy go do szesnastki - zadecydował sztabowy profos - mi dzy tych, co chodz w gaciach. Nie widzi pan, e w papierach pan kapitan Linhart dopisał: „Streng behüten! Beobachten!” No tak, tak - zwrócił si uroczy cie do Szwejka - z łajdakami post puje si po łajdacku. Jak si kto opiera, to go prowadzimy do pojedynki i łamiemy mu tam wszystkie ebra, a potem zostawiamy go tam samego, dopóki nie zdechnie. Mamy swoje prawo. Poradzili my tu sobie z jednym rze nikiem, pami tacie, Rzepa? - No, co prawda, to prawda, napocili my si nad nim, panie profosie marzycielsko odpowiedział sier ant Rzepa. - Co to było za ciało! Przez pi minut musiałem po nim depta , zanim zacz ły mu trzeszcze ebra i pu ciła mu si krew ustami. I jeszcze dziesi dni ył potem. Ale był silny. - Widzisz wi c, łajdaku, jak to si u nas robi, je li kto stawia opór - ko czył swój pedagogiczny wykład sztabowy profos Slavik. - To samo, gdy kto chce uciec. To tak, jakby kto popełnił samobójstwo, za które u nas karze si tak samo. Albo niech ci r ka boska broni, ty gówniarzu, gdyby ci przyszło do głowy skar y si na co , gdy b dzie inspekcja. Gdy inspekcja przyjdzie i zapyta: „Czy macie jakie skargi?” - to masz, mierdzielu, sta na baczno , salutowa i odpowiada : „Posłusznie melduj , e nie mam, e jestem zupełnie zadowolony.” Jak powiesz, niedojdo? Powtórz! - Posłusznie melduj , e nie mam, e jestem zupełnie zadowolony - powtórzył Szwejk z takim miłym wyrazem twarzy, e sztabowy profos został oszukany, bo mu si wydało, e to jest rzetelne staranie i uczciwo .

53


- Rozbierz si do gatek i pójdziesz do szesnastki - rzekł grzecznie, nie dodaj c adnego z tych pi knych słów, jak: łajdak, mierdziel, niedojda, chocia to było jego zwyczajem. W szesnastce spotkał si Szwejk z dziewi tnastoma lud mi w gatkach. Byli to tacy, którzy w papierach swoich mieli uwag : „Streng behüten! Beobachten!” Pilnowano ich te bardzo troskliwie, aby nie pouciekali. Gdyby te kalesony były czyste, a okna nie miały krat, to na pierwsze spojrzenie mo na by było mniema , e si jest w szatni ła ni parowej. Szwejka przyj ł tzw. ciemerkomendant - słu bowy szesnastki, chłop zaro ni ty, w rozchełstanej koszuli. Zapisał sobie jego nazwisko na skrawku papieru wisz cym na cianie i powiedział: - A jutro to ci b dzie u nas dopiero przedstawienie. Zaprowadz nas do kaplicy na kazanie. My, wszyscy w gaciach, stoimy zawsze pod ambon . To ci b dzie frajda. Kaplica domowa cieszyła si wielkim powodzeniem w garnizonie, jak zreszt cieszy si zawsze we wszystkich wi zieniach i domach poprawczych. Wcale nie chodziło o to, aby przymusowe odwiedzanie kaplicy wi ziennej miało przybli y odwiedzaj cych do Boga albo podnie ich moralnie. O takich głupstwach nie mogło by mowy. Nabo e stwa i kazania były jedynie wspaniałym urozmaiceniem nudy wi zienia garnizonowego. Nie chodziło o to, eby si znale bli ej Boga, ale o to, e po drodze do kaplicy nadarzy si mo liwo znalezienia niedopałka papierosa lub cygara. Boga całkowicie przesłonił mały niedopałek, beznadziejnie walaj cy si w spluwaczce lub w kurzu na ziemi. Ów male ki woniej cy przedmiot miał przewag nad Bogiem i zbawieniem duszy. A przy tym jeszcze to kazanie, istna frajda i zabawa! Kapelan wojskowy Otto Katz był jednak e przemiłym człowiekiem. Kazania jego były niezmiernie zajmuj ce, wesołe i od wie aj ce nud garnizonow . Umiał cudownie gl dzi o niezmiernej łasce bo ej, podtrzymuj c na duchu opuszczonych wi niów i poha bionych m ów. Umiał wspaniale perorowa z kazalnicy czy ołtarza. Bajecznie tak e ryczał przed ołtarzem swoje: „Ite missa est.” Całe nabo e stwo odprawiał w sposób wysoce oryginalny, odwracaj c cały porz dek mszy wi tej; a gdy był mocno pijany, wymy lał nowe modlitwy, now msz wi t i swój własny rytuał, w ogóle co , czego tutaj jeszcze nie było. I jeszcze ta uciecha, kiedy to czasami po lizn ł si i upadł z kielichem, z monstrancj czy mszałem, a potem oskar ał gło no ministranta - brał ich spo ród wi niów - e mu umy lnie podstawił nog , i natychmiast, w obliczu przenaj wi tszego sakramentu, łajał go gro c separatk i kajdankami. A domniemany winowajca cieszy si , e bierze udział w tej całej frajdzie w kaplicy wi ziennej. Gra wielk rol i z godno ci si z niej wywi zuje. Kapelan polowy Otto Katz, najdoskonalszy ksi dz wojskowy, był ydem. Nie ma w tym zreszt nic osobliwego. Arcybiskup Kohn był te ydem, i jeszcze do tego koleg Machara. Kapelan polowy Otto Katz miał jeszcze barwniejsz przeszło ni sławny arcybiskup Kohn.

54


Odbywał studia w Akademii Handlowej i słu ył w wojsku jako jednoroczny ochotnik. Na wekslach i prawie wekslowym znał si tak wietnie, e w ci gu tej jednorocznej słu by wojskowej doprowadził firm Katz i S-ka do gruntownego bankructwa, w wyniku czego stary pan Katz, ugodziwszy si z wierzycielami, czmychn ł do Ameryki Północnej bez ich wiedzy oraz bez wiedzy swego wspólnika, który wyjechał do Argentyny. Gdy wi c młody Otto Katz bezinteresownie obdarzył Ameryk Północn i Południow firm Katz i S-ka, znalazł si w sytuacji człowieka, który nie maj c adnych widoków na spadek, nie wie, gdzie by głow skłonił, a przeto musi zabiega o przej cie do słu by czynnej. Ale przedtem obmy lił sobie Otto Katz wielce uroczyst rzecz. Kazał si ochrzci . Nawrócił si do Chrystusa, eby mu pomógł zrobi karier . Nawrócił si do Niego z zaufaniem bezwzgl dnym, uwa aj c to za spraw czysto handlow mi dzy nim a Synem Bo ym. Chrzcili go uroczy cie w klasztorze emauskim. Sam pater Alban polewał go wod z chrzcielnicy. Widowisko było wspaniałe. Asystował przy nim pewien pobo ny major z pułku, w którym Otto Katz słu ył, jaka stara panna z Instytutu Szlachcianek na Hradczanach i pewien grubousty przedstawiciel konsystorza, który był chrzestnym ojcem. Egzamin oficerski wypadł pomy lnie i nowy chrze cijanin Otto Katz pozostał w wojsku. Zrazu zdawało mu si , e wszystko pójdzie dobrze, i chciał si nawet zapisa na kursy sztabowe. Ale pewnego dnia upił si i poszedł do klasztoru: porzucił szabl i przywdział habit. Zwrócił si do arcybiskupa na Hradczanach i dostał si do seminarium. Przed swym wy wi ceniem upił si jak bela w jednym bardzo przyzwoitym domu z obsług damsk , w zaułku niedaleko ulicy Vejvody, i prosto z wiru uciech i zabawy poszedł przyj wi cenia. Po wy wi ceniu udał si do swego pułku z pro b o protekcj , a gdy go mianowano kapelanem wojskowym, kupił sobie konia, odbywał przeja d ki po Pradze i uczestniczył we wszystkich birbantkach oficerów swego pułku. W sieni domu, gdzie mieszkał, bardzo cz sto odzywały si przekle stwa nie zaspokojonych wierzycieli. Przyprowadzał sobie do mieszkania dziewczyny z ulicy albo posyłał po nie swego ordynansa. Bardzo lubił grywa w ferbla, a chocia istniały pewne uzasadnione przypuszczenia, e nie trzyma si zbyt pedantycznie reguł gry, to jednak nikt nie zdołał mu udowodni , e w obszernym r kawie swego płaszcza trzymał w pogotowiu przydatnego asa. W kołach oficerskich nazywali go wi tym ojcem. Do kazania nigdy si nie przygotowywał, czym ró nił si od swego poprzednika, który te odwiedzał garnizon. Tamten uroił sobie, e ludzi wi zionych w garnizonie mo na poprawi napominaniem z kazalnicy. Czcigodny ten kapelan pobo nie wywracał oczyma i wykładał wi niom, e konieczna jest reforma prostytucji, reforma opieki nad niezam nymi matkami, a tak e mówił o wychowaniu dzieci nieprawego ło a. Kazania jego były bardzo abstrakcyjne, a jako pozbawione zwi zku z sytuacj aktualn nudziły słuchaczy. Natomiast kapelan wojskowy Otto Katz wygłaszał kazania, z których cieszyli si wszyscy.

55


Chwila to była uroczysta, gdy „szesnastk ” prowadzili do kaplicy w gaciach, poniewa ubieranie tych wi niów poł czone było z ryzykiem ich ucieczki. Ustawiano tych dwadzie cia par kalesonów, niby białych aniołów, tu pod kazalnic . Ci, którym dopisało szcz cie, uli niedopałki papierosów znalezione po drodze, poniewa - jak wiadomo - nie mieli kieszeni, w których mogliby je ukry . Obok nich stali inni wi niowie garnizonu i cieszyli oczy swoje widokiem dwudziestu par kalesonów pod kazalnic , na któr wchodził kapelan wojskowy pobrz kuj c ostrogami. - Habacht! - wykrzykn ł. - Modlitwa! Wszyscy powtarzaj za mn , co b d mówił. A ty tam w ko cu, łobuzie jeden, nie smarcz w gar , jeste w wi tyni Pa skiej, bo inaczej ka ci przymkn . Wy łaziki jedne, czy cie przypadkiem nie zapomnieli Ojcze nasz? No, to spróbujemy... No tak, od razu wiedziałem, e to nie pójdzie. Gdzie wam tam do ojczenasza! Wtrz chn tak dwie porcje mi sa z fasolow sałatk , poło y si p pkiem do góry, dłuba w nosie i nie my le nawet o Panu Bogu, to by si wam podobało! Czy nie mam racji? Spojrzał z kazalnicy na dół, na dwudziestu białych aniołów w kalesonach, którzy, jak zreszt i wszyscy obecni, doskonale si bawili. W tyle ołnierze grali w „oko”. - To wspaniałe - szepn ł Szwejk s siadowi, którego podejrzewano, e za trzy korony odr bał swemu towarzyszowi wszystkie palce u r ki, aby w ten sposób pomóc mu wymiga si od wojaczki. - To si dopiero zacznie - powiedziano mu. - Dzi znowu jest mocno wstawiony, wi c b dzie na pewno mówił o ciernistej drodze grzechu. Kapelan był dzi rzeczywi cie w doskonałym usposobieniu. Sam nie zdawał sobie sprawy, e ci gle wychyla si z kazalnicy; raz omal nie wypadł z niej, straciwszy równowag . - Chłopcy, za piewajcie co ! - krzykn ł w dół. - A mo e chcecie, ebym was nauczył nowej piosenki? piewajcie wi c za mn ! Mam ja swoj ukochan , Z wszystkich panien wybieran . Nie chodz te za ni sam, Chodzi za ni innych wi cej. Kochanków ma na tysi ce. A ta moja najmilejsza To Panienka Maryja! - Ale wy, łobuzy, nigdy si tego nie nauczycie - mówił dalej kapelan. - Jestem za tym, aby was wszystkich powystrzela . Czy dobrze mnie rozumiecie? Stwierdzam to z tego oto wi tego miejsca, wy nikczemnicy, bo wahacie si zwróci do Chrystusa, wolicie kroczy ciernist drog grzechu. Ale Bóg to co , co si was nie boi, zakr ci wami tak, e a zgłupiejecie. - A wi c ju si zacz ło, jest porz dnie wlany - szepn ł rado nie s siad do Szwejka. - Ciernista droga grzechu, wy głupcy jedni, jest walk z wyst pkiem. Jeste cie synami marnotrawnymi, którzy wol raczej wylegiwa si w separatkach ni

56


nawróci si do Ojca Niebieskiego. Wznie cie tylko wasz wzrok, wy ulicznicy, dalej i wy ej, a pod niebiosa, a zwyci ycie i w duszach waszych zago ci pokój. Wypraszam sobie, aby tam z tyłu kto parskał. Nie jest koniem i nie stoi w stajni, ale jest w wi tyni Pa skiej - zwracam wam na to uwag , moi najmilsi. No tak, na czym e to ja sko czyłem! Ja, über den Seelenfrieden, sehr gut. Pami tajcie sobie, wy bydl ta, e jeste cie lud mi i e musicie patrze nawet skro ciemny mrok w dalek przestrze i pami ta , e tu wszystko trwa do czasu, a Bóg jest na wieki. Sehr gut, nicht wahr, meine Herren? Musiałbym si za was modli dniem i noc , aby miłosierny Bóg, wy głupcy, wlał dusz sw w wasze zimne serca, a miło ci swoj zmył grzechy wasze, aby cie stali si Jego na wieki, wy gałgany jedne, i eby was zawsze miłował. Ale wy si mylicie. Ja was do tego raju wprowadza nie b d ! - Kapelan zacz ł czka . - Nie b d - powtarzał uparcie - nic dla was nie uczyni , ani mi si ni, bo jeste cie niepoprawni nikczemnicy. Dobro Pa ska nie b dzie was prowadziła po drogach waszych, nie przeniknie was tchnienie łaski bo ej, poniewa Panu Bogu nie b dzie si niło zajmowa si takimi łotrami. Czy słyszycie to, wy tam na dole w tych gaciach? Dwadzie cia par kalesonów spojrzało w gór i odrzekło jednym tchem: - Meldujemy posłusznie, e słyszymy. - Nie wystarczy tylko słysze - kazał w dalszym ci gu kapelan. - Ciemny jest mrok ywota, w którym al nie zabierze wam u miechu bo ego, wy głupcy, ale dobro bo a ma tak e swoje granice. A ty tam, o le jeden, co stoisz z tyłu, nie chrz kaj, bo jak ci ka zamkn , to a ci bokiem wyjdzie. A wy tam na dole nie my lcie sobie, e jeste cie w knajpie. Bóg jest wprawdzie najmiłosierniejszy, ale tylko dla porz dnych ludzi, a nie dla wyrzutków społecze stwa, które nie spełniaj Jego przykaza i nie trzymaj si regulaminu słu bowego. To wła nie chciałem wam powiedzie . Nie umiecie si modli , a my licie sobie, e chodzenie do kaplicy jest rozrywk , e tutaj jest jaki teatr czy kino. Ale ja wam to szybko wybij z głowy, aby cie sobie nie my leli, e jestem tutaj po to, aby was bawi i dawa wam rado ycia. Porozsadzam was po separatkach, to wam zrobi , wy łobuzy. Trac dla was czas i widz , e to wszystko idzie na marne. eby tu był sam pan polny marszałek albo nawet arcybiskup, to si i tak nie naprawicie i nie nawrócicie do Boga. A jednak kiedy to sobie przypomnicie, em wam dobrze yczył. W ród dwudziestu par gaci ozwało si łkanie. To Szwejk si rozbeczał. Kapelan spojrzał na dół. Stał tam Szwejk i pi ci ocierał sobie oczy. Wokół było wida radosne przytakiwanie. Kapelan kazał dalej, wskazuj c na Szwejka: - Niech sobie ka dy we mie przykład z tego oto człowieka. Co on czyni? Płacze. Nie płacz, powiadam ci, nie płacz. Chcesz si poprawi ? To ci si , chłopaczku, tak łatwo nie uda. Teraz płaczesz, ale jak tylko wrócisz do cymru, b dziesz znowu taki sam łobuz jak przedtem. Musisz jeszcze du o my le o niesko czonej miło ci i miłosierdziu bo ym, bardzo si stara , aby twoja grzeszna usza mogła znale na wiecie t prawdziw drog , po której winna kroczy . Dzi widzimy, e oto rozbeczał nam si jeden m , który chce si nawróci , a có czynicie wy, pozostali? Zgoła nic. Tam oto ten uje tyto , tak jakby jego rodzice

57


byli prze uwaczami; a znowu wy tam szukacie sobie w koszulach wszy w wi tyni Pa skiej. Có to, nie mo ecie si drapa w domu i musicie sobie to pozostawia akurat na nabo e stwo w ko ciele? Panie sztabowy profosie, pan tak e nic nie widzi. Jeste cie przecie wszyscy ołnierzami, a nie głupimi cywilami. Musicie zachowywa si , jak przystało na ołnierzy, nawet kiedy jeste cie w ko ciele. Psiakrew, rzu cie si na poszukiwanie Boga, a wszy szukajcie sobie w domu. Tymi słowami ko cz , wy ulicznicy, i dam, aby cie zachowywali si przyzwoicie podczas mszy wi tej, nie tak jak ostatnio, kiedy ci z tylnych szeregów wymieniali sobie wojskow bielizn na chleb i arli go w czasie podniesienia. Kapelan zszedł z ambony i udał si do zakrystii, dok d pod ył za nim sztabowy profos. Po chwili profos powrócił, a zwracaj c si wprost do Szwejka, wyci gn ł go z grupy, z owej kalesonowej dwudziestki, i zaprowadził do zakrystii. Kapelan rozsiadł si wygodnie na stole i skr cał sobie papierosa. Gdy Szwejk wszedł, kapelan powiedział: - A wi c mam ci tu. Wszystko ju sobie rozwa yłem i my l , e ci przejrzałem, jak si nale y, rozumiesz, chłopie! To mi si zdarza po raz pierwszy, eby mi si kto w ko ciele rozbeczał. Zeskoczył ze stołu i potrz saj c ramieniem Szwejka krzyczał na niego pod wielkim, smutnym obrazem wi tego Franciszka Salezego: - Przyznaj si , ty łotrze, e beczałe tylko tak sobie, dla kawału! - A wi ty Franciszek Salezy spogl dał pytaj co z obrazu na Szwejka. Z drugiej strony, z innego obrazu patrzył na niego uporczywie jaki m czennik; miał on wbite w po ladek z by piły, któr piłowali go jacy rzymscy ołdacy. Na twarzy m czennika nie było wida ani ladu cierpienia, nie malowała si te na niej ani rado , ani ar m cze ski. Patrzył tylko ze zdziwieniem, jakby chciał rzec: „Jak te do tego wła ciwie doszło? Co, panowie, ze mn robicie?” - Posłusznie melduj , panie feldkurat - rzekł Szwejk z wielk powag , stawiaj c wszystko na jedn kart - e si spowiadam Bogu wszechmog cemu i Tobie, ojcze duchowny, który jeste na miejscu bo ym, e... e beczałem naprawd tylko dla kawału. Widziałem, e do takiego kazania brak było jedynie jakiego nawróconego grzesznika, którego pan feldkurat daremnie szukał. Chciałem panu feldkuratowi sprawi przyjemno , a sobie chciałem sprawi uciech , eby mi ul yło. Kapelan spojrzał badawczo w prostoduszn twarz Szwejka. Promie słoneczny musn ł ponury obraz w. Franciszka Salezego i ogrzał swym ciepłem wystraszonego m czennika na przeciwnej cianie. - Zaczynacie mi si podoba - rzekł siadaj c znowu na stole. Do którego pułku nale ycie? - Dostał czkawki. - Posłusznie melduj , panie feldkurat, e nale i nie nale do 91 pułku i e sam nawet nie wiem, jak to ze mn wła ciwie jest. - A za co tu siedzicie? - pytał kapelan nie przestaj c czka . Z kaplicy dochodziły d wi ki fisharmonii, która zast powała organy. Jeden z przymkni tych za dezercj , nauczyciel muzyki, wy alał si na tym instrumencie w t sknych melodiach ko cielnych. Razem z czkawk feldkurata zlewały si te d wi ki w jak now gam doryck .

58


- Posłusznie melduj , panie feldkurat, e naprawd nie wiem, za co tu siedz , ale nie skar si na swój los. Ja mam ju takiego pecha. Zawsze chc wszystko zrobi dobrze, a w ko cu wszystko obraca si ku złemu, jak temu m czennikowi na tym obrazie. Kapelan spojrzał na obraz, u miechn ł si i rzekł: - Podobacie mi si naprawd , musz si o was wypyta pana audytora i dalej gada z wami nie b d . Mam ju do tej dzisiejszej mszy. Kehrt euch! Abtreten! Gdy Szwejk powrócił do swojej rodzimej gromady gatek pod kazalnic , na wszystkie stawiane mu pytania, czego chciał od niego kapelan, odpowiedział bardzo sucho i zwi le: - Jest wstawiony. Nowy wyczyn kapelana - msza wi ta wysłuchana została przez wszystkich z wielkim zainteresowaniem i szczer sympati . Jeden z tych spod ambony zało ył si w ko cu, e kapelanowi wypadnie monstrancja z r k. Stawiał cał swoj porcj chleba przeciwko dwom uderzeniom po g bie i zakład wygrał. To, co przepełniało dusze wszystkich obecnych w kaplicy, gdy patrzyli na spełnianie obrz dów przez kapelana polowego, nie było mistycyzmem wierz cych ani pobo no ci szczerych katolików. Było to uczucie, jakiego doznajemy w teatrze, gdy nie znamy tre ci sztuki, gdy akcja si wikła i z napi ciem oczekujemy rozwi zania. Pogr yli si w podziwianiu widowiska, którego im z tak wielk ofiarno ci dostarczał ten pan feldkurat przy ołtarzu. Oddawali si estetycznemu prze ywaniu pi kna ornatu, który feldkurat wło ył na lew stron , i w cichym porozumieniu i podnieceniu obserwowali wszystko, co si działo przy ołtarzu. Rudy ministrant, dezerter z Ko cioła, specjalista od drobnych kradzie y w 28 pułku, uczciwie usiłował wywoła z pami ci cały porz dek, technik i tre mszy wi tej. Był on jednocze nie ministrantem i suflerem feldkurata, który z cał lekkomy lno ci przerzucał karty mszału i zamiast zwyczajnej mszy znalazł w mszale roraty, które zacz ł od piewywa ku uciesze wszystkich obecnych. Nie miał on ani głosu, ani słuchu muzycznego i pod sklepieniem kaplicy ozwały si okropne kwiki i j ki jak w wi skim chlewiku. - Ten si dzisiaj spił - powtarzali zgromadzeni przed ołtarzem z pełnym zadowoleniem i rado ci . - Ale jest wlany! A to go wzi ło! Na pewno si schlał gdzie u dziwek. Ju przynajmniej po raz trzeci ozwał si od ołtarza piew kapelana: „Ite missa est!” - jak bojowy ryk Indian, a szyby brz czały. Potem kapelan spojrzał raz jeszcze do kielicha, czy nie została tam cho by kropelka wina, uczynił ruch pełen zło ci i odwrócił si do słuchaczy. - A wi c mo ecie ju i do domu, łobuzy jedne, ju si sko czyło. Zauwa yłem, wy ulicznicy, e nie objawiacie tej prawdziwej pobo no ci, jak winni by cie mie w ko ciele w obliczu naj wi tszej wi to ci ołtarza. Twarz w twarz z najwy szym Bogiem nie wstydzicie si mia na głos, kaszla , rechota , szura nogami, i to nawet wobec mnie, który tutaj zast puj Przenaj wi tsz Panienk , Chrystusa Pana i Boga Ojca. Je li si to b dzie powtarzało na przyszło , to wiedzcie, e ja z wami zata cz jak nale y i popami tacie, e jest nie tylko to jedno piekło, o którym wam przedostatnim razem kazałem, ale e jest

59


tak e piekło na ziemi. I nawet gdyby si wam udało wymiga przed tym pierwszym, to owo drugie piekło was nie minie. Abtreten! Kapelan, który w praktyce tak pi knie wykładał t diabelnie star rzecz o nawiedzaniu wi zionych, odszedł do zakrystii, przebrał si , kazał sobie nala kielich mszalnego wina, wypił je i przy pomocy rudego ministranta wsiadł na swego wierzchowca przywi zanego na dworze. Przypomniał sobie jednak Szwejka, zlazł z konia i poszedł do kancelarii do audytora Bernisa. Audytor ledczy Bernis był człowiekiem z towarzystwa, wytwornym tancerzem i rozpustnikiem, który w garnizonie nudził si straszliwie i pisywał niemieckie wiersze przeznaczone do pami tników, eby na wszelki wypadek mie ich troch pod r k . Był on jednym z najwa niejszych ogniw całego aparatu s du wojennego, poniewa miał takie mnóstwo zaległo ci i tak gmatwanin w aktach, e cały s d wojenny na Hradczanach musiał mie dla niego wyj tkowy szacunek. Gubił materiał oskar aj cy i musiał zmy la nowy. Pl tał nazwiska, tracił w tek oskar enia i snuł nowy, jak mu si akurat ubrdało. Dezerterów s dził za kradzie , a złodziei za dezercj . Wpl tywał do tego wszystkiego i polityczne procesy, kombinowane na poczekaniu. Robił najrozmaitsze hokus pokus, aby oskar onym dowie zbrodni, o jakich im si nawet nie niło. Pomawiał oskar onych o obraz majestatu, a wymy lone przez siebie zbrodnie przypisywał zawsze komu innemu, którego akta lub protokoły zagubił i zaprzepa cił w niezmierzonym chaosie urz dowych akt i pism. - Serwus - rzekł kapelan podaj c mu r k . - Jak si masz? - Nie bardzo - odpowiedział ledczy audytor Bernis. - Pomieszali mi materiał i teraz sam diabeł tego wszystkiego nie rozwikła. Wczoraj wysłałem do s du opracowany materiał, dotycz cy jednego draba oskar onego o bunt, a wszystko odesłali mi z powrotem, twierdz c, e w tym wypadku nie chodzi o bunt, ale o kradzie puszki konserw. I jeszcze napisałem na fascykule niewła ciwy numer, ale jak oni na to wpadli, Bóg raczy wiedzie . Audytor splun ł. - Chodzisz jeszcze na karty? - pytał kapelan. - Zgrałem si do ostatniej nitki. Ostatnio grali my z tym łysym pułkownikiem w makao i przegrałem do niego wszystko, co miałem. Ale wiem o ładnej dziewczynce. A co ty porabiasz, wi ty ojcze? - Potrzebuj słu cego - rzekł kapelan. - Miałem dotychczas takiego starego buchaltera bez akademickiego wykształcenia, ale bydl pierwszej klasy. Ci gle tylko post kiwał i modlił si , eby go Pan Bóg zachował, wi c posłałem go z l batalionem marszowym na front. Mówi , e ten batalion został rozbity na amen. Potem dali mi takiego figlarza, który nic innego nie robił, tylko przesiadywał w szynku i pił na mój rachunek. Był on nawet zno ny, ale pociły mu si nogi. Wi c tak e wyprawiłem go na front. Dzi znalazłem podczas kazania takiego draba, który mi si dla kawału rozbeczał. Taki człowiek bardzo by mi si przydał. Nazywa si Szwejk i siedzi w szesnastce. Chciałbym wiedzie , za co si dostał pod klucz i czy nie dałoby si czego zrobi , ebym go sobie mógł zabra . Audytor szukał po szufladach odno nych akt dotycz cych Szwejka, ale jak zwykle, nie mógł ich znale .

60


- B d niezawodnie u kapitana Linharta - rzekł po długim szukaniu. - Diabli wiedz , gdzie mi si te wszystkie akta zapodziewaj . Posłałem je niezawodnie Linhartowi. Zaraz zatelefonuj ... Halo, tutaj porucznik audytor Bernis, panie kapitanie. Prosz pana, czy pan nie ma akt dotycz cych niejakiego Szwejka... U mnie maj by ? To dziwne... Sam miałem odbiera ? Naprawd , bardzo dziwne... Siedzi w szesnastce... Ja wiem, panie kapitanie, e szesnastka to moja rzecz. Ale my lałem, e akta dotycz ce Szwejka poniewieraj si u pana... Pan sobie wyprasza takie wyra enia, bo u pana nic si nie poniewiera? Halo, halo... Audytor Bernis usiadł i z gorycz pot piał nieporz dki panuj ce w prowadzeniu ledztwa. Mi dzy nim a kapitanem Linhartem ju od dawna panowały napr one stosunki, konsekwentnie podtrzymywane z obu stron. Je li do r k Bernisa dostał si jaki papier nale cy do Linharta, to Bernis zaprzepaszczał go tak doskonale, e nikt nie mógł go odszuka . Linhart robił to samo z papierami Bernisa. Wzajemnie gubili swoje zał czniki. (Papiery dotycz ce Szwejka znaleziono w archiwum s du wojennego dopiero po przewrocie, z tak relacj : „Zamierzał zrzuci mask obłudnika i publicznie wyst pi przeciwko osobie naszego monarchy i naszego pa stwa.” Papiery te były wsuni te w akta dotycz ce niejakiego Józefa Koudeli. Na okładce był krzy yk, a pod nim data z adnotacj : „Załatwione”.) - Ten Szwejk mi si zgubił - rzekł audytor Bernis. - Ka go zawoła i je li si do niczego nie przyzna, to go wypuszcz i ka go zaprowadzi do ciebie, a ty ju załatwisz spraw z pułkiem. Po odej ciu kapelana polowego audytor Bernis wezwał Szwejka, któremu kazał sta przy drzwiach, poniewa akurat dostał telefonogram z dyrekcji policji, e dany materiał do aktu oskar enia nr 7267, dotycz cy piechura Maixnera, został odebrany w kancelarii numer l za podpisem kapitana Linharta. W tej chwili wła nie Szwejk rozgl dał si po kancelarii audytora. Nie mo na było twierdzi , e wywierała ona wra enie szczególnie miłe, a ju wcale nie dało si tego powiedzie o fotografiach, które ozdabiały jej ciany. Były to fotografie ró nych egzekucji wykonywanych przez armi w Galicji i w Serbii. Fotografie artystyczne z popalonymi chałupami i z drzewami, których gał zie uginały si pod ci arem powieszonych. Osobliwie pi kna była fotografia z Serbii, przedstawiaj ca powieszon rodzin . Mały chłopiec, ojciec i matka. Dwaj ołnierze z bagnetami pilnuj drzewa z wisielcami, a jaki oficer jako zwyci zca stoi opodal i pali papierosa. Po drugiej stronie, w tyle, wida kuchni polow w czasie gotowania posiłku. - No wi c, jak to b dzie, mój Szwejku? - zapytał audytor Bernis odło ywszy telefonogram ad acta. - Co cie zrobili? Wolicie si przyzna , czy te b dziecie czekali, a zostanie napisany akt oskar enia? Tak dalej nie mo na. Nie my lcie sobie, e staniecie przed s dem zło onym z jakich głupich cywilów. My tu mamy s dy wojenne, k.u.k. Militärgericht. Jedynym ratunkiem dla was i unikni ciem surowej i sprawiedliwej kary mo e by tylko szczere przyznanie si do winy. Gdy audytor Bernis zgubił materiał dotycz cy jakiego oskar onego, wówczas uciekał si do specjalnej metody badania. Nie było w niej nic osobliwego, ale te nie mo na si dziwi , e i wyniki takiego badania w ka dym wypadku równały si zeru.

61


Audytor Bernis uwa ał si jednak za człowieka bardzo przebiegłego i przewiduj cego. Nie maj c materiału i nie wiedz c, o co oskar a danego aresztanta, bardzo uwa nie ledził zachowanie si delikwenta i przez badanie jego fizjonomii starał si dociec, za co te tego człowieka trzymaj w wi zieniu garnizonowym. Jego spostrzegawczo i znajomo ludzi była tak wielka, e pewnego Cygana, który dostał si do garnizonu za kradzie paru tuzinów bielizny dokonan w swoim pułku (był pomocnikiem magazyniera), oskar ył o zbrodnie polityczne, o to, jakoby gdzie w szynku mówił ołnierzom o samodzielnym pa stwie narodowym, zło onym z ziem korony w. Wacława i Słowacczyzny, ze słowia skim królem na czele. - My mamy na to dokumenty - rzekł audytor do nieszcz liwego Cygana. Pozostaje wam tylko przyznanie si do winy i wskazanie, w którym szynku o tym mówili cie, z którego pułku byli ci ołnierze, którzy was słuchali, i kiedy to było. Nieszcz liwy Cygan wymy lił sobie dat i szynk, a tak e numer pułku ołnierzy, którzy mieli by jego słuchaczami, ale gdy wracał ze ledztwa, uciekł z garnizonu, i tyle go widzieli. - Nie chcecie przyzna si do niczego - rzekł audytor Bernis, gdy Szwejk milczał jak grób. - Nie chcecie mi powiedzie , za co tu siedzicie i za co was wzi li pod klucz? Mnie mogliby cie o tym powiedzie , bo jak nie, to powiem wam sam. Wzywam was jeszcze raz, eby cie si dobrowolnie przyznali. Dla was lepiej, bo to ułatwia ledztwo i łagodzi kar . Pod tym wzgl dem jest u nas tak samo jak u cywilów. - Posłusznie melduj - rzekł Szwejk swoim poczciwym głosem - e w garnizonie jestem jako podrzutek. - Co to ma znaczy ? - Posłusznie melduj , e mog to obja ni bardzo prostym przykładem. Na naszej ulicy jest w glarz, a ten w glarz miał całkiem niewinnego dwuletniego chłopczyka, a ten chłopczyk poszedł sobie razu pewnego z Vinohradów piechot a do Libni, gdzie go policjant znalazł siedz cego na chodniku. Tego chłopczyka zaprowadzili potem do komisariatu i tam zamkn li to dwuletnie niewinne dziecko. Jak pan widzi, ten dwuletni chłopczyk był zupełnie niewinny, a jednak został aresztowany. Gdyby umiał mówi i gdyby kto go zapytał, za co dostał si do aresztu, to te by nie wiedział. Mnie przytrafiło si co podobnego. Ja jestem taki sam podrzutek. Bystre spojrzenie audytora przeleciało przez twarz Szwejka, zmierzyło cał jego posta i rozbiło si o jej spokój. Taka doskonała oboj tno i niewinno promieniowała z całej tej istoty stoj cej przed audytorem, e Bernis zacz ł nerwowo spacerowa po kancelarii i gdyby nie obiecał kapelanowi, e mu Szwejka przy le, to diabli wiedz , jak byłoby si to wszystko dla Szwejka sko czyło. Wreszcie przestał spacerowa i zatrzymał si przy biurku. - Słuchajcie - rzekł do Szwejka, który oboj tnie spogl dał przed siebie - je li spotkam si z wami jeszcze raz, to mnie popami tacie. Zabra go! Gdy Szwejka odprowadzono z powrotem do szesnastki, audytor Bernis kazał zawoła sztabowego profosa Slavika.

62


- Przed ostateczn decyzj - rzekł zwi le - odsyła si Szwejka do dyspozycji kapelana polowego Katza. Przygotowa mu papiery zwalniaj ce i pod eskort dwóch szeregowców odesła go do kapelana. - Czy da mu kajdanki na drog , panie poruczniku? Audytor uderzył pi ci w stół. - Jeste cie głupi jak wół. Mówi wam wyra nie, e macie przygotowa papiery zwalniaj ce. I wszystko, co w ci gu całego dnia osiadło na duszy pana audytora, to jest kapitan Linhart i Szwejk, wylało si jak rw cy potok na głow profosa, a sko czyło si słowami: - Czy wreszcie rozumiecie, e jeste cie koronowany osioł? W ten sposób mówi si jedynie o królach i cesarzach, ale nawet prosty sztabowy profos, głowa niekoronowana, te nie był z tego zadowolony. Powracaj c od audytora skopał jakiego wi nia, który sprz tał korytarz. Co do Szwejka, to profos postanowił, e aresztant musi przespa przynajmniej jeszcze jedn noc w garnizonie, eby to lepiej popami tał. Noc sp dzona w garnizonie nale y zawsze do wspomnie miłych. Obok szesnastki była pojedynka, ponura dziura, w której izolowano aresztantów. I tej nocy odzywało si z niej wycie jakiego wi zionego ołnierza, któremu sier ant Rzepa za jakie dyscyplinarne wykroczenie łamał ebra z rozkazu sztabowego profosa Slavika. Gdy wycie przycichło, słycha było w szesnastce trzaskanie wszy, które wi niowie iskali. Nad drzwiami w małej niszce w murze znajdowała si lampa naftowa, zabezpieczona elazn krat . wiatła dawała mało, kopciu du o. Smród nafty mieszał si z naturalnymi wyziewami nie mytych ludzkich ciał i ze smrodem kubła, który przy ka dorazowym u yciu rozwierał sw czelu i wyrzucał fal wstr tnej woni na cał szesnastk . Marne po ywienie powodowało u wszystkich zaburzenia w trawieniu i wi kszo cierpiała na wiatry, wypuszczane w nocn cisz , przy czym ludzie odpowiadali sobie tymi sygnałami z dodatkiem artobliwych uwag. Na korytarzach słycha było miarowy krok stra ników. Od czasu do czasu dozorca otwierał okienko w drzwiach i zagl dał do wewn trz. Na rodkowej pryczy kto z cicha opowiadał: - Zanim próbowałem uciec i zanim potem dostałem si tutaj mi dzy was, byłem pod numerem dwunastym. Tam siedz ci niby l ejsi. Pewnego razu przyprowadzono tam do nas jakiego człowieka z prowincji. Dostał ten zacny człowiek dwa tygodnie, poniewa nocował u siebie ołnierzy. Najpierw my lano, e to jakie sprzysi enie, ale potem si pokazało, e robił to dla pieni dzy. Areszt miał odsiadywa mi dzy najl ejszymi, ale poniewa tam było przepełnienie, wi c dostał si do nas. Czego ten człowiek nie przyniósł sobie z domu i czego mu jeszcze nie naprzysyłali! Bo mu pozwolili mie własny prowiant i do ywia si . Nawet pali miał prawo. Miał dwie szynki, olbrzymie dwa bochenki chleba, jajka, masło, papierosy, tyto , słowem wszystko, czego dusza zapragnie, mo na było znale w jego obydwu tobołach. I jeszcze mu si zdawało, e wszystko to musi ze re sam. Poprosili my go o kawałek tego czy owego, ale mu nawet do głowy nie

63


przyszło, e powinien dzieli si z nami, jak si dzielili inni, gdy co dostali. Ten chciwy drab my lał tylko o sobie i wywodził, e przez dwa tygodnie b dzie pod kluczem i e nie b dzie jadł z nami zgniłych kartofli i kapusty, które nam daj na obiad, bo popsułby sobie oł dek. Mo e nam, powiada, odda cały swój obiad i porcj chleba, na tym mu nie zale y, mo emy si tym obdzieli albo bra sobie po kolei za niego, jak chcemy. Powiem wam, e to był taki elegancki człowiek, i nawet na kiblu siada nie chciał, ale czekał zawsze do nast pnego dnia i podczas spaceru załatwiał si w latrynie. Był taki rozpieszczony, e przywiózł sobie nawet zapas papieru klozetowego. Powiedzieli my mu, e gwi d emy na jego porcje, i cierpieli my dzie jeden, drugi, trzeci. Chłop arł szynk , smarował chleb masłem, obierał jajka. Jednym słowem, u ywał. Palił papierosy, ale nikomu nie dał nawet si zaci gn . Nam, powiada, pali nie wolno, wi c gdyby dozorca widział, e daje nam papierosa, toby go ukarał. Jak powiedziałem, cierpieli my przez trzy dni. Czwartego dnia w nocy zrobili my, co nale ało. Chłopisko budzi si rano i... Zapomniałem wam powiedzie , e zawsze z rana, w południe i wieczorem, zanim zacz ł re , modlił si długo i gruntownie. Wi c modli si i wyci ga spod pryczy toboły. Toboły ju ci były, ale płaskie, pomarszczone jak suszona liwka. Zacz ł krzycze , e został okradziony, e mu złodzieje zostawili tylko papier klozetowy. Potem przez jakie pi minut my lał jeszcze, e zrobili my tylko taki kawał i e te jego prowianty gdzie pochowali my. Wi c mówił do nas tak sobie, na wesoło: „Ja wiem, e to tylko tak, dla kawału. Schowali cie, ale oddacie. Udało wam si .” Był tam mi dzy nami jaki jeden i z Libni i tak powiada: „Wiesz pan, co? Przykryj si pan kocem i licz do dziesi ciu, a potem zajrzyj do tobołów.” Przykrył si jak posłuszny chłopaczek i liczy: „Raz, dwa, trzy.” A ten Libniak znowu swoje: „Tak pr dko nie mo na, trzeba liczy pomalutku.” Wi c tamten liczy pomalutku, z przerwami: „Raz - dwa - trzy...” Kiedy naliczył do dziesi ciu i wylazł spod koca, eby zajrze do swoich tobołów, zacz ł krzycze : „Jezus Maria, ludzie kochane, toboły puste jak przedtem!” A twarz jego miała wyraz taki głupi, e mało nie pop kali my od miechu.” Spróbuj pan jeszcze raz” - powiada ten Libniak. I dacie wiar ? Taki był zbaraniały, tak z tego wszystkiego zgłupiał, e spróbował jeszcze raz, a gdy zobaczył, e w tobołach nadal nie ma nic, prócz klozetowego papieru, zacz ł wali do drzwi i wrzeszcze : „Okradli mnie, ratujcie, otwórzcie, na Boga, otwórzcie!” Zaraz tam przylecieli, zawołali sztabowego profosa i sier anta Rzep . My wszyscy jak jeden m twierdzili my, e ten chłop oszalał, e wczoraj przez cał noc arł i wszystko ze arł. A on płakał i wci powtarzał: „Przecie musz by gdzie okruszyny.” Wi c szukali okruszyn, ale nie znale li, bo i my byli my za m drzy, eby je pozostawia . Czego my sami zje nie mogli, to my poczt po sznurze posłali na drugie pi tro. Nie mogli nam niczego dowie , chocia ten głupiec powtarzał ci gle swoje: „Przecie gdzie musz by okruszyny.” Przez cały dzie nic nie jadł i bacznie pilnował, czy kto czego nie je albo czy nie pali. Nazajutrz w południe jeszcze nie tkn ł wi ziennego wiktu, ale wieczorem ju mu zasmakowały te zgniłe kartofle i kapusta, tylko e ju si nie modlił jak przedtem, gdy zabierał si do spo ywania szynki i jajek. Potem jeden z nas w jaki sposób dostał papierosów i wtedy tamten zacz ł z nami rozmawia i prosi , aby my mu pozwolili si cho zaci gn . Nie dali my mu nic.

64


- Ju my lałem, e cie mu dali zapali - odezwał si Szwejk. - Oczywi cie, e całe opowiadanie byłoby zepsute. Tak szlachetno spotyka si tylko w opowie ciach, ale w garnizonie w takich okoliczno ciach byłoby to głupot . - A nie dali cie mu koca? - zapytał jaki głos. - Zapomnieli my. Powstała cicha dyskusja, czy powinien był dosta koca czy nie. Wi kszo wypowiedziała si za kocem. Rozmowa powoli cichła. Ludzie zasypiali drapi c si pod pachami, po piersiach i brzuchach, to jest po miejscach, gdzie w bieli nie najwi cej trzymaj si wszy. Ci, co byli senni, przykrywali głowy zawszonymi kocami, eby im nie przeszkadzało wiatło naftowej lampki. Rano o godzinie ósmej zawołano Szwejka, eby poszedł do kancelarii. - Z lewej strony drzwi koło kancelarii stoi spluwaczka. Bywaj w niej niedopałki - pouczał Szwejka jeden z towarzyszy niedoli. - Na pierwszym pi trze b dziesz przechodził tak e obok spluwaczki. Korytarze zamiataj dopiero o dziewi tej, wi c i tam co b dzie. Ale Szwejk zawiódł ich oczekiwania. Nie wrócił ju do szesnastki. Wła ciciele dziewi tnastu par gaci kombinowali i zgadywali, co si mogło sta . Jaki piegowaty ołnierz z landwery, który miał najbujniejsz wyobra ni , rozgłosił, e Szwejk strzelił do swego kapitana, e wi c dzisiaj odprowadzono go na motolski plac wicze na egzekucj .

65


Rozdział 10 SZWEJK ZOSTAJE PUCYBUTEM KAPELANA POLOWEGO Znowu zaczynała si odyseja pod honorow eskort dwóch ołnierzy z bagnetami, którzy mieli odprowadzi Szwejka do kapelana polowego. Eskortuj cy ołnierze uzupełniali si wzajemnie. Jeden był wysoki i chudy, drugi mały i tłusty. Wysoki utykał na praw nog , mały na lew . Obaj słu yli na tyłach, poniewa jeszcze kiedy tam przed wojn zostali na dobre zwolnieni od słu by wojskowej. Kroczyli z wielk powag koło chodnika i od czasu do czasu zerkali ukradkiem na Szwejka, który szedł mi dzy nimi i salutował, komu popadło. Jego cywilne ubranie zgin ło w magazynie garnizonowym razem z wojskow czapk , w której wybrał si do wojska, wi c zanim został wypuszczony, ubrano go w stary wojskowy mundur, który nosił jaki grubas o głow wy szy od Szwejka. W spodniach, które miał na sobie, zmie ciłoby si jeszcze trzech Szwejków. Olbrzymie fałdy od nóg a do piersi - bo a do piersi si gały spodnie - budziły w przechodniach mimowolny podziw. Ogromna bluza z łatami na łokciach, zasmolona i brudna, powiewała na Szwejku jak na jakim straszydle. Spodnie wisiały na nim jak szarawary na klownie w cyrku. Czapka wojskowa, któr w garnizonie te mu zamienili, opadła na uszy. Na u miechy przechodniów odpowiadał Szwejk mi kkim u miechem, ciepłym i tkliwo ci swoich poczciwych oczu. Tak w drowali ku dzielnicy karli skiej, gdzie mieszkał kapelan. Pierwszy odezwał si do Szwejka mały grubas. Znajdowali si akurat na Małej Stranie i szli cienista alej . - Sk d pochodzisz? - zapytał mały grubas. - Z Pragi. - Nie uciekniesz nam? Do rozmowy przył czył si wysoki, chudy. Osobliwe to i ciekawe zjawisko, e podczas gdy małe grubasy bywaj przewa nie poczciwcami i optymistami, ludzie chudzi i wysocy wr cz przeciwnie - s sceptykami. I dlatego wysoki chudziak rzekł do małego grubasa: - Gdyby mógł, toby uciekł. - Po co miałby ucieka - ozwał si grubasek. - Jest przecie na wolno ci, bo z garnizonu został zwolniony. Nios wła nie papiery. - A co jest w tych papierach? - pytał chudziak. - Tego nie wiem. - Widzisz. Nie wiesz, a gadasz. Przez Most Karola szli w gł bokim milczeniu. Na ulicy Karola odezwał si znowu mały grubas do Szwejka: - Czy nie wiesz, po co ci prowadzimy do kapelana? - Do spowiedzi - rzucił Szwejk od niechcenia. - Jutro b d mnie wieszali. To si zawsze tak robi i to si nazywa pociecha duchowa. - A za co ci b d niby tego... - ostro nie pytał chudziak, podczas gdy mały grubas ze współczuciem spogl dał na Szwejka.

66


Obaj byli rzemie lnikami z prowincji, ojcami rodzin. - Nie wiem - odpowiedział Szwejk u miechaj c si poczciwie. - Ja o niczym nie wiem. Wida taki ju los. - Urodziłe si wida pod nieszcz liw planet - tonem znawcy i ze współczuciem zawyrokował grubasek. - U nas w Jasennej koło Josefova jeszcze w prusk wojn te jednego tak samo powiesili. Przyszli po niego, nic mu nie powiedzieli i w Josefovie go powiesili. - My l , e tak sobie bez przyczyny człowieka nie wieszaj - rzekł sceptycznie chudziak. - Jaka przyczyna musi by , eby były powody i dowody. - Jak nie ma wojny- rzekł Szwejk - to potrzebne s dowody ale jak jest wojna, to si jeden człowiek nie liczy. Czy ma pa na froncie, czy ma zosta powieszony w domu. to wszystko jedno. Co ma wisie , nie utonie. - Słuchaj no, bratku, czy ty aby nie z politycznych? - zapytał chudeusz. Z tonu jego pytania mo na było wnioskowa , e zaczyna dla Szwejka nabiera sympatii. - Jestem nawet bardzo polityczny - u miechn ł si Szwejk. - Czy ty czasem nie narodowy socjalista? Mały grubasek zaczynał teraz mie si na baczno ci i zabrał głos. - Co nam do tego - rzekł. - Wsz dzie pełno ludzi i patrz na nas. eby mo na było przynajmniej zdj bagnety w jakiej bramie, toby my nie zwracali na siebie takiej uwagi. Nie uciekniesz nam? Mieliby my za to. Dobrze mówi , Anto ? zwrócił si do chudziaka, który szeptem odpowiedział: - Bagnety zdj mo na. Przecie to swój człowiek. Przestał by sceptykiem, a dusz jego napełniło współczucie dla Szwejka. Szukali wi c sposobnej bramy, eby zdj bagnety, a grubas pozwolił Szwejkowi i obok siebie. - Popaliłby , co? - zapytał. - Czy te ci... - Chciał zapyta : czy te ci dadz popali , zanim ci powiesz ? Ale nie doko czył pytania czuj c, e byłby to nietakt. Wszyscy zapalili papierosy, a towarzysze Szwejka zacz li mu opowiada o swoich rodzinach mieszkaj cych w okolicach Hradca Królowej, o onach, dzieciach, o kawałku ziemi, o krowie. - Pi mi si chce - rzekł Szwejk. Chudziak i grubas spojrzeli po sobie. - Mo na by tu gdzie wst pi na jednego - rzekł mały wiedz c, e du y nie b dzie oponował. - Ale trzeba wst pi gdzie na ustroniu. - Chod my do „Kuklika” - zaproponował Szwejk. - Karabiny postawcie w kuchni, gospodarz Serabona jest Sokołem, wi c ba si nie trzeba. Graj tam na skrzypcach i na harmonii - namawiał Szwejk dalej - i przesiaduj tam uczynne dziewczynki i inne dobre towarzystwo, którego nie puszczaj do „reprezentaku”. Chudziak i tłu cioch spojrzeli po sobie jeszcze raz, po czym chudziak rzekł: - No to chod my. Do Karlina jeszcze daleko. W drodze do szynku Szwejk opowiadał im ró ne anegdoty, wi c w dobrym nastroju wst pili do „Kuklika” i zrobili tak, jak im Szwejk radził. Karabiny schowali w kuchni i weszli do szynku, gdzie skrzypce i harmonia napełniały izb d wi kami ulubionej piosenki:

67


Na Pankovcu, na tym pagóreczku, Jest alejka ładna i cienista... Jaka panienka, siedz ca na kolanach sfatygowanego młodzie ca o włosach gładko zaczesanych, piewała głosem ochrypłym Miałem dziewczyn jak malin , Inny mi j wzi ł... Przy jednym ze stołów spał pijany sprzedawca sardynek. Co chwila budził si , walił pi ci w stół i mruczał: - Nie mo na! - po czym spał dalej. Za bilardem pod lustrem siedziały trzy inne panienki i wołały na jakiego konduktora kolejowego: - Panie kawalerze, zafunduj nam wermutu! Koło muzykantów toczyła si sprzeczka o jak Marzen , któr wczoraj zagarn ła policja. Jeden widział to na własne oczy, drugi twierdził, e szła tylko z jakim ołnierzem na nocleg do hotelu do Valszów. Przy samych drzwiach siedział ołnierz z kilku cywilami i opowiadał im o tym, jak został raniony w Serbii. R k miał obanda owan , a w kieszeniach pełno papierosów, którymi go obdarowano. Mówił, e ju nie mo e pi , ale jeden z towarzystwa, łysy dziadek, zach cał go bezustannie: - Pij, bracie ołnierzyku, kto wie, czy si jeszcze kiedy spotkamy... Mo e chcesz, eby ci kaza co zagra . Lubisz piosenk o sierotce? Była to ulubiona piosenka łysego dziadka i po chwili skrzypce i harmonia kwiliły ało nie, a dziadek z oczyma pełnymi łez piewał dr cym głosem: Gdy ju rozum miało O matk pytało, O matk pytało... Z drugiego ko ca stołu ozwał si głos: - Dajcie no spokój i ka cie si wypcha albo si powie cie. Do diabła z sierotk ! A wyci gaj c ostatni atut przeciw piosence o sierotce, towarzystwo z drugiego stołu zacz ło piewa : Rozstanie, ach rozstanie, To smutek i płakanie... - Te, Franek! - wołali do rannego ołnierza, gdy przestali piewa ow wrzaskliw piosenk o sierotce - pu ich kantem i przysi d si do nas. Plu ty na nich i rzu nam papierosy. B dziesz tam z nimi gadał, z fujarami! Szwejk i jego towarzysze przygl dali si temu wszystkiemu z du ym zainteresowaniem. Przypomniały si Szwejkowi te dobre czasy przed wojn , kiedy przesiedział tu niejedn godzin . Pami tał dobrze komisarza policji Drasznera, który bywał tu cz sto z urz du, rewiduj c lokal. Prostytutki bały si go, ale układały o nim piosenki pełne kpiny i docinków. Nieraz chórem piewały:

68


Za pana Drasznera Była awantura. Ma ka si upiła, Z Drasznera sobie kpiła. Ale wła nie w takich chwilach zdarzało si , e Draszner pojawiał si nagle w towarzystwie policjantów, straszliwy i nieubłagany. W szynku kotłowało si wtedy, jakby kto strzelił w stado kuropatw. Tajniacy ustawiali całe towarzystwo w szeregi, aby je zaprowadzi do komisariatu. I Szwejk pechowiec znalazł si razu pewnego w takiej gromadzie, bo gdy Draszner wezwał go, aby si wylegitymował, zapytał komisarza: „A czy ma pan na to pozwolenie od dyrekcji policji?” Pami tał te pewnego poet , który siadywał w „Kukliku” pod zwierciadłem i w tym rozgardiaszu, przy piewie i d wi kach harmonii, pisywał wiersze i czytywał je prostytutkom. Natomiast towarzysze Szwejka nie mieli adnych takich reminiscencji. Było to dla nich czym zgoła nowym. Zaczynało si im tutaj podoba . Tłu cioch poczuł si tu od razu szcz liwy i zadowolony, albowiem tacy ludzie prócz optymizmu maj jeszcze du e skłonno ci do epikureizmu. Chudeusz przez chwil walczył ze swoimi skłonno ciami, ale jak pozbył si swego sceptycyzmu, tak te pozbył si swej roztropno ci i rozwagi. - B d ta cował - rzekł po pi tym kuflu piwa widz c, jak pary ta cz deptaka. Grubasek oddał si zabawie bez reszty. Obok niego siedziała panienka i gadała same spro no ci. W oczach zapalały mu si iskierki. Szwejk pił. Chudeusz pota cował i usiadł ze swoj tancerk przy stole. Potem piewali, ta czyli, pili bezustannie i poklepywali swoje towarzyszki. I w tej atmosferze sprzedajnej miło ci, nikotyny i alkoholu zdawało si wirowa hasło stare jak wiat: „Po nas niech b dzie potop!” Po południu przysiadł si do nich jaki ołnierz i proponował im, e za pi koron mo e zrobi flegmon i zatrucie krwi. Ma przy sobie strzykawk i mo e zastrzykn naft w r k albo w nog . ołnierz zapewniał ich, e w szpitalu b d mogli przesiedzie najmniej dwa miesi ce, a je li b d j trzy ran lin , to sprawa mo e si wlec i przez pół roku i mog zosta zwolnieni z wojska raz na zawsze. Chudziak, który ju zupełnie stracił równowag ducha, kazał sobie zastrzykn naft w nog . Zabiegu dokonano w wychodku. Gdy si miało ku wieczorowi, Szwejk zaproponował, aby ruszyli w drog do kapelana. Grubasek, któremu słowa si ju pl tały, namawiał Szwejka, eby poczekał jeszcze chwil . Chudziak równie był zdania, e kapelan mo e zaczeka . Ale Szwejkowi ju si w „Kukliku” nie podobało i dlatego zagroził swoim towarzyszom, e pójdzie sam. Ruszyli tedy w drog , ale musiał im Szwejk obieca , e jeszcze gdzie po drodze wst pi . Wst pili do małej kawiarenki za Florencj , gdzie grubasek sprzedał swój srebrny zegarek, aby si mogli jeszcze troch poweseli .

69


Stamt d musiał Szwejk prowadzi obu swoich towarzyszy pod r ce. Kosztowało go to du o wysiłku. Grubasek o mały figiel nie zgubił papierów przeznaczonych dla kapelana, wobec czego Szwejk zmuszony był nie je sam. Co chwila musiał Szwejk zwraca im uwag , e idzie oficer czy podoficer. Po nadludzkich wysiłkach i trudach udało mu si dowlec ich do domu przy ulicy Królewskiej, gdzie mieszkał kapelan polowy. Sam powsadzał im bagnety na karabiny i szturcha cami pod ebra przymuszał obu, eby oni prowadzili jego, a nie on ich. Na pierwszym pi trze był na drzwiach bilet wizytowy: „Otto Katz, feldkurat.” Drzwi otworzył im jaki ołnierz. Z pokojów słycha było głosy, brz ki butelek i szklanek. - Wir... melden... gehorsam... Herr... Feldkurat - mówił z wysiłkiem chudeusz salutuj c ołnierzowi - ein... Paket... und ein Mann gebracht. - Wła cie dalej - rzekł ołnierz. - Gdzie cie si tak urz dzili? Bo pan feldkurat te sobie... - splun ł z obrzydzeniem. ołnierz oddalił si z papierami. Czekali długo, zanim otworzyły si drzwi i do przedpokoju nie wszedł, ale wpadł kapelan polowy. Był w kamizelce, w r ku trzymał cygaro. - Wi c jeste , bratku - rzekł do Szwejka. - Przyprowadzili ci , aha. Macie zapałki? - Posłusznie melduj , panie kapelanie, e nie mam. - E, tak, a dlaczego nie macie zapałek? Ka dy ołnierz powinien mie zapałki, eby mógł zapali papierosa. ołnierz, który nie ma zapałek, jest... No, co jest? - Posłusznie melduj , jest bez zapałek - odpowiedział Szwejk. - Bardzo dobrze, jest bez zapałek i nie mo e nikomu poda ognia. Tak, to jest po pierwsze, a po drugie, czy nie mierdz wam nogi, Szwejku? - Posłusznie melduj , e nie mierdz . - Tak, po drugie, a teraz po trzecie. Pijecie wódk ? - Posłusznie melduj , e wódki nie pij , ale arak. - No, dobrze, popatrzcie na tego ołnierza. Po yczyłem go sobie na dzisiejszy wieczór od oberlejtnanta Feldhubera, to jego pucybut. Ale on nic nie pije, jest abab-ab-sty-nent i dlatego pójdzie na front. Poniewa taki człowiek jest do niczego. To nie pucybut, ale krowa. Ta te pije tylko wod i ryczy jak wół. - Ty jeste abstynent - zwrócił si do ołnierza - i nie wstyd ci, fujaro! Po pysku nale ałoby ci spra . Kapelan zwrócił uwag na tych, którzy Szwejka przyprowadzili i którzy dla utrzymania równowagi kiwali si na wszystkie strony, daremnie opieraj c si o karabiny. - Jeste cie pi-pi-pi-jani - rzekł kapelan. - Upili cie si na słu bie i za to ka was wsadzi do pa-pa-pa-paki. Odbierzcie im, Szwejku, karabiny, zaprowad cie ich do kuchni i pilnujcie ich, dopóki nie przyjdzie patrol. Ja zaraz zatelefonu-nunuj do koszar. Słowa Napoleona, e „na wojnie sytuacja zmienia si co chwila”, sprawdziły si w całej pełni i w tym wypadku. Rano ołnierze ci prowadzili Szwejka pod bagnetami i bali si , eby im nie uciekł, potem on sam przyprowadził ich tutaj, a wreszcie musi ich pilnowa .

70


Zrazu nie zdawali sobie sprawy z takiego obrotu rzeczy, ale gdy siedzieli w kuchni i widzieli, e Szwejk stan ł przy drzwiach z bagnetem na karabinie, zrozumieli, co si stało. - Napiłbym si czego - westchn ł grubasek optymista, a chudeusz popadł znowu w swój dawny sceptycyzm i rzekł, e to wszystko jest n dzna zdrada. Zacz ł gło no oskar a Szwejka, e to on wprowadził ich w tak sytuacj , i gorzko mu wyrzucał, e im obiecał, i jutro rano b dzie powieszony, a teraz wida , e sobie z nich zakpił i z t spowiedzi , i z tym wieszaniem. Szwejk milczał i chodził przed drzwiami. - Osły jeste my! - krzyczał wysoki chudy. Wysłuchawszy wszystkich oskar e Szwejk ozwał si wreszcie: - Teraz widzicie przynajmniej, e wojna to nie aden miód. Ja spełniam swoj powinno . Dostałem si w to wszystko tak samo jak i wy, ale jak si to mówi, fortuna si do mnie u miechn ła. - Napiłbym si czego - powtarzał zrozpaczony optymista. Wysoki chudy wstał i krokiem chwiejnym podszedł ku drzwiom. - Pu nas do domu - rzekł do Szwejka - i nie bałwan si , kolego. - Odejd ode mnie - odpowiedział Szwejk. - Musz was pilnowa . Nie znamy si . We drzwiach ukazał si kapelan polowy. - W aden sposób nie mog si dodzwoni do tych koszar, wi c id cie do domu i pa-pa-pami tajcie, e na słu bie chla nie wo-wo-lno. Marsz! Na dobro kapelana nale y zapisa , e do koszar nie telefonował, bo nie miał w domu telefonu, ale przemawiał do podstawki lampki elektrycznej. Ju trzeci dzie był Szwejk sług kapelana polowego Ottona Katza i przez cały ten czas widział go tylko raz. Na trzeci dzie przyszedł słu cy porucznika Helmicha i kazał Szwejkowi przyj po kapelana. Po drodze powiedział Szwejkowi, e kapelan pokłócił si z porucznikiem, potłukł pianino, jest pijany jak bela i nie chce i do domu. Poniewa porucznik Helmich jest tak e pijany, wi c wyrzucił kapelana do sieni, a ten siedzi pod drzwiami i podrzemuje. Po przybyciu na miejsce Szwejk potrz sn ł feldkuratem, a gdy ten otworzył oczy i co mrukn ł, Szwejk zasalutował i rzekł: - Posłusznie melduj , panie feldkurat, e przyszedłem. - A czego wy tu chcecie? - Posłusznie melduj , e mi po pana feldkurata kazali przyj . - Kazali wam po mnie przyj , a gdzie pójdziemy? - Do mieszkania pana feldkurata. - A dlaczego mam i do swego mieszkania? Czy nie jestem w swoim mieszkaniu? - Posłusznie melduj , panie feldkurat, e tu jest sie w obcym domu. - A... jak... ja... si tu dostałem? - Posłusznie melduj , e pan feldkurat był tu w go cinie. - W go-go-go cinie nie-nie-nie byłem. My-my-licie si ...

71


Szwejk podniósł kapelana i oparł o cian . Kapelan kiwał si na wszystkie strony, pokładał si na Szwejka i mówił: - Ja si przewróc . Przewróc si - powtórzył jeszcze raz, u miechaj c si głupawo. Nareszcie udało si Szwejkowi przycisn go do muru, ale kapelan i w tej nowej pozycji zacz ł drzema . Szwejk zbudził go. - Czego chcecie? - rzekł kapelan, daremnie usiłuj c osun si po cianie na podłog . - Co wy za jeden? - Melduj posłusznie - odpowiedział Szwejk podtrzymuj c kapelana i przyciskaj c go do ciany - e jestem pucybutem pana feldkurata. - Ja adnego pucybuta nie mam - rzekł z wysiłkiem kapelan robi c now prób przewrócenia si na Szwejka. - Ja nie jestem aden feldkurat. Ja jestem prosi - dodał ze szczero ci pijaka. - Pu mnie pan, ja pana nie znam. Krótka walka sko czyła si całkowitym zwyci stwem Szwejka, który przewag swoj wykorzystał w ten sposób, e ci gn ł kapelana na dół po schodach i stan ł z nim w bramie, gdzie kapelan opierał si wszystkimi siłami, aby Szwejk nie mógł wyci gn go na ulic . - Ja pana nie znam, mój panie - powtarzał bezustannie, opieraj c si Szwejkowi. - Znasz pan Otto Katza? To wła nie ja. Ja byłem u arcybiskupa, rozumiesz pan? - wykrzykiwał trzymaj c si kurczowo bramy. - Watykan si mn interesuje! Szwejk przestał „posłusznie meldowa ” i zacz ł rozmawia z kapelanem tonem zgoła ju poufałym. - Pu bram - perswadował - bo dam po łapach. Idziemy do domu, i basta. Bez gadania! Feldkurat pu cił bram i zwalił si na Szwejka. - No, to wst pmy gdzie , ale do „Szuhów” nie pójd , bo mam tam długi. Szwejk wypchn ł go z bramy i chodnikiem wlókł ku domowi. - Co za jeden ten pan? - zapytał jaki przechodzie . - To mój brat - odpowiedział Szwejk. - Dostał urlop, przyjechał do mnie w odwiedziny i z uciechy upił si , poniewa my lał, e ja ju nie yj . Feldkurat nucił sobie jakie melodie operetkowe, które trudno było rozpozna . Gdy zasłyszał ostatnie słowa, zwrócił si do przechodniów: - Kto z was nie yje, niech si zamelduje w komendzie korpusu w ci gu trzech dni, aby jego zwłoki mogły dosta pokropek. Zamilkł i omal nie upadł nosem na chodnik, podczas gdy Szwejk wlókł go do domu trzymaj c pod pach . Z głow wyci gni t naprzód, wlok c nogi za sob , jak kot z przetr conym grzbietem, feldkurat mruczał pod nosem: - Dominus vobiscum et cum spiritu tuo. Dominus vobiscum. Koło postoju doro ek Szwejk posadził kapelana pod murem i poszedł układa si z doro karzem o kurs do domu. Jeden z doro karzy o wiadczył, e tego pana bardzo dobrze zna, e ju go raz wiózł i wi cej go nie powiezie. - Porzygał mi wszystko w doro ce - wyraził si jak najpotoczniej - i nie zapłacił za kurs. Przeszło dwie godziny go woziłem, zanim przypomniał sobie

72


wreszcie, gdzie mieszka. I dopiero po tygodniu, gdy zachodziłem do niego ze trzy razy, dał mi za to wszystko pi koron. Po długich targach zdecydował si jeden z doro karzy zawie kapelana do domu. Szwejk powrócił do swego pana, który spał. Czarny melonik (ubierał si zazwyczaj po cywilnemu) zdj ł mu tymczasem kto z głowy i zabrał sobie. Szwejk zbudził go i przy pomocy doro karza usadowił w doro ce. Tymczasem kapelan popadł w zupełn prostracj i wzi ł Szwejka za pułkownika Justa z 75 pułku piechoty i raz za razem powtarzał: - Wybacz, kolego, e ci tykam. Jestem prosi . W pewnej chwili zdawało si , e skutkiem trz sienia si doro ki odzyskuje przytomno . Usiadł prosto i zacz ł piewa strofk z nie znanej Szwejkowi piosenki. By mo e, i była to jego improwizacja: Wspominam te złote czasy, Gdy mnie darzył pieszczotami, Mieszkali my na Merklinie, Ach, pod Doma licami. Po chwili popadł znowu w stan zamroczenia, a zwracaj c si do Szwejka i przymru aj c jedno oko pytał uprzejmie: - Jak si szanowna pani dzi miewa? Czy wyje d a pani dok d na letnisko? A poniewa w oczach mu si dwoiło, dodał: - Szanowna pani ma ju dorosłego syna? - Palcem wskazywał na Szwejka. - Siedzie ! - krzykn ł Szwejk, gdy kapelan usiłował stan na siedzeniu. Naucz ja ci moresu! Kapelan uspokoił si i malutkimi wi skimi oczkami patrzył dokoła, nie rozumiej c, co si z nim dzieje. Do reszty pomieszało mu si w głowie i zwracaj c si do Szwejka rzekł: - Otwórzcie mi, kobietko, klozet pierwszej klasy. - Próbował spu ci spodnie. - Zapniesz mi si zaraz, ty prosi ! - krzykn ł Szwejk. - Ju ci znaj wszyscy doro karze. Ju si raz porzygałe w doro ce, a teraz jeszcze takie rzeczy! Nie my l, bratku, e znowu ci b d kredytowali jak kiedy . Kapelan melancholijnie wsparł głow na dłoni i zacz ł piewa : Mnie ju nikt nie kocha... Przerwał wszak e t piosenk i rzekł: - Entschuldigen Sie, lieber Kamerad, Sie sind ein Trottel, ich kann singen, was ich will. Próbował gwizda jak melodi , ale zamiast gwizdania zabrzmiało tak pot ne „prr”, e a konie stan ły. Gdy na wezwanie Szwejka doro karz ruszył dalej, kapelan zacz ł zapala cygarniczk . - Nie chce si pali - rzekł zrozpaczony, gdy popsuł całe pudełko zapałek. - Wy mi gasicie zapałki. Zgubił w tek my li i zacz ł si mia : - To ci, bracie, szpas! Jeste my tylko my dwaj w tramwaju, prawda, panie kolego? - Zacz ł szuka po kieszeniach. - Zgubiłem bilet! - krzyczał. - Prosz stan , bo musz szuka biletu.

73


Zrezygnowany machn ł r k : - Niech jad ... Potem mruczał pod nosem: - W najliczniejszych przypadkach... Tak jest, w porz dku. We wszystkich przypadkach... Pan si myli... Drugie pi tro?... To wykr ty... Nie o mnie chodzi, ale o szanown pani ... Płaci ... Mam czarn kaw ... W pół nie zacz ł si sprzecza z jakim domniemanym nieprzyjacielem, który odmawiał mu rzekomo prawa do siedzenia przy oknie w restauracji. Potem zacz ł doro k uwa a za poci g, wychylał si i wykrzykiwał po czesku i po niemiecku na cał ulic : - Nymburg! Przesiada si ! Szwejk poci gn ł go ku sobie, a feldkurat, zapomniawszy o poci gu, zacz ł z kolei na ladowa ró ne głosy zwierz t. Najdłu ej na ladował koguta, a jego zwyci skie kukuryku słycha było w całej okolicy. Był w ogóle bardzo ruchliwy i niespokojny, usiłował wypa z doro ki, wyzywaj c mijanych przechodniów od uliczników. Potem wyrzucił z doro ki chustk do nosa i krzyczał, e trzeba stan , bo zgubił swoje toboły. Wreszcie zacz ł opowiada : - W Budziejowicach był sobie jeden dobosz. O enił si . Po roku umarł. Czy to nie wietna anegdotka? - Wybuchn ł miechem. Przez cały ten czas Szwejk był dla kapelana surowy i bezwzgl dny. Ilekro kapelan usiłował spłata jakiego figla, jak na przykład wypa z doro ki, rozedrze siedzenie, Szwejk dawał mu sójk w bok, co kapelan przyjmował z zupełn oboj tno ci . Tylko raz spróbował zbuntowa si i wyskoczy z doro ki, o wiadczaj c, e dalej nie pojedzie, bo wie, e zamiast do Budziejowic jad do Podmokli. W ci gu minuty Szwejk zlikwidował ten bunt całkowicie i zmusił feldkurata, aby siedział przyzwoicie, a jednocze nie pilnował, aby pijany nie usn ł. Napominał go te delikatnie: - Nie pij, ty zdechlaku! Feldkurat popadł nagle w melancholi i ze łzami w oczach j ł wypytywa Szwejka, czy miał matk . - Ja, ludzie kochani, jestem na tym wiecie sam! - pokrzykiwał ało nie. Ulitujcie si nade mn ! - Nie rób mi wstydu - napominał go Szwejk. - Przesta wyrabia takie rzeczy, bo ludzie powiedz , e si zalał. - Ja nic nie piłem, kolego - odpowiedział kapelan. - Jestem całkiem trze wy. Nagle zerwał si i zasalutował: - Ich melde gehorsam, Herr Oberst, ich bin besofen. Jestem prosi - powtarzał dziesi razy z rz du ze szczer , rozpaczliw beznadziejno ci . A zwracaj c si do Szwejka prosił i ebrał natr tnie: - Wyrzu cie mnie z samochodu. Dlaczego wieziecie mnie z sob ? Po chwili usiadł i mruczał pod nosem: Hej, miesi czku miły, czemu taki smutny? - Czy pan kapitan wierzy w nie miertelno duszy? Czy ko mo e si dosta do nieba?

74


Zacz ł mia si na cały głos, ale po chwili posmutniał znowu i apatycznie spogl dał na Szwejka, mówi c do niego: - Pan pozwoli, ale ja pana ju gdzie widziałem. Czy nie był pan w Wiedniu? Pami tam pana z seminarium. Przez chwil bawiło go skandowanie wierszy łaci skich: Aurea prima sata est aetas quae vindice nullo... - Dalej nie umiem! - rzekł. Wyrzu cie mnie na ulic . Dlaczego nie chcecie mnie wyrzuci ? Chc upa na nos - o wiadczył kategorycznie. Panie - prosił głosem błagalnym - przyjacielu drogi, daj w łeb. - Raz czy kilka razy? - pytał Szwejk. - Dwa razy? Słu ... - Feldkurat liczył gło no szturcha ce i u miechał si błogo. - To bardzo przyjemne - rzekł. - To zdrowo na oł dek, bo poprawia trawienie. Prosz mi da w pysk. - Serdecznie dzi kuj ! - zawołał, gdy Szwejk szybko uczynił zado jego yczeniu. - Jestem zupełnie zadowolony. Prosz pana, niech pan rozedrze moj kamizelk . Wyra ał najró niejsze yczenia. yczył sobie, aby mu Szwejk wykr cił nog , aby go przydusił troszeczk , aby mu obci ł paznokcie, wybił przednie z by. Budziło si w nim pragnienie m cze stwa, wi c domagał si od Szwejka, aby mu urwał głow i rzucił j do Wełtawy. - Byłoby mi ładnie w gwiazdkach dokoła głowy. Przydałoby mi si ich dziesi . Potem zacz ł mówi o wy cigach i szybko przeszedł do baletu, ale nie zatrzymał si przy nim zbyt długo. - Czy ta czy pan czardasza? - pytał Szwejka. - A zna pan taniec nied wiedzia? O, tak... Chciał podskoczy , ale zwalił si na Szwejka, który najpierw zboksował go, a potem uło ył na siedzeniu. - Ja czego chc ! - krzyczał feldkurat. - Ale sam nie wiem czego. Mo e pan wie lepiej ode mnie? - Zwiesił głow zupełnie zrezygnowany. - Co mi zreszt do tego, czego chc - rzekł powa nie. - I panu te nic do tego. Ja pana nie znam. Jak pan mie spogl da na mnie tak impertynencko? Zna si pan na fechtunku? Przez chwil był bardzo zaczepny i próbował zepchn Szwejka z siedzenia. Potem za , gdy Szwejk go uspokoił, bez wahania daj c mu odczu swoj przewag fizyczn , feldkurat zapytał go: - Czy dzi poniedziałek, czy pi tek? Zaciekawiło go te , czy to grudzie , czy czerwiec, przy czym wykazywał wielkie zdolno ci w zadawaniu przeró nych pyta : - Czy pan onaty? Czy lubi pan ser Gorgonzola? Czy ma pan w domu pluskwy? Jak si panu powodzi? Czy pies pa ski miał nosacizn ? Stał si bardzo rozmowny. Opowiadał, e winien jest szewcowi za buty do jazdy konnej, pejcz i siodło, e przed laty miał rze czk i leczył j hipermanganem.

75


- O niczym innym nie było mo na nawet my le - rzekł czkaj c. - By mo e, i wydaje si to panu do przykre, ale niech pan... ech, ech, sam powie, co ja mam robi ? Musi mi pan wybaczy . - Autoterm - rozwodził si dalej, zapomniawszy, o czym mówił przed chwil to takie naczynie, które utrzymuje napoje i pokarmy w stanie ciepłym. A co pan s dzi, panie kolego, która gra jest sprawiedliwsza: ferbel czy oko? - Ja ci naprawd ju gdzie widziałem! - zawołał próbuj c obj Szwejka i ucałowa go za linionymi ustami. - Chodzili my razem do szkoły. - Ty poczciwcze zacny - wywodził tkliwie, głaszcz c swoj nog - jake ty podrósł od czasu, gdy widziałem ci po raz ostatni. Zapominam o wszystkich udr kach z samej uciechy, e ci widz . Opanował go nastrój poetyczny, wi c zacz ł mówi o powrocie do blasków słonecznych, zadowolonych twarzy i gor cych serc. Potem ukl kł i zacz ł odmawia Zdrowa Mario, miej c si przy tym na całe gardło. Gdy konie stan ły przed jego domem, było bardzo trudno wyci gn go z doro ki. - Jeszcze nie jeste my na miejscu! - krzyczał. - Ratujcie! Porywaj mnie! Ja chc jecha dalej! Wreszcie został dosłownie wyci gni ty z doro ki, jak gotowany limak z muszli. Przez chwil zdawało si , e go rozerw , bo nogi zapl tały mu si pod siedzeniem. - Rozerwiecie mnie, panowie! - wołał ze miechem, ciesz c si , e doro karza i Szwejka wyprowadził w pole. Potem wleczono go przez bram i po schodach a do mieszkania, gdzie Szwejk rzucił go na kanap jak bezwładny tobół. Kapelan o wiadczył, e nie my li płaci za ten samochód, którego nie zamawiał, i przez kwadrans trzeba było tłumaczy mu, e to była doro ka. Ale i wówczas nie przestał si kłóci dowodz c, e je dzi tylko fiakrem. - Chcecie mnie oszuka - mówił, wymownie mrugaj c na Szwejka i na doro karza. - Przecie szli my piechot . I nagle w przypływie wielkoduszno ci rzucił doro karzowi portmonetk : - Zabieraj wszystko! Ich kann Bezahlen. Ja si o par grajcarów nie kłóc . Gdyby chodziło o cisło , to powinien był powiedzie , e mu nie zale y na trzydziestu sze ciu grajcarach, bo w portmonetce było akurat tyle. Na szcz cie doro karz poddał go cisłej rewizji osobistej, mówi c co przy tym o dawaniu po łbie. - No to wal! - odpowiedział feldkurat. - To nic osobliwego. Jestem wytrzymały. W kieszeni kamizelki znalazł doro karz pi taka. Wyszedł przeklinaj c swój los i feldkurata, e mu zabrał tyle czasu i tak mało zapłacił. Kapelan zasypiał powoli, snuj c najrozmaitsze plany. Zamierzał czyni ró ne rzeczy, gra na fortepianie, bra lekcje ta ca i sma y rybki. Potem obiecywał wyda za Szwejka swoj siostr , której nie miał. yczył sobie te , eby go zanie li na łó ko, i wreszcie zasn ł o wiadczaj c, e pragnie, aby w nim uszanowany był człowiek, czyli jednostka posiadaj ca warto nie mniejsz od wini.

76


Gdy nazajutrz z rana Szwejk wszedł do pokoju, w którym feldkurat spał, znalazł go na kanapie rozmy laj cego usilnie nad tym, jak i co si mogło sta , e został polany tak osobliwie, i spodnie przylepiły si do skórzanej kanapy. - Posłusznie melduj , panie feldkurat - rzekł Szwejk - e pan si w nocy... W krótkich słowach wytłumaczył mu, jak straszliwie si myli, przypuszczaj c, e został polany. Kapelan miał głow niezwykle ci k i znajdował si w stanie wielkiej depresji. - Nie mog sobie przypomnie - mówił - w jaki sposób z łó ka dostałem si na kanap . - Pan feldkurat wcale na łó ku nie był. Jak tylko przyjechali my, to zaraz pana feldkurata uło yłem na kanapie, bo dalej zaci gn go nie mogłem. - A co ja wyrabiałem? Czy zrobiłem co nieprzyzwoitego? Czy mo e byłem pijany? - Jak bela - odpowiedział Szwejk. - Był pan zupełnie pijany i miał łagodne delirium. Przypuszczam, e b dzie panu feldkuratowi lepiej, gdy si przebierze i umyje. - Tak si czuj , jakby mnie kto zbił - narzekał pan feldkurat. - No i pragnienie mnie m czy. Czy nie biłem si wczoraj z kimkolwiek? - Mo na było wytrzyma , panie feldkurat. Pragnienie jest nast pstwem wczorajszego pragnienia. Ugasi takie pragnienie nie tak łatwo. Znałem pewnego stolarza, który pierwszy raz upił si na Sylwestra roku tysi c dziewi set dziesi tego, a pierwszego stycznia miał takie pragnienie i czuł si tak niedobrze, e musiał kupi sobie ledzia, a potem pił znowu, i tak si to powtarza ju codziennie od czterech lat, i nikt nie mo e mu na to poradzi , poniewa zawsze w sobot kupuje ledzie na cały tydzie . Taki ci to kołowrót, jak mawiał pewien starszy sier ant 91 pułku. Kapelan miał dokumentny katzenjammer i znajdował si w ci kiej depresji. Kto by si w tym momencie przysłuchiwał jego wywodom, miałby wra enie, e słyszy słowa doktora Aleksandra Batka: „Wypowiedzmy wojn na mier i ycie demonowi alkoholu, który morduje naszych najlepszych ludzi”, i e kapelan czyta Sto iskier etycznych tego autora. Trzeba przyzna , e kapelan zmienił nieco tekst i mówił tak: - Gdyby człek trzymał si przynajmniej takich szlachetnych napojów jak arak, maraskino, koniak, ale ja piłem wczoraj borowiczk . Dziwi si , e mog j tak chla . Smak ma obrzydliwy. eby to przynajmniej griotte. Ludzie wykombinuj ró ne wi stwa i pij je jak wod . Taka jałowcówka nie ma smaku ani barwy i pali gardło. I eby jeszcze była prawdziwa, jak bywaj destylaty z jałowca, które pijałem na Morawach. Ale ta borowiczka była z jakiego drzewnego spirytusu i z olejów. Widzicie, jak mi si odbija. Wódka to trucizna zadecydował. - Powinna by prawdziwa i oryginalna, a nie taka, jak wyrabiaj ydzi po fabryczkach, na zimno. Tak sarno jest z arakiem. Dobry arak to prawdziwy rarytas. eby teraz była w domu prawdziwa orzechówka - westchn ł - toby mi doprowadziła oł dek do porz dku. Taka orzechówka, jak miewa pan kapitan Sznabl w Brusce. Zacz ł przetrz sa kieszenie i oblicza zawarto portmonetki.

77


- Mamy wszystkiego trzydzie ci sze grajcarów. Czyby nie sprzeda kanapy? - zastanawiał si . - Co wy na to? Czy znalazłby si kupiec na kanap ? Gospodarzowi si powie, e j wypo yczyłem komu albo e nam j ukradli. Nie, kanap sobie zostawi . Po l do pana kapitana Sznabla, eby mi po yczył sto koron. Onegdaj wygrał w karty. Je li wam si tam nie poszcz ci, to pójdziecie do Vrszovic do koszar, do porucznika Mahlera. Je li i tam si nie uda, to pójdziecie na Hradczany do kapitana Fiszera. Powiecie mu, e musz zapłaci fura dla konia, a pieni dze przepiłem. Gdyby si i to nie udało, to zastawimy fortepian, niech si dzieje, co chce. Na wszelki wypadek napisz wam par słów. Nie dawajcie si zby byle czym. Powiedzcie, e potrzebuj koniecznie, bo nie mam ani grosza. Wykombinujcie, co chcecie, ale nie wracajcie do domu z pustymi r koma, bo was wyprawi na front. Spytajcie kapitana Sznabla, gdzie kupuje t orzechówk , i kupcie dwie butelki. Szwejk wypełnił swoje zadanie wietnie. Jego dobroduszno i poczciwa twarz budziła wsz dzie zaufanie i wiar , e to, co mówi, jest prawd . Szwejk uznał za wła ciwe, aby kapitanowi Sznablowi, kapitanowi Fiszerowi i porucznikowi Mahlerowi mówi nie o tym, e feldkurat musi płaci fura dla konia, ale umotywowa pro b tym, e kapelan musi płaci alimenty. Pieni dzy dali mu wsz dzie. Gdy po powrocie do domu pokazywał trzysta koron, dumny z wyprawy, feldkurat, który tymczasem umył si i ubrał, był bardzo zdziwiony. - Załatwiłem wszystko za jednym zamachem - rzekł Szwejk - eby my jutro albo pojutrze nie potrzebowali znowu troszczy si o pieni dze. Poszło mi do gładko, tylko przed panem kapitanem Sznablem musiałem pa na kolana. Jaki nieludzki człowiek. Ale jakem mu rzekł, e musimy płaci alimenty... - Alimenty - powtórzył wystraszony feldkurat. - A tak, alimenty, prosz pana feldkurata, niby na odczepne dla dziewczynek. Pan feldkurat kazał mi, ebym co wykombinował, a mnie nic lepszego nie przyszło do głowy. Tam u nas jeden szewc płacił alimenty pi ciu dziewczynom i był z tego wszystkiego zrozpaczony, te musiał na to po ycza , ale ka dy mu ch tnie dawał, bo wiedział, e ten szewc jest w okropnym poło eniu. Pytali si , co to za dziewczyna, a ja powiedziałem, e bardzo ładna i jeszcze nie sko czyła pi tnastu lat. Wi c chcieli adres. - Ładnych rzeczy nabroili cie, Szwejku - westchn ł feldkurat i zacz ł chodzi po pokoju. - Co za ha ba! - powtarzał chwytaj c si za głow . - Ale mnie boli głowa. - Ja im dałem adres pewnej starej głuchej pani z naszej ulicy - tłumaczył si Szwejk. - Chciałem wszystko zrobi jak najlepiej, bo rozkaz to rozkaz. Nie pozwoliłem zby si byle czym i dlatego trzeba było co wykombinowa . Aha, w sieni czekaj ludzie na fortepian. Przyprowadziłem ich, aby go zawie li do lombardu, prosz pana feldkurata. B dzie nie le, jak si pozb dziemy fortepianu. W mieszkaniu b dzie wi cej miejsca, a w kieszeni wi cej pieni dzy. Przez par dni b dziemy mieli spokój. A je li pan gospodarz b dzie si o ten fortepian dopytywał, to mu powiem, e si w nim poprzerywały struny i e trzeba było odda go do fabryki do reperacji. Stró ce ju o tym powiedziałem, eby si niczemu nie dziwiła, gdy go b d wynosili i ładowali. Znalazłem te kupca na

78


kanap . Jest nim mój znajomy, handlarz starych mebli, a przyjdzie po południu. Teraz dobrze płac za skórzane kanapy. - Wi cej ju nic nie nabroili cie? - pytał kapelan trzymaj c si za głow . Był zrozpaczony. - Przyniosłem, prosz pana feldkurata, zamiast dwóch butelek orzechówki i takiej, jak pije pan kapitan Sznabl, od razu pi , eby w domu był pewien zapas i eby my mieli co pi . Czy ludzie mog zabiera teraz ten fortepian? Bo lombard niedługo zamkn . Kapelan zrezygnowany machn ł r k i po chwili fortepian układali na wózku. Gdy Szwejk powrócił z lombardu, ujrzał feldkurata siedz cego przy otwartej butelce orzechówki i wymy laj cego, e na obiad podano mu niedosma ony kotlet. Kapelan był znowu pijany. O wiadczył Szwejkowi, e od jutra rozpocznie nowe ycie. - Picie alkoholu to haniebny materializm. Trzeba ycie uduchowi . Mówił filozoficznie przez jakie pół godziny. Gdy otwierał trzeci butelk , przyszedł handlarz skupuj cy stare meble. Kapelan sprzedał mu kanap za bezcen i zaprosił go na pogaw dk . Bardzo był niezadowolony, gdy handlarz podzi kował za zaproszenie tłumacz c si , e idzie wła nie kupowa nocny stolik. - Szkoda, e nie mam nocnego stolika - rzekł kapelan z alem. - Trudno pami ta o wszystkim. Po odej ciu handlarza starych mebli feldkurat wdał si w przyjacielski rozmowy dyskurs ze Szwejkiem i wypił z nim nast pn butelk . Cz po wi cona była zagadnieniom osobistego stosunku do kobiet i kart. Siedzieli długo. Nadszedł wieczór, a przyjacielska rozmowa Szwejka z feldkuratem nie miała jeszcze ko ca. Ale w nocy sytuacja si zmieniła. Feldkurat znalazł si w stanie podobnym do wczorajszego, brał Szwejka za kogo innego i mówił: - Bynajmniej. Niech pan nie odchodzi. A czy pami ta pan jeszcze tego rudego kadeta od taborów? Sielanka trwała do długo, a wreszcie Szwejk rzekł do niego: - Ju mam tego do . Teraz wleziesz do łó ka i b dziesz gnił. Rozumiesz? - Wlez , kochanie, wlez , jak e miałbym nie wle - mruczał kapelan. Pami tasz, bratku, jak chodzili my razem do pi tej klasy i jak ci robiłem wypracowania z greckiego? Pan ma will na Zbraslaviu. Mo e pan je dzi parostatkiem po Wełtawie. Wie pan, co to jest Wełtawa? Szwejk zmusił kapelana do zdj cia ubrania i butów. Feldkurat poddał si przymusowi, ale zwrócił si z protestem do jakich nieznanych osób. - Widzicie, panowie - przemawiał do szafy i fikusa - jak obchodz si ze mn moi krewni. Nie znam swoich krewnych - zdecydował nagle i poło ył si do łó ka. - Gdyby niebo i ziemia wyst piły przeciwko mnie, nie znam ich... Po chwili w pokoju słycha było jego chrapanie. W tych dniach Szwejk odwiedził swoj star posługaczk , pani Müllerow . Zastał tam jej siostrzenic , która z płaczem oznajmiła mu, e Müllerowa została aresztowana tego samego dnia, gdy odwiozła Szwejka do wojska. Star pani

79


s dził s d wojenny, a poniewa nie mogli jej niczego dowie , wywie li j do obozu koncentracyjnego w Steinhofie. Przyszła karta od niej. Szwejk si gn ł po t rodzinn relikwi i czytał: „Kochana Anusiu! Mamy si tu wszyscy bardzo dobrze, wszyscy jeste my zdrowi. S siadka, której łó ko stoi obok mojego, ma plamisty --. Mamy tu te czarn --. Ale poza tym wszystko w porz dku --. Jedzenia mamy dosy i zbieramy -- od kartofli na polewk . Słyszałam, e pan Szwejk te --, wi c si sprytnie dowiedz, gdzie le y, eby my po wojnie mogły jego grób obło y . Zapomniałam ci powiedzie , e na strychu w ciemnym k cie jest w skrzynce mały piesek, ratlerek, szczeni tko. Ale ju par tygodni nie dostał nic je , mianowicie od tego czasu, kiedy po mnie przyszli --. My l wi c, e ju za pó no i e ten piesek te ju . Wzdłu pocztówki była odbita czerwona piecz tka: „Zensuriert. K. u. k. Konzentrationslager, Steinhof.” - I naprawd ten piesek ju zdechł - rozpłakała si siostrzenica pani Müllerowej. - A mieszkania swego toby pan nawet nie poznał. Mieszkaj w nim szwaczki, z pokoju zrobiły sobie damski salonik. Po cianach damskie mody, a na oknach kwiatki. Siostrzenica Müllerowej była nieutulona w alu. Nie przestaj c szlocha i narzeka , wyraziła wreszcie obaw , e Szwejk musiał pewnie uciec z wojska, chce j zgubi i wtr ci w nieszcz cie. Wreszcie rozmawiała z nim tak, jak si rozmawia z ostatnim łotrem i awanturnikiem. - To bardzo zabawne - rzekł Szwejk - to mi si bajecznie podoba. Wi c eby pani wiedziała, pani Kejrzovo, ma pani racj , e uciekłem. Ale musiałem zabi pi tnastu wachmistrzów i feldfeblów. Tylko niech pani nikomu nic nie mówi... I Szwejk odszedł z domu swego, który go nie przyj ł. Na odchodnym rzekł: - W pralni mam par kołnierzyków i półkoszulków pani Kejrzovo, trzeba je odebra , ebym si miał w co ubra , jak wróc z wojny. I trzeba przypilnowa , eby si do ubrania w szafie nie dostały mole. A te panienki, co sypiaj w moim łó ku, prosz pi knie pozdrowi ode mnie. Potem poszedł Szwejk zajrze „Pod Kielich.” Widz c go Palivcowa o wiadczyła, e mu nic nie poda, bo pewno uciekł z wojska. - Mój m - zacz ła wałkowa od pocz tku - był taki ostro ny i siedzi. Siedzi nieborak zamkni ty, nie wiadomo za co i po co. A tacy ludzie chodz sobie po wiecie i uciekaj z wojska. Ju przeszłego tygodnia szukali tu pana. My jeste my ostro niejsi od pana - ko czyła swoje wywody - a wpadli my w bied . Nie ka dy ma takie szcz cie jak pan. Podczas tej rozmowy był w szynku pewien starszy pan, lusarz ze Smichova. Pan ten podszedł do Szwejka i rzekł: - Prosz , niech pan poczeka na mnie na dworze. Musz z panem porozmawia . Na ulicy zwierzył si Szwejkowi, którego na skutek rekomendacji Palivcowej uwa ał, jak i ona, za dezertera. Powiedział mu, e ma syna, który te uciekł z wojska i siedzi u babki w Jasennej pod Josefovem. Ani słucha nie chciał, gdy Szwejk go zapewniał, i nie jest dezerterem, i wsun ł Szwejkowi w r k dziesi koron.

80


- To taka pomoc na pierwszy ogie - rzekł poci gaj c go z sob do winiarni na rogu. - Ja pana rozumiem, mnie si obawia nie trzeba. Pó n noc wrócił Szwejk do mieszkania kapelana, którego jeszcze w domu nie było. Przyszedł dopiero nad ranem, zbudził Szwejka i rzekł: - Jutro jedziemy odprawia msz polow . Gotujcie czarn kaw i dajcie arak. Albo jeszcze lepiej, ugotujcie grogu.

81


Rozdział 11 SZWEJK JEDZIE Z KAPELANEM ODPRAWIA MSZ POLOW Przygotowania do u miercania ludzi odbywały si zawsze w imi Boga czy te w ogóle w imi jakiej domniemanej wy szej istoty, któr ludzko sobie wyimaginowała i stworzyła w swej wyobra ni. Staro ytni Fenicjanie, zanim poder n li gardło jakiemu je cowi, odprawiali tak samo uroczyste nabo e stwa, jak w kilka tysi cy lat pó niej czyniły to nowe pokolenia ludzko ci przed pój ciem na wojn , w której t piły swoich wrogów ogniem i mieczem. Ludo ercy polinezyjscy przed po arciem swoich je ców lub ludzi niepotrzebnych, jak misjonarzy, podró ników, ajentów handlowych ró nych firm czy te po prostu turystów, składaj ich na ofiar swoim bo kom spełniaj c przy tym najrozmaitsze religijne obrz dy. Poniewa nie dotarła jeszcze do nich kultura ornatów, przeto ozdabiaj swoje biodra p kami pstrokatych piór le nych ptaków. Nim wi ta inkwizycja spaliła swe ofiary, odprawiała uroczyste nabo e stwa, wielk msz wi t ze piewami. A przy wykonywaniu wyroków mierci zawsze asystuj duchowni, kr puj c swoj obecno ci skazanego. W Prusach pastor prowadził biedaka pod topór, w Austrii ksi dz katolicki na szubienic , we Francji pod gilotyn , w Ameryce duchowny na krzesło elektryczne, w Hiszpanii na stołek, gdzie skazany był specjalnym narz dziem duszony, a w Rosji brodaty pop odprowadzał rewolucjonist na miejsce stracenia itd., itd. Wsz dzie te duchowni zmuszali skaza ca do odbycia ostatniej pielgrzymki w towarzystwie Ukrzy owanego, jak gdyby chcieli powiedzie : „Tobie to tylko urabia głow , ciebie tylko powiesz , udusz , puszcz na ciebie pi tna cie tysi cy woltów, ale co ten biedak musiał przecierpie !...” Wielkie jatki wojny wiatowej nie obeszły si bez błogosławie stwa duchownych. Kapelani wojskowi wszystkich armii modlili si i odprawiali msze wi te o zwyci stwo dla tej armii, której chleb jedli. Przy egzekucjach zrewoltowanych ołnierzy zjawiał si ksi dz. Przy egzekucjach legionistów czeskich tak e widywało si duchownego. Nic si te nie zmieniło od owych czasów, kiedy to wielki łupie ca Wojciech, pó niej wi tym przezwany, brał udział w t pieniu i mordowaniu Słowian nadbałtyckich, dzier c w jednym r ku miecz, a w drugim krzy . Ludzie całej Europy szli jak bydl ta na rze , dok d obok rze ników-cesarzy, królów, prezydentów i innych potentatów i wodzów prowadzili ich ksi a wszystkich wyzna , błogosławi c im i pozwalaj c fałszywie przysi ga , e „na ziemi, w powietrzu, na morzu” itd. Dwukrotnie odprawiano msze polowe. Raz, kiedy cz oddziałów odchodziła na front, a drugi raz na froncie, przed krwaw rzezi , przed zabijaniem. Pami tam, jak pewnego razu podczas mszy polowej samolot nieprzyjacielski zrzucił bomb w sam ołtarz polowy, a z kapelana pozostało tylko par krwawych strz pów. Potem pisało si o nim jako o m czenniku, ale w tym samym czasie

82


nasze samoloty przysparzały podobnej sławy kapelanom po drugiej stronie frontu. Mieli my z tej racji niebywał uciech , a na prowizorycznym krzy u, postawionym na miejscu, gdzie pochowano szcz tki kapelana, pojawił si w nocy taki nagrobkowy napis: To, co nas spotka mo e, spadło ju na ciebie. Przyrzekłe nam, brachu miły, liczny pobyt w niebie, Niebo samo spadło dzi na tw głow biedn , Zostawiaj c nam po tobie mał plamk jedn . Szwejk ugotował ów sławny grog, przewy szaj cy sw jako ci grogi starych marynarzy. Taki grog mogli byli pija piraci osiemnastego stulecia i byliby na pewno zadowoleni. Kapelan Otto Katz był zachwycony i zapytał: - Kto was nauczył przyrz dza taki wspaniały napój? - Kiedy przed laty w drowałem po wiecie - odpowiedział Szwejk - spotkałem w Bremie pewnego rozpustnego marynarza, który mówił, e grog musi by taki mocny, aby ten, kto by po jego wypiciu wpadł do morza, mógł przepłyn cały kanał La Manche. Po słabym grogu utopi si jak szczeni . - Po takim grogu, Szwejku, b dzie si nam dobrze odprawiało msz polow zauwa ył kapelan - my l , e najpierw b d musiał wygłosi kilka słów po egnania. Msza połowa to nie jest taka zabawa jak odprawianie mszy wi tej w garnizonie albo wygłaszanie kazania do tych tam łobuzów. W tym wypadku musi człowiek mie naprawd wszystkie klepki w porz dku. Ołtarz polowy mamy. Wydanie kieszonkowe, składane. Jezus Maria, Szwejku! - chwycił si za głow . Ale te jeste my idioci! Wiecie, gdzie schowałem ołtarz polowy? Do otomany, któr sprzedali my. - Tak, to jest nieszcz cie, panie feldkuracie - rzekł Szwejk - ja wprawdzie znam tego tandeciarza, przedwczoraj wła nie spotkałem jego on . On siedzi w ciupie z powodu jakiej ukradzionej szafy, a nasza otomana jest u pewnego nauczyciela we Vrszovicach. To b dzie heca z tym ontarzem polowym. Najlepiej b dzie, jak si napijemy grogu i pójdziemy na poszukiwanie, poniewa my l , e jednak bez ontarza polowego nie b dzie mo na odprawi mszy wi tej. - Brakuje nam rzeczywi cie jeszcze tylko polowego ołtarza - rzekł melancholijnie kapelan. - Na poligonie wszystko ju jest przygotowane. Cie le ju zrobili podium. Monstrancj po ycz nam z Brzevnova, kielich powinienem mie swój, ale gdzie on jest?... Zamy lił si : - Powiedzmy sobie, e go zgubiłem. Wi c dostaniemy puchar sportowy od porucznika Witingera z 75 pułku. Kiedy przed laty zdobył go w biegach, jako nagrod „Sport Favorit”. Był to doskonały biegacz. Jak si sam zawsze chwalił, robił czterdzie ci kilometrów Wiede -Mödling w godzin i czterdzie ci osiem minut. Ju wczoraj omówiłem z nim t spraw . Jestem bydl , e wszystko odkładam zawsze na ostatni chwil . Dlaczego ja, bałwan, nie zajrzałem do otomany?

83


Pod wpływem grogu, przyrz dzonego podług przepisu rozwi złego marynarza, zacz ł sobie głupio wymy la i o wiadczył w najrozmaitszych sentencjach, gdzie wła ciwie powinien si znajdowa . - Mo e by my wreszcie poszli na poszukiwanie ontarza polowego - zapraszał Szwejk - ju jest ranek. Musz si jeszcze ubra w mundur i napi troch grogu. Nareszcie wyszli. Id c do ony handlarza starych mebli kapelan opowiadał Szwejkowi, e wczoraj z „błogosławie stwem bo ym” wygrał du o pieni dzy i je li dobrze pójdzie, to wykupi fortepian z lombardu. Przypominało to luby składane przez pogan swym bo kom. Od zaspanej ony handlarza starych mebli dowiedzieli si adresu nauczyciela we Vrszovicach, nowego wła ciciela otomany. Kapelan okazał si niezwykle łaskawy - uszczypn ł on handlarza w obydwa policzki i połechtał pod brod . Do Vrszovic poszli piechot , poniewa kapelan o wiadczył, e musi si przej po wie ym powietrzu dla zmiany wra e . We Vrszovicach, w mieszkaniu nauczyciela, starego, pobo nego pana, czekała ich niemiła niespodzianka. Stary pan znalazłszy ołtarz polowy w otomanie uwa ał to za zrz dzenie bo e i oddał go do zakrystii miejscowego ko cioła, zastrzegaj c sobie umieszczenie napisu: „Ofiarowany ku czci i chwale bo ej przez pana Kolarzika, nauczyciela w stanie spoczynku. Roku Pa skiego 1914.” Starszy pan był bardzo zakłopotany, gdy zastali go w bieli nie. Z rozmowy z nim wynikało, e nieoczekiwane znalezienie ołtarza uwa ał za cud i znak bo y. Gdy kupował otoman , to jaki głos wewn trzny mówił mu: „Zobacz, co jest wewn trz.” Widział te we nie anioła, który mu wprost rozkazał: „Otwórz otoman !” Usłuchał. A kiedy tam ujrzał miniaturowy, składany, trójdzielny ołtarz ze skrytk na tabernakulum, ukl kł przed otoman i modlił si długo i gor co, chwal c Boga i uwa aj c to za znak z nieba, aby przyozdobi tym ko ciół we Vrszowicach. - To nas nie interesuje - rzekł kapelan - tak rzecz, która do pana nie nale ała, powinien był pan odda w policji, a nie do jakiej przekl tej zakrystii. - Z powodu tego cudu - dodał Szwejk zwracaj c si do nauczyciela - mo e si jeszcze w co wpl ta . Kupił kanap , a nie aden ołtarz, który jest własno ci władz wojskowych. Taki znak bo y mo e go drogo kosztowa . Nie powinien był si przejmowa aniołami. Pewien człowiek w Zhorzy te wyorał w polu jaki kielich, który pochodził ze wi tokradztwa i był tam schowany na lepsze czasy, kiedy sprawa pójdzie w zapomnienie. Uwa ał to tak e za cud i zamiast go sprzeda na złom, poszedł z tym kielichem do proboszcza, e chce go niby ofiarowa do ko cioła. A proboszcz my lał, e on jest tym złodziejem i ma wyrzuty sumienia, posłał wi c po wójta, a wójt po policj i znalazca został niewinnie skazany za wi tokradztwo tylko dlatego, e ci gle co gadał o cudzie. Bronił si , jak mógł, te gadał o jakim aniele, nawet wpl tał do tego Pann Mari , ale w ko cu i tak dostał dziesi lat paki. Najlepiej zrobi, jak pójdzie z nami do tutejszego proboszcza, eby nam zwrócił maj tek pa stwowy. Ontarz polowy to nie jest ani kotka, ani onuca, któr mo e podarowa , komu chce. Stary pan trz sł si cały ze strachu i ubieraj c si szcz kał z bami.

84


- Ja naprawd nic złego i podłego nie my lałem i nic nie ukrywałem. S dziłem, e tym zrz dzeniem bo ym mog si przyczyni do przyozdobienia naszej ubogiej wi tyni Pa skiej we Vrszovicach. - Rozumie si , na rachunek władz wojskowych - rzekł twardo i szorstko Szwejk. - Bóg zapia za takie zrz dzenie bo e. Niejaki Pivonka z Chocieborza uwa ał te razu pewnego za zrz dzenie bo e, kiedy mu si do r k przypl tał postronek z cudz krow . Starszy pan zgłupiał zupełnie od tego całego gadania i przestał si w ogóle broni . Pragn ł ju tylko jak najpr dzej ubra si i załatwi spraw . Vrszovicki proboszcz jeszcze spał; obudzony hałasem, pocz ł zrz dzi , bo rozespany my lał, e ma i kogo przygotowa na mier . - Te by ju sobie dali spokój z tym ostatnim namaszczeniem - mamrotał ubieraj c si niech tnie. - Zachciewa im si umiera , kiedy si człowiekowi najlepiej pi. I jeszcze trzeba si potem z nimi targowa o pieni dze. Spotkali si wi c w przedpokoju, jeden, zast pca Pana Boga w ród vrszovickich cywilów, drugi - zast pca bo y przy władzach wojskowych. Rzeczywi cie był to spór mi dzy cywilem a ołnierzem. Je li bowiem proboszcz twierdził, e ołtarz polowy w adnym razie nie powinien był si znajdowa w otomanie, to znowu kapelan utrzymywał, e tym bardziej nie powinien by w zakrystii ko cielnej, dok d chodz sami cywile. Szwejk robił przy tym ró ne uwagi o wzbogacaniu ubogich ko ciołów na rachunek władz wojskowych. Ze specjalnym przek sem wymawiał słowo „ubogi”. W ko cu poszli do zakrystii i proboszcz wydał ołtarz polowy za nast puj cym pokwitowaniem: „Przyj łem ołtarz polowy, który si przypadkowo dostał do wi tyni we Vrszovicach. Kapelan wojskowy Otto Katz” Ów sławny ołtarz polowy pochodził z ydowskiej firmy „Moritz Mahler” w Wiedniu, która wyrabiała wszelkie mo liwe przedmioty kultu i dewocjonalia, jak ró a ce, obrazki wi tych itp. Składał si on z trzech cz ci i był bogato złocony sztucznym złotem, słowem, z wierzchu tylko pozłacany, niczym chwała całego Ko cioła wi tego. Bez bujnej fantazji nie mo na było odgadn , co przedstawiaj obrazy namalowane na trzech cz ciach ołtarza. Pewne jest tylko, e był to ołtarz, którego mogliby u ywa równie dobrze poganie z dorzecza Zambezi jak i szamani Buriatów i Mongołów. Namalowany krzycz cymi barwami wygl dał z daleka jak kolorowe tablice przeznaczone do badania daltonizmu u kandydatów do słu by kolejowej. Wyró niała si tam jedna figura. Był to jaki nagi człowiek z aureol nad głow i ciałem koloru zielonkawego jak g si kuper, kiedy jest w rozkładzie i zalatuje. Temu wi temu nikt krzywdy nie czynił. Przeciwnie, po obu stronach był otoczony jakimi skrzydlatymi stworami, które miały przedstawia aniołów.

85


Widz miał wra enie, e ten wi ty m ryczy ze zgrozy nad społecze stwem, które go otacza. Anioły wygl dały na straszydła z bajek, co tak jak uskrzydlony kot czy te bestie apokaliptyczne. Przeciwstawieniem tego obrazu był obraz maj cy przedstawia Trójc wi t . Je li chodzi o goł bic , to malarz nie mógł sprawy zanadto pokpi . Namalował jakiego ptaka, który mógł by równie dobrze goł bic , jak te kwok z rasy białych wyandottów. Za to Bóg Ojciec wygl dał jak zbój z Dzikiego Zachodu, taki, jakich si widuje w filmach kowbojskich. Syn Bo y natomiast był przeciwstawieniem tamtego; młody, wesoły m czyzna z pi knym brzuszkiem, przysłoni tym czym w rodzaju majteczek k pielowych. Robił wra enie sportowca. Krzy trzymał z tak gracj , jakby to była rakieta tenisowa. Z daleka wszystko to zlewało si w jedn cało i miało si wra enie, e obraz przedstawia poci g wje d aj cy na stacj . Co miał przedstawia trzeci obraz, nie mo na było w ogóle dociec. ołnierze kłócili si zawsze na ten temat i usiłowali rozwi za ten rebus. Kto nawet twierdził, e jest to krajobraz znad Sadzawy. Był wszak e pod tym napis: „Heilige Maria, Mutter Gottes, erbarme unser.” Szwejk ulokował szcz liwie ołtarz polowy w doro ce, sam usiadł na ko le obok doro karza, a kapelan rozsiadł si wygodnie i wyci gn ł nogi na ołtarzu, na Trójcy wi tej. Szwejk rozmawiał z doro karzem o wojnie. Doro karz był rebeliantem. Robił ró ne uwagi o zwyci stwach broni austriackich w rodzaju: „Ale te wam nap dzili strachu w tej Serbii”, i tym podobne. Kiedy przeje d ali przez rogatki, zapytał ich mytnik, co wioz . Szwejk odpowiedział: - Trójc wi t i Przenaj wi tsz Panienk z feldkuratem. Tymczasem na placu wicze czekały niecierpliwie kompanie marszowe. Czekały długo. Trzeba było bowiem pojecha jeszcze po puchar sportowy do porucznika Witingera, potem a do klasztoru brzevnovskiego po monstrancj , cyborium i inne potrzebne do mszy wi tej rzeczy, nie wył czaj c butelki mszalnego wina. Z tego wida , e to nie jest wcale takie proste odprawi msz polow . - My to odwalamy byle jak - mówił Szwejk do doro karza. I miał racj . Gdy bowiem zajechali ju na plac wicze i gdy stan li przy podium z balustrad i stołem, na którym miał by ustawiony ołtarz polowy, okazało si , e kapelan zapomniał o ministrancie. Ministrował mu zwykle pewien ołnierz z piechoty, który wolał jednak słu y w ł czno ci i odjechał na front. - Nie szkodzi, panie feldkurat - mówił Szwejk - ja i to tak e mog odstawi . - A potrafisz ministrowa ? - Nigdy tego nie robiłem - odpowiedział Szwejk - ale popróbowa mo na wszystkiego. Teraz jest wojna, a na wojnie ludzie robi takie rzeczy, o których im si nawet nie niło. Te jakie tam „et cum spiritu tuo” na pana „dominus vobiscum” tak e jako sklec . Zreszt uwa am, e to nic trudnego chodzi koło pana feldkurata jak kot koło gor cej kaszy, my panu r ce i nalewa wino z ampułek...

86


- Dobrze - powiedział kapelan - ale wody mi nie nalewajcie. Najlepiej do tej drugiej ampułki nalejcie od razu wina. Zreszt zawsze wam powiem, Szwejku, czy macie i na prawo, czy na lewo. Je li po cichutku zagwi d raz, to znaczy na prawo, dwa razy - na lewo. Z mszałem tak e nie musicie zanadto si obnosi . A w ogóle wszystko razem to heca. Nie macie tremy? - Ja si niczego nie boj , panie kapelanie, nawet ministrowa . Kapelan miał racj mówi c, e to heca. Wszystko poszło niezwykle gładko. Przemówienie kapelana było bardzo krótkie. - ołnierze! Zebrali my si tutaj, aby przed odej ciem na pole walki zwróci serca do Boga i prosi Go o zwyci stwo i zachowanie nas przy zdrowiu. Nie b d was dłu ej zatrzymywał i ycz wam wszystkiego najlepszego. - Spocznij - zakomenderował stary pułkownik na lewym skrzydle. Polow msz wi t nazywam dlatego polow , e podlega ona tym samym regułom co i taktyka wojskowa na wojnie. W czasie długich przemarszów w okresie wojny trzydziestoletniej msze polowe były równie niezwykle długie. Przy współczesnej taktyce, kiedy ruchy wojsk s szybkie i zdecydowane, msza polowa musi by tak e szybka i wawa. Ta trwała zaledwie dziesi minut i ołnierze, którzy stali bli ej, byli niezmiernie zdziwieni, e kapelan sobie w czasie mszy pogwizduje. Szwejk szybko orientował si w sygnałach, chodził to na praw , to na lew stron ołtarza i nic innego nie mówił jak: „et cum spiritu tuo”. Wygl dało to na india ski taniec wokół kamienia ofiarnego, ale robiło dobre wra enie, rozpraszaj c nud zakurzonego placu wicze , z alej drzew liwkowych z tyłu i z latrynami, których zapach zast pował mistyczn wo kadzideł w wi tyniach gotyckich. Wszyscy bawili si nadzwyczajnie. Oficerowie zgromadzeni wokół pułkownika opowiadali sobie anegdoty i wszystko szło w zupełnym porz dku. Tu i ówdzie mi dzy ołnierzami słycha było: „Daj poci gn .” I jak dym ofiarny wznosiły si nad kompani niebieskie obłoczki dymu tytoniowego. Paliły wszystkie szar e, gdy zauwa yły, e sam pułkownik sobie zapalił. Nareszcie usłyszano: - Zum Gebet! Na placu wicze uniósł si tuman kurzu i szary czworobok mundurów zgi ł kolana przed sportowym pucharem porucznika Witingera, który zdobył go jako nagrod „Sport Favorit” w biegu Wiede -Mödling. Puchar był pełen. Manipulacjom kapelana towarzyszyło uznanie wyra aj ce si słowami: „Ten to wtr bił od razu!” - podawanymi z ust do ust. Wyczyn ten powtórzył kapelan jeszcze dwukrotnie. Potem raz jeszcze zawołał: - Modlitwa! Orkiestra zagrała dla animuszu Gott erhalte - i po uszeregowaniu si nast pił odmarsz. - Zbierzcie te manatki, Szwejku - mówił kapelan wskazuj c na ołtarz polowy eby my mogli wszystko porozwozi , co do kogo nale y.

87


Pojechali wi c ze swoim doro karzem i oddali wszystko uczciwie oprócz butelki wina mszalnego. A gdy wrócili do domu i odesłali nieszcz liwego doro karza do dowództwa w sprawie wynagrodzenia za te wszystkie długie jazdy, Szwejk zwrócił si do kapelana tymi słowy: - Posłusznie melduj , panie feldkurat, czy ministrant musi by tego samego wyznania co i ten, któremu słu y do mszy? - Zapewne - odpowiedział kapelan - inaczej msza nie byłaby wa na. - W takim razie, panie feldkurat, stała si wielka pomyłka - powiedział Szwejk - bo ja jestem bezwyznaniowy. Mam ju takiego pecha. Kapelan popatrzył na Szwejka i zamilkł na chwil , potem poklepał go po ramieniu i powiedział: - Mo ecie sobie wypi reszt wina mszalnego, które zostało w butelce, i pomy lcie sobie, Szwejku, eby cie na nowo wrócili na łono Ko cioła.

88


Rozdział 12 DYSPUTA RELIGIJNA Zdarzało si , e Szwejk po kilka dni z rz du nie widywał kapelana, który obowi zki swe cz sto przeplatał przyjemno ciami i rzadko przychodził do domu. Zjawiał si zwykłe umorusany, nie umyty, niczym lubie ny kocur włócz cy si po dachach. Po powrocie do domu, je li w ogóle mógł mówi , to przed za ni ciem rozmawiał jeszcze ze Szwejkiem o wzniosłych celach ycia, o entuzjazmie i przyjemno ciach rozmy lania. Czasem próbował mówi wiersze, cytował Heinego. Szwejk i kapelan odprawili jeszcze jedn msz polow , tym razem u saperów. Przez pomyłk poproszono tam jeszcze jednego kapelana, byłego katechet i człowieka wielce pobo nego. Spogl dał on na swego koleg z wielkim zdziwiniem, gdy Katz zaproponował mu łyk koniaku z manierki Szwejka, któr ten zawsze nosił z sob , ilekro towarzyszył kapelanowi. - Dobra marka - rzekł feldkurat Katz. - Napijcie si , kolego, i id cie do domu, a ja załatwi tu ju wszystko, co potrzeba, bo musz poby na wie ym powietrzu. Głowa mnie dzi boli. Pobo ny kapelan oddalił si kr c c głow , a Katz wietnie jak zwykle spełnił swe zadanie. Wino miał tym razem mocniejsze, a kazanie dłu sze. Co trzecie słowo mówił: „I tam dalej” lub „ e tak powiem”. - Dzisiaj, ołnierze, odchodzicie na front, i tam dalej. Zwracajcie si tedy ku Bogu, i tam dalej, e tak powiem. Nie wiecie, e tak powiem, co was spotka, i tam dalej. I tak bezustannie grzmiało od ołtarza: „i tam dalej”, „ e tak powiem” przeplatanie słowami o Bogu i wszystkich wi tych. W zapale krasomówczym wymienił kapelan tak e i ksi cia Eugeniusza Sabaudzkiego, jako wi tego, który czuwa b dzie nad saperami, gdy b d budowali mosty. Pomimo wszystko msza polowa zako czyła si dobrze ku powszechnemu zadowoleniu. Saperzy ubawili si doskonale. W drodze powrotnej nie chciano ich wpu ci z polowym ołtarzem do tramwaju. - Czekaj no, dam ja ci po łbie t wi to ci - zagroził Szwejk motorniczemu. Gdy wreszcie dotarli do domu, stwierdzili, e gdzie w drodze zgubili tabernakulum. - To nic nie szkodzi - pocieszał Szwejk. - Pierwsi chrze cijanie te odprawiali msz wi t bez tabernakulum. Gdyby my zamie cili w pismach ogłoszenie o zgubie, to uczciwy znalazca dałby od nas nagrody. Gdyby chodziło o pieni dze, to mo e nie znalazłby si taki uczciwszy znalazca, aczkolwiek trafiaj si i tacy ludzie. U nas w Budziejowicach słu ył w pułku pewien ołnierz, taki poczciwy idiota, który razu pewnego znalazł na ulicy sze set koron i oddał je w komisariacie policji, a gazety pisały o nim jako o uczciwym znalazcy, wi c na arł

89


si niemało wstydu. Nikt nie chciał z nim gada i ka dy mówił: „Ty małpo jedna, co za głupstwa wyrabiasz? Przecie teraz b dziesz si musiał wstydzi do samej mierci, je li masz cho troch honoru.” Miał dziewczyn , ale ona przestała z nim rozmawia . Gdy przyjechał do domu na urlop i poszedł do karczmy na ta ce, to go koledzy wyrzucili za drzwi. Zacz ł schn , bo sobie to wszystko nadmiernie brał do serca, i wreszcie rzucił si pod poci g. Jeden znowu krawiec z naszej ulicy znalazł złoty pier cie . Ludzie go napominali, eby go nie oddawał policji, ale on si nie dał przekona . Policja przyj ła go bardzo uprzejmie, bo ju meldowano o zgubie złotego pier cienia z brylantem. Ale potem patrz na kamie i powiadaj : „He-he, bratku, przecie to szkło, a nie brylant. Wiele te panu za ten brylant dali? Znamy takich uczciwych znalazców.” Wreszcie wyja niło si , e jeszcze jeden człowiek zgubił złoty pier cie z fałszywym brylantem, jakoby pami tk rodzinn , ale krawiec i tak przesiedział trzy dni, poniewa w rozdra nieniu dopu cił si obrazy policji. Dostał prawem przepisan nagrod , dziesi procent, to znaczy koron i dwadzie cia halerzy, bo cały ten pier cie wart był dwana cie koron. Mój krawiec rzucił t przepisow nagrod wła cicielowi pier cienia w twarz, a ten zaskar ył go o obraz , wi c krawiec musiał jeszcze zapłaci dziesi koron grzywny. Potem mawiał zawsze, e ka dy uczciwy znalazca wart jest dwudziestu pi ciu batów i e trzeba takiego r n mocno, a zsinieje, i to publicznie, eby sobie ludzie zapami tali, jak nale y post powa . S dz , e naszego tabernakulum nikt nam nie odniesie, chocia jest na nim znaczek administracji wojskowej, bo z wojskowymi rzeczami te nikt nie lubi mie do czynienia. Woli wrzuci w wod ni nara a si na ró ne kłopoty. Wczoraj w gospodzie „Pod Złotym Wie cem” rozmawiałem z jednym człowiekiem ze wsi. Ma ju pi dziesi t sze lat i przyszedł do starostwa w Nowej Pace, eby si zapyta , dlaczego zarekwirowali mu bryczk . Gdy wyrzucono go stamt d, zacz ł przygl da si taborom, które akurat przyjechały i stały na rynku. Jaki młody człowiek poprosił go, eby przez chwil popilnował jego koni, bo on wiezie konserwy wojskowe. Jak poszedł, tak przepadł. Kiedy tabory ruszyły, ten człowiek, co pilnował koni, musiał i razem z nimi i dostał si a na W gry, gdzie te poprosił kogo , eby mu popilnował koni i tylko w ten sposób si wymigał, bo byliby go zap dzili a do Serbii. Przyjechał do domu zastrachany i od tego czasu nie chce mie do czynienia z rzeczami wojskowymi. Wieczorem przyszedł z wizyt do feldkurata nabo ny kapelan, który rano równie pragn ł odprawi msz wi t dla saperów. Był to fanatyk, który chciał ka dego zbli y do Boga. Kiedy był jeszcze prefektem, krzewił w ród dzieci kult religii przy pomocy bicia po głowie, tak e od czasu do czasu ukazywały si w pismach notatki: Brutalny katecheta, Prefekt, który bije dzieci po głowach, i tym podobne. Był przekonany, e dzieci najlepiej naucz si katechizmu systemem rózeczkowym. Utykał troch na jedn nog , co było nast pstwem spotkania z ojcem pewnego ucznia, którego wytłukł po głowie za to, e miał pow tpiewa w istnienie Trójcy wi tej. Dostał wi c od ksi dza trzykro po łbie: raz za Boga Ojca, raz za Syna Bo ego i raz za Ducha wi tego. Dzisiaj prefekt przyszedł sprowadzi na drog cnoty swego koleg Katza i przemówi mu do sumienia. Zacz ł od uwagi:

90


- Jestem zdziwiony, e nie widz u was krzy a! Gdzie odmawiacie brewiarz? Ani jednego obrazu wi tego nie wida na cianach waszego pokoju! A co wisi u was nad łó kiem? Katz u miechn ł si . - To Zuzanna w k pieli, a ta naga kobieta poni ej to moja dawna znajoma. Na prawo widzicie prawdziw japo szczyzn ; obrazek przedstawia akt płciowy gejszy i starego samuraja. Co niezwykle oryginalnego, prawda? Brewiarz mam w kuchni. Szwejku, przynie cie mi brewiarz i otwórzcie go na trzeciej stronicy. Szwejk wyszedł i z kuchni słycha było odkorkowywanie trzech butelek. Pobo ny kapelan był przera ony, gdy na stole rzeczywi cie pojawiły si trzy butelki wina. - Prosz , panie kolego, to jest lekkie wino mszalne - mówił Katz - wysokiego gatunku riesling. Przypomina w smaku mozelskie. - Nie b d pił - zapowiedział z uporem nabo ny kapelan. - Przyszedłem tutaj, eby wam przemówi do sumienia. - Ale bez tego wyschnie wam w gardle, panie kolego - powiedział Katz. Napijcie si , a ja b d słuchał tego, co mi chcecie powiedzie . Jestem zgodny i ch tnie wysłucham waszych przekonywa . Nabo ny kapelan napił si troch i wytrzeszczył oczy. - Diabelnie dobre wino, nieprawda, panie kolego? - Fanatyk powiedział twardo: - Stwierdzam, e klniecie! - To tylko przyzwyczajenie - odpowiedział Katz - nieraz si przyłapuj na tym, e nawet blu ni . Nalejcie, Szwejku, ksi dzu kapelanowi. Mog was te zapewni , e mówi równie : „Himmelherrgott, Krucyfix, sacra.” My l , e gdy posłu ycie w wojsku tak długo jak ja, to si tak e wprawicie. To nic trudnego, nic uci liwego, a nam, duchownym, bardzo bliskie: niebo, Bóg, krzy , wi ty sakrament. Czy nie brzmi to pi knie i zawodowo? Pijcie, panie kolego! Były katecheta napił si odruchowo. Wida było, e chce co powiedzie , ale nie mo e. Zbierał my li. - Panie kolego - mówił dalej Katz - głowa do góry. Jeste cie tacy smutni, jakby was mieli wiesza za pi minut. Słyszałem, e kiedy zjedli cie w restauracji w pi tek kotlet wieprzowy, s dz c, e to jest czwartek. Potem poszli cie do ust pu, wło yli cie palec do gardła, eby wszystko zwróci , bo cie my leli, e Bóg was zgładzi. Ja tam si nie boj je w po cie mi sa, nawet piekła si nie boj . Przepraszam, napijcie si ! Czy ju wam lepiej? Czy macie post powy pogl d na piekło i czy w ogóle idziecie z duchem czasu, z reformistami? Jest to miejsce dla ubogich grzeszników; kotły z siark , kotły Papina, kotły wysokiego ci nienia, grzesznicy wysma aj si w nich na margaryn , ro ny elektryczne, wielkie walce drogowe walcuj przez miliony lat grzeszników, zgrzytanie z bów na laduj denty ci za pomoc specjalnych narz dzi, biadania i narzekania nagrywa si na płyty, które si potem odsyła na gór do nieba, ku rozweseleniu sprawiedliwych. Za w raju s czynne rozpylacze z wod kolo sk , a filharmonia niebieska tak długo gra Brahmsa, e na pewno dacie pierwsze stwo piekłu i czy cowi. Aniołki maj w zadeczkach migła samolotowe, eby nie musiały si tak namacha

91


skrzydełkami. Pijcie, panie kolego! Szwejku, nalejcie mu troch koniaku, bo mam wra enie, e si le czuje. Nabo ny kapelan opami tawszy si szepn ł: - Religia jest to poj cie oderwane. Kto nie wierzy w istnienie Trójcy wi tej... - Szwejku, nalejcie panu kapelanowi jeszcze troch koniaku, eby si mógł opami ta . Szwejku, opowiedzcie mu co . - Pod Vlaszimiem, posłusznie melduj , panie feldkurat - zacz ł Szwejk - był dziekan, który miał tylko posługaczk , od czasu gdy mu stara gospodyni uciekła z jakim młodym chłopcem i pieni dzmi. Ten dziekan na stare lata zabrał si do studiowania pism wi tego Augustyna, o którym si mówi, e nale y do ojców Ko cioła, i wyczytał tam, e kto wierzy w antypody, winien by przekl ty. Wi c przywołał posługaczk do siebie i powiada: „Słuchajcie, mówili cie mi kiedy , e syn wasz jest mechanikiem i e wyjechał do Australii. To byłby w ród antypodów, a wi ty Augustyn pisze, e ka dy, kto wierzy w antypody, jest przekl ty.” „Ale dobrodzieju - odpowiada kobieta - przecie mój syn pisuje do mnie i przysyła mi pieni dze z Australii.” „To jest złuda diabelska - odpowiada jej dziekan - adna Australia nie istnieje, to antychryst was zwodzi.” A w niedziel wykl ł j publicznie i krzyczał, e Australia nie istnieje. Wi c go wprost z ko cioła odwie li do domu obł kanych. Nale ałoby ich tam odwie wi cej. W klasztorze urszulanek maj buteleczk z mlekiem Panny Marii, którym karmiła małego Jezuska, a jak do sieroci ca pod Beneszovem przywie li wod z Lourdes, to si po niej sierotki pochorowały na tak biegunk , jakiej wiat nie widział. Nabo nego kapelana a zamroczyło i opami tał si dopiero po nowym łyku koniaku, który mu uderzył do głowy. Mru c oczy zapytał Katza: - Wy pewno nie wierzycie w niepokalane pocz cie Przenaj wi tszej Panienki ani w to, e palec Jana Chrzciciela, który przechowuj pijarzy, jest prawdziwy. Czy w ogóle wierzycie w Boga? A je eli nie wierzycie, to dlaczego jeste cie kapelanem? - Panie kolego - odpowiedział Katz klepi c go poufale po plecach - dopóki pa stwo b dzie uwa ało, e ołnierze id c na mier na pola bitew potrzebuj błogosławie stwa bo ego, to kapela stwo polowe b dzie dobrze płatnym zaj ciem, przy którym si człowiek nie przepracuje. Poza tym byłem zdania, e to lepsze zaj cie ni bieganie po placu wicze i chodzenie na manewry. Wówczas otrzymywałem rozkazy od przeło onych, a dzisiaj robi sobie, co chc . Zast puj kogo , kto nie istnieje, i sam gram rol bo . A jak komu nie chc da rozgrzeszenia, to mu nie dam, cho by mnie na kolanach prosił. Zreszt , takich jest cholernie mało. - Ja kocham Pana Boga - odezwał si pobo ny kapelan zaczynaj c czka bardzo Go kocham. Dajcie mi troch wina. - Ja Pana Boga szanuj - mówił potem dalej - bardzo Go szanuj i czcz . Nikogo tak nie powa am jak wła nie Jego. Uderzył pi ci w stół, a podskoczyły butelki.

92


- Bóg jest uosobieniem czego wzniosłego, czego nieziemskiego. Jest honorowy w swych sprawach. Jest to słoneczna zjawa, tego mi nikt nie zabierze. Ja wi tego Józefa szanuj i wszystkich wi tych powa am, wył czaj c wi tego Serapiona. Ma takie obrzydliwe imi . - Powinien wyst pi o zmian imienia - wtr cił Szwejk. - wi t Ludmił kocham i wi tego Bernarda - mówił dalej były prefekt uratował moc pielgrzymów na w. Gotardzie. Ma na szyi butelk koniaku i odgrzebuje zasypanych niegiem. Zabawa zeszła na inne tory. Nabo ny kapelan zacz ł ple od rzeczy. - Młodzieniaszków czcz . Maj imieniny dwudziestego ósmego grudnia. Heroda nienawidz . Jak kury pi , to nie mo na dosta wie ych jajek. miał si i zacz ł piewa : wi ty Bo e, wi ty mocny... Przerwał wszak e od razu i zwracaj c si do Katza zapytał ostro: - Wy nie wierzycie, e pi tnastego sierpnia jest wi to Wniebowzi cia Naj wi tszej Marii Panny? Bawili si doskonale. Zjawiło si jeszcze wi cej butelek. Chwilami odzywał si Katz: - Powiedz, e nie wierzysz w Pana Boga, bo inaczej ci nie nalej ... - Zdawało si , e wracaj czasy prze ladowania pierwszych chrze cijan. Były prefekt piewał jak pie m czennika z rzymskiej areny i ryczał: - Wierz w Pana Boga, nie wypr si Go. Wypchaj si ze swoim winem. Mog sobie sam po wino posła . W ko cu uło yli go spa . Nim usn ł, wzniósł prawic jak do przysi gi i wygłosił: - Wierz w Boga Ojca i Syna i Ducha wi tego. Przynie cie mi brewiarz. Szwejk wło ył mu do r k jak ksi k le c na nocnej szafce i w ten sposób kapelan usn ł z Dekameronem G. Boccaccia w r ce.

93


Rozdział 13 SZWEJK IDZIE NAMASZCZA Feldkurat Otto Katz siedział w zamy leniu nad okólnikiem, który wła nie przyniósł sobie z koszar. Było to poufne zarz dzenie Ministerstwa Wojny. „Ministerstwo Wojny kasuje na czas wojny obowi zuj ce dot d przepisy, dotycz ce ostatniego namaszczenia dla ołnierzy armii, i ustanawia dla kapelanów wojskowych przepisy nast puj ce: § 1. Na froncie ostatnie namaszczenie zostaje zniesione. § 2. Ci ko rannym i chorym ołnierzom nie wolno udawa si na tyły dla otrzymania ostatniego namaszczenia. Duszpasterze wojskowi obowi zani s oddawa takich szeregowców natychmiast władzom wojskowym celem dalszego dochodzenia. § 3. W szpitalach wojskowych na tyłach wolno udziela ostatniego namaszczenia zbiorowo na podstawie orzeczenia lekarzy wojskowych w takim tylko wypadku, o ile ostatnie namaszczenie nie jest uci liwe dla danej instytucji wojskowej. § 4. W wypadkach wyj tkowych dowództwa szpitali wojskowych na tyłach mog zezwoli na przyj cie ostatniego namaszczenia. § 5. Na wezwanie dowództw szpitali wojskowych duszpasterze wojskowi obowi zani s udziela ostatniego namaszczenia tym, których dowództwa polecaj .” Potem feldkurat jeszcze raz przeczytał pismo, którym został powiadomiony, e jutro ma si uda na Plac Karola do szpitala wojskowego, aby udzieli ostatniego namaszczenia ci ko rannym. - Słuchajcie, Szwejku - zawołał kapelan - czy to nie wi stwo? Jak gdyby w całej Pradze nie było innego feldkurata prócz mnie. Czemu nie po l do szpitala tego pobo nego kapelana, co to niedawno spał u nas? Ja ju nawet nie pami tam, jak to si robi. - Kupimy sobie katechizm, panie feldkuracie, w katechizmie pisz o takich rzeczach - rzekł Szwejk. - Katechizm to dobry przewodnik dla duszpasterzy. W klasztorze emauskim pracował pewien pomocnik ogrodnika. Gdy postanowił wst pi do zakonu jako nowicjusz i dosta habit, eby nie zdziera własnego ubrania, musiał kupi sobie katechizm, aby si dowiedzie , jak si robi znak krzy a, kto jedynie nie podpada pod prawo grzechu pierworodnego, co to znaczy mie czyste sumienie, i tak dalej. Potem sprzedał sekretnie połow ogórków z ogrodu klasztornego i ze wstydem wyleciał z klasztoru. Kiedy si z nim spotkałem, powiedział mi: „Ogórki mogłem sprzedawa i bez katechizmu.” Szwejk kupił katechizm, a feldkurat odwracaj c kartki rzekł: - Ostatniego namaszczenia mo e udziela tylko ksi dz, i to olejem po wi canym przez biskupa. Wi c widzicie, Szwejku, wy sam ostatniego namaszczenia udzieli nie mo ecie. Przeczytajcie mi, jak si udziela ostatniego namaszczenia. Szwejk czytał:

94


„Czyni si to tak: ksi dz namaszcza poszczególne zmysły chorego modl c si przy tym: "Przez to wi te namaszczenie niechaj ci Bóg w swoim nieograniczonym miłosierdziu odpu ci, cokolwiek zgrzeszyłe wzrokiem, słuchem, powonieniem, smakiem, j zykiem, dotykiem, chodem."„ - Ciekaw jestem, Szwejku - odezwał si kapelan - jak te człowiek mo e nagrzeszy dotykiem, mo ecie mi to wyja ni ? - Wiele mo e nagrzeszy , panie feldkurat, na przykład si gnie cho by do cudzej kieszeni, albo i na zabawie tanecznej, wszak mnie ksi dz kapelan rozumie, jakie tam bywa przedstawienie. - A chodem, Szwejku? - Kiedy zacznie utyka , eby wzbudzi lito . - A powonieniem? - Kiedy mu si jaki smród nie podoba. - A smakiem, Szwejku? - Kiedy ma si na kogo apetyt. - A mow ? - To ju idzie razem ze słuchem, panie feldkurat. Jak jeden du o gada, a drugi słucha. Po tych filozoficznych uwagach kapelan zamilkł i po chwili powiedział: - Potrzeba nam wi c oleju po wi conego przez biskupa. Daj wam dziesi koron na butelk takiego oleju. W intendenturze wojskowej go nie maj . Szwejk był w kilku drogeriach, a gdy wyra ał yczenie: „Prosz buteleczk oleju po wi canego przez biskupa” - jedni wybuchali miechem, inni ze strachu chowali si pod kontuarem. Szwejk zachowywał przy tym wielk powag . Postanowił próbowa szcz cia w aptekach. Z pierwszej kazano laborantowi wyrzuci go za drzwi. W drugiej chciano telefonowa po pogotowie ratunkowe, w trzeciej za powiedział mu prowizor, e firma „Polak” przy ulicy Długiej, handel olejami i farbami, z pewno ci b dzie miała dany olej na składzie. Firma „Polak” przy ulicy Długiej była naprawd bardzo ruchliwa. Nie adnemu klientowi nie zaspokoiwszy w pełni jego ycze . Je li pozwoliła odej kto yczył sobie balsamu kopaiwowego, nalali mu do butelki terpentyny i te było dobrze. Gdy Szwejk wszedł do sklepu i za dał za dziesi koron oleju po wi canego przez biskupa, szef rzekł do subiekta: - Niech pan mu naleje, panie Tauchen, dziesi deka oleju konopnego, numer trzeci. A subiekt zawijaj c butelk w papier rzekł do Szwejka czysto po kupiecku: - Pierwszy gatunek. Gdyby pan potrzebował p dzli, lakieru, pokostu, prosimy zwróci si do nas. Obsłu ymy pana rzetelnie. Tymczasem kapelan powtarzał sobie z katechizmu to, co w seminarium nie utkwiło mu zbyt dobrze w pami ci. Bardzo mu si podobało to niezwykle uduchowione zdanie, z którego si szczerze u miał: „Nazwa "ostatnie olejem wi tym namaszczenie" pochodzi st d, e to namaszczenie bywa zazwyczaj ostatnim ze wszystkich namaszcze , jakie Ko ciół wi ty udziela człowiekowi.”

95


Albo inne: „Ostatnie namaszczenie mo e przyj ka dy chrze cijanin wyznania rzymskokatolickiego, który ci ko zachorował, ale wrócił ju do przytomno ci!” „Chory powinien przyj ostatnie namaszczenie, o ile to tylko mo liwe, dopóki jest przytomny.” Wtem przyszedł goniec z koszar i przyniósł mu list, w którym kapelan został powiadomiony, e jutro przy jego posługach religijnych w szpitalu asystowa b dzie Stowarzyszenie Szlachcianek dla Religijnego Wychowania ołnierzy. Stowarzyszenie to składało si z histerycznych bab i rozdawało ołnierzom po szpitalach obrazki wi tych i opowiastki o ołnierzu katoliku umieraj cym za najja niejszego pana. Do tych opowiastek doł czono barwny obrazek przedstawiaj cy pobojowisko. Dokoła le trupy ludzi i koni, powywracane wozy z amunicj i armaty lawetami do góry. Na horyzoncie pali si wie i p kaj szrapnele, a na przedzie le y umieraj cy ołnierz bez nogi, nad nim za pochyla si anioł i podaje mu wieniec ze wst g , na której jest napis: „Jeszcze dzi b dziesz ze mn w raju.” Umieraj cy za u miecha si tak błogo, jakby mu podawali lody mietankowe. Przeczytawszy list Otto Katz splun ł i pomy lał: „B d miał jutro ładny dzie .” Znał t hołot - jak je nazywał - z ko cioła w. Ignacego, gdy przed laty miewał tam kazania dla ołnierzy. Wtedy pracował jeszcze nad kazaniami bardzo starannie, a Stowarzyszenie siadało tu za pułkownikiem. Dwie chude gidie w czarnych sukniach, z ró a cami, które razu pewnego przyczepiły si do niego po kazaniu i przez dwie godziny gadały o religijnym wychowaniu ołnierzy, a wreszcie rozgniewał si i rzekł im: „Szanowne panie racz wybaczy , ale pan kapitan czeka na mnie z kartami.” - Olej ju mamy - rzekł uroczy cie Szwejk, gdy powrócił ze sklepu firmy „Polak”. - Konopny olej, numer trzeci, pierwszy sort, bardzo dobry, mo emy nim nama ci cały batalion. Solidna firma. Sprzedaje tak e pokost, lakier i p dzle. Potrzeba jeszcze dzwonka. - Na co dzwonek, Szwejku? - Trzeba po drodze dzwoni , eby ludzie zdejmowali czapki, jak b dziemy szli z Panem Bogiem, panie kapelanie, z tym olejem konopnym, numer trzy. To si tak robi. Ju wielu ludzi, których to w ogóle nic nie obchodziło, zostało przymkni tych za to, e czapek nie zdj li. Raz na i kovie ksi dz sprał niewidomego, za to, e przy takiej okazji nie zdj ł czapki, i jeszcze tego lepca zamkn li, bo dowiedli mu na s dzie, e nie jest głuchoniemy, a tylko lepy, i musiał słysze d wi k dzwonka, a wi c był powodem zgorszenia, chocia to była noc. To co tak jak w Bo e Ciało. Inaczej by nas ludzie nawet nie zauwa yli, a tak b d si nam kłaniali. Je li pan feldkurat si zgadza, to zaraz go przynios . Otrzymawszy pozwolenie Szwejk wrócił za pół godziny z dzwonkiem. - Wzi łem go z bramy zajazdu „Pod Krzy ykami” - rzekł. - Kosztował mnie pi minut strachu i musiałem długo czeka , bo si ci głe ludzie kr cili. - Id do kawiarni, Szwejku; gdyby kto przyszedł, to niech poczeka. Mniej wi cej po godzinie przyszedł stary siwy pan, o prostej postawie i surowym spojrzeniu.

96


Cała jego posta była wyrazem uporu i zło ci. Patrzył przed siebie tak, jakby go losy wysłały, aby zniszczy nasz n dzn planet i zatrze jej lady we wszech wiecie. Mowa jego była szorstka, sucha i surowa: - W domu? Do kawiarni poszedł? Mam czeka ? Dobrze, b d czekał do samego rana. Na kawiarni to ma, ale długów płaci mu si nie chce. To ci ksi dz, tfu, do diabła! Splun ł na podłog . - Prosz pana, niech pan tu nie pluje - rzekł Szwejk spogl daj c na obcego pana z du ym zainteresowaniem. - Jeszcze raz splun , o tak - rzekł z naciskiem uparty surowy pan spluwaj c po raz drugi na podłog . - e te mu nie wstyd! Wojskowy kapelan! Ha ba! - Je li pan jeste człowiekiem wykształconym - napominał go Szwejk - to niech si pan odzwyczai plu w cudzym mieszkaniu. Czy mo e zdaje si panu, e jak jest wojna wiatowa, to ju zaraz mo e pan sobie pozwala na wszystko? Powinien pan zachowywa si przyzwoicie, a nie jak jaki obwie . Trzeba post powa delikatnie, mówi przyzwoicie i nie poczyna sobie jak jaki drab. Widzicie go, zgłupiałego cywila! Surowy pan powstał z krzesła, zacz ł si trz z oburzenia i krzyczał: - Jakim prawem o mielasz si pan mówi , e nie jestem przyzwoitym człowiekiem? Có wi c jestem w takim razie? Mów pan... - Jeste pan gówniarz - odpowiedział Szwejk patrz c mu prosto w oczy. Plujesz pan na podłog , jakby pan siedział w tramwaju, w poci gu albo w innym lokalu publicznym. Zawsze si dziwiłem, na co s te karteczki z napisem, e na podłog plu nie wolno, a teraz widz , e to dla pana. Pewno musz pana ju wsz dzie dobrze zna . Surowy pan czerwienił si i bladł na przemian, i starał si odpowiedzie potokiem wyzwisk pod adresem Szwejka i feldkurata. - Sko czyłe pan? - zapytał Szwejk spokojnie (gdy z ust go cia padły ostatnie słowa: „Obydwaj jeste cie gałgany!” „Jaki pan, taki kram!”). - Czy mo e chce pan jeszcze jako uzupełni swoje słowa, zanim spadnie pan ze schodów? Poniewa surowy pan był ju tak dalece wyczerpany, e na my l nie przyszło mu adne obel ywe przezwisko, wi c milczał. Szwejk zrozumiał to milczenie po swojemu, e na uzupełnienie wyzwisk nie ma co czeka . Otworzył wi c drzwi, ustawił w nich surowego pana twarz ku sieni i - takiego shoota nie byłby si powstydził najlepszy gracz najlepszego mi dzynarodowego zespołu piłki no nej. Za surowym panem spadaj cym ze schodów leciały słowa Szwejka: - Na drugi raz, jak si pójdzie z wizyt do porz dnych ludzi, to trzeba zachowywa si przyzwoicie. Surowy pan długo chodził pod oknami, czekał na kapelana. Szwejk otworzył okno i przygl dał mu si . Wreszcie go doczekał si powrotu gospodarza, który wprowadził go do pokoju i wskazał mu krzesło obok siebie. Szwejk bez słowa przyniósł spluwaczk i postawił j koło go cia. - Co wy robicie, Szwejku? - Posłusznie melduj , panie feldkurat, e ju miałem z tym panem nieporozumienie z powodu plucia na podłog .

97


- Opu cie nas, Szwejku; mamy do załatwienia sprawy osobiste. Szwejk zasalutował i rzekł: - Posłusznie melduj , e pana feldkurata opuszczam. Poszedł do kuchni, a w pokoju toczyła si tymczasem bardzo interesuj ca rozmowa. - Przyszedł pan po pieni dze dane mi na weksel, je li si nie myl ? - zapytał feldkurat swego go cia. - Tak jest, mam nadziej ... - Kapelan westchn ł. - Człowiek znajduje si niekiedy w takiej sytuacji, e nie pozostaje mu nic innego, tylko mie nadziej . Co za pi kne słowo: „Ufaj!” Najpi kniejsze z trojga słów, które wznosz człowieka ponad chaos ycia: „Wiara, nadzieja i miło .” - Mam nadziej , panie kapelanie, e suma... - Ma pan racj , szanowny panie - przerwał mu kapelan. - Mog panu jeszcze raz powtórzy , e ufno krzepi człowieka w walce z yciem. Niech i pan nie traci nadziei. Bardzo to pi kne mie pewien ideał, by niewinn , czyst istot , która po ycza pieni dze na weksel i ma nadziej , e nale no otrzyma. Niech pan nie traci nadziei i ufa stale, a spłac panu tysi c dwie cie koron, gdy w kieszeni mam niecałych sto. - A wi c pan... - wykrztusił go . - A wi c ja istotnie - odpowiedział kapelan. Twarz go cia przybrała znowu wyraz uporu i zło ci. - Panie, to jest oszustwo - rzekł wstaj c. - Niech pan si uspokoi, szanowny panie... - To oszustwo! - krzyczał go z uporem. - Nadu ył pan mego zaufania! - Mój panie - rzekł kapelan - panu jest koniecznie potrzebna zmiana powietrza. Tu jest zbyt duszno. - Szwejku! - zawołał w kierunku kuchni. - Ten pan yczy sobie wyj na wie e powietrze. - Posłusznie melduj , panie feldkurat - dobiegł głos z kuchni - e ju go raz wyrzuciłem. - Powtórzy ! - brzmiał rozkaz, który został wykonany szybko, sprawnie i bezwzgl dnie. - Bardzo dobrze, panie feldkurat - rzekł Szwejk powracaj cy z sieni - e załatwili my si z tym panem, zanim dopu cił si tu jakiej awantury. W Maleszicach był karczmarz znaj cy dobrze Pismo wi te i gdy czasem łoił jakiego go cia bykowcem, to zawsze mawiał: „Kto ałuje rózgi, nienawidzi syna swego, ale kto go miłuje, w czas go karze. Ja ci dam bi si w gospodzie!” - Widzicie, mój Szwejku, co spotyka człowieka, który nie szanuje kapłana u miechn ł si feldkurat. - wi ty Jan Złotousty powiedział: „Kto czci ksi dza, czci Chrystusa, kto robi przykro ci ksi dzu, czyni te przykro ci Chrystusowi, którego zast pc jest wła nie ksi dz.” Na jutro musimy si doskonale przygotowa . Usma cie jajka z szynk , ugotujcie poncz na winie bordeaux, a reszt czasu po wi cimy na rozmy lania, tak jak to jest w modlitwie wieczornej: „Niechaj łaska bo a odwróci wszelkie układy nieprzyjaciół o ten przybytek.”

98


S na wiecie ludzie ogromnie wytrwali i do takich nale ał m po dwakro ju wyrzucony z mieszkania feldkurata. W chwili gdy kolacja była gotowa, kto zadzwonił. Szwejk po pieszył otworzy drzwi i po chwili zameldował: - Ju znowu przyszedł, prosz pana feldkurata. Zamkn łem go tymczasem w łazience, eby my mogli spokojnie zje kolacj . - Post pili cie niedobrze, mój Szwejku - rzekł kapelan. - Go w dom, Bóg w dom. Za dawnych czasów biesiadnicy kazali ró nym potworkom, by ich zabawiali. Przyprowad cie go, niech nas bawi. Szwejk wrócił po chwili z m em wytrwałym, który spogl dał ponuro przed siebie. - Niech pan siada - uprzejmie zaprosił go kapelan. - Akurat ko czymy kolacj . Mieli my homary, łososia, a teraz jeszcze zjemy troch jajecznicy z szynk . Mo na sobie pozwala , gdy dobrzy ludzie po yczaj pieni dze. - Zdaje mi si , e nie przyszedłem tutaj dla artów - rzekł m ponuro. - Ju trzeci raz tu dzisiaj jestem. Mam nadziej , e teraz wszystko si wyja ni. - Posłusznie melduj , panie feldkurat - wtr cił Szwejk - e ten pan jest taki wytrwały jak niejaki Bouszek z Libni. Osiemna cie razy w ci gu jednego wieczora wyrzucili go u „Exnerów”, a on po ka dym wyrzuceniu wracał, e niby zapomniał tam fajk . Właził oknem, drzwiami, przez kuchni , właził do lokalu przez mur ogrodu, przez piwnic i wlazłby mo e nawet kominem, gdyby go stra acy nie zdj li z dachu. Był taki wytrwały, e mógłby zosta ministrem albo i posłem. - Chc , eby wszystko było jasne, i prosz mnie wysłucha . - Mo e szanowny pan mówi - rzekł feldkurat - pozwalam panu. Niech pan mówi tak długo, jak si panu podoba, a my tymczasem b dziemy biesiadowali dalej. Mam nadziej , e panu to nie b dzie przeszkadzało. Szwejku, podawajcie! - Jak panu wiadomo - mówił wytrwały wierzyciel - szaleje wojna. Pieni dze po yczyłem panu feldkuratowi przed wojn i gdyby nie wojna, nie domagałbym si tak bardzo ich zwrotu. Ale mam pewne do wiadczenia. Wyj ł z kieszeni notatnik i mówił dalej: - Wszystko mam pozapisywane. Porucznik Janata był mi winien siedemset koron i o mielił si pa nad Drin . Porucznik Praszek dostał si na rosyjskim froncie do niewoli, a winien mi dwa tysi ce koron. Kapitan Wichterle jest mi winien tak sam sum i został zabity pod Raw Rusk przez własnych ołnierzy. Porucznik Machek dostał si do niewoli w Serbii, a jest mi winien tysi c pi set koron. Ale s jeszcze inni podobni. Ten padł w Karpatach, nie zapłaciwszy weksla, tamten poszedł do niewoli, ów uton ł w Serbii, jeszcze inny umarł w szpitalu na W grzech. Czy pan feldkurat rozumie teraz mój niepokój? Przecie ta wojna zrujnuje mnie ostatecznie, je li nie b d energiczny i nieubłagany. Mo e mi pan powie, e feldkuratom nie zagra a adne niebezpiecze stwo? Niech pan patrzy. Podsun ł kapelanowi notatnik pod nos. - Prosz : feldkurat Matiasz w Brnie zmarł w szpitalu izolacyjnym zeszłego tygodnia. Włosy rwa z rozpaczy! Nie oddał mi tysi ca o miuset koron; poszedł z wiatykiem do baraku cholerycznego, do jakiego człowieka, który go przecie i tak nic nie obchodził.

99


- Było to jego obowi zkiem, szanowny panie - rzekł kapelan. - Ja tak e id jutro do chorych... - I tak e do cholerycznego baraku - wtr cił Szwejk. - Mo e pan pój z nami, eby pan widział, co znaczy po wi cenie. - Panie kapelanie - rzekł m wytrwały - prosz mi wierzy , e jestem w sytuacji rozpaczliwej. Czy na to wybuchła wojna, aby zgładziła wszystkich moich dłu ników? - Jak pana wezm do wojska i wy l pana w pole - ponownie wtr cił si do rozmowy Szwejk - odprawimy z panem feldkuratem msz wi t , aby Bóg Niebieski dał, i by pierwszy granat pana przetr ci raczył. - Panie feldkuracie, to sprawa powa na - rzekł człowiek wytrwały do kapelana - wi c prosz , aby ordynans pa ski nie wtr cał si do naszej rozmowy. Trzeba koniecznie z tym sko czy . - Posłusznie prosz pana feldkurata - odezwał si Szwejk - aby mi naprawd raczył zakaza wtr cania si do rozmowy, bo w przeciwnym razie b d dalej bronił interesów pana feldkurata, jak na porz dnego ołnierza przystało. Ten pan ma racj , e chce odej st d sam, bo ja te nie lubi awantur i jestem człowiekiem towarzyskim. - Mój Szwejku, mnie to wszystko zaczyna ju nudzi - rzekł feldkurat, jakby nie dostrzegał go cia. - My lałem, e nas ten człowiek zabawi, e opowie nam jakie anegdotki, a on chce, ebym wam rozkazał nie wtr ca si do tej sprawy, chocia mieli cie z nim ju dwa razy do czynienia. Wieczorem, w wigili dnia tak wa nego, gdy trzeba skupi wszystkie my li i uczucia wokół Boga, zam cza mnie jak idiotyczn histori o n dznych tysi c dwie cie koron. Odwraca my l moj od spraw wy szych i chce, abym mu jeszcze raz powiedział, e mu teraz nic nie dam. Nie b d z nim wi cej rozmawiał, aby mi nie zepsuł reszty tego wi tego wieczoru. Powiedzcie wy mu, Szwejku: „Pan feldkurat nic panu nie da.” Szwejk wypełnił rozkaz, wrzaskliwie powtórzywszy te słowa nad uchem go cia. Ale wytrwały go nie ruszył z miejsca. - Zapytajcie, Szwejku - nalegał kapelan - jak długo ten jegomo zamierza rozsiadywa si tutaj. - Nie rusz si st d, dopóki nie otrzymam swej nale no ci - twierdził z uporem wytrwały człowiek. Kapelan wstał, podszedł do okna i rzekł: - W takim razie oddaj go wam, Szwejku; róbcie sobie z nim, co si wam podoba. - Niech no pan idzie - rzekł Szwejk uchwyciwszy niemiłego go cia za rami . Do trzech razy sztuka. I powtórzył swoj sztuk szybko i elegancko, podczas gdy kapelan wyb bniał palcami po szybie marsza pogrzebowego. Wieczór po wi cony rozmy laniu miał kilka faz. Rozmy lania feldkurata były tak gł bokie, e jeszcze o dwunastej godzinie w nocy słycha było w jego mieszkaniu piew: A gdy my maszerowali Wszystkie dziewcz ta płakały...

100


Dobry wojak Szwejk piewał tak e. Na ostatnie namaszczenie czekali w szpitalu dwaj ranni: pewien stary major i pewien prokurent banku, oficer rezerwy. Obaj byli zranieni w brzuch podczas walk w Karpatach i le eli koło siebie. Oficer rezerwy uwa ał za swoj powinno przyj ostatnie sakramenty dlatego głównie, e i jego przeło ony za dał ostatniego namaszczenia. Przeciwne post powanie uwa ałby sam za naruszenie subordynacji. Pobo ny major miał nadziej , e mo e poprawi mu si po tym zdrowie. Ale w nocy obaj zmarli i gdy nazajutrz feldkurat ze Szwejkiem przybyli do szpitala, nieboszczycy le eli przykryci prze cieradłami, z twarzami sczerniałymi, jak wszyscy ci, co umieraj skutkiem uduszenia. - Taki szacunek wzbudzali my po drodze, panie kapelanie, a oni nam wszystko popsuli - d sał si Szwejk, gdy w kancelarii powiedziano im, e ranni oficerowie ju ich nie potrzebuj . Szwejk miał racj - istotnie wzbudzali po drodze powszechny szacunek. Jechali doro k . Szwejk dzwonił, a feldkurat trzymał w r ku zawini t w serwetk buteleczk z olejem, któr błogosławił z niezwykł powag przechodniów zdejmuj cych przed nim czapki. Za doro k biegło kilka niewinnych pachol t; jedno z nich przysiadło si na resorach a inne wrzeszczało unisono: - Batem go, batem! Szwejk dzwonił, doro karz chlastał biczem do tyłu. Na ulicy Vodiczkowej jaka dozorczyni domu, członkini kongregacji maria skiej, kłusem dogoniła doro k i kazała si pobłogosławi . Prze egnała si , splun ła i powiedziała: - Jad z tym Panem Bogiem jak wszyscy diabli. Mo na dosta suchot - i zadyszana zawróciła do domu. Najbardziej irytował dzwonek szkapin doro karsk , której musiał wida co przypomnie , bo stale ogl dała si za siebie i próbowała zata czy na jezdni. Na tym wi c polegał ów wielki szacunek, o którym mówił Szwejk. Tymczasem kapelan poszedł do kancelarii, aby wystawi rachunek za ostatnie namaszczenie. Sier antowi rachuby wyliczył dokładnie, e władze wojskowe winny mu sto i pi dziesi t koron za oleje wi te i za przejazd. Potem powstał spór mi dzy komendantem szpitala a feldkuratem, przy czym ten ostatni uderzył kilka razy pi ci w stół i zawołał: - Niech pan nie my li, panie kapitanie, e ostatnie namaszczenie mo e by za darmo. Gdy oficer dragonów zostaje odkomenderowany do stadniny, eby kupi konie, to te dostaje diety. Jest mi bardzo przykro, e ci dwaj chorzy nie doczekali si ostatniego namaszczenia. Kosztowałoby to pi dziesi t koron dro ej. Szwejk czekał tymczasem na dole na odwachu, trzymaj c buteleczk z olejem, która w ród ołnierzy budziła du e zainteresowanie. Kto mówił, e tym olejem mo na by doskonale czy ci karabiny i bagnety. Jaki zacny ołnierzyk pochodz cy z wy yny czesko-morawskiej, który wierzył jeszcze w Boga, prosił, aby o rzeczach wi tych odzywano si delikatnie, aby nie debatowano nad wi tymi sakramentami. - Cała nadzieja w Bogu - mówił. Stały rezerwista spojrzał na ółtodzioba i rzekł:

101


- Ładna nadzieja, e szrapnel urwie ci głow . Wodz nas za nos. Pewnego razu przyjechał do nas jaki poseł klerykalny i gadał o pokoju bo ym, który unosi si nad ziemi ; dowodził, e Bóg nie chce wojny i e trzeba, aby my yli w pokoju i kochali si jak bracia. A teraz patrzcie. Jak tylko wybuchła wojna, we wszystkich ko ciołach modl si o zwyci stwo, a o Bogu mówi si jak o jakim szefie sztabu generalnego, który wojn kieruje. Z tego szpitala wojskowego wywie li co niemiara nieboszczyków i pełne wozy ur ni tych r k i nóg. - A ołnierzy chowaj bez ubrania - rzekł inny ołnierz - bo w mundury nieboszczyków ubieraj ludzi ywych, i tak w kółko. - Dopóki nie zwyci ymy - zauwa ył Szwejk. - Takiej fujarze zachciewa si zwyci stwa - odezwał si z k ta kapral. - Na front was zap dzi , do okopów, i pogna was na bagnety, na druty kolczaste, na miny i wilcze doły, i o nic nie pyta . Wylegiwa si na tyłach to ka dy potrafi, ale zgin nie chce si nikomu. - Ja te my l , e musi to by bardzo pi knie da si przebi bagnetem - rzekł Szwejk. - Kula w brzuchu te niebrzydka rzecz, ale jeszcze ładniejsza sprawa, gdy człeka przetr ci granat; człek dziwuje si wtedy, e nogi i brzuch oddaliły si poniek d od niego, i wydaje mu si to tak zabawne, e ju z tego samego umiera, i to du o wcze niej, nim mu to kto zdoła wytłumaczy . Młodziutki ołnierz westchn ł serdecznie. Sam ałował swego młodego ycia; ałował, e urodził si w takim głupim stuleciu - chyba po to, eby zosta zar ni tym jak wół w jatce. I na co to wszystko? Pewien ołnierz, nauczyciel z zawodu, rzekł, jakby czytał w jego my lach: - Niektórzy uczeni obja niaj wojn pojawieniem si plam na sło cu. Jak tylko poka e si taka plama, dzieje si zawsze co okropnego. Zdobycie Kartaginy... - Zostaw pan sobie swoj uczono - przerwał mu kapral - i id pan zamie izb , bo dzisiaj kolej na pana. A nam diabli do jakich tam bałwa skich plam na sło cu. Cho by ich tam było ze dwadzie cia, to i tak za nie nic nie dostan . - Ale te plamy na sło cu maj jednak wielkie znaczenia - wtr cił si do rozmowy Szwejk. - Razu jednego pokazała si taka jedna plama i jeszcze tego samego dnia zostałem obity „U Banzetów” w Nuslach. Od tego czasu, gdy si gdzie wybierałem, zawsze zagl dałem do gazet, czy nie pokazała si jaka plama. A je li si pokazała, to adiu Fruziu, nigdzie nie chodziłem i przesiedziałem plam w domu. Jak wtedy wulkan Mont-Pelle zgładził cał wysp Martynik , to jeden profesor pisał w gazecie „Národni Politika”, e ju od dawna ostrzegała swoich czytelników przed wielk plam na sło cu. A ta „Národni Politika” nie trafiła na wysp i biedni ludzie grubo przez to ucierpieli. Tymczasem kapelan spotkał si na górze w kancelarii szpitala z jedn dam ze Stowarzyszenia Szlachcianek dla Religijnego Wychowania ołnierzy, ze star , wstr tn megier , ju od samego rana chodz c po szpitalu i wsz dzie rozdaj c obrazki wi tych, które ranni i chorzy ołnierze wyrzucali do spluwaczek. Ła c tak po szpitalu denerwowała wszystkich swoim głupim gadulstwem i napominaniem, eby szczerze ałowali za grzechy i prawdziwie si poprawili, i by po mierci Bóg Niebieski dał im wiekuiste zbawienie.

102


Była blada, gdy rozmawiała z feldkuratem, i wzdychała, jaka ta wojna straszna, bo zamiast uszlachetnia ludzi, robi z nich zwierz ta. Na przykład na dole ranni ołnierze wywalali na ni j zyki i powiedzieli jej, e jest pokrak i koz niebia sk . - Das ist wirklich schrecklich, Herr Feldkurat, das Volk ist verdorben. I rozgadała si o tym, jak sobie wyobra a religijne wychowanie ołnierza. Albowiem tylko wtedy walczy ołnierz dzielnie za swego najja niejszego pana, gdy wierzy w Boga i ma uczucia religijne, bo nie boi si mierci, wiedz c, i czeka na niego raj. Gadatliwa megiera wygłosiła jeszcze kilka podobnych komunałów, a wida po niej było, e jest zdecydowana nie wypu ci kapelana ze swoich pazurów; on jednak odczepił si bardzo nieelegancko. - Jedziemy do domu, Szwejku! - zawołał zwracaj c si w stron odwachu. W drodze powrotnej nie zwracali ju na siebie niczyjej uwagi. - Niech na przyszło posyłaj do szpitala, kogo chc - rzekł kapelan. - Do czego to podobne, a eby człowiek targował si z nimi o pieni dze za ka d dusz , któr chce zbawi . Same buchaltery i rachmistrze! Hołota! Widz c w r ku Szwejka buteleczk z „po wi conym” olejem, nachmurzył si i powiedział: - Najlepiej zrobimy, Szwejku, je li tym olejem nasmarujecie mnie i sobie buty. - Spróbuj tak e naoliwi zamek - dodał Szwejk. - Ogromnie skrzypi, gdy ksi dz kapelan wraca noc do domu. Tak sko czyło si ostatnie namaszczenie, do którego w ogóle nie doszło.

103


Rozdział 14 SZWEJK ZOSTAJE PUCYBUTEM PORUCZNIKA LUKASZA Szcz cie Szwejka było nietrwałe. Nieubłagany los przerwał przyja , jaka istniała mi dzy nim a feldkuratem. Aczkolwiek kapelan przedstawiła si dotychczas jako posta na ogół sympatyczna, to jednak po tym, czego dopu cił si obecnie, tracimy dla niego wszelk sympati . Feldkurat sprzedał Szwejka porucznikowi Lukaszowi, a raczej przegrał go w karty. Tak samo dawnymi czasy sprzedawano w Rosji chłopów pa szczy nianych. Rzecz stała si zgoła nieoczekiwanie. U porucznika Lukasza zebrało si doborowe towarzystwo i grało w oko. Kapelan przegrał wszystko, co miał, i wreszcie rzekł: - Ile po yczycie mi na mego pucybuta? Ogromny idiota, ale interesuj ca posta . Co non plus ultra. Jeszcze nikt i nigdy nie miał takiego słu cego. - Po ycz ci sto koron - zaproponował porucznik Lukasz. - Je li nie oddasz do trzeciego dnia, to mi ten rarytas przy lesz. Mój pucybut to wstr tny człowiek. Ci gle wzdycha, pisze listy do domu i kradnie, co mu wpadnie w r k . Biłem go nawet; na nic si nie zdało. Wybiłem mu par przednich z bów, ale chłop si nie poprawił. - Zgoda - rzekł lekkomy lny feldkurat. - Pojutrze sto koron albo Szwejk. Przegrał i tych sto koron i smutny wracał do domu. Wiedział z cał pewno ci i nie oddawał si adnym złudzeniom, e do pojutrza nie zdob dzie tych stu koron i e wła ciwie sprzedał Szwejka nikczemnie i podle. „Powinienem był za da dwie cie koron” - gniewał si na siebie, a przesiadaj c si z jednego tramwaju do drugiego, aby za chwil dotrze do domu, stał si nagle tkliwy i sentymentalny. „Nieładnie to z mojej strony - pomy lał dzwoni c do drzwi swego mieszkania. - Jak ja teraz spojrz w jego idiotyczne, poczciwe oczy.” - Kochany Szwejku - rzekł znalazłszy si w domu. - Stała si rzecz niezwykła. Prze ladował mnie pech w kartach. Zaryzykowałem, bo miałem pod r k asa, a potem dostałem dziesi tk , a bankier, chocia miał waleta, doci gn ł tak e do dwudziestu jeden. Ryzykowałem par razy na asa albo na dziesi tk i zawsze miałem tyle, co i bankier. Przegrałem wszystkie pieni dze. Chwil milczał. - W ko cu przegrałem i was. Zastawiłem was za sto koron i je li nie oddam ich pojutrze, to ju nie b dziecie mój, ale pana porucznika Lukasza. Bardzo mi przykro. Naprawd . - Sto koron jeszcze mam - rzekł Szwejk - mog panu feldkuratowi po yczy . - Dawajcie! - o ywił si feldkurat. - Natychmiast zanios je Lukaszowi. Prawd mówi , e nie chciałbym si z wami rozsta . Lukasz był bardzo zdziwiony, gdy znowu zobaczył kapelana. - Id ci odda dług - rzekł kapelan rozgl daj c si zwyci sko dokoła. - Dajcie i mnie kart . - Va banque - zawołał, gdy kolej przyszła na niego. - O jedno oczko przewóz. Przegrałem.

104


- Jeszcze raz va banque na ciemno - odezwał si przy drugiej kolejce. - Dwadzie cia bierze - wołał bankier. - Mam akurat dziewi tna cie - cicho b kn ł kapelan składaj c na stole ostatnie czterdzie ci koron z setki, któr po yczył mu Szwejk, aby si wykupi z niewoli. Wracaj c do domu wiedział feldkurat z cał pewno ci , e to ju koniec, e Szwejka nic ju ocali nie mo e i e s dzone mu słu y u porucznika Lukasza. Gdy Szwejk otworzył drzwi, kapelan rzekł: - Wszystko na pró no, Szwejku. Trudno walczy z przeznaczeniem. Przegrałem was i te wasze sto koron. Robiłem wszystko, co było w mojej mocy, ale los jest mocniejszy ode mnie. Rzucił was w szpony porucznika Lukasza; nastanie czas, e b dziemy musieli rozsta si . - A du o było w banku? - zapytał Szwejk spokojnie. - Czy puszczał si pan feldkurat na ciemno? Gdy karta nie idzie, to nic si nie da zrobi , ale czasem bywa te niedobrze, gdy si karta pcha bezwstydnie. Na Zderazie mieszkał niejaki Vejvoda, blacharz, który grywał w mariasza w pewnym szynku za „Stuletni Kawiarni ”. Raz go diabeł skusił i mój blacharz powiada: „Zagrajmy sobie w oczko o pi taka.” Grali wi c taniutko, a on miał bank. Wszyscy si przył czyli i bank urósł do dziesi ciu koron. Stary Vejvoda chciał, eby i inni grali, wi c robił, co mógł, eby przegra , ale mu si to nie udawało, a w banku była ju setka. Spo ród graczy nikt nie miał tyle pieni dzy przy sobie, eby móc zagra va banque, a na Vejvod biły ju siódme poty. Było tak cicho, e słycha było tylko szelest kart i głos Vejvody, który od czasu do czasu przywoływał mał kiepsk blotk , eby przegra . Stawiali po pi koron i wpadali jeden po drugim. Jeden majster kominiarski rozzło cił si , poszedł do domu po pieni dze i zagrał va banque, gdy w banku było ju półtorej setki. Vejvoda chciał si tego pozby i jak potem mówił, chciał ci gn cho by do trzydziestu, eby mie przewóz, ale dostał dwa asy. Udawał, e nic nie ma, i rozmy lnie wołał: „Szesna cie bierze.” A ten majster kominiarski miał wszystkiego pi tna cie. Czy to nie pech? Stary Vejvoda był blady i zgn biony, bo dokoła ju sobie szeptali i ur gali, e robi machlojki, kto nawet powiedział, e ju go raz zbili za oszustwa w grze, chocia był to najzacniejszy gracz. Dokładali wi c dalej, a było w banku pi set koron. Szynkarz nie wytrzymał. Miał akurat przyszykowane pieni dze dla browaru za piwo. Wzi ł je do r ki, przysiadł si , postawił dwa razy po dwie setki, a potem zamkn ł oczy, zakr cił krzesłem na szcz cie i o wiadczył, e bije wszystko va banque. „Ale, powiada, gramy w otwarte karty.” Stary Vejvoda byłby nie wiem co dał za to, eby przegra . Wszyscy si dziwili, gdy wyrzucił kart i pokazała si siódemka, a on j zatrzymał. Szynkarz miał si pod w sem, bo miał dwadzie cia jeden. Vejvoda dostał druga siódemk , zatrzymał j , a szynkarz powiada na to zło liwie: „Teraz b dzie as albo dziesi tka. Głow daj , panie Vejvodo, e b dzie przewóz.” Zapanowała wielka cisza. Vejvoda wyrzuca trzeci kart : siódemka. Szynkarz zrobił si blady jak kreda, bo to były jego ostatnie pieni dze, poszedł do kuchni, a po chwili przyleciał chłopak, który w gospodzie terminował, i woła, eby my poszli pana gospodarza oder n , bo si powiesił na okiennym haku.

105


Oder n li my go, ocucili i grało si dalej. Nikt ju nie miał pieni dzy, bo wszystko było w banku Vejvody, który wołał stale o jak mał kiepsk blotk eby przegra , ale w aden sposób nie mógł zrobi machlojki, bo grał w otwarte karty. Wszyscy zgłupieli wobec takiego wielkiego szcz cia, a poniewa nie mieli pieni dzy, wi c dawali rewersy. Po paru godzinach przed starym Vejvoda le ały tysi ce, setki tysi cy, miliony. Majster kominiarski był ju bankowi winien przeszło półtora miliona, w glarz ze Zderaza około miliona, stró ze „Stuletniej Kawiarni” osiemset tysi cy, jeden medyk ponad dwa miliony. A w miseczce z pieni dzmi dla szynkarza le ało ju samych rewersów na trzysta tysi cy. Jednym słowem, ogromne pieni dze. Stary Vejvoda próbował i tak, i siak. Ci gle wychodził niby za potrzeb i za ka dym razem oddawał bank komu innemu, eby grał za niego, a gdy wracał, mówili mu, e wygrał, e miał oko. Posłali po nowe karty, ale i to si na nic nie zdało. Gdy Vejvoda stan ł na pi tnastu, to partner miał wtedy na pewno czterna cie. Wszyscy spogl dali na starego blacharza z wielk w ciekło ci , a najgło niej ur gał pewien brukarz, który miał w banku jakich marnych osiem koron. O wiadczył otwarcie, e tacy ludzie jak Vejvoda nie powinni chodzi po wiecie, e nale ałoby go skopa , wyrzuci za drzwi i utopi jak szczeni . Rozpacz starego Vejvody trudno sobie wyobrazi . Wreszcie wpadł na dobry koncept.”Ja musz wyj , powiada do kominiarza, niech pan gra za mnie, panie majstrze.” Wyleciał bez kapelusza i prosto w ulic Myslika po policj . Spotkał patrol i powiedział, e w tej a w tej gospodzie graj na pieni dze. Policjanci kazali mu i naprzód i powiedzieli, e zaraz przyjd za nim. Wrócił wi c mi dzy graczy i dowiedział si , e tymczasem medyk przegrał przeszło dwa miliony, a stró przeszło trzy. A w miseczce z pieni dzmi dla szynkarza przybyło rewersów na pół miliona. Po chwili do szynku weszli policjanci. Brukarz krzykn ł: „Uciekajcie, s siedzi!” Ale nie zdało si to na nic. Bank został skonfiskowany, wszystkich zabrano do komisariatu. Poniewa w glarz ze Zderaza sprzeciwił si , wi c zawie li go w plecionce. W banku było rewersów na przeszło pół miliarda, a w gotówce tysi c pi set. „Takiego hazardu jeszcze, jak yj , nie widziałem - rzekł inspektor policji widz c rewersy na takie zawrotne sumy. - Przecie to gorsze od Monte Carlo.” W areszcie zostali do rana wszyscy z wyj tkiem Vejvody, który za doniesienie został uwolniony i miał przyrzeczon trzeci cz skonfiskowanego banku, czyli przeszło sto sze dziesi t milionów, ale biedak w nocy zwariował i od samego rana chodził po Pradze i na tuziny zamawiał kasy ogniotrwałe. To si nazywa szcz cie w kartach. Potem zabrał si Szwejk do gotowania grogu; sko czyło si na tym, e kapelan, którego z trudem udało si Szwejkowi zaci gn pó n noc do łó ka, rozpłakał si rzewnymi łzami i łkał: - Sprzedałem ci , kolego, haniebnie ci sprzedałem. Przeklinaj mnie, bij, nic nie powiem. Rzuciłem ci na pastw losu. W oczy ci spojrze nie mog . Drap mnie, gry , zgład ! Nie zasługuj na nic lepszego. Wiesz, co ja jestem? I zanurzaj c zapłakan twarz w poduszk , rzekł cichym, delikatnym, mi kkim głosem: - Jestem łotr bez charakteru. I zaraz zasn ł snem sprawiedliwego.

106


Nazajutrz kapelan unikał spojrzenia Szwejka, wyszedł z domu bardzo wcze nie i powrócił dopiero w nocy z jakim grubym piechurem. - Poka cie mu, Szwejku - mówił unikaj c jego spojrzenia - gdzie co le y, powiedzcie mu, jak si gotuje grog. Rano zameldujecie si u porucznika Lukasza. Szwejk i nowy sługa kapelana sp dzili noc bardzo przyjemnie na gotowaniu grogu. Nad ranem gruby piechur ledwo trzymał si na nogach i nucił sobie pod nosem dziwaczn mieszanin ró nych piosenek ludowych: „Czemu oczki zapłakała, szynkareczko, szafareczko, cztery lata pije Kuba, hej, gwiazdeczko, co błyszczała, stoi ułan na pikiecie, uciekła mi przepióreczka...” - B dzie ci, bratku, dobrze na wiecie - rzekł Szwejk do niego. - Przy takich zdolno ciach utrzymasz si u feldkurata długo. Takim sposobem stało si , e tego samego przedpołudnia porucznik Lukasz po raz pierwszy ujrzał poczciw i szczer twarz dobrego wojaka Szwejka, który mu si meldował: - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e jestem ten Szwejk, co go pan feldkurat przegrał w karty. Instytucja oficerskich słu cych jest stara jak wiat. Zdaje si , e ju Aleksander Macedo ski miał swego pucybuta, ale pewne jest tylko to, e w czasach feudalnych zadanie to spełniali giermkowie rycerzy. Czym był Sancho Pansa dla don Kichota? Dziwi si , e nikt dot d nie napisał historii oficerskich słu cych. W historii takiej znale liby my wie o tym, e ksi de Almavira podczas obl enia miasta Toledo spo ył swego słu cego bez soli, o czym sam pisze w swoim pami tniku. Opowiada w nim, e sługa jego miał mi so delikatne, mi kkie, smakiem przypominaj ce co po redniego mi dzy mi sem kurcz cia a mi sem o lim. W starej kronice szwabskiej o sztuce wojennej znajdujemy tak e wskazania dla sług wojskowych. Pucybut dawnych czasów powinien był wyró nia si pobo no ci , cnotliwo ci , prawdomówno ci , musiał by skromny, odwa ny, m ny, uczciwy, pracowity. Słowem - miał to by wzór człowieka. Czasy nasze zmieniły si pod tym wzgl dem bardzo. Współczesny totumfacki zazwyczaj nie bywa ani pobo ny, ani cnotliwy, ani prawdomówny. Ł e, oszukuje, jak si da, i cz sto g sto ycie swego pana przemienia w prawdziwe piekło. Jest to przebiegły niewolnik, który wymy la najró niejsze podst pne kawały, aby zatru ycie swego pana. W nowym pokoleniu pucybutów nie ma ju takich ofiarnych istot, które pozwoliłyby swemu panu zje si bez soli, jak szlachetny Fernando ksi cia de Almavira. Z drugiej strony widzimy, e dowódcy, walcz cy na mier i ycie ze swoimi współczesnymi słu cymi, stosuj najró niejsze rodki dla utrzymania swego autorytetu. Niekiedy bywa to rodzaj terroru. W 1912 roku odbywał si w Gratzu proces s dowy, w którym rol główn odegrał pewien kapitan: skopał na mier swego pucybuta. Został uniewinniony, poniewa uczynił to dopiero po raz drugi. W mniemaniu tych panów ycie pucybuta nie przedstawia adnej warto ci. Uwa aj go za jak rzecz; pucybut to w wielu wypadkach pajac od brania w pysk, niewolnik, sługa do wszystkiego. Oczywi cie, nic dziwnego, e taka sytuacja zmusza niewolnika, aby był przebiegły i podst pny. Sytuacj jego na naszej

107


planecie przyrówna mo na jedynie do cierpienia pikolaków dawnych czasów, którym pi ci i udr kami wpajano uczciwo . Zdarza si wszak e, e pucybut awansuje na faworyta, a wówczas staje si postrachem całej kompanii czy batalionu. Cała podoficerska starszyzna stara si go przekupi . On decyduje o urlopie, on mo e si wstawi , za kim chce, eby przy raporcie wszystko dobrze wypadło. Tacy faworyci bywali podczas wojny nagradzani wielkimi i małymi medalami srebrnymi za odwag i m stwo. W 91 pułku znałem takich kilku. Jeden pucybut dostał wielki srebrny medal za to, e umiał bajecznie piec g si, które kradł. Drugi dostał mały srebrny medal za to, e z domu otrzymywał wspaniałe paczki ywno ciowe, dzi ki którym jego pan w czasach powszechnego głodu wojennego tak si prze arł, e nie mógł łazi . Wniosek o odznaczenie tego człowieka medalem motywował jego pan nast puj co: „Za to, e w walkach okazywał niezwykł odwag i m stwo, e gardził yciem i nie opuszczał swego oficera na krok pod silnym ogniem nieprzyjacielskim.” A on tymczasem gdzie na tyłach pl drował kurniki. Wojna zmieniła stosunek pucybuta do pana i uczyniła z niego istot najbardziej znienawidzon przez wszystkich szeregowców. Pucybut zawsze dostawał cał puszk konserw, nawet wtedy, gdy jedna puszka wydawana była na pi ciu szeregowców. Jego manierka zawsze napełniona była rumem albo koniakiem. Przez cały dzie taki pokraka uł czekolad i objadał si słodkimi sucharami oficerskimi, palił papierosy swego pana, kuchcił, gotował całymi godzinami i nosił od wi tn bluz . Słu cy oficera był z ordynansem kompanijnym na stopie najbardziej poufałej i obdarzał go obficie odpadkami swego stołu i wszystkich tych przywilejów, z jakich korzystał. Do triumwiratu przybierał sobie nadto sier anta rachuby. Cała ta trójka, maj ca bezpo rednie stosunki z oficerem, znała wszystkie operacje i plany wojenne. Kiedy si co zacznie, wiedział zawsze najlepiej ten pluton, którego kapral przyja nił si ze słu cym oficera. Gdy taki powiedział: „o drugiej trzydzie ci pi dajemy d ba”, to ci le o ołnierze austriaccy zrywali kontakt z nieprzyjacielem. drugiej trzydzie ci pi Słu cy oficera utrzymywał najpoufalsze stosunki z kuchni polow , lubił si kr ci koło kotła i rozkazywał tak, jakby siedział w restauracji i odczytywał jadłospis: - Ja chc ebro - mówił do kucharza - wczoraj dałe mi ogon. Dodaj mi te kawałek w troby do zupy; wiesz przecie, e ledziony nie lubi . Ale najwspanialej umiał pucybut robi panik . Podczas ostrzeliwania okopów dusza uciekała mu w pi ty. W takich chwilach siedział z tobołami swego pana i swoimi w najbezpieczniejszym schronie i nakrywał głow kołdr , aby granat go nie trafił. Nie pragn ł niczego innego, jak tylko tego aby jego pan został ranny i aby razem z nim mo na było dosta si daleko na tyły. Panik podtrzymywał systematycznie, stwarzaj c nastrój tajemniczo ci. Zdaje mi si , e składaj telefon - rozpowiadał sekretnie po plutonach. Był szcz liwy nad wyraz, gdy mógł rzec: Ju go zło yli. Nikt tak bardzo nie lubił odwrotów jak on. W takich chwilach zapominał, e nad głow wiszcz mu granaty i szrapnele, ale z uporem i niestrudzenie przebijał

108


si , objuczony tobołami, ku sztabowi, gdzie stały tabory. Cenił austriackie tabory i bardzo lubił je dzi wozem. W najgorszym razie korzystał z sanitarnych dwukółek. Gdy musiał i pieszo, robił wra enie najbardziej zgn bionego człowieka. W takich razach pozostawiał toboły swego pana w okopach i zabierał jedynie swoje mienie. Je li si zło yło tak, e oficer unikn ł niewoli, a pucybut dostał si do niej, to nie zdarzyło si ani razu, aby zapomniał zabra z sob do niewoli tak e i tobołów swego pana. Stawały si one po prostu jego własno ci , do której przywi zywał si całym sercem. Widziałem pewnego sług oficerskiego, który od samego Dubna szedł piechot razem z innymi a do Darnicy za Kijowem. Oprócz swego tobołka i tobołu swego oficera, który unikn ł niewoli, miał ze sob pi walizek ró nej wielko ci, dwie kołdry i poduszk , nie mówi c o baga yku, który niósł na głowie. Skar ył si , e Kozacy skradli mu dwie walizki. Nigdy nie zapomn tego człowieka, który wlókł te toboły przez cał Ukrain . Był to ywy wóz spedytora i nie mog sobie wyobrazi , w jaki sposób mógł to wszystko d wiga i wlec na przestrzeni setek kilometrów, a potem jecha z tym a do Taszkientu, pilnowa i strzec wszystkiego, aby wreszcie umrze na swoich tobołach w obozie je ców na tyfus plamisty. Obecnie dawni słu cy oficerów rozproszeni s po całej republice i opowiadaj o swoich czynach bohaterskich. Oni szturmowali Sokal, Dubno, Nisz, Piav . Ka dy z nich był Napoleonem. „Powiedziałem swemu pułkownikowi, eby telefonował do sztabu, e ju mo na zaczyna .” Przewa nie byli to reakcjoni ci, a szeregowcy nienawidzili ich. Niektórzy byli donosicielami i doznawali osobliwej przyjemno ci, widz c, e kogo przywi zuj do słupka. Była to szczególna kasta. Ich egoizm nie znał granic. Porucznik Lukasz był typowym oficerem słu by czynnej w armii steranej monarchii austriackiej. W szkole wojskowej wyuczył si obłudy: w towarzystwie mówił po niemiecku i pisał po niemiecku, ale czytywał czeskie ksi ki, a gdy nauczał w szkole jednorocznych ochotników, samych Czechów, mawiał do nich w zaufaniu: - B d my Czechami, ale nie afiszujmy si . Ja te jestem Czech. Czesko uwa ał za jak tajn organizacj , od której lepiej trzyma si z dala. Poza tym był to człowiek dobry, nie bał si przeło onych, a podczas manewrów dbał o swój oddział, jak si nale y, zawsze znajdował dla niego wygodne noclegi po stodołach, a cz sto g sto ze swej skromnej ga y kazał wytoczy ołnierzom beczk piwa. Lubił, gdy ołnierze piewali podczas marszu. Kazał im piewa , gdy szli na wiczenia i gdy wracali z wicze . Sam za , krocz c obok swego oddziału, piewał razem z ołnierzami:

109


A jak było po północy, Owies z worka wyskoczył Zumtarija bum! ołnierze lubili go, poniewa był niezwykle sprawiedliwy i nikogo nie szykanował. Subalterni bali si go jak ognia, bo z najbrutalniejszego kaprala w ci gu miesi ca potrafił zrobi istnego baranka. Umiał, rzecz prosta, krzycze , ale nigdy nie wyzywał ołnierzy. U ywał wybranych słów i stylizowanych zda . - Widzicie - mawiał - e ja naprawd nie lubi kara ołnierzy, ale mój chłopcze, nie ma rady, bo na dyscyplinie opiera si zdatno wojska, a bez dyscypliny armia byłaby trzcin chwiej c si na wietrze. Je li munduru nie macie w porz dku, a guziki s le przyszyte albo ich brak, to wida , e zapominacie o swoich obowi zkach wzgl dem armii. By mo e, i wydaje si wam to niepoj te, e zostaniecie wsadzony do paki za to, e wczoraj przy przegl dzie brakło wam jednego guzika przy bluzie. Taka to malutka, marna rzecz, na jak cywil nawet uwagi nie zwraca. Ale w wojsku takie przeoczenie musi by karane. A dlaczego? Nie o to chodzi, e brak wam jednego guzika, ale o to, e musicie przyzwyczaja si do porz dku. Dzisiaj nie przyszyjecie sobie guzika i zaczynacie sobie folgowa , a jutro wyda si ju wam, e szkoda fatygi na rozbieranie i czyszczenie karabinu, pojutrze zapomnicie gdzie w szynku bagnetu i wreszcie za niecie na warcie, a to wszystko dlatego, e od tego nieszcz snego guzika zacz li cie ycie łajdackie. Tak to, kochany chłopcze. Karz was dlatego, aby was ustrzec od rzeczy gorszych, jakich mogliby cie si dopu ci , zapominaj c powoli, ale stale o swoich obowi zkach. Skazuj was na pi dni i ycz sobie, aby cie o chlebie i wodzie pomy leli o tym, e kara nie jest zemst , ale wył cznie rodkiem wychowawczym, maj cym na celu popraw karanego ołnierza. Ju dawno powinien był zosta kapitanem, ale poniewa z przeło onymi był otwarty i szczery, nie uznaj c w stosunkach słu bowych adnego lizusostwa, wi c nie zdała mu si na nic jego ostro no w sprawach narodowo ciowych. Tyle pozostało mu z charakteru południowoczeskiego chłopa. Urodził si bowiem na wsi, na południu, w ród czarnych borów i stawów. Chocia dla ołnierzy był bardzo sprawiedliwy i nie dr czył ich, to jednak miał pewien osobliwy rys charakteru. Nienawidził swoich słu cych, poniewa zawsze si tak składało, e dostawał najniegodziwszego z pucybutów. Prał ich po twarzy i po głowie i starał si ich wychowa słowem i czynem, chocia nie uwa ał ich za ołnierzy. Walczył z nimi beznadziejnie przez szereg lat, zmieniał ich bardzo cz sto, ale w ko cu zawsze machał r k i wzdychał: „Znowu dostałem podłe bydl ”. Słu cych swoich uwa ał za ni szy gatunek istot ywych. Bardzo lubił zwierz ta. Miał herce skiego kanarka, angorskiego kota i pinczera. Wszyscy słu cy Lukasza - których tak cz sto zmieniał - obchodzili si z tymi zwierz tami nie gorzej, ni ich pan obchodził si z nimi, gdy dopu cili si wzgl dem niego jakiej podło ci. Kanarka morzyli głodem, angorze jeden ze słu cych wybił oko, pinczera bił ka dy z nich, ile wlazło, a w ko cu jeden z poprzedników Szwejka zaprowadził biedaka na Pankrac do hycla i kazał go zabi , nie ałuj c na to dziesi ciu koron z

110


własnej kieszeni. Porucznikowi zameldował potem po prostu, e pies mu si wyrwał i uciekł podczas spaceru. Ale ju nazajutrz pucybut ten pomaszerował z oddziałem na poligon. Gdy Szwejk przyszedł do porucznika zameldowa si jako jego nowy słu cy, Lukasz zaprowadził go do pokoju i rzekł: - Polecił mi was feldkurat Katz, wi c ycz sobie, eby cie si okazali godni tego polecenia. Miałem ju tuzin słu cych, ale aden u mnie miejsca nie zagrzał. Zwracam wam uwag na to, e jestem bardzo surowy i e ostro karz ka d podło i ka de kłamstwo. ycz sobie, aby cie mówili zawsze prawd i bez szemrania wykonywali wszystkie moje rozkazy. Gdy rozka : „Skaczcie w ogie !”, to musicie skoczy w ogie , cho by si wam nie chciało. Gdzie si gapicie? Szwejk z zainteresowaniem spogl dał na cian , na której wisiała klatka z kanarkiem, a zapytany, gdzie si gapi, zwrócił swoje poczciwe oczy na porucznika i odpowiedział miłym, uprzejmym tonem: - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e tam jest herce ski kanarek. Przerwany został w ten sposób potok wymowy oficerskiej, Szwejk stał na baczno i bez mrugni cia spogl dał w oczy swego pana. Lukasz chciał powiedzie co ostrego, ale rozbroił go niewinny wyraz twarzy Szwejka. Rzekł wi c tylko: - Pan feldkurat polecił mi was jako wielkiego głuptaka i zdaje si , e miał racj . - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e pan feldkurat naprawd miał racj . Kiedym słu ył w wojsku, to zostałem zwolniony przez idiotyzm, i jeszcze do tego notoryczny. Z tego powodu zwolnili wtedy z pułku dwóch: mnie i jeszcze jednego, pana kapitana von Kaunitza. Ten pan kapitan, z przeproszeniem pana porucznika, gdy szedł ulic , to jednocze nie palcem lewej r ki dłubał w lewej dziurce nosa, a palcem drugiej r ki dłubał w drugiej dziurce. A jak nas wyprowadził na wiczenia, to nas ustawił tak, jak si ustawia ołnierzy do defilady, i mówił: „ ołnierze, eh, pami tajcie dobrze, eh, e dzisiaj roda, eh, poniewa jutro b dzie czwartek, eh.” Porucznik Lukasz wzruszył ramionami jak człowiek, który nie wie, co rzec, i nie znajduje na poczekaniu słów dla wyra enia pewnej my li. Przeszedł si od drzwi ku przeciwległemu oknu i z powrotem, przy czym Szwejk sumiennie ledził jego kroki i tak dokumentnie podrzucał głow „w prawo patrz” i „w lewo patrz”, e porucznik spu cił oczy i spogl daj c na dywan powiedział co , co nie pozostawało w adnym zwi zku z uwagami Szwejka o głupawym kapitanie. - Tak jest, u mnie musi by porz dek, czysto , nie wolno mnie oszukiwa . Lubi uczciwo . Nienawidz kłamstwa i karz je bez miłosierdzia. Czy dobrze rozumiecie? - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e rozumiem. Nie ma nic gorszego od kłami cego człowieka. Jak tylko zacznie si pl ta , to zgubiony. W jednej wsi za Pelhrzimovem był nauczyciel, niejaki Marek, i zalecał si do córki gajowego Szpery, a ten gajowy kazał mu powiedzie , e je li b dzie si widywał w lesie z dziewczyna, to jak go spotka, to mu z fuzji wlepi w zadek szczeciny z sol .

111


Nauczyciel kazał mu powiedzie , e to nieprawda, ale razu pewnego, kiedy wła nie miał si zobaczy z córka gajowego, spotkał go ów gajowy i ju chciał mu zrobi t operacj , ale nauczyciel tłumaczył si , e zbiera jakie kwiatuszki, potem mówił znowu na odmian , e łapie jakie robaczki, i pl tał si coraz bardziej, a wreszcie z samego strachu zaprzysi gł si , e zastawiał sidła na zaj ce. Wi c mój gajowy złapał go za kołnierz i zaprowadził prosto z lasu na posterunek andarmów. Rzecz poszła do s du i nauczyciel o mały figiel byłby si dostał do kozy. Gdyby powiedział szczer prawd , to najwy ej byłby miał w zadku te szczeciny z sol . Ja jestem tego zdania, e najlepiej zawsze przyzna si , by szczerym, a je li si ju co spłatało, to i i powiedzie : „Posłusznie melduj , e popełniłem to a to.” Co za do uczciwo ci, to jest to rzecz bardzo pi kna, poniewa człowiek zajdzie z ni zawsze najdalej. Jak na przykład przy zawodach szybkiego chodu. Jak tylko zacznie taki cygani i podskakiwa , zaraz go zdystansuj . Zdarzyła si taka rzecz mojemu bratankowi. Uczciwego człowieka wsz dzie szanuj i powa aj i sam te jest z siebie zadowolony, bo si czuje jak nowo narodzone dzieci , gdy udaje si na spoczynek, i mo e sobie powiedzie : „Dzisiaj znowu byłem uczciwy.” Podczas tego przemówienia porucznik Lukasz ju dawno siedział na krze le i spogl daj c na buty Szwejka my lał: „Miły Bo e, przecie i ja wygaduj czasem takie bałwa stwa, a cała ró nica tkwi tylko w formie zewn trznej wypowiedzi.” Ale nie chc c traci na powadze, rzekł do Szwejka, gdy ten sko czył: - U mnie musicie mie buty czyste, uniform w porz dku, guziki poprzyszywane, jak si nale y, i musicie robi wra enie ołnierza, a nie jakiego cywila-niezguły. Dziwi mnie to, e aden z was nie potrafi trzyma si po wojskowemu. Tylko jeden miał postaw wojskow , ale w ko cu skradł mi paradny uniform i sprzedał „na ydach”. Zamilkł na chwil , a potem mówił dalej, wyliczaj c Szwejkowi wszystkie jego obowi zki, przy czym nie zapomniał poło y nacisku na to, e Szwejk musi by wierny i nigdzie nie mówi o tym, co si dzieje w domu. - Czasem odwiedzaj mnie damy - rzekł mi dzy innymi. - Zdarza si , e która zostaje u mnie na noc, je li nazajutrz nie mam słu by. W takim razie podajecie kaw do łó ka, gdy zadzwoni . - Posłusznie melduj , e rozumiem, panie oberlejtnant. Gdybym si bez dzwonienia zbli ył do łó ka, to niektórej damie mogłoby to by niemiłe. Ja te razu pewnego przyprowadziłem sobie do domu panienk , a rano moja posługaczka podała nam kaw do łó ka akurat wtedy, gdy my si bardzo wesoło bawili. Wystraszyła si i polała mi całe plecy, i jeszcze rzekła: „Dzie dobry pa stwu.” Ja wiem, co wypada, a co nie wypada, gdy gdzie nocuje dama. - Dobrze, Szwejku, wzgl dem dam musimy zawsze zachowywa si z wielkim taktem - rzekł porucznik, którego humor poprawiał si , bo rozmowa przechodziła na sprawy, które wypełniały wszystek jego wolny czas poza koszarami, placem wicze i gr w karty. Kobiety były dusz jego mieszkania. One tworzyły jego ognisko domowe. Było ich par tuzinów, a prawie ka da z nich podczas swego pobytu u niego starała si ozdobi mieszkanie ró nymi cackami.

112


Jedna z tych pa , ona wła ciciela kawiarni, która sp dziła u niego całe dwa tygodnie, zanim pan mał onek po ni przyjechał, wyszyła mu bardzo milutki laufer na stół, a cał jego osobist bielizn poznaczyła monogramami. Uko czyłaby niezawodnie wyszywanie du ej makaty na cian , gdyby pan mał onek nie przerwał tej sielanki. Inna dama, po któr po trzech tygodniach przyjechali jej rodzice, chciała z jego sypialni zrobi damski buduar i porozstawiała wsz dzie ró ne cacuszka i wazoniki, a nad łó kiem zawiesiła mu Anioła Stró a. W ka dym k ciku sypialni i jadalni wida było lady r ki kobiecej. Kobiety wtargn ły nawet do jego kuchni, gdzie mo na było ogl da najprzeró niejsze naczynia i narz dzia kuchenne, b d ce wspaniałym prezentem jednej zakochanej pani fabrykantowej, która prócz nami tno ci swojej przywiozła z sob przyrz d do krajania wszelkich jarzyn i kapusty, przyrz dy do tarcia bułeczki, do mielenia w tróbki, rondelki, brytfanny, kociołki, warz chewki i Bóg raczy wiedzie co tam jeszcze. Wyjechała wszak e ju po tygodniu, poniewa nie mogła pogodzi si z my l , e porucznik oprócz niej ma jeszcze około dwudziestu innych kochanek, co pozostawiało niezawodnie lady na fizycznej aktywno ci tego samca w uniformie. Porucznik Lukasz prowadził te obszern korespondencj ; miał album swoich kochanek i zbiór ró nych relikwii, bo w ci gu ostatnich dwóch lat przejawiał coraz wi ksz skłonno do fetyszyzmu. Miał wi c kilka odmiennych podwi zek damskich, cztery pary przemiłych majtek ozdobionych haftem i trzy przezroczyste, delikatne, cienkie damskie koszulki, batystowe chusteczki do nosa, a nawet jeden gorset i kilka po czoszek. - Dzisiaj mam słu b - rzekł - przyjd dopiero w nocy. Dopilnujcie wszystkiego i zróbcie porz dek w mieszkaniu. Ostatni mój pucybut za swoj nikczemno odjechał dzisiaj z kompani marszow na front. Wydawszy jeszcze kilka rozkazów, dotycz cych kanarka i kota angorskiego, porucznik wyszedł, ale w drzwiach odwrócił si jeszcze do Szwejka i rzucił mu kilka słów o uczciwo ci i porz dku. Po jego odej ciu Szwejk zrobił w mieszkaniu gruntowny porz dek, tak e gdy Lukasz wrócił w nocy do domu, jego słu cy mógł mu zameldowa : - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e wszystko jest w porz dku, tylko kot jest gałgan i ze arł kanarka. - Jak to? - zagrzmiał porucznik. - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e tak: Ja wiedziałem, e koty nie lubi kanarków i e je krzywdz , wi c chciałem tych dwoje zapozna ze sob i gdyby ta bestia kot chciał co przedsi wzi , to byłbym mu przetrzepał skór , eby do samej mierci nie zapomniał, jak si ma obchodzi z kanarkami. Bo ja bardzo lubi zwierz ta. W naszym domu jest kapelusznik, który tak wyuczył kota, e chocia mu ten kot zjadł trzy kanarki, to teraz nie zje ani jednego, cho by kanarek na nim usiadł. Wi c chciałem te spróbowa , czy si nie uda. Wyj łem kanarka z klatki i podsun łem mu go pod nos, eby pow chał, a on, podlec, zanim si spostrzegłem, odgryzł mu głow . Doprawdy, nie spodziewałem si takiego gałga stwa ze strony tego kota. Gdyby to był, prosz pana oberlejtnanta wróbel, to bym nic nie mówił, ale taki ładny kanarek, i jeszcze

113


herce ski. I jak chciwie go arł! Nawet pierza nie zostawił i mruczał, bestia, z wielkiej uciechy. Podobno koty nie maj słuchu muzykalnego i nie znosz piewu kanarka, bo si na tym piewaniu te bestie nie znaj . Wyzwałem tego kota, jak si patrzy, ale, bro Bo e, złego mu nic nie zrobiłem. Czekałem na rozkaz pana oberlejtnanta, co trzeba b dzie zrobi temu parszywcowi za jego gałga ski post pek. Opowiadaj c o tym zdarzeniu Szwejk spogl dał tak szczerze w oczy porucznika, e Lukasz opu cił r k i usiadł na krze le, chocia zrazu podszedł do Szwejka z bardzo wyra nym brutalnym zamiarem. - Słuchajcie, Szwejku - rzekł - czy naprawd jeste cie takim sko czonym osłem? - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant - uroczy cie odpowiedział Szwejk - e jestem. Od male ko ci mam takiego pecha. Zawsze chc co naprawi , zrobi dobrze i zawsze stanie si z tego jaka nieprzyjemno , dla mnie i dla otoczenia. Ja naprawd chciałem tych dwoje zapozna z sob , eby si zaprzyja nili, i nie jestem temu winien, e kot go ze arł i e ju jest po przyja ni. Jednego razu „U Sztupartów” kot ze arł nawet papug , bo go przedrze niała i miauczała jak on. Ale te koty to twarde bestie, nie daj si zabi . Je li pan ka e go zgładzi , to trzeba b dzie wsadzi mu łeb mi dzy drzwi i mocno szarpn za ogon, bo inaczej to nie pójdzie. I Szwejk z najniewinniejszym wyrazem twarzy i z miłym, poczciwym u miechem wykładał porucznikowi, jak si zabija koty. Wykład jego był tego rodzaju, e mógł zap dzi do domu wariatów całe Stowarzyszenie Opieki nad Zwierz tami. Wykazał przy tym sporo wiadomo ci tak dalece fachowych, e porucznik Lukasz zapominaj c o swoim gniewie zapytał: - Umiecie obchodzi si ze zwierz tami? ywicie dobre uczucia i yczliwo dla zwierz t? - Najbardziej lubi psy - odpowiedział Szwejk - poniewa na handlu psami mo na dobrze zarabia , gdy si je umie sprzedawa . Ja nie umiałem, poniewa zawsze byłem uczciwy, a i tak przychodzili do mnie ludzie z pretensjami, e niby sprzedawałem im jakiego zdechlaka zamiast rasowego, zdrowego psa, jakby wszystkie psy musiały by zdrowe i rasowe. I ka dy kupiec chciał od razu rodowód, wi c musiałem zaopatrzy si w druki i z ulicznych kundli, co si l gły w cegielni, robi najczystsz rasow szlacht piesk z bawarskiej psiarni Armina von Barheim. A ludzie naprawd byli radzi, e wszystko wypadło według ich yczenia i e maj w domu rasowe zwierz . Mo na im było zaproponowa vrszovickiego szpica jako jamnika, a ludziska dziwili si tylko temu, e taki szlachetny pies, który pochodzi a z Niemiec, jest kudłaty i nie ma krzywych nóg. Takie rzeczy robi si we wszystkich psiarniach i pan oberlejtnant zdziwiłby si bardzo, gdyby widział, jak w wielkich psiarniach fabrykuj rodowody. Mało jest takich psów, które mogłyby rzec o sobie, e s rasowe i czystej krwi. Albo si mama takiego pieska zapomniała z jakim kundlem, albo babcia, albo te miała sporo ojców i po ka dym co odziedziczył. Od jednego wzi ł uszy, od drugiego ogon, od trzeciego pysk i kudły na pysku, od czwartego kusztykaj ce łapy, od pi tego wielko itd. Je li ojców było dwunastu, to pan oberlejtnant łatwo sobie

114


mo e wyobrazi , jak taki pies potem wygl da. Kupiłem kiedy takie wielkie psisko, a było po swoich ojcach takie szpetne, e wszystkie psy od niego uciekały. Kupiłem go, bom si nad nim litował, e taki jest opuszczony. Siadywał w domu w k ciku i był taki smutny, e musiałem go sprzeda jako pinczera. Najwi cej kłopotu miałem z przemalowaniem jego sier ci, eby kolorem przypominał pieprz i sól. Dostał si ten piesek ze swoim panem a na Morawy i od tego czasu nie widziałem go ani razu. Porucznika bardzo zainteresował ten fachowy wykład o psach, wi c Szwejk mógł mówi bez przeszkód ze strony swego pana. - Psy same nie mog sobie farbowa włosów, jak to robi damy; o takie rzeczy musi si kłopota ten, kto je sprzedaje. Gdy pies jest na przykład taki stary, e jest cały siwy, a pan go chce sprzeda jako jednoroczne szczeni , albo nawet chce takiego dziadka przemieni w dziewi ciomiesi czne dzieci tko, to kupuje si „piorunku” rt ci, rozpuszcza si i farbuje psa na czarno, e wygl da jak młodziutki. eby okrzepł, trzeba mu dawa , jak koniowi, strychnin , a z by wyczy ci szmerglem, takim samym, jakim czy ci si zardzewiałe no e. A zanim zaprowadzi si go do klienta, który chce go naby , trzeba mu nala w pysk troch liwowicy, eby si psina schlała, to zaraz jest wesoła, ruchliwa, szczeka uciesznie i zaprzyja nia si z ka dym jak pijany radny miejski. Ale najwa niejsza rzecz, panie oberlejtnant, to gadanie. Trzeba do ludzi gada i gada , a z takiego gadania zbaraniej . Je li kto chce kupi sobie ratlerka, a pan nie ma w domu innych psów prócz my liwskich, to trzeba umie przekona tego klienta, eby sobie zamiast ratlerka kupił psa my liwskiego. Albo je li kto chce złego niemieckiego doga do pilnowania domu, a pan ma tylko malutkiego ratlerka, to trzeba tego kupuj cego tak ogłupi , eby sobie poszedł do domu z tym ratlerkiem w kieszeni zamiast z dogiem. Kiedym jeszcze dawniej handlował zwierz tami, przyszła do mnie jaka dama i powiada, e jej papuga wyleciała do ogrodu, a poniewa bawiły si tam jakie dzieciaki w Indian, wi c powyrywały papudze wszystkie pióra z ogona i przystroiły si nimi, jako policjanci. Papuga rozchorowała si ze wstydu, e nie miała ogona, a weterynarz dobił j jakimi proszkami. Chciała wi c ta pani kupi now papug , ale przyzwoita, nie tak , która umie tylko pyskowa . Có było robi , kiedy w domu papugi nie miałem i o adnej nie wiedziałem! Miałem w domu tylko buldoga, złego i lepego. Wi c musiałem, prosz pana oberlejtnanta, przemawia do tej pani od czwartej po południu do siódmej wieczorem, dopóki zamiast papugi nie kupiła tego buldoga. Była to sprawa gorsza od intrygi dyplomatycznej, ale kiedy ju odchodziła, mogłem rzec do niej: „Teraz niech jemu chłopcy spróbuj wyrwa ogon!” Wi cej z t pani nie rozmawiałem, bo musiała wyprowadzi si z Pragi przez tego buldoga, który pogryzł cały dom. Czy pan oberlejtnant uwierzy, jak trudno znale porz dne zwierz ? - Ja bardzo lubi psy - rzekł porucznik. - Niektórzy koledzy na froncie maj przy sobie psy i pisali nieraz, e w towarzystwie takiego dobrego i wiernego zwierz cia wojna szybciej upływa. Znacie dobrze wszystkie rasy i mam nadziej , e gdybym miał psa, toby cie si nim dobrze opiekowali. Która rasa jest waszym zdaniem najlepsza? Mianowicie chciałbym mie psa do towarzystwa. Niegdy miałem pinczera, ale nie wiem...

115


- Zdaniem moim, prosz pana oberlejtnanta, pinczer to bardzo miły pies. Prawda, e nie ka demu si podoba, poniewa jest szczeciniasty, a na pysku ma takie ostre w sy, e przypomina przest pc wypuszczonego z kryminału. Jest taki brzydki, a z tej brzydoty jest ładny, a do tego jest przebiegły. Ani si umywa do niego głupawy bernardyn. Jest jeszcze sprytniejszy ni foksterier. Znałem jednego... Porucznik Lukasz spojrzał na zegarek i przerwał wywody Szwejka: - Ju pó no, musz i spa . Jutro mam znowu słu b , wi c przez cały dzie b dziecie mogli szuka dla mnie ładnego pinczera. Porucznik poszedł spa , za Szwejk wyci gn ł si na kanapie w kuchni i czytał gazety, które pan jego przyniósł z koszar. - No, patrzcie pa stwo - rzekł Szwejk do siebie, ledz c w gazetach przebieg najwa niejszych wydarze - sułtan odznaczył cesarza Wilhelma medalem wojennym, a ja nie mam nawet małego srebrnego. Zamy lił si nad czym , a potem zerwał si na równe nogi. - O mały figiel byłbym zapomniał... Wszedł do pokoju, w którym porucznik spał twardym snem, i zbudził go: - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e nie mam adnych rozkazów co do tego kota. Zaspany porucznik przewrócił si na drugi bok i przez sen mruczał: - Trzy dni koszarniaka - i spał dalej. Szwejk po cichu wyszedł z pokoju, wyci gn ł nieszcz snego kota spod kanapy i rzekł do niego: - Masz trzy dni koszarniaka. Abtreten! Angorski kot znowu wlazł pod kanap . Szwejk szykował si do wyj cia na miasto, by si rozejrze za jakim pinczerem, gdy do drzwi zadzwoniła młoda dama i zapytała o porucznika Lukasza. Obok niej stały dwa ci kie kufry, a na schodach dojrzał Szwejk jeszcze czapk posła ca, który schodził na dół. - Nie ma go w domu - rzekł Szwejk twardo, ale młoda dama weszła tymczasem do przedpokoju i wydała Szwejkowi kategoryczny rozkaz: - Wnie cie kufry do pokoju. - Bez pozwolenia pana porucznika nie mo na - - rzekł Szwejk. - Pan porucznik nakazał mi, abym bez jego pozwolenia nigdy nic nie robił. - Zwariowali cie czy co? - zawołała młoda dama. - Przyjechałam do pana porucznika w go cin . - Nic o tym nie wiem - odpowiedział Szwejk. - Pan porucznik jest na słu bie i wróci do domu dopiero w nocy, a ja otrzymałem rozkaz wyszukania dla niego pinczera. O adnych kufrach ani o adnej damie nic nie wiem. Teraz zamykam mieszkanie, wi c prosz , aby pani wyszła. Mnie nikt nic nie powiedział, a adnej obcej osoby, której nie znam, nie mog pozostawi tutaj w mieszkaniu. Tak jak na naszej ulicy u cukiernika Bielczyckiego zostawili w mieszkaniu jakiego człowieka, a on sobie otworzył szaf , zabrał, co mu si podobało, i poszedł. - Ja nic złego o pani nie my l - mówił Szwejk dalej, widz c, e młoda dama załamuje r ce i płacze - ale zostawi pani tutaj nie mog . Sama to pani rozumie,

116


poniewa mieszkanie zostało oddane pod moj opiek , a ja jestem odpowiedzialny za ka dy drobiazg. Dlatego jeszcze raz pani grzecznie prosz , eby si pani wcale nie fatygowała mnie przekonywa . Dopóki nie otrzymam rozkazu, ani brat, ani swat nic mi nie mo e rozkaza . Bardzo mi przykro, e musz z pani w taki sposób rozmawia , ale w wojsku musi by porz dek. Tymczasem młoda dama uspokoiła si troch . Z torebki wyj ła bilecik, napisała na nim kilka słów ołówkiem, wło yła go do milutkiej małej koperty i tłumi c łkanie rzekła: - Zanie cie to panu porucznikowi, ja tu poczekam tymczasem. Macie pi koron za fatyg . - Nic z tego nie b dzie - odpowiedział Szwejk, dotkni ty nieust pliwo ci niespodziewanego go cia. - Niech pani zabierze swoje pi koron, ma je tu pani na krzesełku, i je li pani chce, to niech pani idzie razem ze mn do koszar. Poczeka pani chwil , a ja ten li cik oddam i przynios odpowied . Ale eby pani miała tymczasem tutaj siedzie , to o tym nie ma mowy. Po tych słowach wci gn ł kufry do przedpokoju i szcz kaj c kluczami, jak jaki klucznik na zamku, rzekł z naciskiem: - Zamykamy! Młoda dama, zupełnie bezradna, wyszła do sieni, Szwejk zamkn ł drzwi i ruszył naprzód, a ona jak piesek dreptała z nim i dogoniła go dopiero wtedy, gdy Szwejk wst pił do trafiki po papierosy. Szła teraz obok niego i starała si nawi za rozmow . - Czy oddacie list z pewno ci ? - Kiedy mówi , e oddam, to oddam. - A czy pan porucznik b dzie w koszarach? - Tego nie wiem. Szli znowu obok w milczeniu i dopiero po długiej chwili towarzyszka Szwejka zacz ła mówi : - Przypuszczacie wi c, e pana porucznika nie ma w koszarach? - Nie przypuszczam. - A jak s dzicie, gdzie mógłby by ? - Tego nie wiem. Rozmowa znowu została przerwana na długo i dopiero pytanie młodej damy wznowiło j : - Czy nie zgubili cie mego listu? - Jak dot d jeszcze nie. - A wi c na pewno oddacie go panu porucznikowi? - Tak. - A czy aby jest w koszarach? - Mówiłem ju , e nie wiem - odpowiedział Szwejk. - Dziwi si , e s na wiecie ludzie tak ciekawi i wci pytaj o t sam rzecz. To tak samo, jakbym ja zatrzymywał na ulicy co drugiego człowieka i zapytywał go, którego dzisiaj mamy. Na tym si sko czyła próba nawi zania rozmowy ze Szwejkiem, a dalsza droga w stron koszar upłyn ła obojgu w zupełnym milczeniu. Dopiero gdy zatrzymali si koło koszar, Szwejk poprosił dam , aby na niego poczekała, a sam

117


wdał si w rozmow o wojnie z stoj cymi w bramie ołnierzami, z czego młoda dama musiała mie osobliw uciech , gdy przechadzała si nerwowo i wygl dała jak wcielenie rozpaczy, widz c, e Szwejk zabiera si do gruntownych wywodów o wojnie z tak głupim wyrazem twarzy, jaki mo na było widzie onego czasu w „Kronice wojny wiatowej”, gdzie była fotografia z podpisem: „Austriacki nast pca tronu rozmawia z dwoma lotnikami, którzy zestrzelili aeroplan rosyjski.” Szwejk usiadł na ławie w bramie i wywodził, e na froncie karpackim ataki załamywały si , e dowódca Przemy la, generał Kusmanek, przybył do Kijowa, e w Serbii pozostało za nami ju jedena cie punktów oparcia i e Serbowie nie wytrzymaj zbyt długo takiego p dzenia za naszymi ołnierzami. Nast pnie zabrał si do krytyki poszczególnych znanych bitew i objawił wiatu wielk prawd , e oddział wojska, otoczony ze wszystkich stron, musi si podda . Gdy si ju do nagadał, uznał za wła ciwe wyj przed bram i rzec rozpaczaj cej damie, eby nigdzie nie chodziła, bo on zaraz wróci. Poszedł na gór do kancelarii, gdzie zastał porucznika Lukasza, który obja niał akurat jakiemu podporucznikowi budow rowów strzeleckich i wyrzucał mu, e nie umie rysowa i nie ma poj cia o geometrii. - Patrzcie, kolego, rysuje si tak. Je li do danej poziomej mamy dorysowa prostopadł , to trzeba nakre li tak , aby tworzyła z tamt k t prosty. Rozumiecie? Tylko w taki sposób prowadzi si rowy strzeleckie we wła ciwym kierunku i nie doprowadza si ich do nieprzyjaciela. Pozostajecie w odległo ci sze ciuset metrów od niego. Ale tak, jak wy kre licie, to wpakujecie nasze pozycje w lini nieprzyjacielsk i staniecie prostopadle do nieprzyjaciela, podczas gdy wy musicie uzyska pozycj bojow mocno wysuni t do przodu. Przecie to zupełnie proste, nieprawda? A podporucznik rezerwy, kasjer jakiego banku, stał zrozpaczony nad planem, nie rozumiał z niego nic i odetchn ł z ulg , gdy Szwejk podszedł do porucznika: - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e jaka pani posyła panu ten list i czeka na odpowied . Mówi c to mrugn ł bardzo wymownie i poufale. Tre listu nie wywarła na poruczniku przyjemnego wra enia: „Lieber Heinrich! Mein Mann verfolgt mich. Ich muss unbedingt bei Dir ein paar Tage gastieren. Dem Bursch ist ein grosses Mistvieh. Ich bin unglücklich. Deine Katy” Porucznik Lukasz westchn ł, poci gn ł ze sob Szwejka do pustej bocznej kancelarii, zamkn ł drzwi i zacz ł przechadza si mi dzy stołami. Gdy wreszcie stan ł obok Szwejka, rzekł do niego: - Ta dama pisze, e jeste cie bydl . Co jej zrobili cie? - Nic jej nie zrobiłem, melduj posłusznie. Zachowałem si wobec niej bardzo przyzwoicie, prosz pana oberlejtnanta, ale ona chciała si od razu usadowi w mieszkaniu. A przecie nie otrzymałem od pana adnego rozkazu, wi c jej w

118


mieszkaniu nie zostawiłem. I jeszcze do tego przyjechała z dwoma kuframi, jak do siebie. Porucznik westchn ł gło no jeszcze raz, co Szwejk powtórzył za nim. - Co to ma znaczy ? - krzykn ł gro nie porucznik. - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e to ci ka sprawa. Przy ulicy w. Wojciecha wprowadziła si do mieszkania pewnego tapicera jaka panienka, a on nie mógł jej wyp dzi od siebie i musiał otru gazem wietlnym siebie i j . I było po frajdzie. Z kobietami jest krzy pa ski. Wiem ja, wiem. - Ci ka sprawa - powtórzył porucznik za Szwejkiem i nigdy bodaj nie powiedział czego bardziej szczerego. Kochany Henryk znajdował si istotnie w sytuacji fatalnej. Mał onka prze ladowana przez swego m a przyje d a na kilka dni akurat wtedy, gdy ma zjecha do niego pani Mickowa z Trzebonia, aby z nim w ci gu trzech dni wyszale si tak, jak robiła to regularnie co kwartał, gdy przyje d ała do Pragi po zakupy. Nast pnie pojutrze miała przyj do niego pewna panna, która po całotygodniowym namy le solennie obiecała mu, e pozwoli si uwie , poniewa dopiero za miesi c wychodzi za m za pewnego in yniera. Porucznik siedział teraz na stole z głow pochylon i rozmy lał, ale nie wymy lił nic m drego. Tyle tylko, e wreszcie siadł na krze le, si gn ł po papier i kopert , po czym napisał na urz dowym formularzu: „Kochana Katy. Słu ba do dziewi tej wieczorem. Przyjd o dziesi tej. Prosz , aby si rozgo ciła u mnie jak u siebie w domu. Co do Szwejka, mego słu cego, to wydałem mu rozkazy, aby spełniał wszystkie twoje yczenia. Twój Henryk” - List ten oddajcie przyjezdnej pani - rzekł porucznik. - Rozkazuj wam, aby cie si wzgl dem niej zachowywali z szacunkiem i taktem i eby cie spełniali wszystkie yczenia, które musz by dla was rozkazem. Musicie zachowywa si elegancko i słu y jej rzetelnie. Macie sto koron do wyliczenia, bo mo e si zdarzy , e ta pani was po le po to lub owo, zamówcie dla niej obiad, kolacj i tak dalej. Nast pnie kupcie trzy butelki wina i pudełko papierosów „Memfis”. Tak. Tymczasem nic wi cej. Mo ecie odej , ale jeszcze raz napominam was, e trzeba odgadywa wszystkie jej yczenia i spełnia je. Przyjezdna pani straciła ju wszelk nadziej , e zobaczy Szwejka, i była bardzo zdziwiona, gdy ujrzała go wychodz cego z koszar i zmierzaj cego ku niej z listem. Szwejk zasalutował, oddał jej list i meldował: - Według rozkazu pana oberlejtnanta mam si wzgl dem szanownej pani zachowywa z szacunkiem i taktem, obsługiwa pani rzetelnie, odgadywa yczenia pani i spełnia je. Pan oberlejtnant kazał, ebym pani zamówił jedzenie i ebym kupił wszystko, co pani ka e. Dostałem od pana oberlejtnanta sto koron, ale musz z tego kupi trzy butelki wina i pudełko papierosów. Gdy przeczytała ten list, odzyskała pewno siebie, która wyraziła si tym, e Szwejk został wysłany po doro k . Gdy wrócił z doro k , kazała mu si na ko le obok doro karza.

119


Pojechali do domu. W mieszkaniu odegrała znakomicie rol pani domu. Kufry kazała Szwejkowi zanie do sypialni, dywany wytrzepa na podwórzu, a jakie drobne pasemko paj czyny za lustrem bardzo j rozgniewało. Wszystko zdawało si przemawia za tym, e przyjezdna pani pragnie si okopa na tej linii bojowej na bardzo długo. Szwejk si pocił. Gdy wytrzepał dywany, przypomniała sobie, e trzeba zdj firanki z okien i odkurzy je. Potem otrzymał rozkaz umycia okien w kuchni i w pokoju. Potem zacz ła przestawia sprz ty; czyniła to bardzo nerwowo, a gdy Szwejk przesuwał meble z k ta w k t, nie podobało si jej to, znowu kazała ustawia na nowo. Powywracała w mieszkaniu wszystko do góry nogami, a stopniowo jej energia w urz dzaniu gniazda zacz ła si wyczerpywa i pl drowanie si sko czyło. Z bieli niarki wyj ła jeszcze czyst bielizn po cielow , sama powlekła poduszki i kołdr , a wida było, e czyniła to z uczuciem yczliwo ci dla łó ka, który to sprz t wprawiał jej nozdrza w zmysłowe dr enie. Potem posłała Szwejka po obiad i wino. Zanim wrócił, przebrała si w zwiewn matink , która czyniła j niezwykle powabn i kusz c . Przy obiedzie wypiła butelk wina, wypaliła du o papierosów i poło yła si do łó ka, podczas gdy Szwejk zajadał chleb fasowany, maczaj c go w szklance jakiej słodkiej wódki. - Szwejku! - ozwało si wołanie z sypialni. - Szwejku! Szwejk otworzył drzwi i ujrzał młod kobiet rozło on na poduszkach w powabnej pozycji. - Chod cie no tu! Szwejk zbli ył si , ona za z osobliwym u miechem obrzucała spojrzeniem jego kr p posta i krzepkie biodra. Zgarniaj c z siebie delikatn materi , która osłaniała jej wdzi ki, rzekła surowo: - Zrzu cie buty i spodnie! Poka cie no... Stało si tedy, e dobry wojak Szwejk mógł zameldowa porucznikowi, gdy ten powrócił z koszar: - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e wypełniłem wszystkie yczenia wielmo nej pani i obsłu yłem j uczciwie według pana rozkazu. - Dzi kuj wam, Szwejku - rzekł porucznik. - A du o miała ycze ? - Ze sze - odpowiedział Szwejk. - Teraz pi jak zabita z tej jazdy. Odgadywałem i spełniałem rzetelnie jej yczenia. Podczas gdy masy wojsk rozło onych w lasach nad Dunajcem i Rab znajdowały si stale pod deszczem granatów, a działa grubego kalibru rozszarpywały całe kompanie i grzebały je w Karpatach, za na horyzoncie wszystkich pobojowisk paliły si wsie i miasta, porucznik Lukasz i Szwejk prze ywali niemił sielank z dam , która uciekła od swego m a i stała si pani ich domu. Gdy wyszła na spacer, porucznik Lukasz odbył ze Szwejkiem narad wojenn , w jaki sposób mo na by si jej pozby .

120


- Najlepiej byłoby, panie oberlejtnant - rzekł Szwejk - gdyby ten jej m , od którego uciekła, a który jej szuka, jak pan oberlejtnant powiada, e było w tym li cie, który przyniosłem do koszar, dowiedział si , gdzie ona jest, i gdyby po ni przyjechał. Trzeba mu posła telegram, e jest u pana oberlejtnanta i e mo e j sobie odebra . We Vszenorach zdarzyła si zeszłego roku taka sprawa w jednej willi. Ale telegram wysłała sama ta niewiasta do swego m a, który przyjechał i sprał po g bie j i jego. Obaj byli cywile, ale w naszym wypadku b dzie miał respekt przed oficerem. Zreszt pan oberlejtnant nic nie zawinił, poniewa nikogo pan nie zapraszał, a ta pani uciekła na własn r k . Zobaczy pan oberlejtnant, e taka depesza zrobi swoje. Cho by tam sobie dali nawet po pysku... -...On jest bardzo inteligentny - przerwał mu porucznik Lukasz. - Ja go znam, on handluje chmielem en gros. Stanowczo musz si z nim rozmówi . Depesz po l . Telegram, który został wysłany, był bardzo lapidarny, kupiecki: „Obecny adres mał onki pa skiej” - dopisany był adres mieszkania porucznika Lukasza. Zdarzyło si tedy, e pani Katy była bardzo niemile zaskoczona, gdy drzwi si rozwarły, a w nich ukazał si handlarz chmielem. Miał min bardzo wyczekuj c i zatroskan , gdy pani Katy, nie trac c ani na chwil głowy, zapoznawała z sob obu panów: - Mój m . Pan porucznik Lukasz. - Nic lepszego nie przyszło jej do głowy. - Niech pan siada, panie Wender - odezwał si uprzejmie porucznik Lukasz wyjmuj c z kieszeni papiero nic . - Czym mog panu słu y ? Inteligentny kupiec, handluj cy chmielem, grzecznie przyj ł papierosa, a wypuszczaj c ustami dym, rzekł z namysłem: - Pewno niedługo pojedzie pan na front, panie poruczniku? - Zło yłem podanie, aby mnie translokowano do 91 pułku do Budziejowic. Pojad tam niezawodnie, jak tylko sko cz robot w szkole jednorocznych ochotników. Potrzebujemy mas oficerów, a dzisiaj spotykamy si cz sto ze smutnym objawem, e młodzie maj ca prawo do odbywania słu by jednorocznej rezygnuje z tego prawa. Woli taki zosta zwyczajnym piechurem ni sta si kadetem. - Wojna wyrz dziła wielkie szkody w handlu chmielem, ale sadz , e nie b dzie trwała zbyt długo - zauwa ył kupiec spogl daj c na przemian to na on , to na porucznika. - Sytuacja nasza jest bardzo dobra - rzekł porucznik Lukasz. - Dzisiaj ju nikt nie w tpi, e wojna sko czy si zwyci stwem pa stw centralnych. Francja, Anglia i Rosja s zbyt słabe w porównaniu z pot g austriacko-turecko-niemieck . Prawda, e mieli my drobne niepowodzenia na niektórych frontach, ale jak tylko przerwiemy front rosyjski mi dzy Karpatami a rodkowym Dunajcem, to bez najmniejszej w tpliwo ci b dzie to koniec wojny. Tak samo Francuzom zagra a, w najbli szym czasie utrata całej wschodniej Francji i wtargni cie wojsk niemieckich do Pary a. To jest absolutnie pewne. Prócz tego przegrupowanie naszych wojsk w Serbii przebiega bardzo sprawnie, a odwrót naszych oddziałów, który faktycznie jest wył cznie tylko przegrupowaniem, niesłusznie tłumacz

121


sobie niektórzy zgoła inaczej, ni tego wymaga w czasie wojny zdrowy rozs dek. Niebawem zobaczymy, e nasze z góry zamierzone przegrupowanie na południowym froncie zacznie wydawa owoce. Niech pan spojrzy... Porucznik Lukasz uj ł kupca delikatnie za rami , poci gn ł go ku mapie terenów wojennych, wisz cej na cianie, i wskazuj c na poszczególne punkty, mówił: - Wschodnie Beskidy s dla nas znakomitym punktem oparcia. Na odcinkach karpackich, jak pan widzi, mamy tak e mocne pozycje. Solidne uderzenie na tej linii - nie zatrzymamy si , dopóki nie staniemy w Moskwie. Wojna sko czy si pr dzej, ni przypuszczamy. - A jak tam z Turcj ? - zapytał kupiec handluj cy chmielem, zastanawiaj c si przy tym, w jaki sposób przej do sedna sprawy, która go tu sprowadziła. - Turcy trzymaj si dobrze - odpowiedział porucznik prowadz c go cia z powrotem do stołu. - - Przewodnicz cy parlamentu tureckiego, Hali bej i Ali bej przyjechali do Wiednia. Naczelnym wodzem dardanelskiej armii tureckiej mianowany został marszałek Liman von Sanders. Goltz-pasza przyjechał z Konstantynopola do Berlina, a nasz cesarz odznaczył Enver-pasz , wiceadmirała Usedoma-pasz i generała D ewata-pasz . Jest to stosunkowo du o odznacze w tak krótkim czasie. Przez chwil wszyscy siedzieli obok siebie w milczeniu, a wreszcie porucznik uznał za stosowne przerwa niemił sytuacj pytaniem: - Kiedy pan przyjechał, panie Wendler? - Dzisiaj rano. - Bardzo mi przyjemnie, e mnie pan odszukał i zastał w domu, poniewa po południu udaj si zawsze do koszar i mam nocn słu b . Mieszkanie moje jest wła ciwie całymi dniami puste i dlatego mogłem ofiarowa szanownej mał once pa skiej go cin . Ma tu zupełn swobod przez czas swego pobytu w Pradze. Poniewa jeste my starzy znajomi... Kupiec handluj cy chmielem zakaszlał. - Katy jest doprawdy dziwn kobiet . Panie poruczniku, niech pan przyjmie moje serdeczne podzi kowania za wszystko, co pan dla niej uczynił. Wpadnie jej do głowy ni z tego, ni z owego pojecha do Pragi, eby, jak powiada, leczy si na nerwy. Ja byłem w podró y, wracam do domu, a dom pusty, Katy nie ma. Przybieraj c jak najmilszy wyraz twarzy, pogroził jej palcem i z wymuszonym u miechem zapytał: - Ty zapewne my lała, e je li ja podró uj , to ty mo esz sobie na to pozwoli . Nie pomy lała oczywi cie... Porucznik Lukasz, widz c, e rozmowa zaczyna nabiera niemiłych akcentów, podprowadził inteligentnego kupca handluj cego chmielem ku mapie i wskazuj c na podkre lone punkty mówił: - Zapomniałem zwróci uwag pa sk na pewn bardzo wa na okoliczno . Na ten wielki łuk, obrócony ku południowemu zachodowi, gdzie ta grupa gór tworzy jakby wielki przyczółek. W t stron skierowana jest ofensywa sprzymierze ców. Przez zamkni cie tej drogi, która ł czy przyczółek z główn lini obronn nieprzyjaciela, musiałoby zosta przerwane poł czenie mi dzy skrzydłem prawym a armi północn nad Wisł . Teraz pan zapewne rozumie?

122


Kupiec odpowiedział, e rozumie wszystko bardzo dobrze, a obawiaj c si przy swoim wrodzonym takcie, aby to, co powiedział, nie było uwa ane za dwuznacznik, zawrócił do stołu i zacz ł znowu o chmielu: - Nasz chmiel stracił przez wojn zagraniczny rynek zbytu. Przepadła dla chmielu Francja, Anglia, Rosja, Bałkany. Wysyłamy go jeszcze troch do Włoch, ale obawiam si , e i Włochy wmieszaj si do wojny. No, za to po zwyci skiej wojnie ceny za towar wyznacza b dziemy sami. - Włochy zachowaj cisł neutralno - pocieszał go porucznik. - To jest... - To czemu nie o wiadcz wyra nie, e s zwi zane umow trójprzymierza, zawart mi dzy Austro-W grami a Niemcami? - rozzło cił si nagle kupiec, któremu raptem uderzyło do głowy wszystko razem: chmiel, ona, wojna. Spodziewałem si , e Włochy rusz razem z nami przeciwko Francji i Serbii. Wojna byłaby ju sko czona. Chmiel mi w magazynach gnije, transakcje krajowe s marne, eksportu nie ma, a Włochy zachowuj neutralno ! Dlaczegó to jeszcze w roku 1912 odnowiły umow trójprzymierza? Gdzie si podział włoski minister spraw zagranicznych, markiz di San Giuliano? Co ten pan robi? pi czy co? Czy ten pan wie, jakie miałem obroty przed wojna, a jakie dzisiaj? Spogl dał w ciekle na porucznika, który, siedz c, spokojnie puszczał kółka dymu, rozpływaj ce si jedno za drugim, co z zaciekawieniem obserwowała Katy. Potem mówił dalej: - Niech pan nie my li, e nie ledz wypadków wojennych. Dlaczego Niemcy cofn li si znowu ku granicy, skoro byli ju pod Pary em? Dlaczego mi dzy Moz a Mozel tocz si znowu ostre walki artyleryjskie? Czy pan wie, e w Combres i Woewre w pobli u Marche spłon ły trzy wielkie browary, którym przed wojn dostarczałem rocznie przeszło pi set worków chmielu? Podobnie i w Wogezach spalił si browar w Hartmansweiler, z ziemi zrównany został browar w Niedeaspach koło Miluzy. To znaczy o tysi c dwie cie worków chmielu mniejszy obrót roczny. Sze razy walczyli Niemcy z Belgami o browar w Klosterhoek, to jest, prosz pana, trzysta pi dziesi t worków chmielu rocznie. Był tak wzburzony, e nie mógł mówi . Wstał, podszedł do ony i rzekł: - Katy, natychmiast pojedziesz ze mn do domu. Ubieraj si . - Wszystkie te wydarzenia denerwuj mnie - rzekł po chwili, jakby si tłumaczył. - Byłem dawniej zupełnie spokojny. Gdy Katy wyszła, aby si ubra , rzekł szeptem do porucznika: - To nie pierwszy jej kawałek. W roku zeszłym wyjechała sobie z jakim suplentem i znalazłem j dopiero w Zagrzebiu. Przy tej sposobno ci zawarłem z miejskim browarem w Zagrzebiu umow na 600 worków chmielu. Południe w ogóle było dla nas kopalni złota. Nasz chmiel szedł a do Konstantynopola. Dzisiaj jestem na poły zrujnowany. Je li rz d ograniczy wyrób piwa w kraju, to zada mi cios ostatni. Zapalaj c podanego mu papierosa mówił z rozpacz w głosie: - Sama Warszawa brała od nas dwa tysi ce trzysta siedemdziesi t worków chmielu. S tam wielkie browary. Najwi kszy z nich to augustia ski. Przedstawiciel jego bywał u mnie corocznie go ciem. Po prostu rozpacz. Jeszcze dobrze, e nie mam dzieci.

123


Ten logiczny wniosek, wysnuty z corocznej go ciny przedstawiciela wielkiego browaru warszawskiego, sprawił, e porucznik u miechn ł si łagodnie, co kupiec handluj cy chmielem zauwa ył, i dlatego wywodził dalej: - W gierskie browary w Sopron i w Nagykanizsa brały ode mnie chmiel na swoje piwo eksportowe, które wywoziły a do Aleksandrii. Przeci tnie tysi c worków chmielu. Dzisiaj odrzucaj wszelkie oferty skutkiem blokady. Oferuj im chmiel o trzydzie ci procent taniej, ale nie zamawiaj nawet jednego worka. Stagnacja, upadek, bieda, a do tego jeszcze kłopoty domowe. Kupiec zamilkł i dopiero pani Katy, ubrana w kostium podró ny, przerwała jego milczenie pytaniem: - Co zrobimy z moimi kuframi? - Po le si po nie tragarza - rzekł kupiec, kontent, e wszystko sko czyło si bez awantur i gorsz cych scen. - Je li chcesz jeszcze kupi sobie to i owo, to czas najwy szy, bo poci g odchodzi o drugiej dwadzie cia. Pa stwo po egnali porucznika bardzo przyja nie, a kupiec tak był rad, e wszystko załatwione, i na odchodnym w przedpokoju rzekł do niego: - Gdyby pan, bro Bo e, został raniony, niech pan przyjedzie do nas na wypoczynek. B dziemy opiekowali si panem jak najtroskliwiej. Powróciwszy do sypialni, gdzie pani Katy ubierała si przed podró , ujrzał porucznik na umywalni czterysta koron i bilet tej tre ci: „Panie poruczniku! Nie wzi ł mnie pan w obron wobec tej małpy, mego m a, idioty pierwszej klasy. Pozwolił pan, aby zabrał mnie z sob niby jak rzecz znalezion przypadkowo. Przy tym pozwolił pan sobie zrobi uwag , e zaproponował mi pan go cin . Mam nadziej , e nie spowodowałam panu wydatków wi kszych ni zał czone czterysta koron, którymi raczy si pan podzieli ze swoim słu cym.” Porucznik Lukasz stał przez chwil z tym biletem w r ku, potem podarł go powoli, z u miechem spojrzał na pieni dze le ce na umywalni, a widz c, e zdenerwowana pani zapomniała grzebyka na stoliku przed lustrem, zło ył go mi dzy inne swoje fetyszystyczne relikwie. Szwejk wrócił do domu po południu. Szukał pinczera dla porucznika. - Szwejku - rzekł porucznik - macie szcz cie. Ta dama, która mieszkała u mnie, ju odjechała. Zabrał j pan mał onek. Za wszystkie wasze usługi zostawiła dla was na umywalni czterysta koron. Musicie podzi kowa jej grzecznie albo jej panu mał onkowi, poniewa to s jego pieni dze, które zabrała ze sob . Ja wam list podyktuj . Porucznik Lukasz dyktował: „Wielce Szanowny Panie! Raczy pan przyj najserdeczniejsze podzi kowanie za czterysta koron, które ofiarowała mi Pa ska mał onka za usługi wy wiadczone jej podczas pobytu w Pradze. Wszystko, co dla niej uczyniłem, pochodziło z dobrego serca i dlatego nie mog przyj tej sumy i odsyłam j ...” - No, no, piszcie dalej, Szwejku. Czemu si tak kr cicie? Co cie napisali? - I odsyłam j ... - rzekł tragicznie dr cym głosem Szwejk.

124


- Wi c dobrze: „...odsyłam j Panu z wyrazami najwy szego szacunku. Uni one pozdrowienie i ucałowanie r k dla Szanownej Pani. Józef Szwejk, słu cy porucznika Lukasza.” - Napisane? - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e jeszcze brak daty. - Dwudziestego grudnia 1914. Tak, a teraz napiszcie adres na kopercie, we cie te czterysta koron, zanie cie je na poczt i wy lijcie je pod tym adresem. I porucznik Lukasz zacz ł wesoło pogwizdywa ari z operetki Rozwódka. - Jeszcze jedno, mój Szwejku - zawołał porucznik, gdy Szwejk wybierał si na poczt . - Czy znale li cie jakiego psa dla mnie? - Mam jednego na oku, panie oberlejtnant. Bardzo ładne zwierz . Ale trudno b dzie go naby . Mam wszak e nadziej , e go jutro przyprowadz . Gryzie. Porucznik Lukasz nie dosłyszał ju ostatniego słowa, chocia było takie wa ne. „Gryzie ten gałgan jak wszyscy diabli - chciał Szwejk powtórzy gło niej, ale dał spokój, pomy lawszy: - Co porucznikowi do tego. Chce psa, b dzie miał psa.” Łatwo to powiedzie : „Przyprowad cie mi psa!” Wła ciciele psów s bardzo ostro ni i pilnuj ich, cho by psiska nie miały z ras nic wspólnego. Nawet wła cicielka zwyczajnego Medorka, który nic innego nie robi, tylko ogrzewa nogi staruszce, te go lubi i nie da mu zrobi krzywdy. Ka dy pies, osobliwie rasowy, sam musi mie na tyle instynktu, aby wiedzie , e pewnego pi knego poranku zostanie zabrany swemu panu. Tote ka dy taki pies yje w bezustannym strachu, e b dzie skradziony, e musi by skradziony. Na przykład podczas spaceru pies odbiega od swego pana, jest zrazu wesoły i zbytkuje. Bawi si z innymi psami, włazi na nie niezdarnie, a one na niego, obw chuje kamienie przydro ne, zadziera łapk na ka dym rogu i przy ka dym koszu handlarki ulicznej, jednym słowem, cieszy si z ycia, a wiat wydaje mu si taki pi kny jak młodzie cowi po maturze. Raptem wszak e daje si zauwa y , e jego wesoło znika, pies spostrzega, e si zgubił. I nagle wpada w wielk rozpacz. Biega tam i sam po ulicy, skowyczy w swojej bezradno ci, ogon wci ga mi dzy nogi, uszy kładzie po sobie i jak oszalały p dzi, sam nie wiedz c gdzie. Gdyby umiał mówi , toby z pewno ci powiedział: Ludzie kochani, zaraz mnie kto ukradnie! Czy byli cie kiedykolwiek w psiarni i widzieli cie takie wystraszone stworzenia? To wszystko psy kradzione. Wielkie miasto posiada specjalny typ złodzieja, który zajmuje si wył cznie kradzie psów. Istniej malutkie pieski salonowe, karłowate ratlerki wielko ci r kawiczki; łatwo zmie ci si taki piesek w kieszeni palta albo w mufce damskiej, ale i tam go złodziej znajdzie. Skradn te w nocy złego niemieckiego doga c tkowanego, który pilnuje willi na przedmie ciu. Psa policyjnego capn wywiadowcy sprzed nosa. Prowadzicie sobie pieska na lince, przetn smycz i znikaj z psem jak kamfora, a wy głupkowato spogl dacie na pusty sznurek. Pi dziesi t procent psów, które widuje si na ulicy, zmieniało kilkakrotnie wła cicieli, a nieraz trafia si , e po latach kupicie własnego psa, którego skradziono wam podczas spaceru, gdy był jeszcze szczeniakiem. Najwi ksze niebezpiecze stwo zagra a psom, gdy

125


wyprowadzone na dwór, załatwiaj mał czy du potrzeb . Osobliwie przy załatwianiu du ej potrzeby ginie bardzo du o psów. Dlatego ka dy pies rozgl da si podczas tej czynno ci tak uwa nie dokoła siebie. Istnieje kilka systemów kradzenia psów. Robi si to wprost, sposobem, kradzie y kieszonkowej, lub te po rednio, przez podst p i oszukanie biednego stworzenia. Pies jest zwierz ciem wiernym, ale tylko w czytankach szkolnych lub w podr cznikach zoologii. Dajcie wszak e najwierniejszemu psu do pow chania kawałek sma onej ko skiej w dzonki, a b dzie zgubiony. Zapomni o panu, obok którego idzie, odwróci si i pobiegnie za wami. Z pyska cieknie mu lina, a w przeczuciu wielkiej uciechy przy spo ywaniu w dzonki przyja nie merda ogonem i rozwiera nozdrza jak najbujniejszy ogier, gdy zwietrzy klacz. Koło schodów zamkowych na Małej Stranie znajduje si mała piwiarenka. Pewnego dnia w mrocznym jej k ciku siedzieli dwaj m czy ni: ołnierz i cywil. Pochyleni ku sobie rozmawiali szeptem, tajemniczo. Podobni byli do spiskowców z czasów republiki weneckiej. - Co dzie o ósmej - szeptał cywil do ucha ołnierzowi - prowadzi go słu ca na róg Placu Havliczka do parku. Ale to dra , gryzie jak w ciekły. Nie da si pogłaska . I pochylaj c si jeszcze ni ej nad uchem ołnierza dodał: - Nawet serdelka nie re. - Sma onego? - zapytał Szwejk. - Nawet sma onego. - Obaj splun li. - Wi c co ten dra re? - Kto go tam wie? Niejeden pies jest rozpuszczony jak arcybiskup. ołnierz i cywil tr cili si kuflami, a cywil szeptał dalej: - Pewnego razu jeden czarny szpic, który był mi potrzebny dla psiarni nad Klamovk , te nie chciał serdelka. Chodziłem koło niego trzy dni, a wreszcie nie wytrzymałem i zapytałem t pani , co go prowadziła na smyczy, czym go karmi, e jest taki ładny. Pytanie pochlebiło niewie cie, wi c mi odpowiedziała, e najbardziej lubi kotlety. Wi c kupiłem dla niego sznycel. Pomy lałem sobie, e to jeszcze lepsze. A widzisz, ten dra ani spojrzał na ciel cin . Nałogowo arł wieprzowin . Trzeba było kupi kotlet wieprzowy. Dałem mu go pow cha i uciekłem. Pies za mn . Pani wołała: „Kropeczka! Kropeczka!” Ale gadaj zdrów! Kropeczka ani my lał słucha . Za kotletem poleciał a za róg, tam zało yłem mu ła cuszek na kark, a nazajutrz znajdował si ju w psiarni nad Klamovk . Na szyi miał par białych kłaczków, przemalowali je na czarno i nikt go nie poznał. Ale du o było takich psów, które poleciały na ko ski sma ony serdelek. Zrobiłby najlepiej, gdyby j zapytał, co ten pies najbardziej lubi. Jeste ołnierz, masz fajn postaw , to ci kobieta pr dzej powie. Ja ju si pytałem, ale ona spojrzała na mnie, jakby mnie chciała przebi spojrzeniem, i powiada:” Co komu do tego?” Nie bardzo ładna, taki małpiszon, ale z ołnierzem gada b dzie. - Czy aby prawdziwy pinczer? Mój oberlejtnant innego nie chce. - Jak malowanie. Pieprz i sól, prawdziwa rasa, tak jak ty Szwejk, a ja Blahnik. Chodzi o to, eby si dowiedzie , co on re. Dam mu wtedy poje i przyprowadz ci go.

126


Obaj przyjaciele znowu si tr cili. Jeszcze przed wojn , gdy Szwejk zajmował si handlem psami, Blahnik mu je dostarczał. Był to człek do wiadczony. Opowiadano sobie o nim, e kupował psy od hycla, nawet podejrzane, i sprzedawał je za dobre pieni dze. Miał ju nawet raz w cieklizn , a w Instytucie Pasteurowskim w Wiedniu czuł si jak u siebie w domu. Teraz uwa ał za swój obowi zek bezinteresownie dopomóc wojakowi Szwejkowi. Znał wszystkie psy w Pradze i w okolicy, a szeptem mówił dlatego, e nie chciał zdradzi si wobec wła ciciela piwiarni, któremu przed paru miesi cami wyniósł z szynku pod kapot szczeni jamnika. Dał pieskowi possa mleka z butelki ze smoczkiem, głupie szczeni wzi ło go wida za mam i ani pisn ło pod kapot . Zasadniczo kradł tylko psy rasowe i znał si tak dobrze na rzeczy, e mógłby wyst powa jako ekspert s dowy. Dostarczał psy wszystkim psiarniom i osobom prywatnym, jak popadło. Gdy szedł ulic , warczały na niego wszystkie psy, które kiedy ukradł, a je li zatrzymał si przed wystaw sklepow , to cz sto g sto poza jego plecami jaki m ciwy psiak podniósł łapk i pokropił mu spodnie. Nazajutrz o godzinie ósmej rano dobry wojak Szwejk przechadzał si na rogu Placu Havliczka koło parku. Czekał na słu c z rasowym pieskiem. Nareszcie doczekał si : tu koło niego przebiegł pies z m drymi oczami i naje on sier ci . Był wesoły i zadowolony jak wszystkie psy po załatwieniu swej potrzeby i uganiał si za wróblami spo ywaj cymi niadanie na kupie ko skiego nawozu. Potem przeszła obok niego ta, która psa pilnowała. Była to niewiasta nie pierwszej młodo ci, z warkoczami zgrabnie upi tymi dokoła głowy. Pogwizdywała na psa i bawiła si ła cuszkiem oraz eleganckim biczykiem. Szwejk przemówił do niej: - Przepraszam, panienko, któr dy idzie si na i kov? - Przystan ła i spojrzała na niego, czy to aby nie kpiarz jaki, ale poczciwa twarz Szwejka przekonała j , e ten ołnierz naprawd chce i na i kov. Wyraz jej twarzy zmi kł i ch tnie zacz ła mu tłumaczy , jak to si idzie na ten i kov. - Bo ja dopiero niedawno zostałem przeniesiony do Pragi - mówił Szwejk. - Ja nietutejszy. Jestem z prowincji, a panienka te wida nie z Pragi. - Ja z Vodnian - odpowiedziała. - No to pochodzimy z tych samych stron - odpowiedział Szwejk. - Ja z Protivina. Znajomo geografii czeskiego południa, któr Szwejk przyswoił sobie kiedy podczas manewrów, napełniła serce dziewczyny regionalnym ciepłem. - To zna pan w Protivinie na rynku rze nika Pejchara? - Jak e go nie zna ? To mój kuzyn. Bardzo go tam u nas wszyscy lubi mówił Szwejk - to człowiek dobry, usłu ny, ma dobre mi so i dobrze wa y. - Czy pan przypadkiem nie Jaresz? - zapytała dziewczyna, zaczynaj c odczuwa sympati dla nieznajomego ołnierza. - Jaresz. - A z których Jareszów? Z tych z Kreza koło Protivina czy z Ra ic? - Z Ra ic. - A stary jeszcze rozwozi piwo? - Ci gle. - Ten ju b dzie miał wi cej jak sze dziesi t.

127


- Sze dziesi t osiem sko czył na wiosn - odpowiedział spokojnie Szwejk. Teraz kupił sobie psa, i jazda, panie gazda. Pies siedzi na wozie i pilnuje. Akurat taki pies jak ten, co goni wróble. Ładny piesek, bardzo ładny. - To nasz - pouczała go nowa znajoma. - Ja jestem w obowiazku u pana pułkownika. Pan nie zna naszego pułkownika? - Znam go, to bardzo inteligentny pan - rzekł Szwejk. - U nas w Budziejowicach te był taki jeden oberst. - Nasz pan jest bardzo surowy, a gdy niedawno mówili, e nas w Syberii sprali, to przyszedł do domu w ciekły, potłukł w kuchni wszystkie talerze i chciał mnie wyrzuci . - A wi c to pana obersta piesek? - przerwał jej Szwejk. - Szkoda, e mój oberlejtnant psów nie znosi, bo ja bardzo psy lubi . - Milczał przez chwil , a potem rzekł: - Psy s wybredne, nie ka dy pies re wszystko, co mu daj . - Nasz Fox te bardzo wybredny. Przez jaki czas w ogóle nie chciał re mi sa, ale teraz re znowu. - A co mu najlepiej smakuje? - W troba, gotowana w troba. - Ciel ca czy wieprzowa? - Wszystko jedno - roze miała si „krajanka” Szwejka, uwa aj c jego pytanie za lichy dowcip. Spacerowali jeszcze przez chwil , potem przył czył si do nich pinczer, którego słu ca wzi ła na smycz . Wobec Szwejka zachowywał si bardzo poufale i próbował rozedrze mu spodnie, cho by przez kaganiec. Co chwil skakał na Szwejka, ale nagle, jakby wyczuwszy jego złe wzgl dem siebie zamiary, przestał skaka , szedł przygn biony obok niego i spogl dał na obcego człowieka spode łba, jakby chciał rzec: „A wi c i mnie czeka to samo?” Nowa znajoma powiedziała mu jeszcze, e wychodzi tu z psem tak e wieczorami, zawsze o szóstej, e adnemu praskiemu m czy nie nie ufa, bo raz dała ogłoszenie do gazety, zjawił si na to jaki lusarz o wiadczaj c, e b dzie si z ni enił, wycyganił od niej osiemset koron na jaki tam wynalazek i przepadł. Na prowincji ludzie s stanowczo uczciwsi. Gdyby miała wychodzi za m , to tylko za człowieka z prowincji, ale dopiero po wojnie. Wojenne mał e stwa uwa a za głupstwo, poniewa zazwyczaj ka da taka niewiasta zostaje wdow . Szwejk zapewnił j uroczy cie, e wieczorem przyjdzie, i zawrócił do piwiarni, aby powiedzie przyjacielowi Blahnikowi, e ten pies re w trob , wszystko jedno jak . - Pocz stuj go wołow - postanowił Blahnik. - Wzi łem ju na ni raz bernardyna fabrykanta Vydry, stworzenie ogromnie wierne. Jutro przyprowadz ci psa w porz dku. Blahnik dotrzymał słowa. Gdy Szwejk ko czył przedpołudniowe sprz tanie, ozwało si za drzwiami szczekni cie i Blahnik wci gn ł do mieszkania opieraj cego si pinczera, który był w tej chwili jeszcze bardziej zje ony ni zazwyczaj. Dziko wywracał oczy i spogl dał przed siebie tak ponuro, e przypominał głodnego tygrysa, zamkni tego w klatce, przed któr stoi wypasiony go ogrodu zoologicznego. Szcz kał z bami i warczał, jakby chciał rzec: „Rozszarpi wszystko i ze r .”

128


Przywi zali psa przy stole kuchennym i Blahnik opowiedział, jak si wszystko odbyło. - Umy lnie szedłem przy nim, a w papierze niosłem gotowan w trob . Zacz ł w szy i podskakiwa ku mnie. Nie dałem mu nic i szedłem dalej; pies za mn . Koło parku skr ciłem w ulic Bredov i tam dałem mu pierwszy kawałek. Po erał w trob nie zatrzymuj c si , eby mnie z oczu nie straci . Skr ciłem w ulic Jindrzisk i dałem mu now porcj . Potem, gdy si na arł, wzi łem go na smycz i ci gn łem go przez plac Wacława na Vinohrady a do Vrszovic. Po drodze wyrabiał mój piesek istne cuda. Kiedy przechodziłem przez tor tramwajowy, poło ył si i ani rusz. Chciał wida , eby go tramwaj przejechał. Przyniosłem ci te czysty formularzyk rodowodu, który kupiłem u papiernika Fuchsa. Musisz zmajstrowa rodowód, Szwejku. - Rodowód musi by wypisany twoj r k . Napisz, e pochodzi z Lipska, z psiarni von Bülow. Ojciec Arnheim von Kahlsberg, matka Emma von Trautensdorf, po ojcu Zygfrydzie von Busenthal. Ojciec otrzymał pierwsz nagrod na berli skiej wystawie pinczerów w roku tysi c dziewi set dwunastym. Matka odznaczona złotym medalem norymberskich stowarzysze hodowców psów szlachetnych. Wiele lat mo e mie , jak ci si zdaje? - Podług z bów, dwa lata. - Napisz półtora roku. - Kiepsko ma uszy przyci te. Widzisz, Szwejku? - Jest na to rada. Je li b dzie trzeba, przytniemy mu uszy, ale dopiero wtedy, gdy si do nas przyzwyczai. Teraz byłby jeszcze bardziej zły. Porwany piesek warczał jak w ciekły, sapał, rzucał si a wreszcie poło ył si z wywieszonym j zykiem, zm czony, i czekał, co b dzie z nim dalej. Uspokajał si powoli i tylko od czasu do czasu ało nie skowyczał. Szwejk poło ył przed nim reszt w troby, otrzyman od Blahnika. Ale pies odwrócił si od niej i rzucił na obu w ciekłe spojrzenie, jakby mówił: „Ju raz wpadłem, sami sobie to ze ryjcie.” Le ał zrezygnowany i udawał, e drzemie. Potem strzeliło mu raptem co do głowy, wstał, zacz ł słu y i prosi przednimi łapami. Poddawał si . Ta wzruszaj ca scena nie wywarła na Szwejku najmniejszego wra enia. - Le e ! - krzykn ł na biedaka, który znowu poło ył si na podłodze skoml c ało nie. - Jakie imi wpiszemy mu do rodowodu? - zapytał Blahnik. - Wabił si Fox, wi c trzeba mu da imi podobne, eby si szybko przyzwyczaił. - To go nazwiemy na przykład „Max”. Widziałe , jak nadstawia uszy? Pójd tu, Max! Nieszcz liwy rasowy pies, któremu zabrano dom, pana i imi , wstał i oczekiwał dalszych rozkazów. - My l , e mo na go odwi za - rzekł Szwejk. - Zobaczymy, co b dzie robił. Gdy go odwi zano, pies od razu pu cił si do drzwi. Szczekn ł trzy razy na klamk , licz c zapewne na wspaniałomy lno tych złych ludzi. Widz c wszak e, e nie maj zrozumienia dla jego pragnie wydostania si na dwór, zrobił przy drzwiach kału , w przekonaniu, e zostanie wyrzucony za drzwi, jak si to działo

129


niegdy , gdy był młody, a pułkownik uczył go ostro, po wojskowemu, jak si ma zachowywa w mieszkaniu. Zamiast tego Szwejk rzekł: - Sprytna bestia! Jezuita z niego! Rzekłszy to przeci gn ł go pasem i tak dokładnie unurzał mu pysk w kału y, e pies nie nad ył si oblizywa . Skomlił, poha biony, i zacz ł biega po kuchni, w sz c własne lady, nast pnie pobiegł szybko do stołu, po arł reszt w troby zostawionej dla niego na podłodze, poło ył si koło pieca i zasn ł po całej tej awanturze. - Wiele jestem ci winien? - zapytał Szwejk Blahnika, gdy si z nim egnał. - Nie mów o tym, Szwejku - rzekł Blahnik mi kko. - Dla starego kamrata zrobi wszystko, tym bardziej gdy słu y w wojsku. Zosta z Bogiem, chłopie, i nie prowad go nigdy przez Plac Havliczka, eby si nie stało jakie nieszcz cie. Gdyby ci był potrzebny jeszcze jaki piesek, to wiesz, gdzie mieszkam. Szwejk pozwolił Maxowi wyspa si porz dnie, tymczasem za kupił u rze nika wier kilograma w troby, ugotował j i czekał, a si pies przebudzi. Pod nos poło ył mu kawałek ciepłej w troby. Max zacz ł oblizywa si przez sen, potem przeci gn ł si , obw chał w trob i po arł j . Nast pnie podszedł ku drzwiom i powtórzył prób wydostania si na dwór. - Pójd tu, Max! - zawołał Szwejk. Pies zbli ył si do niego nieufnie. Szwejk wzi ł go na kolana, pogłaskał i Max po raz pierwszy zamerdał szcz tkiem swego przyci tego ogona. Delikatnie złapał r k Szwejka z bami i spojrzał na niego tak m drze, jakby chciał rzec: „Tu si nie da nic zrobi . Ju wiem, e spraw przegrałem.” Szwejk głaskał go dalej i zacz ł mu opowiada głosem tkliwym: - Był sobie jeden piesek, nazywał si Fox i mieszkał u niejakiego obersta. Słu ca prowadziła go na spacer, a przyszedł jeden pan i Foxa ukradł. Fox dostał si do wojska do jednego oberlejtnanta i dali mu imi Max. Daj łap , Max. No, widzisz, bydl jedno, e b dziemy dobrymi przyjaciółmi, je li b dziesz grzeczny i posłuszny. Bo jak nie, to lanie. Max zeskoczył z kolan Szwejka i zacz ł dokazywa . Wieczorem, gdy porucznik wrócił z koszar, Szwejk i Max byli ju najlepszymi przyjaciółmi. Spogl daj c na Maxa Szwejk filozofował: - Jak pomy le akuratnie, to wła ciwie ka dy ołnierz jest te wykradziony ze swego domu jak ten pies. Porucznik Lukasz był bardzo mile zaskoczony widokiem Maxa, który te ucieszył si szczerze, znowu zobaczywszy człowieka z szabl . Na pytanie, sk d pies pochodzi i ile kosztuje, odpowiedział Szwejk z zupełnym spokojem, e dostał go w podarunku od jednego przyjaciela, który akurat musiał stan do wojska. - Dobrze, Szwejku - rzekł porucznik bawi c si z Maxem - na pierwszego dostaniecie ode mnie pi dziesi t koron za psa. - Nie mog przyj , panie oberlejtnant. - Szwejku - rzekł surowo porucznik - kiedy cie si meldowali na słu b u mnie, powiedziałem wam, e musicie spełnia ka dy mój rozkaz. Gdy wam

130


mówi , e dostaniecie pi dziesi t koron, to musicie je przyj i przepi . Co zrobicie, Szwejku, z tymi pi dziesi cioma koronami? - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e je przepij według rozkazu. - A gdybym czasem zapomniał o tym, to rozkazuj , wam, aby cie mi meldowali, e wam si nale y pi dziesi t koron. Rozumiecie? A pcheł ten pies nie ma? Lepiej go od razu wyk pa i wyczesa . Jutro mam słu b , ale pojutrze pójd z nim na spacer. Podczas gdy Szwejk k pał Maxa, pułkownik, były jego wła ciciel, strasznie awanturował si w domu i groził, e odda pod s d polowy tego, kto mu psa ukradł, e go ka e rozstrzela , powiesi , zamkn w wi zieniu na dwadzie cia lat i rozsieka na kawałki. - Der Teufel soll den Kerl buserieren! - krzyczał pułkownik, a szyby brz czały. - Mit solchen Meuchelmörden werde ich bald fertig. Nad Szwejkiem i nad Łukaszem unosiła si w powietrzu katastrofa.

131


Rozdział 15 KATASTROFA Pułkownik Fryderyk Kraus, maj cy te przydomek von Zillergut, jako pami tk po jakiej wioszczynie w Salzburgu, któr przodkowie jego przepili jeszcze w osiemnastym wieku, był czcigodnym bałwanem. Gdy co opowiadał, to mówił o rzeczach wszystkim dobrze znanych, a jeszcze pytał przy tym słuchaczy, czy dobrze rozumiej najbardziej elementarne poj cia. - A wi c okno, panowie. Wiecie, co to jest okno? Albo na przykład: - Droga, która po obu stronach ma rowy, nazywa si szos . Tak, panowie. Wiecie, co to jest rów? Rów to wykop, nad którym pracuje sporo ludzi. Jest to zagł bienie. Tak. Kopie si rydlami. Wiecie, co to jest rydel? Miał mani obja niania wszystkiego, a czynił to z takim zapałem, jak jaki wynalazca opowiadaj cy o swoim dziele. - Ksi ka, prosz panów, to pewna ilo rozmaicie poci tych wiartek papieru ró nego formatu, który jest zadrukowany, uło ony, zeszyty i zlepiony. Tak. Wiecie, panowie, co to jest klej? Klejem si lepi. Był tak potwornie głupi, e oficerowie uciekali od niego i omijali go z dala, aby nie słucha jego wykładu, e trotuar oddzielony jest od jezdni, e jest to podwy szony pas bruku przed frontem domu, za front domu to ta cz , która widzimy z ulicy lub z chodnika. Tylnej cz ci domu z trotuaru zobaczy nie mo na, o czym łatwo si przekona , gdy si stanie na jezdni. Gotów był zademonstrowa t interesuj c rzecz na poczekaniu, ale na szcz cie przejechano go. Od tego czasu zgłupiał jeszcze bardziej. Zatrzymywał oficerów i wdawał si z nimi w niesko czenie długie rozmowy o omletach, sło cu, termometrach, p czkach, oknach i znaczkach pocztowych. Było naprawd dziwne, e ten idiota mógł stosunkowo szybko awansowa i e posiadał poparcie ludzi wpływowych, jak na przykład dowodz cego generała, który popierał go pomimo jego absolutnej niezdatno ci. Podczas manewrów dokazywał ze swoim pułkiem istnych cudów. Nigdy nie dotarł do oznaczonego celu na czas, prowadził ołnierzy kolumnami pod karabiny maszynowe, a kiedy przed laty podczas manewrów cesarskich na południu Czech zdarzyło si , e razem ze swoim pułkiem zabł kał si , zaw drował a na Morawy i włóczył si z nimi jeszcze par dni po uko czonych manewrach, gdy ołnierze innych pułków ju dawno siedzieli w koszarach. Uszło mu i to. Jego przyjacielskie stosunki z generałem dowodz cym i z innymi, nie mniej zidiociałymi dygnitarzami wojskowymi starej Austrii, przyniosły mu szereg odznacze i orderów. Czuł si ogromnie wyró niony i uwa ał si za najlepszego ołnierza pod sło cem oraz za teoretyka strategii i wszystkich nauk wojskowych. Podczas przegl du pułku wdawał si w rozmow z ołnierzami i pytał ich zawsze o to samo: - Dlaczego karabin, jakiego u ywa wojsko, nazywa si manlicher?

132


W pułku przezywali go z tej racji „Manlichertrottel”. Był niezwykle m ciwy, gubił podwładnych oficerów, je li mu si nie podobali, a gdy który z nich chciał si eni , to władzom wy szym wydawał o nim jak najgorsz opini . Brakowało mu połowy lewego ucha, któr w młodo ci odci ł mu w pojedynku jego przeciwnik, wyzwany przez niego za proste stwierdzenie faktu, e Fryderyk Kraus von Zillergut jest sko czonym bałwanem. Po analizie jego przymiotów umysłowych łatwo doszliby my do wniosku, e przymioty te nie były wcale lepsze od tych, które wsławiły gburowatego Habsburga, Franciszka Józefa, jako notorycznego idiot . Jego mowa miała te same akcenty, w jego głowie mie cił si taki sam zasób naiwno ci. Podczas pewnego bankietu w kasynie oficerskim, gdy rozmawiano o Schillerze, pułkownik Kraus von Zillergut wyrwał si ni w pi , ni w dziesi : - Widziałem wczoraj, moi panowie, pług parowy p dzony przez lokomotyw . Przedstawcie sobie, panowie, przez lokomotyw , ale nie przez jedn , lecz przez dwie lokomotywy. Patrz : dym, podchodz bli ej, a to lokomotywa, a z drugiej strony druga. Powiedzcie, panowie, czy to nie mieszne? Dwie lokomotywy, jakby nie do było jednej. Przez chwil milczał, a potem dorzucił: - Gdy si benzyna wyczerpie, to automobil musi si zatrzyma . To te wczoraj widziałem. A potem gl dzi si o zachowaniu energii! Nie jedzie, stoi, nie ruszy si , bo nie ma benzyny. Czy to nie mieszne? Przy swojej t pocie był niezwykle pobo ny. W mieszkaniu miał ołtarz domowy. Cz sto chodził do ko cioła w. Ignacego do spowiedzi i do komunii, a od pocz tku wojny modlił si o powodzenie wojsk austriackich i niemieckich. Chrze cija stwo mieszał z marzeniami o hegemonii germa skiej. Bóg miał dopomóc zwyci zcom do wydarcia pokonanych ziem i bogactw. Wpadał zawsze w istny szał, gdy przeczytał w gazetach, e przywieziono je ców. - Po co bra je ców? - mawiał. - Powystrzela ich wszystkich bez miłosierdzia! Ta czy po trupach! Wszystkich cywilów w Serbii spali co do jednego! Dzieci pozakłuwa bagnetami! Nie był wcale gorszy od niemieckiego poety Vierordta, który podczas wojny wydrukował wiersze wzywaj ce ojczyzn niemieck , aby dusz z elaza nienawidziła i mordowała miliony diabłów francuskich. Niech a pod obłoki, ponad góry, Gromadz si ko ci ludzkie i dymi ce ciała... Sko czywszy wykład w szkole jednorocznych ochotników, porucznik Lukasz wyszedł z Maxern na spacer. - Pozwalam sobie zwróci uwag pana oberlejtnanta - rzekł zatroskany Szwejk - e z tym psem trzeba bardzo ostro nie, eby nie uciekł. Mo e zat skni na przykład za dawnym panem i mógłby da d ba, gdyby go pan spu cił ze smyczy. Nie radziłbym te chodzi z nim przez Plac Havliczka, bo tam włóczy si jeden zły pies rze nicki spod „Maria skiego Obrazu”. To strasznie zły pies; jak tylko zobaczy w swoim rewirze obcego psa, to zaraz robi si strasznie zazdrosny,

133


eby mu tamten czego nie ze arł. Takie to psisko jak i ten ebrak od wi tego Hasztala. Max podskakiwał wesoło i pl tał si mi dzy nogami, okr cił ła cuszek dokoła szabli porucznika i wyraził wielk rado , e pójdzie na spacer. Wyszedłszy na ulic porucznik Lukasz skierował si w stron Przikopów. Miał si spotka z pewn dam na rogu ulicy Pa skiej. Pogr ony był w my lach urz dowych. O czym ma jutro wykłada jednorocznym ochotnikom w szkole? Jak okre lamy wysoko danego wzniesienia? Dlaczego okre lamy wysoko licz c zawsze od poziomu morza? Jak w stosunku do poziomu morza obliczamy wysoko wzniesienia, licz c od jego podnó a? Po co, do diabła, Ministerstwo Wojny wł cza takie sprawy do programów szkolnych! To przecie rzecz artylerii. Istniej te mapy sztabu generalnego. Gdy nieprzyjaciel znajdowa si b dzie na wzgórzu 312, to nie b dzie czasu rozmy la o tym, dlaczego wysoko wzgórka podana jest licz c od poziomu morza, ani nie b dzie czasu, aby zabra si do okre lenia jego własnej wysoko ci. Spogl da si na map i basta. Z rozmy la tych wyrwało porucznika ostre wezwanie: „Halt!”. Ozwało si ono nad jego uchem akurat w chwili, gdy zbli ał si do ulicy Pa skiej. Jednocze nie z ozwaniem si tego głosu pies szarpn ł si na ła cuszku i z radosnym ujadaniem rzucił si w stron człowieka, który krzykn ł: „Halt!”1 Przed porucznikiem stał pułkownik Kraus von Zillergut. Porucznik Lukasz salutował tłumacz c si pułkownikowi, e go nie zauwa ył. Pułkownik znany był z tego, e nami tnie lubił zatrzymywa podwładnych. Salutowanie uwa ał za co , od czego zawisły losy wojny i na czym oparta jest pot ga armii. „W salutowanie ołnierz powinien wkłada dusz ”, mawiał. Był to wyraz najpi kniejszego kapralskiego mistycyzmu. Pilnował i uwa ał, aby salutuj cy oddał ukłon wojskowy ci le według przepisów do najsubtelniejszych szczegółów wł cznie, precyzyjnie, z powag . Czyhał na wszystkich, którzy go omijali: od piechura a do podpułkownika. Takich szeregowców, którzy salutowali mimochodem, ledwie dotykaj c daszka czapki, jakby chcieli rzec: „Jak si masz?”, zatrzymywał i sam prowadził ich do koszar dla ukarania. Nie mo na si było tłumaczy przed nim słowami: „Nie widziałem.” „ ołnierz, mawiał, winien szuka swego przeło onego w tłumie i nie wolno mu my le o niczym innym, tylko o tym, aby spełni swój obowi zek przepisany przez regulamin słu bowy. Gdy pada na pobojowisku, winien przed skonaniem zasalutowa . Kto nie umie salutowa , udaje, e nie widzi, albo salutuje niedbale, jest dla mnie bydlakiem.” - Panie poruczniku - straszliwym głosem mówił pułkownik Kraus - ni sze stopnie obowi zane s oddawa cze wy szym. To nie jest zniesione. A po drugie: od kiedy to panowie oficerowie przyzwyczaili si chodzi na spacer z kradzionymi psami? Tak jest: z kradzionymi. Pies, który jest własno ci kogo innego, jest psem kradzionym. - Ten pies, panie pułkowniku... - zacz ł si tłumaczy Łukasz. - Jest moim psem, panie poruczniku - szorstko przerwał mu pułkownik. - To mój Fox.

134


A Fox czy Max przypomniał sobie dawnego pana, nowego za wygnał z serca i wyrwawszy si porucznikowi obskakiwał pułkownika z takim nadmiarem rado ci, na jak zdoby si mo e tylko gimnazista wysłuchany przez ukochan . - Chodzenie na spacer z kradzionymi psami nie daje si pogodzi z honorem oficerskim. Pan nie wiedział? Oficer nie mo e kupowa psa nie przekonawszy si , e mo e go kupi bez przykrych dla siebie nast pstw! - grzmiał pułkownik Kraus głaszcz c Foxa-Maxa, który z psi podło ci zacz ł warcze na porucznika i wyszczerza na niego z by, jakby pułkownik puszczał go na swoj ofiar : „We go!” - Panie poruczniku - mówił pułkownik dalej - czy uwa ałby pan za wła ciwe je dzi na kradzionym koniu? Nie czytał pan ogłoszenia w „Bohemii” i „Tagblacie”, e zgin ł mi rasowy pinczer? Jak to, nie czytał pan ogłoszenia swego przeło onego? Pułkownik załamał r ce ze zdumienia. - Udali si ci młodzi oficerowie! A gdzie dyscyplina? Pułkownik posyła do gazety ogłoszenie, a porucznik nie czyta go! „Gdybym ci, dziadu stary, mógł da par razy w pysk... '„ - my lał porucznik Lukasz spogl daj c na bokobrody pułkownika przypominaj ce orangutana. - Niech pan idzie ze mn kawałek - rzekł pułkownik. Porucznik szedł obok przeło onego prowadz c z nim mił rozmow . - Na froncie, panie poruczniku, taka rzecz przynajmniej nie b dzie si wam mogła ju wi cej przytrafi . Spacerowa sobie na tyłach z kradzionymi psami to rzecz istotnie wielce nieprzyjemna. Tak. Spacerowa z psem swego przeło onego. I to w czasach, gdy na polach bitew co dzie tracimy setki najlepszych oficerów. A ogłosze si nie czyta. Przecie w taki sposób przez sto lat mógłbym zamieszcza ogłoszenia, e mi zgin ł pies. Dwie cie lat, trzysta lat! Pułkownik gło no si wysmarkał, co zawsze oznaczało u niego wysoki stopie wzburzenia, i rzekł: - Mo e pan spacerowa dalej. Odwrócił si i poszedł chłoszcz c gniewnie szpicrut poły swego oficerskiego płaszcza. Porucznik Lukasz przeszedł na drugi chodnik, ale i tam usłyszał surowe: „Halt!” Pułkownik zatrzymał wła nie jakiego nieszcz liwego piechura, rezerwist , który my lał o swojej mamie siedz cej w domu i przeoczył zwierzchnika. Pułkownik własnor cznie ci gn ł go do koszar dla ukarania i wyzywał go od morskich wi . „Co ja z tym Szwejkiem zrobi ? - my lał porucznik. - Rozpłatam mu g b , ale to mało. Pasy drze z tego łotra, i tego nie do .” Zapominaj c, e miał si spotka z pewn dam , wzburzony skierował si w stron swego mieszkania. - Zabij tego drania! - rzekł wsiadaj c do tramwaju. Tymczasem dobry wojak Szwejk zaj ty był interesuj c rozmow z ołnierzem z koszar, który przyniósł porucznikowi jakie papiery do podpisania i czekał na niego.

135


Szwejk podejmował go kaw i przy tym napoju opowiadali sobie, e Austria si przejedzie. Rozmawiali tak, jakby nic lepszego i pewniejszego nie mieli sobie do powiedzenia. Był to nie ko cz cy si potok słów, które z wszelk pewno ci byłyby przez s d okre lone jako zdrada stanu i za które byliby powieszeni. - Najja niejszy pan musiał z tego wszystkiego do reszty zidiocie - o wiadczył Szwejk. - Nigdy nie był sprytny, ale ta wojna go z pewno ci dobije. - Ju zidiociał - z cał pewno ci zadeklarował ołnierz z koszar: - Głupi jak noga stołowa. Mo e nawet nie wie, e jest wojna. By mo e, e wstydzili si powiedzie mu o tym. Ten podpis na manife cie do jego narodów to te pewno szachrajstwo. Kazali wydrukowa bez jego wiedzy, bo on ju o niczym my le nie mo e. - Gotów jest, i tyle - tonem znawcy zawyrokował Szwejk. - Robi pod siebie i musz go karmi jak małe dziecko. Niedawno opowiadał w szynku jeden pan, e ma dwie mamki i e trzy razy dziennie daj cesarzowi ssa . - eby nam wreszcie porz dnie skór złoili - westchn ł ołnierz z koszar byłby wreszcie z t Austri spokój. Obaj rozmawiali w ten sposób dalej, a wreszcie Szwejk pot pił Austri ostatecznie: - Takiej idiotycznej monarchii nie powinno by na wiecie. Słowa te uzupełnił drugi ołnierz zdaniem, które było niejako wnioskiem praktycznym. - Jak mnie po l na front, to im zwiej . Gdy obaj ołnierze w dalszym ci gu wyra ali pogl d czeskiego człowieka na wojn , ołnierz z koszar powtórzył, o czym słyszał dzisiaj na mie cie, e koło Nachoda słycha armaty i e w najbli szym czasie car b dzie w Krakowie. Potem opowiadali sobie o tym, e zbo e z całego kraju wywozi si do Niemiec, e niemieccy ołnierze dostaj papierosy i czekolad . Nast pnie przypomnieli sobie wzajemnie czasy dawnych wojen, a Szwejk powa nie wywodził, e wtedy kiedy za mury obl onego miasta rzucano garnki pełne smrodliwych rzeczy, wojowanie w takim smrodzie te nie było osobliw przyjemno ci . Opowiadał koledze, i czytał, e jaki zamek oblegany był przez całe trzy lata, a nieprzyjaciel nic innego nie robił, tylko dzie w dzie bawił si w taki wła nie sposób z obl onymi. Byłby niezawodnie powiedział jeszcze co interesuj cego i pouczaj cego zarazem, ale rozmow ich przerwał powrót porucznika Lukasza. Rzuciwszy straszliwe, mia d ce spojrzenie na Szwejka, podpisał papiery, odesłał ołnierza i skin ł na Szwejka, aby poszedł za nim do pokoju. Oczy porucznika miotały straszliwe błyskawice. Siadłszy na krze le zastanawiał si spogl daj c na Szwejka, kiedy zacz masakr .”Najpierw dam mu par razy w pysk - my lał - potem rozpłatam mu nos i poobrywam uszy, a dalej si zobaczy.” Tymczasem spogl dała na niego szczerze i tkliwie para poczciwych, niewinnych oczu Szwejka, który odwa ył si przerwa cisz przed burz tymi słowy:

136


- Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e kota ju pan nie ma. Ze arł past do butów i pozwolił sobie zdechn . Wrzuciłem go do piwnicy, ale do s siedniej. Takiego porz dnego i ładnego kota angorskiego ju pan nie znajdzie. „ Co ja z nim zrobi ” - przemkn ło porucznikowi przez my l. - Na miło bosk , przecie ma taki idiotyczny wyraz twarzy!” Za poczciwe, niewinne oczy Szwejka dalej promieniały tkliwo ci i dobroci , poł czon z wyrazem absolutnej równowagi ducha, jakby mówił, e wszystko jest w porz dku i nic si nie stało, a je li si nawet stało, to i tak jest w porz dku, e w ogóle co si dzieje. Porucznik Lukasz podskoczył ku Szwejkowi, ale go nie uderzył, jak pierwotnie zamierzał. Machn ł mu pi ci pod nosem i rykn ł: - Wy cie, Szwejku, ukradli psa! - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e o adnym takim wypadku nie wiem, i pozwalam sobie, panie oberlejtnant, zauwa y , e z Maxem wyszedł pan po południu na spacer, wi c go ukra nie mogłem. Mnie zaraz to zastanowiło, e pan wrócił do domu bez psa. Pomy lałem, e musiało si co sta . To si nazywa sytuacja. Przy ulicy Spalonej mieszkał rymarz Kunesz, to on te nie mógł wybra si z psem na spacer, bo go zaraz zgubił. Zazwyczaj zapominał go gdzie w szynku albo mu go kto kradł, czy te po yczył go sobie i nie oddał... - Szwejku, bydl jedno, Himmellaudon, stulcie pysk! Albo jeste cie taki wyrafinowany nikczemnik, albo te jeste cie taki bałwan i idiota, który nic nie rozumie. Ci gle przytaczacie przykłady, ale ostrzegam was, e ze mn artów nie ma! Sk d wzi li cie tego psa? Kto wam go dał? Czy wiecie, e to pies naszego pułkownika, który odebrał mi go, gdy my si z nim przypadkowo spotkali? Czy rozumiecie, e to okropny wstyd dla mnie? Gadajcie prawd : ukradli cie go czy nie? - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e go nie ukradłem. - Wiedzieli cie o tym, e ten pies jest kradziony! - Posłusznie melduj , e wiedziałem, e ten pies jest kradziony. - Szwejku, Jezus Maria, Himmelherrgott, ja was zastrzel , bydl jedno, o le, kretynie, gówniarzu jeden! Czy mo na by takim bałwanem? - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e mo na. - Czemu cie mi przyprowadzili kradzionego psa? Czemu cie mi t besti wprowadzili do mieszkania? - eby sprawi panu przyjemno , panie oberlejtnant. Oczy Szwejka łagodnie i tkliwie spogl dały na twarz porucznika, który usiadł i j kn ł: - Czemu Bóg mnie karze takim bydlakiem! W cichej rezygnacji siedział porucznik na krze le, doznaj c uczucia, e nie ma siły, aby Szwejka hukn w łeb, a nawet nie ma jej tyle, aby skr ci papierosa. Sam nie wiedz c, dlaczego to czyni, posiał Szwejka po „Bohemi ” i po „Tagblatt”, eby ten sobie przeczytał ogłoszenie pułkownika o skradzionym psie. Szwejk powrócił rozpromieniony z gazetami rozło onymi na stronie, na której znajdowały si ogłoszenia, i z rado ci meldował: - Jest ogłoszenie, prosz pana oberlejtnanta. Tak ładnie opisał pan oberst tego skradzionego rasowego pinczera, a miło czyta . I jeszcze obiecał sto koron

137


nagrody temu, kto psa przyprowadzi. To bardzo przyzwoite wynagrodzenie. Zwykle daje si pi dziesi t koron nagrody. Niejaki Bo etech z Konsirzów utrzymywał si w taki sposób. Zawsze kradł jakiego psa, a potem czytał w ogłoszeniach, czy go poszukuj i zaraz go tam odprowadzał. Pewnego razu ukradł ładnego czarnego szpica, a poniewa wła ciciel nie poszukiwał psa przez ogłoszenia, zrobił prób i sam ogłosił o szpicu w gazecie. Zapłacił za to całych pi koron, po czym zgłosił si jeden pan. e to jego pies, e mu zgin ł i e my lał ten pan, i szukanie nie zdałoby si na nic, bo nie wierzy w istnienie ludzi uczciwych. Ale e teraz widzi, e jeszcze s poczciwi ludzie, co go ogromnie cieszy. Zasadniczo, powiada, przeciwny jest wynagradzaniu uczciwo ci, ale na pami tk podaruje mu swoj ksi k o hodowli kwiatów w domu i w ogródku. Mój zacny Bo etech złapał tego czarnego szpica za zadnie łapy i dał nim po łbie temu panu. Przysi gł sobie, e od tej chwili nigdy nie b dzie zamieszczał ogłosze o znalezionych psach. Woli sprzeda psa hyclowi, gdy si o niego nikt nie troszczy i nie poszukuje go przez ogłoszenia. - Id cie spa , Szwejku - rozkazał porucznik. - Gotowi jeste cie wygłupia si tu do samego rana. Sam te poszedł spa , a w nocy niło mu si , e Szwejk skradł konia nast pcy tronu, przyprowadził mu go, a podczas przegl du nast pca tronu poznał tego konia, gdy on, nieszcz liwy porucznik Lukasz, jechał na nim przed swoim oddziałem. Rano porucznik czuł si tak, jakby przez cał noc hulał i jeszcze do tego został obity. Gn biła go jaka niezwykle ci ka zmora. Nad ranem zasn ł jeszcze raz, zm czony straszliwym snem, ale zbudziło go pukanie do drzwi, a zza nich wychyliła si poczciwa twarz Szwejka i ozwało si pytanie, kiedy pan porucznik ka e si zbudzi . Porucznik j kn ł na łó ku: - Precz, bydlaku! To co strasznego! Gdy wstał i gdy Szwejk przyniósł mu niadanie, porucznik został zaskoczony nieoczekiwanym pytaniem swego słu cego: - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, czy nie yczyłby pan sobie, ebym si postarał o jakiego pieska? - Wiecie, Szwejku, e mam wielk ochot odda was pod s d polowy - mówił porucznik wzdychaj c - ale s d uniewinniłby was, bo czego tak kolosalnie idiotycznego jak wy jeszcze wiat nie widział. Spójrzcie na siebie w zwierciadle. Czy nie mdli was na sam widok waszego cymbalskiego wyrazu? Jeste cie przecie najidiotyczniejsz igraszk przyrody, jakiej drugiej nie ma. No, powiedzcie sam, Szwejku, czy podobacie si sobie? - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e si sobie nie podobam. Jestem w tym zwierciadle taki jaki , jakby mi kto guzów ponabijał. To szkło nie jest szlifowane. U tego Chi czyka Sta ka, co handluje herbat , mieli kiedy takie wypukłe lustro i jak kto spojrzał w nie, to mu si chciało rzyga . Pysk taki, głowa jak ceber do pomyj, brzuch jak u pijanego kanonika, jednym słowem, kreatura. Przechodził tam kiedy pan namiestnik, spojrzał na siebie i zaraz musieli to lustro zdj . Porucznik odwrócił si , westchn ł i uznał za słuszne zaj si raczej kaw ze mietank ni Szwejkiem.

138


Szwejk gospodarował w kuchni: porucznik Lukasz słyszał, jak piewa: Maszeruje Grenevil przez Prochow Bram , Szable mu si błyszcz , a dziewuchy piszcz ... Potem słycha było inn piosenk : My, ołnierze, mamy wi ta, Karty, wódka i dziewcz ta, I pieni dzy pełen trzos, To ci los, to ci lo-ho-ho-hos... „Takiemu bydlakowi wsz dzie dobrze” - pomy lał porucznik i splun ł. We drzwiach ukazała si głowa Szwejka. - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e przyszedł ołnierz z koszar, eby pan si zaraz stawił u pana pułkownika. I poufnie dodał: - To pewno z powodu tego pieska. - Ju wiem - rzekł porucznik, gdy w sieni goniec chciał mu si meldowa . Rzekł to głosem stłumionym, a wychodz c rzucił na Szwejka mia d ce spojrzenie. Nie chodziło o raport, ale o co gorszego. Pułkownik siedział w fotelu ponury i zachmurzony, gdy porucznik wszedł do jego kancelarii. - Przed dwoma laty, panie poruczniku, yczył pan sobie dosta si do Budziejowic do 91 pułku - mówił pułkownik. - Wie pan, gdzie s Budziejowice? Nad Wełtaw , tak, nad Wełtaw , tam gdzie wpada do niej rzeka Ohrza czy co takiego. Miasto jest du e, e tak powiem, przyjemne i je li si nie myl , ma ono nadbrze e. Wie pan, co to jest nadbrze e? Jest to mur zbudowany nad wod . Tak. Zreszt nie o to chodzi. Mieli my tam manewry. Pułkownik zamilkł i spogl daj c na kałamarz przeszedł do innego tematu. - Ten mój pies zepsuł si u pana. Nie chce nic re . Patrzcie, w kałamarzu jest mucha. Dziwna rzecz, e w zimie wpadaj muchy do kałamarza. Nieporz dek. „ Gadaj, stary safanduło” - my lał porucznik. Pułkownik wstał i przeszedł si kilka razy po kancelarii. - Długo my lałem nad tym, panie poruczniku, co wła ciwie mam zrobi z panem, eby si taka rzecz powtórzy nie mogła, i przypomniałem sobie, e yczył pan sobie zosta przeniesiony do 91 pułku. Naczelne dowództwo donosi nam, e w pułku tym bardzo daje si odczuwa brak oficerów, poniewa Serbowie nam ich wybili. Daj panu słowo honoru, e przed upływem trzech dni b dzie pan w 91 pułku w Budziejowicach, gdzie formuj si marszbataliony. Nie musi pan dzi kowa . Wojsko potrzebuje oficerów, którzy... Po czym, nie wiedz c, co ma jeszcze powiedzie , spojrzał na zegarek i dodał: - Ju pół do jedenastej. Najwy szy czas i do raportu pułkowego. - Na tym urwała si przyjemna rozmowa i porucznik odetchn ł, gdy wyszedł z kancelarii pułkownika i znalazł si w szkole jednorocznych ochotników, którym oznajmił, e za kilka dni udaje si na front i e urz dza wieczorek po egnalny w „Nekazance”. Po powrocie do domu rzekł do Szwejka z naciskiem:

139


- Wiecie wy, Szwejku, co to jest marszbatalion? - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e marszbatalion to jest marszbaciar, a marszkompania to marszkuma. My zawsze wszystko skracamy. - Wi c wam, Szwejku, powiem - rzekł porucznik uroczystym głosem - e pojedziecie ze mn do takiego wła nie marszbaciara, kiedy tak lubicie skróty. Ale nie my lcie sobie, e na froncie b dziecie wyprawiali takie idiotyczne kawały jak tutaj. Cieszycie si ? - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e bardzo si ciesz - odpowiedział dobry wojak Szwejk. - B dzie to wspaniałe, gdy obaj polegniemy za najja niejszego pana i jego rodzin ...

140


Rozdział 16 PRZYGODY SZWEJKA W POCI GU W przedziale drugiej klasy poci gu po piesznego Praga-Czeskie Budziejowice siedziało trzech pasa erów: porucznik Lukasz, naprzeciwko którego siedział starszy, zupełnie łysy pan, i Szwejk, który stał skromnie przy drzwiach wiod cych na korytarz i szykował si akurat do wysłuchania nowego wybuchu gniewu swego porucznika. Ten, nie zwracaj c uwagi na obecno łysego cywila, dawał upust swej zło ci na Szwejka, wywodz c mu przez cały czas podró y, e jest koniem bo ym itp. Chodziło wła ciwie o drobnostk , o liczb tobołów, którymi Szwejk si opiekował. - Skradli nam kufer - wyrzucał porucznik Szwejkowi. - Łatwo ci powiedzie takie słowo, ty drabie! - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant - głosem cichym odezwał si Szwejk e naprawd go skradli. Po dworcach zawsze si włóczy du o takich indywiduów, a ja wyobra am sobie, e jednemu z nich musiał si bezwarunkowo spodoba pa ski kufer i e ten człowiek bezwarunkowo skorzystał z okazji, kiedy oddaliłem si od baga u, eby panu zameldowa , e z baga em naszym wszystko w porz dku. Mógł on ten nasz kufer skra tylko w takim pomy lnym momencie. Na taki moment oni tylko czekaj . Przed dwoma laty na Północno-Zachodnim Dworcu skradli pewnej pani wózek dziecinny razem z dziewczynk w poduszkach, ale byli tacy szlachetni, e dziewczynk oddali w komisariacie policji na naszej ulicy; niby to znale li j podrzucon w bramie. Potem gazety zrobiły z tej nieszcz snej pani wyrodn matk . Po czym Szwejk o wiadczył z całym naciskiem: - Na dworcach kradło si zawsze i b dzie si kradło dalej. Inaczej nie mo na. - Jestem przekonany, mój Szwejku - zabrał głos porucznik - e sko czycie kiedy najpaskudniej w wiecie. Ci gle jeszcze nie wiem, czy udajecie wielkiego bałwana, czy te urodzili cie si ju takim bałwanem. Co w tym kufrze było? - Prawie e nic, panie oberlejtnant - odpowiedział Szwejk nie spuszczaj c oka z łysiny cywila siedz cego naprzeciwko Lukasza, a jak si zdawało zgoła oboj tnego wobec kradzie y kufra. Czytał spokojnie „Neue Freie Presse”. - W całym tym kufrze było tylko lustro z naszego pokoju i elazny wieszak z przedpokoju, tak e wła ciwie nie ponie li my adnej straty, poniewa lustro i wieszak nale ały do gospodarza. Widz c gro ny gest porucznika mówił dalej Szwejk głosem jak najłagodniejszym: - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e przedtem nic o tym nie wiedziałem, e ten kufer b dzie skradziony, a co do lustra i wieszaka, to powiedziałem panu gospodarzowi, e mu te rzeczy oddamy, jak wrócimy z wojny. W krajach nieprzyjacielskich jest du o luster i wieszaków, tak e i pan gospodarz nie mo e ponie adnej straty. Jak tylko zdob dziemy jakie miasto... - Stuli g b ! - straszliwym głosem przerwał mu porucznik. - Zobaczycie, e oddam was kiedy pod s d polowy. Pomy lcie o tym dobrze, je li nie jeste cie najwi kszym bałwanem na wiecie. Inny, cho by ył tysi c lat, nie narobiłby tyle

141


błaze stw, ile wy narobili cie w ci gu paru tygodni. Mam nadziej , e sami to zauwa yli cie. - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e zauwa yłem, bo ja mam, jak to mówi , bardzo rozwini ty zmysł obserwacyjny i zawsze zauwa , gdy ju za pó no i gdy si stanie co niemiłego. Mam takiego pecha jak niejaki Nechleba z Nekazanki, który chodził do szynku „Suczy Gaik”. Zawsze chciał post powa dobrze i od soboty prowadzi nowe ycie, a na drugi dzie po takim postanowieniu mawiał zawsze: „Nad ranem zauwa yłem, przyjaciele drodzy, e le na pryczy.” I zawsze spotkała go taka rzecz, kiedy postanawiał, e do domu pójdzie w porz dku, a w ko cu pokazywało si , e wywrócił gdzie jaki płot albo wyprz gł konia doro karzowi, albo te chciał sobie przeci gn cybuch od fajki kogucim piórem z kapelusza patroluj cego policjanta. Ogarniała go rozpacz z tego powodu, a najwi cej smuciło go to, e pech ten prze laduje ich przez pokolenia. Jego dziadek wybrał si raz na w drówk ... - Nie zawracajcie mi głowy głupimi opowiadaniami! - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e wszystko, co mówi jest naj wi tsz prawd . Jego dziadek poszedł na w drówk ... - Szwejku! - krzykn ł rozzłoszczony porucznik - jeszcze raz rozkazuj wam, aby cie mi nic nie opowiadali. Nie chc nic słysze . Jak tylko przyjedziemy do Budziejowic, to si z wami rozprawi . Wiecie, e was ka wsadzi do paki? - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e o tym nic nie wiem - mi kko odpowiedział Szwejk - bo jeszcze pan o tym nie wspominał. Porucznik mimo woli zazgrzytał z bami. Westchn ł, wyj ł z płaszcza „Bohemi ” i zacz ł czyta o wielkich zwyci stwach i o czynach niemieckiej łodzi podwodnej „E”, grasuj cej na Morzu ródziemnym, ale gdy doszedł do miejsca o nowym niemieckim wynalazku wysadzania miast w powietrze przy pomocy specjalnych bomb, rzucanych z samolotów i wybuchaj cych trzy razy z rz du, przerwał mu głos Szwejka, który zwracał si do łysego pana: - Przepraszam szanownego pana, czy pan nie jest panem Purkrabkiem, przedstawicielem banku „Slavia”? Gdy łysy pan nie odpowiadał, Szwejk zwrócił si do porucznika: - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e razu pewnego czytałem w gazecie, e człowiek normalny powinien mie przeci tnie od sze dziesi ciu do siedemdziesi ciu tysi cy włosów i e czarne włosy bywaj rzadsze, co mo na zauwa y w wielu wypadkach. I nieubłaganie wywodził dalej: - A jeden medyk w kawiarni „U Szpirków” mówił, e najcz ciej wypadaj włosy skutkiem wstrz su umysłowego przy połogu. Ale w tej chwili stała si rzecz straszliwa. Łysy pan zerwał si i zaryczał na Szwejka: - Marsch heraus, Sie Schweinkerl! - Kopniakiem wyrzucił go za drzwi i powróciwszy na swoje miejsce przedstawił si , czym zgotował porucznikowi mał niespodziank . Chodziło o drobne nieporozumienie, bo łyse indywiduum nie było panem Purkrabkiem, przedstawicielem banku „Slavia”, lecz generałem-majorem von Schwarzburg. Pan generał odbywał wła nie w cywilnym ubraniu podró w celu

142


przeprowadzenia inspekcji w garnizonach i jechał do Budziejowic, aby niespodzianie zaskoczy tamtejszy garnizon. Był to najstraszliwszy ze wszystkich generałów inspekcyjnych, jacy zrodzili si kiedykolwiek na tym padole, a je li znalazł co nie w porz dku, to z dowódc garnizonu przeprowadzał rozmow bardzo zwi zł : - Czy ma pan rewolwer? - Mam. - Doskonale. Na pa skim miejscu wiedziałbym, jak z niego skorzysta , bo to, co tutaj widz , to nie garnizon ale stado wi . I rzeczywi cie po jego podró y inspekcyjnej zawsze si gdzie kto zastrzelił, co pan generał von Schwarzburg przyjmował do wiadomo ci z zadowoleniem: - Tak by powinno! ołnierz jak si patrzy! Zdaje si , e nie lubił, gdy po jego inspekcji wszyscy pozostawali przy yciu. Miał mani przenoszenia oficerów na najgorsze miejsca. Wystarczył drobiazg, aby oficer egnał si ze swoj załog i w drował na pogranicze czarnogórskie albo do jakiego zapijaczonego, beznadziejnego garnizonu w zapomnianym zak tku Galicji. - Panie poruczniku - zapytał - gdzie pan ko czył szkoł wojskow ? - W Pradze. - A wi c otrzymał pan wykształcenie w szkole wojskowej i nie wie pan, e oficer jest odpowiedzialny za swego podwładnego? Bardzo ładnie. Po drugie, gaw dzi pan ze swoim słu cym jak z jakim bliskim przyjacielem. Pozwala mu pan, aby mówił nie zapytany. Po trzecie, pozwala mu pan obra a swoich przeło onych. I to jest wła nie najlepsze. Z tego wszystkiego wyci gn odpowiednie konsekwencje. Jak si pan nazywa, panie poruczniku? - Lukasz. - A w którym pułku pan słu y? - Byłem... - Dzi kuj . O tym, gdzie pan był, nie ma mowy, chc wiedzie , gdzie pan jest teraz. - W 91 pułku piechoty, panie generale. Zostałem przeniesiony... - A, przeniesiony... Bardzo dobrze zrobili. Nie zaszkodzi panu, gdy w najbli szym czasie przespaceruje si pan razem z 91 pułkiem gdzie na front. - Co do tego decyzja ju zapadła, panie generale. Generał zacz ł obszerny wykład o tym, i oficerowie, jak to zauwa ył w ostatnich latach, rozmawiaj ze swoimi podwładnymi w tonie bardzo poufałym i e widzi w tym krzewienie niebezpiecznych zasad demokratycznych. ołnierza trzeba trzyma w strachu przed przeło onymi, ołnierz musi dr e przed swoim oficerem, ba si go. Oficerowie musz trzyma ołnierzy dziesi kroków od siebie i nie powinni im pozwala , aby my leli samodzielnie, w ogóle nie powinni tolerowa my lenia, bo na tym polega tragiczny bł d ostatnich lat. Dawniej szeregowcy bali si oficerów jak ognia, ale dzisiaj... Generał machn ł r k , jakby tracił wszelk nadziej . - Dzisiaj prawie wszyscy oficerowie pieszcz si z ołnierzami. To chciałem powiedzie .

143


Generał rozło ył znowu gazet i zabrał si do czytania. Porucznik Lukasz, blady, wyszedł na korytarz, eby rozprawi si ze Szwejkiem. Ujrzał go stoj cego przy oknie z tak błogim i zadowolonym wyrazem twarzy, jaki mo e mie tylko miesi czne dzieci tko, które si nassało i lula spokojnie. Porucznik stan ł, skin ł na Szwejka i wskazał mu pusty przedział. Wszedł do niego za Szwejkiem i zamkn ł drzwi. - Szwejku - rzekł uroczy cie - nareszcie nadeszła chwila, w której dostaniecie par razy w pysk, jak jeszcze nikt nie dostał. Dlaczego zaczepili cie tego łysego pana? Czy wiecie, e to jest generał von Schwarzburg? - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant - odezwał si Szwejk z min m czennika - e ja nigdy w yciu nie miałem najmniejszego zamiaru obrazi kogokolwiek i e w ogóle nie miałem wyobra enia ani poj cia, e taki pan generał istnieje na wiecie. On naprawd jest jak wykapany pan Purkrabek, przedstawiciel banku” Slavia”. Ten pan chodził do naszego szynku i gdy pewnego razu przy stole zasn ł, to jaki dobrodziej wypisał mu na jego łysinie ołówkiem atramentowym: „Niniejszym pozwalam sobie w my l zał czonej taryfy III c. uprzejmie zaproponowa panu uciułanie posagu i zaopatrzenie pa skich dzieci za pomoc ubezpieczenia na ycie.” Naturalnie, e wszyscy sobie poszli, a ja tam z nim zostałem sam, a poniewa mam zawsze pecha, wi c gdy si ten pan przebudził, to spojrzał w lustro i rozzło cił si , bo my lał, e ja mu to zrobiłem, i chciał mi te da par razy w pysk. Słówko „te ” spłyn ło z ust Szwejka tak tkliwie i w tonie takiej ałosnej skargi, e porucznikowi opadły r ce, Szwejk za mówił dalej: - O tak drobn pomyłk to si pan nie potrzebuje zło ci . On powinien naprawd mie od sze dziesi ciu do siedemdziesi ciu tysi cy włosów, jak czytałem w artykule o tym, co powinien mie człowiek normalny. Mnie nawet na my l nie przyszło, e jest na wiecie jaki łysy pan generał. To jest, jak si mówi, tragiczna pomyłka, jaka trafi si mo e ka demu, gdy jeden co powie, a drugi zaraz si tego czepi. Kiedy przed laty opowiadał nam krawiec Hyvel, jak z miasta Styrii, w którym pracował, jechał do Pragi przez Leoben, a miał przy sobie szynk , któr kupił sobie w Mariborze. Jedzie sobie poci giem i nic, my lał, e jest jedynym Czechem mi dzy pasa erami, a jak koło St. Moritz zacz ł sobie kraja płaty z tej szynki, to ten pan, co siedział naprzeciwko niego, spogl dał na ni po dliwymi oczami, a w g bie miał pełno liny. Gdy krawiec Hyvel to zobaczył, rzekł do siebie na głos: „ arłby , drabie jeden?” A tamten mu po czesku na to odpowiedział: „Ju ci, arłbym, gdyby dał.” Wi c t szynk ze arli do spółki, zanim dojechali do Budziejowic, a ten pan nazywał si Wojciech Rous. Porucznik spojrzał na Szwejka i wyszedł z przedziału. Gdy znowu siedział na swoim miejscu naprzeciwko generała, po chwili we drzwiach przedziału ukazała si poczciwa twarz Szwejka. - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e za pi minut b dziemy w Taborze. Poci g stoi tam pi minut. Czy nie ka e pan przynie co do zjedzenia? Przed laty miewali tutaj bardzo dobr ...

144


Porucznik zerwał si na równe nogi i wyrzuciwszy Szwejka za drzwi mówił do niego w korytarzu: - Jeszcze raz wam powtarzam, e im dalej jeste cie ode mnie, tym lepiej dla was. Najszcz liwszy byłbym, gdyby cie w ogóle znikli z moich oczu, i b d cie pewni, e postaram si o to. Nie zbli ajcie si do mnie w ogóle. Zniknijcie, przepadnijcie, bydl cymbalskie! - Rozkaz, panie oberlejtnant. Szwejk zasalutował, odwrócił si i krokiem wojskowym oddalił si na koniec korytarza, gdzie usiadł w k cie na ławeczce słu bowej konduktora i nawi zał rozmow z jakim funkcjonariuszem kolejowym: - Czy mi pan pozwoli zapyta si o co ? Kolejarz, nie maj cy wida ochoty do wdawania si w rozmow , skin ł głow z lekka i apatycznie. - Przychodził do mnie - zacz ł Szwejk obszernie - pewien dobry człowiek, niejaki Hofmann, i ten Hofmann zawsze twierdził, e sygnały alarmowe w poci gach nigdy nie funkcjonuj , jednym słowem, e to na nic, cho si i poci gnie za tak r czk . Ja, prawd powiedziawszy, nigdy si takimi rzeczami nie interesowałem, ale skorom ju na ten sygnał alarmowy zwrócił tutaj uwag , to chciałbym wiedzie , jak si rzeczy maj , bo mo e si zdarzy , e trzeba b dzie poci gn . Szwejk wstał i razem z funkcjonariuszem kolejowym podszedł do hamulca alarmowego z napisem: „W razie niebezpiecze stwa...” Kolejarz uwa ał za swój obowi zek obja ni Szwejka, na czym polega cały mechanizm aparatu alarmowego. - Słusznie panu powiedzieli, e trzeba poci gn za t r czk , ale ołgali pana, e to nie funkcjonuje. Poci g zawsze zatrzyma si , poniewa to idzie przez wszystkie wagony i jest poł czone z lokomotyw . Hamulec alarmowy musi funkcjonowa . Przy tym wykładzie obaj trzymali r ce na r czce hamulca i nie wiadomo, jak to si wła ciwie stało, e r czka si osun ła, a poci g stan ł. Nie mogli si zgodzi z sob , kto to zrobił, kto z nich wła ciwie dał sygnał alarmowy. Szwejk twierdził, e to nie on, e nie mógł zrobi takiej rzeczy, bo nie jest przecie ulicznikiem. - Mnie samemu dziwno - rzekł poczciwie do konduktora - dlaczego wła ciwie poci g stan ł tak od razu. Jedzie, jedzie i od razu stoi. Mnie to jeszcze bardziej irytuje ni pana. Jaki powa ny pan stan ł w obronie kolejarza i twierdził, e słyszał, jak ten ołnierz pierwszy zacz ł rozmawia o sygnałach alarmowych. Natomiast Szwejk stale co mówił o swojej uczciwo ci i o tym, e wcale nie jest zainteresowany w opó nianiu poci gu, poniewa jedzie na wojn . - Pan zawiadowca stacji wytłumaczy to panu - zadecydował konduktor. Zapłacicie za to dwadzie cia koron. Tymczasem wida było, jak podró ni wychodz z wagonów, kierownik poci gu gwi d e, a jaka pani biegnie wystraszona z walizk podró n przez tory prosto w pole.

145


- To naprawd warte dwadzie cia koron - rzekł roztropnie Szwejk nie trac c ani na chwil spokoju. - To jeszcze, powiem panu, tanio. Pewnego razu, jak najja niejszy pan zwiedzał i kov, to niejaki Franek Sznor zatrzymał jego powóz w ten sposób, e przed najja niejszym panem ukl kł na obu kolanach na rodku jezdni. Potem komisarz policji z tego rewiru rzekł do Franka Sznora z płaczem, e nie powinien był robi mu tego w jego rewirze, ale o jedn ulic dalej, która ju nale y do rewiru radcy policyjnego Krausego. Tam powinien był zło y hołd. No i tego pana Sznora wpakowali do ula. Szwejk rozgl dał si wła nie dokoła, kiedy do słuchaczy jego przył czył si kierownik poci gu. - Zdaje si - rzekł Szwejk - e czas jecha dalej. To nic przyjemnego, gdy poci g si spó nia. eby to jeszcze w czasie pokoju, to bym nic nie mówił, ale jak jest wojna, to wszyscy powinni wiedzie , e ka dym poci giem je d osoby wojskowe, generałowie, oberlejtnanty, pucybuty. Ka de takie opó nienie to rzecz paskudna. Napoleon spó nił si pod Waterloo o pi minut i zapaskudził sobie cał swoj sław ... W tej chwili przez gromadk słuchaczy Szwejka przedarł si porucznik Lukasz. Był upiornie blady i nie zdobył si na nic innego, tylko na jedno słowo: - Szwejk... Szwejk zasalutował i odezwał si : - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e na mnie spychaj , e to ja zatrzymałem poci g. Administracja kolei elaznej ma bardzo dziwne plomby przy hamulcach alarmowych. Człowiek nie powinien nawet zbli a si do tego, bo mo e mie przygod i potem mog chcie od niego dwadzie cia koron, jak na przykład chc ode mnie. Kierownik poci gu wyskoczył z wagonu, dał sygnał i poci g ruszył dalej. Słuchacze Szwejka porozchodzili si do przedziałów, a porucznik Lukasz bez słowa wrócił na swoje miejsce. Na korytarzu pozostał tylko konduktor ze Szwejkiem i kolejarzem. Konduktor wyj ł z kieszeni ksi k słu bow i zapisywał relacj o wypadku. Kolejarz spogl dał na Szwejka okiem nieprzyjaznym, ale Szwejk zapytał go yczliwie: - Dawno pan słu y na kolei? Poniewa kolejarz nie odpowiadał, przeto Szwejk o wiadczył, e znał niejakiego Franciszka Mliczko z Uhrzinievsi koło Pragi, który razu pewnego te poci gn ł za r czk takiego hamulca alarmowego i tak si przestraszył, e przez dwa tygodnie nie mógł mówi i odzyskał mow dopiero wówczas, gdy przyszedł w odwiedziny do ogrodnika Va ka w Hostivarzu, gdzie si z kim przemówił, a tamten a złamał na nim bykowiec. - To si stało - dodał Szwejk - w roku tysi c dziewi set dwunastym, w maju. Kolejarz wszedł do klozetu i zamkn ł si w nim. Ze Szwejkiem pozostał tylko konduktor i dopominał si dwudziestu koron grzywny podkre laj c, e w razie przeciwnym b dzie musiał zaprowadzi go w Taborze do zawiadowcy stacji. - Bardzo dobrze - rzekł Szwejk - ja bardzo lubi porozmawia z lud mi wykształconymi i bardzo mi b dzie przyjemnie pozna zawiadowc stacji Tabor.

146


Wyj ł z bluzy fajk , zapalił i puszczaj c obłoki dymu z ostrego wojennego tytoniu, mówił dalej: - Przed laty w Svitavie był zawiadowc stacji pan Wagner. Dla podwładnych swoich był sko czonym draniem i szykanował ich, gdzie mógł, a najwi cej zawzi ł si na niejakiego Jungwirta, zwrotniczego, a ten biedak z rozpaczy poszedł i utopił si w rzece. Ale zanim si utopił, napisał list do zawiadowcy stacji, e po nocach b dzie go straszył. Prawd mówi , straszył go. Siedzi mój zawiadowca w nocy przy aparacie telegraficznym, a tu dzwonek dy -dy i zawiadowca przyjmuje depesz : „Jak si masz, łotrze? Jungwirt.” Cały tydzie to trwało. W odpowiedzi duchowi zawiadowca zacz ł posyła takie oto telegramy słu bowe: „Przebacz mi, Jungwirt.” A nocy nast pnej aparat na to stuk-puk:” Powie si na semaforze koło mostu. Jungwirt.” I pan zawiadowca go usłuchał. Potem przez to samobójstwo zawiadowcy zaaresztowali telegrafist ze stacji przed Svitav . Widzi pan, e mi dzy niebem i ziemi dziej si rzeczy, o jakich nie mamy poj cia. Poci g wjechał na dworzec taborski, a Szwejk, zanim w towarzystwie konduktora wysiadł z poci gu, zameldował si , jak przystało, u porucznika Lukasza: - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e mnie prowadz do zawiadowcy stacji. Porucznik Lukasz nie odpowiedział. Opanowała go zupełna apatia. Pomy lał, e najlepiej plun na wszystko, a mianowicie tak samo na Szwejka, jak i na w Budziejowicach, łysego generała. Siedzie spokojnie w wagonie, wysi zameldowa si w koszarach i pomaszerowa na front z jakim oddziałem marszowym. Na froncie zgin , je li ju nie mo na inaczej, i uciec z tego wiata, po którym włóczy si taka pokraka jak Szwejk. Gdy poci g ruszył, porucznik Lukasz wyjrzał oknem i na peronie zauwa ył Szwejka zaj tego jakim powa nym wykładem, którego słuchał zawiadowca stacji. Szwejk otoczony był tłumem ludzi, w ród których wida było tak e kilka uniformów kolejarskich. Porucznik westchn ł, ale westchnienie jego nie oznaczało alu. Zrobiło mu si l ej na sercu, e Szwejk pozostał na peronie. Nawet i ten łysy generał nie wydawał mu si ju teraz takim wstr tnym potworem. Poci g ju dawno p dził ku Czeskim Budziejowicom, ale na peronie koło Szwejka ludzi nie ubywało. Szwejk przemawiał o swojej niewinno ci i przekonał zebranych tak dalece, e jaka pani wyraziła si : - Znowu szykanuj tu jakiego ołnierzyka. Tłum przyznał jej racj , a jaki pan zwrócił si do zawiadowcy stacji i wyraził gotowo zapłacenia za Szwejka dwudziestu koron kary. Powiedział przy tej sposobno ci, i jest przekonany, e ten ołnierz tego nie uczynił. - Spójrzcie na niego - wywodził wskazuj c na niewinn twarz Szwejka, który zwracaj c si do tłumu, mówił: - Ja, ludzie kochani, jestem niewinny.

147


Potem zjawił si wachmistrz andarmerii i wyprowadził z tłumu pewnego obywatela, którego zaaresztował i poci gn ł z sob przemawiaj c do niego: - Za to pan odpowie. Ja panu poka podburza ludzi i wygadywa , e je li w taki sposób post puje si z ołnierzami, to nikt nie ma prawa oczekiwa od nich, aby Austria zwyci yła. Nieszcz liwy obywatel nie zdobył si na nic innego, tylko na szczere zapewnienie, e jest majstrem rze nickim i ma sklep koło Starej Bramy, a słów swoich u ył w całkiem innym znaczeniu. Tymczasem dobry człowiek, wierz cy w niewinno Szwejka, zapłacił za niego w kancelarii zawiadowcy kar i zaprowadził Szwejka do restauracji trzeciej klasy, gdzie go pocz stował piwem, a dowiedziawszy si , e wojskowy bilet kolejowy i wszystkie inne dokumenty Szwejka zostały u porucznika Lukasza, dał Szwejkowi wspaniałomy lnie jeszcze pi koron na bilet do Budziejowic i na inne wydatki. Kiedy si z nim egnał, szepn ł mu poufnie na ucho: - Uwa ajcie, ołnierzyku, jak b dziecie w Rosji w niewoli, to kłaniajcie si ode mnie piwowarowi Zemanowi ze Zdołbunowa. Nazwisko moje macie wypisane na kwicie kolejowym. Tylko b d cie sprytni, eby cie zbyt długo nie siedzieli na froncie. - Niech si pan nie boi - odpowiedział Szwejk. - Zawsze to bardzo interesuj ce, gdy mo na zwiedzi za darmo jakie obce kraje. Szwejk pozostał przy stole sam i podczas gdy przepijał pi koron otrzymanych od szlachetnego dobroczy cy, ludzie na peronie, którzy nie byli wiadkami rozmowy Szwejka z zawiadowc stacji, a tylko z daleka widzieli zbiegowisko, opowiadali sobie, e złapali tu szpiega, który fotografował dworzec, czemu energicznie przeczyła jaka pani mówi c, e nie złapali adnego szpiega, ale słyszała, e dragon zar bał oficera koło ust pu damskiego, poniewa oficer ten pchał si tam za narzeczon dragona, która go odprowadzała. Tym romantycznym kombinacjom, charakteryzuj cym nerwowo czasów wojennych, poło yła kres andarmeria usuwaj c tłum z peronu. A Szwejk pił sobie dalej w spokoju ducha tkliwie wspominaj c swego porucznika. Co te on pocznie, gdy sam przyjedzie do Czeskich Budziejowic, a w całym poci gu nie znajdzie sługi swego? Przed przybyciem poci gu osobowego restauracja klasy trzeciej napełniła si ołnierzami i cywilami. Najwi cej było ołnierzy, a nale eli oni do ró nych pułków i ró nych narodowo ci; zawierucha wojenna zap dziła ich do lazaretów polowych. Odje d ali teraz ponownie na front po nowe rany, kalectwa i cierpienia, aby za nie zasłu y sobie na prosty drewniany krzy nad grobem. Na krzy u tym jeszcze po latach w ród smutnych równin wschodniej Galicji trzepota b d na wietrze strz py austriackiej czapki ołnierskiej z zardzewiałym b czkiem, za od czasu do czasu usi dzie na niej smutny i postarzały ju kruk, wspominaj cy dawne czasy obfitych biesiad, kiedy to przygotowywano dla niego smacznie zastawiony, bezkresny stół, pełen ludzkich trupów i ko skiej padliny, kiedy to pod tak wła nie czapk , na której siedzi, znajdowały si najsmaczniejsze k ski - oczy ludzkie.

148


Jeden z takich kandydatów do nowych udr k, wypuszczony po operacji z wojskowego lazaretu, ubrany w bluz brudn i zamazan krwi i błotem, przysiadł si do Szwejka. Był to człeczyna chuderlawy, zabiedzony, smutny. Na stole poło ył małe zawini tko, wyj ł z kieszeni podart portmonetk i przeliczał pieni dze. Potem spojrzał na Szwejka i zapytał: - Magyarul? - Ja jestem, kolego, Czech - odpowiedział Szwejk. - Chcesz si napi ? - Nem tudom, barátom. - Nic nie szkodzi, kolego - zach cał go Szwejk przysuwaj cy pełny kufel przed smutnego ołnierza. - Pij, bracie, zdrowo. Tamten zrozumiał, napił si , podzi kował: - Köszönöm szivesen - i dalej przegl dał zawarto swojej portmonetki, a wreszcie ci ko westchn ł. Szwejk zrozumiał, e ten W gier ch tnie zafundowałby sobie piwa, ale nie ma pieni dzy, wi c kazał mu je poda . W gier podzi kował i zacz ł opowiada Szwejkowi o czym za pomoc gestów. Pokazywał swoj przestrzelon r k i mówił j zykiem mi dzynarodowym:” Pif, paf, puf!” Szwejk ze współczuciem kiwał głow , a chuderlawy rekonwalescent, opuszczaj c lewic na pół metra od ziemi, a potem podnosz c trzy palce do góry, pokazywał Szwejkowi, e ma troje małych dzieci. - Nincs, ham, nincs ham - mówił dalej, pragn c powiedzie , e w domu nie maj co je . Brudnym r kawem swego płaszcza wojskowego ocierał oczy, z których trysn ły łzy. R kaw był rozszarpany przez kul , która zraniła chuderlawego człeczyn walcz cego za króla w gierskiego. Nic dziwnego, e przy takiej rozmowie nie pozostało Szwejkowi prawie nic z owych pi ciu koron i e coraz bardziej oddalał si od Czeskich Budziejowic trac c przy ka dym nowym kuflu piwa, zamawianym dla siebie i w gierskiego rekonwalescenta, mo no wykupienia wojskowego biletu na przejazd. Przez stacj znowu przejechał poci g zd aj cy do Budziejowic, a Szwejk ci gle jeszcze siedział przy stole i słuchał, jak W gier opowiada swoje: - Pif, paf, puf! Három gyermek, nincs ham, éljen! Tego ostatniego wyrazu u ywał tr caj c si ze Szwejkiem. - Pij, chudzino w gierska - odpowiadał Szwejk. - Chlaj! U was to by naszego tak nie cz stowali... Przy s siednim stole jaki ołnierz opowiadał, e kiedy jego 28 pułk zajechał do Szegedynu, to W grzy pokazywali sobie ich palcami i wymownie podnosili r ce do góry. W grzy mówili oczywi cie wi t prawd , ale opowiadaj cy ołnierz czuł si najwidoczniej dotkni ty, aczkolwiek w ród ołnierzy czeskich było to zjawiskiem bardzo powszednim, a wreszcie zacz li na ladowa ich W grzy, gdy im si sprzykrzyła bijatyka w interesie króla w gierskiego. Potem ten opowiadaj cy ołnierz przysiadł si do Szwejka i mówił o tym, jak wawo zabrali si w Szegedynie do W grów, jak ich sprali i powyrzucali z kilku szynków. Ale z uznaniem podkre lił fakt, e W grzy te si bi umiej i e tak wtedy dostał no em w plecy, i trzeba było odesła go na tyły na kuracj .

149


Ale teraz, gdy wróci do pułku, to kapitan ka e go niezawodnie wsadzi do paki za to, e ju nie starczyło mu czasu temu W growi odpłaci jak si patrzy, tak, by on te to dobrze pami tał, i w ten sposób uratowa honor pułku. - Ihre Dokumenten, wasi tokument? - odezwał si do Szwejka bardzo uprzejmie dowódca kontroli wojskowej, sier ant, w asy cie czterech ołnierzy z bagnetami na karabinach. - Ja fidzie , jak siedzie nicht fahren, tylko siedzie , pi , furt pi , Bursch! - Dokument? Nie mam, kochanie - odpowiedział Szwejk. - Pan oberlejtnant Lukasz, pułk numer 91, zabrał wszystkie dokumenty z sob , a ja zostałem na dworcu. - Was ist das Wort „kochanie”? - zwrócił si sier ant do jednego ze swoich ołnierzy, starego landwerzysty, który jak si zdaje, wszystko robił swemu przeło onemu na opak, bo spokojnie odpowiedział: - Kochanie, das is wie: Herr Feldfebel. Sier ant prowadził dalej rozmow ze Szwejkiem: - Tokument kaszty solnierz, pes tokument zamikacz auf BahnhofsMilitärkommando, den lausigen Bursch, wie einen tollen Hund. Szwejka zaprowadzono do komendy dworca, gdzie na odwachu siedzieli szeregowcy bardzo podobni do landwerzysty, który tak ładnie umiał tłumaczy słowo „kochanie” swemu naturalnemu wrogowi, zwierzchno ci sier anckiej. Odwach był ozdobiony litografiami, jakie w owym czasie Ministerstwo Wojny rozsyłało po wszystkich kancelariach wojskowych, po szkołach i koszarach. Dobrego wojaka Szwejka przywitał obraz, który według podpisu przedstawiał scen , jak plutonowy Franciszek Hammel i kaprale Paulhart i Bachmayer z 21 c. i k. pułku strzelców zach caj oddział do wytrwania. Na drugiej stronie wisiał obraz z napisem: „Plutonowy Jan Danko z 5 honwedzkiego pułku huzarów wykrywa stanowisko baterii nieprzyjacielskiej.” Po prawej stronie nieco ni ej wisiał plakat z napisem: „Pi kne przykłady odwagi.” Takimi to plakatami, których tekst ze zmy lonymi przykładami osobliwej odwagi układali w kancelariach ministerstwa ró ni niemieccy dziennikarze, powołani do słu by wojskowej, chciała stara, zgłupiała Austria wzbudza zapał wojenny w ołnierzach, którzy takich rzeczy nigdy nie czytali, a nawet gdy im takie wzory m stwa posyłano na front w postaci broszurek, to u ywali papieru do skr cania papierosów, albo te korzystali z niego jeszcze bardziej bezpo rednio, aby po ytek odpowiadał duchowi i warto ci pomy lanych szlachetnych wzorów m stwa. Podczas gdy sier ant szukał oficera dy urnego, Szwejk przeczytał tre plakatu: „Józef Bong, szeregowiec taborów Sanitariusze przenosili ci ko rannych ołnierzy na wozy przygotowane w ukrytym w wozie. Ka dy z wozów po uło eniu na nim rannych odje d ał na punkt opatrunkowy. Rosjanie wytropili je i zacz li ostrzeliwa granatami. Ko szeregowca taborów Józefa Bonga z c. i k. 3 szwadronu taborowego został u miercony odłamkiem granatu, Bong narzekał: "Mój biedny siwku, ju po tobie!" W tej chwili i jego ranił

150


odłamek granatu. Pomimo to wyprz gł zabitego konia, a pozostał trójk koni zaprowadził w bezpieczne miejsce. Potem wrócił po uprz swego zabitego konia. Rosjanie strzelali bezustannie. "Strzelajcie sobie, w ciekli op ta cy, ja wam tu uprz y nie zostawi ". I mrucz c te słowa pod nosem, dalej zdejmował z konia uprz . Wreszcie sko czył robot i wlókł si ze zdj t uprz ku wozom, gdzie musiał wysłucha sporo ostrych wymówek sanitariuszy za dług nieobecno . "Nie chciałem zostawi tam uprz y, bo jest prawie nowa. Pomy lałem sobie, e byłoby jej szkoda. Nie mamy takich rzeczy za wiele" - tłumaczył si dzielny ołnierz udaj c si na punkt opatrunkowy, gdzie dopiero zameldował si jako ranny. Rotmistrz ozdobił nast pnie pier jego srebrnym medalem za m stwo.” Gdy Szwejk sko czył czytanie, a sier ant nadał nie wracał, rzekł do landwerzystów siedz cych na odwachu: - To jest bardzo pi kny przykład m stwa. W taki sposób b dziemy mieli w armii sam now uprz . Ale gdy byłem w Pradze, to w „Praskiej Gazecie Urz dowej” przeczytałem jeszcze pi kniejszy przykład o niejakim doktorze Józefie Vojnie, jednorocznym ochotniku. Słu ył w Galicji w 7 batalionie strzelców polowych, a gdy doszło do walki na bagnety, został raniony kul w głow . Kiedy sanitariusze nie li go na punkt opatrunkowy, sfukał ich brzydko i krzyczał, e z powodu takiego bagatelnego zadrapania nie pozwoli nakłada sobie opatrunku. I znowu chciał ze swoim plutonem ruszy naprzód, ale granat urwał mu stop . Znowu chcieli go zanie na punkt opatrunkowy, ale on kusztykał na linii bojowej, opieraj c si na kiju i tym kijkiem bronił si przed nieprzyjacielem, a przyleciał nowy granat i urwał mu t r k , w której trzymał kijek. Przeło ył kijek do drugiej r ki, rykn ł w ciekle, e im nie daruje, i Bóg wie, jak by si to wszystko sko czyło, gdyby go po chwili nie rozszarpał na drobne kawałki szrapnel. Bardzo mo liwe, e gdyby go nie wyko czyli, to byłby te dostał wielki srebrny medal za m stwo. Kiedy urwało mu głow , to głowa ta, tocz c si niby kula, krzyczała jeszcze: „Niechaj wszyscy ołnierze zawsze my l o tym, e najpierw obowi zek, a przyjemno potem!” - Napisz te psiekrwie ró nych głupstw w tych gazetach - rzekł jeden szeregowiec - ale gdyby wysła takiego redaktora na godzin na front, to zbaranieje do cna. Landwerzysta splun ł. - U nas w Czaslavi był jaki redaktor z Wiednia, Niemiec. Słu ył jako podchor y. Do nas ani słowem nie chciał si odezwa po czesku, ale kiedy go przydzielili do kompanii marszowej, w której byli sami Czesi, od razu nauczył si po czesku. We drzwiach ukazał si sier ant, zły jak wszyscy diabli, i krzyczał. - Wenn man by drei Minuten weg, da hört man nichts anderes als ceski, Cesi. Wychodz c z kancelarii, zapewne do restauracji, rzekł do kaprala landwerzysty, wskazuj c na Szwejka, eby tego wszawego łotra zaprowadził natychmiast do podporucznika, jak ten tylko przyjdzie. - Pan lejtnant romansuje sobie znowu z telegrafistk na stacji - rzekł kapral po wyj ciu sier anta. - Łazi za ni ju dwa tygodnie i jest zawsze potwornie

151


w ciekły, ile razy wraca z urz du telegraficznego. Ci gle powtarza o niej: „Das ist aber eine Hure, sie will nicht mit mir schlafen.” I tym razem był widocznie w takim w ciekłym usposobieniu, poniewa w chwil po jego powrocie słycha było, jak wali jakimi ksi gami w stół. - Trudna rada, bracie, musisz i do niego - rzekł ze współczuciem kapral do Szwejka. - Przez jego r ce przeszło ju bardzo wiele ludzi, młodych i starych. Prowadził Szwejka do kancelarii, gdzie za stołem zawalonym papierami siedział młody podporucznik, rozzłoszczony jak furiat. Zobaczywszy Szwejka w towarzystwie kaprala, odezwał si wielce obiecuj co: „Aha!” - po czym wysłuchał raportu kaprala: - Posłusznie melduj , panie łejtnant, e ten szeregowiec został znaleziony na dworcu bez dokumentów. Podporucznik pokiwał głow , jakby chciał rzec, e ju przed laty był pewien, i tego dnia o tej godzinie Szwejk zostanie znaleziony na dworcu bez dokumentów, bo kto w tej chwili spogl dał na Szwejka, ten musiał mie wra enie, e jest absolutnie wykluczone, aby człowiek o takiej minie i takiej postawie jak Szwejk mógł w ogóle posiada jakiekolwiek dokumenty. Szwejk wygl dał w tej chwili, jakby wła nie spadł z jakiej nieznanej planety, a teraz rozgl da si dokoła siebie po nieznanym, obcym wiecie i dziwi si , e od niego daj takich jakich nie znanych mu dotychczas głupstw jak dokumenty. Podporucznik, spogl daj c na Szwejka, zastanawiał si przez chwil , co ma rzec. Wreszcie zapytał: - Co cie robili na dworcu? - Posłusznie melduj , panie lejtnant, e czekałem na poci g odchodz cy do Czeskich Budziejowic, abym si mógł dosta do swego 91 pułku piechoty, gdzie jestem słu cym u pana oberlejtnanta Lukasza, którego zmuszony byłem opu ci , kiedy zostałem zaprowadzony do zawiadowcy stacji z powodu kary pieni nej, dlatego e byłem podejrzany, e zatrzymałem kurier, którym jechali my, przy pomocy hamulca ochronnego i alarmowego. - Tego sam diabeł nie zrozumie! - wrzasn ł podporucznik. - Mówcie krótko i zwi le i nie wygadujcie mi tu adnych błaze stw. - Posłusznie melduj , panie lejtnant, e ju od pierwszej chwili, jak tylko wsiedli my z panem oberlejtnantem Lukaszem do tego kuriera, który miał nas zawie i dostarczy jak najszybciej do naszego 91 ce i ka pułku piechoty, mieli my pecha. Najprzód zginał nam jeden kufer, potem znowu - b d mówił wszystko po kolei - jaki pan generał-major, całkiem łysy... - Himmelherrgott! - westchn ł podporucznik. - Posłusznie melduj , panie lejtnant, e trzeba eby ze mnie wszystko zlazło jak z psa liniej cego, eby sytuacja była całkiem przejrzysta. To samo mówił zawsze niejaki Petrlik, szewc, gdy zabierał si do sprania swego chłopaka i kazał mu zdj spodnie. I podczas gdy podporucznik sapał ze zło ci, Szwejk mówił dalej: - Jako tak si stało, e nie podobałem si temu łysemu panu generałowi i pan Lukasz, którego jestem słu cym, kazał mi wyj na korytarz. Na korytarzu zostałem nast pnie oskar ony, e zrobiłem to, co ju panu mówiłem. Zanim ta sprawa została załatwiona, zostałem na peronie sam. Poci g odjechał, pan

152


oberlejtnant z kuframi i ze wszystkimi dowodami moimi i swoimi te odjechał, a ja sterczałem na peronie jak ta sierota bez dokumentów. Szwejk spojrzał na podporucznika tak wzruszaj co i tkliwie, e ten utwierdził si w przekonaniu, i wszystko to, co słyszy z ust tego draba, wywieraj cego wra enie idioty od urodzenia, jest naj wi tsz prawd . Podporucznik wymienił wszystkie poci gi, jakie po kurierze odeszły do Budziejowic, i zapytał go, dlaczego adnym z nich nie pojechał. - Posłusznie melduj , panie lejtnant - odpowiedział Szwejk z poczciwym u miechem - e podczas gdy czekałem na poci g, spotkała mnie ta przygoda, e siedziałem przy stole i piłem jeden kufel piwa za drugim. „Takiego bałwana jeszcze nie widziałem - pomy lał podporucznik. - Przyznaje si do wszystkiego. Ilu ich tu miałem, takich jak on, ka dy si wypierał, a ten jak najspokojniej powiada: "Przegapiłem wszystkie poci gi, bo piłem jeden kufel piwa za drugim. "„ My li te zebrał w jedno zdanie i zdanie to rzucił Szwejkowi: - Mój chłopie, wy jeste cie degenerat. Wiecie, co to znaczy, gdy o kim mówi , e jest degenerat? - U nas na rogu Boiska i ulicy Katarzyny, posłusznie melduj , panie lejtnant, był te taki jeden zdegenerowany człowiek. Jego ojcem był jaki polski hrabia, a matk akuszerka. Zamiatał ulic i w szynku nie pozwolił si nazywa inaczej jak tylko panem hrabi . Podporucznik uwa ał, e trzeba t spraw sko czy tak lub owak, wi c rzekł z naciskiem: - Słuchajcie wi c, wy idioto, bałwanie, co wam mówi . Pójdziecie do kasy biletowej, kupicie sobie bilet i pojedziecie do Budziejowic. Je li zobacz was tu jeszcze raz, to zabior si do was jako do dezertera. Abtreten! Poniewa Szwejk si nie ruszał i wci trzymał r k przy daszku czapki, podporucznik wrzasn ł na niego: - Marsch hinaus! Nie słyszycie, e mówi : Abtreten? Korporal Palanek, zabierzcie tego bałwana do kasy, kupcie mu bilet i wyprawcie go do Czeskich Budziejowic. Kapral Palanek po chwili pokazał si znowu w kancelarii. Przez uchylone drzwi wida było za jego plecami poczciw twarz Szwejka. - Czego znowu? - Posłusznie melduj , panie lejtnant - z tajemnicz min szeptał Palanek - on nie ma pieni dzy na kolej i ja te nie mam. Darmo nie b d go wie li, poniewa nie posiada tych wojskowych dokumentów, e jedzie do pułku. Podporucznik, niczym Salomon, szybko rozstrzygn ł t zawił spraw . - Niech idzie pieszo - zadecydował. - Niech si w pułku dostanie do paki za to, e si spó nił. Do tu mamy własnych kłopotów. - Trudna rada, kolego - rzekł kapral Palanek do Szwejka, gdy wyszli z odwachu. - Musisz, bratku, i piechot do tych Budziejowic. Mamy w izbie bocheneczek komi niaka, to go sobie zabierzesz na drog . W pół godziny pó niej, gdy Szwejka napoili czarn kaw i prócz chleba dali mu jeszcze na drog do pułku paczuszk wojskowego tytoniu, wyruszył Szwejk z Taboru w ciemn noc ze piewem na ustach.

153


piewał sobie star piosenk

ołniersk :

Jak przyszli my do Jaromierza, Czekała nas tam wieczerza... Diabli wiedz , jak to si stało, e dobry wojak Szwejk, zamiast na południe ku Budziejowicom, szedł pro ciutko na zachód. Szedł za nie on szos , chroni c si przed mrozem swoim płaszczem wojskowym, niby niedobitek gwardii Napoleona powracaj cy z wyprawy na Moskw , z t jedynie ró nic , e piewał sobie wesoło: Wyszedłem sobie na spacer Do gaju zielonego... Po za nie onych lasach w ciszy nocnej odzywało si takie rozgło ne echo, a si po okolicznych wsiach psy rozszczekały. Gdy mu si piew naprzykrzył, usiadł Szwejk na kupce tłuczonego kamienia, zapalił fajk i po krótkim odpoczynku ruszył dalej, na nowe przygody budziejowickiej anabasis.

154


Rozdział 17 BUDZIEJOWICKA ANABASIS SZWEJKA Staro ytny wojownik Ksenofont przew drował bez mapy cał Azj Mniejsz i Bóg go raczy wiedzie , gdzie nie był. Starzy Gotowie odbywali bardzo dalekie wyprawy tak e bez wiadomo ci topograficznych. Maszerowa wci naprzód, to si nazywa anabasis. Jest to przedzieranie si przez nieznane krainy, wymykanie si czyhaj cym dokoła nieprzyjaciołom, którzy czekaj tylko na to, eby przy pierwszej nadarzaj cej si sposobno ci skr ci ci kark. Gdy kto ma tak dobr głow , jak na przykład Ksenofont lub wszystkie te zbójeckie plemiona, które przyw drowały do Europy Bóg wie z jakich stron i okolic Kaspijskiego czy te Azowskiego Morza, to maszeruj c mo e dokonywa istnych cudów. Rzymskie legiony Cezara zaw drowały bez mapy a gdzie tam na północ, nad Morze Gallijskie, a nast pnie postanowiły wraca do domu innymi drogami, eby u y wiata jak si patrzy. I te trafiły do Rzymu. Wida od tamtych czasów mówi si , e wszystkie drogi prowadz do Rzymu. Tak samo wszystkie drogi prowadz do Czeskich Budziejowic, o czym gł boko był przekonany dobry wojak Szwejk, gdy zamiast okolic budziejowickich ujrzał przed sob Milevsko. Szedł wszak e bez odchyle dalej, bowiem adnemu dobremu ołnierzowi nie mo e Milevsko zagrodzi drogi tak dalece, aby si wreszcie nie dostał do Budziejowic. Tak wi c znalazł si Szwejk na zachodzie Milevska w Kvietovie, a poniewa prze piewał tymczasem wszystkie znane mu pie ni ołnierskie o maszerowaniu, wi c przed Kvietovem zmuszony ju był zacz je od nowa: A gdy my maszerowali, Wszystkie dziewcz ta płakały... Jaka stara babunia powracaj ca z ko cioła spotkała Szwejka na drodze z Kvietova do Vra a, biegn cej niezmiennie wła nie w kierunku zachodnim, i rozpocz ła z nim rozmow pozdrowieniem chrze cija skim: - Dobre południe, ołnierzyku! Dok d te Bóg prowadzi? - Ano id , mateczko, do Budziejowic, do pułku - odpowiedział Szwejk. - Niby na wojn . - Jak tak, to, mój chłopcze, kiepsko idziesz - zawołała babunia z przera eniem. - T dy, przez Vra , nigdy si do Budziejowic nie dostaniecie, gdyby cie szli ci gle prosto, to wyjdziecie na Klatov. - Ja znowu my l - rzekł Szwejk z determinacj - e i z Klatova dostanie si człek do Budziejowic. Spacer ju ci galantny, gdy człowiekowi pilno do swego pułku, i jeszcze do tego wszystkiego ba si trzeba, eby za swoj dobr wol nie spotkała go jaka przykro , gdyby si nie znalazł w czas na miejscu. - U nas był te taki jeden figlarz. Miał pojecha do Pilzna do landwery, niejaki Toniczek od Maszków - westchn ła babunia - mojej siostrzenicy krewniak, i odjechał. A jak tydzie min ł, to go ju szukali andarmi, e niby nie przyjechał

155


do swego pułku. A jak min ł drugi tydzie , to przyszedł w cywilu do domu, e, powiada, puszczony na urlop. Poszedł sołtys do andarmów, a ci andarmi zabrali go z tego urlopu. Pisał ju z frontu, e jest ranny i e ju jest bez nogi. Babunia zapatrzyła si na Szwejka ze współczuciem. - Tam, w tym lasku, mój chłopcze, poczekajcie na mnie. Ja przynios troch kartoflanki, to si rozgrzejecie. Chałup nasz wida st d dobrze, zaraz za tym laskiem, troch na prawo. Przez t nasz wie , niby Vra , nie trzeba chodzi , bo tam andarmy jak biki. Pójdziecie potem z tego lasku na Malczin, ominiecie Czi ov , ale koniecznie, bo andarmy tam istne hycle i łapi desenterów. Trzeba i prosto przez las na Siedlec koło Hora diovic. Tam jest bardzo porz dny andarm i ka dego przez wie przepu ci. Macie przy sobie jakie papiery? - Nie mam, matuchno. - To lepiej i tam nie chodzi i ruszy od razu na Radomy l, ale tak wymiarkowa , eby nadej pod wieczór, jak wszyscy andarmi siedz w karczmie. Na ulicy Dolnej za Floriankiem znajdziecie tam taki domek niebiesko malowany, to trzeba si zapyta o gospodarza Melicharka. To mój brat. e mu niby posyłam ukłony, to on wam poka e, któr dy idzie si do Budziejowic. W lasku czekał Szwejk na babuni przeszło pół godziny, a gdy si rozgrzał kartoflank , przyniesion mu przez poczciw starowin w garnku otulonym poduszk , eby zupa nie ostygła, babunia wyj ła spod chustki kawał chleba i słoniny, wsadziła Szwejkowi jedno i drugie do kieszeni, zrobiła mu krzy yk na czole i rzekła, e na wojnie ma dwóch wnuków. Nast pnie jeszcze raz powtórzyła mu z naciskiem, któr dy trzeba i , co trzeba omin . Wreszcie z kieszeni sukienki wyj ła koron , eby sobie Szwejk kupił w Malczinie troch wódki na drog , bo do Radomy la jest długa mila. Od Czi ovej szedł Szwejk według rady babuni na Radomy l w kierunku wschodnim, my l c, e przecie do Budziejowic musi człowiek dotrze z ka dej strony wiata, z takiej czy innej. Z Malczina szedł z nim stary muzykant grywaj cy na harmonii. Szwejk poznajomił si z nim w szynku malczi skim, gdy sobie kupował wódk na t dług mil do Radomy la. Muzykant uwa ał Szwejka za dezertera i radził mu, eby z nim poszedł do Hora diovic, bo tam ma córk zam n , której m te jest dezerterem. Muzykant podpił sobie w Malczinie niezgorzej. - Ju dwa miesi ce chowa córka swego m a w chlewie - mówił Szwejkowi. Ciebie te schowa i przesiedzicie tam sobie a do ko ca wojny. We dwójk nie b dzie wam si przykrzyło. Gdy Szwejk grzecznie odrzucił t propozycj , muzykant bardzo si rozzło cił i ruszył w lewo przez pole gro c Szwejkowi, e idzie do Czi ovej do andarmów oskar y go. W Radomy lu na ulicy Dolnej znalazł Szwejk pod wieczór domek gospodarza Melicharka za Floriankiem. Gdy mu przekazał ukłony od siostry, wcale to gospodarza nie wzruszyło. Ci gle domagał si od Szwejka papierów. Był to jaki starodawny człowiek, bo mówił ci gle o rozbójnikach, rzezimieszkach i złodziejach, których jakoby siła si włóczy po krainie piseckiej.

156


- Ucieknie taki z wojny, słu y mu si tam nie chce, włóczy si po całej okolicy i gdzie si da, to kradnie - mówił z naciskiem, spogl daj c Szwejkowi w oczy. - A ka dy z nich wygl da jak niewini tko. - Tak to, tak, o prawd gniewaj si ludzie najbardziej - dodał, gdy Szwejk powstał z ławy. - Gdyby taki człowiek miał czyste sumienie, to b dzie siedział spokojnie i poka e papiery. Ale jak papierów nie ma... - No, to dobranoc, dziadziu. - A dobranoc i z Bogiem. Innym razem trzeba sobie poszuka głupszego. Gdy Szwejk wyszedł z izby, dziadek mruczał jeszcze do długo. - Idzie, powiada, do Budziejowic, do swego pułku. Z Taboru. I idzie huncwot naprzód do Hora diovic, a potem dopiero na Pisek. Przecie to jest podró dokoła wiata. Szwejk maszerował znowu niemal cał noc i dopiero koło Putimia znalazł w polu stóg. Rozgrzebał nieco słom i z bliska usłyszał głos: - Z którego pułku? Gdzie idziesz? - Z 91. Do Budziejowic. - Gdzie ci tam diabli nios ! - Ja tam mam swojego oberlejtnanta. Słycha było, e mieje si nie jeden głos, ale głosy trzy. Gdy miech przycichł, Szwejk zapytał, z jakiego pułku s oni. Dowiedział si , e dwaj s z 35, a jeden z artylerii, te z Budziejowic. Ci z 35 uciekli przed miesi cem, gdy si formowała kompania marszowa, artylerzysta za w druje od samej mobilizacji. Pochodzi z Putimia, a stóg nale y do niego. Noce sp dza zawsze w stogu. Kolegów znalazł wczoraj w lesie, wi c ich zabrał do siebie do stogu. Wszyscy mieli nadziej , e wojna musi si sko czy za miesi c, za dwa. Zdawało im si , e Rosjanie ju s za Budapesztem i na Morawach. Tak sobie w Putimiu wszyscy opowiadali. Nad ranem, przed witem, matka dragona przyniosła niadanie. Ci z 35 pójd do Strakonic, poniewa jeden z nich ma tam ciotk , a ta znowu ma w górach za Suszic jakiego znajomego wła ciciela tartaku. W tym tartaku b d dobrze ukryci. - A ty, z 91, je li chcesz, to mo esz i z nami - zapraszali Szwejka. - Sraj na oberlejtnanta. - To nie tak łatwo - odpowiedział Szwejk i zakopał si gł boko w stogu. Gdy si rano przebudził, nikogo ju nie było. Który z nich, wida dragon, poło ył mu u nóg kawał chleba na drog . Szwejk szedł przez las i koło Sztiekan spotkał si z włócz g , starym wyg , który łykiem gorzałki przywitał si ze Szwejkiem jak ze starym kamratem. - W takich szmatach nie ła , bracie - pouczał Szwejka. - Taki mundur wojskowy to si dzisiaj nic a nic nie opłaca. Teraz wsz dzie pełno andarmów, a ebra w takich gałganach te niewygodnie. Na nas andarmi ju dzisiaj nie zwracaj takiej uwagi jak dawniej. Teraz szukaj tylko was. Tylko was szukaj powtórzył z takim przekonaniem, e Szwejk postanowił nic mu raczej nie mówi o 91 pułku. Niech go sobie uwa a, za kogo chce. Po co psu złudzenia zacnemu staremu włócz dze?

157


- A gdzie idziesz? - zapytał włócz ga po chwili, gdy obaj zapalili fajki i nie piesz c si okr ali wiosk . - Do Budziejowic. - Jezus Maria, Józefie wi ty! - przestraszył si włócz ga. - Tam ci , bratku, capn za minut . Ani si ogrzejesz! Cywilne szmaty musisz zdoby , musisz łazi cały obszarpany i zrobi z siebie pokrak . Ale nie martw si - mówił dalej. - Teraz pójdziemy na Strakoniec, Volin, Dub i sam diabeł musiałby si w to wda , eby nam si nie udało zb bni dla ciebie jakich łachów cywilnych. Koło Strakonic jest jeszcze sporo takich poczciwych bałwanów, co to na noc nie zamykaj domu, a we dnie w ogóle wszystko otwarte. Teraz w zimie idzie sobie s siad do s siada na pogaw dk , wi c o łach nietrudno. Czego tobie potrzeba? Buty masz, wi c tylko tak co na plecy. Ten wojskowy płaszcz stary? - Stary. - To go sobie zostaw. Po wsiach nosz takie płaszcze. Potrzebujesz spodnie i kapot . Jak tylko zb bnimy dla ciebie te cywilne łachy, to mundur i spodnie sprzedamy ydowi Herrmanowi w Vodnianach. On skupuje takie skarbowe rzeczy i rozprzedaje je potem po wsiach. Dzisiaj pójdziemy na Strakonice rozwijał dalej swój plan. - Cztery milki st d znajduje si stara owczarnia Schwarzenbergów. Tam jest pewien mój znajomy, owczarz, te ju dziadyga starawy, przenocujemy u niego, a rano pójdziemy na Strakonice, eby ci w tamtych okolicach wyszuka łachy cywilne. W owczarni zastał Szwejk miłego dziadka, który pami tał, jak to znowu jego dziadek opowiadał o wojnach francuskich. Owczarz był mo e o dwadzie cia lat starszy od włócz gi i dlatego do jednego i drugiego ze swoich go ci mówił: chłopcze. - Widzicie, chłopcy - zacz ł owczarz opowiada , gdy wszyscy usadowili si dokoła kuchenki, na której gotowały si kartofle w mundurkach - onego czasu dziadek mój te zdesenterował, jak ty na przykład. Ale capn li go w Vodnianach i tak mu dup zr bali, e z niej strz py leciały. I jeszcze mógł by rad, e miał takie szcz cie. Syn Jaresza z Ra ic za Protivinem, dziadek starego Jaresza, dozorcy stawów, dostał za ucieczk kul w łeb w Pisku. Ale zanim go rozstrzelali na piseckich sza cach, musiał biec mi dzy rz dami ołnierzy i dostał sze set kijów, tak e mier była dla niego ulg i odkupieniem. A ty kiedy uciekłe ? - zwrócił spojrzenie wyblakłych oczu ku Szwejkowi. - Po mobilizacji, kiedy nas zaprowadzili do koszar - odpowiedział Szwejk rozumiej c, e opowie prawdziwa wyda si dziadkowi cyga stwem. - Przez mur przełaziłe ? - pytał ciekawy owczarz pami taj c niezawodnie opowiadanie dziadka, który z koszar te przez mur uciekł. - Inaczej si nie dało, dziadziu. - A warta du a była? Strzelali? - Tak, dziadziu. - A teraz, gdzie zamy lasz pój ? - E, we łbie mu si zam ciło - odpowiedział za Szwejka włócz ga. - Upiera si pój do Budziejowic. Wiadomo, człowiek młody, głupi, sam si pcha w nieszcz cie. Musz ja go troch wzi w obroty. Aby tylko zb bni jakie łachy

158


cywilne dla niego, to ju wszystko b dzie dobrze. Do wiosny jako przebieduje, a potem pójdzie do roboty do jakiego chłopa. Tego roku mało b dzie ludzi do roboty i ju mówi , e b d zabierali do pracy w polu wszystkich włócz gów, my l , e lepiej pój z dobrej woli. Ludzi b dzie mało, bo ich na wojnie wytłuk . - Jak to? My lisz, e si wojna tego roku nie sko czy? - pytał owczarz. - Mo e masz racj , mój chłopcze. Były ju długie wojny. Ta napoleo ska na przykład, co nam o niej opowiadali, szwedzkie wojny, siedmioletnie wojny. Ano, zasłu yli sobie ludzie na wojny. Przecie i miłosiernemu Panu Bogu niemiło było patrze , jak wszyscy spysznieli. Ju i baraninka zacz ła ich kłu w z by, ju jej, moi drodzy, re nie chcieli. Dawniej chadzali tu procesjami, eby im sekretnie sprzeda jednego czy drugiego baranka, ale w ostatnich latach to ju im si zachciewało samej wieprzowiny, drobiu, wszystko masłem albo smalcem podlewane. Wi c si Pan Bóg na nich pogniewał za t ich pych . Ale si opami taj , gdy zaczn znowu gotowa lebiot , jak bywało za wojny napolio skiej. Sama zwierzchno nie wiedziała ju , co pocz z tymi wałkoniami. Stary ksi , pan Schwarzenberg, je dził jeszcze zwyczajnym powozem, a ten młody smarkacz ksi cy mierdzi ju automobilem. Ale pan Bóg t benzyn te mu pysk przetrze. Woda z gotuj cymi si kartoflami bulgotała, a stary owczarz po krótkim milczeniu rzekł tonem proroczym: - I nasz najja niejszy pan tej wojny te nie wygra. Nie ma adnego zapału dla tej wojny, bo jak mawia pan bakałarz ze Strakonic, najja niejszy pan nie kazał si koronowa na króla czeskiego. Niech teraz obiecuje, komu chce, złote góry, nikt mu nie uwierzy. Kiedy , stary gałganie, obiecał, e si b dziesz koronował, to powinien był dotrzyma słowa. - Ano, mo e teraz si we mie do tego - wtr cił stary włócz ga. - Teraz mu, chłopcze, ka dy plunie na to - mówił podra niony owczarz. eby słyszał, jak z sob rozmawiaj s siedzi w Skoczicach, gdy si zejd na pogaw dk . Ka dy ma kogo w wojsku, wi c rozmowy prowadz a miło. Po tej wojnie b dzie wolno , nie b dzie ani pa skich dworów ani cesarzy, a dobra ksi ce zostan zabrane. Niejakiego Korzinka te ju andarmi za takie gadanie zabrali, e niby buntuje naród. Ju ci , dzisiaj prawo maj andarmi. - andarmi mieli prawo i dawniej - odezwał si włócz ga. - Pami tam, e w Kladnie rotmistrzem andarmów był niejaki pan Rotter. Ni st d, ni zow d zacz ł on hodowa te, jak e im tam, psy policyjne, z wilków si wywodz ce, co to wszystko wytropi , jak je przyuczy . I miał ten pan rotmistrz z Kladna tych pieskich swoich urz dników wi cej, ni potrzeba. Trzymał ich w osobnym domku i dogadzał im jakby jakim hrabiom. Strzeliło mu raptem do głowy, eby z tymi psami robi do wiadczenia na biednych ludziach w drownych, niby na nas. I wydał rozkaz, eby andarmi po całej okolicy Kladna starannie zbierali wszystkich w drownych i dostarczali ich do jego własnych r k. Wyci gam ja razu pewnego kulasy drog z Lan i migam si do gł boko borem-lasem, ale wszystko na nic. Do le niczówki, do której si wybrałem, ju si nie dostałem, bo ju mnie mieli i odstawili prosto do pana rotmistrza. Ludzie kochane, nawet sobie tego akuratnie rozwa y nie mo ecie, czegom ja u tego pana rotmistrza z tymi psami nie wycierpiał. Najprzód kazał mnie tym psom obw cha , potem musiałem

159


włazi na drabin , a kiedym był ju do wysoko, to pu cili za mn jedn tak besti , ta jucha ci gn ła mnie z drabiny na dół, powaliła na ziemi , stan ła na mnie i prosto w oczy wyszczerzyła na mnie z by. Potem tego psa zabrali, a mnie powiedzieli, ebym si niby schował, gdzie mi si podoba. Pu ciłem si w dolni Kaczaku na lasy, wlazłem w szczelin skaln , a za pół godziny przyleciały za mn dwie takie bestie, powaliły mnie i podczas gdy jedna trzymała mnie z bami za kark, druga poleciała do Kladna, a za godzin przyszedł do mnie sam ten pan rotmistrz z andarmami. Psa przywołał, dał mi pi koron i pozwolił mi przez całe dwa dni ebra swobodnie po całym Kladnie. Ale ja od razu nó ki za pas i z miejsca truchtem do Berouna i ju nigdy noga moja w Kladnie nie postała. Omijali tamte strony wszyscy ludzie w drowni, bo na wszystkich chciał pan rotmistrz robi te swoje próby. Te m dre psy okropnie lubił. Po posterunkach andarmskich sobie opowiadali, e jak przybył gdzie na inspekcj i zobaczył tam wilka, to adnej inspekcji nie robił, tylko z wielkiej uciechy chlał przez cały dzie z wachmistrzem. Podczas gdy owczarz zlewał wod z kartofli i napełniał mis zsiadłym owczym mlekiem, włócz ga opowiadał dalej, co wiedział o prawie andarmów. - W Lipnicy był niegdy jeden wachmistrz andarmski w dole przed zamkiem. Mieszkał tam, gdzie był posterunek, a ja, stary poczciwiec, my lałem zawsze, e posterunek musi by na jakim widocznym miejscu, w rynku czy na jakim placu, a nie w ciasnej, ustronnej uliczce. Wi c id do przedmie cia, obchodz domek za domkiem, nie patrz na napisy i w jednej takiej chałupie otwieram drzwi na pierwszym pi trze i melduj si : „Upraszam pokornie ubogi w drowny.” Ech, mój Bo e, nogi mi odj ło! Wlazłem prosto na posterunek andarmski. Karabiny pod cianami, krucyfiks na stole, rejestry na szafce, najja niejszy pan z obrazu nad stołem patrzy prosto na mnie. Zanim zdołałem co wykrztusi , pan wachmajster przyskoczył do mnie i dał mi tak zdrowo w pysk, e od drzwi zleciałem po schodach na sam dół i nie zatrzymałem si a w Kej licach. Takie jest prawo andarmów. Zabrali si do jedzenia i niebawem poukładali si do snu w ciepłej izbie na ławkach. W nocy Szwejk ubrał si po cichu i wyszedł na dwór. Na wschodzie pokazywał si ksi yc i w jego nikłych blaskach ruszył Szwejk ku wschodowi, powtarzaj c sobie: „Przecie to jest niemo liwe, ebym wreszcie do tych Budziejowic jako si nie dostał.” Poniewa z prawej strony po wyj ciu z lasów wida było jakie miasto, wi c Szwejk skierował si troch ku północy, po czym zawrócił ku południowi, ale znowu pokazało mu si jakie miasto. Były to Vodniany. Okr ył je zr cznie drog przez ł ki, a poranne sło ce powitało go na za nie onych zboczach nad Protivinem. - Stale naprzód - rzekł sobie dobry wojak Szwejk. - Obowi zek wzywa. Do Budziejowic dosta si musz . Zbiegiem nieszcz liwych okoliczno ci, zamiast od Protivina na południe ku Budziejowicom, zawróciły si kroki Szwejka ku północy, na Pisek.

160


Około południa ujrzał Szwejk jak wie w pobli u. Schodz c z niewielkiego wzgórza pomy lał sobie dobry wojak: „Dalej tak nie mo na. Przepytam si tu, któr dy si idzie do tych Budziejowic.” Wkraczaj c do wsi był ogromnie zdziwiony, gdy na tablicy około pierwszego domku przeczytał: „Wie Putim”. - Na miło boska! - westchn ł Szwejk. - Znowu wi c jestem w Putimiu, gdzie spałem w stogu. Nie dziwił si te bynajmniej, gdy zza sadzawki z domku czysto wybielonego, na którym wisiała kokoszka (jak miejscami nazywano orła pa stwowego), wyszedł andarm, podobny do paj ka czyhaj cego ród paj czyny. andarm wymierzył prosto do Szwejka i zbli ywszy si do wyrzekł tylko jedno słowo: - Dok d? - Do Budziejowic, do swego pułku. - andarm si u miechn ł: - Idzie pan przecie od Budziejowic. Ma pan te swoje Budziejowice ju za sob - i wci gn ł Szwejka na posterunek andarmerii. Wachmistrz andarmerii w Putimiu znany był w całej okolicy z tego, e post puje bardzo taktownie i bardzo sprytnie. Ludziom zatrzymanym lub aresztowanym nigdy nie rzekł marnego słowa, nie wymy lał i nie wyzywał, ale poddawał wszystkich takiemu krzy owemu badaniu, e i niewinny przyznałby si do wszystkiego. Obaj andarmi posterunku przystosowali si do niego, a badanie krzy owe odbywało si zawsze przy u miechach całego personelu andarmerii. „Kryminalistyka opiera si na uprzejmo ci i sprycie - mawiał cz sto wachmistrz w Putimiu do swoich podwładnych. - Wrzeszcze na kogo to nie ma najmniejszego sensu. Do delikwentów i ludzi podejrzanych trzeba zabiera si delikatnie, a przy tym trzeba si stara , eby ich utopi w powodzi pyta .” - Uprzejmie pana witam, panie ołnierzu - rzekł wachmistrz. - Niech pan siada, bo pan jest w drówk strudzony, i niech pan powie, dok d pan si wybrał. Szwejk powtórzył, e idzie do Czeskich Budziejowic, do swego pułku. - W takim raziem zmylił pan drog - rzekł z u miechem wachmistrz poniewa idzie pan wła nie od Czeskich Budziejowic, o czym mog pana przekona . Oto tutaj wisi mapa Czech. Niech pan popatrzy. Na południe od nas jest Protivin, dalej na południe jest Hluboka, a jeszcze dalej s Czeskie Budziejowice. No, sam pan widzi, e nie do Budziejowic pan idzie, ale z Budziejowic. Wachmistrz spojrzał na Szwejka uprzejmie, ten za odpowiedział spokojnie i z wielk godno ci : - A jednak ja id do Budziejowic! Było to co wi cej ni słowa Galileusza: „Eppur si muove” - poniewa tamten wypowiedział je na pewno w zło ci. - Wie pan co? - mówił wachmistrz z niezmiern uprzejmo ci . - Ja to panu wyperswaduj , a pan sam dojdzie do przekonania, e wszelkie kłamstwo utrudnia zeznanie. - Ma pan zupełn racj - rzekł Szwejk - e ka de zapieranie si utrudnia zeznanie i na odwrót.

161


- No, widzi pan, e jeste my jednego zdania w tej kwestii. Prosz mi powiedzie całkiem rzetelnie, sk d pan wyszedł wybieraj c si do tych swoich Budziejowic. Mówi umy lnie „swoich”, poniewa widocznie musz by jakie inne Budziejowice, le ce na północ od Putimia, ale dotychczas nie ma ich na mapie. - Wyszedłem z Taboru. - A co pan robił w Taborze? - Czekałem na poci g odchodz cy do Budziejowic. - A dlaczego nie pojechał pan do Budziejowic kolej ? - Bo nie miałem pieni dzy na bilet. - A dlaczego panu, jako ołnierzowi, nie dali bezpłatnego biletu wojskowego? - Poniewa przy sobie nie miałem adnych dokumentów. - Otó to - zatriumfował wachmistrz andarmerii zwracaj c si do jednego z andarmów. - Nie jest taki głupi, jak udaje, i zaczyna si bardzo ładnie pl ta . Wachmistrz zacz ł na nowo, jakby nie dosłyszał ostatniej odpowiedzi o dokumentach. - Wyszedł wi c pan z Taboru. I dok d pan szedł? - Do Czeskich Budziejowic. Twarz wachmistrza nabrała wyrazu nieco surowszego, a oczy jego zwróciły si ku mapie. - Czy mo e nam pan pokaza na mapie, któr dy szedł pan do Budziejowic? - Wszystkich tych miejsc nie pami tam, wiem tylko to jedno, e tutaj w Putimiu ju raz byłem. Cały personel posterunku andarmerii spojrzał po sobie badawczo, a wachmistrz mówił dalej: - A wi c w Taborze był pan na dworcu. Czy pan ma co przy sobie? Prosz wszystko wyj . Szwejk został bardzo dokładnie zrewidowany, ale nic u niego nie znaleziono, prócz fajki i zapałek. - Niech no pan powie - zapytał wachmistrz - dlaczego te nie ma pan przy sobie nic, ale to nic? - Bo ja niczego nie potrzebuj . - Ech, mój Bo e - westchn ł wachmistrz - ci ka sprawa z panem! Powiada pan, e w Putimiu był pan ju raz. Co pan tu robił? - Przechodziłem koło Putimia id c do Budziejowic. - Teraz sam pan widzi, jak pan si pl cze. Według słów pa skich szedł pan do Budziejowic, ale ju pan chyba jest przekonany, e idzie pan z Budziejowic. - Musiałem wida zrobi takie koło. Wachmistrz znowu wymienił z całym personelem wymowne spojrzenie. - Te pa skie koła wygl daj na to, e pan si tu włóczy po okolicy. Czy długo pan siedział w Taborze na dworcu? - A do odej cia ostatniego poci gu do Budziejowic. - I có pan tam robił? - Rozmawiałem z ołnierzami. Nowe, wielce wymowne spojrzenie wachmistrza na personel.

162


- O czym te pan na przykład rozmawiał z ołnierzami i o co pan ich wypytywał? - Pytałem si ich, z jakiego s pułku i dok d jad . - Doskonale. A czy nie pytał pan ich, na przykład, ilu szeregowców ma taki pułk i na jakie cz ci si dzieli? - O to si nie pytałem, poniewa ju dawno znam to na pami . - A wi c jest pan dobrze poinformowany o formacjach naszego wojska? - Tak jest, panie wachmistrzu. Wachmistrz rozejrzał si triumfuj co dokoła, rzucaj c na szal ostatni atut: - Po rosyjsku pan umie? - Nie umiem. Wachmistrz skin ł na młodszego andarma, a gdy obaj wyszli do przyległego pokoju, rzekł w uniesieniu, przekonany o niechybnym zwyci stwie: - Słyszał pan? - zacierał r ce. - Nie umie po rosyjsku! Spryciarz nad spryciarze! Do wszystkiego si przyznał, tylko najwa niejszego si wypiera. Jutro odstawimy go do Pisku do s du okr gowego. Kryminalistyka to spryt i delikatno . Widzieli cie, jak go pogr yli my w powodzi pyta ? Kto by to był pomy lał! Wygl da tak jako ało nie i idiotycznie, ale do takich spryciarzy trzeba zabiera si jeszcze sprytniej. Prosz go teraz gdzie usadowi , a ja pójd spisa protokół. Było ju dobrze pod wieczór, a wachmistrz andarmerii z miłym u miechem wci jeszcze pisał swój protokół, którego ka de zdanie zawierało słówko: „Spionageverdächtig”. Wachmistrzowi Flanderce sytuacja wydawała si coraz ja niejsza, w miar jak coraz wi cej rozpisywał si dziwaczn niemczyzn urz dow , a wreszcie zako czył swój bericht takimi słowy: „So melde ich gehorsam, wird den feindlichen Offizier heutigen Tages nach Bezirksgendarmeriekommando Pisek überliefert.” U miechn ł si z zadowoleniem do swego dzieła i zawołał swego frajtra. - Czy dali cie temu nieprzyjacielskiemu oficerowi co do zjedzenia? - Według pa skiego rozporz dzenia, panie wachmajster, dajemy po ywienie tylko tym, którzy zostaj uj ci i przesłuchani przed godzin dwunast . - Mamy do czynienia z wielkim wyj tkiem - rzekł z godno ci wachmistrz. Jest to jaki wy szy oficer, wida sztabowy. Sami chyba rozumiecie, e Rosjanie nie przy l tu na szpiegowanie jakiego frajtra. Po lijcie do gospody „Pod Kocurkiem” po obiad, a gdyby tam nic nie mieli, niech gotuj . Nast pnie niech zrobi herbaty z arakiem i niech to wszystko tutaj przy l . Ale nie mówi dla kogo. W ogóle nic nie mówi , kogo tutaj mamy. To tajemnica wojskowa. Co te teraz robi? - Prosił o troch tytoniu, siedzi na odwachu i jest taki zadowolony, jakby siedział u siebie w domu.”Macie tu powiada, cieplutko, a miło. A piec nie dymi? Bardzo tu u was przyjemnie. Gdyby piec dymił, to najlepiej kaza go kominiarzowi przeci gn . Ale dopiero po obiedzie, nie wtedy, jak sło ce stoi nad kominem.” - Co to za wyrafinowany człowiek! - głosem pełnym podziwu wołał wachmistrz. - Zachowuje si tak, jakby nie o niego chodziło. A sam wie przecie, e

163


b dzie rozstrzelany. Takiego człowieka trzeba szanowa , chocia to i nieprzyjaciel. Bo przecie taki idzie na pewn mier . Nie wiem, czy zdobyliby my si na co podobnego. Mogliby my si zachwia , pofolgowa sobie. A ten siedzi spokojnie i nic.”Cieplutko tu u was, powiada, i czy wam piec nie dymi”. S na wiecie, panie frajter, i takie charaktery. Na to potrzebne s nerwy stalowe, samozaparcie, hart i zapał. Gdyby w Austrii był taki zapał... ale lepiej o tym nie mówmy. Chocia i u nas trafiaj si tacy zapale cy. Czytał pan w gazecie „Národni Politika” o tym oberlejtnancie Bergerze z artylerii, co to wlazł na wysok sosn i zrobił sobie tam na gał zi beobachtungspunkt? Gdy nasi ust pili, nie mógł ju zle na dół, bo byłby si dostał do niewoli. Czekał wi c tak długo, a nasi znowu nieprzyjaciela przep dz i musiał czeka całe dwa tygodnie, nim si ich wreszcie doczekał. Czterna cie dni siedział na so nie, poogryzał cały wierzchołek drzewa i ywił si igliwiem i gał zkami, eby nie umrze z głodu. A gdy nasi wrócili, to był taki osłabiony, e ju nie mógł si na drzewie utrzyma , spadł i zabił si . Po mierci został nagrodzony złotym krzy em zasługi za dzielno . I wachmistrz dodał z wielk powag : - To jest po wi cenie, panie frajter, bohaterstwo, e tak powiem! No, ale my tu znowu gadu, gadu, a tamten czeka. Skoczcie wi c zamówi teraz ten obiad, a jego tymczasem przy lijcie do mnie. Frajter przyprowadził Szwejka, wachmistrz uprzejmie wskazał mu krzesło i rozpocz ł rozmow od pytania, czy ma rodziców. - Nie mam. Wachmistrz pomy lał, e i to lepiej nawet, bo przynajmniej nikt nie b dzie tego biedaka opłakiwał. Zapatrzył si w poczciw twarz Szwejka i w przyst pie yczliwo ci poklepał go po ramieniu, pochylił si ku niemu i zapytał tonem ojcowskim: - No, a jak si panu w Czechach podoba? - Mnie si wsz dzie w Czechach podoba - odpowiedział Szwejk. - Po drodze spotykałem wsz dzie dobrych ludzi. Wachmistrz kiwał głow potakuj co. - Nasz lud jest bardzo dobry i miły. e tam czasem kto komu co ukradnie albo e si ludzie poczubi , to jest bez znaczenia. Jestem tu ju lat pi tna cie i gdyby wszystko dokładnie obliczy , co si tu stało, to na rok wypadnie akurat trzy wierci morderstwa. - Pan mówi o morderstwach nie dokonanych? - zapytał Szwejk. - E, nie. O dokonanych, tylko e przez lat pi tna cie badali my tu zaledwie jedena cie morderstw. Rabunkowych było pi , a sze takich zwyczajnych, niewartych gadania. Wachmistrz milczał przez chwil , a potem znowu przeszedł do swojej metody badania: - Co wła ciwie chciał pan robi w Budziejowicach? - Wst pi do słu by w 91 pułku. Wachmistrz wezwał Szwejka, aby udał si na odwach, i piesz c si , aby nie zapomniał tego, co wła nie słyszał, dodał do swego raportu, przeznaczonego dla dowództwa andarmerii w Pisku:

164


„Znaj c wybornie j zyk czeski, zamierzał w Czeskich Budziejowicach podj prób dostania si do 91 pułku piechoty.” Zatarł r ce z zadowolenia, e udało mu si zebra taki bogaty materiał ledczy, pełen precyzyjnych wyników jego metod badania. Przypomniał sobie swego poprzednika, wachmistrza Bürgera, który z zatrzymanymi w ogóle nie rozmawiał, o nic nie pytał i natychmiast odsyłał ich do s du okr gowego z krótkim raportem: „Według raportu frajtra został zatrzymany za włócz gostwo i ebranin ”. Czy mo na nazwa to przesłuchiwaniem? I wachmistrz, spogl daj c na stronice raportu, u miechn ł si z zadowoleniem. Z biurka swego wyj ł tajn instrukcj krajowego dowództwa andarmerii w Pradze ze zwykłym zastrze eniem: „ ci le tajne!” - i przeczytał j sobie jeszcze raz: „Wszystkim posterunkom andarmerii poleca si surowo, aby z uwag jak najczujniejsz ledziły wszystkie osoby przechodz ce przez ich rewiry. Przesuni cia naszych wojsk w Galicji wschodniej spowodowały to, e pewne oddziały rosyjskie, przekroczywszy Karpaty, zaj ły stanowiska wewn trz granic naszej monarchii. Ta nowa sytuacja spowodowała przesuni cie frontu w gł b terytorium naszego mocarstwa ku zachodowi. Ona te umo liwiła szpiegom rosyjskim przedostanie si przy ruchliwo ci frontu w gł b terytorium naszego mocarstwa, osobliwie na l sk i na Morawy, sk d według poufnych wiadomo ci bardzo wielu rosyjskich szpiegów udało si do Czech. Zostało stwierdzone, e w ród nich jest du o Czechów rosyjskich, wychowanych w wy szych wojskowych szkołach sztabowych w Rosji. Znaj c doskonale j zyk czeski, staj si oni osobliwie niebezpiecznymi szpiegami, albowiem mog przeprowadzi i na pewno przeprowadzaj w ród ludno ci czeskiej propagand antypa stwow . Dowództwo krajowe poleca przeto zatrzymywa wszystkich podejrzanych i zaostrzy czujno osobliwie w tych miejscowo ciach, w pobli u których znajduj si jednostki wojskowe, składy wojskowe i stacje kolejowe, przez które przechodz poci gi wojskowe. Zatrzymanych nale y natychmiast podda rewizji i odstawi do wy szej instancji.” Wachmistrz andarmerii Flanderka znowu u miechn ł si z zadowoleniem i wło ył tajn instrukcj , „Sekretreservaten”, mi dzy inne instrukcje do teki z napisem: „Rozporz dzenia tajne”. Było ich du o, bo Ministerstwo Spraw Wewn trznych przy współudziale Ministerstwa Obrony Krajowej, którego władzy podlegała andarmeria, wydawało ich tyle, e w dowództwie andarmerii w Pradze nie nad ano z ich powielaniem i rozsyłaniem. andarmi otrzymywali papiery, jak np.: „Rozporz dzenie o kontroli lojalno ci ludno ci miejscowej.” „Instrukcja, jak w rozmowach z miejscow ludno ci bada nale y wpływ, jaki na ludno wywieraj wiadomo ci z terenów wojny.” „Kwestionariusz dotycz cy stosunku miejscowej ludno ci do rozpisanych po yczek, wojennych i składek.” „Kwestionariusz o nastrojach w ród wezwanych do wojska i w ród tych, którzy maj zosta wezwani.”

165


„Kwestionariusz o nastrojach w ród członków samorz dów miejscowych i w ród inteligencji.” „Rozkaz natychmiastowego ustalenia, do jakich partii politycznych nale y ludno miejscowa i jaka jest siła poszczególnych partii.” „Rozporz dzenie o kontroli działalno ci przywódców miejscowych partii i stwierdzenie stopnia lojalno ci tych wła nie partii, do których nale y ludno danego terenu.” „Kwestionariusz co do tego, jakie gazety, czasopisma i broszury przychodz do rewiru danego posterunku andarmerii.” „Instrukcja nakazuj ca sprawdzenie, z kim obcuj osoby podejrzane o nielojalno i jak przedstawia si ich nielojalno .” „Instrukcja, jak pozyskiwa spo ród ludno ci miejscowej płatnych konfidentów i donosicieli.” „Instrukcja dla opłacanych donosicieli, rekrutuj cych si z miejscowej ludno ci, którzy s na słu bie danego posterunku andarmerii.” Dzie w dzie przybywały nowe instrukcje, pouczenia, kwestionariusze i rozporz dzenia. Zasypany tym mnóstwem wynalazków austriackiego Ministerstwa Spraw Wewn trznych, wachmistrz Flanderka miał mas zaległo ci i na kwestionariusze odpowiadał stereotypowo, e w jego rewirze wszystko w porz dku, a lojalno w ród miejscowej ludno ci odpowiada stopniowi I a. Austriackie Ministerstwo Spraw Wewn trznych wynalazło do mierzenia lojalno ci i wierno ci wzgl dem monarchii tak to skal stopni: I a, I b, I c; II a, II b, II c; III a, III b, III c; IV a, IV b, IV c. Ta ostatnia czwórka rzymska w poł czeniu z „a” oznaczała zdrad stanu i stryczek, z liter „b” internowanie, z liter „c” obserwacj i wi zienie. W szufladzie wachmistrza andarmerii znajdowały si wszelkie mo liwe druki i rejestry. Rz d chciał wiedzie o ka dym obywatelu wszystko, co ten obywatel o nim my li. Ile to razy wachmistrz Flanderka, zrozpaczony, załamywał r ce nad drukami, które nieubłaganie przychodziły ka d poczt . Jak tylko ujrzał znane koperty z piecz tk „Portofreidienstlich”, serce uderzało mu mocniej, a w nocy, gdy rozmy lał nad tym wszystkim, dochodził do przekonania, e ko ca wojny si nie doczeka i e krajowe dowództwo andarmerii przyprawi go w ostatniej chwili o utrat rozumu, i e nie b dzie ju mógł cieszy si ze zwyci stwa armii austriackiej, bo zgłupieje do cna. Za dowództwo okr gowe bombardowało go dzie w dzie zapytaniami, dlaczego nie odpowiedział jeszcze na kwestionariusz numer 72345/721 g/f d, jak załatwiona została instrukcja za numerem 88992/882 gfch z, jakie praktyczne rezultaty wydała instrukcja pod numerem 123456/292 b/r v, itd. Najwi cej kłopotów miał z instrukcj , w jaki sposób w ród ludno ci miejscowej wybiera nale y płatnych donosicieli, a wreszcie, uznawszy za niemo liwe pozyskanie kogo z tych miejscowo ci, gdzie zaczynaj si Blata i gdzie wszyscy jeden w drugiego maj twarde, uparte łby, wpadł na koncept wyforowania na to stanowisko pastucha gminnego, którego wszyscy nazywali „Pepiku, skocz no!”. Był to kretyn, który na takie wezwanie zawsze podskoczył.

166


Jedna z tych nieszcz liwych, przez przyrod i ludzi upo ledzonych istot, kaleka, który za kilka złotych rocznie i za troch po ywienia pasał bydło wsiowe. Tego wi c Pepika kazał wachmistrz wezwa i rzekł do niego: - Wiesz ty, Pepiku, kto to jest stary Prochazka? Nie becz i pami taj, e tak nazywaj najja niejszego pana. Wiesz, kto to jest najja niejszy pan? - To pan ciesia . - Doskonale, Pepiku! Wi c pami taj, gdy chodz c po domach na obiady usłyszysz, e pan cesarz jest bydl , albo co innego, to przyjd do mnie i powiedz mi o tym. Dostaniesz dziesi tk , a je li b dzie kto mówił, e wojny nie wygramy, to tak samo przyjdziesz do mnie i powiesz mi, kto to mówił, i znowu dostaniesz dziesi tk . Ale gdybym si dowiedział, e przede mn co ukrywasz, to le z tob b dzie. Zabior ci i odstawi do Pisku. A teraz, Pepiku, skocz no! Pepik podskoczył, wachmistrz dał mu dwie dziesi tki i zadowolony z siebie napisał raport do okr gowego dowództwa andarmerii, e ju znalazł osob , która b dzie dostarczała informacji. Nazajutrz przyszedł do wachmistrza ksi dz proboszcz i donosił mu w gł bokim sekrecie, e dzisiaj rano spotkał pastucha gminnego, Pepika, który mu opowiadał: - Panie pjoboscu, a pan wachmajstel wciolaj mówił, e pan cisia jest bydle i e wojny nie wyglamy. Beee, hop! Po dłu szym roztrz saniu sprawy i po rozmowie z ksi dzem proboszczem kazał wachmistrz andarmerii, Flanderka, zaaresztowa pastucha gminnego, który nast pnie przez s d wojenny na Hradczanach skazany został na dwana cie lat wi zienia za knowania antypa stwowe, za podburzanie do nieposłusze stwa władzom, za obraz najja niejszego pana i za kilka innych zbrodni i przest pstw. Pepik zachowywał si wobec s du jak na pastwisku albo w ród s siadów. Na wszystkie pytania pobekiwał jak koza, a po ogłoszeniu wyroku podskoczył i wrzasn ł: „Beee, hop!” Za to został ukarany dyscyplinarnie twardym ło em w osobnej celi i trzema postami. Odt d wachmistrz andarmerii nie miał ju informatora i musiał zadowoli si tym, e go sobie wymy lił i podawszy fikcyjne nazwisko powi kszył dochód swój o pi dziesi t koron miesi cznie, które przepijał w gospodzie „Pod Kocurkiem”. Pij c dziesi ty kufel dostawał napadu sumienno ci, piwo przestawało mu smakowa , a s siedzi zwracali si do niego zawsze z tym samym zdaniem: - Pan wachmistrz jest dzisiaj taki jaki smutny, jakby nieswój. - Przy tych słowach wachmistrz udawał si do domu, a po jego odej ciu zawsze kto mawiał: - Nasi wida znowu dostali w Serbii po dupie, bo wachmajster zaniemówił. Za wachmistrz zabierał si w domu do pracy i wypełniał przynajmniej jeden z wielu kwestionariuszów: „Nastrój w ród miejscowej ludno ci: I a.” Pan wachmistrz miewał ci kie, bezsenne noce. Bezustannie wyczekiwał inspekcji i dochodzenia. nił mu si nieraz stryczek, widział, jak go prowadz pod szubienic , gdzie sam pan minister Obrony Krajowej pyta si go po raz ostatni: „Wachtmeister, wo ist die Antwort des Zirkulärs nr 1789678/23792 X. Y. Z!”

167


Ale teraz! Jest jako tak, jakby ze wszystkich zak tków posterunku andarmerii odzywały si fanfary triumfalne. Wachmistrz andarmerii Flanderka nie w tpił, e dowódca okr gu poklepie go po ramieniu i powie. „Ich gratuliere Ihnen, Herr Wachtmeister.” W duchu widział wachmistrz andarmerii i inne wspaniałe obrazy, jakie taiły si w jednym ze zwojów jego urz dowego mózgu: odznaczenia, szybki awans i przeniesienie do wy szej rangi słu bowej, ocena jego zdolno ci kryminologicznych, wietna kariera. Wezwał frajtra i zapytał: - Dostał obiad? - Przynie li mu w dzonk z kapust i knedlami, ale zupy ju nie było. Wypił herbat i prosi o jeszcze. - Nie ałowa mu! - wspaniałomy lnie zadecydował wachmistrz. - Jak tylko herbat wypije, to prosz przyprowadzi go do mnie. - No i jak e tam? Smakowało panu? - zapytał wachmistrz, gdy młodszy andarm po upływie pół godziny przyprowadził Szwejka, sytego i zadowolonego jak zawsze. - Mo na wytrzyma , panie wachmajster, tylko kapusty było troch za mało. Ale có robi ? Wiem, e pan nie był na to przygotowany. W dzonka była dobrze przew dzona. Przypuszczam, e było to mi so domowe ze wini swojego chowu. Herbata z arakiem te zrobiła mi dobrze. Wachmistrz spojrzał na Szwejka i zacz ł: - W Rosji pija si du o herbaty, nieprawda ? Czy maj tak e i arak? - Arak maj na całym wiecie. „Tylko si , bratku, nie wykr caj - pomy lał wachmistrz. -Trzeba si było pilnowa dawniej i nie gada wszystkiego.” - No, a ładnych dziewcz t du o w Rosji? - zapytał pochylaj c si ku Szwejkowi poufale. - Ładne dziewcz ta s na całym wiecie, panie wachmajster.” Figlarz z ciebie pomy lał znowu wachmistrz. - Teraz chciałby si z tego wszystkiego wykr ci .” Wytoczył na Szwejka najci szy kaliber i zapytał: - Co chciał pan robi w 91 pułku? - Chciałem uda si na front. Wachmistrz z zadowoleniem popatrzył na Szwejka i rzekł jakby do siebie: - Całkiem słusznie. Jest to najlepszy sposób dostania si do Rosji. „Rzecz jest naprawd wietnie obmy lona” - promieniał wachmistrz uwa aj c, jakie te wra enie wywr na Szwejku jego słowa. Ale w oczach jego nie mógł si doczyta niczego, prócz bezwzgl dnego spokoju. „Ani brew nie drgnie - podziwiał wachmistrz Szwejka. - Takie wietne maj wychowanie wojskowe. Gdybym si znalazł w jego sytuacji i kto odezwałby si do mnie w taki sposób, to kolana roztrz słyby si pode mn ...” - Rano odwieziemy pana do Pisku - rzucił jakby od niechcenia. - Był pan ju w Pisku? - Roku tysi c dziewi set dziesi tego na manewrach cesarskich. - U miech wachmistrza stał si po tej odpowiedzi jeszcze uprzejmiejszy i bardziej

168


triumfuj cy. Doznawał uczucia, e swoim systemem zapyta prze cign ł samego siebie. - Brał pan udział w manewrach? - Tak jest, panie wachmajster, jako szeregowiec. I znów tak spokojnie, jak przedtem, spogl dał Szwejk na wachmistrza, który z uciechy siedział jak na szpilkach i nie mógł si ju doczeka , kiedy wstawi to wreszcie do raportu. Zawołał frajtra, eby Szwejka odprowadził, a sam uzupełnił swój raport: „Plan jego był taki: wkradłszy si do szeregów 91 pułku piechoty, chciał natychmiast zameldowa si jako ochotnik na front i przy najbli szej sposobno ci dosta si do Rosji, zauwa ył bowiem, e przy czujno ci organów inna droga powrotu jest niemo liwa. e w 91 pułku byłby mógł wietnie prosperowa , jest bardzo prawdopodobne, gdy po dłu szym krzy owym badaniu przyznał si , e w roku tysi c dziewi set dziesi tym brał udział w manewrach cesarskich w okolicy Pisku jako szeregowiec. Z tego wida , e w specjalno ci swojej posiada wielkie zdolno ci. Zaznaczam jeszcze, e zebrane oskar enia s rezultatem mego systemu krzy owego badania.” We drzwiach ukazał si młodszy andarm. - Panie wachmajster, on chce i do wychodka. - Bajonett auf! - zadecydował wachmistrz. - Albo lepiej niech go pan przyprowadzi tutaj. - Chce pan i do wychodka? - uprzejmie zapytał wachmistrz. - Czy nie ma pan jakich innych zamiarów? - Badawczo patrzył w twarz Szwejka. - Nie mam adnych innych zamiarów, panie wachmistrzu, tylko piln potrzb - odpowiedział Szwejk. - No, no, eby si tylko nie okazało co innego - napominał go wachmistrz przypinaj c słu bowy rewolwer. - Pójd z panem. - To bardzo dobry rewolwer - mówił do Szwejka po drodze - siedmiostrzałowy i strzela bardzo precyzyjnie. Zanim wyszli na dwór, wachmistrz zawołał frajtra i rzekł mu sekretnie: - Bajonett auf, jak ju b dzie w rodku, staniecie za wychodkiem, eby nam si nie przekopał przez gnojowisko. Wychodek był to mały, zwyczajny szalecik drewniany, stercz cy rozpaczliwie na rodku podwórza nad gnojowiskiem i s siaduj cy z poblisk kup nawozu. Był to ju stary weteran, w którym załatwiały swoje potrzeby całe pokolenia. Teraz siedział w nim Szwejk przytrzymuj c jedn r ka drzwi za sznurek, podczas gdy od tyłu frajter spogl dał mu na zadek, eby si aresztant nie przekopał przez gnojowisko. Za jastrz bie oczy wachmistrza andarmerii nie odwracały si ani na chwil od drzwi: wachmistrz rozmy lał nad tym, w któr nog nale ałoby postrzeli Szwejka, gdyby próbował uciec. Ale drzwi otwarły si spokojnie, z szaletu wyszedł zadowolony Szwejk i zwracaj c si do wachmistrza pytał: - Czy nie siedziałem zbyt długo? Mo e pan nie ma czasu?

169


- O, bynajmniej, bynajmniej - odpowiedział wachmistrz, a w duchu pomy lał: „Co za delikatny, wytworny człowiek. Wie, co go czeka, ale trzeba przyzna , e do ostatniej chwili jest przyzwoity. Czy kto z naszych na jego miejscu umiałby si tak zachowa ?” Wachmistrz usiadł obok Szwejka na materacu na pustym łó ku andarma Rampy, który miał nocn słu b i obchodził wsie, a który w tej chwili siedział spokojnie „Pod Czarnym Koniem” w Protivinie i grał z majstrem szewskim w mariasza, wywodz c w przerwach, e Austria musi wojn wygra . Wachmistrz zapalił fajk , podał tyto Szwejkowi, frajter dorzucił w gla do pieca i posterunek andarmerii przemienił si w najmilsze miejsce na kuli ziemskiej, w przytulny zak tek, w ciepłe gniazdo, omotywane paj czynami szarej godziny zmierzchu. Wszyscy milczeli. Wachmistrz my lał nad czym uporczywie, a wreszcie, zwracaj c si do frajtra, powiedział: - Zdaniem moim, niesprawiedliwie jest wiesza szpiegów. Człowiek po wi caj cy si dla obowi zku za swoj , e tak powiem, ojczyzn , powinien by stracony z honorem, przy pomocy prochu i ołowiu. Co pan o tym s dzi? - Stanowczo rozstrzela takiego, a nie wiesza - zgadzał si młody andarm. Dajmy na to, e i nas mogliby dok d wysła i rozkazaliby: „Musicie wyszpiegowa , ile karabinów maszynowych maj Rosjanie w swoim maschinengewehrabteilungu.” Przebrałbym si i poszedłbym. I za to mieliby mnie wiesza jak jakiego morderc i rabusia? Frajter andarmerii tak si rozzło cił, e wstał i zawołał: - dam rozstrzelania i pogrzebu z honorami wojskowymi. - W tym s k - odezwał si Szwejk - eby człowiek był przebiegły, wtedy mu nigdy nic nie dowiod . - Oho, dowiod ! - z naciskiem zawołał wachmistrz. - Je li oczywi cie i oni s tak przebiegli i maj swoj metod . Pan sam si o tym przekona. - Przekona si pan - powtórzył tonem ju nieco łagodniejszym, okraszaj c słowa swe uprzejmym u miechem. - Nam si tu nikt nie wykr ci, prawda, panie kolego? Frajter skin ł głow , e si zgadza, i dodał, e niektórzy ludzie przegrywaj spraw z góry i e maska zupełnego spokoju nic im nie pomo e, bo im spokojniejszy jest człowiek, tym bardziej sam siebie zasypuje. - Macie moj szkoł , panie frajter - rzekł dumnie wachmistrz. - Spokój to ba ka mydlana, sztuczny spokój to corpus delicti. Przerwał swój wykład i zwracaj c si do młodszego kolegi zapytał: - Co b dziemy dzi jedli na kolacj ? - A do gospody pan wachmajster dzisiaj nie pójdzie? - Pytanie to wyłoniło przed wachmistrzem nowy ci ki problem, który nale ało natychmiast rozstrzygn . Co by to było, gdyby ten tu skorzystał z jego nieobecno ci i uciekł w nocy? Frajter jest wprawdzie człowiekiem zasługuj cym na zaufanie, przezornym, ale uciekło mu ju dwóch włócz gów. W rzeczywisto ci sprawa miała si nieco inaczej: nie miał frajter ochoty wlec si z nimi po niegu - było to zim - a do Pisku, wi c w polu koło Ra ic pu cił ich i dla formy strzelił w powietrze.

170


- Po lemy po kolacje nasz bab , a piwo b dzie nam nosiła w dzbanku rozstrzygn ł wachmistrz ci ki problem. - Niech si babina troch przewietrzy. I baba Pejzlerka, która im usługiwała, przewietrzyła si istotnie. Od samej kolacji ł czno mi dzy posterunkiem andarmerii a karczm „Pod Kocurkiem” była stale utrzymywana. Niezliczone lady ci kich, du ych trzewików baby Pejzlerki na tej linii ł czno ci wiadczyły o tym, e wachmistrz w pełnej mierze wynagradzał sobie sw nieobecno „Pod Kocurkiem”. Kiedy wreszcie po wielu kolejkach baba Pejzlerka przyleciała do szynku powiadaj c, e pan wachmistrz kłania si grzecznie i prosi o butelk kontuszówki, ciekawo szynkarza wzi ła gór nad dyskrecj . Zacz ł pyta . - Kogo tam niby maj ? - powtórzyła pytanie baba Pejzlerka. - Jakiego podejrzanego człowieka. Wła nie jak tutaj szłam, to go obaj ciskali za szyj , a pan wachmistrz głaskał go po głowie i mówił: „Ach, ty mój miły smyku słowia ski, szpieguniu mój kochany.” Kiedy ju było dobrze po północy, frajter zwalił si na swoje łó ko w pełnym umundurowaniu i zaraz zasn ł chrapi c, a szyby brz czały. Przy stole siedział wachmistrz z reszt kontuszówki w butelce, trzymał Szwejka za szyj , łzy spływały mu po ogorzałej twarzy, w sy miał zlepione kontuszówk , a usta z wielkim wysiłkiem wymawiały słowa: - Powiedz, bracie, szczerze, e w Rosji nie maj takiej dobrej kontuszówki, powiedz, ebym mógł spokojnie spa . Wyznaj to jako uczciwy człowiek. - Nie maj . Wachmistrz zwalił si na Szwejka. - Uradowałe mnie, przyznałe si . Tak by powinno przy badaniu. Je li winny, to czemu si wypiera ? Wstał i zataczaj c si z pust butelk do swego pokoju, mamrotał: - Gdybym nie wkroczył na drrrog niewła ciw , to wszystko mogło wywypa całkiem inaczej. Zanim zwalił si w uniformie na łó ko, dobył z szuflady biurka swój raport i próbował uzupełni go takim materiałem: „Ich muss noch dazu beizufügen, dass die russische kontuszówka na podstawie § 56... Zrobił kleksa, zlizał go i u miechaj c si głupowato, zwalił si na łó ko i zasn ł jak kamie . Nad ranem frajter andarmerii, le cy na łó ku naprzeciwko Szwejka, zacz ł tak mocno chrapa i gwizda przez nos, e Szwejk si ockn ł. Wstał, potrz sn ł fratrem i znów si poło ył. Tymczasem pocz ły pia koguty, a kiedy ju wzeszło sło ce, baba Pejzlerka, która tak e spała dzisiaj nieco dłu ej, eby sobie powetowa nocn bieganin , przyszła zapali w piecu. Zastała drzwi otwarte, a wszyscy spali jak zar ni ci. Lampka naftowa na odwachu jeszcze kopciła. Baba Pejzlerka zrobiła alarm i ci gn ła frajtra i Szwejka z łó ek. Do frajtra rzekła: - e te panu nie wstyd spa w ubraniu jak nieboskie stworzenie. Do Szwejka zwróciła si z napomnieniem, eby sobie przynajmniej zapi ł rozporek, gdy widzi kobiet . Wreszcie energicznie rozkazała zaspanemu frajtrowi, eby poszedł zbudzi pana wachmistrza, bo to nie aden porz dek, gdy ludzie gnij tak długo w łó ku.

171


- W ładne r ce pan si dostał - mamrotała baba zwracaj c si do Szwejka, gdy frajter budził wachmistrza. - Jeden wielki pijak, a drugi jeszcze wi kszy. Przepiliby nos spomi dzy oczu. Mnie ju trzeci rok winni za usługiwanie, a gdy si upominam, to mi wachmistrz zawsze mówi: „Milczcie, babo, bo was ka aresztowa . My wierny, e wasz syn jest kłusownikiem i kradnie drzewo na pa skim.” Wi c si z nimi tak morduj ju czwarty rok. Baba westchn ła gł boko i mamrotała dalej: - Osobliwie niech si pan ma na baczno ci przed wachmistrzem. Słodki jak cukierek, a tymczasem jest to psubrat pierwszej klasy. Ka dego tylko zasypa i aresztowa . Wachmistrza nie mo na było dobudzi . Frajter musiał go bardzo wymownie przekonywa , e trzeba wsta , bo ju dzie . Wreszcie otworzył oczy, tarł czoło i niewyra nie zacz ł sobie przypomina szczegóły wczorajszego dnia. Nagle przez głow przemkn ła mu my l straszliwa, któr wyraził spogl daj c na frajtra z uczuciem niepewno ci: - Uciekł? - Gdzie tam! To porz dny człowiek. Frajter zacz ł chodzi po pokoju, wyjrzał oknem, zawrócił, urwał kawałek gazety le cej na stole, ugniatał z papieru kulk , jednym słowem wida było, e chce co rzec. Wachmistrz spogl dał na niego z uczuciem niepewno ci, a wreszcie chc c usłysze cał prawd , któr zaledwie przeczuł, odezwał si : - Ja panu wszystko ułatwi , panie frajter. Musiałem wida wyrabia wczoraj ładne rzeczy. Frajter spojrzał na swego przeło onego z wyrzutem i odpowiedział: - Gdyby pan wiedział, panie wachmajster, czego pan wczoraj nie wygadywał! Jakie rozmowy pan z nim prowadził! Nachylaj c si nad uchem wachmistrza szeptał: - Mówił pan, e wszyscy Czesi i Rosjanie to jedna krew słowia ska, e Mikołaj Mikołajewicz na przyszły tydzie b dzie w Przerovie, e Austria si nie utrzyma, eby si tylko wszystkiego wypierał przy dalszym badaniu i eby plótł pi te przez dziesi te, to si utrzyma tak długo, dopóki nie uwolni go Kozacy. Bo ju niedługo to wszystko we mie w łeb i b dzie tak jak za czasów wojen husyckich, chłopi pójd z cepami na Wiede . e cesarz jest schorzały dziadyga, e rychło patrze , wyci gnie kopyta, e cesarz Wilhelm jest zwierz , e temu aresztowanemu b dzie pan posyłał pieni dze do wi zienia, eby nie zaznał biedy, i du o innych podobnych rzeczy... Frajter cofn ł si od wachmistrza. - O tym wszystkim dobrze pami tam, bo z pocz tku byłem tylko troszk zawiany. Ale potem te si schlałem i nie wiem, co było dalej. Wachmistrz popatrzył na frajtra. - A ja pami tam - o wiadczył wachmistrz - e pan mówił, i w porównaniu z Rosj jeste my karzełkami, i e ryczał pan przed t bab : „Niech yje Rosja!” Frajter zacz ł nerwowo chodzi po pokoju. - Ryczał pan jak ten byk - rzekł wachmistrz. - Potem zwalił si pan na łó ko i zacz ł chrapa .

172


Frajter zatrzymał si przy oknie i b bni c w nie palcami o wiadczył - Pan te wody w g b nie nabierał przed t nasza bab i pami tam, panie wachmajster, e pan rzekł do niej: „Pami tajcie, babo, e cesarz czy król my li tylko o swojej kieszeni i dlatego toczy wojn , cho by był takim dziadyg jak nasz stary Prochazka, którego nie mog wypuszcza z klozetu, eby nie zapaskudził całego Schönbrunnu.” - Takie rzeczy mówiłem? - Tak jest, panie wachmajster, takie rzeczy pan wygadywał, zanim wyszedł pan na dwór rzyga , i jeszcze pan wołał: „Wsad cie mi, babo, palec w gardziel!” - Pan si te niezgorzej wyra ał - przerwał mu wachmistrz. - Sk d panu si na przykład ubrdało, e Mikołaj Mikołajewicz b dzie królem czeskim? - Tego nie pami tam - nie miało odpowiedział frajter. - Jeszcze by te . Jak pan ma pami ta , kiedy pan był pijany, miał pan malutkie wi skie oczka, a jak wypadło wyj na dwór, to zamiast do drzwi właził pan na piec. Obaj zamilkli i zamy lili si . Długie milczenie przerwał wachmistrz: - Zawsze panu mówiłem, e alkohol to zguba. Nie słu y panu wódka, a pan pije. Co by to było, gdyby nam ten nasz był zwiał? Jak by my si tłumaczyli? Bo e mój, jak mi we łbie trzeszczy. - Powiadam panu, panie frajter - mówił dalej wachmistrz - i wła nie dlatego, e nie uciekł, sprawa jest całkiem jasna. Musi to by jaki niesłychanie wyrafinowany człowiek. Jak go b d badali w wy szych instancjach, to powie, e przez cał noc drzwi były otwarte i e byli my pijani, wi c mógł uciec, gdyby si czuł winnym. Całe szcz cie, e takiemu człowiekowi nie wierz , a jeszcze jak my pod słu bow przysi g powiemy, e to zmy lone i zuchwałe kłamstwo ze strony tego człowieka, to mu wi ty Bo e nie pomo e i b dzie miał o jeden paragraf na karku wi cej. Chocia przy takiej sprawie jak jego podobne szczegóły s bez znaczenia. eby mnie tylko ta głowa tak nie bolała... Przez chwil było cicho, po czym znów odezwał si wachmistrz: - Niech pan zawoła nasz bab . - Słuchajcie no, babo - rzekł wachmistrz do Pejzlerki spogl daj c jej surowo w oczy. - Prosz si wystara o krucyfiks z postumentem i przynie go tu. Na pytaj ce spojrzenie Pejzlerki wachmistrz rykn ł: - Rusza mi zaraz i nie gapi si ! Z szuflady wyj ł wachmistrz dwie wiece, na których były lady laku od piecz towania urz dowych papierów, a gdy Pejzlerka przykusztykała wreszcie, ustawił krzy mi dzy dwiema wiecami na skraju stołu, zapalił wiecie i rzekł z wielk powag : - Siadajcie, babo. Wystraszona Pejzlerka usiadła na kanapie i wytrzeszczyła oczy na wachmistrza, wiece i krucyfiks. Ogarn ło j przera enie. Wida było, e jej r ce, zło one na fartuchu, trz s si razem z kolanami. Wachmistrz z powag przeszedł koło niej raz i drugi, po czym rzekł uroczy cie:

173


- Wczoraj wieczorem byli cie wiadkiem wielkiego wydarzenia, moja babo. By mo e, e wasz głupi rozum tego poj nie zdoła. Ten ołnierz to wywiadowca, szpieg. Rozumiecie? - Jezus Maria! - krzykn ła Pejzlerka. - O Naj wi tsza Panienko Skoczicka! - Cicho, babo. eby z niego co wyci gn , musieli my gada z nim tak i owak. Słyszeli cie przecie, jak dziwnie tu rozmawiali my, tak czy nie? - Słysze słyszałam - odezwała si Pejzlerka dr cym głosem. - Ale całe to gadanie, moja babo, było tylko na to, eby nam zaufał i eby si przed nami wygadał. No i udało nam si . Wy piewał wszystko. Capn li my ptaszka. Wachmistrz przerwał na chwil , oczy cił knoty wiec, a potem mówił z wielk powag dalej, nie przestaj c surowo spogl da na Pejzlerk : - Byli cie tutaj, moja babo, i jeste cie wtajemniczona w cał spraw . Jest to tajemnica urz dowa. O tym nie wolno wam ani pisn . Nawet na ło u miertelnym trzeba trzyma j zyk za z bami, bo was nie pochowaj na cmentarzu. - Jezus Maria, Józefie wi ty! - biadała Pejzlerka. - Po com ja tu, nieszcz liwa, wlazła? - Nie ryczcie, babo, wsta cie, przyst pcie do krzy a, podnie cie dwa palce prawicy do góry. B dziecie przysi ga . Mówcie za mn . Pejzlerka, zataczaj c si jak pijana, podeszła do stołu, nie przestaj c biada : - Przenaj wi tsza Panienko Skoczicka, e te ja tu wlazłam. Z krzy a spogl dała na ni um czona twarz Chrystusa, wieczki kopciły, a wszystko to wydawało si Pejzlerce czym upiornie nieziemskim. Ton ła w jakich straszliwych mrokach grozy, kolana si pod ni uginały, r ce si trz sły. Podniosła dwa palce, a wachmistrz andarmerii uroczy cie i z naciskiem podpowiadał jej: - Przysi gam Bogu Wszechmog cemu i wam, panie wachmistrzu, e o tym, co tutaj słyszałam i widziałam, nie powiem nikomu ani słowa do samej mierci swojej, cho bym nawet była pytana. Tak mi dopomó Bóg! - Ucałujcie jeszcze krzy , babo - rozkazał wachmistrz, gdy Pejzlerka, okrutnie szlochaj c, przysi gła i prze egnała si pobo nie. - Dobrze, a teraz odnie cie krucyfiks temu, kto wam go po yczył, i powiedzcie, e potrzebowałem go do badania. Zgn biona Pejzlerka na paluszkach wyszła z krucyfiksem, a przez okno wida było, e bezustannie ogl da si w stron posterunku, jakby si chciała przekona , e to, co si wła nie zdarzyło, nie było snem, ale najstraszliwsz rzeczywisto ci jej ywota. Tymczasem wachmistrz przepisywał swój raport, który w nocy powalał kleksami; zlizuj c je rozmazał cały r kopis, jakby na nim była marmolada. Cały raport przerobił na nowo i przypomniał sobie, e aresztowanego nie zapytał jeszcze o jedn wa n rzecz. Kazał wi c zawoła . Szwejka i rzekł: - Fotografowa pan umie? - Umiem. - A dlaczego nie ma pan przy sobie aparatu? - Bo go nie posiadam - brzmiała jasna i rzetelna odpowied .

174


- A gdyby pan miał aparat, to by pan fotografował? - pytał wachmistrz. - Gdyby ciocia miała w sy, toby była wujaszkiem - dobrodusznie odpowiedział Szwejk, spokojnie wytrzymał badawcze spojrzenie wachmistrza, którego w tej chwili tak mocno rozbolała głowa, e nie zdołał wymy li adnego innego pytania, prócz tego: - Czy dworzec kolejowy trudno fotografowa ? - L ej ni cokolwiek innego - odpowiedział Szwejk - bo dworzec si nie rusza i ci gle stoi na jednym miejscu, a fotograf nie potrzebuje go napomina , eby zrobił przyjemny wyraz twarzy. Wachmistrz mógł uzupełni swój raport: „Zu dem Bericht, Nr 2172, melde ich... - i pisał zamaszy cie: - Mi dzy innymi podczas mego krzy owego badania przyznał si , e umie fotografowa , a najch tniej fotografuje dworce kolejowe. Aparatu fotograficznego wprawdzie przy nim nie znaleziono, ale istnieje przypuszczenie, e go gdzie ukrył i nie nosi przy sobie dla odwrócenia uwagi, co potwierdza jego własne przyznanie si , e fotografowałby, gdyby miał aparat przy sobie.” Wachmistrz, który miał głow oci ał po wczorajszym wieczorze, zapalał si coraz bardziej do wiadomo ci o fotografowaniu i pisał dalej: „Nie ulega w tpliwo ci, co wynika z jego własnych zezna , i tylko dlatego, e nie posiada aparatu fotograficznego przy sobie, nie mógł fotografowa dworców kolejowych i miejsc wa nych pod wzgl dem strategicznym. Pewne jest, e byłby fotografował, gdyby miał wy ej wzmiankowany przyrz d fotograficzny przy sobie i nie ukrywał go. Tylko tej okoliczno ci, i aparatu fotograficznego nie miał pod r k , mo na zawdzi cza , i nie znaleziono u niego adnych fotografii.” - Dosy b dzie - rzekł wreszcie i podpisał si . Był ogromnie zadowolony ze swego dzieła i z wielk dum przeczytał raport frajtrowi. - Udało mi si - mówił. - Tak si pisze berichty. W nich musi by wszystko. Badanie, prosz pana, to nie taka sobie byle jaka rzecz. Głównie chodzi o to, eby wszystko było ładnie skomponowane. Niech teraz władze otwieraj g by. Prosz przyprowadzi tego naszego, bo trzeba zrobi z nim koniec. - Wi c pan frajter odprowadzi pana teraz do Bezirksgendarmeriekommando. Według przepisów powinien pan dosta kajdanki, ale poniewa przypuszczam, e z pana przyzwoity człowiek, wi c pójdzie pan bez kajdanek. Jestem przekonany, e i w drodze nie b dzie pan próbował ucieka . Wachmistrz był wyra nie wzruszony widokiem poczciwej twarzy Szwejka i dlatego dodał: - Niech pan nam nie pami ta nic złego. Niech pan go zabierze, panie frajter. A tutaj jest bericht. - Zosta cie, pa stwo, z Bogiem - rzekł mi kko Szwejk. - Dzi kuj panu, panie wachmajster, za wszystko, co pan dla mnie uczynił. Je li zdarzy si okazja, to do pana napisz , a gdybym t dy przechodził, to do pana wst pi . Szwejk wyszedł z frajtrem na szos i obaj wdali si z sob w tak przyjacielsk rozmow , e ka dy, kto by ich spotkał, uwa ałby ich za starych znajomych, którzy, spotkawszy si przypadkowo, id razem do miasta albo, powiedzmy, do ko cioła.

175


- Nigdy bym nie przypuszczał - rzekł Szwejk - e taka podró do Budziejowic poł czona jest z tylu trudno ciami. Taka sama historia jak z tym rze nikiem Chaur z Kobylis, który pewnej nocy dostał si na Mora pod pomnik Palackiego i do samego rana chodził dokoła niego, bo mu si zdawało, e ten postument, który on ci gle okr ał, jest murem bez ko ca. Był zrozpaczony, a o wicie był ju tak zm czony, e zacz ł wzywa policj : gdy pozbiegali si policjanci, to si pytał, któr dy idzie si do Kobylis, bo ju pi godzin idzie wdłu jakiego muru i ko ca nie wida . Zabrali go wi c z sob , a on w areszcie wszystko potłukł i połamał. Frajter nie odpowiedział na to ani słowa i my lał sobie: „Gadaj sobie zdrów. Znowu zaczynasz jakie bajeczki o Budziejowicach.” Przechodzili koło stawu i Szwejk z du ym zainteresowaniem wypytywał frajtra, czy w okolicy jest du o kłusowników. - Tutaj kłusownicy jeden w drugiego - odpowiedział frajter. - Dawnego wachmistrza chcieli utopi . Dozorca stawów strzela im w zady szczecinami, ale to nic nie pomaga, bo ka dy nosi w spodniach kawał blachy. Frajter rozgadał si o post pie i wynalazkach ludzkich na wszystkie potrzeby, a tak e o tym, jak jeden oszukuje drugiego. Potem rozwin ł teori , e ta wojna jest wielkim szcz ciem dla ludzko ci, poniewa w bitwach gin b d nie tylko ludzie porz dni, ale tak e psubraty i hycle. - I tak ju za du o ludzi na wiecie - mówił z zastanowieniem - jeden pcha si na drugiego, a ludzie rozplenili si a strach. Zbli ali si do zajazdu. - Wiatr dzisiaj dmucha jak wszyscy diabli - rzekł frajter. - S dz , e nie zaszkodziłoby wypi jednego. Nie mów pan nikomu, e pana prowadz do Pisku. To tajemnica pa stwowa. Przed oczyma frajtra zata czyła instrukcja władz centralnych, dotycz ca ludzi podejrzanych oraz obowi zków ka dego posterunku andarmerii: „Wył czy takowych z obcowania z ludno ci miejscow i pilnie przestrzega , aby przy transportowaniu ich do wy szych instancji nie było okazji do niepotrzebnej gadaniny w okolicy.” - Nikt nie powinien wiedzie , co pan za jeden - mówił dalej frajter. - Co pan zrobił, to pan zrobił, to nasza sprawa. Nie trzeba szerzy paniki. W takich czasach wojennych panika jest rzecz bardzo zł - mówił dalej. - Powie si słówko i ju po całej okolicy niepokój i wzburzenie. Rozumie pan? - No to nie b d szerzył paniki - rzekł Szwejk i post pował zgodnie z tym zapewnieniem, bo gdy szynkarz si z nim rozgadał, on powtarzał z naciskiem: „A mój brat powiada, e za godzin b dziemy w Pisku.” - To niby brat pa ski ma urlop? - zapytał ciekawski szynkarz frajtra, który bez drgnienia powiek zuchwale odpowiedział: - Dzi mu si sko czy. - Nabrali my faceta - rzekł z u miechem do Szwejka, gdy szynkarz oddalił si na chwil . - Bro Bo e, szerzy panik . Czasy mamy wojenne. Wchodz c do zajazdu frajter wyraził si , e nie zaszkodziłoby wypi jednego, ale co do liczby okazał si kiepskim rachmistrzem. Gdy wypił dwunastego, o wiadczył z wielk stanowczo ci , e dowódca rejonu andarmerii wojskowej

176


jest do trzeciej godziny na obiedzie, e wi c nie trzeba si pieszy , prócz tego zaczyna si zadymka. Gdy si do Pisku zajdzie na czwart , to czasu b dzie a nadto. Do szóstej spraw załatwi . I tak pomaszeruj ju po ciemku, bo pogoda dzisiejsza marna. A w ogóle to wszystko jedno: czy si pójdzie teraz, czy pó niej. Pisek przecie nie zaj c. - B d my kontenci, e siedzimy w ciepłej izbie - dodał w ko cu. - Tam w okopach przy takiej niepogodzie nie ma takiej wygody jak tutaj przy piecu. Wielki piec kaflowy grzał a miło, a frajter na nowo stwierdzał powszechnie znany fakt, e ciepło zewn trzne łatwo mo na uzupełni ciepłem wewn trznym przy pomocy ró nych wódek słodkich i mocnych, jak mówi w Galicji. Wła ciciel tego szynku na ustroniu miał osiem gatunków takich wódek, nudził si i pił przy skowycie wichury, która wyła przy ka dym rogu domu. Frajter ci gle zach cał szynkarza, eby mu w piciu dotrzymywał placu, i oskar ał go, e pije za mało, co było oczywist krzywd , bo szynkarz ledwie trzymał si na nogach, chciał bezustannie gra w ferbla i twierdził, e w nocy słyszał huk armat od strony wschodniej, na co frajter odpowiadał czkaj c: - Aby tylko nie szszszerzy paniki. Od tego s ininstrukcje. I zacz ł wywodzi , e instrukcje to zbiór najnowszych rozporz dze . Przy sposobno ci wydał sekret kilku rozporz dze ci le tajnych. Gospodarz rozumiał z tego wszystkiego bardzo niewiele i zdobył si jedynie na uwag , e instrukcjami wojny si nie wygra. Ciemno ju było, gdy si frajter zdecydował ruszy ze Szwejkiem w dalsz drog ku Piskowi. W zawiei nie nej nie widział pan frajter własnego nosa i bezustannie powtarzał: - Trzeba i ci gle prosto przed siebie, a do Pisku. Kiedy sentencj t wygłosił po raz trzeci, głos jego nie rozległ si ju na szosie, ale dochodził sk d z dołu. Pan frajter stoczył si po mi kkim niegu do rowu. Wspieraj c si na karabinie, wdrapał si z wielkim wysiłkiem znów na szos . Szwejk słyszał, jak andarm mieje si zduszonym miechem: - li-i-zgawica... Po chwili głos jego raptem si urwał, bo pan frajter znowu stoczył si do rowu rycz c tak, e zagłuszył wichur : - Zlec na łeb! Panika! Frajter przemienił si w pracowit mrówk , która gdy sk d spadnie, wdrapuje si pracowicie i uparcie z powrotem. Pi razy staczał si do rowu, a gdy po ostatnim upadku stał obok Szwejka, rzekł z poczuciem zupełnej bezradno ci: - Wiesz pan co? Bardzo łatwo mógłbym pana zgubi po drodze. - Niech si pan nie boi, panie frajter - rzekł Szwejk. - Najlepiej b dzie, gdy si do siebie przywi emy, to jeden drugiemu nie zginiemy. Czy ma pan przy sobie kajdanki? - Ka dy andarm winien zawsze mie przy sobie kajdanki - z naciskiem odpowiedział frajter słaniaj c si koło Szwejka. - To nasz chleb powszedni. - No to przypnijmy si do siebie kajdankami - zach cał Szwejk andarma. Niech pan spróbuje.

177


Mistrzowskim ruchem przypi ł frajter kajdanki do r ki Szwejka, a drugim ko cem opi ł swoj własn prawic , tak i byli z sob zł czeni jak bli ni ta. Zataczaj c si szos , nie mogli oderwa si od siebie, a frajter, który prowadził Szwejka przez kupy kamieni, poci gał go za sob , gdy si przewracał. Przy tej sposobno ci kajdanki wrzynały im si w r ce, a frajter zadeklarował, e dalej tak i niepodobna, e trzeba zdj kajdanki. Po długim i daremnym wysiłku wyzwolenia si z elaznych p t frajter westchn ł: - Jeste my z sob zł czeni na wieki wieków. - Amen! - dodał Szwejk i obaj z wielkim wysiłkiem nadal pokonywali trudno ci terenu. Frajter popadł w absolutne przygn bienie, a gdy po niewypowiedzianych udr kach marszu pó nym wieczorem dotarli do Pisku, do miejscowego dowództwa andarmerii, odezwał si do Szwejka z bezradn małoduszno ci : - Teraz b d si działy rzeczy okropne. Nie mo emy si oderwa od siebie. I rzeczywi cie działy si rzeczy okropne, gdy wachmistrz posłał po dowódc , rotmistrza Königa. - Chuchnijcie na mnie! - rzekł rotmistrz na wst pie. - Teraz rozumiem - rzekł surowo, gdy do wiadczonym i bystrym w chem zorientował si w sytuacji. - Arak, kontuszówka, jarz binówka, orzechówka, wi niówka, waniliówka i diabli wiedz , co tam jeszcze. - Panie wachmistrzu - zwrócił si do swego podwładnego - tutaj ma pan przykład, jakim andarm by nie powinien. Takie post powanie to przest pstwo, którym zajmie si s d wojenny. Zwi za si z delikwentem kajdankami. I przychodzi tutaj pijany, total besoffen. Przyłazi do mnie jak zwierz . Niech pan im zdejmie kajdanki. - Co to ma by ? - zwrócił si do frajtra, który woln r k salutował niezgodnie z przepisem. - Posłusznie melduj , panie rotmistrzu, e przynosz panu bericht. - O was pójdzie bericht do s du - szorstko rzekł rotmistrz. - Panie wachmistrzu, niech pan we mie do aresztu obu tych ludzi, a rano prosz przyprowadzi ich do przesłuchania. Ten bericht z Putimia przejrzy pan i przy le mi do mieszkania. Pisecki rotmistrz był m em wielkiej sumienno ci urz dowej i konsekwentnie gn bił swoich podwładnych wszystkimi sposobami wytrawnego biurokratyzmu. Na posterunkach andarmerii w jego okr gu bezustannie odczuwano r k pana rotmistrza, który całymi dniami załatwiał ró ne sprawy, udzielał napomnie , ostrzegał i groził, nie zapominaj c o adnym z podwładnych. Od chwili wybuchu wojny nad posterunkami andarmerii w okr gu piseckim wisiały ci kie chmury. Nastrój był prawdziwie upiorny. Pioruny biurokratyzmu huczały i biły w lewo i w prawo, w wachmistrzów, frajtrów, szeregowców, urz dników. Za byle głupstwo groziło ledztwo dyscyplinarne. - Je li mamy wygra wojn - mawiał podczas swoich objazdów inspekcyjnych - to” a” musi by „a”, „ b” powinno by „b”. Nad „i” wsz dzie musi by kropka.

178


Wsz dzie w szył zdrad i wyobra ał sobie ka dego andarma jako człowieka obci onego tajnymi grzechami, zrodzonymi z wojny. Był przekonany, e ka dy z nich zaniedbuje si w słu bie. A władze przeło one bombardowały go pismami, w których Ministerstwo Obrony Krajowej bezustannie zwracało uwag na fakt, e ołnierze pochodz cy z okr gu piseckiego - według raportów Ministerstwa Wojny - przechodz do nieprzyjaciela. Zmuszali go do ci głych objazdów i tropienia nielojalno ci w okr gu. Pan rotmistrz widywał, jak ony odprowadzały m ów wezwanych do wojska, i z góry ju wiedział, e ci m owie obiecywali onom jak najuroczy ciej, i nie dadz si zabi dla najja niejszego pana. Czarno ółty horyzont j ły przesłania chmury rewolucji. W Serbii, w Karpatach całe bataliony przechodziły na stron nieprzyjaciela. Pułk 28, pułk 11. W tym ostatnim słu yli ołnierze z okr gu piseckiego i z okolicy. W takim przedrewolucyjnym nastroju przyjechali rekruci z Vodnian z go dzikami z czarnej organdyny. Przez dworzec pisecki przeje d ali ołnierze spod Pragi i odrzucali czekolad i papierosy, którymi obdarowywały ich panie z piseckiego towarzystwa. Pó niej przyje d ał jaki marszbatalion, a kilku piseckich ydów ryczało: - Heil! Nieder mit den Serben! Dostali za to tak zdrowo po karku, e przez tydzie nie mogli pokazywa si na ulicy. Podczas gdy działy si takie rzeczy, które jasno dowodziły, e chocia po ko ciołach organy grały hymn austriacki, to jednak lojalno była tylko mask zewn trzna i obłud ; z posterunków andarmerii w drowały do władz wy szych znane nam ju odpowiedzi na kwestionariusze, w rodzaju tych z Putimia, e wszystko jest w najlepszym porz dku, e nigdzie nie wida agitacji przeciw wojnie, e nastrój mieszka ców równa si I a, zapał wojenny I a b. - Wy nie andarmi jeste cie, ale policyjne piecuchy - mawiał pan rotmistrz w czasie swoich objazdów. - Zamiast podnie swoj czujno o tysi c procent, stajecie si powoli bydłem. Po dokonaniu tego zoologicznego odkrycia dodawał: - Siedzicie w domu za piecem i my licie sobie: „Mit ganzem Krieg kann man uns Arsch lecken.” Po czym nast powało wyliczanie wszystkich obowi zków nieszcz liwych andarmów i wykład o całokształcie sytuacji oraz napomnienie, e trzeba wzi wszystko mocno w gar , eby zapanował nale yty porz dek. Po takich wykładach o doskonało ci andarmskiej, maj cej podpiera mocarstwo austriackie, nast powały gro by, ledztwa dyscyplinarne, przeniesienia słu bowe i wyzwiska. Rotmistrz był niezachwianie przekonany, e stoi na stra y czego , e co ocala i ratuje i e wszyscy andarmi jego okr gu to banda gnu nych piecuchów, egoistów, podłych drabów, oszustów, którzy w ogóle na niczym innym si nie znaj , tylko na wódce, piwie i winie. A poniewa maj dochody niewielkie, wi c aby mogli oddawa si pija stwu, bior łapówki i niszcz Austri powoli, ale dokładnie. Jedynym człowiekiem, którego pan rotmistrz darzył zaufaniem, był

179


podległy mu wachmistrz w dowództwie okr gu, który, siadaj c w szynku, mawiał o swoim przeło onym bardzo cz sto: - Znowu miałem bujd na resorach ze swoim starym fujar ... Rotmistrz studiował bericht andarmskiego wachmistrza z Putimia. Przed nim stał wachmistrz Matiejka i my lał sobie, e cały pan rotmistrz - razem ze swoimi berichtami mo e go pocałowa w nos, poniewa w szynku około Otavy czekali na niego z partyjk sznopsa. - Mówiłem ju panu - odezwał si rotmistrz - e najwi kszym idiot , jakiego poznałem kiedykolwiek, jest wachmistrz z Protivina, ale z tego berichtu wida , e go przewy szył wachmistrz z Putimia. ołnierz, którego przyprowadził ten moczyg ba frajter, sprz gni ty z nim jak pies z psem, to przecie nie aden szpieg. Jest to niezawodnie najzwyklejszy dezerter. Pisze mi tu takie bałwa stwa, e ka de dziecko na pierwsze spojrzenie pozna by musiało, e pan wachmistrz był schlany jak nie przymierzaj c prałat papieski. - Niech pan przyprowadzi tego ołnierza - rozkazał po chwili, gdy doczytał do ko ca raport z Putimia. - Nigdy w yciu nie widziałem takiej kolekcji idiotyzmów jak w tym raporcie i jeszcze posyła mi tego podejrzanego draba pod konwojem takiego bydlaka, jakim jest jego frajter. Moi ludzie nie znaj mnie wida jeszcze do dobrze i nie wiedz , e ja potrafi by draniem. Dopóki nie doprowadz do tego, e trzy razy dziennie b d robili w portki ze strachu przede mn . b dzie im si zdawało, e pozwalam sobie ciosa kołki na łbie. Rotmistrz rozgadał si o tym, jak to dzisiejsi andarmi lekcewa sobie rozkazy, układaj c berichty w taki sposób, i zaraz wida , e taki wachmistrz z niczego sobie nic nie robi i stara si ka d spraw zapl ta jeszcze wi cej. - Gdy władze zwracaj uwag , e nie jest wykluczone, i po okolicy pl cz si szpiedzy, to andarmscy wachmistrze zaczynaj fabrykowa szpiegów masowo, i je li wojna potrwa jeszcze lat kilka, to cały wiat przemieni si w jeden wielki dom wariatów. Niech z kancelarii wy l depesz do Putimia, eby wachmistrz przyjechał jutro do Pisku. Trzeba b dzie wybi mu ze łba to wielkie wydarzenie, o którym pisze. - Z którego pułku uciekli cie? - zapytał rotmistrz Szwejka. - Z adnego pułku. Rotmistrz spojrzał na Szwejka i ujrzał w jego spokojnej twarzy tyle beztroskiej oboj tno ci, e zapytał: - Sk d wzi li cie mundur? - Ka dy ołnierz, gdy go bior do wojska, dostaje mundur - odpowiedział Szwejk z łagodnym u miechem. - Ja słu w 91 pułku i nie tylko e ze swego pułku nie uciekłem, ale przeciwnie. Słowo „przeciwnie” zaakcentował Szwejk tak jako osobliwie, e rotmistrz zbaraniał i zapytał: - Co to znaczy: przeciwnie? - Sprawa to bardzo prosta - zwierzał si Szwejk. - Ja id do swego pułku, nie uciekam od niego, ale go szukam. Niczego sobie tak nie ycz , jak dosta si co rychlej do swego pułku. Ju jestem z tego wszystkiego cały zdenerwowany, bo mi si zdaje, e si oddalam od Czeskich Budziejowic. A tam przecie czeka na mnie

180


cały pułk. Pomy le strach. Pan wachmistrz w Putimiu pokazywał mi na mapie, e Czeskie Budziejowice s na południu, a on tymczasem posyła mnie na północ. Rotmistrz machn ł r k , jakby chciał rzec: „Ten cały wachmistrz robi jeszcze lepsze kawały ni kierowanie ludzi na północ.” - Wi c wy szukacie swego pułku i nie mo ecie go znale ? - Szwejk opowiedział wszystko szczegółowo. Wymienił Tabor i wszystkie miejscowo ci, przez które zd ał do Budziejowic: Milevsko, Kvietov, Vra , Malczin, Ci ova, Sedlec, Hora dovice, Radomy l, Putim, Sztiekno, Strakonice, Voly , Dub, Vodniany, Protivin i znowu Putim. Z ogromnym zapałem malował Szwejk swoj walk z losem, opowiadaj c, jakimi nadludzkimi wysiłkami starał si dotrze do Budziejowic, do swego 91 pułku, i jak wszystkie jego wysiłki pozostawały daremne. Przemawiał z arem, a rotmistrz tymczasem rysował mechanicznie ołówkiem na papierze bł dne koło, z którego dobry wojak Szwejk nie mógł si wyrwa , cho tak bardzo pragn ł dosta si do swego pułku. - Była to praca herkulesowa - rzekł wreszcie, gdy z upodobaniem wysłuchał opowiadania Szwejka o tym, jak strasznie mu przykro, e tak długo bł dził i nie mógł dotrze do swego pułku. - Musiał to by ładny widok, jak tak kr cili cie si wkoło tego Putimia. - Mo e byłbym wreszcie znalazł drog - wtr cił Szwejk - gdyby nie ten wachmistrz w tej nieszcz snej dziurze. Nie zapytał mnie ani o nazwisko, ani o pułk, tylko od razu wszystko zacz ł uwa a za jakie osobliwe zdarzenie. Powinien był odesła mnie do Budziejowic, a w koszarach byliby ju powiedzieli, czy jestem ten Szwejk, co szuka swego pułku, czy te jestem jakim podejrzanym człowiekiem. Mogłem ju od dwóch dni by w swoim pułku i pełni swoje obowi zki wojskowe. - Dlaczego nie zwrócili cie uwagi wachmistrzowi w Putimiu, e to omyłka? - Bo wiedziałem, e gadanie z nim na nic si nie zda. To samo mawiał ju stary szynkarz Rampa na Królewskich Vinohradach, gdy kto chciał pi na kredyt, e przychodz takie chwile w yciu człowieka, i jest wobec wszystkiego głuchy jak pie . Rotmistrz nie namy lał si długo. Był pewien, e taka okr na droga człowieka, który za wszelk cen chce si dosta do swego pułku, jest oznak najwy szego zwyrodnienia. Na maszynie w kancelarii kazał wystuka dokument, w którym nie brakło stylistycznych ozdóbek przepisanych prawidłami urz dowego stylu: „Dowództwo c. i k. pułku piechoty nr 91 w Czeskich Budziejowicach W zał czeniu sprowadza si Józefa Szwejka, który według odno nego twierdzenia ma by szeregowcem tego pułku, a zatrzymany został na podstawie swego o wiadczenia w Putimiu, powiat Pisek, przez posterunek andarmerii, jako podejrzany o dezercj . Ten e dowodzi, e udaje si do swego wy ej wymienionego pułku. Zatrzymany jest wzrostu niewysokiego, kr pawy, twarz i nos ma proporcjonalne, oczy niebieskie. Znaków szczególnych nie ma. W zał czniku B l przesyła si rachunek za ywienie wy ej wymienionego z pro b o łaskawe

181


spowodowanie przelewu na konto Ministerstwa Obrony Krajowej. Uprasza si o pokwitowanie odbioru zatrzymanego. W zał czniku C l przesyła si dla potwierdzenia spis rzeczy skarbowych, jakie zatrzymany miał na sobie w chwili jego uj cia.” Podró z Pisku do Budziejowic poci giem osobowym upłyn ła Szwejkowi szybko i mile. Towarzyszył mu młody andarm, nowicjusz, który nie spuszczał ze Szwejka oczu i strasznie si bał, eby mu Szwejk nie uciekł. Przez cał drog rozstrzygał ci kie zagadnienie: „Co bym zrobił, gdyby mi teraz wypadło wyj z mał albo i z du potrzeb ?” Rozstrzygn ł spraw w ten sposób, e zabrał Szwejka ze sob . Przez cał drog od dworca kolejowego do Koszar Maria skich w Budziejowicach uporczywie spogl dał na swego aresztanta, a gdy zbli ali si do jakiego rogu lub ruchliwszego skrzy owania ulic, zaczynał opowiada Szwejkowi jakby od niechcenia, po ile ostrych naboi otrzymuj do eskortowania aresztantów, na co Szwejk odpowiadał, e jest przekonany, i aden andarm nie strzelałby na ulicy za uciekaj cym, eby nie narobi nieszcz cia. andarm spierał si z nim o to i tak dotarli do koszar. Słu b w koszarach ju drugi dzie pełnił porucznik Lukasz. Siedział w kancelarii nie przeczuwaj c nic złego, gdy wła nie przyprowadzono do niego Szwejka z papierami. - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e znowu jestem - salutował Szwejk przybieraj c min bardzo uroczyst . wiadkiem tej sceny był podchor y Kotiatko, który opowiadał pó niej, e po tym zameldowaniu si Szwejka porucznik Lukasz podskoczył, schwycił si za głow i przewrócił na wznak na Kotiatk , a gdy go ocucono, to Szwejk, który przez cały ten czas przepisowo salutował, powtórzył swój meldunek: - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e znowu jestem. I wtedy porucznik Lukasz, blady i dr cy, przyj ł papiery dotycz ce Szwejka, podpisał, co było trzeba, poprosił wszystkich, aby wyszli, andarmowi powiedział, e wszystko w porz dku, i sam zamkn ł si ze Szwejkiem w kancelarii. Tak sko czyła si budziejowicka anabasis Szwejka. Pewne jest, e gdyby Szwejkowi pozostawiono swobod ruchów, to sam byłby dotarł do Budziejowic. Je li władze chełpiły si , e to one przytransportowały Szwejka na miejsce słu by, to myliły si grubo. Przy energii Szwejka i przy jego niepokonanej ochocie uczestniczenia w wojnie, interwencja władz była po prostu rzucaniem kamieni pod jego nogi. Szwejk i porucznik Lukasz spogl dali sobie w oczy. W oczach porucznika błyszczało co straszliwego, gro nego i rozpaczliwego, podczas gdy Szwejk patrzył na niego tkliwie, serdecznie, z miło ci , jak na stracon i odnaleziona kochank . W kancelarii było cicho jak w ko ciele. Na korytarzu słycha było kroki. Jaki sumienny jednoroczny ochotnik, który z powodu kataru pozostał w koszarach, łaził po korytarzu i przez zakatarzony nos przepowiadał sobie, jak nale y w fortecach przyjmowa członków domu cesarskiego. Wyra nie słycha było słowa:

182


- Sobald die höchste Herrschaft in der Nähe der Festung anlangt, ist das Geschütz auf allen Bastionen und Werken absufeuern, der Platzmajor empfängt dieselben mit dem Degen in der Hand zu Pferde, und reitet sodann vor. - Stuli tam pysk, do diabła! - rykn ł porucznik. - Id cie na zbity łeb, je li macie gor czk , i połó cie si do łó ka! Słycha było, e pilny jednoroczny ochotnik oddala si powoli i tylko z ko ca korytarza dolatywał przycichaj cy tubalny głos: - In dem Augenblicke, als der Kommendant salutiert, ist das Abfeuern des Geschützes zu wiederholen, welches bei dem Absteigen der höchsten Herrschaft zum drittenmalle zu geschehen hat. I znowu porucznik Lukasz i Szwejk spogl dali na siebie w milczeniu, a wreszcie porucznik rzekł z zabójcz ironi : - Uprzejmie was witam, Szwejku, w Czeskich Budziejowicach. Co ma wisie , nie utonie. Ju wysłali za wami listy go cze, a jutro staniecie do regmentsraportu. Ja si z wami mordowa nie my l . Do si ju nam czyłem i cierpliwo moja si sko czyła. Nawet poj nie mog , e tak długo wytrzymałem z takim idiot jak wy... Zacz ł chodzi po kancelarii. - Przecie to jest okropne - mówił dalej. - Dziwi si , e was nie zastrzeliłem. Co by mi zrobili? Nic. Zostałbym uniewinniony. Pojmujecie czy nie? - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e doskonale pojmuj . - Nie zaczynajcie tylko, mój Szwejku, z tymi swoimi błaze stwami, bo naprawd co si stanie. Trafi kosa na kamie . Popełniali cie bez ko ca coraz to wi ksze głupstwa, a przyszła katastrofa. Porucznik Lukasz zatarł r ce. - Teraz, mój Szwejku, amen z wami. Podszedł do biurka, napisał na kawałku papieru kilka słów, zawołał wartownika sprzed kancelarii, kazał odprowadzi Szwejka do profosa i odda mu kartk . Szwejka prowadzono przez dziedziniec i porucznik z nie ukrywan rado ci spogl dał, jak profos otwiera drzwi, na których widniała czarno- ółta tabliczka „Regimentsarrest”. Za tymi drzwiami znikn ł Szwejk z profosem, a po chwili profos wyszedł t dy - sam. - Chwała Bogu, ju siedzi! - zawołał porucznik z uczuciem ulgi. W mrocznym areszcie Koszar Maria skich bardzo serdecznie przywitał Szwejka jednoroczny ochotnik le cy na sienniku. Był jedynym wi niem i nudził si ju drugi dzie . Na pytanie Szwejka, za co siedzi, odpowiedział, e za drobiazg. Przez pomyłk dał po łbie pewnemu podporucznikowi artylerii. Stało si to w nocy na rynku pod arkadami, i w stanie pijanym. Wła ciwie nawet nie dał mu po łbie, ale zrzucił mu jedynie czapk z głowy. Stało si to dlatego, e ten podporucznik artylerii stał w nocy pod arkadami i czekał wida na jak prostytutk . Stał odwrócony do niego tyłem i bardzo mu przypominał pewnego znajomego jednorocznego ochotnika, Franka Matern . - Tamten te taki szczeniak - opowiadał Szwejkowi towarzysz wi zienny - wi c podszedłem do niego z tyłu po cichu, zrzuciłem mu czapk i rzekłem: „Serwus, Franek!” A ta małpa zacz ła zaraz gwizda na patrol i zabrali mnie.

183


- Ostatecznie by mo e - opowiadał jednoroczny ochotnik - e przy tej awanturze w zam cie dostał facet w łeb, ale ten fakt nie zmienia nic w sytuacji, poniewa mamy do czynienia z najwyra niejsz pomyłk . On sam przyznaje, e zawołałem: „Serwus, Franek!” A jego imi chrzestne jest Antoni. To chyba jasne. Zaszkodzi mo e mi chyba tylko to, e uciekłem ze szpitala i jak si jeszcze wyda ta rzecz z krankenbuchem... Bo to było tak - opowiadał dalej jednoroczny ochotnik. - Kiedy zostałem powołany do wojska, to wynaj łem pokój w mie cie i starałem si dosta reumatyzmu. Trzy razy z rz du wysmarowałem si , czym trzeba, a potem poło yłem si w rowie za miastem w czasie deszczu i zdj łem buty. Wszystko na nic. Wi c zacz łem si k pa zim po nocach w Malszy i przez cały tydzie si k pałem, ale zamiast si zazi bi , tak si , kolego zahartowałem, e przez cał noc mogłem si wylegiwa w podwórzu w niegu, a gdy mnie rano budzili, to nogi miewałem tak ciepłe, jakbym nosił filcowe buty. eby cho zapalenie gardła: nic i nic! Nawet głupiego trypra dosta nie mogłem. Co dzie chodziłem do „PortArtura”, niektórzy koledzy podostawali ju zapalenia j der, musieli im jaja wycina , a ja ci gle nic. Pech, kolego, niechrze cija ski. A razu pewnego zaznajomiłem si „Pod Ró ” z jakim inwalid z Hlubokiej. Zaprosił mnie, ebym do niego zaszedł której niedzieli, to na drugi dzie b d miał nogi jak konewki. Miał w domu igiełk i strzykawk i rzeczywi cie ledwo dowlokłem si od niego do domu. Nie zawiodła mnie ta złota dusza. Nareszcie wi c jednak zb bniłem ten reumatyzm. Zabrali mnie, bratku, do szpitala i zacz ło si u ywanie na cały regulator. A nast pnie szcz cie u miechn ło si do mnie po raz drugi. Do Budziejowic został przetranslokowany jaki mój pociotek, doktor Masak z i kova, i jemu mogłem dzi kowa za to, e tak długo utrzymałem si w szpitalu. Byłby mnie szcz liwie doprowadził a do superarbitracji, gdybym sobie nie był zepsuł całej sprawy tym nieszcz snym krankenbuchem. Sama my l była oczywi cie kapitalna, wyborna. Kupiłem du ksi g , przylepiłem do niej kartk i wymalowałem na tej kartce: „Krankenbuch des 91 Reg.” Rubryki i wszystko inne było w porz dku. Nawypisywałem, ile wlazło, nazwisk fikcyjnych, powyznaczałem stopnie gor czki, powymieniałem choroby i dzie w dzie po wizycie poobiedniej zuchwale wychodziłem na miasto z ksi g pod pach . W bramie stali na warcie landwerzy ci, tak e i z tej strony nie było niebezpiecze stwa. Pokazałem ksi g , zasalutowali, i basta. Nast pnie szedłem sobie do pewnego znajomego urz dnika skarbowego, przebierałem si w cywila i siadywałem w miłym szyneczku, gdzie w kole znajomych zdradzali my monarchi my l , wol i słowem. Wreszcie tak si rozzuchwaliłem, e nawet si nie przebierałem i włóczyłem si w mundurze po szynkach i po mie cie. Na łó ko do szpitala powracałem dopiero nad ranem, a je li zatrzymywał mnie patrol, to pokazywałem krankenbuch 91 pułku i ju mnie nikt nic nie pytał. W bramie szpitala te pokazywałem swoj ksi g i jako szcz liwie dostawałem si zawsze do łó ka. Zuchwało moja rosła coraz bardziej, zdawało mi si , e ju nikt mi nic zrobi nie mo e, a doszło do fatalnej pomyłki w nocy na rynku pod arkadami. Okazuje si , e adne dostoje stwo nie zabezpiecza człowieka przed upadkiem. Pycha poprzedza zagład , kolego. Komu pierwsza chwałka, temu pierwsza pałka. Ikar opalił sobie skrzydła. Człowiek my li, e jest gigantem, a jest gówniarzem,

184


kolego. Nie trzeba wierzy w szcz liwe przypadki, pra si co dzie z rana i wieczorem po pysku i przypomina sobie, e ostro no nigdy nie zawadzi i e co za du o, to niezdrowo. Po bachanaliach i orgiach zawsze przychodzi katzenjammer moralny. To jest jedno z praw przyrody, drogi przyjacielu. I pomy le , e popsułem sobie superarbitracj , e mogłem przecie zosta uznany jako felddienstunfähig! Taka ogromna protekcja! Mogłem sobie, bracie, y i ty w jakiej kancelarii komendy uzupełnie , ale nieostro no moja podci ła mi nogi. Spowied swoj zako czył jednoroczny ochotnik bardzo uroczy cie. - Przyszła kolej i na Kartago, z Niniwy pozostały ruiny. Ale uszy do góry, przyjacielu! Niech sobie nie my l , e gdy po l mnie na front, to b d strzelał. Regimentsraport! Wyrzucenie ze szkoły! Niech yje c. i k. kretynizm! Jeszcze czego! B d siedział w szkole i zdawał egzaminy! Kadet, fenrych, lejtnant, oberlejtnant! Sram na wszystko! Offiziersschule. Behandlung jener Schüler derselben, welche einen Jahrgang repetierem müssen!. Parali wojskowy. Czy karabin nosi si na prawym ramieniu czy na lewym? Ile gwiazdek ma kapral? Evidenzhaltung der Militärreservemänner! Himmelherrgott, nic nie ma do palenia, kolego! A mo e chcesz pan si nauczy plu na sufit? Patrz pan, to si robi tak. Gdy si przy tym wypowiada jakie yczenie, to tak e yczenie si spełni. Je li kolega lubi piwo, to mog mu poleci wyborn wod w tym oto dzbanie. Je li jeste cie głodni i chcecie dobrze podje , to polecam „Mieszcza sk Besed ”. Dobrze te jest pisywa wiersze dla odp dzenia nudy. Ja ju uło yłem tu epopej : Co robi profos? Drzemka poobiednia Spadła na wietnej armii rodowisko, A nowy befel przyjdzie potem z Wiednia, e diabli wzi li znów pobojowisko. Przeciw napa ciom czarnej zdrady Z prycz wznosi profos barykady, A z ust mu pie , rozgło na płynie, Serce si w jurny puszcza tan: Austria nigdy nam nie zginie, Niech yje najja niejszy pan. - Widzicie, kolego - mówił dalej tłusty jednoroczniak - ludzie wygaduj , e w narodzie zanika miło i szacunek dla naszej najmilszej monarchii. Oto wi zie , który nie ma co pali i na którego czeka regimentsraport, składa najgł bszy dowód przywi zania do tronu. W pie niach swoich wyra a hołd swojej rozległej ojczy nie, której ze wszystkich stron zagra a lanie. Pozbawiono go wolno ci, ale z ust jego płyn wiersze niezachwianej wierno ci. Morituri te salutant, caesar! Umieraj cy pozdrawiaj ci , cesarzu! Ale profos to drab. Ładnych grandziarzy podobierałe sobie, cesarzu, na swoje usługi! Onegdaj dałem mu pi koron, eby mi kupił papierosów, a on, podlec, powiada mi dzisiaj rano, e tu pali nie wolno, e miałbym z tego powodu przykro ci i e tych pi koron odda mi, jak tylko dostanie ołd. Tak to, przyjacielu. Dzisiaj nie wierz nikomu. Najszczytniejsze zasady zachwiały si . Okrada wi niów, co za ohyda! I jeszcze do tego wszystkiego ten drab piewa przez cały dzie :

185


Wo man singt, da leg dich sicher nieder, Böse Leute haben keine Lieder. - Nikczemnik, łobuz, łotr, zdrajca! Jednoroczny ochotnik zapytał z kolei Szwejka, co ten przeskrobał. - Szukałe pułku? - rzekł. - Ładny kawał drogi! Tabor, Milevsko, Kvietov,Vra , Malczin, Czi ova, Sedlec, Hora dovice, Radomy l, Putim, Pisek, Budziejowice. Ciernista droga. I macie z tego jutro regimentsraport? A wi c na szafocie si spotkamy, miły bracie. Jak to uciech musi mie z tego wszystkiego nasz oberst Schröder. Nie macie nawet poj cia, jak działaj na niego wszystkie afery pułkowe. Biega po dziedzi cu jak w ciekły brytan i wywiesza j zor jak zgoniona kobyła. A jak on umie gada napomina ! Przy takiej sposobno ci pluje dokoła siebie jak u liniony wielbł d. I nie ma ko ca temu gadaniu, chocia zdaje si , e za chwil musz si zawali całe Koszary Maria skie. Znam go dobrze, bo ju raz miałem taki miły regimentsraport. Stawiłem si do wojska w butach z cholewami, a na głowie miałem cylinder, poniewa krawiec nie uszył mi uniformu na czas, wi c razem ze szkoł jednorocznych ochotników poszedłem na plac wicze w butach z cholewami i w cylindrze, stan łem w szeregu i maszerowałem razem ze wszystkimi na lewym skrzydle. Oberst Schröder podjechał do mnie na koniu i mało co mnie nie przewrócił „Donnerwetter!” - wrzasn ł tak gło no, e chyba dosłyszeli a na Szumavie.”Was machen Sie hier, Sie, Zivilist?” Odpowiedziałem mu grzecznie, e jestem jednorocznym ochotnikiem i e bior udział w wiczeniach. Poj cia nie macie, co si wtedy działo. Gadał przez pół godziny i dopiero potem zauwa ył, e salutuj w cylindrze. Krzykn ł ju tylko, e jutro mam si stawi do regimentsraportu, i pop dził na koniu, Bóg raczy wiedzie dok d, jak jaki zdziczały cowboy. Ale zawrócił i znowu wrzeszczał, szalał, bił si w piersi i kazał zabra mnie natychmiast z placu wicze i zaprowadzi na odwach. Przy regimentsraporcie wlepił mi dwa tygodnie koszarniaka, kazał mnie ubra w jakie niemo liwe szmaty ze składu, groził, e ka e mi odpru naszywki. „Jednoroczny ochotnik - bałwałnił si ten idiota - to jest co wzniosłego! Jest to embrion sławy, dostoje stw wojskowych, bohaterstwa. Jednoroczny ochotnik Wohltat został mianowany kapralem, zameldował si natychmiast na front i wzi ł do niewoli pi tnastu nieprzyjaciół, a przy oddawaniu ich został rozszarpany przez granat. W pi minut nadszedł rozkaz, e jednoroczny ochotnik Wohltat został mianowany kadetem. I pan miałby mo no dokonania takich czynów, które otwieraj drog ku wietnej przyszło ci, ku awansom, odznaczeniom, a imi pa skie mogłoby zosta wpisane do złotej ksi gi pułku.” Jednoroczny ochotnik splun ł. - Widzicie, kolego, jakie to bydl tka rodz si pod sło cem. Ja pluj na wszystko i na wszystkie przywileje.”Panie jednoroczny ochotniku, pan jest bydl !” Jak to cudnie brzmi: „Pan jest bydl !” A nie tak po prostacku: „Jeste bydl !” A po mierci dostaniesz, bratku, signum laudis albo wielki srebrny medal c. i k. dostawcy trupów z gwiazdkami i bez gwiazdek. O ile szcz liwszy jest ka dy wół! Zabij go w szlachtuzie i nie p dz po placu wicze i na feldschiessen.

186


Tłusty jednoroczny ochotnik przewalił si na drugi siennik i mówił dalej: - Nie ulega w tpliwo ci, e to wszystko musi si kiedy zawali , bo takie rzeczy nie mog trwa wiecznie. Spróbujcie wini nad sław , to p knie. Gdybym został wyprawiony na front, to na wagonie wypisałbym: Ludzkimi ko mi u y niamy łan. Acht Pferde oder achtundvierzieg Mann. Otworzyły si drzwi, a w nich ukazał si profos przynosz c wiartk komi niaka i wie wod . Le c na sienniku jednoroczny ochotnik powitał profosa tak przemow : - Jakie to pi kne i wzniosłe zadanie: wi niów nawiedza ! O wi ta Agnieszko 91 pułku! Witaj nam, aniele dobroczynno ci, którego serce pełne jest współczucia! Obci ona jeste koszami jadła i napojów, aby złagodziła niedol nasz . Nigdy nie zapomnimy tych dobrodziejstw, jakie nam wy wiadczasz. Jeste promiennym zjawiskiem w mrokach wi zienia naszego. - Przy regimentsraporcie odechce si panu artowa - mamrotał profos. - Nie nadymaj si , abo - odpowiedział jednoroczny ochotnik. - Przyznaj si raczej, jakby sobie u ywał, gdyby ci tak pozwolili zamkn z dziesi ciu jednorocznych ochotników. Nie gap si na nas tak głupio, kluczniku Koszar Maria skich! Zanikn łby ich wtedy dwudziestu, ale wypu ciłby tylko dziesi ciu. Jezus Maria, ebym ja był ministrem wojny, nauczyłbym ja was moresu! A czy ty wiesz, e k t padania równa si k towi odbicia? O jedno ci tylko prosz : wska mi jeden punkt stały we wszech wiecie, a d wign cał ziemi razem z tob , pokrako! Profos wybałuszył oczy, otrz sn ł si i zatrzasn ł drzwi. - Stowarzyszenie wzajemnej pomocy dla wyt pienia profosów - rzekł jednoroczny ochotnik łami c chleb sprawiedliwie na dwie cz ci. - Podług paragrafu szesnastego przepisów wi ziennych wi niowie w koszarach a do wyroku powinni otrzymywa mena wojskow , ale tutaj panuje prawo prerii: kto si pierwszy dorwie, ten pierwszy ze re. Siedzieli ze Szwejkiem na pryczy i uli komi niak. - Na przykładzie profosa wida wyra nie - wywodził dalej jednoroczny ochotnik - jak wojna brutalizuje ka dego. Człowiek ten, zanim wst pił do wojska, był młodym, zacnym idealist , płowowłosym cherubinem, tkliwym i czułym dla ka dego, obro c nieszcz liwych, który zawsze stawał do rzetelnych bijatyk, gdy mu kto chciał wzi dziewczyn sprzed nosa podczas kiermaszu w stronach ojczystych. Niezawodnie wszyscy otaczali go szacunkiem, a dzisiaj?... Miły Bo e, przecie chce mu si da w pysk, tłuc jego łeb o prycz , zrzuci go na ten łeb do latryny. Ale i to, co mówi , jest, przyjacielu, dowodem zdziczenia uczu i my li w czasie wykonywania tego rzemiosła wojennego. Zacz ł piewa : Ani diabła si nie bała, A ci spotkał j kanonier...

187


- Drogi przyjacielu - wywodził dalej - gdy si rozgl damy w tym wszystkim z punktu widzenia naszej kochanej monarchii, to niezmiennie dochodzimy do wniosku, e z t monarchi jest tak samo jak ze stryjaszkiem Puszkina, o którym ten poeta napisał, e poniewa stryjaszek jest zdechlak, wi c nie pozostaje nic innego, tylko: ...wzdycha i my le , wci to jedno, Kiedy ci wreszcie diabli wezm ... Klucz zachrobotał w zamku ponownie; profos stoj c na korytarzu zapalał lampk naftow . - Promyczek wiatła w mrokach nocy! - wołał jednoroczny ochotnik. wiatło ogarnia armi ! Dobranoc, panie profosie! Niech pan si kłania wszystkim szar om. Przyjemnych marze ! nij, dobry człowieku, cho by o tym, e ju oddałe mi tych pi koron, które dałem ci na papierosy, a które przepiłe za moje zdrowie. Lulaj słodko, bestio! Słycha było tylko, jak profos mamrotał co o jutrzejszym regimentsraporcie. - Znów jeste my sami - rzekł jednoroczny ochotnik. - Teraz kilka chwil przed za ni ciem po wi c rozmy laniom o tym, jak z ka dym dniem staj si coraz bogatsze zoologiczne wiadomo ci szar podoficerskich i oficerskich. Aby poprzerabia ludzi na nowy i cenny materiał wojenny, na smakowite k ski do armat, na to potrzeba obszernych studiów przyrodniczych, a przynajmniej ksi ki wydanej nakładem Koczego pod tytułem: ródła dobrobytu gospodarczego, w którym to dziele na ka dej stronicy spotyka si słowa takie jak: bydl prosi , winia. Ale w czasach ostatnich daje si zauwa y , e nasze post powe koła wojskowe zaprowadzaj nowe nazwy dla rekrutów. W kompanii 11 kapral Althof u ywa takich słów, jak: koza engady ska, frajter Müller, niemiecki nauczyciel z Gór Kasperskich, nazywa rekrutów czeskimi mierdzielami, sier ant Sondernummer - nad tymi abami i yorkshirskimi kierdakami i stale obiecuje, e ka dego rekruta wypcha. U ywa przy tym takich fachowych zwrotów, jakby si wywodził z rodu zawodowych wypychaczy zwierz t. Wszyscy przeło eni wojskowi staraj si zaszczepi miło do ojczyzny takimi rodkami, jak ryk i taniec dokoła rekrutów, wrzask wojenny, przypominaj cy dzikusów afryka skich, zabieraj cych si do ci gania skóry z niewinnej antylopy albo do pieczenia ud ca misjonarza przygotowanego do zjedzenia. Oczywi cie, e taka pedagogia nie dotyczy Niemców. Gdy sier ant Sondernummer mówi co pi knego o saubandzie, to zaraz dodaje do tego die tschechische, eby si Niemcy nie obrazili i nie wzi li tych słów do serca jako skierowanych do nich. A do tego jeszcze wszystkie szar e 11 kompanii wywracaj oczy jak jaki biedny pies, który przez arłoczno połknie g bk namoczon w oleju i nie mo e jej zwymiotowa . Pewnego razu słyszałem rozmow frajtra Müllera z kapralem Althofem na temat wojskowego wy wiczenia landwerzystów. W rozmowie tej wyró niały si osobliwie takie słowa, jak paar Ohrfeigen. Zrazu my lałem, e mi dzy nimi doszło do zatargu i e rwie si niemiecka jedno wojskowa, ale myliłem si oczywi cie. Chodziło jedynie o ołnierzy.

188


„Kiedy taka czeska winia - wywodził roztropnie kapral Althof - nawet po trzydziestu "nieder" nie nauczy si sta równo jak wieca, to nie do spra j po pysku. Grzmotnij go grzecznie jedn pi ci pod ebra, a drug wpakuj mu czapk na uszy i daj rozkaz: "Kehrt euch!" Gdy si odwróci, to go kopnij w zadek, a zobaczysz, jak si taki rozci gnie na ziemi i jak si b dzie miał chor y Dauerling.” Ale musz wam, kolego, powiedzie co o Dauerlingu - mówił jednoroczny ochotnik dalej. - Rekruci 11 kompanii opowiadaj sobie o nim takie rzeczy, jakie opowiada musi samotna staruszka, mieszkaj ca na fermie w pobli u granicy meksyka skiej, o jakim sławnym bandycie. Dauerling ma opini ludo ercy jednego ze szczepów australijskich po eraj cych członków innych szczepów, gdy który z nich dostanie si w ich r ce. Jego kariera yciowa jest wspaniała. Wkrótce po jego urodzeniu nia ka przewróciła si i mały Konrad Dauerling uderzył si w główk tak mocno, i jeszcze dzisiaj na głowie jego wida spłaszczenie, jakby kometa zderzyła si z północnym biegunem ziemi. Wszyscy w tpili, czy z niego co b dzie, je li nawet przetrzyma to mocne wstrz nienie mózgu. Tylko ojciec jego, pułkownik, nie tracił nadziei i twierdził, e bynajmniej szkodzi mu to, nie mo e, poniewa , rzecz prosta, młody Dauerling, jak tylko podro nie, po wi ci si słu bie wojskowej. Po straszliwej walce z czterema klasami ni szego gimnazjum realnego, które przeszedł trybem domowym, przy czym przedwcze nie posiwiał i zidiociał pierwszy jego nauczyciel domowy, a drugi, zrozpaczony, chciał popełni samobójstwo przez zeskoczenie z wie y ko cioła w. Szczepana w Wiedniu, dostał si młody Dauerling do hainburskiej szkoły kadetów. W szkole tej nigdy nie zwracano uwagi na ogólne wykształcenie, bo takie wykształcenie mo e austriackiemu oficerowi słu by czynnej najwy ej przeszkadza . Ideału wojskowego dopatrywano si jedynie w zabawie w ołnierzyków. Wykształcenie uszlachetnia dusz , a tego w wojsku nikomu nie potrzeba. Im oficer brutalniejszy, tym lepszy. Wychowanek szkoły wojskowej, Dauerling nie wyró niał si nawet w tych przedmiotach, które najgorsi uczniowie opanowywali jako tako. I w szkole wojskowej widoczne były lady tego, e Dauerling w dzieci stwie upadł na główk . Jego odpowiedzi podczas egzaminów wyra nie mówiły o skutkach tego nieszcz cia i odznaczały si tak głupot , e uwa ane były wprost za klasyczne dla swojej gł bokiej idiotyczno ci i t poty. Profesorowie szkoły nie nazywali go inaczej, jak unser braver Trottel. Jego głuptactwo było tak ol niewaj ce, i istniała uzasadniona nadzieja, e po kilku dziesi tkach lat dostanie si do Terezja skiej Akademii Wojskowej czy mo e nawet do Ministerstwa Wojny. Po wybuchu wojny, gdy wszyscy młodzi kadeci awansowali na podchor ych, na hainbursk list wie o mianowanych dostał si tak e Konrad Dauerling i w ten sposób znalazł si w 91 pułku. Jednoroczny ochotnik odsapn ł i opowiadał dalej: - Nakładem Ministerstwa Wojny wyszła ksi ka Drill oder Erziehung, a w tej ksi ce doczytał si Dauerling, e ołnierzy nale y terroryzowa . Im wi cej strachu nap dza si ołnierzom, tym lepsze rezultaty. W pracy tej osi gn ł du e wyniki. ołnierze, aby unikn słuchania jego ryku, całymi plutonami zgłaszali

189


si jako chorzy, co oczywi cie nie na wiele im si zdało, bo kto meldował si jako chory, dostawał trzy dni verschärft. Czy wiecie, kolego, co to znaczy verschärft? Przez cały dzie p dzaj człeka po placu wicze , a na noc go jeszcze wsadzaj do paki. Tote w oddziale Dauerlinga chorych nie było: siedzieli po prostu w pace. Dauerling na placu wicze stale zachowuje ten swój niewymuszony koszarowy styl wyra ania si , który zaczyna si zwykle wyrazem „ winia”, a ko czy si dziwaczn mieszanin zoologiczn : „ wi skim psem”. Przy tym jest wszak e bardzo liberalny i pozostawia ołnierzom swobod wyboru.”Co chcesz, słoniu, mawia, par razy w ryj czy trzy dni verschärft?” Je li kto wybiera verschärft, to i tak dostaje dwa razy kułakiem w nos, do czego Dauerling dodaje zwykle takie wyja nienie: „Ach, ty n dzny tchórzu, boisz si o swój ryj, a có b dziesz robił, gdy zacznie gra ci ka artyleria?” Pewnego razu, gdy rekrutowi jakiemu wybił oko, wyraził si : „Pah, was für Geschichten mit einem Kerl, muss so wie so krepieren.” To samo mawiał feldmarszałek Konrad von Hötzendorf: „Die Soldaten müssen so wie so krepieren.” Bardzo skutecznym i ulubionym rodkiem pedagogicznym Dauerlinga jest ten, e przed wykładami swymi zwołuje czeskich szeregowców i mówi im o wojskowych zadaniach Austrii, przy czym ogólne zasady wychowania wojskowego ilustruje przykładami, poczynaj c od kija, a ko cz c na szubienicy albo rozstrzelaniu. Na pocz tku zimy, zanim dostałem si do szpitala, miewali my wiczenia na placu wicze obok 11 kompanii, a kiedy był odpoczynek, Dauerling wygłosił przemówienie do swoich czeskich rekrutów: „Ja wiem, powiada, e jeste cie łobuzy i e trzeba wam powybija z głowy wszelkie błaze stwa. Z j zykiem czeskim nie dostaniecie si nawet pod szubienic . Nasz najwy szy wódz i pan te jest Niemiec. Słyszeli cie? Himmellaudon, nieder!” Wszyscy padaj na komend , a podczas gdy le na ziemi, Dauerling przechadza si przed nimi i przemawia: „Jak mówi nieder, to nieder, wy hołoto, cho by cie w tym błocie zgni mieli. Nieder było ju w staro ytnym Rzymie. Wtedy wszyscy musieli słu y od roku siedemnastego do sze dziesi tego, a w polu słu ono przez lat trzydzie ci. Nikt nie piecuchował po koszarach jak te winie dzisiejsze. I wtedy te był jednolity j zyk wojskowy i rzymska komenda. Panowie oficerowie nauczyliby ołnierzy moresu, gdyby ci próbowali mówi etrusisch. Ja te dam, eby cie wszyscy odpowiadali po niemiecku, a nie takim swoim cyga skim argonem. No, widzicie, jak ładnie le y si w błocie. Wyobra cie sobie, co by to było, gdyby któremu z was nie chciało si le e dalej i wstałby. Co bym z takim zrobił? Rozdarłbym mu pysk od ucha do ucha, poniewa byłoby to naruszeniem subordynacji, buntem, rokoszem, wykroczeniem przeciwko obowi zkom porz dnego ołnierza, naruszeniem rygoru i dyscypliny, okazaniem pogardy dla wszystkich przepisów w ogóle, z czego wynika, e na takiego draba czeka stryczek i Verwirkung des Anspruches auf die Achtung der Standesgenossen.” Jednoroczny ochotnik zamilkł, a po chwili, kiedy niezawodnie uło ył sobie schemat dalszego wykładu o yciu koszarowym, mówił dalej: - Był taki jeden kapitan Adamiczka, człowiek zupełnie apatyczny. Kiedy siedział w kancelarii, to zazwyczaj spogl dał w przestrze jak jaki łagodny

190


wariat i miał taki wyraz twarzy, jakby chciał rzec: „Ze ryjcie mnie, muchy.” Przy batalionsraporcie my lał wida o niebieskich migdałach. Pewnego razu zameldował si do batalionsraportu ołnierz z kompanii 11 ze skarg , e podchor y Dauerling na ulicy nazwał go czesk wini . ołnierz ten był w cywilu introligatorem, a nadto u wiadomionym działaczem narodowym. „A wi c tak si rzeczy maj - rzekł kapitan Adamiczka głosem cichym, bo on zawsze mówił bardzo cicho. - Tak si o was wyraził na ulicy. Trzeba sprawdzi , czy mieli cie prawo opuszcza koszary. Abtreten!” Po pewnym czasie kapitan Adamiczka przywołał do siebie ołnierza, który wniósł skarg . „Zostało ustalone - rzekł i tym razem tak cicho jak zazwyczaj - e owego dnia mieli cie prawo opu ci koszary i bawi na mie cie do godziny dziesi tej. I dlatego karany nie b dziecie. Abtreten!” O tym kapitanie Adamiczce mawiano pó niej, e to człowiek sprawiedliwy, wi c, kochany kolego, wyprawiono go na front, a zamiast niego przybył tutaj major Wenzl. A ten major Wenzl to był pieski syn i dobrze umiał sobie radzi z ró nymi szykanami narodowo ciowymi. Otó ten major zabrał si do Dauerlinga. O eniony jest z Czeszk i niczego si tak nie boi jak sporów narodowo ciowych. Kiedy przed laty słu ył w Kutnej Horze jako kapitan, zwymy lał po pijanemu starszego kelnera i nazwał go czesk hołot . Zwracam uwag kolegi, e w towarzystwie, tak jak i w domu, major Wenzl mówił wył cznie po czesku i e synowie jego kształcili si w szkołach czeskich. Słówko wyleciało wróblem, a do gazet dostało si wołem, a jaki poseł wniósł w wiede skim parlamencie interpelacj z powodu niewła ciwego zachowania si kapitana Wenzla w hotelu. Wenzl miał z tego powodu grube nieprzyjemno ci, poniewa było to akurat w czasie uchwalania bud etu wojskowego przez parlament, a tu spada mu nagle na kark tak głupia sprawa z jakim tam pijanym kapitanem z Kutnej Hory. Pó niej kapitan Wenzl dowiedział si , e wszystkie te przykro ci zawdzi cza pewnemu jednorocznemu ochotnikowi, kadetowi Zitko. To on podał o wszystkim do gazet, bo mi dzy nim a kapitanem Wenzlem panowały napr one stosunki od czasu, gdy ten jednoroczny ochotnik zacz ł pewnego razu w jakim towarzystwie w obecno ci kapitana Wenzla zachwyca si wspaniało ci przyrody stworzonej przez Boga i wywodzi , jaka to przyjemno przygl da si chmurom przesłaniaj cym horyzont, górom wspinaj cym si ku niebu i wsłuchiwa si w huk wodospadów w lasach i w piew ptasz t. „Wystarczy tylko - mówił ów kadet Zitko - zastanowi si nad tym wszystkim, a wtedy wida jasno, czym jest ka dy kapitan w porównaniu ze wspaniało ci przyrody. Jest to takie samo zero jak ka dy kadet.” Poniewa wszyscy panowie wojskowi byli wtedy wstawieni jak si patrzy, wi c kapitan Wenzl chciał nieszcz liwego filozofa zbi jak psa. Nie zbił go jednak, ale zapami tał sobie jego wykład filozoficzny i szykanował go, gdzie tylko mógł i jak mógł, a to tym bardziej, e sentencja kadeta stała si przysłowiem: „Czym jest kapitan Wenzl wobec wspaniało ci przyrody?” Te słowa powtarzano sobie po całej Kutnej Horze. „Ja tego łobuza doprowadz do samobójstwa” - mawiał kapitan Wenzl, ale Zitko wyst pił z wojska i w dalszym ci gu studiował filozofi . Od tego czasu

191


w ciekło majora Wenzla zwracała si przeciwko młodym oficerom, nawet podporucznik nie uchroni si przed jego szykanami. O kadetach i podchor ych nawet mówi nie warto. „Wygniot ich jak pluskwy!” - mówi major Wenzl i biada temu podchor emu, który za jakie drobne wykroczenie poci gałby ołnierza do batalionsraportu. Dla majora Wenzla miarodajne jest tylko wielkie i straszliwe wykroczenie, jak na przykład, gdy ołnierz za nie na warcie przy prochowni albo dopu ci si czego jeszcze okropniejszego, to jest, gdy przełazi w nocy przez mur Koszar Maria skich i za nie na murze u góry, pozwoli si złapa landwerzystom lub artylerzystom patroluj cym w nocy, jednym słowem, gdy dopu ci si czego takiego, co jest ha b dla całego pułku. „Na miło bosk ! - wrzeszczał pewnego razu na ołnierza przechodz c przez korytarz - wi c ju po raz trzeci złapał go patrol landwerzystów. Wsadzi mi zaraz tego drania do paki, trzeba go przep dzi z pułku. Niech sobie idzie do taborów i niech wozi gnój. I nawet si nie pobił z nimi! To nie ołnierz, ale mieciarz. re dajcie mu dopiero pojutrze, zabierzcie mu siennik, wpakujcie go do pojedynki, zabierzcie mu koc, takiemu synowi!” A teraz wyobra cie sobie, przyjacielu, e zaraz po jego translokacji tutaj do nas ten zidiociały podchor y Dauerling poci gn ł do batalionsraportu pewnego szeregowca za to, e ten jakoby rozmy lnie nie salutował go, gdy on przeje d ał z jak panienk w doro ce przez plac w niedziel po południu. Opowiadali podoficerowie, e wtedy przy raporcie był prawdziwy dopust bo y. Sier ant kancelarii batalionu uciekł z papierami, a major Wenzl ryczał na Dauerlinga: „Ja to sobie wypraszam, Himmeldonnerwetter, ja tego zakazuj ! Wiesz pan, panie fenrych, co to jest batalionsraport? Batalionsraport to nie aden schweinfest! Jak e mógł pana widzie ołnierz, gdy pan przeje d ał przez plac miejski! Zapomniał pan o tym, e sam pan uczył ołnierzy, i cze oddaje si szar om, gdy si je spotyka, co nie znaczy wcale, aby ołnierz miał si gapi dookoła, eby przecie wypatrzy pana fenrycha przeje d aj cego drynd po mie cie. Niech pan nic nie mówi. Batalionsraport to instytucja bardzo powa na. Je li ołnierz mówi, e pana nie widział, poniewa w tej samej chwili oddawał cze mnie, zwrócony ku mnie, rozumie pan, ku majorowi Wenzlowi, wi c nie mógł spogl da za siebie na doro k , w której pan jechał, to temu trzeba wierzy , jak mi si zdaje. Na przyszło prosz pana, aby pan nie zawracał mi głowy takimi drobiazgami.” Od tego czasu Dauerling zmienił si bardzo. - A teraz trzeba si wyspa , bo jutro regimentsraport! - Jednoroczny ochotnik ziewn ł. - Chciałem wam, kolego, tylko co nieco powiedzie , co si dzieje w naszym pułku. Pułkownik Schröder nie lubi majora Wenzla, który w ogóle jest dziwadłem niezgorszym. Kapitan Sagner, który prowadzi szkoł jednorocznych ochotników dopatruje si w Schröderze wzoru doskonałego ołnierza, aczkolwiek pułkownik Schröder niczego si tak nie boi, jak samej my li, e miałby wyruszy w pole. Sagner to chłop chytry i przebiegły i tak samo jak Schröder nie lubi oficerów rezerwowych. Nazywa ich cywilnymi mierdzielami. Na jednorocznych ochotników spogl da jak na dzikie zwierz ta, z których trzeba porobi maszyny

192


wojenne, ponaszywa im gwiazdek i powysyła ich na front, aby ich wytłukli zamiast szlachetnych oficerów słu by czynnej, potrzebnych na zarybek. - W ogóle wszystko w całej armii gnije i mierdzi - mówił jednoroczny ochotnik nakrywaj c si kocem. - Ale dotychczas wystraszone masy jeszcze si nie zorientowały. Z wytrzeszczonymi gałami pozwalaj si siec na makaron, a jak którego kulka trafi, to zaskomli: „Mamusiu.” Ale to nie mo e trwa wiecznie i kiedy p knie. Jak si ludziska zbuntuj , to dopiero b dzie kotłowanina! Niech yje armia! Dobranoc! Jednoroczny ochotnik zamilkł, ale po chwili zacz ł si kr ci pod kocem i zapytał: - picie, kolego? - Nie pi - odpowiedział Szwejk z drugiej pryczy. - Rozmy lam. - O czym te rozmy lacie, kolego? - O wielkim srebrnym medalu za m stwo. Medal taki otrzymał pewien stolarz z ulicy Vavry na Królewskich Vinohradach, niejaki Mliczko, poniewa był w pułku pierwszym, któremu na pocz tku wojny granat urwał nog . Dostał protez i zacz ł si wsz dzie chełpi swoim medalem i tym, e jest najpierwszym wojennym kalek pułku. Razu pewnego przyszedł sobie do „Apolla” na Vinohradach i wdał si w awantur z rze nikami z rze ni, którzy oderwali mu w ko cu t sztuczn nog i sprali go ni po głowie. Ten, co mu j oderwał, nie wiedział, e to jest sztuczna noga, i tak si przeraził, e zemdlał. Na posterunku policji przypi li Mliczkowi nog jak si patrzy, ale pierwszy kaleka pułkowy tak si rozzło cił na swój medal, e poszedł do lombardu, eby go zastawi , a tam go za to zatrzymali. Miał korowody. Istnieje taki jaki s d honorowy do s dzenia inwalidów wojennych i ten s d zdecydował, e Mliczko nie jest godzien nosi srebrnego medalu, i kazał odebra mu tak e nog ... - Jak to i nog ? - A tak. Pewnego dnia przybyła do niego komisja, o wiadczyła mu, e nie jest godzien korzysta ze sztucznej nogi, wi c protez odpi li i zabrali. Albo i to jest wielki szpas - mówił Szwejk dalej - gdy krewni jakiego poległego dostaj raptem taki medal i list, w którym jest napisane, e udziela si im odznaczenia i zaleca si , eby ten medal zawiesili na honorowym miejscu. Przy ulicy Bo etiecha na Vyszehradzie rozzło cił si pewien ojciec, bo mu si wydawało, e władze kpi sobie z niego, i medal otrzymany w taki sposób zawiesił w wychodku, a policjant, który mieszkał w tym samym domu i korzystał z tego samego wychodka, oskar ył rozzłoszczonego ojca o zdrad stanu, no i ucierpiał biedak za swoje rozzłoszczenie. - Z tego wynika - rzekł jednoroczny ochotnik - e komu pierwsza chwałka, temu pierwsza pałka. Niedawno wydano w Wiedniu Pami tnik jednorocznego ochotnika, a w tym pami tniku s takie ładne wiersze: Poległ w walce ochotnik dzielny, Lecz pi kna o nim pie powtarza, e przykład dal nam nie miertelny, Jak si umiera za cesarza. Ju zwłoki wioz na lawecie, Na pier kapitan medal mu przypina,

193


Chwała po całym leci wiecie, Monarchia czci swojego syna... - Czasem zdaje mi si - rzekł jednoroczny ochotnik po krótkim milczeniu - e zamiera w nas duch wojenny. Proponuj wi c, drogi przyjacielu, aby my w mrokach nocy i w ciszy naszego wi zienia za piewali pie o kanonierze Jaburku. Podniesie to ducha wojennego. Ale trzeba dobywa głosu, eby pie była słyszana po całych Koszarach Maria skich. Z tej racji proponuj , aby my stan li w pobli u drzwi. Po chwili w areszcie rozbrzmiewał piew, od którego w korytarzu a szyby brz czały: Przy armacie stał, I wci , i wci , i wci ... Przy armacie stał I wci j nabijał. Leci kula jak szalona, Oberwała mu ramiona, A ten ci gle stał, I wci , i wci , i wci ... Przy armacie stał I wci j nabijał... Na dziedzi cu odezwały si kroki i głosy. - To profos idzie - rzekł jednoroczny ochotnik. - Idzie z nim lejtnant Pelikan, który dzisiaj ma słu b . Jest to oficer rezerwy, mój znajomy z „Czeskiej Besedy”. W cywilu jest rachmistrzem pewnego stowarzyszenia ubezpiecze . Dostaniemy od niego papierosów, ale trzeba rycze dalej. I znowu odezwała si pie : Przy armacie stał... Profos był widocznie wzburzony obecno ci oficera pełni cego słu b , wi c otworzywszy drzwi zawołał: - Tu nie adna mena eria! - Pardon - odpowiedział jednoroczny ochotnik - tu jest filia Rudolfinum. Odbywa si koncert na uwi zionych. Wła nie sko czyli my numer pierwszy programu: Symfonia wojenna. - Niech pan zachowa spokój, panie jednoroczny ochotniku - rzekł podporucznik Pelikan z udan surowo ci . - Wie pan chyba, e o dziewi tej idzie si na spoczynek i nie wolno robi hałasu. Ten koncert słycha a na rynku. - Posłusznie melduj , panie lejtnant - rzekł jednoroczny ochotnik - e nie jeste my nale ycie przygotowani, wi c je li razi pana dysharmonia... - Takie rzeczy wyrabia co wieczór - oskar ał profos swego wroga - i w ogóle zachowuje si bardzo nieinteligentnie. - Melduj posłusznie, panie lejtnant - odezwał si jednoroczny ochotnik - e chciałbym powiedzie panu co w cztery oczy. Niech profos poczeka za drzwiami. Gdy yczenie jego zostało spełnione, jednoroczny ochotnik rzekł poufale: - Dawaj, Franto, papierosy!

194


- Co? takie lichutkie palisz? Jako lejtnant nie masz nic lepszego? - pytał ochotnik widz c, e podporucznik daje mu papierosy „Sport”. - No, trudna rada. Zostaw nam zapałki i id z Bogiem. - Marne papierosiny - rzekł po odej ciu podporucznika z wielk pogard ochotnik. - Ale dobra głodnemu psu i mucha. Kurz, bracie, na dobranoc. Jutro czeka nas s d ostateczny. Zanim jednoroczny ochotnik uło ył si do snu, za piewał sobie jeszcze melancholijn piosenk : Góry, doliny i skały wysokie To moi przyjaciele, A smutki, moja miła dziewczyno, Nie zdadz si na wiele... Jednoroczny ochotnik, przedstawiaj cy pułkownika Schrödera jako potwora, nie miał bezwzgl dnej racji, bowiem pułkownik Schröder miał szacunek dla sprawiedliwo ci, a szacunek ten ujawniał si osobliwie po wesołych nocach, które sp dzał w hotelu w stałym towarzystwie. Gdy go taka noc zadowoliła, bywał nazajutrz najmilszym człowiekiem. Inaczej bywało, gdy si towarzystwo nie udało. Podczas gdy jednoroczny ochotnik poddawał ycie pułku mia d cej krytyce, pułkownik Schröder siedział w hotelu w towarzystwie oficerów i słuchał opowie ci porucznika Kretschmanna. który wrócił z Serbii z chor nog (pobodła go krowa). Porucznik opowiadał, jak razem z całym sztabem przygl dał si atakowi na pozycje serbskie: - Tak jest, wybiegli z rowów strzeleckich. Na całej długo ci dwóch kilometrów przeła przez przeszkody z drutów kolczastych i rzucaj si na nieprzyjaciela. R czne granaty za pasem, maski, pod pach karabiny gotowe do strzału, do ataku. Kule gwi d . Pada jeden ołnierz, w chwili gdy wyłazi z rowu strzeleckiego, drugi pada na sza cu, trzeci pada nieco dalej, ale ich towarzysze p dz naprzód i krzycz : „Hura!” Dym i kurz dokoła. A nieprzyjaciel strzela ze wszystkich stron, z rowów, z lejów od granatów i wali z karabinów maszynowych. Znowu padaj ołnierze. Gromadka ludzi rzuca si na nieprzyjacielski karabin maszynowy. Padaj wszyscy. Ale towarzysze p dz naprzód.”Hura!” Pada oficer... Nie słycha ju karabinów piechoty. Szykuje si co okropnego. Znowu pada cały jeden pluton. Słycha nieprzyjacielskie karabiny maszynowe: ratatatata... Pada... Ja... przepraszam panów, ja... dalej mówi nie mog , bo jestem pijany... I oficer z bol c nog milknie nagle, kiwa si na krze le i t po spogl da przed siebie. Pułkownik Schröder u miecha si łaskawie i przysłuchuje si , jak kapitan Spira, siedz cy w pobli u, grzmoci pi ci w stół, jakby si chciał kłóci , powtarza co , co jest bez znaczenia i czego w aden sposób nie mo na zrozumie . Nikt nie wie, o co temu człowiekowi chodzi i co znacz jego słowa: - Prosz dobrze uwa a . Mamy pod broni austriackich ułanów landwery, austriackich landwerzystów, bo niackich strzelców, austriackich strzelców, austriack piechot , w giersk piechot , tyrolskich strzelców cesarskich, bo niack piechot , w gierskich honwedów pieszych, w gierskich huzarów, huzarów landwery, strzelców konnych, dragonów, ułanów, artyleri , tabory,

195


saperów, sanitariuszy, marynarzy. Rozumiecie, panowie? A Belgia? Ci z pierwszego i drugiego poboru tworz armi operacyjn , ci z trzeciego pełni słu b na tyłach armii... Kapitan Spira hukn ł pi ci w stół. - Landwera pełni słu b w kraju podczas pokoju! Pewien młody oficer, siedz cy obok, starał si ze wszystkich sił przekona pułkownika o swojej wojskowej bezwzgl dno ci i gło no pouczał s siada: - Suchotnicy powinni by wysłani na front, to im tylko dobrze zrobi, a prócz tego lepiej przecie , gdy gin chorzy, a zdrowi zostaj . Pułkownik u miechał si , lecz nagle spochmurniał i zwracaj c si do majora Wenzla rzekł: - Dziwi si , e porucznik Lukasz nas unika. Od chwili swego przyjazdu ani razu jeszcze nie był mi dzy nami. - Pisze wierszyki - ironicznie odezwał si kapitan Sagner. - Natychmiast po przyje dzie zakochał si w pani in ynierowej Schreiterowej, z któr spotkał si w teatrze. Pułkownik okiem ponurym spogl dał przed siebie. - Podobno umie piewa kuplety. - Ju w szkole wojskowej wy piewywał ładne kuplety - odpowiedział kapitan Sagner - a co za anegdoty zna! Paluszki liza . Dlaczego nie bywa mi dzy nami, nie wiem. Pułkownik smutnie potrz sn ł głow . - Dzisiaj nie ma ju mi dzy nami tego prawdziwego kole e stwa. Pami tam, e dawniej ka dy z oficerów starał si w miar mo no ci, eby w kasynie było wesoło. Jeden z kolegów, niejaki porucznik Dankl, rozbierał si do naga, kładł si na podłodze, wtykał sobie w zadek ogon ledzia i przedstawiał syren . Inny znowu porucznik, Schleisner, umiał strzyc uszami i r e jak ogier, potrafił na ladowa miauczenie kotów i bzykanie trzmieli. Pami tam tak e kapitana Skodaya. Ile razy za dali my, zawsze przyprowadzał do kasyna dziewczyny, trzy siostry, a były wytresowane jak psy. Ustawiał je na stole, a one zaczynały przed nami rozbiera si do naga, i to w takt batuty. Skoday miał tak mał batutk i trzeba przyzna , e kapelmistrzem był wietnym. A czego on z nimi nie wyrabiał na kanapie! Kiedy kazał sprowadzi wann z ciepł wod , ustawi na rodku lokalu, a my musieli my jeden po drugim k pa si z tymi dziewczynami, on za nas fotografował. Przy tym wspomnieniu pułkownik Schröder u miechał si oble nie. - A jakie zakłady robili my w wannie! - mówił dalej, mlaszcz c wstr tnie j zykiem i kr c c si na krze le. - A dzisiaj? Czy to jest rozrywka! Nawet marnego kuplecisty nie ma. I pi młodsi oficerowie te ju nie umiej . Do północy jeszcze daleko, a przy stole ju pi ciu pijanych, jak sam pan widzi. Bywało tak, e siedzieli my razem po dwa dni z rz du, a im wi cej pili my, tym byli my trze wiejsi. A łopało si wszystko, co popadło: piwo, wino, likiery. Dzisiaj nie ma ju tego dawnego prawdziwego ducha wojennego. Diabli wiedz , co si porobiło. Nie ma dowcipu, tylko takie głupie gl dzenie bez ko ca. Niech pan słucha, co tam na ko cu stołu opowiadaj sobie o Ameryce. Z ko ca stołu odzywał si czyj powa ny głos:

196


- Ameryka nie mo e rozpoczyna wojny. Amerykanie i Anglicy to najwi ksi wrogowie. Ameryka nie jest przygotowana do wojny. Pułkownik Schröder westchn ł: - Tak mog gl dzi tylko oficerowie rezerwy. Diabli nam tu ich nadali. Jeszcze wczoraj taki człeczyna pisał w jakim banku albo zawijał w papierek pieprz, angielskie ziele, cynamon i past do obuwia, a w najlepszym razie opowiadał dzieciom w szkole, e głód wyp dza wilka z lasu, a dzisiaj chce by podobny do oficera słu by czynnej, udaje, e na wszystkim si zna, i we wszystko wtyka nos. A chocia mamy do oficerów słu by czynnej, to taki na przykład Lukasz unika naszego towarzystwa. Pułkownik Schröder wrócił do domu w usposobieniu jak najgorszym, a gdy si rano przebudził, nastrój jego pogorszył si jeszcze, bo w gazetach, które podano do łó ka, przeczytał wiadomo ci z frontu, w których kilkakrotnie powtarzało si zdanie, e wojska nasze znowu cofn ły si na pozycje z góry upatrzone. Były to pełne chwały dni armii austriackiej, jak dwie krople wody podobne do tych dni, w których brała ona generalne lanie w Serbii. I z takimi wła nie pomieszanymi uczuciami przyst pił pułkownik Schröder o godzinie dziesi tej rano do rozpatrzenia sprawy, któr jednoroczny ochotnik nazwał do trafnie s dem ostatecznym. Szwejk i jednoroczny ochotnik stali na dziedzi cu i czekali na pułkownika. Znajdowali si tam ju wszyscy podoficerowie, oficer pełni cy słu b , adiutant pułku i sier ant, szef kancelarii pułkowej z papierami winowajców, na których głowy spa miał topór sprawiedliwo ci - regimentsraport. Wreszcie ukazał si ponury pułkownik w towarzystwie kapitana Sagnera ze szkoły jednorocznych ochotników, nerwowo chłoszcz cy szpicrut cholewy butów. Przyj ł raport i w ród grobowej ciszy przeszedł kilka razy obok Szwejka i jednorocznego ochotnika, którzy podrzucali głowami „rechtsschaut” i „linksschaut” zale nie od tego, czy pułkownik znajdował si po ich prawej czy lewej stronie. Czynili to bardzo dokładnie i omal e karków nie poskr cali, bo spacer pułkownika trwał do długo. Wreszcie zatrzymał si pułkownik przed jednorocznym ochotnikiem, który zacz ł meldowa : - Jednoroczny ochotnik... - Wiem - rzekł ostro pułkownik. - Wyrzutek jednorocznych ochotników. Czym pan jest w cywilu? Studentem filologii klasycznej? A wi c zapity inteligent... - Panie kapitanie - zwrócił si do Sagnera - niech pan przyprowadzi cał szkoł jednorocznych ochotników. - Naturalnie - przemawiał dalej do swojej ofiary - taki ja nie pan student filologii klasycznej, którego my tu musimy uczy moresu. Kehrt euch! Oczywi cie fałdy płaszcza nie w porz dku. Jakby wyszedł od dziewki albo tarzał si w bajzlu. Ja wielmo nego pana ochotnika naucz moresu. Szkoła jednorocznych ochotników weszła in corpore na dziedziniec. - Ustawi si w czworobok! - rozkazał pułkownik. S dzia i pods dni zostali otoczeni.

197


- Popatrzcie na tego ołnierza! - ryczał pułkownik wskazuj c szpicrut na jednorocznego ochotnika. - Przechlał wasz honor jednorocznych ochotników, z których wychowywa si winny kadry porz dnych oficerów, wiod cych ołnierzy na pole chwały po zwyci stwo. Ale gdzie poprowadziłby ołnierzy taki pijaczyna jak ten tutaj? Z knajpy do knajpy wiódłby ich chyba. Cały fasunek rumu wychlałby szeregowcom. Czy mo e pan powiedzie co na swoje usprawiedliwienie? Nie mo e pan. Patrzcie na niego. Nic nie ma do powiedzenia na swoje usprawiedliwienie i jeszcze do tego studiuje w cywilu filologi klasyczn . Prawdziwy klasyczny przypadek. Pułkownik wymówił te ostatnie wyrazy powoli i z naciskiem, po czym splun ł. - Filolog klasyczny, który zalany łazi po nocy i zrzuca oficerom czapki z głowy. Mensch! Jeszcze całe szcz cie, e to był tylko taki sobie oficer artylerii. W słowach tych wyraziła si cała nienawi 91 pułku do artylerii stoj cej w Budziejowicach. Biada artylerzy cie, który w nocy wpadł w r ce patrolu piechoty i odwrotnie! Nienawi była okropna, nieprzejednana, vendetta, krwawa zemsta przekazywana z rocznika na rocznik, ilustrowana z obu stron anegdotami i legendami o tym, jak to piechurzy powrzucali artylerzystów do Wełtawy lub odwrotnie. Jakie bitwy stoczono w „Port-Arturze”, „Pod Biał Ró ” i w innych lokalach południowo-czeskiej metropolii, przeznaczonych na uciechy i rado ci. - Tym niemniej - mówił dalej pułkownik - rzecz taka musi zosta przykładnie ukarana, tego draba nale y usun ze szkoły jednorocznych ochotników i zniszczy go moralnie. Do ju mamy w armii takich inteligentów. Regimentskanzelei! Sier ant zbli ył si do pułkownika z papierami i ołówkiem. Był bardzo powa ny i skupiony. Cisza panowała gł boka jak w s dzie, gdy na ławie oskar onych siedzi morderca, a przewodnicz cy zaczyna odczytywa wyrok. Takim samym głosem wyrokuj cym rzekł pułkownik: - Jednorocznego ochotnika Marka skazuje si na dwadzie cia i jeden dni verschärft, po odbyciu kary zostanie przeniesiony do kuchni do skrobania kartofli. Zwracaj c si w stron jednorocznych ochotników, wydał pułkownik rozkaz odmaszerowania. Słycha było, jak ochotnicy sprawnie tworz czwórki i oddalaj si . Ale pułkownik był niezadowolony i rzekł do kapitana Sagnera, e w ruchach tego oddziału nie ma rytmu i e po obiedzie trzeba z nim przerabia kroki. - Kroki maszeruj cego wojska musz grzmie , panie kapitanie. I jeszcze jedno. Byłbym bez mała zapomniał. Niech pan im powie, e cała szkoła jednorocznych ochotników ma pi dni koszarniaka, eby aden z nich nie zapomniał swego byłego kolegi, tego łobuza Marka. A łobuz Marek stał sobie koło Szwejka i miał min człowieka zupełnie zadowolonego. Niczego lepszego nie mógł oczekiwa . Daleko lepiej przecie siedzie w kuchni i skroba kartofle czy te modelowa pyzy albo ogryza eberko, ni z gatkami pełnymi strachu szwenda si pod huraganowym ogniem nieprzyjacielskim i wrzeszcze na całe gardło: „Einzelnabfallen! Bajonet auf!”

198


Załatwiwszy rzecz z kapitanem Sagnerem, pułkownik Schröder zatrzymał si przed Szwejkiem i popatrzył na niego bardzo uwa nie. Szwejka w tej chwili reprezentowała okr gła u miechni ta twarz, ozdobiona po bokach par wielkich uszu, stercz cych zawadiacko spod wtłoczonej na głow czapki. Cało wywierała wra enie bezwzgl dnego spokoju i nie wiadomo ci jakiejkolwiek winy. Jego oczy pytały: „Czy zrobiłem co złego, prosz pana? Czy dopu ciłem si czego niestosownego?” Rezultat swych obserwacji zawarł pułkownik w jednym pytaniu, z którym zwrócił si do sier anta: - Idiota? - Posłusznie melduj , panie oberst, idiota - odpowiedział za sier antem Szwejk. Pułkownik Schröder skin ł na adiutanta i odszedł z nim na bok. Potem zawołał na sier anta i zabrał si do przegl dania papierów Szwejka. - Aha - rzekł pułkownik Schröder - to jest ten okrzyczany słu cy porucznika Lukasza, który według jego raportu zgin ł w Taborze. Jestem zdania, e panowie oficerowie sami powinni wychowywa sobie swoich pucybutów. Gdy pan porucznik wybrał ju sobie takiego notorycznego idiot , to niech si nim kłopocze sam. Ma dosy czasu, skoro nie bywa mi dzy nami. Bo i pan nie widuje go przecie w naszym towarzystwie, panie kapitanie? A wi c ma dosy czasu i mo e sobie swego słu cego wychowywa na człowieka. Pułkownik Schröder podszedł do Szwejka i patrz c w jego poczciw , zacn twarz rzekł do niego: - Trzy dni verschävft, bydl skretyniałe, a po odbyciu kary zameldujecie si porucznikowi Lukaszowi. Szwejk spotkał si wi c ponownie z jednorocznym ochotnikiem Markiem w areszcie pułkowym. Porucznik Lukasz nie wybuchn ł rado ci , gdy pułkownik kazał go wezwa do siebie i rzekł do niego: - Panie poruczniku, przed tygodniem mniej wi cej, po przybyciu do pułku, zło ył mi pan podanie o przydzielenie panu nowego słu cego zamiast tego, który zgin ł panu w drodze. Poniewa ten powrócił... - Panie pułkowniku!... - błagalnie j kn ł porucznik Lukasz. - Postanowiłem - mówił pułkownik z naciskiem - wsadzi go na trzy dni do paki, po czym ode l go do pana. Porucznik Lukasz, zmia d ony t decyzj , wyszedł z kancelarii pułkownika zataczaj c si jak pijany. W ci gu trzech dni, które Szwejk sp dził w towarzystwie jednorocznego ochotnika Marka, było mu bardzo dobrze i wesoło na wiecie. Dzie w dzie wieczorem urz dzali obaj patriotyczne manifestacje na pryczach. Najpierw rozlegały si słowa hymnu austriackiego, potem Prinz Eugen der edle Ritter i wiele innych pie ni ołnierskich, a gdy przychodził do nich profos, to witali go pie ni najstosowniejsz : A nasz stary pan profos B dzie ył lat sporo.

199


Dopóki go wszyscy diabli Do piekła nie zabior . Przyjd po niego Z ogromn parad : „Pójd e teraz w ciepłej smole Posma y si , dziadu...” Nad prycz jednoroczny ochotnik wyrysował profosa, a pod rysunkiem wypisał tekst starej, znanej piosenki: Kiedym szedł do Pragi, moja kochana, Napotkałem w drodze starego Cygana. Nie był to ci Cygan, jeno profosina, Uciekajcie, ludzie, od takiego syna. Podczas za gdy obaj dra nili profosa takimi piewkami i rysunkami, jak w Sewilli dra ni byki czerwonymi płachtami, porucznik Lukasz ze strachem oczekiwał Szwejka, który lada chwila miał si u niego zameldowa .

200


Rozdział 18 PRZYGODY SZWEJKA W KIRÀLYH D 91 pułk translokowano do Brucku nad Litaw - Királyhíd. Upływał trzeci dzie kary Szwejka, który za trzy godziny miał by wypuszczony z aresztu, gdy wła nie przyszła eskorta i razem z jednorocznym ochotnikiem został Szwejk odtransportowany na dworzec kolejowy. - Ju dawno było wiadomo - rzekł w drodze jednoroczny ochotnik - e zostaniemy przeniesieni do W gier. Tam b d formowane marszbataliony, ołnierze wy wicz si w strzelaniu, pobij si z Madziarami i wesoło pojad w Karpaty. Tu, do Budziejowic, przyb dzie załoga madziarska i szczepy b d si mieszały a miło. Istnieje taka teoria, e gwałcenie kobiet innej narodowo ci to najlepszy rodek przeciwko degeneracji. To samo robili Szwedzi i Hiszpanie podczas wojny trzydziestoletniej, Francuzi za czasów Napoleona, a teraz w okolicach Budziejowic to samo robi b d Madziarzy, nie dopuszczaj c si nawet zbyt brutalnego gwałcenia. Z czasem wyrówna si wszystko. Chodzi tu o prost wymian . ołnierz czeski prze pi si z Madziark , a biedna czeska dzieweczka przytuli si do w gierskiego honweda. Za po stuleciach niejeden antropolog łama b dzie głow , sk d si wzi ły na brzegach Malszy mongolskie ko ci policzkowe u ludu. - Co do mieszania si ró nych szczepów - wtr cił Szwejk - to dziej si ciekawe rzeczy. W Pradze jest jeden kelner z Murzynów, Krystian, którego ojciec był królem abisy skim i pokazywał si za pieni dze w Pradze na Sztvanicy w jakim cyrku. Zakochała si w nim pewna nauczycielka, która pisała wierszyki o pasterzach i strumykach le nych i drukowała je w czasopi mie „Lada”, przeznaczonym dla ognisk rodzinnych, wi c poszła z nim do hotelu i cudzoło yła, jak stoi w Pi mie wi tym, a nast pnie strasznie si dziwiła, gdy urodził si chłopczyk całkiem biały. No tak, ale po dwóch tygodniach dzieci tko zacz ło czerwienie , a po miesi cu zrobiło si ciemne. Po upływie pół roku chłopczyk był tak czarny jak jego ojciec, król abisy ski. Moja nauczycielka poszła ze swoim dzieckiem do kliniki chorób skórnych, eby jej synka odbarwili, ale tam jej powiedzieli, e ma on na sobie akuratn i rzeteln skór murzy sk i e nic na to poradzi nie mo na. Wi c jej si od tego wszystkiego pomieszało w głowie i zacz ła listownie rozpytywa si po gazetach, co si robi przeciwko murzy stwu. Dostała si ostatecznie do Katarzynek, a Murzynka zabrano do sieroci ca, gdzie wszyscy mieli z niego ogromn uciech . Ten Murzyn wyuczył si kelnerstwa i chodził po kawiarniach nocnych jako tancerz. Jeszcze dzisiaj rodz si po nim czescy Mulaci z wielkim powodzeniem i dobrze im z tym, bo ju nie s tacy kolorowi jak on. Pewien medyk, który bywał cz sto „Pod Kielichem”, mówił nam, e ta sprawa bynajmniej nie jest taka prosta. Taki mieszaniec płodzi dalej miesza ców, którzy s ju we wszystkim podobni do białych, a raptem w jakim tam pokoleniu zjawi si nieoczekiwanie Murzyn. Niech pan sobie wyobrazi, co to za miła niespodzianka. eni si pan z mił panienk okropnie biał i b c, rodzi panu Murzyna! Je li przypadkiem przed dziewi cioma miesi cami zdarzyło si jej by w jakim „Variété”, gdzie odbywały si walki zapa nicze, w których brał

201


udział na przykład jaki Murzyn, to przypuszczam, e w umy le pa skim zakiełkowałaby nieufno . - Na spraw pa skiego Murzyna Krystiana - rzekł jednoroczny ochotnik trzeba spojrze tak e ze stanowiska wojskowego. Przypu my, e ten Murzyn został wzi ty do wojska. Jako pra anin słu y w 28 pułku. Słyszał pan ju , e pułk 28 przeszedł do Rosjan. Jak e dziwiliby si Rosjanie, gdyby zabrali do niewoli tak e Murzyna Krystiana! Gazety rosyjskie pisałyby niezawodnie, e Austria wysyła ju na front swoje wojska kolonialne, których zreszt nie posiada, e musiała zmobilizowa swoje rezerwy murzy skie. - Mówili, e Austria ma jakie kolonie na północy - wtr cił Szwejk. - Jak tam ziemi cesarza Franciszka Józefa czy co takiego... - Tylko bez polityki, moi panowie - rzekł ołnierz z eskorty. - Bardzo ryzykowne mówi dzisiaj o jakiej ziemi cesarza Franciszka Józefa. Nie wymieniajcie nikogo, to b dzie lepiej... - No, to popatrzcie na map - odezwał si jednoroczny ochotnik - a przekonacie si , e naprawd istnieje ziemia naszego najmiło ciwszego monarchy Franciszka Józefa. Według statystyki jest tam wył cznie lód, ale rozwo go po wiecie łamacze lodów, nale ce do praskich lodowni. Ten przemysł lodowy cieszy si na całym wiecie wielkim szacunkiem, poniewa przedsi biorstwo jest to bardzo korzystne, aczkolwiek troch niebezpieczne. Najwi ksze niebezpiecze stwa trzeba pokonywa przy transporcie lodu z ziemi Franciszka Józefa przez koło polarne. Nietrudno to sobie wyobrazi . ołnierz eskorty mamrotał co niewyra nie, a kapral prowadz cy eskort podszedł bli ej i przysłuchiwał si dalszemu wykładowi jednorocznego ochotnika, który z wielk powag wywodził: - Ta jedyna kolonia austriacka mo e dostarczy lodu wszystkim lodowniom europejskim, jest wi c znakomitym czynnikiem polityczno-gospodarczym. Kolonizacja czyni tam oczywi cie post py bardzo słabe, poniewa koloni ci po cz ci nie zgłaszaj si wcale, po cz ci za marzn . Niemniej jednak istnieje nadzieja, e przez uporz dkowanie stosunków klimatycznych, czym interesuje si Ministerstwo Handlu, a tak e Ministerstwo Spraw Zagranicznych, zostan nale ycie wyzyskane wielkie płaszczyzny lodowcowe. Przez zbudowanie kilku hoteli przyci gnie si wielkie masy turystów. Tylko e trzeba b dzie uporz dkowa drogi i cie ki mi dzy krami lodowymi i pooznacza lodowce znakami orientacyjnymi dla turystów. Jedyn przeszkod s Eskimosi, którzy uniemo liwiaj prac naszym organom miejscowym... - Gałgany te Eskimosy, nie chc si uczy j zyka niemieckiego - mówił dalej jednoroczny ochotnik widz c, e kapral przysłuchuje si jego wywodom uwa nie. Wojak ten w cywilu był parobkiem, głupi i gburowaty, chciwie pochłaniał wszystko, o czym nie miał najmniejszego poj cia, a ideałem jego było wierne wysługiwanie si za ły k strawy. - Ministerstwo O wiaty, panie kapralu, zbudowało dla nich kosztem wielkich ofiar szkoł , a przy budowaniu jej zamarzło pi ciu architektów. - Murarze ocaleli - wtr cił Szwejk - gdy mogli ogrza si od zapalonych fajek.

202


- Nie wszyscy jednak - rzekł jednoroczny ochotnik. - Dwóm z nich wydarzyła si niemiła przygoda: zapomnieli ci gn i fajki pogasły. Musieli nieboraków zakopa w lodzie. Ale w ko cu szkoła jednak została zbudowana z cegieł lodowych i elazobetonu. Jedno z drugim trzyma si wietnie kupy, ale Eskimosi rozpalili ogie dokoła gmachu u ywszy do tego drzewa z rozebranych statków handlowych, które zamarzły w pobli u. Osi gn li wszystko, o co im chodziło: lód, na którym szkoła była zbudowana, stopniał i cała budowla razem z kierownikiem i przedstawicielem rz du, który miał asystowa przy uroczystym po wi ceniu szkoły, zwaliła si w morze. Usłyszano tylko okrzyk: „Gott strafe England!” wzniesiony przez przedstawiciela rz du, gdy ju tkwił po brod w wodzie. Teraz po l tam niezawodnie wojsko, eby Eskimosów nauczyło moresu. Rzecz prosta, e wałka z nimi b dzie bardzo trudna. Najbardziej przeszkadza b d naszemu wojsku tresowane białe nied wiedzie. - Jeszcze tego brakowało! - roztropnie zauwa ył kapral. - I tak ju jest za du o wynalazków wojskowych. Na przykład maski do zatruwania gazami. Naci gniesz sobie tak mask na głow i jeste zatruty, jak nam wykładali w Unteroffiziersschule. - Straszyli was tylko - odezwał si Szwejk - ołnierz nie powinien si ba nigdy i niczego. Gdyby w zapale walki wpadł nawet do latryny, to si tylko obli e i dalej p dzi do gefechtu. A co do gazów truj cych, to ka dy łatwo przyzwyczaja si do nich w koszarach, gdy daj groch z kasz i wie y komi niak. Ale teraz wynale li Rosjanie podobno jaki specjalny sposób na podoficerów... - A tak, specjalny pr d elektryczny - uzupełnił słowa Szwejka jednoroczny ochotnik. - Pr d ten ł czy si z gwiazdkami na kołnierzu i gwiazdki te wybuchaj , poniewa s z celuloidu. Dopiero b dzie ofiar! Chocia kapral jako parobek miał w cywilu do czynienia przewa nie z wołami, to jednak zrozumiał, e kpi sobie z niego, i oddalił si od kpiarzy na czoło patrolu. Zreszt zbli ano si ju do dworca, gdzie obywatele Budziejowic zebrali si , aby po egna swój pułk. W po egnaniu tym nie było nic urz dowego, ale plac przed dworcem był przepełniony publiczno ci wyczekuj c na wojsko. Ciekawo Szwejka skupiła si na szpalerze publiczno ci. I jak to ju zawsze bywa, tak było i tym razem, e porz dni ołnierze pozostali na szarym ko cu, a ci, których trzeba było prowadzi pod bagnetami, szli pierwsi. Porz dni ołnierze zostan nast pnie powpychani do wagonów bydl cych, a Szwejk z jednorocznym ochotnikiem pojad sobie wygodnie wagonem aresztanckim, który bywa przyczepiany tu za wagonami sztabowymi. W takim wagonie aresztanckim miejsca jest a nadto. Szwejk nie mógł si powstrzyma , aby nie krzykn do publiczno ci: „Na zdar!”, i nie pomacha czapk . Podziałało to tak zara liwie na wszystkich, e cały tłum powtarzał gło no jego wołanie, słowa „Na zdar!” biegły coraz dalej i grzmiały przed dworcem, a z ust do ust podawano sobie: „Ju id !” Kapral z eskorty czuł si wprost nieszcz liwy i wrzasn ł na Szwejka, aby zamkn ł g b . Ale okrzyk leciał dalej jak wichura. andarmi spychali tłum na chodniki, aby zrobi drog dla eskorty, lecz tłum wołał dalej: „Na zdar!” wymachuj c czapkami i kapeluszami.

203


Była to manifestacja jak si patrzy. W hotelu naprzeciwko dworca stały w oknach jakie dwie panie, powiewały chusteczkami i wołały: „Heil!” Oba okrzyki: „Na zdar!” i „Heil!”, mieszały si z sob coraz bardziej, ale gdy jaki entuzjasta skorzystał ze sposobno ci, aby zawoła : „Nieder mit den Serben!” kto podstawił mu zgrabnie nog , a publiczno podeptała go zdrowo w sztucznym zamieszaniu. Niby iskra elektryczna z ust do ust leciała wie : „Ju id .” Ale na razie szedł tylko Szwejk, przesyłaj cy publiczno ci dłoni całusy na lewo i na prawo, oraz jednoroczny ochotnik, salutuj cy z wielk powag . Weszli na dworzec i skierowali si ku przeznaczonemu poci gowi wojskowemu, i w tej wła nie chwili orkiestra artylerii, zdezorientowana nieoczekiwan manifestacj , o mały figiel nie zagrała hymnu pa stwowego. Na szcz cie, bardzo w por , ukazał si starszy kapelan wojskowy, pater Lacina, z 7 dywizji kawalerii i zacz ł robi porz dek, chocia ubrany był po cywilnemu i miał na głowie sztywny, czarny kapelusz-melonik. Historia jego jest bardzo prosta. Przyjechał wczoraj wieczorem do Budziejowic, on, postrach i pogromca wszystkich jadłodajni oficerskich, nienasycony arłok i smakosz, i jakby nigdy nic, przypl tał si na oficerski bankiet odje d aj cego pułku. Jadł, pił za dziesi ciu i w stanie mniej wi cej nietrze wym szwendał si po kuchni oficerskiej restauracji, aby wycygani od kucharzy jaki smaczny k sek. Po erał resztki sosów z knedlami, jak drapie nik ogryzał ko ci i dobrał si wreszcie w kuchni do rumu, a gdy si go na łopał wi cej, ni trzeba, znowu wrócił na po egnalny wieczorek, urz dzony przez oficerów odje d aj cego pułku, gdzie spił si jak bela. Miał w tej dziedzinie bardzo bogate do wiadczenie, a w 7 dywizji kawalerii oficerowie dopłacali do jego rachunków za picie i jedzenie. Rano strzeliło mu do głowy, e musi robi porz dek przy odje dzie pierwszych poci gów z wojskiem, i dlatego szwendał si wzdłu całego szpaleru publiczno ci, a na dworcu rz dził i gl dził tak natr tnie, e oficerowie kieruj cy transportem pułku zamkn li si przed nim w kancelarii zawiadowcy stacji. Ukazał si znów przed dworcem i akurat w por złapał za batut kapelmistrza orkiestry strzelców kurkowych, który dawał wła nie znak do zagrania hymnu austriackiego. - Halt! - zawołał. - Jeszcze nie, dopiero jak dam znak. Teraz: spocznij! Ja za chwil wróc . Poszedł na dworzec i ruszył za eskort , któr zatrzymał energicznym: Halt!... - Dok d to? - surowo zapytał kaprala, który nie wiedział, co ma robi w nowej sytuacji. Zamiast niego odpowiedział poczciwie i zacnie Szwejk: - Do Brucku nas wioz . Je li pan feldkurat raczy, to mo e pojecha razem z nami. - eby wiedział, e pojad - o wiadczył pater Lacina i obracaj c si do eskorty dodał: - Kto tam mówi, e nie mog pojecha z wami? Vorwärts! Marsch!

204


Gdy oberfeldkurat znalazł si w wagonie aresztanckim i wyci gn ł si na ławie, poczciwy, jak zawsze, Szwejk zdj ł z siebie płaszcz i podło ył go patrowi pod głow . Kapral przygl dał si temu okiem wystraszonym, ale jednoroczny ochotnik uspokoił go słowy: - Oberfeldkuratami nale y opiekowa si troskliwie. Pater Lacina, wygodnie wyci gni ty na ławie, zacz ł wywodzi : - Ragout na grzybkach, moi panowie, jest tym lepsze, im wi cej jest grzybków, ale grzybki nale y przedtem usma y z cebulk i dopiero potem dodaje si listek bobkowy i cebul ... - Cebul raczył pan feldkurat wymieni ju przedtem - odezwał si jednoroczny ochotnik ku wielkiemu przera eniu kaprala, który w kapelanie widział swego zwierzchnika, chocia ten zwierzchnik był mocno pijany. Poło enie kaprala było doprawdy rozpaczliwe. - Tak jest - wtr cił Szwejk - pan oberfeldkurat ma zupełn racj . Im wi cej cebuli, tym lepiej wszystko smakuje. W Pakomierzicach był taki piwowar, który do piwa dodawał cebul , poniewa cebula, jak mawiał, wzbudza pragnienie. Cebula to w ogóle rzecz bardzo po yteczna. Pieczona cebula jest dobra nawet na wrzody... Pater Lacina, le c na ławie, mówił tymczasem cicho, jakby w pół nie: - Wszystko zale y od korzeni, od tego, jakie korzenie si bierze i do czego si bierze, i ile si bierze. Nie wolno nic przepieprzy , przepaprykowa ... Mówił coraz wolniej i coraz ciszej: - Prze... cy... na... mo... no... wa , prze... cy... try... no... wa , prze... an... giel... sko... zie... li , prze... musz... kat... Nie doko czył słowa, zasn ł i zacz ł chrapa , a gdy przestawał chrapa , to pogwizdywał przez nos. Kapral spogl dał na niego zdr twiały ze strachu, podczas gdy szeregowcy z eskorty u miechali si pod w sem, sadowi c si na ławkach jak najwygodniej. - Po pi sobie ładnych par godzin - rzekł Szwejk po chwili - bo schlał si jak nieboskie stworzenie. Kapral dawał Szwejkowi znaki, aby milczał, ale Szwejk go uspokajał: - To wszystko jedno, czy si milczy, czy mówi. Zmieni tego faktu nie mo na, bo pan oberfeldkurat spił si zdrowo. Ma rang kapitana. Ka dy z tych feldkuratów, ni szej albo wy szej rangi, ma ju taki talent od Boga, e schla si przy ka dej sposobno ci, jak nie przymierzaj c nieme stworzenie. Byłem słu cym feldkurata Katza, który te zdrowo umiał pi . To, co ten tutaj wyprawia, jest głupstwem w porównaniu z kawałami tamtego pana. Przepili my do spółki monstrancj , a przepiliby my i samego Pana Boga, gdyby nam si udało da Go komukolwiek w zastaw. Szwejk podszedł do patra Laciny, obrócił go do ciany i powiedział tonem znawcy: - B dzie gnił a do samego Brucku. - Co rzekłszy wrócił na swoje miejsce, odprowadzany spojrzeniem zrozpaczonego kaprala, który w bezradno ci swojej nie wiedział, co ma robi . - Zameldowa chyba czy jak? - rzekł do siebie.

205


- O tym nie mo e by gadania - rzekł jednoroczny ochotnik - bo pan jest eskortenkommandant. Panu nie wolno oddala si od nas. A według przepisu nie ma pan te prawa wysła z meldunkiem nikogo z eskorty, dopóki nie ma pan zast pcy dla takiego posła ca. Jak pan widzi, ten orzech, jaki ma pan do zgryzienia, jest twardy. A je li chce pan, panie kapralu, strzela na znak, aby tu kto przyszedł, to te jest rzecz niedopuszczaln . Bo nic si tu wła ciwie nie stało takiego osobliwego, eby strzela . Z drugiej znowu strony istnieje przepis, e prócz aresztowanych i eskorty nikogo z postronnych wpuszcza do wagonów nie wolno. Postronnym wej cie wzbronione. Nie mo e pan te marzy o tym, eby lady swego wykroczenia zatrze przez wyrzucenie oberfeldkurata cichaczem z wagonu, bo s tacy, którzy widzieli, jak pan go wpuszczał do wagonu, chocia nie wolno było go wpuszcza . Powiem panu, panie kapral, e degradacja jest murowana. Kapral tłumaczył si , e do wagonu nikogo nie wpuszczał, bo oberfeldkurat sam si do niego przył czył, a jest to przecie jego przeło ony. - Tutaj przeło onym jest wył cznie pan, panie kapralu - z całym naciskiem rzekł jednoroczny ochotnik, a jego słowa potwierdził Szwejk: - Nawet gdyby sam najja niejszy pan chciał przył czy si do aresztantów, to pan nie ma prawa pozwoli mu na to. Jest tu tak samo, jak na warcie. Podchodzi do wartownika oficer inspekcyjny i prosi grzecznie, eby mu wartownik skoczył po papierosy, a ten jeszcze pyta, jaki gatunek pan oficer ka e przynie . Za takie rzeczy siedzi si w twierdzy. Na to kapral zauwa ył nie miało, e Szwejk sam powiedział oberfeldkuratowi, i mo e pojecha z nimi. - Ja, panie kapral, mog sobie na takie rzeczy pozwoli - odpowiedział Szwejk - poniewa jestem idiot , ale po panu nikt by si takich rzeczy nie spodziewał. - Czy dawno jest pan w słu bie czynnej? - zapytał jednoroczny ochotnik jakby od niechcenia. - Ju trzeci rok. Obecnie mam awansowa na zugsführera. - No, to postaw pan krzy yk na tym awansie - rzekł cynicznie jednoroczny ochotnik. - Mówi panu, e degradacja jest murowana. - Zreszt wszystko jedno - rzekł Szwejk - czy si padnie w bitwie jako szar a, czy jako szeregowiec. Tyle tylko, e degradowanych wypychaj naprzód. Oberfeldkurat poruszył si na ławie. - Gnije fest - rzekł Szwejk skontrolowawszy, czy wszystko jest w nale ytym porz dku. - ni mu si pewno o jakim nowym arciu. Boj si tylko, eby mu si tu co nie przytrafiło. Mój feldkurat Katz jak si dobrze wstawił, to we nie ani nie wiedział, kiedy si ... Pewnego razu... I Szwejk zacz ł opowiada o swoich do wiadczeniach, jakie poczynił w słu bie feldkurata Ottona Katza. Opowiadał tak szczegółowo i interesuj co, i nikt nie zauwa ył, e poci g ruszył. Dopiero ogłuszaj cy ryk ołnierzy, jad cych w ostatnich wagonach, przerwał opowiadanie Szwejka. 12 kompania, w której słu yli sami Niemcy z okolic Krumlova w Górach Kasperskich, ryczała: Wann ich kumm, wann ich kumm, Wann ich wieda, wieda kumm...

206


Jednocze nie z innego wagonu jaki desperat ryczał w kierunku Budziejowic: Und du, mein Schatz, Bleibst hier. Holario, holario, holo! Było to takie straszliwe jodłowanie i porykiwanie, e koledzy musieli sił piewaka od otwartych drzwi wagonu bydl cego. odci gn - A mi dziwno - rzekł jednoroczny ochotnik do kaprala - e dotychczas nie pokazała si u nas inspekcja. Według przepisów powinien pan był nas zameldowa komendantowi poci gu na dworcu, a nie zajmowa si jakim pijanym oberfeldkuratem. Nieszcz liwy kapral milczał uporczywie i z wyrazem w ciekło ci spogl dał na słupy telegraficzne, mijane po drodze. - Na sam my l o tym, e nie jeste my nikomu zameldowani - mówił dalej jednoroczny ochotnik - i e na najbli szej stacji wlezie do nas z pewno ci komendant poci gu, burzy si we mnie krew ołnierza. Przecie w taki sposób jeste my jak te... - Cygany - wtr cił Szwejk - albo włócz gi. Wygl da na to, jakby my si bali wiatła dziennego i nie chcieli nikomu pokazywa si na oczy, eby nas nie aresztowali. - Prócz tego - rzekł jednoroczny ochotnik - na podstawie rozporz dzenia z dnia dwudziestego pierwszego listopada roku tysi c osiemset siedemdziesi tego dziewi tego przy transportowaniu aresztantów poci gami nale y zachowywa przepisy nast puj ce: Po pierwsze, wagon aresztancki winien posiada kraty ochronne. To jest takie jasne jak sło ce i wagon nasz kraty przepisane posiada. Siedzimy za doskonałymi kratami. Co do tego, wszystko jest w porz dku; po drugie, w uzupełnieniu c. i k. rozporz dzenia z dnia dwudziestego pierwszego listopada roku tysi c osiemset siedemdziesi tego dziewi tego, ka dy wagon aresztancki powinien posiada wychodek. Je li takowego nie ma, to w wagonie znajdowa si winno naczynie przykrywane do wykonywania małej i du ej potrzeby aresztantów oraz stra y im towarzysz cej. Tutaj wła ciwie nie mo e by mowy o wagonie aresztanckim, bo nie ma owego wychodka; znajdujemy si w zwykłym przepierzonym wagonie, oddzieleni od reszty wiata. Nie ma tu tak e owego naczynia krytego, które by... - Mo esz pan robi oknem - rzekł zrozpaczony kapral. - Pan kapral zapomina - rzekł Szwejk - e adnemu aresztantowi nie wolno zbli a si do okna. - Po trzecie - wywodził dalej jednoroczny ochotnik - powinno znajdowa si tu naczynie z wod do picia. I o tym tak e pan nie pomy lał. A propos! Czy wiesz pan, na której stacji rozdawany b dzie mena ? Nie wiesz pan? Naturalnie, wiedziałem, e pan si nie poinformował. - Wi c widzi pan, panie kapral - odezwał si Szwejk - e wo enie aresztantów to nie aden szpas. Nas trzeba otacza troskliw opiek . My nie jeste my takimi zwyczajnymi ołnierzami, którzy o wszystko musz kłopota si sami. Nam trzeba przynosi wszystko, wszystko pod sam nos, poniewa s na to takie

207


rozporz dzenia i paragrafy, których ka dy musi si trzyma , bo inaczej nie byłoby porz dku.”Człowiek aresztowany to taka bezradna istota jak dzieci tko w poduszce, mawiał jeden mój znajomy włóczykij, o niego trzeba si kłopota , eby si nie zazi bił, eby si nie irytował, eby był zadowolony ze swego losu, eby nieboraczkowi nikt krzywdy nie czynił.” - Zreszt - rzekł w ko cu Szwejk spogl daj c przyja nie na kaprala - musi pan jeszcze pami ta o tym, e jak b dzie jedenasta, to mi pan powie. Kapral spojrzał pytaj co na Szwejka. - Pan chce niezawodnie zapyta , panie kapral, dlaczego ma mi pan powiedzie , gdy b dzie godzina jedenasta. Otó od godziny jedenastej b d przynale ny do wagonu bydl cego, panie kapral - z całym naciskiem mówił Szwejk i uroczy cie prawił dalej: - Przy regimentsraporcie zostałem skazany na trzy dni. O godzinie jedenastej zacz łem odsiadywa kar i dzisiaj o jedenastej musz zosta zwolniony. O jedenastej nie mam ju tu co robi . adnego ołnierza nie wolno trzyma w pace dłu ej, ni mu si nale y, bo w wojsku trzeba zachowywa porz dek i dyscyplin , panie kapral. Zrozpaczony kapral długo nie mógł oprzytomnie po tym nowym ciosie, a wreszcie wpadł na koncept, e nie dostał adnych papierów. - Szanowny panie kapral - odezwał si jednoroczny ochotnik - papiery nie lataj same za dowódcami eskorty. Gdy góra nie chce przyj do Mahometa, to Mahomet musi pofatygowa si do góry, czyli e dowódca eskorty sam winien stara si o papiery. Oczywi cie, e w ten sposób sytuacja pa ska komplikuje si ponownie. Stanowczo nie mo e pan w areszcie przetrzymywa nikogo, kto ma by wypuszczony na wolno . Z drugiej znowu strony nikomu nie wolno opuszcza wagonu aresztanckiego. Doprawdy, e nie wiem, jak pan wybrnie z takiej fatalnej sytuacji. Im dalej, tym lepiej. Mamy ju pół do jedenastej. Jednoroczny ochotnik spojrzał na zegarek, a chowaj c go do kieszeni, rzekł: - Ciekaw jestem, co pan zrobi za pół godziny? - Za pół godziny powinienem by w wagonie bydl cym - marzycielsko powtarzał Szwejk, po których to słowach kapral zmieszany i zgn biony zwrócił si do niego pojednawczo. - S dz , e nie b dzie to dla pana adn przykro ci jecha tym wagonem, który jest przecie daleko wygodniejszy od wagonu bydl cego. Przypuszczam... Przerwał mu głos oberfeldkurata, który przez sen wołał: - Wi cej sosu! - pij, pij bratku - rzekł poczciwy Szwejk podsuwaj c mu pod głow poł płaszcza, która zsun ła si na podłog - i niech ci si ni o dobrym arciu. Za jednoroczny ochotnik zacz ł piewa : pij, dzieci tko, ju , siwe oczka zmru . Dobry Pan Bóg b dzie blisko, Aniołkowie nad kołysk , pij, dzieci tko, ju ... Zrozpaczony kapral nie reagował ju na nic. T pym okiem spogl dał na wiat za oknem wagonu i pogodził si zupełnie z anarchi panuj c w wagonie aresztanckim.

208


Za przepierzeniem ołnierze z eskorty grali w „salonowca” i na wystawione zady spadały raz za razem mlaszcz ce i rzetelne klapsy. Gdy kapral spojrzał w tamt stron , oko jego spotkało si z wystawionym zadem szeregowca. Kapral westchn ł i wygl dał dalej oknem. Jednoroczny ochotnik rozmy lał o czym przez chwil , a potem zwrócił si do zgn bionego kaprala z pytaniem: - Czy zna pan czasopismo „ wiat Zwierz t”? - Czasopismo to prenumerował niegdy nasz wiejski karczmarz odpowiedział kapral z dostrzegaln rado ci , e rozmowa przechodzi na inny temat. - Lubił ogromnie rasowe kozy, a wszystkie mu pozdychały. Dlatego prosił redakcj tego czasopisma o porad . - Drogi kolego - rzekł jednoroczny ochotnik - to, o czym teraz mówi b d , wyka e panu z cał mo liw dokładno ci , e nikt nie jest wolny od pomyłek i bł dów! Jestem przekonany, e i wy, panowie, którzy gracie w „salonowca”, przerwiecie t pi kn gr , bo to, co mam do opowiedzenia, b dzie interesuj ce i dlatego mi dzy innymi, i wielu fachowych wyra e wcale nie zrozumiecie. Opowiem wam rzeczy ciekawe o „ wiecie Zwierz t”, aby my zapomnieli o troskach i kłopotach wojny. W jaki sposób zostałem niegdy redaktorem „ wiata Zwierz t”, czasopisma wysoce interesuj cego, tego sam powiedzie nie umiem. Było to dla mnie zagadk nierozwi zaln a do chwili, w której doszedłem do wniosku, i mogłem był zosta nim jedynie w stanie całkowicie niepoczytalnym. Do stanu takiego doprowadziła mnie przyja i yczliwo dla kolegi Hajka, który do długo redagował to czasopismo bardzo przyzwoicie, ale zakochał si w córeczce wła ciciela tego czasopisma, pana Fuchsa, który wywalił go z miejsca i jeszcze za dał, by Hajek postarał si mu o porz dnego redaktora. Jak panowie widzicie, były onego czasu zgoła dziwne stosunki pracownicze. Wła ciciel czasopisma, któremu przedstawił mnie kolega Hajek, przyj ł mnie bardzo grzecznie i zapytał, czy mam jakie takie wiadomo ci o zwierz tach, i bardzo był zadowolony z mojej odpowiedzi, i zwierz ta bardzo szanuj i widz w nich ogniwo przej ciowe ku człowiekowi, a osobliwie ucieszył si , e ze stanowiska ochrony zwierz t czyni wszystko, co tylko mo na, aby zwierz ta były zadowolone. Ka de zwierz pragnie przede wszystkim tylko tego, aby było u miercone mo liwie bezbole nie, zanim człowiek przyst pi do zjedzenia tego zwierz cia. Karpia ju od urodzenia prze laduje natr tna my l, e to bardzo nieładnie ze strony kucharki, gdy mu za ycia rozpruwa brzuch. Zwyczaj cinania koguta to pocz tek szlachetnych usiłowa stowarzysze ochrony zwierz t, aby zarzynanie drobiu w ogóle nie było wykonywane r k niefachow . Poskr cane postaci piskorzów wiadcz o tym, i zwierz ta te umieraj c protestuj przeciw sma eniu ich na margarynie ywcem. Co do indyka... Tak przemawiałem do tego pana, dopóki nie przerwał mi zapytaniem, czy znam si na drobiu, psach, królikach, pszczołach i na rozmaito ciach z ycia zwierz t, czy potrafi wycina obrazki z obcych czasopism dla reprodukowania i tłumaczy fachowe artykuły o zwierz tach z czasopism zagranicznych. Dalej, czy orientuj si w dziele Brehma i czy umiałbym pisywa razem z nim, to jest z

209


panem Fuchsem, artykuły wst pne o yciu zwierz t z uwzgl dnieniem wi t katolickich, pogody i pór roku, wy cigów i łowów, tresury psów policyjnych, uroczysto ci narodowych i ko cielnych. Jednym słowem, chodziło mu o to, abym si we wszystkim nale ycie orientował i abym umiał wyzyska wszystko jako materiał do artykułów wst pnych. Powiedziałem, e o racjonalnym redagowaniu takiego czasopisma, jak „ wiat Zwierz t”, my lałem ju bardzo du o, e wi c wszystkie te rubryki i punkty b d umiał nale ycie wypełni , bo materiał mam opanowany całkowicie. Dodałem jeszcze, e usiłowaniem moim b dzie podniesienie czasopisma na niebywałe wy yny, e zorganizuj je i w tre ci, i w formie. Obiecałem wprowadzi nowe działy, mi dzy innymi: „Wesoły k cik zwierz t”, „Zwierz ta o zwierz tach”, a w nich uwzgl dni nale ycie sytuacj polityczn . Postanowiłem dawa czytelnikom rzeczy interesuj ce, jedn niespodziank za drug , eby ich zupełnie zdezorientowa mnóstwem materiału i zwierz t. Rubryki: „Z dnia zwierz t”, „Nowy program rozwi zania kwestii bydła gospodarczego”, i „Ruch w wiecie nierogacizny”, b d podawane na zmian . Znowu mi przerwał i rzekł, e wystarcza mu to zupełnie i e je eli uda mi si spełni cho połow z tego, co obiecuj , to ofiaruje mi par rasowych kur karłowatych z ostatniej berli skiej wystawy drobiu. Kury te dostały pierwsz nagrod , a ich wła ciciel został odznaczony złotym medalem za wietny dobór tej parki. miało rzec mog , e pracowałem uczciwie i realizowałem w czasopi mie swój program rz dowy, jak dalece siły moje starczały. Dodam nawet, i niekiedy spostrzegałem, e artykuły moje przekraczaj moje zdolno ci. Pragn c da czytelnikom co zupełnie nowego, wykombinowałem nowe zwierz ta. Zdawałem sobie spraw z tego faktu, e na przykład sło , tygrys, lew, małpa, kret, ko , prosi itp. to zwierz ta znane bardzo dobrze ka demu czytelnikowi „ wiata Zwierz t”. Trzeba wi c poruszy czytelników czym zgol nowym, niebywałymi odkryciami, i dlatego zrobiłem prób z wielorybem syrobrzyckim. Nowy ten gatunek wieloryba nie przekraczał rozmiarami dorsza i miał p cherz napełniony kwasem mrówkowym i osobn kloak , z której wypuszczał narkotyzuj cy kwas na małe rybki, gdy chciał je po re . Kwas ten został nazwany kwasem wielorybim przez pewnego uczonego angielskiego, ale ju nie pami tam, jak tego uczonego nazwałem. Tłuszcz wielorybi znany był wszystkim a nadto dobrze, ale nowy kwas wzbudził zainteresowanie kilku czytelników, którzy dopytywali si o firm wyrabiaj c taki kwas. Trzeba doda , e czytelnicy „ wiata Zwierz t” s lud mi bardzo ciekawymi. Niebawem po wielorybie syrobrzyckim odkryłem szereg innych zwierz t. Wymieniam mi dzy innymi: bałaguł chytrego, ssaka z gatunku nabierców, wołu jadalnego, praojca krowy, wymoczka sepiowego, którego wł czyłem do gatunku szczurów w drownych. Co dzie przybywały jakie nowe zwierz ta. Mnie samego dziwiło wielkie powodzenie w tej dziedzinie. Nigdy przedtem nie pomy lałem, e zachodzi tak

210


wielka potrzeba uzupełnienia zwierz t i e Brehm opu cił ich tyle w swoim dziele ycie Zwierz t. Czy na przykład wiedział Brehm i jego nast pcy co kolwiek o moim nietoperzu islandzkim, nietoperzu dalekim, o moim kocie domowym z wierzchołka góry Kilimand aro, nazywanym „paczuch jeleni , dra liw ”. Albo czy uczeni wiedzieli cokolwiek o pchle in yniera Khuna, któr odkryłem w bursztynie, a która była zupełnie lepa, poniewa paso ytowała na podziemnym i przedhistorycznym krecie, tak e lepym, a to dlatego, e prababka jego skoligaciła si , jak pisałem, ze lepym macaratem jaskiniowym z Jaskini Postoje skiej, która w owych czasach si gała a do wybrze y dzisiejszego Morza Bałtyckiego? Na tle tego drobnego wydarzenia rozwin ła si wielka polemika mi dzy „Czasem” a „Czechem”, poniewa „Czech”, przedrukowuj c mój artykuł o pchle przeze mnie odkrytej, dodał od siebie: „Wszystko, co Bóg czyni, jest dobre.” Oczywi cie, e „Czas” podszedł do całej sprawy z wła ciwym sobie realizmem i starł na proch cał moj pchł razem z wielebnym „Czechem” i od tego czasu zacz ło mnie opuszcza szcz cie wynalazcy i odkrywcy nowych stworze . Prenumeratorzy „ wiata Zwierz t” zacz li si niepokoi . Powodem tego zaniepokojenia były ró ne moje wiadomo ci z dziedziny pszczelnictwa i hodowli drobiu, w których rozwijałem nowe teorie. Wywołały one istny popłoch, poniewa po moich prostych radach trafił szlag znanego pszczelarza pana Pazourka, a pszczelnictwo na Szumawie i Podkarkonoszu uległo zagładzie. Na drób zwaliła si zaraza generalna: zdychało wszystko. Prenumeratorzy pisywali do mnie listy z pogró kami i odsyłali czasopismo. Przerzuciłem si na ptaki polne i le ne i jeszcze dzisiaj pami tam szczegóły mojej afery z redaktorem „Przegl du Wiejskiego”, klerykalnym posłem i dyrektorem, Józefem M. Kadlczakiem. Z czasopisma angielskiego „Country Life” wyci łem obrazek jakiego ptaszka siedz cego na leszczynie. Nazwałem go orzechówk , tak samo, jak byłbym nazwał ptaszka siedz cego na jałowcu - jałowcówk albo nawet jałówk . I masz tobie! Pan Kadlczak przysłał do mnie zwyczajn pocztówk , w której zaatakował mnie, e ten ptak to sójka, a nie adna orzechówka, i e nazwa moja to kiepski przekład niemieckiej nazwy Eichelhäher. Napisałem list do niego, w którym to li cie wyło yłem mu cał teori o orzechówce przeplataj c zdania licznymi inwektywami i zmy lonymi zdaniami z dzieła Brehma. Poseł Kadlczak odpowiedział w „Przegl dzie Wiejskim” artykułem wst pnym. Mój wydawca, pan Fuchs, siedział, jak zwykle, w kawiarni i czytał gazety prowincjonalne, poniewa ostatnimi czasy bardzo du o pisywano o moich interesuj cych artykułach zamieszczanych w „ wiecie Zwierz t”. Kiedym podszedł do niego, wskazał mi bez słowa „Przegl d Wiejski” le cy na stole i spojrzał na mnie swymi smutnymi oczyma. Ostatnimi czasy oczy jego miały stale wyraz smutny. Czytałem na głos przed cał publiczno ci kawiarnian : „Szanowna Redakcjo!

211


Zwracałem ju uwag , e wasz " wiat Zwierz t" wprowadza terminologi niezwykł i nieuzasadnion , e nie troszczy si o czysto j zyka czeskiego i zmy la ró ne nowe zwierz ta. Jako przykład przytoczyłem, e zamiast powszechnie u ywanej i starodawnej nazwy "sójka", co ma niezawodnie uzasadnienie w tłumaczeniu z niemieckiego Eichelhäher, redaktor u ywa nazwy "orzechówka"„. - Sójka - powtórzył za mn zrozpaczony wła ciciel czasopisma. Spokojnie czytałem dalej: „Prócz tego od redaktora otrzymałem list wyj tkowo ordynarny, pełen osobistych napa ci i grubia stw, w którym to li cie zostałem karygodnie nazwany ignoranckim bydlakiem, co zasługuje na dora n nagan . Tak nie odpowiada si na rzeczowe uwagi w polemice toczonej przez ludzi przyzwoitych. Pragn łbym tylko wiedzie , który z nas obu jest wi kszym bydlakiem. Prawda, e nie nale ało mo e wszczyna polemiki na pocztówce, ale napisa list, lecz z braku czasu nie zwróciłem uwagi na ten drobiazg, obecnie wszak e po ordynarnej napa ci redaktora " wiata Zwierz t" stawiam go pod pr gierz opinii publicznej. Pan redaktor myli si ogromnie, przypuszczaj c, e jestem niedouczonym osłem, który nawet poj cia nie ma o tym, jak si który ptak nazywa. Ornitologi uprawiam ju od szeregu lat, i to nie po ksi kowemu, ale przez osobiste obserwowanie przyrody, bo w klatce mam wi cej ptaków, ni redaktor " wiata Zwierz t" widział ich w ci gu całego swego ycia, b d c niezawodnie stałym go ciem praskich szynków i spelunek. Atoli sprawy te s uboczne, aczkolwiek nie zaszkodziłoby takiemu redaktorowi, aby si najpierw przekonał, kogo wyzywa od bydlaków, zanim si gnie po pióro i zacznie pisa takie grubia stwa. Nie trzeba lekcewa y czytelników, cho by nawet mieszkali na Morawach we Frydlandzie pod Mistkiem, gdzie przed pojawieniem si tego artykułu te prenumerowano " wiat Zwierz t". Nie chodzi tu zreszt o polemik osobist z pierwszym lepszym idiot , lecz o spraw ogóln , i dlatego jeszcze raz powtarzam, e zmy lanie nazw podług j zyków obcych jest niedopuszczalne, kiedy mamy pi kne słowo ojczyste, znane powszechnie: "sójka".” - Tak jest, sójka - jeszcze smutniejszym głosem przemówił mój pracodawca. Czytam wszak e spokojnie dalej i nie pozwalam sobie przerywa : „Rzecz prosta, e takie wycieczki osobiste s gałga stwem, gdy si ich dopuszczaj niefachowcy i brutale. Któ bowiem kiedykolwiek mówił o jakiej tam orzechówce? W dziele Nasze ptaki na stronicy sto czterdziestej i ósmej jest nazwa łaci ska: Ganulus glandarius B. A. I to jest wła nie mój ptak: sójka. Redaktor " wiata Zwierz t" przyzna chyba, e lepiej znam swego ptaka, ni zna go mo e niefachowiec. Orzechówka nazywa si według dra Bayera Mucifraga carycatectes B., a ta litera nie znaczy bynajmniej, jak pan redaktor raczył do mnie napisa , i jest to pocz tkowa litera słowa bałwan. Czescy ornitolodzy znaj w ogóle tylko sójk zwyczajn , a nie jak tam orzechówk zmy lon wła nie przez tego pana, którego mo na by okre li słowem

212


zaczynaj cym si na "b", według jego własnej teorii. Jest to łobuzerska napa osobista, która w niczym nie zmienia istoty rzeczy. Sójka pozostanie sójk , cho by redaktor " wiata Zwierz t" z tego wszystkiego zesrał si w portki. Mamy tu jedynie dowód, jak lekkomy lnie pisuje si niekiedy, chocia i on powołuje si na Brehma, czyni c to oczywi cie bardzo wulgarnie. Ten brutal pisze, e sójka nale y do podgatunku krokodylowatych, i powołuje si na stronic czterysta pi dziesi t dwa, chocia na tej stronicy jest mowa o srokoszu zwyczajnym (Lanius minor L.), i jeszcze ten ignorant, e tak go delikatnie nazw , powołuje si ponownie na Brehma, e sójka nale y do grupy pi tnastej, a tymczasem krukowate Brehm zalicza do siedemnastej, nale do niej kruki i kawki. Taki jest ordynarny, e i mnie nazwał gawronem (colacus) z wytartym dziobem, wron niebiesk , podgatunkiem srok cymbałowatych, aczkolwiek na wspomnianej stronicy jest mowa o sójkach gajówkach i o srokach pstrych...” - O sójkach gajówkach - westchn ł mój wydawca łapi c si za głow - ja sam doczytam do ko ca. Niech pan da. Wystraszyłem si słysz c jego zachrypły głos, gdy czytał dalej: „Drozd, czyli kos turecki, b dzie i nadal w j zyku naszym nazywany drozdem, a kwiczoł pozostanie zawsze kwiczołem...” - Co do kwiczoła - wtr ciłem - to nale y nazywa go jałowczykiem albo jałowiczk , prosz pana, poniewa ywi si jałowcem. Pan Fuchs rzucił gazet na stół i wlazł pod bilard, sk d głosem zachrypłym wykrzykiwał: - Turdus - drozd. Nie sójka - ryczał spod bilardu - ale orzechówka! B d gryzł, szanowni panowie! Wyci gni to go spod bilardu i na trzeci dzie skonał, otoczony rodzina, na gryp mózgow . Ostatnie jego słowa, gdy odzyskał na chwil wiadomo , były nast puj ce: „Nie chodzi tu o moj osob , ale o pomy lno ogółu. Na tej podstawie raczy pan przyj moje zdanie tak spokojnie, jak...” i czkn ł. Jednoroczny ochotnik milczał przez chwil , a potem rzekł z jadowit ironi do kaprala: - Chciałem przez to tylko powiedzie , e ka dy człowiek mo e si znale w ci kiej sytuacji i dopu ci do bł du. Na ogół kapral zrozumiał z tego wszystkiego tylko tyle, e jest człowiekiem bł dz cym. Tote odwrócił si ku oknu i okiem pos pnym spogl dał na krajobraz. Nieco ywsze zainteresowanie wzbudziła opowie jednorocznego ochotnika w Szwejku. Szeregowcy z eskorty spogl dali po sobie głupawymi, wytrzeszczonymi oczami. Szwejk zacz ł mówi : - Na tym wiecie nic si nie ukryje i wszystko si wyda. Jake cie wszyscy słyszeli, nawet taka idiotyczna sójka nie jest orzechówk . Rzecz to ogromnie interesuj ca, e w ogóle da si kto nabra na takie kawały. Prawda, e zmy la nowe zwierz ta to rzecz trudna, ale jeszcze trudniejsza pokazywa je ludziom. Był sobie przed laty w Pradze niejaki Mestek, który znalazł morsk dziewic ,

213


czyli syren , i pokazywał j za pieni dze w lokalu przy ulicy Havliczka na Królewskich Vinohradach przez parawan. W parawanie była dziura i ka dy mógł widzie przez t dziur najzwyczajniejsz kanap , a na niej tarzała si w półmroku jaka zwyczajna kobieta z i kova. Nogi miała omotane zielon gaz , co miało przedstawia ogon rybi, za włosy miała pomalowane na zielono, a na dłoniach miała płetwy z tekturek te na zielono pomalowane. Do krzy a przywi zali jej jakie płetwy czy co. Młodzie y do lat szesnastu wst p był zakazany, ale za to wszyscy, co ju mieli lat szesna cie i pieni dze na bilet, bardzo byli zadowoleni, e ta morska dziewica ma bardzo szeroki zad, na którym był napis: „do widzenia!” Co do piersi, to inna sprawa, bo spływały jej na p pek jak stara sforsowana guma. O godzinie siódmej wieczorem pan Mestek zamykał panoram i mówił: „Dziewico morska, mo esz i do domu.” Wi c ona si przebierała w inne ubranie, a o godzinie dziesi tej mo na było spotka j na ulicy Taborskiej i usłysze , jak po cichu zaczepiała ka dego napotkanego m czyzn : „Panie cacany, niech pan si pofatyguje ze mn .” Poniewa nie miała ksi eczki w porz dku, wi c przy jakiej tam okazji capn li j i pan Draszner z policji wsadził j do ula. Znikła morska dziewica i pan Mestek nie miał ju nic do pokazywania za pieni dze. Oberfeldkurat spadł tymczasem z ławki i spał dalej na podłodze. Kapral spogl dał na niego przez chwil zgłupiałymi oczami, a potem bez niczyjej pomocy d wigał go i układał z powrotem na ławie. Wida było, e kapral stracił wszelki autorytet. - Mógłby mi kto pomóc chyba, nie? - rzekł cichym i zrezygnowanym głosem, ale szeregowcy eskorty spogl dali po sobie i ani jeden si nie ruszył. - Niechby sobie gnił na podłodze - rzekł Szwejk. - Ja te miałem swego feldkurata i nie przeszkadzałem mu spa , gdy si czasem zawzi ł. Raz zostawiłem go na noc w wychodku, innym razem wdrapał si na komod , sypiał czasem w nieckach, i to jeszcze w obcym domu. Jeden Pan Bóg wie, gdzie on nie sypiał. Kapral stał si raptem bardzo energiczny i zdecydowany. Chciał pokaza , e on rz dzi w wagonie, i dlatego rzekł szorstko: - Zamknij pan g b i nie gl d od rzeczy. Wszystkie pucybuty za du o gadaj . I wciskaj si wsz dzie jak te pluskwy. - Ma si wiedzie , e pucybut to pucybut, ale kapral to jak sam Pan Bóg, panie kapralu - odpowiedział Szwejk zachowuj c równowag ducha niby filozof, który na całym wiecie chce zaprowadzi spokój i puszcza si przy tym na bardzo ryzykown polemik . - Pan kapral to macierz miłuj ca i yczliwa. - Panie Bo e - zawołał jednoroczny ochotnik składaj c r ce jak do modlitwy napełnij serca nasze miło ci dla wszelkiego kapralstwa, aby my na nie spogl dali bez obrzydzenia. I niechaj panuje pokój w tej dziurze aresztanckiej na szynach! Kapral zaczerwienił si i krzykn ł: - Wypraszam sobie wszelkie uwagi, panie jednoroczny! Zrozumiano? - Pan kapral przecie niczemu nie winien - mówił dalej tonem pojednawczym jednoroczny ochotnik. - S przecie na wiecie takie stworzenia, którym przyroda odmówiła wszelkiej inteligencji. Przecie słyszał pan ju niejedno opowiadanie o głupocie ludzkiej. Dla pana byłoby lepiej, gdyby pan si urodził jako inny

214


gatunek ssaka i nie nosił tej głupiej nazwy człowieka, i jeszcze do tego kaprala. Jest pan w bł dzie, je li pan sobie wyobra a, e jest stworzeniem najdoskonalszym i najbardziej rozwini tym. Jak panu odpruj gwiazdki, to b dzie pan zerem, masowo rozstrzeliwanym po wszystkich rowach strzeleckich i wszystkich frontach, i co najwa niejsze, nikt si tym nie przejmie. Je li przyszyj panu jeszcze jedn gwiazdk i zrobi z pana stworzenie, które nazywa si fenrych, to i tak jeszcze nie wszystko b dzie jasne. Duchowy horyzont pa ski zacie ni si jeszcze bardziej, a gdy na jednym z pobojowisk zło ysz pan swoje gnaty, skarlałe pod wzgl dem kulturalnym, to w całej Europie nikt pana opłakiwa nie b dzie. - Ka pana zamkn ! - wrzasn ł zrozpaczony kapral. Jednoroczny ochotnik roze miał si : - Pan przypuszcza, jak mi si zdaje, e mo na kaza mnie aresztowa za to, e wymy lałem panu. Oczywi cie kłamałby pan, poniewa pa ski rozwój duchowy w ogóle niedost pny jest dla jakichkolwiek obra liwych słów, a prócz tego zało si z panem, o co pan chce, e z całej naszej rozmowy nie zapami tał pan zgoła nic. Gdybym powiedział panu, e pan jest embrion, to zapomni pan o tym nie tylko przed przybyciem naszego poci gu na najbli sz stacj , ale przed migni ciem najbli szego słupa telegraficznego. Pan jest zamarłym zwojem mózgowym. W ogóle nie mog sobie wyobrazi , aby pan zdołał jako tako zwi le powtórzy to, co tu mówiłem. Poza tym mo e pan zapyta kogokolwiek z obecnych, czy w słowach moich była jaka najdrobniejsza obraza czy te przytyk do pa skiego horyzontu umysłowego. - Oczywi cie - potwierdził Szwejk - nikt nie rzekł tu panu ani jednego słowa, które mógłby pan sobie niewła ciwie tłumaczy . Zawsze jest w tym co dziwnego, gdy kto czuje si obra ony. Pewnego razu siedziałem w nocnej kawiarni „Tunel” i prowadzili my yw rozmow o orangutangach. Siedział tam jaki marynarz i zaczał wywodzi , e takiego orangutanga trudno odró ni od niejednego brodatego obywatela, poniewa i ta małpa te ma pysk zaro ni ty kudłami jak...”Jak, powiada, na przykład tamten pan przy trzecim stoliku.” Obejrzeli my si na brodatego pana, a ten pan wstał, podszedł do marynarza i dał mu w pysk, a znowu tamten rozwalił mu głow butelk od piwa. Brodaty pan zwalił si na podłog , a z marynarzem po egnali my si , bo zaraz poszedł sobie widz c, e go le y jak zabity. Potem zabrali my si do cucenia tego pana, ale nie powinni my byli czyni tego, gdy natychmiast po ocuceniu wezwał policj , a policja odprowadziła nas Bogu ducha winnych do komisariatu. I ci gle powtarzał w kółko, e traktowali my go jako orangutanga i e o niczym nie mówili my, tylko o nim. Uparł si i nie chciał słucha adnych wyja nie . My mu powiadamy, e nie jest orangutangiem, a on powiada, e jest, bo słyszał dobrze. Wi c prosili my pana komisarza, eby mu t rzecz wytłumaczył. Pan komisarz tłumaczył mu bardzo grzecznie, co i jak, ale i to na nic si nie zdało. Powiedział panu komisarzowi, e si na tych rzeczach nie zna, e widocznie zw chał si z nami. Wi c pan komisarz kazał go wsadzi do ula, eby otrze wiał, a my nie mogli my ju wróci do „Tunelu”, poniewa nas tak e wsadzili za krat . Widzi pan sam, panie kapral, co mo e wynikn z marnego nieporozumienia, które nawet gadania niewarte. W Okrouhlicach był znowu jeden obywatel, który obraził si ,

215


gdy kto w Niemieckim Brodzie powiedział na niego „tygrysowata gadzino”. Du o jest takich słów, za które kary nie ma. Na przykład, gdybym rzekł, e pan jest magnolia, czy mógłby si pan o to gniewa . Kapral rykn ł. Nie tyle rykn ł, co zawył. Gniew, w ciekło , rozpacz, wszystko to zł czyło si w jeden pot ny ton, rozbrzmiewaj cy przy akompaniamencie chrapania i po wistywania pi cego oberfeldkurata. Po tym wybuchu kapral popadł w depresj . Usiadł na ławce, a jego wodniste oczy, pozbawione wszelkiego wyrazu, zapatrzyły si na dalekie lasy i góry. - Panie kapralu - rzekł jednoroczny ochotnik - gdy obserwuj pana, zapatrzonego na wysokie góry i szumi ce gaje, przypomina mi si posta Dantego. Takie samo oblicze poety, m a o sercu delikatnym i duchu subtelnym, wra liwym na wszystko, co pi kne i wzniosłe. Prosz pana, niech pan si nie rusza! Tak panu w tej zadumie do twarzy. Z jakim e uduchowieniem wytrzeszcza pan oczy na krajobraz unikaj c wszelkiej pozy i afektacji. Jestem pewien, i my li pan o tym, jak pi knie b dzie tu na wiosn , gdy zamiast pustki dzisiejszej zazieleniej i rozkwiec si kobierce ł k rozległych... - Po których to kobiercach płynie szemrz cy strumyczek - wtr cił Szwejk. - I zdaje mi si , e nad tym strumyczkiem siedzi pan kapral, lini ołówek i pisze wierszyki do „Małego Czytelnika”. Kapral stał zoboj tniały na wszystko, a tymczasem jednoroczny ochotnik dowodził z cał pewno ci , e widział głow kaprala w ród wystawionych prac pewnego rze biarza. - Przepraszam pana kaprala, czy nie pozował pan rze biarzowi Sztursowi? Kapral spojrzał na jednorocznego ochotnika ze smutkiem i odpowiedział: - Nie. Jednoroczny ochotnik zamilkł i wyci gn ł si na ławce. Szeregowcy eskorty grali w karty ze Szwejkiem, zrozpaczony kapral kibicował i nawet pozwolił sobie zaznaczy , e Szwejk popełnił bł d wychodz c w asa winnego. Nie nale ało przebija , a siódemka wzi łaby ostatni lew . - Dawniej po szynkach bywały takie ładne napisy przeciw kibicom - mówił Szwejk. - Zapami tałem sobie taki jeden napis.”Stul, kibicu, paszcz , bo ci w ni naszcz .” Poci g wojskowy wje d ał na stacj , na której inspekcja wojskowa miała przegl da wagony. Poci g zatrzymał si . - Naturalnie - rzekł nieubłagany jednoroczny ochotnik, wymownie spogl daj c na kaprala - inspekcja depcze nam po pi tach... Do wagonu istotnie wkroczyła inspekcja. Dowódc poci gu wojskowego był oficer rezerwy doktor Mraz, wyznaczony przez sztab. Do takich głupich czynno ci wyznaczano zawsze oficerów rezerwy. Doktor Mraz zgłupiał z tego wszystkiego. Ci głe nie mógł doliczy si jednego wagonu, aczkolwiek był w cywilu profesorem matematyki w gimnazjum realnym. Prócz tego liczebny stan wojska meldowany na ostatniej stacji nie zgadzał si z liczbami podanymi po zawagonowaniu pułku na stacji w Budziejowicach. Wydawało mu si przy przegl daniu papierów, e ma o dwie kuchnie polowe wi cej, ni mie powinien. Po krzy ach przeszły mu jakie dziwne dreszczyki, gdy stwierdził, e

216


konie rozmno yły mu si w drodze, diabli wiedz jakim sposobem. Natomiast w aden sposób nie mógł si doszuka dwóch kadetów, którzy gdzie si zapodzieli. W kancelarii pułkowej w jednym z pierwszych wagonów szukano bezustannie jakiej maszyny do pisania. Z tego zam tu rozbolała go głowa, połkn ł ju trzy proszki aspiryny i teraz rewidował poci g z bolesnym wyrazem twarzy. Wszedłszy do wagonu aresztanckiego razem ze swoim pomocnikiem, zajrzał w papiery i odebrawszy raport od zgn bionego kaprala, który meldował, e wiezie dwóch aresztantów i e ma tylu a tylu szeregowców, porównał meldunek z notatkami w papierach i rozejrzał si dokoła. - A kogó to macie tutaj? - zapytał surowo, wskazuj c na oberfeldkurata, który le ał na brzuchu i zadnie policzki wystawił prowokacyjnie na inspekcj . - Posłusznie melduj , panie lejtnant - j kał si kapral - e my tego ten... - Co za tego ten? - warkn ł doktor Mraz. - Mówcie jasno! - Posłusznie melduj , panie lejtnant - odezwał si zamiast kaprala Szwejk - e ten pan, który tu pi na brzuchu, to jaki pijany oberfeldkurat. Przył czył si do nas i sam wlazł do wagonu, a poniewa jest on naszym przeło onym, przeto nie mogli my go wyrzuci , gdy byłoby to naruszenie subordynacji. On si niezawodnie pomylił i zamiast do sztabowego wagonu wlazł do aresztanckiego. Doktor Mraz westchn ł i zajrzał w swoje papiery. O jakimkolwiek oberfeldkuracie, który poci giem wojskowym miałby jecha do Brucku, nie było w spisie ani wzmianeczki. Zamrugał nerwowo i rozgl dał si bezradnie dokoła. Na ostatniej stacji przybyło mu raptem koni, a tu ni st d, ni zow d w wagonie aresztanckim znalazł si niespodziewany oberfeldkurat. Nie zdobył si na nic innego, tylko wezwał kaprala, aby pi cego na brzuchu oberfeldkurata obrócił, poniewa w inny sposób trudno sprawdzi jego to samo . Po długim wysiłku udało si kapralowi obróci oberfeldkurata na wznak, który obudził si przy tej sposobno ci, a widz c oficera, rzekł: - Eh, serwus, Fredy, was gibt's neues? Abendessen schon fertig? - Zamkn ł oczy i obróciwszy si ku cianie, spał dalej. Doktor Mraz spostrzegł od razu, e to ten sam arłok, który od wczoraj grasował po kasynie oficerskim, osławiony wy eracz wszystkich oficerskich jadłodajni i pieczeniarz. Na ten widok westchn ł. - Za to - rzekł do kaprala - pójdziecie do raportu. - I oddalał si ju , gdy wtem zatrzymał go Szwejk. - Posłusznie melduj , panie lejtnant, e ja ju do aresztanckiego wagonu nie nale . Miałem by w areszcie tylko do jedenastej, poniewa dzisiaj ko czy si moja kara. Skazany byłem na trzy dni, a teraz ju mi si nale y miejsce w wagonie bydl cym. Ju dawno po jedenastej, wi c prosz pana lejtnanta, aby rozkazał mi wysi na tor albo przej do wagonu bydl cego, gdzie mam prawo przebywa , albo te abym został przekazany porucznikowi Lukaszowi. - Jak si nazywacie? - zapytał doktor Mraz zagl daj c do swoich papierów. - Szwejk Józef, melduj posłusznie, panie lejtnant. - Mhm, to wy jeste cie ten sławetny Szwejk - rzekł doktor Mraz. Rzeczywi cie, nale ało wam si przeniesienie do innego wagonu ju o jedenastej,

217


ale porucznik Lukasz prosił mnie, abym was wypu cił dopiero w Brucku. Uwa a, e tak b dzie bezpieczniej, bo przynajmniej w drodze nic nie nabroicie. Po odej ciu inspekcji maltertowany kapral nie mógł si powstrzyma od jadowitej uwagi: - Widzicie wi c, mój Szwejku, e zwracanie si do wy szej instancji na gówno si zdało. Gdybym chciał, tobym wam obu narobił kramu. - Panie kapral - odezwał si jednoroczny ochotnik - argumentowanie gównami jest zawsze i wsz dzie bardzo przekonywaj ce, ale człowiek inteligentny nie powinien u ywa takich słów, gdy jest zdenerwowany lub gdy chce kogo szykanowa . I na co zdały si pa skie mieszne pogró ki, e mógł nam pan narobi kramu? Dlaczego, do wszystkich diabłów, nie narobił pan nam tego kramu, skoro była okazja? Czy dlatego, e jest pan taki wielkoduszny i tak niezwykle delikatny? - Ju mam tego dosy ! - krzykn ł kapral. - Jednego i drugiego mog zaprowadzi do kryminału. - Ale za co, goł bku? - zapytał z min niewinn jednoroczny ochotnik. - To moja rzecz! - dodawał sobie animuszu pan kapral. - Nie tylko pa ska rzecz, ale i nasza - odpowiedział jednoroczny ochotnik. - To tak samo jak w grze w karty: moja ciotka - twoja ciotka. Zdaje mi si raczej, e podziałała na pana wzmianka o raporcie i dlatego zaczyna pan na nas wrzeszcze , aczkolwiek czyni pan to w drodze pozasłu bowej. - Jeste cie grubianie - rzekł kapral staraj c si za wszelk cen wzbudzi w nich strach. - Powiem panu, panie kapral - wtr cił Szwejk - e jestem starym ołnierzem, słu yłem jak wszyscy ju przed wojn i wiem, e wyzwiska nie zawsze si opłacaj . Kiedym słu ył przed laty w wojsku, to był u nas taki jaki kapral Schreiter. Słu ył w wojsku dobrowolnie, wysługiwał si za ły k strawy. Ju dawno mógł był pój do domu jako kapral, ale był, jak si mówi, w ciemi bity. Otó ten człowiek je dził po nas, ołnierzach, ile tylko wlazło, przylepiał si do nas jak gówno do koszuli, a to mu si nie podobało, a to znowu tamto było przeciwko vorschriftom, szykanował nas, jak tylko mógł, i mawiał: „Wy nie ołnierze, ale stró e nocne.” Mnie si to przestało podoba i pewnego dnia poszedłem do raportu.”Czego ci tam?” - pyta kapitan.”Mam, posłusznie melduj , panie kapitanie, skarg na kaprala Schreitera. My nie adne stró e nocne, ale cesarscy ołnierze. My słu ymy najja niejszemu panu, a nie jeste my od łazikowania i pilnowania.” „Uwa aj no, kundlu jeden, ebym si nie wzi ł za ciebie” - odpowiedział kapitan. A ja na to, e posłusznie prosz o przekazanie mnie do batalionsraportu. Przy batalionsraporcie, kiedym wszystko powiedział oberlejtnantowi i zaprotestował, e nie jeste my adne stró e nocne, ale ołnierze cesarscy, oberlejtnant kazał mnie wsadzi do paki na dwa dni, ale ja za dałem przekazania mnie do regimentsraportu. Przy regimentsraporcie po moim obja nieniu pan oberst rykn ł na mnie, e jestem idiota i eby sobie poszedł do wszystkich diabłów, a ja na to: „Posłusznie melduj , panie oberst, e chc by przekazany do brigaderaportu.” Tego si pan oberst zl kł i natychmiast kazał wezwa do kancelarii tego kaprala Schreitera, który musiał mnie przeprosi

218


przed wszystkimi oficerami za to słowo „stró nocny”. Potem dogonił mnie ten kapral na dziedzi cu i powiedział mi, e odt d nie b dzie mnie wyzywał, ale za to na pewno b d siedział w kryminale. Od tego czasu bardzo si pilnowałem, ale nie upilnowałem si . Stałem na warcie koło magazynu, a na murze ka dy wartownik zawsze co takiego wypisał. Albo wyrysował kobiece przyrodzenie, albo napisał jaki ładny wierszyk. Mnie nic nie przyszło do głowy, wi c z nudów podpisałem si pod napisem: „Kapral Schreiter jest drab.” A ten pies Schreiter zaraz mnie oskar ył, poniewa ledził mnie i tropił na ka dym kroku. Na nieszcz cie nad tym napisem był jeszcze inny napis: „My o wojn nie dbamy, my na wojn nasramy.” Było to w roku tysi c dziewi set dwunastym, kiedy mieli my wyruszy do Serbii z powodu tego konsula Prochazki. Wi c te wysłali mnie natychmiast do Terezina do landgerichtu. Chyba z pi tna cie razy fotografowali panowie z s du wojskowego ten mur z napisami i z moim podpisem, a dla zbadania mego charakteru pisma kazali mi dziesi razy napisa : „My o wojn nie dbamy, my na wojn nasramy” - i pi tna cie razy: „Kapral Schreiter jest drab.” Wreszcie zjechał jaki znawca pisma i kazał mi napisa : „Było to 29 lipca, 1897, gdy dwór królowej nad Łab poznał groz bystrej i wezbranej rzeki.” „To nie wystarcza - mówił audytor - bo nam głównie chodzi o to wysranie. Niech pan dyktuje co takiego, w czym jest du o "s" i "r". Wi c dyktował: „Serb, serwetka, srebro, sroka, cherubin, rubin, hołota.” Bo ten pan znawca pisma zgłupiał z tego wszystkiego niezgorzej i ci gle ogl dał si za siebie, gdzie stał ołnierz z bagnetem, i wreszcie rzekł, e wszystko trzeba odesła do Wiednia, i jeszcze raz kazał mi trzy razy napisa : „Zaczyna te ju słonko przypieka , ciepło jest znakomite.” Cały materiał wyprawiali do Wiednia i wreszcie sko czyło si na tym, i powiedzieli, e co do tych napisów, to zostały one napisane inn r k , ale podpis jest mój, bo te sam si do niego przyznałem, i za to zostałem skazany na sze tygodni, bo jak si wartownik podpisuje na murze, to przez ten czas podpisywania nie mo e dobrze wartowa . - Dobre i to - rzekł kapral z zadowoleniem - e wykroczenie nie pozostało bez kary. Wida z tego jasno, e jeste pan dobry kajdaniarz. ebym ja był na miejscu tego landgerichtu, tobym panu wlepił nie sze tygodni, ale sze lat. - Niech pan nie udaje takiego strasznego - wtr cił si do rozmowy jednoroczny ochotnik - niech pan raczej pomy li o własnym ko cu. Do takiej rzeczy nale ałoby przygotowa si bardzo powa nie i gł boko zastanowi nad marno ci tego ywota kapralskiego. Czym jest pan zreszt w porównaniu ze wszech wiatem, gdy pan zwa y, e do najbli szego sło ca jest od tego poci gu wojskowego 275 000 razy dalej ni do naszego sło ca własnego, a taka odległo potrzebna jest, aby jej paralaksa tworzyła jedn sekund . Gdyby si pan znajdował we wszech wiecie jako sło ce, byłby pan zbyt drobnym pyłem, aby pana mogli dostrzec gwia dziarze przez najlepsze teleskopy. Dla pa skiej znikomo ci we wszech wiecie nie ma odpowiedniego poj cia. Przez pół roku

219


wykonałby pan na firmamencie taki nieznaczny łuk, przez rok tak malutk elips , e dla ich wyra enia przy pomocy liczb brak w ogóle poj . Paralaksa pa ska byłaby zupełnie niewymierna. - W takim razie mógłby pan kapral by dumny z tego, e nikt nie mo e go zmierzy - odezwał si Szwejk. - Niech si dzieje przy raporcie, co chce, denerwowa si nie trzeba, bo ka de zdenerwowanie szkodzi zdrowiu, a teraz w czasie wojny ka dy winien dba o zdrowie, poniewa trudy wojenne wymagaj od ka dego obywatela, eby nie był zdechlakiem. - Gdyby pana wsadzili do paki, panie kapral - mówił Szwejk dalej z bardzo miłym u miechem - gdyby pana spotkała jaka gruba przykro , to niech pan nie traci ducha. Niech oni sobie my l swoje, a pan b dzie my lał swoje. Znałem w glarza, z którym siedziałem w areszcie dyrekcji policji w Pradze jeszcze na pocz tku wojny, nazywał si Franciszek Szkvor i był oskar ony o zdrad stanu, a nast pnie, przypuszczam, stracony z powodu nijakiej sankcji pragmatycznej. Człowiek ten przy badaniu był zapytywany, czy ma jakie zastrze enia co do protokołu, ale odpowiadał zawsze jedno: „Jak tam było, tak tam było, zawsze jako było. Jeszcze nigdy tak nie było, eby jako nie było.” Nast pnie za to wła nie zamkni to go w ciemnej komórce na dwa dni bez jedzenia i bez picia, a gdy go zaprowadzili do s dziego ledczego, to powtórzył swoje gł bokie przekonanie, e jak tam było, tak tam było, zawsze jako było, jeszcze nigdy tak nie było, eby jako nie było. Mo e by , e z takim przekonaniem poszedł na szubienic , bo przekazano go s dowi wojskowemu. - Teraz podobno sporo wieszaj i rozstrzeliwuj - rzekł jeden z szeregowców eskorty. Niedawno odczytali nam na placu wicze befel, e w Motolu rozstrzelali rezerwist Kudrn , poniewa kapitan ci ł szabl jego chłopczyka, którego trzymała na r ku jego ona, gdy si z m em chciała w Beneszovie po egna . No i ten Kudrna si uniósł z tego powodu. A politycznych wsadzaj co do jednego do ula. A na Morawach rozstrzelali ju te podobno jednego redaktora. Nasz pan kapitan mówi, e i na reszt przyjdzie kolej. - Wszystko ma swoje granice - rzekł jednoroczny ochotnik dwuznacznie. - Ma pan racj - odezwał si kapral. - Za du o sobie taki redaktor jeden z drugim pozwala. Tylko ludzi buntuj . Zaprzeszłego roku, gdy byłem dopiero frajtrem, to miałem pod sob te jednego redaktora, który nie nazywał mnie inaczej, tylko zakał armii, ale kiedym go uczył gelenksübungów, a si pocił, to zawsze mawiał do mnie: „Prosz szanowa we mnie człowieka.” No, pokazałem ja mu, jak si tego człowieka szanuje w kału ach i błocie. Po komendzie: „Padnij!” zaprowadziłem go przed kału i musiał ja nie pan przewraca si w ni , a woda bryzgała jak na pla y. A po południu wszystko musiało by wyczyszczone do glansu, mundur musiał by czysty jak szkło. Czy cił, smyczył i st kał, robił nawet jakie uwagi, a nazajutrz musiał si znowu tarza jak ta winia w błocie, a ja stałem nad nim i mówiłem: „No i có , panie redaktorze, co jest wi cej: zakała armii czy te tam ten pa ski człowiek?” Taki był z niego prawdziwy i akuratny inteligent. Kapral triumfuj co spojrzał na jednorocznego ochotnika i mówił dalej:

220


- On utracił prawa jednorocznego ochotnika przez swoj inteligencj , bo pisywał do gazet o szykanowaniu ołnierzy. Ale jak go nie szykanowa , kiedy taki uczony człowiek, a nie umie rozebra przy karabinie verschlussu, cho by mu si dziesi razy pokazywało, jak to si robi. Komenderuje si na ten przykład: „Links schaut!” - a ten jakby naumy lnie kr ci łbem na prawo i gapi si przy tym jak wół na malowane wrota, a przy chwytach nie wie, jak wzi si do rzeczy, czy za rzemie złapa , czy za patrontasz, i wytrzeszcza lepia tak jako , e nie wiadomo, kpi czy o drog pyta, a nie potrafi powtórzy ruchu, przy którym r ka ma zjecha po rzemieniu na dół. On nie wiedział nawet, na którym ramieniu nosi si karabin, i salutował jak małpa, a gdy go uczono maszerowa , to nie daj Bo e, co za obroty wyrabiał. Gdy mu si kazano odwróci , to było mu wszystko jedno, którym kulasem ruszył naprzód, lewym czy prawym. Cap, cap, cap, ze sze kroków zrobił nieraz po komendzie, a potem, jak ci si odwróci, niczym fryga. A przy maszerowaniu to si wlókł jak stary podagryk albo podskakiwał jak stara dziwka w ta cu na kiermaszu. Kapral splun ł i mówił dalej: - Wyfasował umy lnie karabin bardzo zardzewiały, eby si nauczy czy ci go akuratnie, szorował go jak pies suk , ale eby kupił jeszcze ze dwa kilo k dzieli, to i tak nie byłby si niczego doczy cił. Im wi cej go czy cił, tym karabin był bardziej zardzewiały, a przy raporcie w drował z r ki do r ki i ka dy dziwił si , e w ogóle karabin mo e by taki zardzewiały. Nasz kapitan mówił mu cz sto, e z niego nigdy ołnierz nie b dzie, eby si powiesił, bo darmo re komi niak. A ten tylko pomrugiwał oczkami spod okularów. Wielkie to było wi to dla niego, je li nie miał akurat verschäftu albo koszarniaka. W takie dni pisywał zwykle artykuły do gazet o szykanowaniu ołnierzy, a razu pewnego zrobiono rewizj w jego kuferku. Ksi ek to sobie tam uzbierał cał kup , w dodatku miał same ksi ki o rozbrojeniu i o pokoju mi dzynarodowym. Za to pow drował na garnizon i od tego czasu mieli my z nim spokój, a pewnego poranku pojawił si raptem w kancelarii i wypisywał fasunki. Był osobno, eby nie mógł rozmawia z szeregowcami. Taki to był smutny koniec tego inteligenta. A mógł by panem cał g b , eby przez swoj głupot nie utracił praw jednorocznego ochotnika. Mógł zosta nawet lejtnantem. Kapral westchn ł gł boko. - Nawet fałd na płaszczu uło y nie umiał. Do czyszczenia guzików sprowadzał sobie jakie pasty i ma cie a z Pragi, ale wszystko to na nic, bo ka dy jego guzik był zardzewiały jak diabli. Ale bajelowa umiał za dziesi ciu, a gdy dostał si do kancelarii, to nic innego nie robił, tylko filozofował. Do filozofowania czuł powołanie ju od dawna. Ci gle tylko gadał o prawach człowieka. Pewnego razu, kiedy sobie filozofował w kału y, do której musiał si zwali , na komend : „Nieder!” - mówi do niego: „Kiedy pan ci gle gada o człowieku i o błocie, to zapami taj pan sobie, e człowiek został stworzony z błota” - i musiał stuli pysk. Kapral wygadawszy si był zadowolony z siebie i czekał, co te na to wszystko odpowie jednoroczny ochotnik. Odezwał si wszak e Szwejk: - Za takie same rzeczy, za takie maltretowanie, przebił niejaki Koniczek w 35 pułku siebie i kaprala. Było o tym w „Kuryru”. Kapral miał w ciele ze trzydzie ci ran kłutych, z czego przeszło tuzin miertelnych. Ten ołnierz usiadł potem na

221


tym zabitym kapralu i siedz c przebił si . Inny wypadek zdarzył si przed laty w Dalmacji, gdzie kaprala zar n li i do dzisiaj nikt nie wie, kto to zrobił. Morderstwo otoczyła nagła mgła tajemnicy, tyle tylko wiadomo, e ten zar ni ty kapral nazywał si Fiala i pochodził z Drabovny koło Turnova. Wiem te jeszcze o jednym kapralu z 75 pułku piechoty, nazywał si Rejmanek... Miła ta opowie przerwana została wielkim st kaniem pi cego na ławie oberfeldkurata Łaciny. Pater budził si w całej swej dostojno ci i krasie. Przebudzeniu jego towarzyszyły te same zjawiska, które były nieodł czne od przebudze młodego olbrzyma Gargantui, którego tak ładnie opisał stary wesoły Rabelais. Oberfeldkurat pierdział i bekał na ławie, i ziewał hała liwie na cały wagon. Wreszcie usiadł i spytał zdziwiony. - Do stu tysi cy fur beczek, gdzie ja jestem? Kapral widz c, e jego zwierzchnik si budzi, stan ł na baczno i uni enie odpowiedział: - Posłusznie melduj , panie oberfeldkurat, e raczy si pan znajdowa w aresztanckim wagonie. Błysk zdziwienia przeleciał po twarzy oberfeldkurata. Przez chwil siedział bez słowa i usilnie nad czym rozmy lał. Daremnie. Mi dzy tym, co prze ył w nocy i rano, a przebudzeniem si w wagonie, którego okna były zakratowane, istniało całe morze mroku. Wreszcie zwrócił si z zapytaniem do kaprala, który ci gle jeszcze stał przed nim na baczno . - A na czyj niby rozkaz ja tego... - Posłusznie melduj , e bez rozkazu, panie oberfeldkurat. Pater wstał i zacz ł przechadza si mi dzy ławkami, mamrocz c pod nosem, e nic z tego wszystkiego nie rozumie. Usiadł znowu i zapytał: - A dok d wła ciwie jedziemy? - Do Brucku, melduj posłusznie. - A dlaczego jedziemy do Brucku? - Posłusznie melduj , e został tam przeniesiony cały nasz 91 pułk. Pater zacz ł znowu bardzo usilnie rozmy la nad tym, co si wła ciwie stało i w jaki sposób dostał si do takiego wagonu. Nie wiedział te , dlaczego jedzie do Brucku, i akurat razem z 91 pułkiem, a do tego jeszcze pod eskort . Opami tał si i otrze wiał tak dalece, e rozpoznał nawet jednorocznego ochotnika i zwrócił si do niego z zapytaniem: - Pan jest inteligentnym człowiekiem, czy mógłby mi pan powiedzie cał prawd , niczego nie ukrywaj c, jak si tu dostałem? - Bardzo ch tnie - odpowiedział tonem kole e skiej gotowo ci jednoroczny ochotnik. - Rano przysiadł si pan oberfeldkurat do nas na dworcu w Budziejowicach, bo pan miał troch w czubie. Kapral spojrzał na niego surowo. - Wlazł pan sobie do wagonu, do nas - mówił dalej jednoroczny ochotnik - i nic wi cej. Wyci gn ł si pan na ławie, a ten oto ołnierz, Szwejk, podło ył panu oberfeldkuratowi swój płaszcz pod głow . Podczas kontroli poci gu na poprzedniej stacji został pan zapisany w poczet oficerów znajduj cych si w

222


poci gu. Został pan, e si tak wyra , urz dowo odkryty, a nasz kapral pójdzie za to do raportu. - Tak, tak - wzdychał pater - trzeba b dzie na najbli szej stacji przej do wagonu sztabowego. Czy obiad ju wydany? - Obiad b dzie dopiero w Wiedniu, panie oberfeldkurat - zameldował kapral. - A wi c to wy podło yli cie mi pod głow mantel? - zwrócił si pater do Szwejka. - Serdecznie wam dzi kuj . - adna wdzi czno mi si nie nale y - odpowiedział Szwejk - bo post powałem tylko, jak winien post powa ka dy ołnierz wobec swego zwierzchnika, gdy widzi, e ten zwierzchnik nie ma nic pod głow , a wypił troszeczk . Ka dy ołnierz winien szanowa swego zwierzchnika, cho by ten zwierzchnik był w stanie odmiennym. Ja mam bogate do wiadczenie z feldkuratami, poniewa byłem słu cym u pana feldkurata Ottona Katza. Feldkuraty to naród wesoły i poczciwy. Oberfeldkurat dostał ostrego ataku demokratyzmu na skutek swego katzenjammeru po wczorajszej pijatyce, wyj ł z kieszeni papierosa i podał go Szwejkowi: - Masz, bracie, i kurz, ile wlezie. A ty - zwrócił si do kaprala - masz podobno stawa do raportu z mojej przyczyny. Nie bój si , nic ci nie b dzie, bo ja wszystko wytłumacz . A ciebie - rzekł do Szwejka - zabior z sob . B dzie ci u mnie jak w raju. Dostał nowego napadu wielkoduszno ci i zacz ł wszystkich zapewnia , e ka demu co dobrego zrobi. Jednorocznemu ochotnikowi kupi czekolady, szeregowcom eskorty zafunduje araku, kaprala ka e przenie do oddziału fotograficznego przy sztabie 7 dywizji kawalerii, wszystkich w ogóle uwolni i o nikim nie zapomni. Zacz ł rozdawa papierosy, cz stuj c nie tylko Szwejka, ale wszystkich; o wiadczył, e wszystkim aresztantom pozwala pali , i zapewniał ich, e wstawi si za nimi, aby kara ich była złagodzona i aby niedługo mogli powróci do normalnego ycia wojskowego. - Nie chc , aby cie le my leli o mnie. Mam rozległe stosunki, wi c przy mnie dobrze wam b dzie. Wywieracie na mnie wra enie ludzi przyzwoitych, których Bóg miłuje. Je li zgrzeszyli cie, to pokutujecie teraz, a ja widz , e ch tnie i pokornie znosicie wszystko, co Bóg na was zesłał. Za co zostali cie ukarani? zwrócił si do Szwejka. - Bóg zesłał na mnie kar - pobo nie odpowiedział Szwejk - z powodu regimentsraportu, panie oberfeldkurat, z przyczyny niezawinionego spó nienia si na poci g. - Bóg jest niewypowiedzianie miłosierny i sprawiedliwy - uroczy cie rzekł oberfeldkurat. - On wie, kogo kara trzeba, albowiem w ten sposób ujawnia swoje przewidywanie i swoj wszechmoc. A za co siedzi pan, panie jednoroczny ochotniku? - Poniewa - odpowiedział zapytany - Bóg miłosierny raczył zesła mi reumatyzm, a ja stałem si z tej racji pyszny i dufny. Po odbyciu kary zostan odesłany do kuchni.

223


- Co Bóg czyni, dobre jest - zawołał pater w zachwycie, słysz c o kuchni. Nawet w kuchni mo e człowiek porz dny zrobi karier . Wła nie do kuchni powinni wysyła jak najwi cej ludzi inteligentnych, ju do samego kombinowania ró nych potraw, poniewa chodzi nie tylko o to, co si gotuje, ale jak si gotuje i z jak miło ci dodaje si jedno do drugiego, estetyka pokarmu i tak dalej. We my na przykład sosy. Gdy inteligentny człowiek zrobi sos cebulowy, to bierze do niego wszystkie rodzaje jarzyn i dusi je na ma le, potem dodaje korzenie, pieprz, angielskie ziele, troch gałki muszkatołowej, imbiru, ale zwyczajny prostacki kucharz zagotuje cebul i zalewa j czarn frytur z łoju. Pana chciałbym doprawdy widzie w jakiej porz dnej kuchni oficerskiej. Bez inteligencji obejdzie si człowiek w fachu zwyczajnym i w yciu powszednim, ale w kuchni zaraz si ten brak daje we znaki. Wczoraj wieczorem w oficerskim kasynie w Budziejowicach podali nam cynaderki á la madeira. Niech Bóg b dzie miłosierny temu, kto je przyrz dzał, albowiem musiał to by człowiek inteligentny. Słyszałem, e w tamtejszej kuchni oficerskiej jest naprawd kucharz bardzo inteligentny, jaki nauczyciel ze Skutcza. Takie same cynaderki á la madeira jadłem w oficerskim kasynie 64 landwerregimentu. Przyrz dzili je tam na kminie, tak samo jak w zwyczajnych gospodach, dodaj c pieprzu. A któ to tak przyrz dza cynaderki? Czym był ten fuszer w cywilu? Parobkiem od karmienia bydła w wielkim maj tku. Oberfeldkurat zamilkł na chwil , a potem zacz ł si rozwodzi nad zagadnieniami kulinarnymi Starego i Nowego Testamentu, nad tym, jak to ludzie dawniejsi bardzo dbali o to, aby pokarmy spo ywane po nabo e stwach i uroczysto ciach ko cielnych były smakowite i po ywne. Wreszcie wezwał wszystkich, aby za piewali co ładnego, a Szwejk wyrwał si jak zawsze nie bardzo szcz liwie i piewał: Idzie Maryna od Hodonina, A za ni proboszcz z baryłk wina... Ale pan oberfeldkurat si nie obraził. - eby był pod r k przynajmniej łyk araku, to mogliby my si obej bez beczki wina - rzekł z u miechem zgoła przyjacielskim. - I tej Maryny te by my nie potrzebowali, bo tylko do grzechu zwodzi. Kapral delikatnie si gn ł do kieszeni płaszcza i wyj ł płask flaszeczk z arakiem. - - Posłusznie melduj , panie oberfeldkurat - odezwał si głosem tak cichym, i wida było, jak ofiar czyni na rzecz bli niego-zwierzchnika. - Gdyby pan oberfeldkurat nie pogardził... - Sk d e miałbym pogardza , mój chłopcze! - zawołał głosem rozradowanym pater. - Napij si za nasz szcz liw podró . - Jezus Maria! - sapn ł kapral widz c, e po łyku oberfeldkurata pozostało w butelce niewiele araku. - Moi drodzy - rzekł oberfeldkurat u miechaj c si i mrugaj c znacz co do jednorocznego ochotnika - dobrze jest na wiecie, a tu sobie jeszcze niektórzy ur gaj . Pan ich za to skarze.

224


Pater łykn ł jeszcze raz araku i podaj c reszt Szwejkowi, rozkazał tonem komendy: - Dor nij, bracie! - Wojna to wojna - rzekł Szwejk z u miechem do kaprala oddaj c mu pust butelk , co kapral skwitował takim dziwnym blaskiem oczu, jaki si widuje tylko u szale ców. - A teraz przed Wiedniem jeszcze troszeczk podrzemi - rzekł kapelan - i ycz sobie, abym został przebudzony, jak tylko dojedziemy do Wiednia. A wy zwrócił si do Szwejka - pójdziecie do kuchni i przyniesiecie mi obiad. Powiecie tam, e to dla pana oberfeldkurata Laciny. Kierujcie si tak, eby wam dali podwójn porcj . Gdyby były knedle, to nie bierzcie od czubka, bo na tym si tylko traci. Nast pnie przyniesiecie mi z kuchni butelk wina, we miecie te ze sob mena k i ka ecie sobie nala do niej rumu. Pater Lacina zaczał szuka czego po kieszeniach. - Słuchajcie no - zwrócił si do kaprala - nie mam drobnych. Po yczcie mi dwie korony. - Wzi ł pieni dze z r ki kaprala i podaj c je Szwejkowi mówił: Macie tu za fatyg . Jak si nazywacie? - Szwejk. - Aha, wi c macie tu, mój Szwejku, dwie korony za fatyg . Panie kapralu, prosz mi po yczy jeszcze dwie korony. Widzicie, mój Szwejku, e drugie dwie korony dostaniecie, je li przyniesiecie solidny obiad i tamte drobiazgi. Powiedzcie tam jeszcze, e nie mam papierosów i cygar. Je li b dzie fasunek czekolady, to zawi cie podwójn porcj , a je li b d konserwy, to uwa ajcie, eby cie dostali w dzony ozór albo g si w tróbk . Gdyby za fasowali ser szwajcarski, to pilnujcie, eby wam nie dali z wierzchu, bo suchy. To samo z w gierskim salami. Bro Bo e od ko ca, ale ze rodka, eby było mi kkie i wilgotne. Oberfeldkurat wyci gn ł si na ławie i po chwili usn ł. - S dz - rzekł jednoroczny ochotnik do kaprala, gdy kapelan chrapał ju na całego - e jest pan zupełnie zadowolony z naszego miłego go cia. Wyj tkowo miły człowiek ten nasz podrzutek. - Jest to podrzutek - wtr cił Szwejk - odstawiony, jak si mówi, od piersi, bo ju pije z flaszeczki, jak to pan kapral widział na własne oczy. Kapral przez chwil zmagał si ze sob , ale nagle, trac c wszelk uni ono , wybuchn ł: - Miły, bo miły! - Podług tych drobnych, których mu zabrakło - mówił Szwejk - przypomina mi pan oberfeldkurat niejakiego pana Mliczko, murarza z Dejvic, który te nigdy nie miał drobnych i zadłu ył si a po dziurki w nosie, a potem dostał si za oszustwo do mamra. Roztrwonił grube pieni dze, a drobnych nie miał. - W 75 pułku - odezwał si jeden z szeregowców eskorty - kapitan przechlał cał kas pułkow . Było to przed wojn i musiał wyst pi z wojska, ale teraz znowu jest kapitanem. A jeden feldfebel, który skradł skarbowi sukno na naszywki - było tego sukna ze dwadzie cia sztuk - jest dzisiaj sztabsfeldfeblem. Ale w Serbii został rozstrzelany jeden szeregowiec za to, e zjadł od razu konserw , któr powinien był je przez trzy dni.

225


- To do rzeczy nie nale y - o wiadczył kapral - ale trzeba przyzna , e po yczanie czterech koron od biednego kaprala na napiwek... - Masz pan swoje dwie korony - rzekł Szwejk - nie chc si zbogaci na pa skiej biedzie. A je li da mi i te drugie dwie korony, to ja panu tak e zwróc , eby pan si nie popłakał. Pan powinien cieszy si z tego, e pa ski zwierzchnik wojskowy po ycza sobie od pana pieni dze na drobne wydatki. Pan jest wielki egoista. Chodzi tu o par marnych koron, a co by to było dopiero, gdyby pan miał po wi ci ycie za swojego zwierzchnika, gdyby on le ał ranny na linii nieprzyjacielskiej, a pan miałby go ocali i odnie w bezpieczne miejsce na własnych r kach, gdy tymczasem nieprzyjaciel strzelałby za panem szrapnelami, w ogóle czym si tylko da. - Pan by w portki narobił ze strachu, taka faja! - odci ł si kapral. - W gefechcie niejeden narobi w portki - odezwał si znowu jeden z szeregowców. - Niedawno temu opowiadał nam pewien ranny kolega w Budziejowicach, e jak szli do ataku, to si zer n ł trzy razy z rz du. Naprzód, jak wyłazili z dekunków na przedpole, przed zasieki z drutu kolczastego, potem gdy zacz li forsowa zasieki, a po raz trzeci, gdy doszło do walki na bagnety i Moskale biegli krzycz c „ura”. Potem zacz li wia nazad do rowów, za dekunki, i z całej tyraliery nie było ani jednego, eby mu si taka rzecz nie przytrafiła. Jeden zabity, który le ał na dekunku nogami na dół, a któremu w czasie ataku szrapnel ci ł gładziutko pół głowy, te musiał w tym ostatnim momencie zdrowo si zer n , bo ze spodni spływało toto do dekunków razem z krwi . A ta połówka jego głowy, razem z mózgiem, le ała akurat pod tym. Człowiek nawet nie spostrze e, jak i co, a ju si stało. - Czasem znowu - mówił Szwejk - zrobi si człowiekowi w gefechcie słabo z obrzydzenia. Opowiadał nam w Pradze na Pohorzelcu pewien chory rekonwalescent spod Przemy la, e tam pod fortec doszło do walki na bagnety i e przeciwko niemu rozp dził si Moskal z bagnetem, chłop jak góra, ale z nosa spływała mu spora kropla, jak to si czasem trafia. Jak ten człowiek spojrzał na ten zasmarkany nos, to mu si zrobiło tak słabo, e zaraz musiał lecie na Hilfsplatz, gdzie uznali, e to jest człowiek chory na choler , i wyprawili go do szpitala cholerycznego w Peszcie; tam rzeczywi cie rozchorował si na choler . - Czy był to zwyczajny szeregowiec, czy kapral? - zapytał jednoroczny ochotnik. - Kapral - odpowiedział Szwejk spokojnie. - Taka rzecz mogłaby si przytrafi i jednorocznemu ochotnikowi - rzekł kapral z przygłupim u miechem i spojrzał na swego dr czyciela z takim triumfem, jakby chciał rzec: „A widzisz, masz! Co teraz powiesz?” Ale jednoroczny ochotnik nic nie odpowiedział i poło ył si na ławie. Poci g zbli ał si do Wiednia. Ci, co nie spali, przygl dali si z okien wagonu zasiekom z drutu kolczastego i umocnieniom biegn cym dokoła Wiednia, co na cały pułk musiało niezawodnie podziała deprymuj co. piew niemieckich ołnierzy z Gór Kasperskich, który odzywał si bezustannie przez cał drog , urwał si nagle, jakby si zaczepił o zasieki z drutów kolczastych nad okopami dokoła Wiednia.

226


- Wszystko w porz dku - rzekł Szwejk spogl daj c na okopy - wszystko w najlepszym porz dku, tylko e wiede czycy podczas wycieczek mog tu sobie podrze spodnie. Tutaj trzeba chodzi bardzo ostro nie. Wiede jest w ogóle bardzo wa nym miastem - wywodził dalej. - W takiej na przykład schönbru skiej mena erii ile to maj ró nych dzikich zwierz t. Kiedy przed laty byłem w Wiedniu, to najbardziej lubiłem przypatrywa si małpom, ale jak jechała jaka osobisto z cesarskiego pałacu, to nikogo przez kordon nie puszczali. Razem ze mn był jeden krawiec z okr gu dziesi tego. Aresztowali go, bo koniecznie chciał widzie te małpy. - A czy był pan tak e w pałacu? - zapytał kapral. - Bardzo tam ładnie - odpowiedział Szwejk. - Sam w pałacu nie byłem, ale opowiadał mi o tym jeden taki, co był w pałacu. Najładniejsza jest burgwacha. Ka dy z tych wartowników musi podobno mie dwa metry wysoko ci, a jak wysłu y, to dostaje trafik . A ksi niczek jest tam tyle jak miecia. Przejechali przez jak stacj , sk d leciały za poci giem d wi ki hymnu austriackiego granego przez orkiestr , która dostała si na t stacj wida przez pomyłk . Dopiero po długiej chwili poci g wjechał na t stacj , na której mieli si zatrzyma ; dawano tu je i uroczy cie ich witano. Ale uroczyste powitania nie były ju takie jak na pocz tku wojny, kiedy to ołnierze w drodze na front chorowali z przejedzenia i kiedy na ka dej stacji byli witani przez druhny w długich białych sukienkach, o bardzo głupiutkim wyrazie twarzyczek i z nieodł cznymi bukietami w r kach. Te bukiety były wprost idiotyczne, ale jeszcze idiotyczniejsze były przemówienia ró nych dam, których mał onkowie udaj obecnie wielkich patriotów i republikanów. Powitania w Wiedniu dokonał komitet składaj cy si z trzech członki austriackiego Czerwonego Krzy a i z dwóch członki jakiego stowarzyszenia wojennego i wiede skich pa i panien; asystował im z urz du przedstawiciel magistratu wiede skiego i jaki wojskowy. Na wszystkich twarzach wida było znu enie. Poci gi wojskowe przeje d ały dniem i noc , wagony z rannymi przesuwały si co godzina, na stacjach przetaczano poci gi z je cami, a przy tym wszystkim musieli asystowa przedstawiciele najró niejszych organizacji i stowarzysze . Powtarzało si to dzie w dzie i pierwotny entuzjazm przemienił si w ziewanie. Ludzie ci pełnili swoj słu b po kolei, ale nawet cz ste zmiany nie mogły sp dzi z ust i oczu wyrazu zm czenia i nudy. Tacy wła nie ludzie zm czeni witali poci g z pułkiem budziejowickim. Z wagonów bydl cych wygl dali ołnierze okiem t pym i zm czonym, jak skaza cy wiezieni na szubienic . Do tych ołnierzy podchodziły panie i cz stowały ich piernikami z cukrowymi napisami: „Sieg und Rache!”, „Gott strafe England!”, „Der Oesterreicher hat ein Vaterland. Er liebt's und hat auch Ursach fürs Vaterland zu kämpfen!” Górale z Gór Kasperskich ob erali si piernikami, ale i z ich twarzy nie znikł ani na chwil wyraz t poty i beznadziejno ci. Potem został wydany rozkaz, e ołnierze kompaniami udawa si maj do kuchni polowych za dworcem po po ywienie.

227


Za dworcem znajdowała si tak e kuchnia oficerska i do tej kuchni udał si Szwejk z poleceniem oberfeldkurata, podczas gdy jednoroczny ochotnik czekał cierpliwie, a zostanie nakarmiony. Dwaj szeregowcy eskorty poszli po jedzenie dla całego wagonu aresztanckiego. Szwejk wykonał otrzymane zlecenie bardzo skrupulatnie, a wracaj c przez tor, ujrzał porucznika Lukasza spaceruj cego wzdłu toru. Porucznik czekał tak e na obiad. Jego sytuacja była bardzo niemiła, poniewa on i porucznik Kirschner mieli jednego, wspólnego słu cego. Ten zacny słu cy troszczył si wła ciwie tylko o porucznika Kirschnera i z premedytacj sabotował Lukasza zawsze i wsz dzie. - Dla kogo niesiecie jedzenie, Szwejku? - zapytał nieszcz liwy porucznik, gdy Szwejk poukładał na ziemi mnóstwo rzeczy, które wyłudził z kuchni oficerskiej i niósł owini te płaszczem. Szwejk stropił si w pierwszej chwili, ale zaraz odzyskał równowag ducha. Twarz jego zaja niała spokojem i zadowoleniem. - To dla pana oberlejtnanta, posłusznie melduj . Tylko nie wiem, gdzie pan oberlejtnant ma swój przedział, a tak e nie wiem, czy pan komendant poci gu nie b dzie miał nic przeciwko temu, abym poszedł z panem. To jaka winia. Porucznik Lukasz spojrzał badawczo na Szwejka, ale ten z wyrazem jak najwi kszego zaufania mówił dalej: - To naprawd jaka winia, panie oberlejtnant. Kiedy odbywał przegl d inspekcyjny naszego wagonu, meldowałem mu si , e ju po jedenastej i e mam prawo przej do wagonu bydl cego albo do pana, a on mi na to, ebym sobie spokojnie siedział w wagonie aresztanckim, to przynajmniej w drodze nie narobi panu oberlejtnantowi jakiego wstydu. Szwejk miał min m czennika niewinnie krzywdzonego. - Jakbym ja panu oberlejtnantowi zrobił kiedykolwiek co takiego, za co si trzeba wstydzi . Porucznik Lukasz westchn ł. - Wstydu adnego jeszcze panu nigdy nie narobiłem - wywodził Szwejk dalej a je li si czasem nawet co nieco przytrafiło, to było zrz dzeniem bo ym i nieszcz liw przygod , jak mawiał stary Jeniczek z Pelhrzimova, kiedy odbywał trzydziest szóst kar wi zienn . Nigdy nie zrobiłem nic takiego rozmy lnie, panie oberlejtnant, zawsze chciałem zrobi co zgrabnego, dobrego i nie ja temu jestem winien, je li obaj nie mieli my z tego profitu, ale raczej smutek i ało . - No, nie lamentujcie tak bardzo, mój Szwejku - rzekł porucznik Lukasz głosem mi kkim, gdy obaj zbli ali si do wagonu sztabowego. - Ja wydam rozporz dzenie, eby cie znowu byli przydzieleni do mnie. - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e nie lamentuj . Tylko mi si tak al zrobiło, e obaj jeste my najnieszcz liwsi ludzie na tej całej wojnie i pod sło cem i cierpimy niewinnie. Ci ki to los, gdy sobie pomy l , e od male ko ci miałem serce dobre i yczliwe dla ka dego. - Uspokójcie si , Szwejku. - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e gdyby to nie było naruszeniem subordynacji, tobym powiedział, e si w ogóle uspokoi nie mog , ale poniewa musz słucha rozkazów, wi c melduj , e ju jestem spokojny.

228


- No to wła cie do wagonu, Szwejku. - Posłusznie melduj , e wła , panie oberlejtnant. Nad obozem wojskowym w Brucku panowała cisza nocna. W barakach dla szeregowców zimno było jak w psiarni i ołnierze dr eli z zimna, w barakach oficerskich było niezno nie gor co i trzeba było otwiera okna. Koło poszczególnych obiektów, strze onych przez wartowników, słycha było kroki wartuj cych ołnierzy, którzy chodzeniem pokonywali senno . Opodal w Brucku nad Litaw jarzyły si okna c. i k. fabryki konserw mi snych, w której to fabryce w dzie i w nocy przerabiano ró ne odpadki. Poniewa wiał wiatr z tamtej strony, wi c na obóz walił si smród gnij cych ochłapów, kopyt i gnatów, z których wygotowywano ró ne wojskowe rosoły. Z opuszczonego pawiloniku, gdzie w czasach pokoju jaki fotograf robił zdj cia ołnierzom, trawi cym swoj młodo na wiczeniach w strzelaniu, mo na było dojrze na dole nad Litaw czerwone wiatło elektrycznej lampki, o wietlaj cej bajzel „Pod Jasnym Kłosem”. Był to okrzyczany dom, który odwiedzinami swymi zaszczycił arcyksi Stefan podczas wielkich manewrów pod Sopronem w roku 1908. W domu tym zbierało si dzie w dzie towarzystwo oficerskie. Był to najlepszy dom rozpusty, niedost pny dla szeregowców i jednorocznych ochotników. Pro ci ołnierze i ochotnicy jednoroczni chodzili do „Domu Ró ”, którego zielone wiatła były równie widoczne z okien opuszczonego pawiloniku fotografa. Był tu taki sam podział, jaki panował pó niej na froncie, kiedy mocarstwo nie miało dla swoich ołnierzy ju nic innego prócz przeno nych bajzli przy sztabach brygad, tak zwanych „puffów”. Wsz dzie wi c mo na było znale k. u. k. Offizierspuff, k. u. k. Unteroffizierspuff i k. u. k. Mannschaftspuff. Bruck nad Litaw jarzył si wiatłem tak samo, jak na drugiej stronie rzeki ja niało Királyhíd. W obu miastach, austriackim i w gierskim, grywały kapele cyga skie, jarzyły si okna kawiar i restauracji, piewano i pito. Miejscowe mieszczuchy i urz dnicy przyprowadzali do kawiar i restauracyj swe ony i dorosłe córki, a cały Bruck nad Litaw razem z Királyhíd nie był niczym innym, tylko jednym wielkim bajzlem. W obozie, w jednym z oficerskich baraków, Szwejk oczekiwał w nocy powrotu swego porucznika, który wyszedł wieczorem do miasta, do teatru, i dotychczas nie wrócił, chocia godzina była ju bardzo pó na. Szwejk siedział na rozesłanym łó ku swego porucznika, a naprzeciwko niego na stole siedział słu cy majora Wenzla. Major Wenzl powrócił znowu do słu by w pułku, gdy w Serbii podczas walk nad Drin stwierdzona została jego całkowita nieudolno w dowodzeniu na froncie. Opowiadano sobie o tym, e kazał rozebra i zniszczy most pontonowy, kiedy pół swego batalionu miał jeszcze po drugiej stronie rzeki. Teraz został przydzielony do wojskowej strzelnicy w Királyhíd jako dowódca, a prócz tego spełniał w obozie obowi zki intendenta. Oficerowie szeptali mi dzy sob , e

229


major Wenzl poro nie na tej słu bie w pierze. Pokoje Lukasza i Wenzla znajdowały si na jednym korytarzu. Słu cy majora Wenzla, Mikulaszek, malutki, ospowaty chłopina, bujał nogami i wywodził: - Dziwi si , e ta moja stara małpa jeszcze nie wraca. Chciałbym wiedzie , gdzie si taki włóczy po nocach! Gdyby mi przynajmniej dał klucz od pokoju, tobym sobie le ał. I popi byłoby czego, bo wina jest pełen pokój. - Podobno kradnie - rzekł Szwejk pal c w spokoju ducha papierosy swego pana, poniewa zakazano mu palenia fajki w pokoju. - Ty musisz chyba wiedzie o tym, sk d on bierze tyle wina. - Chodz tam, gdzie mi ka e - głosem cieniutkim odpowiedział Mikulaszek. Daje mi kartk , wi c id i fasuj niby dla szpitala, a przynosz do domu. - A jakby ci kazał - pytał Szwejk - eby ukradł kas pułkow , ukradłby ? Tutaj siedzisz i pyskujesz, ale trz siesz si przed nim ze strachu. Mikulaszek zamy lił si nad pytaniem Szwejka i odpowiedział: - Co do kasy pułkowej, to musiałbym si zastanowi . - Nad niczym nie wolno ci medytowa , ty sieroto niem dra! - krzykn ł na niego Szwejk, ale głos jego urwał si nagle, bo w tej wła nie chwili otworzyły si drzwi i do pokoju wszedł porucznik Lukasz. Od pierwszego wejrzenia wida było, e musiał zdrowo pi , bo czapk miał na głowie daszkiem do tyłu. Mikulaszek tak si przeraził, e nawet nie zeskoczył ze stołu, ale zasalutował siedz c, zapomniawszy zupełnie, e przecie nie ma czapki na głowie. - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e wszystko jest w porz dku półg bkiem meldował Szwejk stan wszy na baczno według wszelkich prawideł przepisu i zapomniawszy jedynie wyj papierosa z ust. Porucznik Lukasz nie zwrócił na to uwagi i podszedł prosto do Mikulaszka, który wytrzeszczonymi oczyma spogl dał na porucznika, ledz c ka dy jego ruch. Salutował przy tym bez przerwy i nadal siedział na stole. - Porucznik Lukasz - rzekł oficer podchodz c do Mikulaszka krokiem nie bardzo pewnym - a wy co cie za jeden? Mikulaszek milczał. Lukasz przysun ł sobie krzesło przed siedz cego na stole, oniemiałego z wra enia słu cego, nast pnie usiadł sam i spogl daj c w sufit, zwrócił si do swego sługi: - Szwejku, podajcie mi z walizki rewolwer słu bowy. Przez cały czas, gdy Szwejk szukał w walizce rewolweru, Mikulaszek milczał i okiem wystraszonym patrzył na porucznika. Je li w tej chwili u wiadomił sobie, e siedzi na stole, to musiała go ogarn rozpacz tym wi ksza, poniewa stopy jego dotykały kolan siedz cego przed nim porucznika. - Pytam si , jak wam na imi , człowieku! - wołał porucznik Lukasz. Biedak milczał dalej. Opanowała go jaka dr twota, jak pó niej tłumaczył Szwejkowi, spowodowana przestrachem. Chciał zeskoczy ze stołu, ale nie mógł, chciał odpowiedzie , ale nie zdołał otworzy ust, chciał przesta salutowa , ale nie mógł poruszy r k . - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant - odezwał si Szwejk - e rewolwer nie jest nabity. - To go nabijcie, Szwejku.

230


- Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e w domu nie mamy naboi, wobec czego trudno b dzie zestrzeli go ze stołu. Pozwalam sobie zauwa y , e to jest Mikulaszek, słu cy pana majora Wenzla. On zawsze niemieje, jak tylko zobaczy którego z panów oficerów. I w ogóle wstydzi si mówi . Toto jest taka sierota niem dra, e si tak wyra . Pan major Wenzl pozostawia toto zawsze na korytarzu, gdy wychodzi do miasta, wi c biedaczysko szwenda si od jednego słu cego do drugiego po całym baraku. eby jeszcze miało to powód do takiego przestrachu, ale on przecie nigdy nic złego nie zrobił. Szwejk splun ł; w głosie jego, jak i w tym, e cały czas mówił o Mikulaszku w rodzaju nijakim, wyra ała si cała pogarda wobec tchórzliwego słu cego majora Wenzla, nie umiej cego nawet zachowa si po wojskowemu. - Pozwoli pan oberlejtnant - mówił Szwejk dalej - e go pow cham. Szwejk ci gn ł ze stołu zgłupiałego Mikulaszka i postawiwszy go na podłodze obw chał jego spodnie. - Jeszcze nie - zameldował - ale ju si zaczyna. Czy pan oberlejtnant nie ka e go wyrzuci ? - Wyrzu cie go, Szwejku. Szwejk wyprowadził dr cego Mikulaszka na korytarz, zamkn ł drzwi za sob i rzekł: - Zauwa , barania głowo, e ci w tej chwili uratowałem ycie. Jak tylko przyjdzie ten twój major Wenzl, to mi za to chyłkiem wynie butelk wina. Mówi bez artów. Ja ci naprawd uratowałem ycie. Jak mój oberlejtnant si schla, to nie ma z nim gadania. Tylko ja umiem si z nim obchodzi i nikt inny. - Bo ja... - Co ty? Pierdziel jeste i tyle - rzekł wzgardliwie Szwejk. - Usi d sobie tu na progu i czekaj na tego swojego majora Wenzla. - Gdzie was diabli nosz tak długo? - rzekł porucznik Lukasz do wracaj cego Szwejka. - Musz z wami porozmawia . Nie stawajcie tak idiotycznie na baczno , ale siadajcie i rozmawiajcie ze mn po prostu, bez tego waszego „według rozkazu”. Wi c stulcie g b i uwa ajcie, jak si patrzy. Wiecie, gdzie w Királyhíd jest ulica Sopro ska? Tylko zostawcie to swoje „posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e nie wiem”, jak nie wiecie, to mówcie: nie wiem, i basta. Zapiszcie sobie na kawałku papieru: ulica Sopro ska nr 16. W domu pod tym numerem jest sklep z elazem. Wiecie, co to jest sklep z elazem? Herrgott, nie gadajcie wci : „posłusznie melduj !” Mówcie: wiem albo nie wiem. A wi c wiecie, co to jest sklep z elazem? No to dobrze, e wiecie. Ten sklep jest własno ci jakiego Madziara nazwiskiem Kakonyi. Wiecie, co to zacz Madziar? No wi c, Himmelherrgott, wiecie czy nie wiecie? Aha, wiecie. Nad tym sklepem na górze jest pierwsze pi tro i na tym pierwszym pi trze on mieszka. Wiecie o tym? Nie wiecie? No to wam o tym mówi , eby cie wiedzieli, do stu tysi cy! Wystarcza wam to? No to dobrze, e wam to wystarcza. Gdyby wam to nie wystarczało, to kazałbym was wsadzi do paki. Ju sobie zapisali cie, e ten kupiec nazywa si Kakonyi. Wi c doskonale. Jutro rano około dziesi tej pójdziecie do Királyhíd, odszukacie ten dom, o którym wam mówi , wejdziecie na pierwsze pi tro i oddacie list ode mnie pani Kakonyi.

231


Porucznik Lukasz otworzył portfel i ziewaj c podał Szwejkowi biał kopert z listem. Koperta nie była zaadresowana. - Jest to rzecz ogromnie wa na, mój Szwejku - mówił porucznik dalej. Ostro no nigdy nie zawadzi i dlatego, jak widzicie, na kopercie nie ma adresu. Okazuj wam pełne zaufanie i oczekuj od was, e list wr czycie, jak si nale y. Zanotujcie sobie jeszcze, e ta dama nazywa si Etelka, no wi c zapiszcie sobie: pani Etelka Kakonyi. Jeszcze raz powtarzam wam, e list musicie wr czy za wszelk cen , oczywi cie bardzo dyskretnie i musicie poczeka na odpowied , o tym tu jest mowa w li cie. Czego jeszcze chcecie? - A gdybym, panie oberlejtnant, odpowiedzi nie otrzymał, to co mam robi ? - To trzeba nalega , eby koniecznie była odpowied - mówił porucznik ziewaj c od ucha do ucha. - Ja teraz pójd spa , bo jestem bardzo zm czony. Du o si piło. S dz , e ka dy byłby zm czony po takim wieczorze i po takiej nocy. Porucznik Lukasz nie my lał z wieczora o tym, e zasiedzi si w mie cie tak długo. Aby troch si rozerwa , ruszył do w gierskiego teatru w Királyhíd, gdzie dawano wła nie jak w giersk operetk z tłustymi ydówkami w rolach głównych, których jedyn zalet było to, e w ta cu zadzierały nogi jak najwy ej, a nie miały na sobie ani trykotów, ani majtek, a dla wi kszej atrakcji wygolone były jak Tatarki, z czego oczywi cie galeria nie miała najmniejszego po ytku, ale co tym bardziej cieszyło oficerów artylerii siedz cych na parterze, którzy dla obejrzenia tych wszystkich delicji zabierali z sob artyleryjskie lornetki. Porucznika Lukasza nie bawiło wszak e to interesuj ce wi stwo, poniewa lornetka, któr sobie po yczył, nie była achromatyczna, tak e zamiast ud widział w ruchu tylko jakie sine płaszczyzny. Podczas antraktu po pierwszym akcie zainteresowała go natomiast pewna pani, która była w towarzystwie jakiego pana w rednim wieku i ci gle domagała si od niego, aby j odprowadził do garderoby i aby poszli do domu, bo na takie rzeczy patrze nie mo e. Wypowiadała to do gło no po niemiecku, na co jej towarzysz odpowiadał po w giersku: - Tak jest, aniele, pójdziemy, masz racj . To naprawd wstr tne. - Es ist ekelhaft - mówiła zagniewana dama, gdy jej towarzysz podawał płaszcz. Była wzburzona, jej oczy płon ły gniewem wobec tego bezwstydu. Postaw miała pi kn , oczy du e i czarne. Spojrzała na porucznika Lukasza i jeszcze raz z naciskiem powtórzyła: - Ekelhaft, wirklich ekelhaft! To zdecydowało o króciutkiej przygodzie romantycznej. Od garderobianej otrzymał informacj , e ci pa stwo nazywaj si Kakonyi, e pan ma handel elaza przy ulicy Sopro skiej nr 16. - Pani Etelka mieszka z m em na pierwszym pi trze - mówiła usłu na garderobiana z zapałem starej str czycielki. - Ona jest Niemk z Sopron, on Madziar. Tutaj wszystko jest pomieszane. Porucznik Lukasz kazał sobie poda płaszcz i wyszedł tak e na miasto. W winiarni „Arcyksi Albrecht” spotkał si z kilku kolegami z 91 pułku.

232


Mówił niewiele, ale tym wi cej pił kombinuj c, co wła ciwie nale ałoby napisa do tej surowej, moralnej i pi knej pani, która stanowczo bardziej go poci gała ni wszystkie te skacz ce małpy na scenie, jak wyra ali si o nich koledzy. W bardzo dobrym nastroju udał si do małej kawiarni „Pod Krzy em wi tego Stefana”, kazał przygotowa sobie osobny pokoik, wyp dził z niego jak Rumunk , która proponowała mu, e rozbierze si do naga i b dzie mógł robi z ni , co mu si b dzie podobało, za dał papieru, atramentu i pióra i przy butelce koniaku zabrał si do napisania listu, który wydawał mu si najładniejszym ze wszystkich listów, jakie kiedykolwiek napisał. „Wielce Szanowna Pani! Byłem wczoraj w teatrze miejskim na przedstawieniu, które napełniło pani obrzydzeniem. Podczas całego pierwszego aktu obserwowałem Pani i Jej mał onka, Miałem wra enie...” Zawahał si przez chwil , ale potem machn ł r k i rzekł do siebie: - Co tam! Z jakiej racji taki drab ma mie niewiast takiej urody? Przecie wygl da przy niej jak ogolony pawian. Pisał wi c dalej: „ e mał onek Pani z du ym zainteresowaniem przygl dał si ohydzie przedstawianej na scenie. Ohyda ta słusznie wzbudziła obrzydzenie w Szanownej Pani, poniewa nie była to sztuka, ale wstr tne oddziaływanie na najintymniejsze pop dy człowieka.” Co za pier ma ta kobieta - pomy lał porucznik Lukasz - ale wracajmy do listu. „Wielce Szanowna Pani raczy mi wybaczy , i pisz do Niej, aczkolwiek nie jestem Jej znany. B d szczery i powiem wszystko, co czuj . Widziałem w yciu wiele kobiet, ale adna nie wywarła na mnie takiego wra enia jak Pani, albowiem s d Pani i pogl d na ycie zgadza si najzupełniej z moim pogl dem. Jestem przekonany, e mał onek Pani jest wielkim egoist , który włóczy Pani razem z sob ...” Tak nie mo na rzekł Łukasz do siebie i przekre lił „schleppt mit”, po czym pisał dalej: „...dla własnej przyjemno ci zabiera Pani na przedstawienia, jakie odpowiadaj jedynie jego upodobaniom. Lubi szczero i nie narzucam si Pani bynajmniej, ale pragn łbym porozmawia z Pani na osobno ci o czystej sztuce...” W tutejszych hotelach si nie uda - pomy lał - trzeba j b dzie zaci gn Wiednia. Ka si po prostu odkomenderowa .

do

„Dlatego o mielam si prosi Wielce Szanown Pani o spotkanie, aby my si z sob bli ej mogli pozna , czego z pewno ci nie odmówi Pani temu, którego w czasie najbli szym oczekuj trudy i udr ki wojenne, a który w razie łaskawej zgody Pani w

233


zgiełku bitwy zachowa sobie najpi kniejsze wspomnienie o duszy, która zrozumiała go i odczula tak, jak on zrozumiał i odczuł J . Decyzja Pani b dzie dla mnie rozkazem, odpowied Jej stanie si dla mnie chwil rozstrzygaj c na całe ycie”. Podpisał si , dopił koniak, kazał sobie poda jeszcze butelk i pij c kieliszek za kieliszkiem, odczytywał swój list, zdanie po zdaniu. Wzruszył si nim a do łez. Była godzina dziewi ta, gdy Szwejk zbudził porucznika Lukasza: - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e pan si spó ni na słu b , a ja musz ju i z pa skim listem do tego Királyhíd. Budziłem pana ju o siódmej, potem o pół do ósmej, potem o ósmej, gdy ju wszyscy szli na wiczenia, ale pan si obracał zawsze na drugi bok. Panie oberlejtnant... ja mówi , panie oberlejtnant... Porucznik Lukasz mamrotał co pod nosem i chciał si znowu obróci na drugi bok, ale mu si to nie udało, poniewa Szwejk trz sł nim niemiłosiernie i wrzeszczał na cały głos: - Panie oberlejtnant, ja id z pa skim listem do Királyhíd. - Porucznik ziewn ł. - Z listem? Aha, z moim listem. Ale to rzecz dyskretna, sekret mi dzy nami. Rozumiecie? Abtreten! Porucznik owin ł si znowu kołdr , z której wyłuskał go Szwejk, i spał dalej, podczas gdy Szwejk w drował do Királyhíd. Znalezienie ulicy Sopro skiej nr 16 nic byłoby takie trudne, gdyby Szwejk nie spotkał si przypadkiem ze starym saperem Vodiczk , przydzielonym do „sztajerów”, których koszary znajdowały si w gł bi obozu. Vodiczka mieszkał przed laty w Pradze na Boisku, wi c takiego spotkania nie mo na było pu ci sobie płazem. Zaszli wi c obaj starzy przyjaciele do szynczku „Pod Czarnym Barankiem” w Brucku, gdzie była znana kelnerka Ró enka, Czeszka, kredytuj ca wszystkim jednorocznym ochotnikom całego obozu. Ostatnimi czasy saper Vodiczka, stary wyga i wy eracz, wdzi czył si do niej, prowadził ewidencj wszystkich kompanii marszowych opuszczaj cych obóz, chodził po jednorocznych ochotnikach, przypominał im długi i w ogóle troszczył si , aby w zgiełku wojennym aden z nich nie odjechał nie zapłaciwszy Ró ence, co jej si nale ało. - Dok d wła ciwie idziesz? -...zapytał stary saper Vodiczk , gdy obaj popili doskonałego wina. - To sekret - odpowiedział Szwejk - ale tobie, staremu koledze, powiem. Opowiedział mu o wszystkim szczegółowo, po czym Vodiczka o wiadczył, e jako stary saper nie mo e opu ci dobrego towarzysza i e pójd odda list razem. Czas upływał im bardzo mile na rozmowie o dawnych dobrych czasach, a gdy po godzinie dwunastej wyszli spod „Czarnego Baranka”, wszystko na wiecie wydawało im si ogromnie proste i łatwe. Prócz tego byli wi cie przekonani, e ju nikogo na wiecie si nie boj . Vodiczka przez cał drog na ulic Sopro sk numer 16 przejawiał ogromn nienawi do Madziarów i bezustannie opowiadał, e bije si z nimi, gdziekolwiek ich napotka, i e biłby si jeszcze cz ciej, ale to i owo mu czasem przeszkodziło.

234


- Razu pewnego złapałem takiego łobuza madziarskiego za kark i trzymam... Było to w Pausdorfie, dok d poszli my, my saperzy, na wino. Wi c go trzymam za kark i chc mu da pochw od bagnetu po jego baranim łbie, a było ciemno, bo zaraz, jak tylko si zacz ło, pu cili my flaszeczk w wisz c lamp , a ten zaczyna na mnie wrzeszcze : „Antek, powiada, co ty? Przecie to ja, Purkrabek, z 16 landwery!” O mały figiel byłbym si grubo pomylił. Ale wynagrodzili my to sobie na innych łobuzach madziarskich nad Jeziorem Nezyderskim, na które poszli my przed trzema tygodniami popatrze . W jakiej wiosce stacjonuje honwedzki oddział karabinów maszynowych, a my weszli my przypadkowo do karczmy, gdzie te honwedy jak w ciekłe ta cowały swego czardasza. Rozdzierały pyski od jednego ucha do drugiego: „Uram, uram, biró uram” albo: „Lányok, lányok, lányok a faluba.” Siadamy tedy naprzeciwko nich i kładziemy sobie pochewki od bagnetów na stole.”My wam tu zaraz damy "Lányok", wy pieskie syny!” powiadamy sobie, a niejaki Mejstrzik, który miał łapy jak nied wied , mrugn ł na nas, e pójdzie pota cowa i zabierze któremu z tych drabów dziewczyn . A trzeba ci wiedzie , e dziewczyny tam były paluszki liza : łydziate takie, biedrzate, piersiste. A gdy si te łobuzy madziarskie do nich w ta cu przyciskały, to było wida , e piersi tych dziewczyn s twarde, pełne, solidne i e si im te karesy taneczne podobaj , jednym słowem, umiały oceni przyjemno ci tłoku. Wi c ten Mejstrzik skoczył wawiutko i najładniejsz dziewuszk zabiera bez ceremonii jakimu honwedowi. Ten na niego z pyskiem, Mejstrzik dał mu zaraz porz dnie w łeb, a si Madziar nogami nakrył, a my za pochewki. Owin li my rzemienie dokoła r k, eby nam bagnety nie powypadały, i rzucili my si w wir tej zabawy, a ja obj łem komend i wołam: „ Winny niewinny, wal, bracie, po kolei!” Szło nam jak po ma le. Honwedy oknem w nogi, a my ich za nó ki i wci gamy nazad do sali. Kto nie był z naszych, dostał zdrowo. Przypl tał si tam niepotrzebnie ich starosta i andarm, wi c te oberwali. Karczmarz te dostał po łbie, bo zacz ł po niemiecku ur ga , e psujemy zabaw . A potem wyłapywali my po wsi jeszcze i tych, co si chcieli ukry przed nami. Jednego ich zugsführera znale li my w pewnym gospodarstwie na samym ko cu wsi. Zaszył si gł boko w siano, ale na nic mu si to nie zdało, bo go zdradziła jego własna dziewczyna za to, e w karczmie ta czył z inn . Zapatrzyła si w naszego Mejstrzika i zaprowadziła go potem w stron Királyhíd, gdzie pod lasem s suszarnie siana. Zawlekła go do jednej z takich suszar i potem chciała od niego pi koron, a on jej dał po g bie. Dogonił nas ju koło samego obozu i zacz ł opowiada , jak to my lał zawsze, e Madziarki s ogniste, a ta fl dra nic, le ała jak pie i ci gle tylko szwargotała. Jednym słowem, Madziary to hołota - zako czył swoje opowiadanie stary saper Vodiczka, na co mu Szwejk odpowiedział: - Niektóry Madziar te nie winien, e Madziar. - Jak to nie winien?! - irytował si Vodiczka. - Ka dy winien, a ty nie gadaj głupstw! yczyłbym ci, eby si dostał w takie opały jak ja, kiedym tu był pierwszy dzie po przyje dzie na kursy. Jeszcze tego samego popołudnia sp dzili nas jak stado baranów do kupy, a jaki taki idiota zacz ł rysowa co na tablicy i tłumaczy nam, co to s blinda e, jak si robi podkowy i jak si jedno z drugim mierzy. I powiada, e kto jutro rano nie b dzie miał w zeszycie takich rysunków,

235


jak on nam tłumaczył, to pójdzie do paki i dostanie słupka.”Ci ka choroba, my l sobie, zameldowałem si na te kursy, eby si troch zadekowa , a tu mi ka robi maluneczki w zeszycikach jak sztubaczkowi jakiemu” W ciekło mnie taka ogarn ła, e usiedzie nie mogłem i mdło mi si robiło, jak spojrzałem na tego bałwana, co nam te rzeczy tłumaczył. A mnie r ce wierzbiały, eby wszystko rozbi i rozmłóci na drzazgi z tej w ciekło ci. Nie czekałem wcale na kaw , prosto z baraku ruszyłem do Királyhíd i w zapami taniu my lałem tylko o jednym, eby wyszuka jak speluneczk zaciszn , schla si porz dnie, zrobi piekło, da komu po pysku i po wyszumieniu tej zło ci i spokojnie do domu. Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. Nad rzek znalazłem rzeczywi cie taki lokalik, jakiego było mi trzeba, zaciszny jak kapliczka, jakby stworzony do awantur. Siedziało tam tylko dwóch go ci i rozmawiali z sob po madziarsku, co mnie jeszcze bardziej rozzło ciło. Tote schlałem si pr dzej, ni przypuszczałem, i po pijanemu nawet nie zauwa yłem, e obok jest jeszcze jedna izdebka i e podczas gdy ja dokładałem stara , eby si spi , do tej izdebki weszło z o miu huzarów, którzy rzucili si na mnie natychmiast, jak tylko tym dwom go ciom dałem po pysku. Te drako skie huzary tak ci mnie zmordowali i zgonili mi dzy ogrodami, e nie mogłem trafi do domu i wróciłem dopiero nad ranem, a rano musiałem si zaraz meldowa jako chory. Opowiedziałem, e wpadłem do dołu koło cegielni. Przez cały tydzie musieli mnie owija w mokre prze cieradła, eby mi si plecy nie obierały. Nie ycz sobie, bratku, dosta si mi dzy takich łotrów. To nie ludzie, ale bydło. - Kto mieczem wojuje, od miecza ginie - rzekł Szwejk. - Nie powiniene dziwi si , e chłopy si zapami tały. Wino musieli zostawi na stole, aby ciebie goni po ogrodach w ciemno ciach nocnych. Powinni byli załatwi si z tob na miejscu i dopiero potem wyrzuci ci z lokalu. I dla nich byłoby tak lepiej, i dla ciebie te , gdyby si z tob byli rozprawili przy stole. Znałem szynkarza Paroubka w Libni. Pewnego razu upił si u niego jaki druciarz jałowcówk i zacz ł ur ga , e wódka jest słaba i e szynkarz dolewa do niej wody, e gdyby on, druciarz, drutował sto lat i gdyby za cały zarobek kupił sobie takiej jałowcówki, i gdyby t jałowcówk wypił na raz, to jeszcze mógłby chodzi po linie i jego, niby tego Paroubka, nosi na r ku. Potem jeszcze dodał, e Paroubek jest huncwot i bestia nie byle jaka, wi c Paroubek wyr n ł go w głow tymi jego łapkami na myszy i zwojami drutu, wyrzucił go na ulic i tłukł go dr giem od ci gania rolet, a był taki rozzłoszczony, e p dził tego druciarza a do Domu Inwalidów w Karlinie, stamt d na i kov, potem przez ydowskie Piece do Maleszic, gdzie wreszcie o swego go cia dr g przetr cił, tak e mógł powróci do Libni. No tak, ale w gniewie zapomniał, e w szynku siedziało sporo go ci, i nie pomy lał, e w jego nieobecno ci b d sobie gospodarowa te draby według własnego uznania. I tak te było, o czym si przekonał, gdy wreszcie dotarł do swego szynku. Przed drzwiami, na które do połowy zapuszczono aluzj , stali dwaj policjanci, którzy wstawili si okropnie, gdy w szynku robili porz dek. Zapasy szynku były na poły wypite, na chodniku le ała pusta baryłka od rumu, a pod bufetem znalazł Paroubek dwóch schlanych go ci, nie dostrze onych przez policj . Paroubek wyci gn ł ich stamt d, a ci chcieli mu zapłaci po dwa grajcary, bo powiadali, e wi cej ytniej nie wypili. Zapalczywo si nie opłaca. Tak samo jest na wojnie.

236


Najprzód nieprzyjaciela bijemy i p dzimy przed sob dniem i noc , a potem trzeba wielkich sił, eby jak najszybciej ucieka . - Ja ich sobie dobrze zapami tałem i gdyby mi który z tych drabów wszedł w drog , to ja bym si z nim policzył. My, saperzy, jak si porz dnie rozzło cimy, to jeste my dranie. Nie tak jak te „ elazne muchy”, ta landwera. Gdy my byli na froncie pod Przemy lem, to był u nas kapitan Jetzbacher, winia, jakiej drugiej nie ma pod sło cem. Szykanował nas ten kapitan tak bezustannie, e jaki Bitterlich z naszej kompanii, Niemiec, ale porz dny człowiek, zastrzelił si z tego powodu. Wi c powiedzieli my sobie tylko tyle, e jak si od strony rosyjskiej zacznie awantura, to i kapitana Jetzbachera jaka kula musi trafi . Tak te si stało: jak tylko Moskale zacz li strzela , posłali my mu pi kulek. Twarde miał gałgan ycie jak kot i trzeba go było dobi jeszcze dwoma strzałami, eby nam nie narobił jakiego bigosu; tylko zamruczał, ale tak jako wesoło, szpasownie. Vodiczka roze miał si . - Takie rzeczy s na froncie normalne. Jeden mój kolega, który jest teraz u nas, opowiadał mi, e jak był jako piechur pod Białogrodem w gefechcie, to w taki sam sposób zakatrupili swego oberlejtnanta, który te był pies niezgorszy, bo zastrzelił dwóch ołnierzy, którzy podczas marszu opadli z sił i dalej ju si wlec nie mogli. Jak go wyko czyli, to si jeszcze zebrał w sobie i zacz ł gwizda do odwrotu. Podobno okropnie to było mieszne. Prowadz c tak interesuj c rozmow , doszli wreszcie Szwejk i Vodiczka tam, gdzie na ulicy Sopro skiej pod numerem 16 znajdował si handel elaza pana Kakonyi. - Ty, bratku, lepiej poczekaj tu przed bram - rzekł Szwejk do Vodiczki. Wpadn na gór , oddam list, poczekam na odpowied i za chwilk b d znowu na dole. - Ja miałbym ci opu ci ? - zdziwił si Vodiczka. - Mówi ci jeszcze raz, e nie znasz Madziarów. Tutaj potrzebna jest wielka ostro no . Ja go spior . - Słuchaj, Vodiczka - rzekł Szwejk z wielk powag - tu nie chodzi o Madziara, ale o jego on . Przecie opowiedziałem ci o wszystkim, kiedy my siedzieli u tej czeskiej kelnerki, e zanosz list od swego oberlejtnanta i e to jest sekret absolutny. Mój oberlejtnant napominał mnie bardzo surowo, e o tym nie wolno pisn ani słówka przed nikim, a ta twoja kelnerka te mówiła, e oberlejtnant ma racj i e to jest sprawa dyskretna i nikt nie powinien wiedzie o tym, e pan oberlejtnant pisuje listy do zam nej kobiety. Ty sam przywiadczyłe i kiwałe głow . Wytłumaczyłem wam obojgu jak si nale y, e ci le wykonam rozkaz swego oberlejtnanta, a ty si zawzi łe i chcesz raptem i razem ze mn na gór . - Ty mnie jeszcze nie znasz, bracie Szwejku - odpowiedział równie z wielk powag stary saper Vodiczka. - Jak raz powiem, e z kim id , to tak samo, jakby inny zło ył uroczyst przysi g . We dwóch zawsze bezpieczniej. - Ja ci to wyperswaduj , mój Vodiczko. Czy wiesz, gdzie jest ulica Neklana na Vyszehradzie? Wi c tam miał warsztat lusarz Vobornik. Był to człowiek sprawiedliwy i dnia pewnego, kiedy powrócił z pijatyki, przyprowadził sobie do domu wesołego kompana na nocleg. A potem musiał długo le e , a ona jego dzie w dzie , kiedy nakładała mu opatrunek na ran na głowie, powtarzała te

237


słowa: „Widzisz, Antosiu, eby był przyszedł sam, to byłabym troch pour gała i nie byłabym ci grzmotn ła w główk gwichtem od wagi”. On za , gdy ju odzyskał mow i mógł odpowiada , powtarzał: „Masz racj , matko, jak na drugi raz pójd gdzie, to nie przyprowadz z sob nikogo.” - Tego by jeszcze brakowało - rozzło cił si Vodiczka - eby nam ten Madziar miał da czym w łeb. Złapi go za kark i zrzuc z pi tra na dół tak elegancko, e poleci jak szrapnel. Z tymi łobuzami madziarskimi trzeba post powa ostro. Pie ci si z takimi nie warto. - E, mój Vodiczko, przecie nawet tyle nie piłe , eby gada takie rzeczy. Ja wypiłem o dwie wiartki wi cej ni ty. Pomy l tylko dobrze, e nie mo emy przecie wywoła jakiego skandalu. Ja za to odpowiadam. Przecie tu chodzi o kobiet . - I kobieta mo e oberwa , je li o to chodzi. Mnie wszystko jedno. Mówi ci, e nie znasz jeszcze starego sapera Vodiczki. Pewnego razu w Zabiechlicach na „Ró anej K pie” jedna taka maszkara nie chciała ze mn ta czy , e niby miałem spuchni t twarz. Prawda, e twarz miałem spuchni t , poniewa akurat wracałem z pewnej zabawy tanecznej w Hostivarzu, ale takiej obrazy od tej dziewki cierpie nie mogłem, wi c powiadam: „ eby mi szanowna panienka nie zazdro ciła, to słu pani i ja.” I wlepiłem jej, co si nale ało, ale z takim szykiem, e przewróciła stół, przy którym siedziała z tatusiem, z mamusi , z dwoma bra mi. Kufle i wszystko poleciało na ziemi . Ale nie zl kłem si całej „Ró anej K py”. Byli tam znajomi z Vroszowic i pomogli mi. Sprali my z pi rodzin razem z dzie mi. Hałas było słycha chyba a w Michli, a nast pnie cała ta awantura była opisana w gazetach, bo to była zabawa ogrodowa jakiego stowarzyszenia dobroczynno ci, jakich tam mieszczan. Wi c widzisz, bracie, sprawa jest jasna. Jak mnie dopomogli dobrzy ludzie, tak i ja dopomog tobie i ka demu koledze, gdy si zanosi na jak chryj . R b mnie, bracie, siekaj mnie, nie rusz si od ciebie. Madziarów nie znasz. Nie mo esz przecie uczyni mi tego, eby mnie od siebie odp dzał, skoro widzimy si po raz pierwszy od tyłu lat, i jeszcze w takich okoliczno ciach. - W takim razie pójd ze mn - zdecydował Szwejk - ale musisz post powa bardzo ostro nie, eby my sobie nie nawarzyli jakiego piwa. - Nie kłopocz si , kolego - szepn ł Vodiczka wchodz c ze Szwejkiem na schody - jak ja go trzepn ... I jeszcze ciszej dodał: - Zobaczysz sam, e z takim łobuzem madziarskim damy sobie łatwo rad . Gdyby w bramie tego domu był kto rozumiej cy po czesku, to byłby usłyszał hasło Vodiczki: „Ty nie znasz Madziarów...” Było to streszczenie m dro ci yciowej, któr zdobył Vodiczka w zacisznym szyneczku nad Litaw , otoczonym ogrodami sławetnej Királyhíd i górami, które ołnierze wspomina b d zawsze z przekle stwem i nienawi ci z powodu niezliczonych udr k i wicze przy zaprawianiu si do mordów i rzezi masowych przed wojn i podczas wojny. Szwejk i Vodiczka stali przed drzwiami mieszkania pana Kakonyi. Zanim Szwejk nacisn ł guzik dzwonka, rzekł do Vodiczki: - Słyszałe ju zapewne, kolego, e ostro no jest matk m dro ci.

238


- Ja gwi d na ostro no - odpowiedział Vodiczka. - Trzeba tak zrobi , eby nawet nie miał czasu na otwarcie g by. - Tu nie chodzi o adne otwarcie g by, Vodiczko - rzekł Szwejk i zadzwonił, a Vodiczka dodał: - Eins, zwei i mój Madziar zleci na łeb po schodach. Drzwi si otworzyły i słu ca zapytała ich po w giersku, czego sobie ycz . - Nem tudom - rzekł wzgardliwie Vodiczka. - Ucz si , panno, po czesku. - Verstehen Sie deutsch? - zapytał Szwejk. - A pischen. - Also sagen Sie der Frau, ich will die Frau sprechen, sagen Sie, dass ein Brief ist von einem Herr, draussen i Kong. - Dziwi si - rzekł Vodiczka wchodz c za Szwejkiem do przedpokoju - e z tak pind rozmawiasz. Stali w przedpokoju. Szwejk zanikn ł drzwi za sob , rozejrzał si dokoła i rzekł: - Mieszkanie to maj ładne i nawet dwa parasole na wieszaku wisz , i ten obraz tego Pana Jezusa te niczego sobie. Z pokoju, z którego słycha było szcz kanie ły ek i brz k talerzy, wyszła znowu słu ca i rzekła do Szwejka: - Frau ist gesagt, dass sie hat ka Zeit, wenn was ist, dass mir geben und sagen. - Also - rzekł uroczy cie Szwejk - der Frau ein Brief, aber halten Küschen. Podał jej list porucznika Lukasza. - Ich - dodał wskazuj c palcem na siebie - Antwort warten hier in die Vorzimr. - Czemu nie siadasz? - zapytał Vodiczka, który usadowił si na krze le pod cian . - Masz krzesło i siadaj. Nie stój jak jaki dziad. Nie poni aj si przed tym Madziarem. Zobaczysz, e b dziemy z nim mieli awantur , ale ja go trzepn . Przez chwil milczał, a potem zapytał: - Gdzie e si nauczył po niemiecku? - Sam z siebie - odpowiedział Szwejk. Znowu zapanowała cisza, a raptem z pokoju, do którego słu ca zaniosła list, doleciał wielki krzyk i hałas. Kto grzmotn ł czym ci kim o ziemi , po czym słycha było wyra nie tłuczenie szklanek i talerzy, pomieszane z wykrzykiwanymi słowami: - Baszom az anyát baszom az istenet, baszom a Krisztusmárját, baszom az atyádot, baszom a világot! Drzwi si rozwarły i do przedpokoju wpadł m czyzna w kwiecie wieku z serwetk na szyi. Wymachiwał w ciekle listem przyniesionym przez Szwejka. Najbli ej drzwi siedział stary saper Vodiczka, rozgniewany pan domu zwrócił si wi c przede wszystkim do niego. - Was soll das heissen? Wo ist der verfluchte Kerl, welcher dieses Brief gebracht hat? - Powoli, mo ci panie - rzekł Vodiczka wstaj c z krzesła - nie wrzeszcz tak gło no, eby czasem nie wyleciał za drzwi, a je li chcesz wiedzie , kto ten list przyniósł, to zwró si grzecznie do kolegi Szwejka. Ale rozmawiaj z nim grzecznie, je li nie chcesz zlecie po schodach.

239


Przyszła kolej na Szwejka, aby sam na sobie do wiadczył bogactwa wymowy pana z serwetk na szyi, który wykrzykiwał pi te przez dziesi te, e tego owego, e akurat jedli obiad. - Wła nie słyszeli my, e pa stwo jedz obiad - przy wiadczył Szwejk łaman niemczyzn i dodał po czesku: - Nie pomy leli my o tym, e pora jest obiadowa i przerywamy pa stwu spo ywanie posiłku. - Nie poni aj si - odezwał si Vodiczka. Zagniewany pan gestykulował tak mocno, e serwetka trzymała si na szyi ju tylko małym koniuszkiem. Łaman niemczyzn wykrzykiwał dalej, e zrazu my lał, e ten list dotyczy jakich kwater dla wojska w domu, który jest własno ci jego ony. - Tutaj zmie ciłoby si istotnie jeszcze sporo wojska - rzekł Szwejk - ale w tym li cie chodziło o co innego, jak pan si niezawodnie sam przekonał. Pan domu złapał si za głow i zacz ł gło no wykrzykiwa , e te był lejtnantem rezerwy, e i teraz ch tnie słu yłby w wojsku, ale ma chorob nerkow . Za jego czasów oficerowie nie byli tacy swawolni, eby zakłóca spokój w domach porz dnych obywateli. Groził, e list po le do dowództwa pułku, do Ministerstwa Wojny, opublikuje go w gazetach. - Prosz pana - rzekł z wielkim dostoje stwem Szwejk - ten list napisałem ja. Ich geschrieben, kein Oberleutnant. Podpis tylko tak sobie sfałszowany. Unterschrift, Name falsch. Pa ska ona bardzo mi si podoba. Ich liebe Ihre Frau. Ja jestem w pa skiej onie zakochany po same uszy, jak mawiał poeta Vrchlický. Kapitales Frau. Wzburzony pan chciał si rzuci na Szwejka, który stał spokojnie i nie zdradzał strachu, ale stary saper Vodiczka, który bardzo uwa nie ledził ka dy ruch zagniewanego pana, podstawił mu nog , wyrwał mu list z r ki, którym ten stale wymachiwał, wsun ł go do kieszeni i zanim si pan Kakonyi zorientował, złapał go Vodiczka, zaniósł ku drzwiom, otworzył je woln r k , a po chwili słycha było, jak co ci kiego stacza si po schodach. Wszystko stało si tak szybko, jak to si dzieje w bajce, gdy diabeł przychodzi sobie po dusz , która mu si zaprzedała. W przedpokoju pozostała tylko serwetka zagniewanego pana. Szwejk podniósł j , zapukał grzecznie do drzwi pokoju, z którego przed pi ciu minutami wyszedł pan Kakonyi i z którego słycha było płacz kobiety. - Oddaj pani serwetk - rzekł Szwejk zwracaj c si bardzo uprzejmie do pani, która płakała na kanapie. - eby jej nie podeptali. Moje uszanowanie pani. Trzasn ł obcasami, zasalutował i wyszedł do sieni. Na schodach nie było adnych ladów walki, bo wszystko zgodnie z przewidywaniem Vodiczki poszło bardzo gładko. Tylko na dole, koło bramy, znalazł Szwejk rozdarty biały kołnierzyk. Tutaj rozegrał si wida ostatni akt tragedii, gdy pan Kakonyi trzymał si bramy i rozpaczliwie si bronił, aby nie by wywleczonym na ulic . Natomiast na ulicy był ruch niezgorszy. Pana Kakonyiego zaci gni to do pobliskiej bramy, gdzie polewano go wod , a na rodku ulicy saper Vodiczka jak lew walczył z kilku honwedami-huzarami, którzy stan li w obronie swego ziomka. Wywijał on bagnetem na pasie jak cepem. Walczył po mistrzowsku, ale nie walczył sam. Rami przy ramieniu walczyło obok niego kilku ołnierzy

240


czeskich z ró nych pułków. Przechodzili akurat ulic i po pieszyli ziomkowi z pomoc . Szwejk opowiadał pó niej, e sam nie wie, jak si wpl tał w t cał awantur ; e nie miał bagnetu, wi c op dzał si kijem, który mu si do r k przypl tał, a był własno ci jakiego wystraszonego wiadka tej bijatyki. Awantura trwała do długo, ale nawet najpi kniejsze rzeczy maj swój koniec. Nadeszło wojsko z bereitschaftu i zabrało z sob uczestników walki. Szwejk maszerował obok Vodiczki ze swoim kijem, który przez komendanta bereitschaftu uznany został jako corpus delicti. Szedł krokiem równym, trzymaj c kij na ramieniu niby karabin. Stary saper Vodiczka przez cały czas milczał uparcie i dopiero gdy wchodzili na odwach, rzekł melancholijnie do Szwejka. - A co, nie mówiłem ci, e Madziarów nie znasz?

241


Rozdział 19 NOWE CIERPIENIA Pułkownik Schröder z zadowoleniem spogl dał na blad twarz porucznika Lukasza, który miał du e sine kr gi pod oczyma; porucznik, zakłopotany, nie patrzył w twarz swego zwierzchnika, ale ukradkiem jakby studiował jakie wa ne zagadnienie, spogl dał na map dyslokacji wojsk w obozie. Mapa ta była jedyn ozdob całej kancelarii pułkownika. Przed pułkownikiem le ało na stole kilka gazet z artykułami zakre lonymi kolorowym ołówkiem. Pułkownik jeszcze raz spojrzał na nie, a potem rzekł patrz c uwa nie na porucznika Lukasza: - Wi c pan ju wie o tym, e słu cy pa ski Szwejk jest w areszcie i e zostanie prawdopodobnie oddany pod s d dywizyjny? - Wiem, panie pułkowniku. - Oczywi cie, e to nie wszystko - z naciskiem rzekł pułkownik pastwi c si nad swoim podwładnym. - Na tym sprawa si nie sko czy. Opinia publiczna jest wzburzona tym, co spłatał pa ski słu cy, ale do całej tej afery zostało wpl tane tak e i pa skie nazwisko, panie poruczniku. Z dowództwa dywizji nadesłano nam ju pewien materiał. Mamy tak e kilka gazet, które pisały o wypadku. Mo e pan mi te artykuły przeczyta na głos. Podał porucznikowi Lukaszowi gazety z zakre lonymi artykułami, a porucznik zacz ł odczytywa jeden z nich głosem tak monotonnym, jakby z czytanki dla dzieci odczytywał zdanie: „Miód jest daleko po ywniejszy i strawniejszy od cukru.” „Gdzie mamy gwarancje swej przyszło ci?” - Czy to jest „Pester Lloyd”, panie poruczniku? - zapytał pułkownik. - Tak jest, panie pułkowniku - odpowiedział porucznik Lukasz i czytał dalej: „Wojna wymaga współdziałania wszystkich obywateli monarchii austrow gierskiej. Je li chcemy zapewni sobie pokój i bezpiecze stwo, to wszystkie narody musz wspomaga si wzajemnie, a gwarancja naszej przyszło ci spoczywa wła nie w tym rzetelnym szacunku, jaki narody okazuj sobie wzajemnie. Najwi ksze ofiary naszych dzielnych ołnierzy, posuwaj cych si stale naprzód, byłyby daremne, gdyby nasze tyły, czyli organa od ywcze naszych sławnych wojsk, nie były nale ycie zjednoczone, gdyby za plecami naszych ołnierzy pojawiały si ywioły rozbijaj ce jednolito pa stwa, a przez swoj niegodziw agitacj obni aj ce warto władzy pa stwowej. ywioły takie musiałyby uniemo liwi ostatecznie współdziałanie obywateli i doprowadziłyby do zamieszek. W tej dziejowej chwili nie mo emy spogl da spokojnie na gar ludzi, którzy powodowani szowinizmem narodowym zakłócaj zgodn prac wszystkich narodów i przeszkadzaj dziełu ukarania tych n dzników, którzy na pa stwo nasze napadli bez jakiegokolwiek powodu, z zamiarem odarcia go ze wszystkich dóbr kulturalnych. Niepodobna przemilcze tych objawów chorobliwej nienawi ci, która d y tylko do zniweczenia jedno ci w duszach

242


narodu. Ju nieraz nadarzała si nam sposobno do zwracania uwagi w naszym pi mie, na to, e władze wojskowe zmuszone były z cał surowo ci wyst powa przeciwko tym jednostkom z czeskich pułków, które to jednostki, nie szanuj c chwalebnej tradycji owych pułków, krzewi po miastach i miasteczkach w gierskich nienawi przeciwko całemu narodowi czeskiemu, który jako cało niczemu nie jest winien, albowiem zawsze stał niezachwianie na stra y interesów tego pa stwa, o czym wiadczy długi szereg znakomitych wodzów czeskich, e wspomnimy tu jedynie o sławnej pami ci marszałku Radetzkim i innych obro cach mocarstwa austrow gierskiego. Tym to wietlanym postaciom przeciwstawia si kilku łobuzów nale cych do czeskich szumowin społecznych. Korzystaj c z wojny wiatowej zgłosili si dobrowolnie do wojska, aby zakłóca jednomy lno narodów monarchii, kieruj c si przy tym swymi najni szymi pop dami. Zwracali my ju uwag na awantury pułku X w Debreczynie, którego post pki były omawiane i pot pione przez parlament w Budapeszcie, a którego sztandar pułkowy został pó niej na froncie. Kto ma na sumieniu ten haniebny grzech? Kto p dził czeskich ołnierzy. Co sobie my li obca hołota w naszej w gierskiej ojczy nie, najlepiej wiadczy to, co si stało niedawno w Királyhíd, tej wyspie w gierskiej nad Litaw . Jakiej narodowo ci s ołnierze z pobliskiego obozu wojskowego w Brucku nad Litaw , którzy napadli i poturbowali tamtejszego obywatela i kupca pana Gyul Kakonyiego? Uwa amy za bezwzgl dny obowi zek odno nych władz, aby wy wietliły t spraw i zwróciły si z zapytaniem do dowództwa wojskowego, które ze swej strony na pewno ju zaj ło si t afer , jaka rola w tym szczuciu przeciwko narodowi w gierskiemu przypada porucznikowi Lukaszowi, którego imi powtarzane jest w mie cie w zwi zku z tym, co si tam niedawno stało. Donosi nam o tym nasz korespondent miejscowy zebrawszy bogaty materiał dotycz cy całej tej sprawy, która woła po prostu o pomst do nieba. Czytelnicy "Pester Lloyd" na pewno z zaciekawieniem b d ledzi bieg tej sprawy; nie omieszkamy ich zapewni , e wkrótce zaznajomimy ich bli ej z całym tym wydarzeniem, maj cym tak wyj tkowe znaczenie. Jednocze nie wszak e oczekujemy komunikatu urz dowego o zbrodni w Királyhíd, jakiej dopuszczono si na miejscowej ludno ci madziarskiej. e spraw t zajmie si tak e parlament w Budapeszcie, o tym mówi nie trzeba. Czeskich ołnierzy, przeje d aj cych przez W gry na front, trzeba nauczy szacunku dla naszych praw Korony w. Stefana. Je li za istniej jeszcze ludzie, którzy nie rozumiej znaczenia tych wybryków, jakie si zdarzaj , to niechaj wiedz , e w czasach wojny uczy si ró nych awanturników poszanowania prawa kul , stryczkiem, kryminałem i bagnetem. Gdzie nie ma dobrej woli, tam siła nauczy, jak trzeba si liczy z interesami naszej wspólnej ojczyzny.” - Kto jest podpisany pod tym artykułem, panie poruczniku? - Bela Barabas, redaktor i poseł, panie pułkowniku. - To znaczy dra , panie poruczniku. Ale zanim si ta rzecz dostała do „Pester Lloyd”, ten sam artykuł był ju wydrukowany w „Pesti Hirlap”. A teraz niech mi pan przeczyta urz dowe tłumaczenie artykułu, który ukazał si w sopro skiej gazecie „Soproni Napló”.

243


Łukasz odczytywał artykuł, w którym redaktor z jakim osobliwym zamiłowaniem powtarzał takie zwroty, jak: przekazanie m dro ci pa stwowej, porz dek pa stwowy, ludzka nikczemno , podeptana godno ludzka, uczta ludo erców, zmasakrowane społecze stwo, banda mameluków, zakulisowe spr yny itd. Z artykułu wynikało, e W grzy na własnej ziemi s najbardziej prze ladowanym narodem, a napisany był takim tonem, jakby czescy ołnierze napadli autora, powalili go na ziemi , skakali po jego brzuchu, on za ryczał z oburzenia i bólu, a kto tam jego ryk stenografował.”O pewnych powa nych sprawach - wyrzekał "Soproni Napló" tonem płaczliwym - nie pisze si nic, chocia nie wiadomo dlaczego. Ka dy z was wie, co to jest czeski ołnierz na W grzech i na froncie. Wszyscy doskonale wiemy, co Czesi potrafi , jakie czynniki tu działaj i kto wszystko aran uje. Czujno władz zwraca si , oczywi cie, ku sprawom wa niejszym, ale dla tych wa niejszych rzeczy nie powinno si przeocza rzeczy pomniejszych, nie mo na bowiem dopu ci , aby powtórzyło si to, co miało miejsce w tych dniach w Királyhíd. Nasz artykuł wczorajszy miał pi tna cie skre le , tote i dzisiaj ze wzgl dów technicznych nie mo emy wypowiedzie si obszernie i szczegółowo o tym, co si tam stało. Korespondent nasz, wysłany na miejsce, donosi nam, e władze zabrały si do ledztwa z wielk energi . Dziwi nas jedynie to, e niektórzy uczestnicy masakry w Királyhíd jeszcze nie zostali aresztowani. Dotyczy to osobliwie pewnego pana, który, jak si dowiadujemy, jeszcze ci gle przebywa w obozie i bezkarnie afiszuje si w odznakach swego "pagageiregimentu". Imi jego było wymienione onegdaj w "Pester Lloyd" i "Pesti Napló". Jest to znany czeski szowinista Lukasz, o którego wybrykach podana b dzie interpelacja przez posła naszego Gez Savanyu, reprezentuj cego okr g Királyhíd.” - Równie uprzejmie pisze o panu tygodnik wychodz cy w Királyhíd - rzekł pułkownik Schröder do porucznika - a tak e gazety preszburskie. Ale nie b dzie to pana interesowało, poniewa wszystkie te artykuły pisane s na jedno kopyto. Z politycznego punktu widzenia da si łatwo wytłumaczy , poniewa my, Austriacy, czy jeste my Niemcami, czy Czechami, w porównaniu z Madziarami stoimy jednak... Rozumie pan, panie poruczniku? Mamy tu do czynienia z pewn tendencj . Bardziej interesuj cy dla pana byłby artykuł „Komarne skiej Gazety Wieczorowej”, w której mowa o tym, e chciał si pan dopu ci gwałtu na pani Kakonyi, i to w jadalni podczas obiadu i w obecno ci jej m a, któremu groził pan szabl , zmuszaj c go do zatykania onie ust r cznikiem, eby nie krzyczała. To jest niejako ostatnia o panu wiadomo , panie poruczniku. Pułkownik u miechn ł si i mówił dalej: - Władze nie spełniły swego obowi zku. Cenzura prewencyjna tutejszych pism te jest w r ku Madziarów. Robi sobie z nami, co im si ywnie podoba. Oficer nasz nie ma ochrony przed tak cywiln redaktorsk wini madziarsk . Dopiero na skutek naszego ostrego wyst pienia czy te telegramu naszego s du dywizyjnego prokuratura w Budapeszcie wydała rozporz dzenia, by zaaresztowano niektórych ludzi w wy ej wymienionych redakcjach. Najwi cej nabroił redaktor „Komarne skiej Gazety Wieczorowej”, ale do mierci popami ta on swoj gazetk ! Ja zostałem upowa niony przez s d dywizyjny, abym pana przesłuchał jako pa ski zwierzchnik. Przysłano mi te papiery

244


dotycz ce całego ledztwa. Wszystko byłoby si dobrze sko czyło, gdyby nie ten pa ski nieszcz sny Szwejk. Razem z nim znajduje si niejaki saper Vodiczka, u którego po bijatyce znaleziono pa ski list napisany do pani Kakonyi. Otó pa ski Szwejk twierdził przy badaniu, e to on sam ten list napisał, a kiedy kazano mu go przepisa , eby mo na było porówna charakter pisma, Szwejk przepisał, ale potem ze arł pa ski list. Z kancelarii pułku wysłano nast pnie do s du dywizyjnego pa skie raporty dla porównania ich z r kopisem Szwejka i oto masz pan rezultat badania. Pułkownik wyszukał w dokumentach jaki papier i pokazał w nim porucznikowi miejsce podkre lone: „Oskar ony Szwejk odmówił napisania podyktowanych mu zda , twierdz c, e przez noc zapomniał pisa .” - W ogóle ja, panie poruczniku, nie przywi zuj do tego wszystkiego adnej wagi i jest dla mnie oboj tne, co tam na ledztwie wygaduje ten pa ski Szwejk czy saper Vodiczka. Szwejk i saper twierdz , e chodziło jedynie o jaki niewinny arcik, na którym si nie poznano, i e sami zostali napadni ci przez cywilów, wi c musieli si broni dla ratowania honoru wojskowego. Przy ledztwie wyszło na jaw, e cały ten Szwejk to ładny numer. Na przykład na pytanie, dlaczego si nie przyznaje, odpowiedział do protokołu:” Ja, powiada, znalazłem si w takiej samej sytuacji, w jakiej znalazł si pewien słu cy malarza Panuszki z powodu jakich obrazów Marii Panny.” Kiedy mu zarzucano sprzeniewierzenie tych obrazów, to tak e nie mógł odpowiedzie nic innego, tylko to jedno: "Czy chcecie, ebym sobie wyrwał serce z piersi?" Oczywi cie postarałem si , eby na wszystkie te napastliwe i nikczemne artykuły tutejszych gazet dana była nale yta odpowied w imieniu s du dywizyjnego. Dzisiaj porozsyła si te sprostowania i mam nadziej , e w ten sposób uczyniłem wszystko, co było trzeba dla naprawienia tych wi stw, których narobiły te dziennikarskie bestie cywilnomadziarskie. Zdaje mi si , e stylizacja moja jest bardzo dobra: „S d dywizyjny nr... i dowództwo pułku nr... o wiadczaj , e artykuł zamieszczony w pi mie miejscowym o rzekomych awanturach szeregowych pułku nr... w niczym nie odpowiada rzeczywisto ci i od pierwszego do ostatniego słowa jest zmy lony. Wdro ono ledztwo przeciwko tym dziennikom, które pozamieszczały owe kłamliwe wiadomo ci, i winowajcy b d surowo ukarani.” S d dywizyjny - mówił pułkownik dalej - wypowiada si w li cie do naszego pułku, i zdaniem jego nie chodzi o nic innego, tylko o systematyczne podjudzanie przeciwko oddziałom wojskowym przybywaj cym z Przedlitawii do Zalitawii. Niech pan porówna z łaski swojej, ile wojska wysłali my na front my, a ile oni. Powiem panu tylko tyle, e ołnierz czeski jest mi daleko milszy ni ta hołota madziarska. Jak tylko wspomn o pewnych rzeczach, to mnie zaraz w ciekło ogarnia. Pod Białogrodem ostrzeliwali Madziarzy nasz drugi marszbatalion, nasz marszbatalion nie wiedział, e strzelaj te gałgany madziarskie, i zacz ł strzela do deutschmeistrów na prawym skrzydle, a deutschmeistrzy te si nie zorientowali i zacz li ostrzeliwa pułk bo niacki, który stał obok nich. Mówi panu, co to wtedy było! Ja byłem akurat w sztabie brygady na obiedzie, dnia poprzedniego mieli my na obiad tylko szynk i zup konserwow , wi c tego dnia mieli my dosta porz dny obiad: rosół z kur , filet z ry em i ciastka z szodonem.

245


W wigili tego dnia powiesili my w miasteczku jakiego serbskiego handlarza wina, a nasi ołnierze znale li w jego piwnicy winko licz ce sobie trzydzie ci latek. Mo e pan sobie wyobrazi , jak cieszyli my si wszyscy, e b dzie dobry obiad. Zjedli my rosół, zabieramy si do kury, gdy wtem padaj pojedyncze strzały, a potem zaczyna si strzelanina na dobre, za nasza artyleria, która poj cia o tym nie miała, e to ostrzeliwuj si nasze własne oddziały, zacz ła pra y na nas ogniem i jeden granat padł tu koło sztabu naszej brygady. Serbowie pomy leli wida , e u nas wybuchn ł bunt, i ze wszystkich stron zacz li wali do nas, z czego si dało, a zarazem przeprawili si przez rzek . Generała brygady wołaj do telefonu; a wtem generał dywizji podniósł istne piekło krzycz c, co to za błaze stwa dziej si na odcinku zajmowanym przez nasz brygad , bo akurat dostał rozkaz ze sztabu armii, aby rozpocz atak na pozycje serbskie o godzinie drugiej minut trzydzie ci pi w nocy od lewego skrzydła.”My, powiada, jeste my w rezerwie” - wi c natychmiast kazał ogie wstrzyma . Ale to przecie mieszne, gdy kto w takiej sytuacji chce „Feuer einstellen”. Centrala telefoniczna brygady melduje, e nigdzie nie mo e si dodzwoni , tylko sztab 75 pułku melduje, e dostał rozkaz od s siedniej dywizji: „Ausharren!, e nie mo e dogada si z nasz dywizj , e Serbowie obsadzili wzgórza dwie cie dwana cie, dwie cie dwadzie cia sze i trzysta dwadzie cia siedem, e da wysłania jednego batalionu jako ł cznika i telefonicznego poł czenia z nasz dywizj . Przerzucamy druty na dywizj , ale poł czenie ju było przerwane, poniewa Serbowie dostali si na nasze tyły i od obu skrzydeł zamykali nas w trójk cie, w którym potem pozostało wszystko: piechota, artyleria i tabory z cał autokolumn , składy i szpital polowy. Przez dwa dni nie zsiadali my z koni, a dowódca dywizji razem z dowódc brygady dostali si do niewoli. A wszystko to zawinili Madziarowie przez ostrzeliwanie naszego drugiego marszbatalionu. Rzecz prosta, e cał win zwalili na nasz pułk. Pułkownik splun ł. - Sam pan si teraz przekonał, panie poruczniku, jak haniebnie wyzyskali pa sk przygod w Királyhíd. Porucznik Lukasz zakaszlał nie wiedz c, co odpowiedzie . - Panie poruczniku - zwrócił si do niego pułkownik z kordialn poufało ci połó pan r k na sercu i mów pan rzetelnie: ile razy przespał si pan z pani Kakonyi? Pułkownik Schröder był tego dnia w usposobieniu bardzo dobrym. - Niech mi pan nie gada, e zaczynał pan dopiero korespondowa . Kiedym był w pa skich latach i zostałem wysłany na kursy miernicze do Chebu, to przez trzy tygodnie nic innego nie robiłem, tylko spałem sobie z W gierkami. Trzeba było widzie mnie wtedy. Co dzie inna. Młode, starsze, panny, m atki, jak si zdarzyło. Odbywałem ten kurs mierniczy tak rzetelnie, e gdy potem wróciłem do pułku, to ledwo nó ki za sob powłóczyłem. Najwi cej wypompowała mnie ona pewnego adwokata. Pokazała mi, na co sta W gierki. Nos mi pogryzła i przez cał noc oka mi zmru y nie dała. Powiada, e zacz ł korespondowa - pułkownik poufale klepn ł porucznika po ramieniu. - Znamy si na tym. Niech pan nic nie mówi, bo ja mam o całej

246


sprawie swoje własne zdanie. Zwi zał si pan z babin , jej mał onek was wytropił, a ten idiotyczny Szwejk... Ale co prawda, to prawda, panie poruczniku, ten Szwejk to jednak charakter, skoro tak dobrze spisał si z pa skim listem. Takiego człowieka szkoda trzyma w areszcie. Wychowanie wojskowe ma. Bardzo mi si ten chłop podoba. Koniecznie trzeba b dzie ledztwo przeciw niemu przerwa i sprawie łeb ukr ci . Pana sponiewierali w gazetach, wi c obecno pa ska jest tu zupełnie zb dna. W ci gu tygodnia wyprawiona zostanie kompania marszowa na front rosyjski. Jest pan najstarszym oficerem 11 kompanii, wi c pojedzie pan jako jej dowódca. W brygadzie zostały poczynione odpowiednie zarz dzenia. Niech pan powie feldfeblowi rachuby, eby panu poszukał jakiego innego słu cego zamiast Szwejka. Porucznik Lukasz odpowiedział pułkownikowi wdzi cznym spojrzeniem, ale pułkownik mówił dalej: - Szwejka przydzielam panu jako Kompanie-Ordonnanz. - Pułkownik wstał i podaj c r k blademu z wra enia porucznikowi rzekł: - A wi c wszystko jest w porz dku. ycz panu, aby si pan odznaczył na wschodnim froncie i w ogóle wszystkiego najlepszego. A je li kiedy spotkamy si znowu , to niech pan nie unika naszego towarzystwa, jak to było w Budziejowicach. Porucznik Lukasz, wracaj c do siebie, powtarzał sobie przez cał drog : - Kompanie-Kommandant, Kompanie-Ordonnanz... Przed jego oczami co chwila wyłaniała si posta Szwejka. Gdy porucznik polecił feldfeblowi rachuby Va kowi, aby mu wyszukał jakiego nowego słu cego zamiast Szwejka, ten odpowiedział: - My lałem, e pan porucznik jest ze Szwejka zadowolony. - Gdy si dowiedział, e Szwejk został mianowany ordynansem kompanii zawołał: - Bo e, b d nam miło ciw! W baraku s du dywizyjnego o zakratowanych oknach aresztanci wstawali według przepisu o godzinie siódmej rano i sprz tali sienniki poroz ciełane w kurzu i brudzie na podłodze. Prycz tam nie było. Za przepierzeniem długiej sali aresztanci zgodnie z zarz dzeniem układali koce i sienniki, a ci, co robot sko czyli, siedzieli na ławkach wzdłu ciany i wiskali si (tacy przewa nie przybywali z frontu) albo te opowiadali sobie ró ne przygody. Szwejk i stary saper Vodiczka siedzieli razem z innymi ołnierzami z ró nych pułków i formacji na ławie przy drzwiach. - Spójrzcie no, chłopcy - rzekł Vodiczka - na tamtego łobuza madziarskiego, co stoi przy oknie, jak to si psubrat modli, eby go nie skazali na grub kar . Nie rozedrze by mu tak pyska od ucha do ucha? - Daj mu spokój - odpowiedział Szwejk - bo to człowiek porz dny i dostał si tu za to, e nie chciał słu y w wojsku. On jest przeciwnikiem wojny i nale y do jakiej sekty, a do paki dostał si za to, e si trzyma przykazania bo ego i nikogo nie chce zabi . Poka mu oni przykazanie bo e! Przed wojn był na Morawach niejaki Nemrava, który nawet flinty na rami wzi nie chciał, jak mówił, było to przeciwko jego zasadzie noszenia flinty na ramieniu. Wsadzili go do paki i

247


potrzymali na chudym wikcie, a potem znowu poprowadzili go do przysi gi. A on na to, e przysi ga nie b dzie, bo przysi gi te nie uznaje. I wytrzymał wszystkie szykany. - Wida jaki głupi człowiek - rzekł stary saper Vodiczka. - Mógł przysi ga , ile wlezie, i nasra na cał przysi g . - Ja ju trzy razy przysi gałem - mówił jaki piechur - i ju trzeci raz siedz w pace za dezercj . Gdybym nie miał wiadectwa lekarskiego, e przed pi tnastu laty zatłukłem moj ciotk w napadzie choroby umysłowej, to ju trzy razy byłbym na froncie rozstrzelany. Ale nieboszczka ciotka ratuje mnie jako za ka dym razem i kto wie, mo e dostan si ostatecznie zdrów i cały do domu. - A za co ty, kolego, zatłukł swoj ciotk ? - zapytał Szwejk. - A za có si ludzi zatłukuje? - odpowiedział miły towarzysz. - Ka dy mo e si łatwo domy li , za to, e miała pieni dze. Miała baba pi ksi eczek oszcz dno ciowych i akurat przesłali jej procenty, kiedym do niej przyszedł głodny i obdarty. Prócz niej nie miałem ywego ducha na całym bo ym wiecie. Przyszedłem do niej i prosz , eby si nade mn zlitowała, a ta, cierwo, posyła mnie do roboty, e, powiada, taki młody, krzepki i zdrowy człowiek. Powiedzieli my sobie par słów, a ja tak tylko tr ciłem j par razy pogrzebaczem w głow i fizjonomi , tak jej jako obrobiłem t g b , e potem nie wiedziałem, czy to ciocia, czy nie ciocia. Siedziałem koło niej na ziemi i ci gle medytowałem: „Czy to ciocia, czy nie ciocia?” Nazajutrz znale li mnie koło cioci s siedzi. Potem siedziałem u wariatów na Słupach, a gdy przed wojn badała nas w Bohnicach komisja, zostałem uznany za wyleczonego i zaraz musiałem pój do wojska i odsługiwa swoje zaległo ci. Obok rozmawiaj cych przeszedł ołnierz o bardzo smutnym wyrazie twarzy i z miotł w r ku. - To jaki nauczyciel z ostatniej kompanii marszowej - rzekł strzelec siedz cy obok Szwejka - b dzie zamiatał swój k t. Ogromnie porz dny człowiek. Siedzi tu za to, e napisał jaki wierszyk. - Chod tu, bracie profesorze! - zawołał na człowieka z miotł , który wolno i z powag zbli ył si do ławy. - Zadeklamuj nam ten wiersz o wszach. ołnierz z miotł chrz kn ł i zadeklamował: Wszystko zawszone. Front si wiszcze cały, Od wszów si roi pod odzie . W wygodnych łó kach generały Co dzie bielizn maj wie . Zawszeni wszyscy; młodzi, starzy, Nad wszów przeszło ci czuwa stra , Bo ju si z prusk weszk parzy Nasz stary austriacki wszarz. Smutny ołnierz z miotł przysiadł si do towarzystwa i rzekł: - To wszystko. I z powodu takiej drobnostki ju cztery razy byłem przesłuchiwany przez pana audytora.

248


- Cała ta wszawa historia niewarta gadania - roztropnie rzekł Szwejk. Chodzi jedynie o to, kogo s d b dzie uwa ał za starego wszarza austriackiego. Dobrze pan zrobił, e wtr cił pan słowo o parzeniu, bo od tego zbaraniej zupełnie. Trzeba im b dzie wytłumaczy , e wszarz to samiec wszy, bo inaczej nie wypłacze si pan z tej afery. Przecie nie pisał pan tego z zamiarem obra enia kogokolwiek. Co do tego nie mo e by najmniejszej w tpliwo ci. Panu audytorowi trzeba powiedzie , e pan to sobie pisał tylko tak, dla swojej prywatnej przyjemno ci, i e tak samo, jak samiec krowy nazywa si buhaj, tak samiec wszy nazywa si wszarz. Nauczyciel westchn ł: - Kiedy ten pan audytor nie umie dobrze po czesku. Ju mu t spraw tłumaczyłem w taki wła nie sposób, ale on mi dowodził, e samiec wszy nazywa si „wszyk”. Powiada do mnie ten pan audytor: „Ne f a , ale wsik. Femininum, sie, gebildeter Kerl, ist "ten fe ", also masculinum ist "ta fsik". Wir kennen uns're Pappenheimer.” - Jednym słowem - rzeki Szwejk - dobrze nie jest, ale nie trzeba traci nadziei, jak mawiał Cygan Janeczek w Pil nie, kiedy w roku 1879 zakładali mu stryczek na szyj za podwójne morderstwo. A miał racj , bo trzeba było odprowadzi go spod szubienicy z powrotem do wi zienia, jako e akurat tego dnia najja niejszy pan miał urodziny i nie mo na było nikogo wiesza . Wi c go powiesili dopiero nazajutrz, gdy ju było po urodzinach, i miał chłopisko takie osobliwe szcz cie, e nast pnego dnia po powieszeniu go przyszło ułaskawienie i miał by wznowiony proces, bo wszystko wskazywało na to, e to zrobił jaki inny Janeczek. Wi c go musieli wykopa z grobu na cmentarzu wi ziennym, zrehabilitowa i przewie na katolicki cmentarz, po czym dopiero pokazało si , e Janeczek jest ewangelik, wi c go przenie li na cmentarz ewangelicki, a potem... - Potem dostaniesz par razy w pysk - odezwał si stary saper Vodiczka. eby sobie zmy la takie mieszne kawały. My tu mamy zmartwienie, e nas czeka s d dywizyjny, a ten sobie ze wszystkiego pokpiwa. Wczoraj, gdy nas prowadzili na badanie, zacz ł mi tłumaczy , co to jest ró a jerycho ska. - Kiedy to nie moja wina - bronił si Szwejk. - Opowiadał o tym Maciej, słu cy malarza Panuszki, pewnej starej babie. Pytała go, jak wygl da ró a jerycho ska, wi c on jej odpowiedział: „We pani suche łajno krowie, połó je na talerzu i polej wod , a ono wnet si pi knie zazieleni. To jest ró a jerycho ska.” Ja takich błaze stw nie zmy lałem. Jak si idzie na badanie, to trzeba sobie o czym pogaw dzi , a ja ci chciałem troch pocieszy , mój Vodiczko... - Ju ty pocieszysz kogo - rzekł Vodiczka i splun ł wzgardliwie. - Człowiek si kłopocze dniem i noc , w jaki sposób wydosta si z tej bryndzy, eby jak najpr dzej mo na było wyrwa si na wolno i policzy si z tymi łobuzami madziarskimi, a ten chce pociesza człowieka jakim krowim łajnem. Jak e si wezm za tych łobuzów madziarskich, kiedy siedz pod kluczem, i do tego wszystkiego jeszcze musz udawa i zapewnia pana audytora, e si na Madziarów nie gniewam i le im nie ycz ? Pieskie ycie, prosz pa stwa. Ale jak mi taki drab wpadnie w r ce, to go udusz jak szczeni i poka im wszystkim „Isten áld meg a magyart”! Porachuj si z nimi tak akuratnie, e o mnie jeszcze b d ludzie gadali.

249


- Nie martwmy si o nic - rzekł Szwejk. - Wszystko si uło y jak najlepiej, tylko pami ta trzeba o tym, e na s dzie nigdy nie nale y mówi prawdy. Kto si da nabra i przyzna si , to stracony. Z takiego głupca nigdy nic nie b dzie. Jakem razu pewnego pracował w Morawskiej Ostrawie, to zdarzyła si tam taka rzecz: jaki górnik sprał in yniera w cztery oczy, tak e nikt tego nie widział. Adwokat, który tego górnika bronił, doradzał mu bezustannie, eby si wszystkiego wypierał, to mu si nic sta nie mo e, a znowu prezes s du w kółko swoje o tym, e przyznanie si jest okoliczno ci łagodz c . Ale górnik nic, tylko w kółko powtarzał swoje, e si nie ma do czego przyznawa , wi c został uniewinniony, poniewa wykazał swoje alibi. Tego samego dnia był w Brnie. - Jezus Maria! - rozsierdził si Vodiczka. - Ja tego nie wytrzymam. Nie rozumiem, po co on nam o tym wszystkim gada. Wczoraj było to samo na badaniu. Był tam jaki człowieczek, a gdy si go audytor zapytał, czym jest w cywilu, odpowiedział: „Dymam u Krzy a”. Przez pół godziny trzeba było z nim gada , zanim wreszcie audytor dowiedział si , e ten poczciwiec obsługuje miechy u kowala Krzy a. A gdy go po chwili zapytali: „Wi c w cywilu jeste cie robotnikiem pomocniczym?” A ten swoje: „Jakim tam robotnikiem! Dymam u Krzy a.” Na korytarzu odezwały si kroki wartownika i wołanie: „Zuwachs!” - Chwała Bogu, b dzie nas wi cej - ucieszył si Szwejk. - Mo e maj papierosa albo troch tytoniu. Drzwi si otworzyły i do rodka został wepchni ty jednoroczny ochotnik, który siedział ze Szwejkiem w areszcie w Budziejowicach i został skazany na skrobanie kartofli w kuchni jakiej kompanii. - Niech b dzie pochwalony... - rzekł przekraczaj c próg wi zienia, na co Szwejk odpowiedział w imieniu wszystkich: - Na wieki wieków, amen. Jednoroczny ochotnik z zadowoleniem spojrzał na Szwejka, poło ył na ziemi koc, który ze sob przyniósł, i przysiadł si na ławie do czeskiej kolonii. Zza cholewek buta wydostał mnóstwo papierosów i cz stował nimi wszystkich. Potem wygrzebał z jakiego ukrycia drask oraz kilka zapałek poprzecinanych wzdłu na dwoje. Z wielk ostro no ci zapalił papierosa. Podał wszystkim ognia i z wesoł oboj tno ci o wiadczył: - Jestem oskar ony o bunt. - To nic osobliwego - rzekł Szwejk głosem łagodnym - zwyczajny szpas. - Szpas i bujda - zgodził si jednoroczny ochotnik - bo przecie wojen nie wygrywa si sprawami s dowymi. Je li ju koniecznie chc si ze mn prawowa , to niech si prawuj . Na ogół wzi wszy, jeden proces s dowy mniej czy wi cej nic w sytuacji zmieni nie mo e. - A w jaki sposób pan si zbuntował? - zapytał saper Vodiczka spogl daj c z uczuciem sympatii na jednorocznego ochotnika. - Nie chciałem czy ci wychodków na odwachu - odpowiedział zapytany. Wi c zaprowadził mnie do obersta. A ten oberst to ładna winia. Zacz ł wrzeszcze , e dostałem si do paki na podstawie regimentsraportu i e jestem zwyczajny aresztant, on za w ogóle dziwi si , e mnie wi ta ziemia nosi i e jeszcze nie przestała si obraca pomimo tej niesłychanej ha by, e w armii

250


znalazł si człowiek z prawami jednorocznego ochotnika, maj cy mo no zrobienia kariery oficerskiej, a jednak człowiek ten post powaniem swoim mo e wzbudzi w swoich przeło onych tylko uczucie gł bokiego obrzydzenia. Odpowiedziałem mu, e obracanie si ziemi nie mo e by przerwane, chocia znalazł si na niej taki człowiek jak ja, e prawa przyrody s mocniejsze od naszywek jednorocznych ochotników i e pragn łbym wiedzie , kto mo e mnie przymusi do czyszczenia wychodków, których sam nie zanieczy ciłem, aczkolwiek miałbym prawo i do tego po takiej wi skiej kuchni pułkowej, po zgniłej kapu cie i ochłapach baraniny. Potem rzekłem jeszcze temu oberstowi, i pogl d jego na to, czemu nosi mnie jeszcze wi ta ziemia, jest troch dziwny, bo dla mnie jednego nie mo e przecie wybuchn trz sienie ziemi. Pan oberst przez cały czas nic nie robił, tylko szcz kał z bami jak kobyła, gdy j zi bi w pysk zmarzła rzepa, a potem wrzasn ł na mnie: „Wi c b dziesz pan czy cił te wychodki czy nie b dziesz?” „Posłusznie melduj , e adnych wychodków czy ci nie b d .” „A ja mówi , e b dziecie, sie Einjähriger!” „Posłusznie melduj , e nie b d .” „Do stu tysi cy diabłów, sto wychodków wyczy cicie, jak ja wam ka !” „Posłusznie melduj , e nie b d czy cił ani stu, ani jednego.” I tak sobie rozmawiali my w kółeczko: „B dziesz czy cił?” „Nie b d czy cił.” I tak te wychodki latały mi dzy nami tu i tam, jakby to były jakie dzieci ce zagadki naszej pisarki Pauliny Moudrej. Oberst latał po kancelarii jak w ciekły, a wreszcie usiadł i rzekł: „Niech pan si dobrze zastanowi, bo ja pana przeka s dowi dywizyjnemu za bunt. Prosz sobie nie my le , e b dzie pan pierwszym jednorocznym ochotnikiem, którego podczas tej wojny za bunt rozstrzelano. W Serbii powiesili my dwóch jednorocznych ochotników z 10 kompanii, a jednego z kompanii 9 rozstrzelali my jak jagni . A za co? Za ich upór. Ci dwaj, których powiesili my, nie chcieli przebi kobiety i chłopca pod Šabacem, a ochotnik z 9 kompanii został rozstrzelany za to, e nie chciał i naprzód i tłumaczył si tym, e ma spuchni te nogi i e jest płaskostopy. Wi c b dziesz pan czy cił wychodki czy nie?” „Posłusznie melduj , e nie b d .” Oberst spojrzał na mnie i powiada: „Słuchaj pan, czy pan aby nie słowianofil?” „Posłusznie melduj , e nie jestem słowianofil.” Zabrali mnie do paki i powiedzieli mi, e zostałem oskar ony o bunt. - Najlepiej zrobisz, bratku - rzekł Szwejk - gdy zaczniesz teraz udawa idiot . Jakem siedział na garnizonie, to był tam jeden sprytny człowiek, wykształcony i uczony, profesor szkoły handlowej. Dezerterował z frontu i za to miano mu wytoczy jaki bardzo uroczysty proces; dla postrachu innych chciano go skaza i powiesi , a on wykr cił si z tej hecy sianem, i to bardzo zgrabnie. Udawał po prostu dziedzicznie obci onego, a gdy lekarz sztabowy zacz ł go bada , to mój m drala mu powiedział, e nie zdezerterował, ale e ju od lat dziecinnych lubi podró owa i zawsze budzi si w nim pragnienie w drówek w nieznane kraje. Pewnego razu znalazł si w Hamburgu, innym razem w Londynie i sam nie wie, jak to si stało, e si dostał w tamte strony. Jego ojciec był alkoholikiem i zmarł mierci samobójcz przed jego narodzeniem, matka była prostytutk i te si upijała, a wreszcie umarła na delirium. Młodsza siostra utopiła si , starsza

251


rzuciła si pod poci g, brat skoczył z kolejowego mostu na Vyszehradzie do Wełtawy, dziadek zamordował swoj on , oblał si naft i podpalił, druga babka włóczyła si z Cyganami i otruła si w wi zieniu zapałkami, jeden z bratanków był kilka razy karany za podpalenie i w wi zieniu w Kartuzach przeci ł sobie yły kawałkiem szkła, siostrzenica ze strony ojcowskiej wyskoczyła w Wiedniu z okna szóstego pi tra, on za sam jest bardzo zaniedbany w wychowaniu i do lat dziesi ciu nie umiał mówi , poniewa zdarzyło si , e gdy miał sze miesi cy i gdy go na stole przewijali, oddalili si od niego, a kot ci gn ł go ze stołu; padaj c na podłog uderzył si mocno w głow . Miewa te od czasu do czasu mocne bóle głowy i w takich chwilach sam nie wie, co robi. I wła nie w takiej chwili ruszył z frontu do Pragi i dopiero wówczas, gdy został aresztowany w gospodzie „U Fleków” przez andarmeri wojskow , odzyskał przytomno . Trzeba było widzie , z jak parad wypu cili go z paki i zwolnili z wojska! Siedziało razem z nim z pi ciu chłopa, którzy tak e mieli by s dzeni za dezercj , wi c na wszelki wypadek wypisali sobie wszystko pi knie i ładnie na papierku dla pami ci: „Ojciec alkoholik. Matka prostytutka. I siostra (utopiona). II siostra (poci g). Brat (z mostu). Dziadek † on , nafta, ogie . II babka (Cygany, zapałki) † itd.” Gdy jeden z nich zacz ł to wszystko wylicza lekarzowi wojskowemu, to nie zd ył wymieni nawet bratanka, bo lekarz, który miał ju trzeci taki przypadek z rz du, przerwał mu: „Ach, ty gałganie, twoja siostrzenica ze strony ojca wyskoczyła w Wiedniu z okna szóstego pi tra, jeste okropnie zaniedbany w wychowaniu, wi c przyda ci si wi zienie poprawcze.” Odprowadzili bratka, w kij zwi zali i zaraz sko czyło si z zaniedbanym wychowaniem, z ojcem alkoholikiem i matk prostytutk . Wolał z dobrej woli pój na front. - Dzisiaj - rzekł jednoroczny ochotnik - ju nikt w wojsku nie wierzy w dziedziczne obci enie, bo gdy ludzie jeszcze wierzyli w takie rzeczy, to wszystkie sztaby generalne wszystkich armii trzeba by pozamyka w domach wariatów. W zamku okutych drzwi zazgrzytał klucz i na progu stan ł profos. - Piechur Szwejk i saper Vodiczka do pana audytora! - zawołał. Obaj wywołani wstali, a Vodiczka rzekł do Szwejka. - Widzisz, co te gałgany robi ? Dzie w dzie badanie, a na wolno nie wypuszczaj . Wolałbym, eby nas lepiej skazali ni takie korowody. Wylegujemy si tu całymi dniami, a te łobuzy madziarskie lataj sobie po wiecie, jakby nigdy nic... Po drodze na badanie, które odbywało si w kancelarii s du dywizyjnego, umieszczonego w innym baraku, saper Vodiczka razem ze Szwejkiem zastanawiali si nad tym, kiedy wła ciwie stan przed jakim porz dnym s dem. - Same przesłuchiwania - irytował si Vodiczka - a rezultatu jak nie ma, tak nie ma. Pozapisuj masy papieru, a człek si s du nie doczeka. Zgnijemy za kratami. Powiedz szczerze, czy mo na re te polewki, jakie tu daj ? Albo te kapust ze zmarzłymi kartoflami? Do stu diabłów, takiej idiotycznej wojny wiatowej jeszcze nigdy nie widziałem. Wyobra ałem to sobie całkiem inaczej.

252


- A ja jestem zupełnie zadowolony - rzekł Szwejk. - Przed laty, kiedym słu ył w wojsku, to nasz feldfebel Solpera mawiał, e w wojsku musi by porz dek, i do słów swoich dodawał takie trza ni cie w z by, e si potem o tym porz dku wojskowym pami tało do samej mierci. Albo taki nieboszczyk oberlejtnant Kvajser, gdy przegl dał karabiny, to nam tłumaczył, e ka dy ołnierz musi okazywa jak najwi ksz nieczuło , bo ołnierze to tylko bydło, które skarb pa stwa karmi, daje mu re , poi go kaw , nabija mu fajk tytoniem i za to musi to bydełko słu y i milcze . Saper Vodiczka zamy lił si i po chwili mówił dalej: - Jak ci zawoła ten audytor, to pami taj, Szwejku, eby si nie pl tał w zeznaniach. Powtórz to, co mówił poprzednio, eby mnie nie wsypał. Główna rzecz to to, e widziałe , jak na mnie te łobuzy madziarskie napadły. Przecie wszystko to zrobili my na wspólny rachunek. - Nie bój si , Vodiczka - uspokajał go Szwejk. - B d spokojny i nie denerwuj si . Taki s d dywizyjny to wielkie głupstwo. Trzeba ci było widzie , jak zwi le odbywały si takie s dy polowe przed laty. Słu ył razem ze mn niejaki Heral, nauczyciel, i ten wła nie Heral opowiadał nam kiedy , gdy wszyscy dostali my koszarniaka, e w muzeum praskim jest ksi ka, a w tej ksi ce opisany jest s d wojenny za Marii Teresy. Ka dy pułk miał swojego kata, który u miercał ołnierzy swego pułku jednego za drugim i za to brał po terezja skim talarze od sztuki. I widzisz, ten kat według zapisków tamtej ksi ki zarobił sobie czasem i pi talarów na dzie . Naturalnie - dodał Szwejk z wielk powag - e wtedy pułki były du e i wci je po wsiach uzupełniano. - Jak byłem w Serbii - rzekł na to Vodiczka - to w brygadzie naszej byli tacy amatorzy, co wieszali Serbów za papierosy. Który ołnierz powiesił chłopa, to dostawał dziesi papierosów „Sport”, za kobiet i dziecko po pi . Pó niej intendentura zacz ła oszcz dza i rozstrzeliwano Serbów partiami. Razem ze mn słu ył pewien Cygan; przez długi czas nie wiedzieli my, dlaczego był tak cz sto wzywany do kancelarii. Stali my wtedy nad Drin . Pewnej nocy, gdy go nie było, wpadło któremu z nas do głowy, eby pogrzeba w jego rzeczach, a ten drab miał trzy pełne pudełka po setce papierosów. Wrócił nad ranem do naszej stodoły, a my załatwili my si z nim krótko. Powalili my go na ziemi , a niejaki Bieloun udusił go pasem. Ale miał ten Cygan ycie mocne jak kot. - Stary saper Vodiczka splun ł. - W aden sposób nie mo na go było udusi . Zrobił ju pod siebie, oczy wylazły mu na wierzch, ale ci gle jeszcze był ywy jak nie dor ni ty kogut. Wi c trzeba było rozerwa go jak koguta. Dwaj trzymali go za nogi, dwaj złapali go za głow i skr cili mu kark. Potem wło yli my mu na plecy jego tobołek razem z papierosami i wrzucili my go do Driny. Kto by tam palił takie papierosy! Rano szukali go, dopytywali si o niego. - Trzeba było meldowa , e zdezerterował - roztropnie doradził Szwejk - e ju od dawna si do tego przygotowywał, bo co dzie powtarzał, e zwieje. - E, kto by tam był zwracał uwag na takie drobnostki - odpowiedział Vodiczka. - Zrobili my swoje, a o reszt nie kłopotali my si . Tam w Serbii takie sprawy były bardzo łatwe, bo co dzie kto znikał, a trupów nawet ju z Driny nie wyławiali. Spuchni te zwłoki Serba płyn ły obok zwłok naszych ołnierzy na

253


falach Driny do Dunaju, a było tego tyle, e niektórzy niedo wiadczeni dostawali na ten widok gor czki. - Trzeba im było da chininy - rzekł Szwejk. Weszli wła nie do baraku, w którym mie ciły si kancelarie s du dywizyjnego, i patrol zaprowadził ich natychmiast do kancelarii numer 8, gdzie za długim stołem, zawalonym mnóstwem papierów, siedział audytor Ruller. Pod r k miał jaki tom kodeksu karnego, a na nim stała nie dopita szklanka herbaty. Po prawej stronie stołu stał krucyfiks z imitacji ko ci słoniowej z zakurzonym Chrystusem, który rozpaczliwie spogl dał na postument swego krzy a zanieczyszczony popiołem i niedopałkami papierosów. Audytor Ruller ku wi kszemu cierpieniu Ukrzy owanego strzepywał wła nie popiół z papierosa na postument krzy a, a drug r k podnosił szklank z herbat , przylepion do okładki kodeksu. Oderwawszy szklank od kodeksu, nadal przewracał kartki w ksi ce wypo yczonej z biblioteki kasyna oficerskiego. Była to ksi ka Fr. S. Krausego z obiecuj cym nagłówkiem: Forschungen zur Entwicklungsgeschichte der geschlechtlichen Moral. Zapatrzywszy si na naiwne rysunki m skich i e skich genitaliów z odpowiednimi wierszykami, które odkrył uczony Fr. S. Kraus w wychodkach Dworca Zachodniego w Berlinie, audytor nie zwrócił uwagi na przybyłych. Dopiero znacz cy kaszel Vodiczki wyrwał go z gł bokiej zadumy, która towarzyszyła obserwacji zdobyczy nauki. - Was geht los? - zapytał przerzucaj c dalej kartki i szukaj c dalszego ci gu naiwnych rysuneczków, szkiców i wierszyków. - Posłusznie melduj , panie audytor - odpowiedział Szwejk - e kolega Vodiczka zazi bił si i teraz kaszle. Audytor Ruller teraz dopiero spojrzał na Szwejka i na Vodiczk . Starał si nada swej twarzy wyraz surowo ci. - Gdzie cie si włóczyli, włócz gi? - rzekł grzebi c si w kupie papierów le cych na stole. - Kazałem wam stawi si o dziewi tej, a tymczasem niedaleko jedenasta. - Jak stoisz, ty o le jeden! - krzykn ł na Vodiczk , który pozwolił sobie stan jakby na „spocznij”. Jak powiem: „ruht!” - to b dziesz mógł robi z kulasami, co ci si b dzie podobało. - Posłusznie melduj , panie audytor - odezwał si Szwejk - e on ma reumatyzm. - A ty stul pysk - rzekł audytor Ruller. - Jak si zapytam, to b dziesz odpowiadał. Trzy razy byłe u mnie na badaniu i sam diabeł wie, kiedy to si sko czy. Gdzie mi si te papierzyska pozapodziewały? Mam ja z wami, wy łotry sko czone, krzy Pa ski. Ale takie fatygowanie s du nie wyjdzie wam na dobre. Patrzcie, łajdaki, ile trzeba było napisa - rzekł wyjmuj c spo ród kupy papierów du y fascykuł z napisem: „Schwejk & Woditschka”. - Nie wyobra ajcie sobie, e b dziecie tu piecuchowali w areszcie s du dywizyjnego i wymigacie si na długi czas od frontu. Dla jakiej głupiej bijatyki nie uwolnicie si od słu by na froncie. Przez was, wy cymbały, musiałem telefonowa a do armeegerichtu.

254


Audytor westchn ł. - Nie rób takiej powa nej miny, Szwejku - mówił dalej - bo na froncie to ci si odechce bi z jakimi honwedami. Dochodzenie przeciwko wam zostaje umorzone, ka dy z was udaje si do swego oddziału, ukarani b dziecie przy raporcie, a potem pójdziecie z kompani marszow na front. Je li jeszcze raz wpadniecie mi w r ce, wy łotry, to zobaczycie, jak z wami zata cz . Macie tu ka dy swój dokument zwalniaj cy i zachowujcie si przyzwoicie. Odprowadzi ich pod numer 2. - Posłusznie melduj , panie audytor - rzekł Szwejk - e słowa pa skie bierzemy obaj do serca i e bardzo panu dzi kujemy za pa sk dobro . Gdyby to było w cywilu, to pozwoliłbym sobie powiedzie , e pan jest złoty człowiek. Zarazem obaj winni my prosi pana o przebaczenie, e pan musiał trudzi si dla nas tak bardzo. Nie zasługujemy na to wcale. - No to id cie ju do wszystkich diabłów! - wrzasn ł audytor na Szwejka. Gdyby nie pan pułkownik Schröder, który wstawił si za wami, to nie wiem, jak by si ta sprawa dla was zako czyła. Vodiczka odzyskał swój dawny humor dopiero na korytarzu, gdy patrol prowadził ich obu do kancelarii pod numer 2. ołnierz, który ich prowadził, bał si , e mo e przyj za pó no na obiad, wi c przynaglał: - Ruszajcie troch wawiej, moi kochani, bo wleczecie si jak muchy w smole. Na to odpowiedział ołnierzowi Vodiczka, eby stulił g b i uwa ał za szcz cie, e jest Czechem, bo gdyby był W grem, toby go rozdarł jak ledzia. Poniewa pisarze z kancelarii wojskowej poszli na obiad, wi c ołnierz, który obu aresztantów prowadził, zmuszony był zaprowadzi ich z powrotem do wi zienia dywizyjnego, przy czym nie obeszło si z jego strony bez przeklinania nienawistnej rasy pisarzy wojskowych. - Koledzy znowu pozbieraj mi z zupy wszystek tłuszcz - zacz ł lamentowa a zamiast mi sa dostan jaki n dzny ochłap. Wczoraj eskortowałem te takich dwóch do obozu i kto ze arł mi pół bochenka komi niaka wie o dla mnie fasowanego. - Wy tu wszyscy przy s dzie dywizyjnym nie my licie o niczym innym, tylko o arciu - rzekł Vodiczka, który całkowicie odzyskał swój rezon. Dowiedziawszy si o decyzji audytora co do Szwejka i Vodiczki, jednoroczny ochotnik rzekł: - A wi c kompania marszowa, przyjaciele! No to powiem wam słowami czasopisma czeskich turystów: „Dobrego wiatru!” Prace przygotowawcze do drogi ju s poczynione, o wszystko postarała si wysoka administracja wojskowa; wi c powinna wam si wietnie uda wycieczka do Galicji. Ruszajcie w wiat z my l wesoł i z sercem lekkim a radosnym. Umiejcie oceni pi kno krajobrazu ozdobionego rowami strzeleckimi. Pi kne to i wysoce interesuj ce. Na dalekiej obczy nie czu si b dziecie jak w okolicy dobrze wam znanej czy mo e nawet jak w wiosce rodzinnej. Z uczuciem wzniosłym ruszycie w strony, o których ju stary Humboldt pisał: „Na całym wiecie nie widziałem nic wspanialszego nad t poczciw Galicj .” Obfite i cenne do wiadczenia, zdobyte przez nasze sławne wojska przy odwrocie z Galicji w czasie pierwszego wypadu,

255


b d dla naszych nowych wypraw wojennych nieoszacowanym ródłem wskazówek i nie pozostan bez wpływu przy układaniu programu drogiej podró y w tamte strony. Walcie prosto przed siebie, do Rosji, i z uciechy wystrzelajcie wszystkie naboje w powietrze. Przed odej ciem Szwejka i Vodiczki do kancelarii podszedł ku nim niefortunny nauczyciel, który dostał si do wi zienia za swoje uzdolnienie poetyckie, i odprowadziwszy obu na bok, szepn ł im tajemniczo: - Jak tylko dostaniecie si poza front do Rosji, nie zapomnijcie rzec na powitanie: „Zdrastwujtie, russkije bratja, my bratja Czechi, my nie Awstrijcy.” Wychodz c z baraku, Vodiczka, który chciał zamanifestowa swoj nieprzejednan nienawi dla Madziarów i da dowód, e wi zienie w niczym nie zachwiało jego przekona , nadepn ł na nog W growi, który nie chciał słu y w wojsku, i wrzasn ł: - Obuj si , badylu! - eby był pisn ł - rzekł potem saper Vodiczka do Szwejka - eby si był ozwał jednym słówkiem, tobym mu był jego madziarsk jadaczk rozdarł od ucha do ucha. A ten cymbał milczy i pozwala sobie depta po nogach. Herrgott, Szwejku, w ciec si mo na, e nie zostałem skazany. Przecie to wygl da tak samo, jakby sobie z nas kpili, e cała ta awantura z Madziarami gadania niewarta. A bili my si chyba zdrowo. Czy nie? Wszystkiemu ty jeste winien, e nas nie skazali i e dali nam takie papiery, jakby my si nawet porz dnie pobi nie umieli. Co sobie tacy o nas my l ? Przecie zrobili my całkiem przyzwoity konflikt. - Mój kochany - rzekł poczciwy Szwejk - ja nie rozumiem twego frasunku z tego powodu, e s d dywizyjny uznał nas za ludzi przyzwoitych, którym niczego zarzuci nie mo na. Oczywi cie, e na badaniu wykr całem si , jak mogłem, bo przed s dami zawsze trzeba kłama , jak poucza adwokat Bass swoich klientów. Taki ju jest obowi zek pods dnego. Gdy pan audytor pytał mnie, z jakiej racji wtargn li my do mieszkania pana Kakonyi, odpowiedziałem mu rzetelnie: „My lałem, prosz pana, e najlepiej poznamy si z panem Kakonyi, gdy go b dziemy odwiedzali.” Pan audytor o nic wi cej mnie nie pytał i miał ju tego do . Zapami taj sobie, kolego - wywodził Szwejk dalej - e przed s dem wojskowym do niczego przyznawa si nie nale y. Kiedym siedział w areszcie s du garnizonowego, to jaki ołnierzyna w s siednim cymrze przyznał si tam do czego . Inni tak si na niego o to rozgniewali, e go sprali na kwa ne jabłko i nakazali mu wszystko odwoła . - ebym si dopu cił czego niehonorowego, tobym si nie przyznał - rzekł saper Vodiczka - ale tak, gdy si mnie ten smyk audytorski zapytał: „Bili cie si ?” - tom mu rzetelnie odpowiedział: „Tak jest, biłem si .” „Sponiewierali cie kogo?” „Przypuszczam, e sponiewierałem.” „Czy zranili cie kogo przy tej sposobno ci?” „Starałem si , panie audytorze.” Niech wie, z kim ma do czynienia. I w tym wła nie cały wstyd, e nas pomimo wszystko uwolnili. Wygl da na to, e mi nie chc wierzy , i na łbach tych łobuzów przetr ciłem bagnet, e narobiłem z nich makaronu, nabiłem guzów i si ców. Sam przecie widziałe , jak w pewnej chwili rzuciło si na mnie trzech takich psubratów madziarskich, a niebawem le eli na ziemi, a ja deptałem po nich, ile wlazło. A po tym wszystkim taki

256


smarkaty audytorek we mie i przerwie dochodzenie, jakby chciał powiedzie : „Nie gadaj i nie chwal si , bo i tak ci nic nie uwierz , e si umiesz porz dnie bi ”. Jak si wojna sko czy i nastan czasy cywilne, to ja go sobie, oferm , poszukam i poka mu, czy si bi umiem, czy nie umiem. Potem przyjad tutaj do Királyhíd i zrobi takie piekło, jakiego jeszcze nie było. Do piwnicy b d si ludziska chowali, gdy si dowiedz , e przyjechałem spra tych łapserdaków i łobuzów w Királyhíd. W kancelarii wszystko załatwione zostało bardzo szybko. Jaki feldfebel z g b jeszcze tłust po obiedzie podał Szwejkowi i Vodiczce papiery z min bardzo powa n i korzystaj c ze sposobno ci wygłosił do nich przemówienie, odwołuj c si do ich ducha ołnierskiego, a poniewa był wasserpolakiem, wi c przemówienie przeplatał ró nymi zwrotami swego narzecza, jak np.: „małpy zielone”, „głupie rolmopsy”, „fujary nadziewane”, „ wi skie ryje”, „pra was po waszych głupich mordach” itp. Kiedy przyjaciele rozstawali si ze sob , poniewa ka dego odstawiono do jego oddziału, Szwejk rzekł: - Jak si wojna sko czy, to przyjd do mnie w odwiedziny. Co wieczór od szóstej zastaniesz mnie „Pod Kielichem” na Boisku. - Ma si wiedzie , e przyjd - odpowiedział Vodiczka. - A b dzie tam jaka rozróbka? - Awantury trafiaj si tam bardzo cz sto, a gdyby wypadło czeka przydługo, to sobie jako poradzimy. Rozeszli si , a gdy dzieliło ich ju kilkadziesi t kroków, stary saper Vodiczka odwrócił si i zawołał: - No to pami taj i postaraj si , eby było wesoło, jak przyjd do ciebie! Na co Szwejk odpowiedział: - Ale pami taj, eby przyszedł, jak tylko sko czy si ta wojna! - Oddalali si od siebie coraz bardziej i dopiero po chwili odezwał si głos Vodiczki zza którego baraku: - Szwejku, Szwejku! Czy dobre maj piwo „Pod Kielichem”? - Niby echo odpowiedział z daleka głos Szwejka: - Wielkopopovickie. - My lałem, e smichowskie - wołał z dala saper Vodiczka. - S tam te fajne dziewczynki! - gło no krzyczał Szwejk. - A wi c po wojnie o szóstej wieczorem! - wołał z oddali Vodiczka. - Przyjd lepiej o pół do siódmej, bo mog si czasem spó ni ! - doradzał Szwejk. Potem jeszcze raz, ale ju z bardzo daleka wołał Vodiczka: - A o szóstej nie mógłby przyj ? - No to przyjd o szóstej! - słyszał Vodiczka odpowied oddalaj cego si kolegi. Tak rozstał si dobry wojak Szwejk ze starym saperem Vodiczka. Wenn die Leute auseinander gehen, da sagen sich auf Wiedersehen!

257


Rozdział 20 Z BRUCKU NAD LITW KU SOKALWI Porucznik Lukasz biegał zdenerwowany po kancelarii 11 kompanii marszowej. Kancelaria ta była ciemn , obrzydliw dziur w baraku kompanii, oddzielon od pomieszczenia ołnierzy przepierzeniem z desek. Był w tej kancelarii stół, dwa krzesła, ba ka do nafty i prycza. Przed porucznikiem stał feldfebel Vaniek, który tu w kancelarii układał zazwyczaj listy do wypłaty ołdu, prowadził rachunki kuchni dla szeregowców, był ministrem finansów kompanii, siedział tu przez cały bo y dzie i tutaj te sypiał w nocy. Przy drzwiach stał gruby szeregowiec, brodaty jak Madej. Był to Baloun, nowy pucybut porucznika, w cywilu młynarz z okolic Czeskiego Krumlova. - Wybrał mi pan doprawdy znakomitego pucybuta - mówił porucznik Lukasz do feldfebla rachuby. - Dzi kuj panu serdecznie za t mił niespodziank . Zaraz pierwszego dnia, jak tylko posłałem go po obiad do kuchni oficerskiej, ze arł mi połow . - Rozlało mi si - rzekł gruby olbrzym. - No dobrze, rozlało ci si . Ale rozla mogłe tylko zup albo sos, nie za frankfurck piecze . Przecie przyniosłe mi taki kawałeczek, co brudu za paznokciem. A gdzie podziałe strudel? - Strudel? Ja... - Nie zapieraj si , bo go ze arł. Ostatnie słowa wymówił porucznik Lukasz z tak powag i tak ostro, e Baloun mimo woli cofn ł si o dwa kroki. - Informowałem si w kuchni, co mieli my dzisiaj na obiad. Do zupy były na przykład kluseczki z w tróbki. Gdzie podziałe te kluseczki? Powyci gałe jedn po drugiej i ze arłe po drodze. Nast pnie była wołowina z ogórkiem. Co z tym zrobił? Te ze arłe . Dwa płaty pieczeni frankfurckiej, a ty mi przyniósł pół kawałka. Były dwa kawałki strudla. Gdzie go podział? Ze arłe wszystko, ty winio n dzna, mizerna. Pytam si , gdzie zaprzepa ciłe strudel? A, w błoto ci wpadł? Ty draniu jeden! Mo e poka esz mi miejsce, gdzie le y ten strudel w błocie? A, pies przyleciał jak na zawołanie, złapał go i uciekł z nim. Jezus Maria, przecie ja ci tak spior po pysku, e b dziesz miał łeb jak szaflik! Jeszcze si ta winia zapiera. Przecie ci widzieli. Wiesz, kto ci widział? Rechnungsfeldfebel Vaniek widział ci na własne oczy. Przyszedł do mnie i mówi: „Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e ta pa ska winia, Baloun, re pa ski obiad.” Wyjrzałem oknem, a ten re mój obiad tak łapczywie, jakby przez cały tydzie nic nie jadł. Słuchajcie no, rechnungsfeldfebel, czy naprawd nie mogłe pan wyszuka dla mnie innego bydlaka, tylko akurat takiego? - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e Baloun wydawał mi si z całej naszej kompanii marszowej najporz dniejszym człowiekiem. Taki z niego niezguła, e nie mo e zapami ta ani jednego chwytu, a jakby mu da w r k karabin, to jeszcze by si stało jakie nieszcz cie. Podczas ostatniego wiczenia

258


lepymi nabojami o mały figiel byłby wystrzelił w oko s siadowi. My lałem wi c, e przyda si przynajmniej w takiej słu bie. - I b dzie po erał moje obiady - rzekł porucznik Lukasz - jakby mu nie wystarczała jego własna porcja! Mo e masz jeszcze na co apetyt? - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e ci gle jestem głodny. Je li czasem zbywa komu kawałek chleba, to od niego kupuj ten chleb za papierosy, ale to wszystko mało. Ja mam ju tak natur . Czasem zdaje mi si , e ju jestem syty, ale gdzie tam! Za chwil po jedzeniu zaczyna mi krucze w brzuchu i mój dra ski oł dek znowu domaga si arcia. Bywa i tak, e mi si zdaje, e si przejadłem i e ju by si w oł dku nic nie zmie ciło, ale to si tylko tak zdaje. Jak tylko zobacz , e kto je albo poczuj zapach jedzenia, to mi w oł dku robi tak pusto, e a si na płacz zbiera. oł dek zaczyna domaga si swoich praw, a ja połykałbym w takiej chwili kamienie. Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e ju prosiłem, eby mi wydali podwójn porcj . W Budziejowicach zachodziłem z tego powodu do pułkowego doktora, a doktor zamiast mi pomóc, kazał mnie zabra na trzy dni do lazaretu i dawa mi raz na dzie garnuszek czystej polewki.” Ja ci , powiada, ty kanalio, naucz by głodnym! Jak mi tu przyjdziesz jeszcze raz, to wyjdziesz ode mnie jak tyczka chmielowa!” Mnie nie potrzeba, panie oberlejtnant, jakich dobrych rzeczy, bo nawet najzwyczajniejsze pobudzaj mój apetyt, a mi si liny robi . Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, i prosz grzecznie, eby mi została przyznana druga porcja. Gdyby nie starczyło mi sa, to przynajmniej te dodatki, jak na przykład kartofle, kluski, troch sosu... Tych rzeczy zawsze sporo zostaje. - Dobrze. Wysłuchałem cierpliwie twoje zuchwalstwa, Balounie odpowiedział porucznik Lukasz, a zwracaj c si do feldfebla, pytał: - Słyszał pan kiedy, panie rechnungsfeldfebel, aby ołnierz dawniejszy odwa ył si na tak zuchwało jak ten drab? Ze arł mi obiad i jeszcze chce, eby mu została przyznana podwójna porcja. Ale ja ci, Balounie, jeszcze poka , a ci to bokiem wyjdzie! - Sie, rechnungsfeldfebel - zwrócił si porucznik do Va ka - zaprowad go do kaprala Weidenhofera, eby go przywi zał do słupka dzi wieczorem na dwie godziny, i to na dziedzi cu koło kuchni, jak b d wydawali gulasz. Niech go przywi e do słupka porz dnie wysoko, eby stał na paluszkach i eby widział, jak si ten gulasz b dzie gotował. I niech pan wyda rozporz dzenie, eby Baloun był przywi zany do słupka i wówczas jeszcze, gdy gulasz b dzie wydawany, eby mu liny z pyska leciały jak głodnej suce, przyczajonej koło w dliniarni. Kucharzowi powiedzie , eby jego porcj rozdał. - Rozkaz, panie oberlejtnant. Chod cie, Balounie! Gdy si oddalili, porucznik zatrzymał ich we drzwiach i spogl daj c w twarz wystraszonego Balouna, mówił głosem triumfuj cym: - Ładnie si urz dził, Balounie. Smacznego! A je li jeszcze raz zrobisz mi co podobnego, to bez miłosierdzia oddam ci pod s d polowy. Gdy Vaniek wrócił i oznajmił porucznikowi, e Baloun jest ju przywi zany do słupka, Lukasz rzekł: - Znasz mnie pan dobrze, e takich rzeczy robi nie lubi , ale nie ma rady. Po pierwsze, sam pan przyznasz, e gdy psu odbieraj gnat, to warczy. Nie chc mie

259


przy sobie takiego podłego draba, a po drugie, ju sam fakt, e Baloun został przywi zany do słupka, wywrze wpływ moralny i psychologiczny na wszystkich szeregowców. Od chwili gdy si dowiedzieli, e jutro albo pojutrze pójd na front, chłopiska nie słuchaj i ka dy robi, co mu si podoba. Porucznik Lukasz miał min człowieka bardzo przygn bionego i cichym głosem mówił dalej: - Onegdaj podczas wicze nocnych mieli my manewrowa przeciwko szkole jednorocznych ochotników za cukrowni . Pierwszy pluton, stra przednia, jeszcze wzgl dnie cicho szedł szos , bo ja go sam prowadziłem, ale drugi, który miał i na lewo i rozsyła patrole pod cukrowni , spacerował, jakby wracał z majówki. piewali i hałasowali, e chyba słycha było te hałasy a w obozie. Nast pnie na prawym skrzydle trzeci pluton miał spenetrowa teren pod lasem. Oddalony był od nas o dobre dziesi minut i nawet z takiego oddalenia wida było, jak te gałgany pal papierosy: ognik przy ogniku arzył si w ciemno ciach nocy. Czwarty pluton miał by stra tyln i diabli wiedz , jak to si stało, e wynurzył si nagle przed nosem naszej stra y przedniej, tak e był uwa any za nieprzyjaciela, a ja musiałem cofa si przed własn stra tyln , która na mnie nacierała. Taka jest 11 kompania, któr odziedziczyłem. Co mo na z takich ludzi zrobi ? Jak b d post powali w prawdziwej bitwie? Porucznik Lukasz składał r ce jak ci ko do wiadczony m czennik, a koniec jego nosa zaostrzył si . - Niech si pan tym wszystkim nie przejmuje, panie oberlejtnant - pocieszał go sier ant rachuby Vaniek. - Nie warto sobie suszy głowy takimi rzeczami. Słu yłem ju w trzech kompaniach marszowych, ka d rozbili nam razem z całym batalionem i musieli my formowa si na nowo. I wszystkie kompanie marszowe były akurat takie same jak pa ska, panie oberlejtnant, ani jedna nie była lepsza. Najgorsza była 9: zawlokła z sob do niewoli wszystkie szar e razem z dowódc kompanii. Mnie uratowało tylko to, e byłem przy taborach pułkowych, gdzie fasowałem dla kompanii rum i wino, wi c cała ta heca odbyła si beze mnie. A czy nie słyszał pan, panie oberlejtnant, e podczas tego ostatniego wiczenia nocnego, o którym pan wła nie mówił, szkoła jednorocznych ochotników, która miała okr y pa sk kompani , dostała si a nad Jezioro Nezyderskie? Maszerowała sobie pi knie i ładnie wci za nosem, a do samego rana, a forpoczty dostały si a do przybrze nych bajor. I to jeszcze prowadził ich sam pan kapitan Sagner. Gdyby nie wit, to byliby dotarli mo e do samego Sopron - mówił tajemniczo feldfebel rachuby, bo bardzo lubił podobne wypadki i miał je wszystkie w ewidencji. - Pewno pan ju słyszał - rzekł jeszcze Vaniek mrugaj c poufale - e pan kapitan Sagner ma zosta naszym dowódc batalionu. Wszyscy byli zrazu przekonani razem ze sztabsfeldfeblem Hegnerem, e dowódc batalionu b dzie pan, poniewa jest pan u nas najstarszym oficerem, a potem przyszedł z dywizji do brygady jaki papier z mianowaniem kapitana Sagnera. Porucznik Lukasz zagryzł usta i zapalił papierosa. Wiedział o tym i był przekonany, i dzieje mu si krzywda. Kapitan Sagner ju dwa razy ubiegł go w awansie. Irytowało go to, ale nie rzekł nic, tylko machn ł r k . - Ba, kapitan Sagner...

260


- Mnie to wcale nie cieszy - poufale rzekł feldfebel rachuby. - Opowiadał nam sztabsfeldfebel Hegner, e na pocz tku pan kapitan Sagner chciał si odznaczy w Serbii, gdzie w pobli u Czarnej Góry, i p dził jedn kompani swego batalionu za drug na serbskie karabiny maszynowe, aczkolwiek nie zdało si to na nic, bo to nie była robota dla piechoty, ale dla artylerii, która jedynie mogła Serbów stamt d wykurzy . Z całego batalionu pozostało wszystkiego osiemdziesi t chłopa. Pan kapitan Sagner sam dostał postrzał w r k , a potem w szpitalu zaraził si jeszcze dyzenteri i znowu pojawił si w pułku w Budziejowicach, a wczoraj wieczorem miał opowiada w kasynie, e si cieszy, i odchodzi na front, bo cho by cały batalion miał po wi ci , to jednak poka e, co umie, i dostanie signum laudis. Za Serbi , powiada, dostał po nosie, ale teraz albo zginie z całym marszbatalionem, albo zostanie mianowany oberlejtnantem. Ale batalion musi pozna wojn na własnej skórze. S dz , panie oberlejtnant, e takie ryzykanctwo musi obchodzi i nas. Niedawno opowiadał nam sztabsfeldfebel, e kapitan Sagner nie bardzo panu sprzyja i e nasz 11 kompani wy le do boju na pierwszy ogie i na miejsce najstraszniejsze. Sier ant rachuby westchn ł. - Ja s dz , e w takiej wojnie jak obecna, kiedy tyle jest wojska i taki długi front, wi cej mo na osi gn porz dnym manewrowaniem ni rozpaczliwymi atakami. Widziałem, jak było pod Dukl z 10 kompani . Wszystko odbyło si sprawnie i gładko. Przyszedł rozkaz: „Nicht schiessen” - wi c nikt nie strzelał i czekali my, a Rosjanie podeszli do nas na krótk odległo . Byliby my ich wzi li do niewoli bez wielkiego kłopotu, tylko e wtedy na lewym skrzydle mieli my idiotycznych landwerzystów, a ci dostali takiego pietra na widok zbli aj cych si Rosjan, e zacz li dawa d ba i zje d a ze zbocza po niegu jak przy saneczkowaniu, a my dostali my rozkaz przebi si do brygady, bo Rosjanie przerwali lewe skrzydło. Byłem akurat wtedy w brygadzie, eby mi tam podpisali kompanieverpflegungsbuch, poniewa nie mogłem znale naszego taboru pułkowego, i wtedy zacz li si do brygady zlatywa pierwsi szeregowcy z 10 kompanii. Do wieczora przyszło ich ze stu dwudziestu, reszta za zjechała po niegu do Moskali jak w jakim toboganie. Tam była straszna sytuacja, bo Rosjanie mieli w Karpatach stanowiska u góry i na dole. A nast pnie, panie oberlejtnant, pan kapitan Sagner... - Daj mi pan spokój z panem kapitanem Sagnerem - rzekł porucznik Lukasz. - Ja to wszystko znam. Tylko nie my l pan sobie, e jak b dzie szturm i bitwa, to znów całkiem przypadkowo znajdzie si pan przy taborze pułkowym i b dzie pan fasował rum i wino. Zwrócono mi ju uwag , e pan strasznie pije. Zreszt , kto spojrzy na pa ski czerwony nos, ten od razu widzi, z kim ma do czynienia. - To z Karpat, panie oberlejtnant, tam trzeba było pi . Mena dostarczano nam zimny, okopy były w niegu, nie wolno było nieci ognia, wi c trzymał nas przy yciu tylko rum. I to jeszcze dzi ki mojej zapobiegliwo ci, bo w innych kompaniach nie umieli postara si o niego i ludzie marzli jak muchy. Za to w naszej kompanii wszyscy podostawali czerwone nosy od rumu, ale miało to tak e swoje ciemne strony, bo z batalionu przyszedł rozkaz, eby na patrolowanie wychodzili tylko ci szeregowcy, którzy maj czerwone nosy. - No, tym razem zima ju za nami - rzekł z naciskiem porucznik.

261


- Rum jest ołnierzowi potrzebny w ka dej porze roku tak samo jak wino. Wytwarza on, e tak powiem, dobry humor. Za pół miarki wina i wier litra rumu ludzie bij si ch tnie, z kim popadnie... Co za bydl puka do drzwi? Nie widzi na drzwiach napisu: „Nicht klopfen! Herein!” Porucznik odwrócił si na krze le ku drzwiom i zauwa ył, e otwieraj si one powoli i ostro nie. Równie cicho wkroczył do kancelarii 11 kompanii marszowej dobry wojak Szwejk salutuj c ju od drzwi. Prawdopodobnie salutował ju wówczas, gdy na drzwiach odczytywał napis: „Nicht klopfen” i stukał. Jego salutowanie było jakby radosnym uzupełnieniem jego bezgranicznie zadowolonej, beztroskiej twarzy. Wygl dał jak grecki bóg złodziei w prozaicznym mundurze austriackiego piechura. Porucznik Lukasz na chwil przymkn ł oczy, jakby unikaj c spojrzenia dobrego wojaka Szwejka, który zdawał si nim ciska i całowa swego przeło onego. Tak musiał niezawodnie spogl da syn marnotrawny na ojca swego po powrocie do domu, gdy ojciec na jego przyj cie obracał na ro nie tłustego barana. - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e znowu jestem - odezwał si od progu Szwejk z tak szczer prostot , e porucznik Lukasz oprzytomniał w jednej chwili. Gdy pułkownik Schröder powiedział mu, e Szwejk wróci do niego jako ordynans kompanii, Lukasz oddalał w duchu chwil spotkania ze swoim byłym słu cym. Co dzie rano powtarzał sobie mił obietnic : - On jeszcze dzisiaj nie przyjdzie, zbroi pewno co takiego, e b d musieli go zatrzyma . Wszystkie te kombinacje rozpłyn ły si jak dym w chwili, gdy Szwejk wszedł do kancelarii w sposób tak miły i prosty. Szwejk spojrzał nast pnie na feldfebla rachuby i z miłym u miechem podał mu papiery, które wyj ł z kieszeni płaszcza. - Posłusznie melduj , panie rechnungsfeldfebel, e te papiery, które wydano mi w kancelarii pułku, mam odda panu. To niby o ołd idzie i zapisanie mnie na Verpflegung. Szwejk poruszał si w kancelarii 11 kompanii marszowej z tak ujmuj c swobod towarzysk , jakby był najmilszym koleg feldfebla Va ka, który na t poufało zareagował prostymi słowy: - Prosz poło y na stole. - Zrobiłby pan bardzo dobrze, Sie Rechnungsfeldfebel, gdyby pan wyszedł i pozostawił mnie ze Szwejkiem sam na sam - rzekł porucznik Lukasz. Vaniek wyszedł, ale przystan ł za drzwiami, aby podsłuchiwa , co ci dwaj maj sobie do powiedzenia. Zrazu nie słyszał nic, bo Szwejk i porucznik Lukasz milczeli. Obaj długo spogl dali na siebie i obserwowali si wzajemnie. Lukasz spogl dał na Szwejka, jakby go chciał zahipnotyzowa , jak to czyni kogut, który spogl da na kur przygotowuj c si do napadni cia na ni . Szwejk, jak zawsze, patrzył przed siebie spokojnie i obejmował porucznika spojrzeniem mi kkim i tkliwym, jakby chciał powiedzie :

262


„Wi c znowu jeste my razem, serde ko słodkie. Teraz nic ju nas nie rozł czy, goł bku drogi.” Gdy porucznik Lukasz milczał troch przydługo, oczy Szwejka pełne tkliwego wyrzutu zdawały si mówi : „Powiedz e mi co , miły mój, przemów do mnie!” Porucznik Lukasz przerwał to m cz ce milczenie słowami, w które starał si wło y jak najwi cej zło liwej ironii: - Uprzejmie was witam, mój Szwejku. Dzi kuj za odwiedziny takiego wielce miłego go cia! Ale nie utrzymał si w tym tonie. Zło dni minionych odezwała si w nim tak mocno, e pi ci hukn ł w stół z całej siły, a kałamarz podskoczył, a atrament trysn ł na list ołdu i powalał j . Porucznik rzucił si ku Szwejkowi, stan ł tu przed nim i wrzasn ł: - Ach, ty bydl jedno! - i zacz ł biega po ciasnej kancelarii, a za ka dym razem, gdy mijał Szwejka, spluwał. - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant - rzekł Szwejk, gdy porucznik Lukasz nie przestawał chodzi i drze papierów, po które si gał, gdy przechodził obok stołu - e list oddałem, jak si nale y. Znalazłem szcz liwie pani Kakonyi i musz przyzna , e jest to kobieta bardzo ładna. Widziałem j wprawdzie tylko przez chwil , gdy płakała... Porucznik Lukasz usiadł na pryczy podoficera rachuby i zawołał głosem zachrypłym: - Kiedy si to wszystko sko czy, do stu diabłów? - Szwejk mówił dalej, jakby nigdy nic: - Potem spotkała mnie drobna przykro , ale wszystko wzi łem na siebie. Co prawda, nie chcieli mi wierzy , e my sobie pisujemy z t pani , wi c wolałem list połkn , gdy si nadarzyła okazja, eby ich wyprowadzi w pole. Potem sam ju nie pami tam, w jaki sposób wpl tałem si w jak nieznaczn awanturk . Ale i z tego si wygrzebałem. Niewinno moja okazała si w całej pełni, zostałem odesłany do regimentsraportu, a dochodzenie ledcze przeciwko mnie zostało umorzone. W kancelarii pułkowej czekałem par minut na pana obersta, który troch pour gał i kazał mi, ebym si zaraz zameldował u pana jako ordynans kompanii i ebym panu powiedział, e ma pan zaraz przyj do pana obersta w sprawie kompanii marszowej. B dzie ju chyba pół godziny od tego czasu, ale pan oberst nie wiedział przecie, e mnie jeszcze raz zaci gn do kancelarii i e b d musiał siedzie tam przeszło kwadrans, poniewa miałem zatrzymany ołd za te wszystkie dni i mieli mi go wypłaci w pułku, a nie w kompanii, bo zapisany byłem jako regimentsarrestant. W ogóle wszystko tam jest popl tane i pomieszane tak bardzo, e mo na było zgłupie z tego... Porucznik Lukasz ubierał si szybko, słysz c, e ju od pół godziny czeka na niego pułkownik Schröder, i rzekł: - Znowu przysłu yli cie mi si niezgorzej, mój Szwejku. - Słowa te brzmiały tak beznadziejnie i było w nich tyle rozpaczy, e Szwejk spróbował uspokoi porucznika słowem przyjacielskim, które rzucił za nim tonem jak najspokojniejszym: - E, prosz pana, pan oberst poczeka, bo i tak nie ma nic do roboty.

263


W chwil po odej ciu porucznika do kancelarii wszedł sier ant rachuby Vaniek. Szwejk siedział na krze le i podsycał ogie w elaznym piecyku i to w taki sposób, e kawałki w gla wrzucał przez otwarte drzwiczki do wn trza. Piecyk dymił i mierdział, a Szwejk dorzucał w gla dalej, nie zwracaj c uwagi na Va ka, który przez chwil przygl dał si Szwejkowi, ale w ko cu zamkn ł drzwiczki kopni ciem i wezwał Szwejka, eby sobie poszedł. - Panie rechnungsfeldfebel - rzekł z dostoje stwem Szwejk - pozwalam sobie powiedzie panu, e rozkazu pa skiego usłucha nie mog , chocia poszedłbym sobie jak najch tniej nie tylko st d, ale i z całego obozu, a nie mog usłucha pana dlatego, e ja podlegam władzy wy szej. Milczał przez chwil , a potem dodał z wielkim dostoje stwem: - Mianowicie jestem tutaj ordynansem kompanii. Pan oberst Schröder przydzielił mnie do 11 kompanii marszowej do pana oberlejtnanta, u którego byłem dawniej pucybutem. Za wrodzon roztropno dostałem awans na ordynansa kompanii. Z panem oberlejtnantem znam si ju od bardzo dawna. A czym pan jest w cywilu, panie rechnungsfeldfebel? Feldfebel rachuby Vaniek tak był zaskoczony tym poufałym s siedzkim tonem dobrego wojaka Szwejka, e zapomniawszy o własnej godno ci, któr lubił popisywa si wobec szeregowców, odpowiedział, jakby był podwładnym Szwejka: - Ja jestem drogista Vaniek z Kralup. - Ja te byłem kiedy w terminie u drogisty - rzekł Szwejk - u niejakiego pana Kokoszki na Persztynie w Pradze. Był to wielki dziwak, a gdy razu pewnego przez pomyłk podpaliłem w jego składzie beczk benzyny, tak e powstał z tego wielki po ar, wygnał mnie i aden z drogistów ju mnie do terminu przyj nie chciał. Z powodu takiej idiotycznej beczki benzyny nie mogłem doko czy terminowania. Czy sprzedaje pan tak e ziółka dla bydła? Vaniek pokr cił głow . - U nas wyrabiali my ziółka dla bydła z po wi canymi obrazkami. Bo nasz pan szef Kokoszka był człowiekiem bardzo pobo nym i wyczytał kiedy w jakiej ksi ce, e wi ty Pelegrinus bardzo skutecznie pomaga, gdy bydło cierpi na wzd cie. Wi c w jakiej drukarni na Smichovie kazał sobie nadrukowa obrazków wi tego Pelegrinusa i kazał je po wi ci w klasztorze emauskim za dwie cie re skich. A nast pnie dodawali my te obrazki do owych ziółek dla bydła. Wsypywało si te ziółka do ciepłej wody, krowa sobie piła, a tymczasem odczytywało si bydl ciu modlitewk do wi tego Pelegrinusa, która była wydrukowana na odwrotnej stronie obrazka. A t modlitewk uło ył nasz subiekt pan Tauchen. Było to tak: gdy obrazki wi tego Pelegrinusa były ju wydrukowane, okazało si , e potrzebna jest modlitewka do umieszczenia na drugiej stronie obrazka. Wi c nasz stary pan Kokoszka wezwał pewnego wieczoru pana Tauchena i rzekł mu, eby do razu uło ył modlitewk do tego obrazka i do tych ziółek i e na dziesi t rano, jak przyjdzie do sklepu, modlitewka ta musi by ju gotowa, bo trzeba odesła j do drukarni, bo krowy ju czekaj na t modlitewk . Rozkazał, i tyle! Albo uło y modlitewk i dostanie re skiego z r czki do r czki, albo mo e sobie za dwa tygodnie i , gdzie b dzie

264


chciał. Pan Tauchen pocił si nad t modlitewka przez cał noc, a gdy rano przyszedł otwiera sklep, był jak z krzy a zdj ty, a nie miał nic napisanego. Zapomniał nawet, jak si ten wi ty od ziółek dla krów nazywa. Poratował go w tej biedzie nasz słu cy Ferdynand. Był to chłopak i do ta ca, i do ró a ca. Gdy na strychu suszyli my rumianek, to zdejmował buty, łaził po tym rumianku i uczył nas, jak trzeba robi , eby si nogi nie pociły. Łapał na strychu goł bie, umiał otwiera biurka, w których były pieni dze, i jeszcze uczył nas robi ró ne kanty z towarem. Ja poznosiłem sobie do domu tyle ró nych leków, e miałem aptek lepsz ni w klasztorze Miłosiernych Braci. I ten Ferdynand poratował pana Tauchena.”Niech pan da, powiada do pana Tauchena, popatrz , co i jak”. A pan Tauchen zaraz mu z wielkiej uciechy kazał przynie piwa. Zanim przyniosłem piwo, ju mój Ferdynand miał połow modlitewki i czytał nam: Z nieba przynosz ziółka wi te, Ratuj nimi bydło wzd te. Krowa, wół, jałówka, ciel , Niech pije Kokoszki ziele, Które dobrze smakuje I od wzd cia ratuje... Potem za , gdy si napił piwa i poprawił tinktur amar , wszystko poszło jak po ma le i za chwil modlitewka była gotowa: wi ty Pelegrinus wynalazł te zioła, Po dwa re skie paczka, ka dy kupi zdoła. Chro swe wierne bydło, Pelegrinie wi ty, Z lubi cymi twe zioła woły i ciel ty! Niech i gospodarz b dzie razem z bydłem zdrowy, wi ty Pelegrinusie, chro nam nasze krowy! Pan Kokoszka przyszedł niebawem i pan Tauchen poszedł za nim do kantorku, a gdy wyszedł po chwili, pokazywał nam dwa re skie. Nie jeden, jak mu pan Kokoszka obiecał, ale dwa. I chciał jeden z nich da Ferdynandowi, ale słu cego op tał nagle szatan mamony. Nie chciał re skiego, ale powiada, aby wszystko, albo nic. Wi c ten pan Tauchen nie dał mu nic i oba re skie schował do kieszeni, a mnie zaci gn ł do magazynu, dał mi po łbie i rzekł, e dostan jeszcze lepiej, gdybym si odwa ył powiedzie , e to nie on napisał t modlitewk . Nawet gdyby Ferdynand poszedł na skarg do naszego starego, to i tak mam mówi , e on kłamie. Tak mi rozkazał i musiałem na to przysi c przed balonem estragonu. Ale nasz Ferdynand zacz ł si m ci na tych ziółkach dla bydła. Mieszali my te ziółka w wielkich skrzyniach na strychu, a Ferdynand zmiatał zewsz d mysie łajna i wsypywał do tych ziółek. Zbierał te na ulicach ko skie łajno, suszył je w domu, tłukł w mo dzierzu na proszek i dodawał to tak e do ziółek dla krów z obrazkiem wi tego Pelegrinusa. Ale i tej zemsty było mu jeszcze mało. Siusiał czasem do tych skrzy i nawet gorsze rzeczy robił i mieszał wszystko razem, tak e zioła te wygl dały jak kasza z otr bami...

265


Odezwał si dzwonek telefonu. Feldfebel złapał słuchawk , ale po chwili odrzucił j z w ciekło ci i rzekł: - Musz i do kancelarii pułkowej. Jaki gwałt. Nie podoba mi si to. Szwejk znowu pozostał sam. Po chwili znowu zabrzmiał dzwonek telefonu. - Vaniek? - zamy lił si Szwejk. - Poszedł do kancelarii pułku. - Kto mówi? - zapytał. - Tutaj ordynans 11 kompanii marszowej. W telefonie zabrzmiało: „Ordynans 12” - No to serwus, kolego. Jak si nazywam? Jestem Szwejk. A ty? Braun? Czy to nie twój krewniak kapelusznik Braun przy ulicy Pobrze nej w Karlinie? Nie znasz go nawet... Ja te nie, tylko razu pewnego przeje d ałem tramwajem i zauwa yłem t firm . Co nowego? Ja nic nie wiem. Kiedy pojedziemy? Jeszcze z nikim o odje dzie nie rozmawiałem. Gdzie to mamy jecha ? - Z kompani marszow na front, ty fujaro! - Jeszcze o tym nie słyszałem. - Ano, to ładny ordynans. Nie wiesz, czy twój lejtnant... - Przepraszam, je li mój, to oberlejtnant... - To wszystko jedno. Wi c czy twój oberlejtnant poszedł do obersta na konferencj ? - Oberst go wezwał. - A widzisz. Mój te tam jest i z 13 kompanii te . Wła nie rozmawiałem z tamtym ordynansem przez telefon. Jako mi si ten gwałt nie podoba. A nie widziałe czasem, czy si muzykanty pakuj . - Ja o niczym nie wiem. - Nie udawaj osła. Wasz rechnungsfeldfebel dostał ju zawiadomienie o wagonach czy nie? Wielu u was szeregowców? - Nie wiem. - Ach, ty małpo jedna! - Zjem ci czy co? (Słycha było głos mówi cy do kogo stoj cego w pobli u: „We , Franek, drug słuchawk , to zobaczysz, co to za małpa ten ordynans 11 kompanii.”) Halo, pisz czy co? Odpowiadaj, gdy kolega pyta. Wi c ty naprawd o niczym nie wiesz? Nie udawaj i nie wypieraj si . Czy wasz rechnungsfeldfebel nie mówił nic o fasowaniu konserw? Nie mówiłe z nim o takich rzeczach? Ach, ty ofermo! Wi c ci to nic nie obchodzi? (Słycha miech.) W ciemi ci wida mocno bili. Je li dowiesz si czego ciekawego, to zatelefonuj do nas do 12 kompanii marszowej. Mamusin synek z ciebie i fujara. Sk d jeste ? - Z Pragi. - No to powiniene by troch dowcipniejszy... I jeszcze jedno - kiedy poszedł wasz rechnungsfeldfebel do kancelarii? - Wezwali go przed chwil . - I trzeba ci dopiero mocno za j zyk poci gn , eby powiedział o tym. Nasz tak e poszedł przed chwil . Co si na pewno szykuje. Z taborem nie rozmawiałe ? - Nie rozmawiałem. - Ach, Chryste Panie! I jeszcze powiada, e pochodzi z Pragi! I nic ci to wszystko nie obchodzi? Gdzie latasz całymi dniami? - Dopiero przed godzin zostałem zwolniony z aresztu s du dywizyjnego.

266


- A, to inna sprawa, kolego. W takim razie jeszcze dzisiaj przyjd do ciebie, eby si zapozna . Oddzwo dwa razy. Szwejk chciał sobie zapali fajk , gdy wtem znowu odezwał si telefon. „Całuj psa w nos z całym swoim telefonem - pomy lał Szwejk. - Akurat, b d gl dził z byle kim.” Ale telefon terkotał nieubłaganie dalej, tak e wreszcie stracił Szwejk cierpliwo . Si gn ł po słuchawk i wrzasn ł: - Halo, kto tam? Tutaj ordynans Szwejk z 11 kompanii marszowej. - W odpowiedzi odezwał si głos porucznika Lukasza: - Co wy tam wszyscy robicie? Gdzie jest Vaniek? Zawołajcie mi go zaraz do telefonu! - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e niedawno telefonowali... - Słuchajcie, mój Szwejku: nie mam czasu na adne gl dzenie. Wojskowe rozmowy telefoniczne to nie pogaw dka okazyjna, jak na przykład, gdy si kogo przez telefon zaprasza na obiad. Rozmowy telefoniczne musz by krótkie i jasne. Przy takich rozmowach nie mówi si : „Posłusznie melduj , panie oberlejtnant.” Nie potrzeba. Wi c pytam si , Szwejku, czy macie pod r k Va ka. Niech zaraz podejdzie do telefonu. - Nie mam Va ka pod r k , melduj posłusznie, panie oberlejtnant. Przed chwil został zawołany st d, z kancelarii, b dzie jaki kwadrans, do kancelarii pułku. - Jak wróc , to was naucz moresu! Czy nie mo ecie wyra a si tre ciwie? A teraz uwa ajcie dobrze, co b d mówił. Czy słyszycie dobrze? eby potem nie było adnych wykr tów, e w telefonie był szum. Natychmiast, jak tylko zawiesicie słuchawk ... Pauza, nowe dzwonienie, Szwejk si ga po słuchawk i wysłuchuje mnóstwa wyzwisk, którymi zasypuje go porucznik: - Ach, ty bydl , łotrze, łobuzie! Co ty robisz? Dlaczego przerywasz rozmow ? - Pan mówił, posłusznie melduj , ebym powiesił słuchawk . - Za godzin powróc , a wtedy zobaczycie, co to jest udawa idiot ... Id cie wi c natychmiast do baraku, wyszukajcie jakiego plutonowego, na przykład Fuchsa, i powiedzcie mu, eby natychmiast wzi ł dziesi ciu szeregowców i eby z nimi szedł do magazynu po konserwy. Powtórzcie, co ma zrobi ? - Ma i do magazynu i fasowa konserwy dla kompanii. - Nareszcie przestali cie si bawłani . Ja tymczasem zatelefonuj do Va ka do kancelarii pułkowej, eby poszedł tak e do magazynu i przej ł fasunek. Gdyby tymczasem powrócił do baraku, to niech wszystko rzuca i biegiem p dzi do magazynu. A teraz zawie cie słuchawk . Szwejk przez do dług chwil daremnie szukał nie tylko plutonowego Fuchsa, ale i innych podoficerów. Byli w kuchni, ogryzali ko ci i bawili si widokiem Balouna przywi zanego do słupka. Stał mocno na ziemi na całych stopach, bo si nad nim zlitowali i pofolgowali mu troch , ale przedstawiał widok interesuj cy z innej przyczyny. Jeden z kucharzy przyniósł mu ebro z mi sem i wsun ł mu je w usta, a sp tany olbrzym Baloun, nie mog c manipulowa r koma, ostro nie przesuwał ko w ustach przy pomocy warg i z bów i ogryzał resztki mi sa z wyrazem dzikusa.

267


- Któ z was b dzie tutaj plutonowy Fuchs? - zapytał Szwejk doszukawszy si wreszcie podoficerów. Plutonowy Fuchs nawet nie odpowiedział widz c, e pyta o niego zwyczajny szeregowiec. - Mówi po dobremu - powtórzył Szwejk - który z was jest plutonowy Fuchs? Czy długo jeszcze b d pytał? Plutonowy Fuchs wstał i zacz ł wymy la na ró ne sposoby, e on nie aden plutonowy, ale pan plutonowy, e si nie mówi: „Gdzie jest plutonowy?” Ale mówi si : „Posłusznie melduj , gdzie jest pan plutonowy?” Gdy w jego plutonie kto nie powie: „Ich melden gehorsam”, to dostaje w pysk. - Nie tak pr dko - rzekł z namaszczeniem Szwejk. - Rypaj pan w te p dy do baraku, bierz pan dziesi ciu chłopa i le pan z nimi laufszrytem do magazynu fasowa konserwy. Plutonowy Fuchs był tak zaskoczony, e zdobył si tylko na pytanie: - Co? - adne „co” - odpowiedział Szwejk. - Ja jestem ordynansem 11 kompanii marszowej i przed chwil rozmawiałem przez telefon z panem oberlejtnantem Lukaszem. A pan oberlejtnant powiada: „Laufszryt, dziesi ciu chłopa do magazynu.” Je li pan nie pójdzie, panie plutonowy Fuchs, to zaraz pójd do telefonu. Pan oberlejtnant yczy sobie, eby pan poszedł. Zreszt szkoda gadania, bo telefoniczne rozmowy wojskowe, jak mówi pan oberlejtnajt Lukasz, musz by krótkie i jasne. Powiedziano: plutonowy Fuchs idzie, to plutonowy Fuchs idzie. Taki rozkaz to nie adne gl dzenie jak na przykład, gdy si kogo przez telefon zaprasza na obiad. W wojsku, osobliwie podczas wojny, ka de spó nienie to zbrodnia. Je li ten plutonowy Fuchs nie poleci natychmiast, to mi dajcie zna , a ju ja z nim pogadam. Po plutonowym Fuchsie nawet ladu nie zostanie. Moi złoci, wy nie znacie pana oberlejtnanta. Szwejk okiem triumfatora rozejrzał si po szar ach. Jego przemówienie zaskoczyło wszystkich i przygn biło. Plutonowy Fuchs mrukn ł co niezrozumiałego i szybko si oddalał, a Szwejk wołał za nim: - Czy mog zatelefonowa do pana oberlejtnanta, e wszystko w porz dku? - Zaraz b d z dziesi cioma szeregowcami w magazynie! - zawołał w odpowiedzi Fuchs, a Szwejk, nie powiedziawszy ju ani słowa, oddalał si od podoficerów zaskoczonych wyst pieniem Szwejka nie mniej od Fuchsa. - Ju si zaczyna - rzekł niski kapral Bla ek. - B dziemy si pakowali. Po powrocie do kancelarii Szwejk znowu nie mógł zapali sobie fajki, bo wzywał go telefon. Znowu rozmawiał ze Szwejkiem porucznik Lukasz. - Gdzie wy latacie, Szwejku? Dzwoni ju po raz trzeci i nikt si nie odzywa. - Załatwiałem to, co mi pan rozkazał. - Ju poszli? - Ma si wiedzie , e poszli, ale nie wiem, czy ju odeszli. Mo e polecie jeszcze raz? - Znale li cie plutonowego Fuchsa? - Znalazłem, panie oberlejtnant. Naprzód powiada: „Co?” I dopiero, jakem wyło ył, e rozmowy telefoniczne musz by jasne i krótkie...

268


- Nie gl d cie, Szwejku... Czy Vaniek jeszcze nie wrócił? - Nie wrócił, panie oberlejtnant. - Nie wrzeszczcie tak gło no. Czy nie wiecie, gdzie mo e by ten zatracony Vaniek? - Nie wiem, panie oberlejtnant, gdzie mo e by ten zatracony Vaniek. - Był w kancelarii pułkowej, ale gdzie poszedł. Przypuszczam, e niezawodnie b dzie v" kantynie. Id cie wi c, Szwejku, do kantyny i powiedzcie mu, eby zaraz poszedł do magazynu. I jeszcze jedno: poszukajcie natychmiast kaprala Bla ka i powiedzcie mu. eby zaraz odwi zał tego Balouna, a Balouna przy lijcie do mnie. Powie cie słuchawk . Szwejk energicznie zabrał si do rzeczy. Gdy znalazł kaprala Bla ka i powtórzył mu rozkaz porucznika Lukasza, dotycz cy odwi zania Balouna, kapral mrukn ł pod nosem: - Jak maj pietra, to si robi grzeczni. Szwejk chciał popatrze , jak b d odwi zywali Balouna; potem szedł z nim razem kawałek drogi w stron kantyny, gdzie miał poszuka Va ka. Baloun patrzył na Szwejka jak na swego wybawc i obiecywał mu, e podzieli si z nim ka d przesyłk , jak otrzyma z domu. - U nas teraz b d bi wieprze - mówił Baloun melancholijnie. - Jaki salceson wolisz: szwabski czy włoski? Mów, bracie, szczerze, ja dzisiaj wieczorem b d pisał do domu. Moja winia b dzie miała chyba ze sto pi dziesi t kilo. Głow ma jak buldog. Takie winie s najlepsze. Takie winie to nie jakie tam zdechlaki. To dobra rasa, dobrze si tuczy. Słonina b dzie na osiem palców chyba. Jak byłem w domu, to sam robiłem kiszki i podgardlanki i ob erałem si do rozpuku. Ło skiego roku winia wa yła sto sze dziesi t kilo. Ale była to winia, e prosz siada - mówił jak w natchnieniu, mocno ciskaj c r k Szwejka, gdy si z nim rozstawał. - Wychowałem j na samych kartoflach i a miło było patrze , jak jej sadła przybywa. Szynki nasoliłem, a taki płat pieczonego pekielflejszu z knedlami posypanymi skwarkami i z kapust to takie papuniu, e tylko palce liza . Jak po takim jedzeniu smakuje piwko! I takie zadowolenie ogarnia człowieka od stóp do głów... I wszystko to zabrała nam wojna. Brodaty Baloun westchn ł gł boko i po pieszył do kancelarii pułkowej, podczas gdy Szwejk zwrócił kroki w stron kantyny i poszedł dalej alej wysokich lip. Feldfebel rachuby Vaniek siedział tymczasem jak najspokojniej w kantynie i opowiadał jakiemu znajomemu sztabsfeldfeblowi, ile to mo na było przed wojn zarobi na farbach-emaliach i cementowych zaprawach. Sztabsfeldfebel był ju prawie nieprzytomny. Przed południem przyjechał pewien obywatel ziemski z Pardubic, który miał syna w obozie, dał feldfeblowi porz dn łapówk i przez całe przedpołudnie cz stował go w mie cie. A teraz siedział ten wycz stowany człowiek i poddawał si rozpaczy, e ju nic mu nie smakuje. Nie bardzo zdawał sobie spraw z tego, co do niego mówiono, a na wzmiank o farbach-emaliach nie reagował wcale. Zaj ty był swoimi własnymi my lami i mamrotał co o tym, e powinna by przeprowadzona miejscowa kolejka dojazdowa z Trzeboni do Pelhrzimova i z powrotem.

269


Gdy Szwejk wchodził do kantyny, Vaniek jeszcze raz usiłował wytłumaczy sztabsfeldfeblowi przy pomocy liczb, ile zarabiało si przed wojn na jednym kilogramie zaprawy cementowej dostarczanej do nowych budowli, ale sztabsfeldfebel odpowiedział mu całkiem do rzeczy: - Umarł w drodze powrotnej i pozostawił tylko listy. Ujrzawszy Szwejka przypomniał sobie wida jakiego niemiłego sobie człowieka i zacz ł Szwejka wyzywa od brzuchomówców. Szwejk podszedł do Va ka, który te ju był podochocony, ale przy tym bardzo przyjemny i miły. - Panie rechnungsfeldfebel - meldował Szwejk - ma pan zaraz i do magazynu, bo tam ju czeka zugsführer Fuchs z dziesi ciu szeregowcami i b d fasowa konserwy. Ma pan biec laufszrytem. Pan oberlejtnant telefonował ju dwa razy. Vaniek parskn ł miechem: - Albo ja głupi, kochanie moje? - Sam sobie musiałbym da w pysk, gdybym si przejmował takimi rzeczami, aniele. Na wszystko jest czas, nie pali si , dziecko złote. Jak pan oberlejtnant wyprawi tyle kompanii marszowych, ile ja wyprawiłem, to b dzie mógł zabiera głos w tych sprawach i nie b dzie nikogo dr czył laufszrytem. Przecie w kancelarii pułkowej dostawałem ju takie rozkazy, e jutro si jedzie, wi c trzeba si pakowa i fasowa rzeczy potrzebne do drogi. I co ja zrobiłem? Poszedłem sobie ładnie i grzecznie na wiartk wina. Siedzi mi si tu bardzo mile i ani my l przejmowa si czymkolwiek. Konserwy b d zawsze konserwami, fasunek fasunkiem. Ja znam magazyn lepiej ni pan oberlejtnant i wiem, co si na takich konferencjach pana obersta z panami oficerami wygaduje. Pan oberst wyobra a sobie w swojej fantazji, e w magazynie s konserwy. Magazyn naszego pułku nigdy adnych konserw nie miał i otrzymywał je od przypadku do przypadku z magazynu brygady albo po yczał je sobie od innych pułków, z którymi s siadował. Takiemu na przykład pułkowi beneszowskiemu winni jeste my przeszło trzysta konserw. Ha, ha. Niech sobie na konferencjach wygaduj , co im si ywnie podoba, a my zachowujmy spokój. Gdy przylec do magazynu, to ju im tam magazynier sam wytłumaczy, e dostali bzika. Ani jedna kompania marszowa nie otrzymała konserw przy odje dzie. Prawda, ty stara moczyg bo? - zwrócił si do sztabsfeldfebla. Ale tamten zasypiał i dostawał lekkiego delirium, bo odpowiedział: - Id c trzymała nad sob otwarty parasol. - Najlepiej da wszystkiemu wi ty spokój, i nie robi gwałtu - doradzał feldfebel Vaniek. - Je li w kancelarii pułkowej powiedzieli dzisiaj, e jutro pojedziemy, to takiemu gadaniu nie powinno wierzy nawet małe dziecko. Czy mo emy wyjecha bez wagonów? W mojej obecno ci telefonowali na dworzec, a tam nie ma ani jednego wolnego wagonu. Tak samo było z ostatni kompani marszow . Przez dwa dni stali my wtedy na stacji i czekali my, a si nad nami kto zmiłuje i po le po nas poci g. I nikt nie wiedział, dok d pojedziemy. Nawet pułkownik nie wiedział. Byli my ju w drodze, przejechali my całe W gry i ci gle nikt nie wiedział, czy pojedziemy do Serbii, czy na front rosyjski. Z ka dej stacji porozumiewali my si bezpo rednio ze sztabem dywizji. Byli my tylko tak sobie łat do łatania dziur. Wsadzili nas wreszcie, pod Dukl , tam dostali my w skór ,

270


a si kurzyło, i musieli my si na nowo formowa . Aby tylko adnych gwałtów. Wszystko wyja ni si z czasem i nie trzeba si pieszy . Jawohl, nochamol. Wino maj tu dzisiaj nadzwyczajnie dobre - mówił Vaniek dalej, nie zwracaj c ju uwagi na to, co mamrocze feldfebel, który wywodził: - Glauben Sie mir, ich habe bisher wenig von meinem Leben gehabt. Ich wundere mich über diese Frage. - Te miałbym si przejmowa odjazdem marszbatalionu. Przy pierwszej kompanii marszowej, której towarzyszyłem, wszystko było w porz deczku w dwie godziny. Przy innych kompaniach marszowych naszego ówczesnego batalionu przygotowywali si do drogi przez całe dwa dni. Ale u nas był dowódc kompanii lejtnant Przenosil, chłop łebski.”Nie pieszcie si tak bardzo” - rzekł do nas i wszystko poszło jak po ma le. Na dwie godziny przed odej ciem poci gu zacz li my dopiero pakowanie. Zrobisz pan bardzo dobrze, gdy si przesi dziesz... - Nie mog - odpowiedział ze straszliwym samozaparciem dobry wojak Szwejk. - Musz wraca do kancelarii. Co by to było, gdyby tam kto telefonował... - No to id , złoty człowiecze, ale zapami taj sobie przez całe ycie, e to nieładnie z twojej strony i e porz dny ordynans kompanii nigdy nie powinien by tam, gdzie jest potrzebny. Nie b d pan w słu bie zbyt gorliwy, bo nie ma nic obrzydliwszego na tym wiecie nad wystraszonego ordynansa kompanii, który chciałby cał wojn ze re sam i nikomu nic z niej nie da . Tak, duszo najmilejsza. Ale Szwejk był ju za drzwiami i spieszył do kancelarii swojej kompanii. Vaniek pozostał sam, poniewa stanowczo nie mo na było powiedzie , aby mu sztabsfeldfebel dotrzymywał towarzystwa. Ten ostatni siedział na osobno ci, głaskał karafk z wiartk wina i mamrotał dziwaczne rzeczy po czesku i niemiecku: - Wiele razy przechodziłem ju przez t wie , a nie miałem nawet poj cia o tym, e jest ona na wiecie. In einem halben Jahre habe ich meine Staatsprüfung hinter mir und meinen Doktor gemacht. Stała si ze mnie stara pokraka. Dzi kuj ci, Łucjo. Erscheinen sie in schön ausgestatten Banden - mo e tu jest kto taki, kto o tym jeszcze pami ta. Feldfebel rachuby z nudów wystukiwał jakiego marsza, ale nie nudził si zbyt długo, bo drzwi si otworzyły, wszedł Jurajda, kucharz z kuchni oficerskiej, i przysiadł si do Va ka. - Dostali my dzisiaj rozkaz - mówił szybko - eby my poszli fasowa koniak na drog . Poniewa nasza butla nie była pusta, wi c musieli my j opró ni . Jeste my teraz troszk zawiani. Szeregowcy w kuchni pozwalali si jak kłody. Przeliczyłem si o kilka porcji, pan oberst si spó nił i nie dostał nic. Wi c robi dla niego omlecik. Ano szpas. - Ładna awantura - rzekł Vaniek, który przy winie lubił u ywa d wi cznych słów. Kucharz Jurajda zabrał si do filozofowania, co odpowiadało jego zaj ciu w cywilu. Wydawał on mianowicie przed wojn czasopismo i ksi ki z serii „Tajemnice ycia i mierci”.

271


Po wojnie zadekował si w oficerskiej kuchni pułkowej i nieraz przypalił piecze , gdy zabrał si do czytania tłumacze staroindyjskich sutr Prad niaparamita (O zdobywaniu m dro ci). Pułkownik Schröder lubił go jako osobliwo pułku, bo która kuchnia pułkowa mogła si pochwali , e ma kucharza-okultyst , który zagl daj c w gł bi tajemnic ycia i mierci umiał przyrz dzi tak wietn pol dwic albo takie kapitalne ragout, e pod Komorovem miertelnie ranny porucznik Dufek nie wołał nikogo, tylko Jurajd . - Tak jest - rzekł prosto z mostu Jurajda, który ledwo mógł usiedzie na krze le, ale roztaczał na dziesi kroków dokoła siebie zapach rumu - gdy dla pana obersta nic ju nie zostało i gdy widział tylko duszone kartofle, tedy wpadł w stan gaki. Czy pan wie, co to jest gaki? To stan głodnych duchów. Wi c rzekłem do niego: „Czy ma pan oberst do siły do przezwyci enia przeznacze losu, chocia nie starczyło dla pana ciel ciny z nerk ? W karmie jest wida pisane, e ma pan dosta na dzisiejsz kolacj bajeczny omlet z siekan i duszon w tróbk ciel c .” Drogi przyjacielu - rzekł po chwili szeptem do feldfebla rachuby i zrobił mimowolny ruch r k , którym poprzewracał wszystkie stoj ce przed nim na stole szklanki. - Jest byt i niebyt wszystkich zjawisk, kształtów i rzeczy - dodał zas piony kucharz spogl daj c na poprzewracane naczynia. - Kształt to niebyt, a niebyt to kształt. Niebyt nie ró ni si od kształtu, kształt nie ró ni si od niebytu. Co niebyt to kształt, co kształt to niebyt. Kucharz-okultysta owin ł si płaszczem milczenia, wsparł głow na r ku i spogl dał na mokry, zalany stół. Sztabsfeldfebel mamrotał dalej co bez sensu: - Zbo e znikn ło z pola, znikn ło. In dieser Stimmung erhielt er Einladung und ging zu ihr. Zielone wi ta bywaj wiosn . Feldfebel rachuby Vaniek b bnił palcami po stole, pił i od czasu do czasu my lał o tym, e na niego czeka dziesi ciu szeregowców z plutonowym przy magazynie. Na samo wspomnienie o tym roze miał si i machn ł r k . Gdy pó niej powrócił do kancelarii 11 kompanii marszowej, zastał Szwejka siedz cego przy telefonie. - Kształt to niebyt, a niebyt to kształt - rzekł i w ubraniu zwalił si na prycz . Usn ł natychmiast. Szwejk siedział dalej przy telefonie poniewa przed dwiema godzinami rozmawiał z nim porucznik Lukasz, e jeszcze ci gle jest na konferencji u pana pułkownika, a zapomniał mu powiedzie , e mo e odej od telefonu. Nast pnie rozmawiał z nim przez telefon plutonowy Fuchs, który przez cały czas czekał razem z dziesi ciu szeregowcami na przybycie sier anta rachuby, ale czekał na pró no. Wreszcie zauwa ył, e skład jest zamkni ty. Wreszcie oddalił si dok d , a szeregowcy jeden po drugim tak e si porozłazili. Czasem zabawiał si Szwejk tym, e brał słuchawk i przysłuchiwał si rozmowom. W kancelarii znajdował si telefon jakiego nowego systemu, który

272


wła nie zaprowadzono w armii, a miał to do siebie, e na całej linii mo na było słysze prowadzone rozmowy. Tabory kłóciły si z artyleri , saperzy odgra ali si poczcie polowej, strzelnica wojskowa warczała na oddział karabinów maszynowych. A Szwejk wci siedział przy telefonie... Konferencja u pułkownika trwała bardzo długo. Pułkownik Schröder rozwijał najnowsze teorie słu by polowej i osobliwy nacisk kładł na miotacze min. Mówił ni w pi , ni w dziewi o tym, jaki był front przed dwoma miesi cami na południu i na wschodzie, o doniosło ci dobrej ł czno ci mi dzy poszczególnymi oddziałami, o gazach truj cych, o ostrzeliwaniu aeroplanów nieprzyjacielskich, o zaopatrywaniu wojska w polu, a wreszcie przeszedł do wewn trznych stosunków w wojsku. Rozgadał si o stosunku oficerów do szeregowców i do podoficerów, o przechodzeniu na frontach do nieprzyjaciela i o tym, e pi dziesi t procent ołnierzy czeskich jest „politisch verdächtig”. - Jawohl, meine Herren, der Kramarsch, Scheiner und Klofatsch... Kramarz, Scheiner, Klofacz - czescy prawicowi politycy. Wi kszo oficerów my lała przy tym wykładzie tylko o tym, kiedy wła ciwie ten dziadyga przestanie gl dzi , ale pułkownik Schröder gl dził dalej o nowych zadaniach nowych marszbatalionów, o poległych oficerach pułku, o zeppelinach, o hiszpa skich kozłach, o przysi dze. Porucznik Lukasz przypomniał sobie w tej chwili, e kiedy cały batalion przysi gał, Szwejka nie było, bo akurat siedział w areszcie s du dywizyjnego. I wydała mu si ta cała rzecz mieszna. Parskn ł jakim histerycznym miechem i zaraził nim kilku oficerów siedz cych w pobli u, czym zwrócił na siebie uwag pułkownika, który wła nie przeszedł do omawiania do wiadcze nabytych przez armi niemieck przy odwrocie w Ardenach. Ale popl tało mu si wszystko w głowie i zako czył swój wykład niespodziewanie: - Moi panowie, to nie s rzeczy mieszne. Potem udali si wszyscy do kasyna oficerskiego, poniewa pułkownika Schrödera odwołano do telefonu. Wzywał go sztab brygady. Szwejk podrzemywał przy telefonie dalej, dopóki nie przebudził go dzwonek. - Halo! - słyszał wołanie. - Tu kancelista pułku. - Halo! - odpowiedział. - Tutaj kancelaria 11 kompanii marszowej. - Nie gadaj du o - mówił głos telefonuj cego - ale bierz ołówek i pisz. Przyjmij telefonogram. - 11 kompania marszowa... Po tych słowach nast piły jakie zdania tak chaotycznie z sob popl tane, e nie mo na było nic zrozumie . Mówiły jednocze nie i 12, i 13 kompania marszowa, a tre telefonogramu zagubiła si zupełnie w tej panice d wi ków. Szwejk nie rozumiał ani słowa. Wreszcie chaos przycichł i Szwejk zrozumiał wezwanie: - Halo! Halo! Wi c teraz przeczytaj wszystko i nie zawracaj głowy. - Co mam przeczyta ? - Co masz przeczyta , ty o le? Telefonogram.

273


- Jaki telefonogram? - Do stu milionów diabłów, czy ty głuchy?! Telefonogram, który ci dyktowałem, ty idioto! - Ja nic nie słyszałem, bo na raz mówiło du o głosów. - Ach, ty małpo jedna, czy my lisz, e b d si z tob bawił? Wi c przyjmujesz telefonogram czy nie? Masz ołówek i papier? Co? Jeszcze mam czeka , a sobie poszukasz? I to si nazywa ołnierz. Wi c słuchasz wreszcie czy nie słuchasz? e ju si przygotowujesz? No to i tak jeszcze dobrze. Tylko nie wdziewaj paradnego munduru. A teraz słuchaj uchem, a nie brzuchem. 11 kompania marszowa. Powtórz. - 11 kompania marszowa. - Dowódca kompanii. Masz ju ? Powtórz. - Dowódca kompanii... - Zur Besprechung morgen. Napisałe ? Powtórz. - Zur Besprechung morgen... - Um neun Uhr... Unterschrift. Czy wiesz, ty małpo, co to znaczy Unterschrift? To jest podpis. Powtórz. - Um neun Uhr. Unterschrift. Wiesz, co to jest Unterschrift, ty małpo? To jest podpis. - Ach ty idioto. A wi c podpis: Oberst Schröder, bydlaku, Masz ju ? Powtórz. - Oberst Schröder, bydlaku. - Dobrze, ty o le. Kto przyj ł telefonogram? - Ja. - Himmelherrgott. Co to znowu za jakie ja? - Szwejk. I co jeszcze? - No, nareszcie. Wi cej nic, ale powiniene si nazywa nie Szwejk, ale krowa. Co słycha u was? - Nic, wszystko po staremu. - I kontent jeste , co? Podobno kto tam u was dostał dzisiaj słupka. - To tylko pucybut pana oberlejtnanta, bo mu ze arł obiad. Czy nie wiesz, kiedy pojedziemy? - Co za głupie pytanie. Przecie o tym nie wie nawet nasz dziadyga. Dobranoc. Pcheł u was du o? Szwejk poło ył słuchawk i zacz ł budzi feldfebla rachuby Va ka, który bronił si jak w ciekły, a gdy Szwejk zacz ł nim potrz sa , dostał pi ci w nos. Potem Vaniek poło ył si na brzuchu i wierzgał nogami dokoła siebie. Ale pomimo wszystko udało si Szwejkowi przebudzi go. Vaniek otworzył oczy, rzucił si na wznak i wystraszony zapytał, co si takiego stało. - Nic si takiego nie stało - odpowiedział Szwejk - tylko chciałem si pana poradzi w pewnej kwestii. Wła nie dostali my telefonogram, e jutro rano o dziewi tej nasz oberlejtnant Lukasz ma przyj do pana obersta znowu na konferencj . Teraz nie wiem, co mam zrobi . Czy i do niego zaraz i powiedzie mu o tym. czy te poczeka a do rana? Długo si namy lałem, czy mam pana obudzi , gdy pan tak smacznie chrapał, ale potem pomy lałem, e było nie było, a poradzi si mo na...

274


- Na miło bosk , człowieku, daj mi spa ! - j kn ł Vaniek ziewaj c jak lew. Rano b dzie a nadto czasu i nie trzeba mnie budzi . Odwrócił si na bok i natychmiast zasn ł. Szwejk usiadł znowu przy telefonie i zacz ł podrzemywa . Obudził go telefon. - Halo, 11 kompania marszowa? - Tak jest, 11 kompania marszowa. Kto tam? - 13 kompania marszowa. Halo, która godzina u ciebie. Nie mog si dodzwoni do centrali. Jako nie przychodz . - Mój zegarek stoi. - Tak samo jak mój. Nie wiesz, kiedy pojedziemy? Czy nie rozmawiałe z kancelari pułkow ? - Tam wiedz akurat tyle co i my, to znaczy gówno. - Niech panienka nie b dzie ordynarna. Konserwy fasowali cie ju ? Od nas poszli po konserwy, ale nie przynie li nic. Magazyn był zamkni ty. - I nasi przyszli z pustymi r koma. - No to na pró no robi panik . A jak ci si zdaje, gdzie pojedziemy? - Do Rosji. - Pr dzej chyba do Serbii. Ale to si poka e dopiero w Budapeszcie. Je li skieruj nas na prawo, to z tego b dzie Serbia, a je li na lewo, to Rosja. Czy macie ju chlebaki? Podobno teraz b dzie podwy szony ołd. W karci ta grasz? No to przyjd jutro. My tu łupimy w karty co wieczór. Ilu was tam jest przy telefonie? Sam? No to plu na wszystko i id spa . Jakie dziwne u was panuj porz dki. Trafiło ci si jak lepej kurze ziarno? Nareszcie przychodz zluzowa mnie. Dobranoc! Szwejk usadowił si przy telefonie i niebawem słodko zasn ł zapomniawszy zawiesi słuchawk , skutkiem czego nikt mu nie mógł przeszkadza w drzemce, chocia telefonista kancelarii pułkowej w ciekał si , e niepodobna si dodzwoni do kancelarii 11 kompanii marszowej, której trzeba było przekaza nowy telefonogram, e do jutra do godziny dwunastej ma by zestawiony spis wszystkich szeregowców, którzy nie byli poddani ochronnemu szczepieniu przeciw tyfusowi. Porucznik Lukasz bawił si tymczasem jeszcze wci w kasynie oficerskim z lekarzem wojskowym Szanclerem, który siedział okrakiem na krze le i rytmicznie walił kijem od bilardu o podłog , wygłaszaj c jednocze nie takie zdania: - Sułtan Saracenów Salah-Edin pierwszy uznał neutralno korpusu sanitarnego. - Rannymi winny opiekowa si obie strony. - Nale y dostarcza im leków i opieki w zamian za zwrot kosztów ze strony drugiej. - Nale y udzieli zezwolenia na wysłanie do nich lekarza i jego pomocników za paszportami generalskimi. - Rannych nale y odsyła do ich wojsk pod opiek i gwarancj generałów. Mo na ich te wymienia . Ale mog potem dalej słu y . - Chorzy obu stron nie powinni by zabierani do niewoli i traceni, ale nale y ich umieszcza w miejscach bezpiecznych i szpitalach. Wolno pozostawia przy

275


nich stra ich własnego wojska, która to stra , podobnie jak chorzy, ma prawo wróci za paszportami generalskimi. To samo dotyczy tak e duchownych polowych, lekarzy, chirurgów, aptekarzy, piel gniarzy chorych, pomocników i innych osób wyznaczonych do obsługi chorych, których nie wolno bra do niewoli, ale wła nie w taki sposób maj by odsyłani z powrotem. Doktor Szancler przy tym wykładzie złamał ju dwa kije i ci gle jeszcze miał du o do opowiadania o opiece nad rannymi podczas wojny. W dziwacznym jego wykładzie ci gle powtarzały si słowa o jakich paszportach generalskich. Porucznik Lukasz dopił kaw i poszedł do siebie. Jego słu cy, brodaty olbrzym Baloun, sma ył sobie wła nie w jakim garnuszku kawałek salami, u ywaj c do tego spirytusowej maszynki porucznika Lukasza. - O mielam si - wyj kał Baloun - pozwalam sobie, posłusznie melduj ... Łukasz spojrzał na niego. W tej chwili Baloun wydał mu si wielkim dzieciakiem, stworzeniem naiwnym i porucznikowi zrobiło si nagle al, e skazał na słupek tego człowieka, który cierpi na tak wielki głód. - Gotuj sobie, Balounie, gotuj - rzekł odpinaj c szabl - jutro ka ci przypisa drug porcj chleba. Porucznik był w nastroju bardzo sentymentalnym, wi c usiadł i zacz ł pisa list do cioci: „Kochana Ciotuniu! Wła nie otrzymałem rozkaz, abym był gotów do wymarszu na front razem ze swoj kompani . By mo e, e ten list jest ostatni z tych, jakie otrzymała ode mnie, bo wsz dzie tocz si zaciekłe walki, a straty nasze s du e. Dlatego trudno mi ko czy ten list zwykłym słowem: Do widzenia. Stosowniej jest napisa : Zosta z Bogiem!” „Reszt dopisz rano” - pomy lał porucznik i uło ył si do snu. Baloun widz c, e porucznik zasn ł na dobre, zacz ł szuka i szpera po izbie jak jaki karaluch. Otworzył walizk porucznika i nadgryzł tabliczk czekolady, ale przestraszył si bardzo, gdy wła ciciel czekolady poruszył si przez sen. Szybko schował nadgryzion czekolad do walizki i przycichł. Potem zakradł si ku stołowi i odczytał słowa Łukasza, pisane do ciotki. Wzruszyło go osobliwie to ostatnie słowo: „Zosta z Bogiem.” Poło ył si wi c na sienniku przy drzwiach i zacz ł wspomina swój dom rodzinny i bicie wieprzy. Bardzo ywo przedstawił mu si miły obraz nakłuwania salcesonu, eby z niego wypu ci powietrze i eby przy gotowaniu nie p kł. Zasn ł niebawem, kołysany wspomnieniem, jak to u s siada p kł du y szwabski salceson i rozgotował si cały. niło mu si , e w domu ma do pomocy jakiego niezdar rze nika i e przy nadziewaniu podgardlanek p kaj flaki. Potem znowu , e rze nik zapomniał narobi kiszek, e gdzie zapodziała si głowizna i e zabrakło zatyczek do podgardlanek. Wreszcie przy niło mu si co o s dzie polowym, poniewa został przyłapany, gdy w kuchni przywłaszczał sobie płat mi sa. We nie widział samego siebie wisz cego na jakiej wysokiej lipie w alei obozu wojskowego w Brucku nad Litaw .

276


Budz cy si poranek przyniósł z sob ze wszystkich kuchni polowych zapach gotuj cej si kawy. Szwejk zbudził si ze snu, wstał, odruchowo zawiesił słuchawk , jakby wła nie sko czył rozmow telefoniczn , i przechadzaj c si po kancelarii piewał. Zacz ł jak piewk od rodka i piewał o tym, jak ołnierz przebiera si za dziewczyn i idzie do swej miłej do młyna. Tam młynarz układa go do snu przy swojej córce, ale przedtem woła na on : Dobrych rzeczy przynie ywiej, Niech dziewczyna si po ywi... Młynarka karmi podłego chłopca, z czego powstaje tragedia rodzinna Młynarzostwo rano wstali, Na drzwiach napis przeczytali: „Wasza córka, wasza Anna, Ju od dzisiaj nie jest panna.” Szwejk piewał t piosenk z takim uczuciem, e cała kancelaria o ywiła si nagle. Zbudził si tak e feldfebel Vaniek i zapytał, która godzina. - Wła nie odtr bili pobudk . - Ale ja wstan dopiero po kawie - zdecydował Vaniek, któremu nigdy si nie pieszyło. - Na pewno b d znowu robili piekło i b d nas niepotrzebnie szykanowali ró nymi gwałtami, jak wczoraj z tymi konserwami... Vaniek ziewn ł i pytał, czy wczoraj po powrocie do domu nie gadał za wiele. - Troszk pan gadał od rzeczy - rzekł Szwejk - ale niewiele. Ci gle pan co mamrotał o jakich tam kształtach, e kształt to nie kształt, a to, co nie kształt, to te jest kształt, a e znowu ten kształt to aden kształt. Ale rychło zacz ł pan chrapa , jakby tartak huczał, i było po gadaniu. Szwejk zamilkł, przeszedł si wzdłu kancelarii a do drzwi i z powrotem, stan ł koło pryczy feldfebla rachuby i rzekł: - Co do mojej osoby, panie rechnungsfeldfebel, to jak pan zacz ł mówi o tych kształtach, to mi si przypomniał niejaki Zatka, gazownik. Pracował w gazowni na Letniej i zapalał, i gasił latarnie. Był to m od o wiaty i chodził po wszystkich knajpach na Letniej, poniewa od chwili zapalenia latar do chwili ich gaszenia upływa sporo czasu, a bez towarzystwa człowiek si nudzi. Otó ten gazownik nad ranem te wygadywał ró ne takie rzeczy jak pan, tylko e on mówił o ko ciach do gry: „W ko ci si gra, gra nie ma granic.” Słyszałem to na własne uszy, gdy razu pewnego jaki pijany policjant zatrzymał mnie za zanieczyszczanie ulicy i zamiast do komisariatu zaprowadził mnie przez pomyłk do gazowni. Ale z tym Zatk rzecz sko czyła si kiepsko - dodał Szwejk ciszej. - Zapisał si do Kongregacji Maria skiej, chodził razem z tercjarkami na kazania patra Jemelki do ko cioła w. Ignacego na Placu Karola i razu pewnego, gdy misjonarze mieli tam rekolekcje, zapomniał pogasi wiatło w swoim rejonie i latarnie paliły si bez przerwy przez trzy dni i trzy noce. Niedobrze jest - wywodził Szwejk - gdy człowiek ni z tego, ni z owego zacznie raptem filozofowa , bo zawsze z tego bywa delirium tremens. Przed laty przetranslokowali do nas słu bowo jakiego majora

277


Blühera z 75 pułku. Otó ten major co miesi c zwoływał nas, kazał nam ustawia si w czworobok i zastanawiał si z nami nad tym, co to jest zwierzchno wojskowa. Nie pijał on nic innego, tylko liwowic .”Ka dy oficer, moi ołnierze wykładał on zawsze na dziedzi cu koszar - jest sam przez si istot najdoskonalsz , która ma sto razy wi cej rozumu ni wy wszyscy razem. Nic doskonalszego od oficera wyobrazi sobie nie zdołacie, cho by cie rozmy lali przez całe ycie. Ka dy oficer jest istot koniecznie potrzebn , podczas gdy wy, ołnierze, jeste cie istotami tylko przypadkowymi. Istnie mo ecie, ale niekoniecznie. Gdyby doszło do wojny, a wy polegliby cie za naszego najja niejszego pana, no to dobrze, nie byłoby to nic osobliwego, ale gdyby naprzód poległ wasz oficer, to dopiero zobaczyliby cie, jak bardzo jeste cie od niego zale ni i co to za wielka strata. Oficer istnie musi, a wasze istnienie jest wła ciwie tylko cieniem istnienia oficerskiego. Wywodzicie si z nich i oby si bez nich nie mo ecie. Bez waszej zwierzchno ci wojskowej taki ołnierz jeden czy drugi nie potrafi nawet porz dnie pierdn . Dla was, ołnierze, oficer jest prawem moralnym, czy to rozumiecie, czy nie, to wszystko jedno, a poniewa ka de prawo musi mie swego prawodawc , wi c prawodawc waszym jest wła nie oficer, wzgl dem którego musicie poczuwa si do wszelkiego obowi zku i wszelkiej powinno ci, spełniaj c wszystkie jego rozporz dzenia, cho by si wam to i owo mogło nie podoba .” Pewnego razu po wykładzie obchodził cały czworobok i ka dego z nas pytał po kolei: „Co odczuwasz, gdy co przeskrobiesz?” ołnierze odpowiadali bardzo głupio. Jedni mówili, e jeszcze nigdy nic nie przeskrobali, inni mówili, e po ka dym przeskrobaniu mdli ich w oł dku, jeden powiedział, e wtedy ju z daleka czuje koszarniaka itd. Wszystkich ich kazał major Blüher natychmiast odprowadzi na bok i nakazał, eby po południu za kar robili wiczenia przysiadowe za to, e nie umiej powiedzie , co odczuwaj . Zanim przyszła kolej na mnie, przypomniałem sobie słowa ostatniego wykładu i gdy zbli ył si , rzekłem całkiem spokojnie: „Posłusznie melduj , panie majorze, e gdy co przeskrobi , to odczuwam zawsze jaki niepokój, strach i wyrzuty sumienia. Ale gdy mam wychodne i gdy wracam do koszar w porze przepisanej i porz dku, wówczas opanowuje mnie jaki błogi spokój, włazi na mnie wewn trzne zadowolenie.” Wszyscy si roze miali, a major Blüher wrzasn ł na mnie: „Pluskwy wła na ciebie, drabie jeden, gdy gnijesz na pryczy. Patrzcie go, łotra, jeszcze sobie arty stroi!” I przepisał mi takiego słupka, e prosz siada . - W wojsku inaczej by nie mo e - rzekł feldfebel rachuby przeci gaj c si leniwie na pryczy. - Tak ju jest od pocz tku wiata i b dzie zawsze, e w wojsku tak czy owak, cho by był dobry jak anioł, zawsze musi wisie nad tob chmura i musz bi pioruny. Bez tego nie byłoby dyscypliny. - Całkiem słusznie - rzekł Szwejk. - Nie zapomn nigdy o tym, jak wsadzili rekruta Pecha do paki. Lejtnant tej kompanii, niejaki Moc, zebrał rekrutów i ka dego z nich pytał, sk d pochodzi. „Wy rekruty ółtodziobe - przemawiał do nich - musicie si nauczy odpowiada jasno, dokładnie, jakby biczem strzelał. Wi c zaczynamy. Sk d

278


pochodzicie, Pechu?” Pech był człowiekiem inteligentnym, wi c odpowiedział: „Dolny Bousov, Unter-Bautzen, dwie cie sze dziesi t siedem domów, tysi c dziewi set trzydzie ci sze mieszka ców narodowo ci czeskiej, powiat Jiczin, obwód Sobotka, byłe dobra rycerskie Kost, parafialny ko ciół w. Katarzyny z czternastego stulecia, odnowiony przez hrabiego Wacława Kazimierza Netolickiego, szkoła, poczta, telegraf, stacja czeskiej kolei handlowej, cukrownia, młyn z tartakiem, pustelnia Valcha, sze jarmarków dorocznych...” Ale lejtnant nie czekał, co b dzie dalej, rzucił si na rekruta Pecha i zacz ł go pra po g bie raz za razem, krzycz c: „Masz jeden jarmark doroczny, drugi, trzeci, czwarty, pi ty, szósty.” A Pech, chocia i rekrut zameldował si do batalionsraportu. W kancelarii był wtedy taki wesoły pisarz, który napisał, e Pech melduje si do raportu z powodu jarmarków dorocznych w Dolnym Bousovie. Dowódca batalionu był major Rohell.”Also, was gibt!” - zapytał Pecha, a ten odpowiedział: „Posłusznie melduj , panie major, e w Dolnym Bousovie jest sze jarmarków dorocznych.” Wi c major Rohell zaryczał na niego, zatupał i kazał go natychmiast zaprowadzi do lazaretu wojskowego na oddział dla wariatów. Od tego czasu Pech był najgorszym ołnierzem i z paki nie wychodził. - Wychowanie ołnierzy jest spraw trudn - rzekł feldfebel Vaniek. ołnierz, który w wojsku nie był karany, to nie ołnierz. Mo e to było dobre w czasach pokojowych, e niektórzy ołnierze odbywali słu b bez kary, a potem miał taki wsz dzie pierwsze stwo, gdy si starał o posad rz dow . Ale teraz si pokazuje, e ci najgorsi ołnierze, którzy w czasach pokojowych ci gle siedzieli w pace, s na wojnie najlepszymi ołnierzami. Przypominam sobie szeregowca Sylvanusa z 8 kompanii marszowej. Waliła si na niego kara za kar , i jeszcze jaka kara! Nie zawahał si skra koledze ostatniego grosza, a jak przyszło do bitwy, to pierwszy poprzerywał zasieki z drutu. wzi ł do niewoli trzech chłopa, a jednego w drodze zastrzelił, bo, jak mówił, nie miał do niego zaufania. Dostał wielki medal srebrny, przyszyli mu dwie gwiazdki i gdyby go pó niej nie powiesili pod Dukl , to ju dawno byłby plutonowym. Ale go powiesi musieli, bo po jakiej bitwie zgłosił si wprawdzie na ochotnika na zwiad, ale inny jaki patrol widział go, jak mój Sylvanus obdzierał trupy. Znale li przy nim osiem zegarków i sporo pier cionków. Wi c go w sztabie brygady powiesili. - Pokazuje si z tego - rzekł bardzo roztropnie Szwejk - e ka dy ołnierz musi własnymi siłami dosługiwa si stanowiska. Zadzwonił telefon. Feldfebel rachuby podszedł do słuchawki. Porucznik Lukasz pytał, co si stało z konserwami. Słycha było jakie ostre wyrzuty. - Naprawd nie ma, panie oberlejtnant! - wołał Vaniek. - Sk dby si miały wzi , kiedy to jest tylko fantazja intendentury. Całkiem niepotrzebnie wysyłało si tam tych ludzi. Ja chciałem do pana telefonowa ... Prosz ?... e w kantynie byłem? Kto to mówił? Ten okultysta kucharz z kuchni oficerskiej? Pozwoliłem sobie zaj tam na chwil . Wie pan, jak ten okultysta nazywał t panik z powodu owych konserw? „Groz nienarodzonego.” Bynajmniej, panie oberlejtnant. Jestem zupełnie trze wy. Szwejk? Jest w kancelarii. Czy ka e go pan zawoła ? Szwejk, do telefonu - rzekł feldfebel rachuby i ciszej dodał: - Gdyby si pytał, w jakim stanie wróciłem, to powiedz pan, e w porz dku. Szwejk stan ł przy telefonie i meldował:

279


- Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, Szwejk. - Słuchajcie no, Szwejku, jak jest z tymi konserwami? Czy to w porz dku? - Nie ma konserw, panie oberlejtnant. Ani ladu konserw. - yczyłbym sobie, Szwejku, eby cie si co dzie rano meldowali u mnie, dopóki jeste my w obozie. Po wyje dzie b dziecie stale przy mnie. Co robili cie w nocy? - Siedziałem przez cał noc przy telefonie. - Co nowego? - To i owo, panie oberlejtnant. - Tylko nie zaczynajcie si bałwani , mój Szwejku. Czy przyszedł sk d jaki meldunek? - Przyszedł meldunek, ale dopiero na godzin dziewi t . Nie chciałem niepokoi pana oberlejtnanta, gdzie bym miał. - Wi c mówcie, do stu diabłów, co jest nowego i co ma by na dziewi t ? - Telefonogram, panie oberlejtnant. - Nie rozumiem. Co to ma by ? - Ja to sobie zapisałem, panie oberlejtnant: „Przyjmijcie telefonogram. Kto jest przy telefonie? Masz ju ? Czytaj, czy tak jako .” - Ach, Szwejku, wy idioto, z wami niepodobna doj do ładu. Mówcie, co za tre tego telefonogramu, bo jak nie, to wpadn do was i dam po łbie tak, e... Wi c co? - Jaki bersprechung, panie oberlejtnant, dzisiaj rano u pana obersta, o dziewi tej. Chciałem pana budzi w nocy, alem to sobie rozmy lił. - Byłbym was nauczył budzi mnie w nocy z powodu byle jakiego głupstwa, na które do jest czasu rano. Znowu konferencja! Der Teufel soll das alles buserieren! Połó cie słuchawk i zawołajcie do telefonu Va ka. Feldfebel rachuby Vaniek podszedł do telefonu. - Rechnungsfeldfebel Vaniek, Herr Oberleutnant. - Poszukaj mi pan natychmiast innego pucybuta. Ten łotr Baloun ze arł do rana wszystk czekolad . Słupka. Nie. Lepiej go przydzielimy do sanitariuszy. Chłop jak góra, wi c b dzie mógł d wiga rannych. Po l go natychmiast do pana. Niech pan to załatwi w kancelarii pułku i natychmiast wróci do kompanii. Jak pan s dzi, kiedy pojedziemy? - Nic pilnego, panie oberlejtnant. Jak mieli my odje d a z 9 kompani marszow , to przez całe cztery dni wodzili nas za nos. Z 8 było to samo. Tylko z 10 było lepiej: byli my felddienstfleck, w południe dostali my rozkaz, a wieczorem ju byli my w drodze, ale za to wodzili nas potem po całych W grzech i nie wiedzieli, jak dziur i w której cz ci frontu nami załata . Przez cały ten czas, gdy porucznik Lukasz był dowódc 11 kompanii marszowej, znajdował si w stanie, który mo na było nazwa synkretyzmem: próbował wyrównywa sprzeczno ci poj ciowe przy pomocy ust pstw dochodz cych a do pomieszania pogl dów. Odpowiedział wi c Va kowi: - Mo e pan ma racj . Tak ju jest na wiecie. Wi c pan s dzi, e dzisiaj jeszcze nie pojedziemy. O dziewi tej mamy konferencj u pana obersta... Aha, czy wie pan ju o tym, e pan jest dienstführender? Mówi tylko tak mimochodem. Niech pan sprawdzi... Co by mo na sprawdzi ? Niech pan

280


sprawdzi spis szar z uwzgl dnieniem terminu słu by... Nast pnie zapasy kompanii. Narodowo ? Dobrze, mo na i narodowo ... Ale głównie, niech mi pan przy le nowego pucybuta... Co ma dzisiaj robi z szeregowcami fenrych Pleschner? Vorbereitung zum Abmarsch. Rachunki? Przyjad i podpisz po jedzeniu. Nikogo nie puszcza do miasta. Do kantyny w obozie? Po obiedzie na godzink ... Niech pan zawoła Szwejka!... - Szwejku, pozostaniecie tymczasem przy telefonie. - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e jeszcze kawy nie piłem. - To przynie cie sobie kaw i sied cie w kancelarii przy telefonie, dopóki was nie zawołam. Czy wiecie, co to znaczy ordynans kompanii? - To taki, co lata, panie oberlejtnant. - Wi c eby cie mi byli na miejscu, jak was zawołam. Przypomnijcie jeszcze raz Va kowi, eby dla mnie wyszukał nowego pucybuta. Halo, Szwejku, gdzie jeste cie? - Jestem, panie oberlejtnant. Akurat przynie li kaw . - Halo. Szwejku! - Słucham, panie oberlejtnant. Kawa zupełnie zimna. - Wy wiecie, Szwejku, co to jest pucybut. Wi c przypatrzcie si dobrze temu nowemu i powiedzcie mi, co on zacz. Zawie cie słuchawk . Vaniek popijał czarn kaw , do której dolewał po trosze rumu z butelki z napisem „Tinte” (ostro no nie zawadzi), spogl dał na Szwejka, potem rzekł: - Ten nasz oberlejtnant niepotrzebnie si drze tak gło no, słyszałem ka de jego słowo. Wy si z panem oberlejtnantem musicie bardzo dobrze zna . Co, Szwejku? - My zawsze r ka w r k - odpowiedział Szwejk. - Jedna r ka drug myje. Du o my ju z sob prze yli. Ile to razy chcieli nas gwałtem rozdzieli , ale my my si z sob znowu zeszli. On mi zawsze i we wszystkim okazywał tyle zaufania, e a si nieraz sam dziwiłem. Wi c pan sam słyszał, e mam panu przypomnie o tym nowym pucybucie i e mam go obejrze i wypowiedzie si , co o nim s dz . Dla pana oberlejtnanta pucybut pucybutowi nierówny. Pułkownik Schröder, zwołuj c wszystkich swoich oficerów na konferencj , zabrał si do rzeczy z wielk miło ci , pragn c wygada si za wszystkie czasy. Prócz tego trzeba było powzi jak decyzj co do jednorocznego ochotnika Marka, który nie chciał czy ci wychodków i za bunt został odesłany przez pułkownika Schrödera do s du dywizyjnego. Wczoraj wrócił z aresztu s du dywizyjnego na odwach, gdzie trzymany był pod stra . Jednocze nie kancelaria pułkowa otrzymała papier o tre ci niesłychanie powikłanej, ale wyja niaj cej b d co b d , e w danym wypadku nie chodzi o bunt, poniewa jednoroczni ochotnicy nie s obowi zani czy ci wychodków. Niemniej jednak zachodzi przypadek subordinationsverletzung, które to wykroczenie mo e by zrównowa one przez porz dne zachowanie si wobec nieprzyjaciela. Z tego powodu jednoroczny ochotnik Marek zostaje odesłany z powrotem do pułku, a ledztwo co do naruszenia karno ci zostaje odło one do ko ca wojny, lecz zostanie wznowione przy najbli szym wykroczeniu, jakiego mógłby si dopu ci jednoroczny ochotnik Marek.

281


Była jeszcze jedna sprawa. Razem z jednorocznym ochotnikiem odesłany został z s du dywizyjnego na odwach samozwa czy plutonowy Teveles; niedawno pojawił si on w pułku, do którego został odesłany ze szpitala w Zagrzebiu. Miał wielki medal srebrny, dystynkcje jednorocznego ochotnika i trzy gwiazdki. Opowiadał o czynach bohaterskich z 6 kompanii marszowej w Serbii i wywodził, e z całej tej kompanii pozostał tylko on jeden. ledztwo ustaliło, e na pocz tku wojny jaki Teveles odszedł rzeczywi cie z 6 kompani na front, ale nie miał praw jednorocznego ochotnika. Za dano informacji od brygady, do której 6 kompania marszowa była przydzielona, gdy drugiego grudnia tysi c dziewi set czternastego roku uciekła z Białogrodu, i stwierdzono, e w spisie zaproponowanych do odznaczenia lub odznaczonych medalami srebrnymi adnego Tevelesa nie ma. Co za do tego, czy szeregowiec Teveles podczas kampanii białogrodzkiej został awansowany na plutonowego, tego nie mo na było stwierdzi , poniewa cała 6 kompania marszowa zgin ła koło cerkwi w. Sawy w Białogrodzie razem ze wszystkimi oficerami. Przed s dem dywizyjnym Teveles bronił si , e naprawd był mu obiecany medal srebrny i e dlatego kupił go sobie od jakiego Bo niaka. Co do odznak jednorocznego ochotnika, to przyszył je sobie po pijanemu, a nosił je dlatego, e był stale pijany maj c organizm osłabiony dyzenteri . Gdy konferencja si rozpocz ła, pułkownik Schröder o wiadczył przed rozpatrzeniem tych dwóch przypadków, e trzeba, aby panowie oficerowie cz ciej si naradzali, zanim nadejdzie chwila odjazdu, chwila ju niedaleka. Z brygady dowiedział si , e tam oczekuj rozkazów dywizji. Niech wi c szeregowcy b d w pogotowiu, a dowódcy kompanii niech pilnuj , eby nikogo nie brakło. Potem powtarzał jeszcze raz to wszystko, co mówił wczoraj. Znowu dał przegl d wydarze wojennych i dodał, e trzeba unikn wszystkiego, co mogłoby obni y sił bojow i przedsi biorczo wojska. Na stole przed nim le ała mapa frontu z chor giewkami na szpileczkach, ale chor giewki były porozrzucane, a fronty poprzesuwane. Chor giewki i szpileczki le ały na stole i pod stołem. Cał widowni wojny sponiewierał w nocy kocur, którego chowali pisarze kancelarii pułkowej. Ten kocur ul ył sobie na austriacko-w gierskim froncie, a chc c lady swej bytno ci na mapie zagrzeba , porozrzucał łapami chor giewki i rozmazał łajno po wszystkich pozycjach, zasikał fronty i brückenkopfy i zapaskudził wszystkie korpusy armii. Pułkownik Schröder był bardzo krótkowzroczny. Oficerowie kompanii marszowych z wielkim zainteresowaniem spogl dali na niego, gdy palec jego zbli ał si do kupek pozostawionych na mapie przez kocura. - St d, panowie, ku Sokalowi nad Bugiem - rzekł pułkownik Schröder proroczo i posuwał palcem na pami w stron Karpat, przy czym palec jego wjechał w jedn z tych kupek, którymi kocur uplastycznił map frontów. - Was ist das, mein Herren? - zapytał zdziwiony, gdy nagle co przylepiło mu si do palca. - Wahrscheinlich Katzendreck, Herr Oberst - jeden za wszystkich wyja nił sytuacj kapitan Sagner u miechaj c si bardzo uprzejmie.

282


Pułkownik Schröder wpadł do s siedniej kancelarii, sk d słycha było istny potok złorzecze i straszliw gro b , e wszystkim ka e pozlizywa te kupki po kocurze. Przesłuchanie było krótkie. Stwierdzono, e kocura przed dwoma tygodniami przytaszczył do kancelarii najmłodszy pisarz Zwiebelfisch. Po takim stwierdzeniu kazano Zwiebelfischowi spakowa swoje manatki, a starszy pisarz zaprowadził go na odwach, gdzie aresztant b dzie siedział a do dalszych rozporz dze pana pułkownika. Na tym zako czyła si wła ciwie cała konferencja. Gdy pułkownik Schröder powrócił do oficerów cały czerwony ze zło ci, nie pami tał ju , e ma jeszcze do omówienia spraw jednorocznego Marka i samozwa czego plutonowego Tevelesa. - Prosz panów oficerów - rzekł zwi le - aby byli gotowi i oczekiwali dalszych moich rozkazów i instrukcji. W ten sposób jednoroczniak i Teveles pozostali nadal na odwachu, a gdy przybył do nich Zwiebelfisch. mogli zagra sobie w mariasza i dokucza stra nikom co chwila, aby im wyłapali pchły z sienników. Potem wsadzili do paki jeszcze frajtra Peroutk z 13 kompanii marszowej, który zgin ł raptem, gdy wczoraj rozeszła si po obozie wiadomo , e wojsko odchodzi na pozycj , i dopiero rano został znaleziony przez patrol „Pod Biał Ró ” w Brucku. Tłumaczył si , e przed odjazdem pragn ł obejrze dokładnie znan oran eri hrabiego Harracha pod Bruckiem i e w drodze powrotnej zbł dził i dopiero nad ranem bardzo zm czony dotarł „Pod Biał Ró ”. (Tymczasem przespał si z Ró z „Pod Białej Ró y”.) Sytuacja wci jeszcze była niejasna. Nikt nie wiedział, czy si pojedzie, czy nie pojedzie. Szwejk, obsługuj cy telefon w kancelarii 11 kompanii marszowej, wysłuchał mnóstwo pogl dów pesymistycznych i optymistycznych. 12 kompania marszowa telefonowała, jakoby kto w kancelarii słyszał, e jeszcze b d wiczenia w strzelaniu do figur ruchomych i e na front odjedzie si dopiero po polowych wiczeniach w strzelaniu. Tych optymistycznych pogl dów nie podzielała 13 kompania marszowa, która telefonowała, e wła nie powrócił kapral Havlik z miasta i od jakiego kolejarza dowiedział si , e wagony ju stoj na stacji. Vaniek wyrwał słuchawk z r k Szwejka i krzyczał rozzłoszczony, e kolejarze fig wiedz , bo on był dopiero co w kancelarii pułkowej. Szwejk wysiadywał przy telefonie z prawdziwym zamiłowaniem i na wszystkie pytania odpowiadał zawsze jednakowo, e jeszcze nic pewnego nie wiadomo. Tak samo odpowiedział na pytanie porucznika Lukasza, który pytał: - Co tam u was nowego? - Jeszcze nie ma nic pewnego, panie oberlejtnant - stereotypowo odpowiedział Szwejk. - Ach, ty fujaro! Zawie słuchawk ! Potem otrzymał kilka telefonogramów z szeregiem zwykłych nieporozumie . Najpierw przyszedł telefonogram, którego nie mo na było podyktowa mu w nocy, poniewa nie zawiesił słuchawki i spał. Chodziło w nim o ołnierzy szczepionych i nie szczepionych.

283


Potem przyszedł telefonogram, równie spó niony, dotycz cy konserw, co te ju zostało wczoraj wyja nione. Nast pnie telefonogram do wszystkich batalionów, kompanii i cz ci pułku: „Kopia telefonogramu brygady nr 75692. Rozkaz brygady nr 172. - Przy wykazach gospodarczych kuchni polowych nale y przy wymienianiu produktów spo ywczych trzyma si takiego porz dku: 1. mi so, 2. konserwy, 3. jarzyny wie e, 4. jarzyny suszone, 5. ry , 6. makaron, 7. kasza i kaszka, 8. kartofle, zamiast poprzedniego porz dku: 4. jarzyny suszone, 5. jarzyny wie e.” Gdy Szwejk przeczytał ten telefonogram feldfeblowi rachuby, ten o wiadczył uroczy cie, e takie telefonogramy rzuca si do wychodka. - Wymy lił to sobie jaki idiota ze sztabu armii i zaraz rozsyłaj takie głupstwa po wszystkich dywizjach, brygadach i pułkach. Nast pnie przyj ł Szwejk jeszcze jeden telefonogram, który był tak szybko dyktowany, e Szwejk zd ył zapisa na kartce tylko poszczególne wyrazy, co wygl dało jak jaki szyfr sekretny: „In der Folge genauer erlaubt gewesen oder das selbst einem hingegen immerhin eingeholet werden.” - To wszystko s głupstwa - rzekł Vaniek, gdy Szwejk dziwił si ogromnie, e mu si napisała taka osobliwa rzecz, i gdy odczytywał j sobie trzy razy z rz du. Oczywi cie, głupstwa - mówił Vaniek - ale diabli ich wiedz , mo e to jaki szyfr, tylko e my w kompanii nie jeste my przygotowani do odczytywania szyfrów. Mo na to w k t cisn . - I ja tak my l - rzekł Szwejk. - Gdybym zameldował panu oberlejtnantowi, e ma in der Folge genauer erlaubt gewesen oder das selbst einem hingegen immerhin eingeholet werden, toby si jeszcze raz obraził. Bywaj ludzie tacy obra liwi, e a strach - mówił Szwejk dalej, oddaj c si znowu wspomnieniom. Pewnego razu jechałem tramwajem z Vysoczan do Pragi, a w Libni przysiadł si do nas niejaki Novotny. Jak tylko go poznałem, podszedłem do niego i wdałem si z nim w rozmow , e obaj jeste my z Dra ova. A ten na mnie z pyskiem, ebym mu dał spokój, bo mnie nie zna. Zacz łem mu tłumaczy , eby sobie przypomniał, e jako mały chłopczyk chadzałem do niego z matk , której na imi było Antonina, a ojcu Prokop i był ekonomem. Nawet wtedy nie chciał słysze o tym, e si znamy. Wi c przypomniałem mu jeszcze inne szczegóły, e w Dra ovie byli dwaj Novotni: Antoni i Józef. I e on jest wła nie tym Józefem, bo mi o nim z Dra ova pisali, e postrzelił on , gdy go strofowała za pija stwo. I widzi pan, ten człowiek podniósł na mnie r k . Uchyliłem si szcz liwie, a ten grzmotn ł pi ci w szyb i zbił j . T du na przedniej platformie przed motorniczym. Wi c nam kazali wysi i zaprowadzili nas do komisariatu, gdzie si pokazało, e ten pan był dlatego taki obra liwy, bo wcale si nie nazywał Józef Novotny, ale Edward Doubrava i pochodził z Montgomery w Ameryce, a do Czech przyjechał tylko tak sobie, eby odwiedzi krewnych. Dzwonek telefonu przerwał opowiadanie Szwejka i jaki zachrypni ty głos z oddziału karabinów maszynowych pytał znów, czy si jedzie, czy nie. Podobno rano ma by konferencja u pana obersta. We drzwiach ukazał si blady jak płótno kadet Biegler, najwi kszy idiota kompanii, poniewa w szkole jednorocznych ochotników usiłował wyró nia si

284


swoimi wiadomo ciami. Skin ł na Va ka, eby z nim wyszedł na korytarz, i tam prowadził z nim długa rozmow . Po powrocie do kancelarii Vaniek u miechn ł si pogardliwie. - Co za małpa ten Biegler! - rzekł do Szwejka. - Ładne okazy zebrały si w naszej kompanii. Był tak e na konferencji. Pod koniec pan oberst rozkazał, eby wszyscy plutonowi zrobili gwerwizyt i eby byli surowi. I teraz przychodzi si pyta , czy ma da liabkowi słupka za to, e ten wyczy cił karabin naft . Vaniek si rozzło cił. - O takie idiotyczne rzeczy si mnie pyta. gdy sarn wie. e ruszamy na front. Pan oberlejtnant dobrze si namedytował wczoraj nad tym słupkiem, na który skazał swego pucybuta. Wi c rzekłem temu smykowi, eby si troch zastanowił, czy to dobrze robi z szeregowców zwierz ta. - Kiedy ju mowa o tym pucybucie - rzekł Szwejk - to mo e ju pan wytrzasn ł jakiego odpowiedniego dla pana oberlejtnanta. - Po co si spieszy - odpowiedział Vaniek. - Na wszystko jest do czasu. Zreszt ja s dz , e pan oberlejtnant przyzwyczaił si do Balouna. Od czasu do czasu co mu ze re, wielkie mi rzeczy! Na froncie rzecz si wyrówna, to tam cz sto b dzie tak, e ani jeden, ani drugi nie b d mieli co re . Jak powiem, e Baloun ma zosta u pana oberlejtnanta, to zostanie. Moja w tym głowa, a pan oberlejtnant nie ma si wtr ca do nie swoich rzeczy. I nie trzeba si pieszy . Vaniek wyci gn ł si na pryczy i rzekł: - Opowiedz mi pan, panie Szwejk, jak anegdot z ycia wojskowego. - Opowiedzie zawsze mo na - odparł Szwejk - ale obawiam si , e znowu kto tam b dzie dzwonił. - To zdejm pan słuchawk albo wył cz pan kontakt. - Dobrze - rzekł Szwejk zdejmuj c słuchawk . - Opowiem panu co , co pasuje do naszej sytuacji, tylko e wtedy zamiast prawdziwej wojny były tylko manewry i była tylko sama panika jak tutaj, poniewa nikt nie wiedział, kiedy wyruszymy z koszar. Razem ze mn słu ył jaki Szic z Porzecza, człowiek porz dny, ale pobo ny i boj cy si . Wyobra ał sobie, e manewry to co okropnego, e ludzie podczas manewrów padaj z pragnienia i e podczas marszów sanitariusze zbieraj tych biedaków jak ul gałki. Wi c pił na zapas, a gdy my wyruszyli z koszar i dotarli do Mniszki, mówił: „Wiecie, chłopcy, ja tego nie wytrzymam. Chyba e si Bóg sam zmiłuje nade mn .” Potem przybyli my do Horzovic i mieli my tam dwa dni odpoczynku, poniewa zaszła pomyłka, bo szli my naprzód tak szybko, e razem z pułkami, które szły na naszych skrzydłach, byliby my zagarn li do niewoli cały sztab nieprzyjacielski i byłby z tego wielki wstyd, jako e nasz korpus miał przegra , a nieprzyjaciel wygra , bo w korpusie nieprzyjacielskim był jaki sflaczały arcyksi . I wtedy ten Szic zrobił tak rzecz: kiedy my obozowali, zabrał si i poszedł do wsi za Horzovicami, eby sobie tam co kupi , i koło południa wracał do obozu. Gor co było, a mój Szic wypił niezgorzej, wi c patrzy, przy drodze stoi słup, na słupie kapliczka, a w kapliczce za szkłem malutki pos ek wi tego Jana Nepomucena. Odmówił pacierz przed wi tym Janem Nepomucenem i powiada: „Gor co ci, he? Powiniene si napi . Stoisz tu na sło cu i pocisz si zdrowo.” Potrz sn ł manierk , napił si sam i powiada: „Zostawiłem ci tu łyk, wi ty Janie Nepomucenie.” Ale al mu było,

285


wi c wypił wszystko i dla wi tego nie pozostało nic.”Jezus Maria, powiada, wi ty Janie Nepomucenie, musisz mi teraz wybaczy , ja ci to wynagrodz . Zabior ci z sob do obozu i napoj ci tak wietnie, e si na nogach nie utrzymasz.” I mój zacny Szic przez współczucie dla wi tego Jana Nepomucena zbił szkło kapliczki, wyj ł pos ek wi tego, wsadził go sobie pod bluz i zaniósł do obozu. Potem ten wi ty Jan sypiał z nim na słomie, Szic nosił go z sob w tornistrze i miał wielkie szcz cie w kartach. Gdzie tylko obozowali my, wsz dzie wygrywał, a przybyli my w Prache skie, obozowali my w Drahenicach i tam Szic wszystko przegrał. Gdy my rano wyruszyli w pole, to na gruszy przy drodze wisiał wi ty Jan powieszony. To jest anegdota z ycia wojskowego. A teraz znowu zawiesimy słuchawk . I telefon znowu dostawał ataków nerwowych daj c dowód, e harmonia pokoju i spokoju w obozie została zakłócona. W tym samym czasie porucznik Lukasz studiował w swoim pokoju szyfry dor czone mu ze sztabu pułku. Do szyfrów doł czona była instrukcja, jak nale y je odczyta , oraz tajny rozkaz o marszrucie batalionu na pograniczu Galicji (etap pierwszy): 7217 - 1238 - 475 - 2121 - 35 = Moson. 8922 - 375 - 7282 = Rab. 4432 - 1238 - 7217 - 35 - 8922 - 35 = Komarn. 72 - 9299 - 310 - 375 - 7881 - 298 - 475 - 7979 = Budapeszt. Odczytuj c te cyfry porucznik Lukasz westchn ł: - Der Teufel soli das buserieren.

286


Rozdział 21 PRZEZ W GRY Nareszcie wszyscy doczekali si chwili, w której powpychano ich do wagonów - przy czym na 8 koni przypadało 42 szeregowców. Koniom podró owało si oczywi cie wygodniej ni szeregowcom, bo mogły spa stoj c, ale nikogo to wła ciwie nie obchodziło. Poci g wojskowy wiózł do Galicji now gromad ludzi na rze . Na ogół wszak e wszystkie te biedne stworzenia doznały ulgi. Gdy poci g ruszył, miało si poczucie czego okre lonego, podczas gdy przedtem była tylko m cz ca niepewno , panika, bo nikt nie wiedział, czy si pojedzie dzisiaj, jutro czy pojutrze. Niejeden czuł si jak skazaniec wyczekuj cy ze strachem ukazania si kata; eby ju nareszcie mie spokój, eby ju był koniec. Tote jeden z ołnierzy wrzeszczał jak pomylony: - Jedziemy! Jedziemy! Sier ant rachuby Vaniek miał zupełn racj , gdy mawiał do Szwejka, e nie ma si co pieszy . Zanim nadeszła chwila wsiadania do wagonów, upłyn ło kilka dni, a przy tym stale gadało si o konserwach, chocia do wiadczony Vaniek zapewniał, e to tylko fantazja. - Jakie tam znowu konserwy? Msza polowa, to i owszem, bo i przy poprzedniej kompanii marszowej było to samo Je li s konserwy, to mszy polowej nie ma. W przeciwnym razie msza polowa zast puje konserwy. Zamiast wi c konserw gulaszowych ukazał si oberfeldkurat Ibl, który za jednym zamachem zabił trzy muchy. Odprawił msz polow od razu dla trzech marszbatalionów: dwa z nich błogosławił na drog do Serbii, a jeden do Rosji. Wygłosił przy tej sposobno ci natchnion mow , przy czym wida było, e materiał czerpał z kalendarzy wojskowych. Mowa ta była tak wzruszaj ca, e gdy ju byli w drodze do Moson, Szwejk, który znajdował si w wagonie razem z Va kiem w zaimprowizowanej kancelarii, przypomniał sobie to przemówienie i rzekł do sier anta rachuby: - Morowo b dzie, jak mówił ten feldkurat, gdy si dzie nachyli ku wieczorowi i sło ce ze swymi złocistymi promieniami zajdzie za góry, a na pobojowisku słycha b dzie, jak wywodził, ostatnie westchnienia umieraj cych, st kanie rannych koni, j ki rannych szeregowców i narzekanie mieszka ców, którym popodpalano strzechy nad głowami. Okropnie lubi , gdy ludzie bałwaniej do kwadratu. - Vaniek kiwn ł głow na znak, e si zgadza. - Rzeczywi cie, obraz był pioru sko wzruszaj cy. - Ładny te był i bardzo pouczaj cy - rzekł Szwejk. - Bardzo dobrze to sobie zapami tałem i gdy powróc z wojny do domu, to b d o tym opowiadał „Pod Kielichem”. Pan oberfeldkurat rozkraczył si jeszcze tak ładnie, gdy do nas przemawiał, e si bałem, eby mu si kulas nie po lizn ł, bo byłby upadł na ołtarz połowy i rozbił sobie łeb o monstrancj . Dawał nam taki pi kny przykład z dziejów naszej armii, kiedy to jeszcze słu ył Radetzky, a z zorz wieczorn ł czył si płomie gorej cych stodół; mówił tak, jakby na to patrzył.

287


Tego samego dnia oberfeldkurat Ibl był ju w Wiedniu i znowu innemu marszbatalionowi wykładał wzruszaj c histori , o której mówił Szwejk, a która tak mu si podobała, e nazwał ja bałwanieniem do kwadratu. - Kochani ołnierze - przemawiał oberfeldkurat Ibl - pomy lcie sobie, dajmy na to, e mamy rok czterdziesty ósmy i e zwyci stwem zako czyła si bitwa pod Custozz , gdzie po dziesieciogodzinnej upartej walce włoski król Albert musiał odda krwawe pobojowisko naszemu ojcu ołnierzy, marszałkowi Radetzkiemu, który w osiemdziesi tym czwartym roku ycia odniósł tak wietne zwyci stwo. I patrzajcie, ołnierze mili! Na wzgórzu przed zdobyt Custozz zatrzymał si s dziwy wódz w otoczeniu swoich wiernych generałów. Powaga chwili spocz ła na całym tym kole, albowiem, ołnierze, w nieznacznej odległo ci od marszałka wida było bojownika walcz cego ze mierci . Ranny podchor y Hart, z członkami strzaskanymi na polu chwały, czuł, e spogl da na niego marszałek Radetzky. Poczciwy ranny podchor y w spazmatycznym uniesieniu ciskał jeszcze w t ej cej prawicy złoty medal. Gdy spojrzał na sławnego marszałka, serce jego o ywiło si jeszcze raz, zabiło mocniej, przez pora one ciało przebiegła resztka energii i umieraj cy nadludzkim wysiłkiem próbował przyczołga si do swego marszałka. „Nie fatyguj si . poczciwy ołnierzu!” - zawołał na niego marszałek, zsiadł z konia i chciał mu poda r k . „Nie da si zrobi , panie marszałku - rzekł umieraj cy ołnierz - poniewa obie r ce mam urwane, ale o jedno prosz ! Niech mi pan marszałek powie prawd : wygrali my t bitw ?” „Tak jest, mój bracie - odpowiedział uprzejmie marszałek. - Szkoda, e rado twoja jest zam cona ranami twymi,” „Tak jest, dostojny panie, ze mn ju koniec” - głosem złamanym rzekł ołnierz u miechaj c si przyjemnie. „Chce ci si pi ?” - zapytał Radetzky. „Dzie był gor cy, panie marszałku, było trzydzie ci stopni!” Wtedy Radetzky si gn ł po manierk swego adiutanta i podał j umieraj cemu. Ów napił si łykn wszy porz dnie. „Bóg zapła tysi ckrotnie! - zawołał usiłuj c pocałowa w r k swego wodza. „Jak dawno słu ysz?”- zapytał marszałek. „Przeszło czterdzie ci lat, panie marszałku! Pod Aspern wysłu yłem złoty medal. Byłem tak e pod Lipskiem, mam kanonierski krzy , pi razy byłem miertelnie ranny, ale teraz ju koniec, na amen. Lecz co za szcz cie i rado , i doczekałem dnia dzisiejszego. Co mi tam mier , gdy odnie li my wielkie zwyci stwo, a cesarzowi została przywrócona jego ziemia!” W tej chwili, kochani ołnierze, z obozu ozwały si majestatyczne d wi ki naszego hymnu: „Bo e, ochro , Bo e, wspieraj „ Wznio le i pot nie płyn ły nad pobojowiskiem. Ranny ołnierz, egnaj cy si z yciem, jeszcze raz próbował powsta . „Niech yje Austria! - zawołał z zapałem. - Niech yje Austria! Niech graj dalej t wspaniał pie ! Niech yje nasz wódz! Niech yje armia!” Umieraj cy pochylił si jeszcze raz ku prawicy marszałka, któr pocałował, opadł na ziemi i ciche ostatnie westchnienie wydarło mu si z jego szlachetnej

288


duszy. Wódz stał nad nim z głow obna on , spogl daj c na trupa jednego z najdzielniejszych ołnierzy. „Taki pi kny koniec godzien jest zawi ci” - rzekł marszałek ukrywaj c wzruszon twarz w zło onych dłoniach. Kochani ołnierze, ja i wam ycz , aby cie si wszyscy doczekali takiego pi knego ko ca. Wspominaj c t mow oberfeldkurata Ibla, mógł Szwejk bez najmniejszej obawy pokrzywdzenia kapelana w czymkolwiek nazwa j bałwanieniem do kwadratu. Potem zacz ł Szwejk mówi o znanych rozkazach, które były odczytywane ju przed wsiadaniem do poci gu. Jeden z tych rozkazów, podpisany przez Franciszka Józefa, zwracał si do armii, a drugi był rozkazem arcyksi cia Ferdynanda, głównodowodz cego armii i grupy wschodniej, za oba dotyczyły wydarze , które miały miejsce w Przeł czy Dukielskiej w dniu 3 kwietnia roku 1915, kiedy to dwa bataliony 28 pułku razem z oficerami przeszły do Rosjan przy d wi kach wojskowej kapeli. Oba rozkazy zostały odczytane głosem dr cym i brzmiały w przekładzie tak: „Rozkaz do armii z dnia 17 kwietnia 1915. Przepełniony bólem rozkazuj , aby c. i k. pułk pieszy 28 za tchórzostwo i zdrad stanu wymazany został z mego wojska. Sztandar pułkowy ma by odebrany poha bionemu pułkowi i oddany do muzeum wojskowego. Z dniem dzisiejszym przestaje istnie pułk, który, ju w kraju moralnie zatruty, wyruszył w pole, aby si dopu ci zdrady pa stwa. Franciszek Józef I” „Rozkaz arcyksi cia Józefa Ferdynanda. W czasie działa wojennych oddziały czeskie zawiodły, osobliwie w ostatnich bitwach. Zawiodły specjalnie przy obronie pozycji, na których znajdowały si przez czas dłu szy w rowach strzeleckich, z czego skorzystał nieprzyjaciel dla nawi zania stosunków i ł czno ci z nikczemnymi ywiołami tych oddziałów. Ataki nieprzyjaciela wspieranego przez tych zdrajców kierowane były zazwyczaj przeciw tym odcinkom frontu, które były obsadzone przez takie oddziały. Cz sto udawało si nieprzyjacielowi zaskoczy nasze oddziały i niemal bez walki dotrze do naszych pozycji, przy czym zagarniano do niewoli bardzo znaczn liczb obro ców. Po tysi ckro ha ba, wstyd i pogarda tym n dznikom, którzy dopu cili si zdrady cesarza i pa stwa i splamili nie tylko cz wspaniałych sztandarów naszej sławnej i dzielnej armii, lecz tak e honor tej narodowo ci, do której nale . Pr dzej czy pó niej nie minie ich kula lub powróz kata. Obowi zkiem ka dego czeskiego ołnierza, który ma poczucie honoru, jest, aby dowódcy swemu wskazywał takich nikczemnych podszczuwaczy i zdrajców. Kto tego nie uczyni, jest takim samym zdrajc i nikczemnikiem. Rozkaz ten ma by przeczytany wszystkim szeregowym pułków czeskich. C. i k. pułk 28 rozkazem naszego monarchy został wykre lony z armii, a wszyscy

289


wzi ci do niewoli dezerterzy tego pułku krwi swoj zapłac za swoj ci k win . Arcyksi

Józef Ferdynand”

- Przeczytali nam t rzecz troch pó no rzekł Szwejk do Va ka. - Bardzo si dziwi , e nam przeczytali ten befel dopiero teraz, kiedy najja niejszy pan wydał go 17 kwietnia. Wygl da to tak, jakby dla jakich tam powodów nie chcieli nam przeczyta tego od razu. ebym ja był najja niejszym panem, tobym si nikomu nie dał upo ledzi w taki sposób. Jak wydaje befel 17 kwietnia, to 17 ma by odczytany wszystkim pułkom, cho by nawet pioruny biły. Po drugiej stronie wagonu naprzeciwko Va ka siedział kucharz-okultysta z kuchni oficerskiej i co pisał. Za nim siedzieli: pucybut porucznika Lukasza, brodaty olbrzym Baloun, i telefonista przydzielony do 11 kompanii marszowej, Chodounsky. Baloun prze uwał kawałek komi niaka i wystraszony tłumaczył Chodounskiemu, e to nie jego wina, i w tym tłoku przy wsiadaniu do wagonów nie mógł si dosta do wagonu sztabowego do swego porucznika. Chodounsky straszył go. e teraz nie ma artów i e za to b dzie rozstrzelany. - eby te ju raz sko czyło si to straszne biedowanie - narzekał Baloun. Ju raz podczas manewrów pod Voticami omal yciem nie przypłaciłem słu enia w wojsku. P dzili nas o głodzie, spragnionych, wi c gdy podjechał do nas batalionsadiutant, to krzykn łem: „Dajcie nam chleba i wody!” Zawrócił ku mnie konia i rzekł, e gdyby to było w czasie wojny, to kazałby mi wyj z szeregu i zostałbym rozstrzelany, ale e nie było wojny, wi c powiada, e ka e mnie tylko wsadzi do aresztu garnizonowego. Miałem jednak szcz cie, bo gdy jechał do sztabu, eby o tym donie , po drodze spłoszył si jego ko , adiutant spadł i, chwała Bogu, skr cił sobie kark. Baloun ci ko westchn ł i zakrztusił si kawałkiem chleba. Gdy wreszcie odzipn ł, spojrzał okiem ałosnym na dwa toboły porucznika Lukasza, które były pod jego opiek . - Panowie oficerowie fasowali - mówił melancholijnie - konserwy, w tróbk i salami w gierskie. Zjadłoby si dziebełko. Spogl dał przy tym z tak t sknot na oba tobołki swego porucznika jak opuszczony przez wszystkich piesek, który jest głodny jak wilk i siedz c przed sklepem z w dlinami, wdycha zapach gotowanej w dzonki. - Nie szkodziłoby - rzekł Chodounsky - eby na nas czekali gdzie z dobrym obiadem. Kiedy my na pocz tku wojny jechali do Serbii, to my si stale ob erali, bo na ka dej stacji byli my fetowani. Z g sich udek wycinali my kostki najlepszego mi sa i tymi kostkami grywali my w wilka i owce na tafelkach czekolady. W Osijeku w Chorwacji jacy dwaj panowie ze stowarzyszenia weteranów przynie li nam do wagonu du y kocioł pieczonych zaj cy, ale ju tego nie mogli my wytrzyma i wyleli my im wszystko na łeb. Przez cał drog nic innego nie robili my, tylko rzygali my z okien wagonów. Kapral Matiejka w naszym wagonie tak si prze arł, e trzeba było poło y mu desk na brzuchu i skaka po niej, jak to si robi, gdy si ubija kapust , i dopiero to go ruszyło, ale porz dnie: gór i dołem. Kiedy my przeje d ali przez W gry, to oknami wagonów rzucano nam pieczone kury na ka dej stacji. Ale my wybierali my z

290


tych kur tylko mó d ki. W Kaposvár wrzucali nam Madziarowie do wagonów całe kawały pieczonych prosi t, a jeden kolega dostał w łeb pieczon wieprzow głowizn i to go tak rozzło ciło, e z bagnetem w r ku gonił ofiarodawc przez trzy tory. Za to w Bo ni nie dostali my nawet wody do picia. Przed Bo ni , pomimo zakazu, mieli my wielki wybór najró niejszych wódek i mogli my pi , ile wlazło. Wino lało si strumieniami. Pami tam, e na jakiej stacji panienki i paniusie cz stowały nas piwem, ale my my im w konewki nasiusiali i trzeba ci było widzie , jak damule wiały od wagonów! Przez cał drog od tego arcia i picia byli my jak nieswoi. Nie umiałem ju nawet odró ni asa oł dnego od dzwonkowego, a tu - zanim e my si spostrzegli - raptem rozkaz! Gry nie mo na było doko czy i wszyscy wysiada ! Jaki kapral, nie pami tam ju , jak mu było, krzyczał na swoich ludzi, eby piewali: „Und die Serben müssen sehen, dass wir Oesterreicher Sieger, Sieger sind.” Ale kto go kopn ł w zadek, a on zwalił si na szyny. Potem krzyczeli, eby karabiny ustawi w kozły, a poci g zaraz ruszył i pojechał z powrotem pusty, tyle tylko, jak to ju bywa w takiej panice, e zabrał z sob prowianty, których było na dwa dni. A tak jak st d do tamtych drzew zacz ły ju p ka szrapnele. Nie wiadomo sk d przycwałował batalionskomendant i zwołał wszystkich na narad , a potem przyszedł nasz oberlejtnant Macek, Czech jak dr g, ale mówił tylko po niemiecku, blady był jak ciana. Powiada, e dalej jecha nie mo na, bo tor wysadzony w powietrze, w nocy Serbowie przeprawili si przez rzek i s teraz na lewym skrzydle. Ale e s jeszcze daleko od nas. Maj przyj posiłki, a potem posiekamy Serbów na drobno. No i eby si nikt nie poddawał w razie czego, bo Serbowie urzynaj je com uszy. nosy i wykłuwaj oczy. A to, e niedaleko nas p kaj szrapnele, to głupstwo - to na pewno wiczy nasza artyleria. Nagłe gdzie za gór ozwało si „tatatatata”. I to nic - nasze karabiny maszynowe te musz odby próbne strzelanie. Potem z lewej strony ozwała si kanonada, a e to było dla nas nowo ci , wi c słuchali my jej le c na brzuchach. Nad nami przeleciało kilka granatów, dworzec stan ł w płomieniach, a z prawej strony nad nami zacz ły gwizda kule. W dali słycha było trzaskanie salw karabinowych. Oberlejtnant Macek kazał rozebra kozły i nabija karabiny. Wachmistrz podszedł do niego i powiedział mu, e to si nie da zrobi , bo nie mamy przy sobie adnej amunicji. Sam przecie wie, e amunicj mieli my fasowa dopiero na dalszym etapie przed pozycj . Poci g z amunicj szedł przed nami, ale go ju pewno Serbowie maj w swoich r kach. Oberlejtnant Macek stał przez chwil jak słup, a potem wydał rozkaz: „Bajonett auf!” Sam pewno nie wiedział, dlaczego wydał taki rozkaz. Tak mu si z rozpaczy wymówiło, eby wygl dało, e si co robi. Potem przez do dług chwil stali my w pogotowiu, nast pnie czołgali my si po torze kolejowym, bo pokazał si jaki aeroplan, a szar e wrzeszczały: „Alles decken! Decken!” Okazało si , oczywi cie, e to nasz, ale ju go artyleria przez pomyłk zacz ła ostrzeliwa . Wi c wstali my, ale znik d adnego rozkazu. A tu wyrwał si jaki kawalerzysta i jeszcze z daleka krzyczał: „Wo ist Batalionskommando?” Komendant batalionu wyjechał mu na spotkanie, tamten podał mu jakie pismo i p dził dalej na prawo. Batalionskomendant czytał sobie po drodze to pismo i raptem jakby zwariował. Wyrwał szabl i p dził ku nam. „Alles zurück! Alles zurück!” - ryczał na

291


oficerów. - „Direktion Mulde, einzeln abfallen!” I zaraz si rozpocz ł dopust bo y. Jakby tylko na to czekali, ze wszystkich stron zacz li w nas wali . Po lewej stronie było pole kukurydzy podobne do piekła. Na czworakach czołgali my si ku dolinie, a plecaki zostawili my na tym przekl tym torze. Oberlejtnanta Macka dojechała jaka kula od prawej strony w głow ; zwalił si i ani pisn ł. Zanim uciekli my w dolin , mieli my mas rannych i zabitych. Nie troszczyli my si o nich i p dzili my a do wieczora, a cała okolica była ju przed nami jak wymieciona. Widzieli my tylko złupione tabory. Nareszcie dotarli my do stacji, gdzie ju czekały nowe rozkazy, eby wsiada do poci gu i jecha z powrotem do sztabu, ale tego rozkazu wykona nie mogli my, poniewa cały sztab dostał si dnia poprzedniego do niewoli, o czym dowiedzieli my si dopiero rano. Byli my wtedy jak te sieroty, bo nikt o nas nie chciał nic wiedzie . Przył czyli nas do 73 pułku, eby my razem z nim uciekali, co zrobili my z najwi ksz przyjemno ci , chocia przedtem musieli my maszerowa prawie cały dzie , zanim dostali my si do 73 pułku. No, a potem... Nikt go ju nie słuchał, bo Szwejk z Va kiem grali w mariasza, kucharzokultysta z kuchni oficerskiej pisał dalej swój obszerny list do ony, która podczas jego nieobecno ci zacz ła wydawa nowe pismo teozoficzne. Baloun podrzemywał na ławie, wi c telefoni cie Chodounskiemu nie pozostawało nic innego do zrobienia, jak zako czy opowiadanie: - Tak, tak, tego nie zapomn nigdy... Wstał i zacz ł kibicowa przy mariaszu. - Mógłby mi przynajmniej fajk zapali - rzekł Szwejk po przyjacielsku do Chodounskiego - skoro zabierasz si do kibicowania. Mariasz to rzecz daleko wa niejsza ni cała wojna i ni cała ta wasza głupia awantura na serbskiej granicy. A ja tu robi takie głupstwa, e tylko si po pysku pra . Nie trzeba było poczeka z tym królem? Akurat mi si walet przypl tał. Bydl jestem, i tyle. Tymczasem kucharz-okultysta doko czył swój list i odczytywał go z widocznym zadowoleniem, e tak ładnie go uło ył dla cenzury wojskowej. „Kochana ono! Gdy otrzymasz ten list, to ja ju od kilku dni znajdowa si b d w poci gu wioz cym nas na front. Nie bardzo mi tu przyjemnie, poniewa w poci gu si pró nuje i nie mog by u yteczny, bo nasza oficerska kuchnia jest nieczynna, a jedzenie dostajemy na etapach stacyjnych. Z przyjemno ci przyrz dziłbym w drodze przez W gry segedy ski gulasz dla naszych panów oficerów, ale nic z tego. Mo e po przyje dzie do Galicji uda mi si przyrz dzi dla nich co w rodzaju galicyjskiej szołdry, duszon g w kaszy lub w ry u. Wierz mi, kochana Helenko, e robi wszystko, co tylko mog , aby naszym, panom oficerom uprzyjemni ycie przy ich troskach i wysiłkach. Z pułku zostałem przeniesiony do marszbatalionu, co było moim najgor tszym pragnieniem, abym mógł i przy naszych skromnych rodkach doprowadzi polow kuchni oficersk do nale ytego porz dku. Pami tasz jeszcze, kochana Helenko, jak to yczyła mi uprzejmych przeło onych, gdy mnie brali do wojska? yczenie Twoje spełniło si i nic tylko nie mog narzeka , i to w najdrobniejszych sprawach, ale

292


przeciwnie, musze przyzna , e wszyscy panowie oficerowie s naszymi prawdziwymi przyjaciółmi, a szczególnie wobec mnie zachowuj si jak rodzeni ojcowie. Niebawem podam ci numer naszej poczty polowej...” List ten był wymuszony okoliczno ciami, a mianowicie tym, e kucharzokultysta ostatecznie popadł w niełask u pułkownika Schrödera, który go dotychczas popierał, a dla którego na po egnalnym wieczorku oficerów marszbatalionu, znowu nieszcz liwym zbiegiem okoliczno ci, nie starczyło zawijanej nerki ciel cej, i za to pułkownik Schröder wyprawił go z kompani marszow na front, a oficersk kuchni oddał pod opiek jakiemu nieszcz liwemu nauczycielowi z instytutu dla ociemniałych w Klarovie. Kucharz-okultysta przeczytał jeszcze raz wszystko, co do ony napisał, a co wydawało mu si bardzo dyplomatyczne. Chodziło bowiem o to, eby si jako tako utrzyma jak najdalej od linii bojowej, bo chocia ludzie gadaj tak i owak, ka dy si na froncie dekuje, jak mo e. Dekował si tedy i on, chocia w cywilu jako redaktor napisał do swego czasopisma, po wieconego wiedzy tajemnej, artykuł o tym, e nikt nie powinien ba si mierci, oraz artykuł o w drówce dusz. Teraz podszedł do Szwejka i Va ka, aby kibicowa . Mi dzy obu graczami zatarły si w tej chwili wszystkie ró nice stopni wojskowych. Nie grali ju we dwóch, bo przysiadł si do nich na trzeciego Chodounsky. Ordynans kompanii Szwejk po grubia sku beształ sier anta Va ka: - Dziwi si , e mógł pan zagra tak idiotycznie. Czy pan nie słyszy, e on gra „betla”? Ja nie mam ani jednego dzwonka, a pan, zamiast rzuci ósemk , rzucasz jak ostatni idiota oł dnego waleta i ta małpa skutkiem tego wygrywa. - eby znowu tak pysk rozpuszcza o głupiego waleta! - brzmiała uprzejma odpowied sier anta rachuby. - Sam pan grasz jak sko czony idiota. Sk d ja mam bra dzwonkow ósemk , kiedy te nie mam ani jednego dzwonka? Miałem tylko wysokie wina i oł dzie, o le jeden! - To trzeba było deklarowa „durcha” i nie robi cymbalstwa - odpowiedział Szwejk z u miechem. - Tak samo było kiedy „U Valszów”, na w dole restauracji. Te jeden taki fujara miał „durcha”, ale zamiast go ogłosi , odrzucał po jednej swoje słabe karty i ka demu dał wygra . A co za karty miał! Ze wszystkich kolorów najwy sze. Tak samo jak i teraz nic bym z tego nie miał, gdyby pan zamiast oł dnego waleta rzucił ósemk . Wtedy ja nie wytrzymałem i mówi : „Panie Herold, graj pan "durcha" i nie bałwa si pan!” A ten na mnie z pyskiem, e mo e gra , co mu si podoba, bo był na uniwersytecie. Ale nie opłaciło mu si stawia . Restaurator był dobry znajomy, z kelnerkami byli my w za yłej przyja ni, wi c gdy tamten wołał policj , to my policjantowi wszystko akuratnie wytłumaczyli, e si nic nie stało, tylko ten pan zgoła ordynarnie zakłóca cisz nocn wołaniem policji, bo si przed restauracj sam po lizn ł i upadł tak niezgrabnie, e nosem worał si w trotuar, wi c ma nos potłuczony. A my my go nawet palcem nie tkn li, chocia oszukiwał w mariaszu. Dopiero gdy my jego fałszowanie dostrzegli, to tak szybko wybiegł z restauracji, a si przewrócił. Restaurator i kelnerki przy wiadczyli bardzo ch tnie, e zachowywali my si wobec tego pana bardzo po d entelme sku. Ale dobrze mu

293


tak, bo na nic lepszego nie zasłu ył. Siedzi sobie taki od siódmej wieczór a do północy przy jednym piwku i sodowej wodzie, puszy si niby wielki pan, bo jest profesorem uniwersytetu, a na mariaszu zna si jak kura na pieprzu. Kto teraz rozdaje? - Zagrajmy w oczko - zaproponował kucharz-okultysta. - Szóstka i dwójka. - E, opowiadaj nam pan lepiej co o w drówce dusz - rzekł sier ant rachuby jake pan opowiadał pannie w kantynie wtedy, co to sobie potłukł nos. - O w drówce dusz tak e ju słyszałem - odezwał si Szwejk. - Ju przed laty postanowiłem, z przeproszeniem, zabra si , jak to si mówi, do samokształcenia, eby dotrzymywa kroku post powi. Wi c chodziłem do czytelni Zwi zku Przemysłowego w Pradze, ale poniewa byłem obdarty, a dziurami prze wiecał mi zadek, wi c nie mogłem si dokształca , bo mnie do czytelni nie wpu cili, a nawet wyrzucili, bo my leli, e przyszedłem kra palta. Ubrałem si tedy po wi tecznemu, poszedłem do biblioteki w muzeum i wypo yczy łem sobie tak jedn ksi k o w drówce dusz. Czytałem j ze swoim koleg i wyczytałem w niej, e pewien cesarz indyjski przemienił si po mierci w wini , a gdy t wini zar n li, przemienił si w małp , z małpy stał si jamnikiem, a z jamnika stał si ministrem. Potem, kiedym ju słu ył w wojsku, przekonałem si , e w tym musi by troch prawdy, bo kto tylko miał jak gwiazdk na kołnierzu, nazywał wszystkich ołnierzy albo morskimi winiami, albo jakimi innymi zwierz tami, z czego dałoby si łatwo wywnioskowa , e ci pro ci ołnierze musieli by kiedy przed wiekami sławnymi wodzami. Ale podczas wojny w drówka dusz jest rzecz bardzo głupi . Diabli wiedz , ile to trzeba przeby ró nych przemian, zanim si człowiek stanie, powiedzmy, telefonist , kucharzem czy frajtrem, a tu raptem poszarpie go granat, dusza jego przechodzi w konia artyleryjskiego, a tu znowu w t bateri , gdy jedzie na nowe pozycje, wali nowy granat i zabija konia, w którego wcielił si ten nieboszczyk, i znowu dusza przeprowadza si w pierwsz lepsz krow przy taborach, a z tej krowy robi gulasz dla ołnierzy, a dusza krowy przechodzi w telefonist , z telefonisty... - Dziwi si - rzekł telefonista Chodunsky dotkni ty do ywego - e akurat ja mam by celem idiotycznych dowcipów. - Czy ten Chodounsky, co ma prywatny zakład wywiadowczy z takim okiem na szyldzie, które oznacza Trójc Bo , nie jest krewnym pa skim? - zapytał Szwejk z min niewinn , jakby nigdy nic. - Bo przed laty słu yłem w wojsku z pewnym prywatnym detektywem, z niejakim Stendlerem. Ten detektyw miał tak guzowat głow , e nasz feldfebel mawiał do niego, i w ci gu dwunastu łat widział w wojsku du o guzowatych głów, ale takiej to nawet w duchu sobie nie wyobra ał. „Słuchajcie Stendler, mawiał do niego, gdyby w tym roku nie wypadały manewry, to wasza guzowata głowa nie zdałaby si na nic, ale poniewa s manewry, wi c przynajmniej artyleria b dzie podług waszej głowy strzela , gdy znajdziemy si w okolicach, w których nie b dzie adnego lepszego punktu orientacyjnego!” Nadokuczał mu ten feldfebel. Czasem podczas marszu wysyłał go o par kroków naprzód, a potem komenderował: „Direktion, guzowata głowa!” Ten pan Stendler miał w ogóle pecha tak e jako detektyw prywatny. Ile razy opowiadał nam w kantynie, jakie to miewał zgryzoty! Otrzymywał na przykład takie zadania, eby wy ledzi , czy mał onka takiego a takiego klienta,

294


który przyleciał do nich na pół nieprzytomny, nie z w chała si z jakim innym panem, a je li si zw chała, to z kim, gdzie i kiedy. Albo odwrotnie. Taka zazdrosna niewiasta przyleciała, eby si dowiedzie , z któr te przyjaciółk zadaje si jej m , eby mu nast pnie zrobi w domu jeszcze wi ksze piekło. Był to człowiek wykształcony, mówił bardzo ogl dnie o naruszeniu wierno ci mał e skiej i omal e nie płakał, gdy nam opowiadał, e wszyscy chcieli od niego, eby przyłapał in flagranti j albo jego. Drugi cieszyłby si z tego, e mo e przyłapywa takie pary in flagranti i dostałby na oczach odciski od patrzenia, ale ten Stendler przypłacał te przyjemno ci zdrowiem, jak nam o tym opowiadał. Mówił nam bardzo inteligentnie, e na te plugawe wszetecze stwa ju nawet patrze nie mógł. Nam nieraz lina z g by ciekła jak psu, gdy w szy w pobli u gotowan szynk , kiedy nam opowiadał o tych najró niejszych sytuacjach, w jakich te tropione pary przyłapywał. Gdy miewali my koszarniaka, to nam o tym bardzo szczegółowo opisywał: „Tak i tak, powiada, widziałem t a t pani z tym a tym panem”. Nawet adresy nam podawał i był taki smutny. „Ile to ja razy dostałem po g bie, mówił zawsze, od jednej i od drugiej strony. Ale i to mnie tak nie zasmucało, jak raczej to, e brałem łapówki. O jednej takiej łapówce nie zapomn do samej mierci. On nagi, ona naga. W hotelu i nie zamkn li si na klucz, idioci! Na otomanie si nie zmie cili, bo oboje byli za ywni, wi c baraszkowali na dywanie jak kociaki. A dywan był ju cały zdeptany, zakurzony i pełno na nim było niedopałków papierosów. Gdy wszedłem do pokoju, oboje zerwali si na równe nogi. On stał przede mn i r k zasłaniał si jak figowym listkiem. Ona odwróciła si do mnie tyłem i wida było na jej skórze odbicie kratkowanego wzoru kobierca, a na zadku miała przylepiony niedopałek papierosa. "Przepraszam, mówi , panie Zemku, jestem prywatny detektyw Stendler od Chodounskiego i mam urz dowy obowi zek przyłapania pana in flagranti na zasadzie meldunku pa skiej mał onki. Ta oto dama, z która utrzymuje pan zakazane stosunki, to pani Grotowa." Jeszcze nigdy w yciu nie widziałem obywatela tak spokojnego. "Pozwoli pan, powiada, e si ubior " - jak gdyby si nic nadzwyczajnego nie zdarzyło. "Wina jest wył cznie po stronie mojej mał onki, która swoj nieuzasadnion zazdro ci zmusza mnie do niedozwolonych stosunków, a powoduj c si marnymi podejrzeniami, obra a m a przytykami i ohydn nieufno ci . Ale je li ju nie ma w tpliwo ci, e ha by nie da si dłu ej ukry ... Gdzie moje gacie?" - zapytał przy tym zgoła spokojnie. "Na łó ku". Podczas gdy wdziewał gacie, przemawiał do mnie dalej: "Gdy ha by nie da si ukry , to si mówi: rozwód. Ale tym si plamy poha bienia nie ukryje. W ogóle rozwód to sprawa ogromnie powa na - mówił dalej, ubieraj c si - i najlepiej, gdy mał onka uzbroi si w cierpliwo i nie da powodu do zgorszenia publicznego. Zreszt rób pan, co uwa asz za wła ciwe. Odchodz i zostawiam pana z szanown pani .". Pani Grotowa poło yła si tymczasem do łó ka, pan Zemek podał mi r k i wyszedł.” Ju dobrze nie pami tam, co nam dalej opowiadał o tej sprawie pan Stendler, poniewa bardzo inteligentnie rozmawiał z t dam w łó ku, oboje za zgodzili si na to, e mał e stwo nie jest od tego, eby ka dego prost drog prowadzi do szcz cia, i e obowi zkiem ka dego jest poskramianie chuci w mał e stwie i kształcenie charakteru oraz uduchowianie ciała. „Sam ju , powiada, nie wiem, jak to si stało, e powoli zacz łem si

295


rozbiera , a gdy ju byłem rozebrany i omamiony jak dziki jele , wszedł do pokoju mój dobry znajomy Stach, tak e detektyw prywatny z konkurencyjnego zakładu pana Sterna, do którego zwrócił si o pomoc pan Grot w sprawie swojej mał onki, która jakoby miała jaki niedozwolony stosunek. "Aha, powiada tamten, pan Stendler in flagranti z pani Grotow . Winszuj !" Tylko tyle powiedział, cicho zamkn ł drzwi za sob i poszedł. "Teraz ju wszystko jedno rzekła pani Grotowa - nie potrzebuje pan ubiera si tak szybko. Koło mnie masz pan do miejsca." "A mnie, prosz pani, chodzi wła nie o miejsce" odpowiedziałem i ju nawet nie bardzo wiedziałem, o czym mówi , tyle tylko pami tam, e mówiłem co o niesnaskach w mał e stwie i e skutkiem tych niesnasek cierpi tak e wychowanie dziatek.” Potem opowiadał jeszcze o tym, e si bardzo szybko ubrał i dał nura postanawiaj c, e wszystko natychmiast opowie swemu przeło onemu panu Chodounskiemu, ale naprzód musiał si posili , a gdy przyszedł do biura, było ju po wszystkim. Był ju tam detektyw Stach z rozkazu swego szefa pana Sterna, aby zada cios panu Chodounskiemu wiadomo ci o tym, jakich to ów pan ma urz dników w swym prywatnym zakładzie wywiadowczym, a ten znowu nie wpadł na aden lepszy koncept, tylko posłał natychmiast po mał onk pana Stendlera, eby si z nim załatwiła, bo posyłaj go z urz dowym zleceniem, a konkurencyjna firma przyłapuje go tymczasem in flagranti. „Od tego czasu - mawiał zawsze pan Stendler, gdy si zgadało o takich rzeczach - mam łeb jeszcze bardziej guzowaty.”. - Wi c gramy dalej. Po pi , po dziesi ? Grali dalej. Poci g zatrzymał si na stacji Moson. Ju był wieczór, wi c nikogo nie wypuszczali z wagonów. Gdy poci g ruszył w dalsz drog , z jednego wagonu ozwał si głos tak pot ny, jakby chciał przygłuszy turkot poci gu. Jaki ołnierz z Gór Kasperskich w nabo nym nastroju o tej wieczornej godzinie straszliwym rykiem opiewał cich noc, spływaj c na w gierskie równiny. Gute Nacht! Gute Nacht! Allen Müden sei's gebracht. Neigt der Tag stille zur Ende, Ruhen alle fleiss'gen Hände. Bis der Morgen is erwacht. Gute Nacht! Gute Nacht! - Halt Maul, du Elender! - przerwał kto sentymentalnemu piewakowi i piewak zamilkł. Odci gn li go od okna. Ale pracowite r ce nie spocz ły do samego rana. Jak wsz dzie przy blasku wieczek, tak i tutaj przy wietle małej lampki naftowej, zawieszonej na cianie, grano w oczko, a gdy w grze kto wpadał, wtedy Szwejk udowadniał, e to najsprawiedliwszy rodzaj gry, bo ka dy mo e sobie dobra tyle kart, ile zechce. - Jak si gra w oczko - mówił Szwejk - wystarczy wzi tylko asa i siódemk i nikt ci nie ka e bra wi cej. Dalszych kart bra nie musisz. To ju sam ryzykujesz.

296


- Jak tak, no to zagrajmy sobie w „zdróweczko” - zaproponował Vaniek, a wszyscy zgodzili si ch tnie. - Siódemka czerwie - meldował Szwejk przekładaj c karty. - Ka dy stawia pi tk , a karty rozdaje si po cztery. Ruszajcie si i nie marud cie. Na twarzach wszystkich graczy malowało si takie zadowolenie, jak gdyby nie było adnej wojny i jakby poci g nie wiózł ich na krwawe walki i rzezie, ale jakby siedzieli w jakiej praskiej kawiarni przy stolikach do gry. - Nawet nie przypuszczałem - mówił Szwejk po jednej rozgrywce - e gdy nic nie dostałem i trzeba było wymieni wszystkie karty, to dostan asa. Co si pchacie do mnie z królem! Przebijam go, i tyle. I podczas gdy tutaj przebijano króla asem, daleko na froncie królowie w grze ze sob przebijali swoimi poddanymi. W wagonie sztabowym, gdzie siedzieli oficerowie marszbatalionu, na pocz tku podró y panowało dziwne milczenie. Wi kszo oficerów pogr ona była w czytaniu małej ksi ki w płóciennej oprawie z napisem: Die Sünden der Väter. Novelle von Ludwig Ganghofer. Wszyscy czytali t ksi k akurat na stronicy 161. Kapitan Sanger, dowódca batalionu, stał przy oknie i trzymał w r ku t sam ksi k , równie otwart na stronicy 161. Rozgl dał si po krajobrazie i zastanawiał si , w jaki by sposób jak najprzyst pniej wytłumaczy wszystkim, co z t ksi k maj zrobi . Sprawa była ci le tajna. Oficerowie my leli tymczasem, e pułkownik Schröder zgłupiał doszcz tnie. Postrzelony był ju dawno, ale nikt nie przypuszczał, e zgłupieje tak dalece, i to tak szybko. Przed odej ciem poci gu zwołał wszystkich na ostatni besprechung, przy czym powiedział im, e ka dy dostanie ksi k Die Sünden der Väter Ludwika Ganghofera i e ksi ki te znajduj si w kancelarii batalionu. - Panowie - rzekł z min straszliwie tajemnicz - nie zapomnijcie nigdy o stronicy 161! - Oficerowie, pogr eni w studiowaniu tej stronicy, nie mogli si połapa , o co tu wła ciwie chodzi. Jaka Marta na tej wła nie stronicy podeszła do biurka, wyj ła jak rol i gło no wypowiadała si , e publiczno musi współczu z bohaterem tej roli. Potem na tej samej stronicy zjawił si jaki Albert, który stale usiłował artowa , a poniewa był to fragment nieznanych zdarze opowiadanych uprzednio, wydawało si wszystkim takim strasznym głupstwem, e porucznik Lukasz ze zło ci zmia d ył w z bach cygarniczk . „Zgłupiał dziadyga - my leli wszyscy - koniec z nim. Teraz to ju na pewno dostanie si do Ministerstwa Wojny.”' Kapitan Sagner odszedł od okna, bo ju sobie w głowie dokładnie uło ył przemówienie do oficerów. Nie miał zbyt wielkiego talentu pedagogicznego i dlatego tak długo musiał medytowa nad planem wykładu o znaczeniu stronicy 161. Zanim zacz ł swój wykład, przemówił do słuchaczy: - Meine Herren... - na ladował pułkownika Schrödera, chocia przed wej ciem do wagonów mówił do nich: „Kameraden.”

297


- Also, meine Herren... I zacz ł wykłada , e wczoraj wieczorem otrzymał od pułkownika instrukcje dotycz ce stronicy 161 utworu Die Sünden der Väter Ludwika Ganghofera. - Also, meine Herren - mówił uroczy cie s to informacje tajne, dotycz ce nowego systemu szyfrowania depesz w polu. Kadet Biegler wyj ł notatnik i ołówek i tonom jak najbardziej przypochlebnym rzekł: - Jestem gotów, panie kapitanie. Wszyscy spojrzeli na tego głuptaka, którego lizusostwo w szkole jednorocznych ochotników graniczyło z idiotyzmem. Do wojska wst pił jako ochotnik i zaraz przy pierwszej sposobno ci, gdy dowódca szkoły zapoznawał si ze stosunkami rodzinnymi uczniów, powiedział mu, e przodkowie jego pisali si zrazu Bügler von Leuthold oraz e w herbie mieli skrzydło bociana z ogonem ryby. Od tego czasu wszyscy wołali na niego: „skrzydło bociana z ogonem rybim”, prze ladowali go okrutnie i traktowali z antypati , wiedz c, e ojciec jego miał poczciwy handelek skórami zaj czymi i króliczymi, e wi c nie ma si co puszy . Tymczasem ten romantyczny zapaleniec robił wszystko, co było w jego mocy. aby po re cał wiedz wojskow , wyró niał si pilno ci i znajomo ci nie tylko wszystkiego, czego trzeba było si nauczy , ale i innych rzeczy, którymi sarn przeładowywał sobie głow , studiuj c pisma o sztuce wojennej i historii wojskowo ci. O tych rzeczach lubił zawsze gada , dopóki nie nakazywano mu milczenia. W kole oficerów uwa ał siebie za równego oficerom wy szych stopni. - Sie, Kadett - rzekł kapitan Sagner - dopóki nie pozwol panu mówi , masz pan milcze , bo nikt si pana o nic nie pytał. Zreszt jeste pan diabelnie sprytny ołnierz. Ja komunikuj panom informacje jak naj ci lej tajne, a pan chce je zapisywa w notatniku. Gdyby pan ten notatnik zgubił, to pójdzie pan pod s d polowy. Kadet Biegler miał jeszcze i to brzydkie przyzwyczajenie, i przy ka dej sposobno ci starał si ka dego przekona , i wła ciwie on miał racj . - Posłusznie melduj , panie kapitanie - odpowiedział - nawet przy ewentualnym zgubieniu notatnika nikt nie odczyta moich notatek, bo ja stenografuj , a skrótów moich nikt odczyta nie zdoła. U ywam angielskiego systemu stenografii. Wszyscy spojrzeli na niego wzgardliwie, kapitan Sagner machn ł r k i mówił dalej. - Mówiłem ju o nowym sposobie szyfrowania depesz w polu, a je li panowie nie wiedzieli, dlaczego polecono wam wła nie jedn z nowel Ludwika Ganghofera. Die Sünden der Väter, stronica 161, to dodam, e to jest klucz do tej nowej metody, obowi zuj cej na podstawie nowego rozporz dzenia sztabu korpusu, do którego zostali my przydzieleni. Jak panowie wiecie, jest wiele metod szyfrowania wa nych wiadomo ci w polu. Najnowsza, której my u ywamy, jest to cyfrowa metoda dopełniaj ca. Niniejszym, podlegaj uniewa nieniu szyfry dor czone nam w ubiegłym tygodniu ze sztabu pułkowego i instrukcje dotycz ce sposobu ich odszyfrowania.

298


- Erzherzos Albrechtsystem - zamruczał pod nosem arcypilny kadet Biegler 8922 - R, przej ty metod Gronfelda. - Ten nowy system jest bardzo prosty - rozbrzmiewał w wagonie głos kapitana. Osobi cie otrzymałem od pana pułkownika now ksi k i informacje. Je li na przykład dostaniemy rozkaz: „Auf der Kote 228 Maschinengewerheuer linksrichten”- to otrzymujemy, moi panowie, taka depesz : „Sache... mit... uns... das... wir... aufsehen,.. in... die... versprachen... die... Martha... dich... das... ängstlich... dann... wir... Martha... wir... den... wir... Dank... wohl... Regiekollegium... Ende... wir... versprachen... wir... gebessert... versprachen... wirklich... denke... Idee... ganz... herrscht... Stimme... letzen.” A wi c niesłychanie proste bez wszystkich zb dnych kombinacji. Ze sztabu idzie rzecz przez telefon do batalionu, z batalionu do kompanii. Dowódca, otrzymawszy te depesz , odszyfrowuje ja w sposób nast puj cy. Bierze Die Sünden der Väter, otwiera ksi k na stronicy 161 i szuka na górze na przeciwległej stronicy, 160, słowa „Sache”. Prosz panów, po raz pierwszy słowo „Sache” znajdujemy na stronicy 160, jako kolejne słowo 52, wi c na przeciwległej stronicy 161 odszukujemy 52 liter na górze. Zauwa my, e jest to litera „a”. Dalszym słowem depeszy jest „mit”. Na stronicy 160 jest to słowo 7 w kolejnym porz dku, a na stronicy 161 odpowiada mu litera „u”. Potem mamy „uns”, to jest, panowie b d łaskawi dobrze uwa a , 88 słowo kolejne, odpowiadaj ce 88 literze na stronicy 161, a t liter jest „f” i ju mamy odszyfrowane słowo: „Auf”. I tak post pujemy dalej, a otrzymamy rozkaz: „Na wzgórzu 228 ogie karabinów maszynowych kierowa w lewo.” Bardzo to jest dowcipne, moi panowie, proste i dla nikogo niedost pne bez klucza, którym jest stronica 161 ksi ki Ludwika Ganghofera Die Sünden der Väter. Wszyscy w milczeniu przypatrywali si uwa nie nieszcz snej stronicy i jako gł boko zastanawiali si nad ni . Przez chwil panowało milczenie, a nagłe ozwał si głos zaaferowanego kadeta Bieglera: - Herr Hauptmann, ich melde gehorsamst: Jezus Maria! Es stimmt nicht! I sprawa rzeczywi cie była wysoce zagadkowa. Przy najlepszej woli i najwi kszym wysiłku aden z oficerów prócz kapitana Sagnera nie znajdował na stronicy 160 tych słów, które miały wskazywa kolejne litery stronicy 161 b d cej kluczem. - Meine Herren - j kał si kapitan Sagner, gdy si przekonał, e rozpaczliwy krzyk kadeta Bieglera jest usprawiedliwiony - nie wiem, co to si stało. W mojej ksi ce jest to, o czym mówi , w waszych tego nie ma. - Pan pozwoli, panie kapitanie - odezwał si znowu kadet Biegler. - Pozwalam sobie zwróci pa ska uwag , e powie Ludwika Ganghofera składa si z dwóch tomów. Raczy pan si sam przekona , na karcie tytułowej stoi: Roman in zwei Bänden. My mamy tom pierwszy, a pan ma tom drugi - wywodził pedantyczny kadet Biegler - i dlatego nasze stronice 160 i 161 nie odpowiadaj tre ci pa skim. Mamy tam co zgoła innego. Pierwsze słowo odszyfrowanej depeszy ma by „auf”, a u nas wypada „heu”! Wszystkim nasun ła si teraz my l, e ten Biegler nie jest znowu takim głupcem, jakim si dotychczas wydawał.

299


- Ja mam drugi tom ze sztabu brygady - rzekł kapitan Sagner - wi c widocznie zaszła tu pomyłka. Pan pułkownik zamówił dla was tom pierwszy. Nie ulega w tpliwo ci - mówił dalej tak, jakby wszystko było jasne i proste, jakby o wszystkim wiedział ju dawno, zanim przyst pił do swego wykładu o bardzo prostym sposobie szyfrowania depesz - e pomieszali sobie wida te rzeczy w sztabie brygady. Nie powiadomili pułku, e chodzi o drugi tom, i st d zamieszanie. Kadet Biegler rozgl dał si tymczasem dokoła jak zwyci zca, a podporucznik Dub szeptał porucznikowi Lukaszowi do ucha, e to bocianie skrzydło z ogonem ryby pogr yło Sagnera jak si patrzy. - Osobliwe zdarzenie, moi panowie - odezwał si znowu kapitan Sagner, jakby chciał nawi za rozmow , bo milczenie było dla wszystkich wysoce przykre. - W kancelarii brygady siedz gawrony. - Pozwalam sobie zauwa y ! - odezwał si znowu niestrudzony kadet Biegler, aby pochwali si swoim rozumem - e takie sprawy tajne, ci le tajne, nie powinny by przekazywane z dywizji do kancelarii brygady. Rzeczy dotycz ce najsekretniejszych spraw korpusu mogłyby by oznajmiane ci le tajnie przy pomocy okólników jedynie dowódcom oddziałów dywizji i brygad oraz pułków. Znam systemy szyfrów, jakich u ywano podczas wojen o Sardyni , Sabaudi , podczas angielsko-francuskiej kampanii pod Sewastopolem, w czasie powstania bokserów w Chinach i w czasie ostatniej wojny rosyjsko-japo skiej. Systemy te były przekazywane... - A nam diabli do tego, panie kadecie - odpowiedział kapitan Sagner z wyrazem pogardy i niezadowolenia. - Nie ma w tpliwo ci, e system, o którym mówiłem i który panom obja niałem, jest jednym z najlepszych, mo na nawet powiedzie : niedo cignionym. Wszystkie oddziały kontrwywiadowcze sztabów nieprzyjacielskich mog si kaza wypcha trocinami. Cho by medytowały, nie wiem jak, nie przeczytaj takiego szyfru. To jest co zgoła nowego. Szyfry te nie maj sobie podobnych. Uczynny kadet Biegler zakaszlał znacz co. - Pozwalam sobie zwróci uwag pana kapitana na ksi k Kerichkoffa o szyfrach wojskowych. Ksi k t mo e sobie ka dy zamówi w wydawnictwie „Encyklopedia Wojskowa”. Jest w tej ksi ce doskonale opisana metoda, o której nam pan mówił, panie kapitanie. Wynalazc tej metody jest pułkownik Kircher, który za czasów Napoleona I słu ył w wojsku saskim. Jest to tak zwane kircherowskie szyfrowanie słów, panie kapitanie. Ka de słowo depeszy ma odpowiednik litery na przeciwległej stronicy klucza. Metoda ta została udoskonalona przez porucznika Fleissnera w ksi ce Handbuch der militärischen Kryptographie, któr ka dy mo e kupi w ksi garni nakładowej Akademii Wojskowej w Wiener-Neustadt. Prosz pana kapitana... - Kadet Biegler si gn ł do podr cznego kuferka, wyj ł ksi k , o której mówił, i dodał: - Fleissner podaje nawet ten sam przykład. Prosz , niech si panowie przekonaj . Jest to ten sam przykład, który słyszeli my przed chwil . Depesza: „Auf der Kote 228 Maschinengewehrfeuer linksrichten.” Klucz: „Ludwig Ganghofer, Die Sünden der Väter, Zweiter Band.”

300


- I prosz pana, niech pan patrzy dalej. Szyfr: „Sache mit uns was wir aufsehen in die versprachen die Martha itd.” Słowo w słowo, co my przed chwil słyszeli. Przeciwko temu nie mo na było mie adnych zastrze e . Smarkate bocianie skrzydło z ogonem ryby miało racj . W sztabie armii który z panów generałów ułatwił sobie prac . Znalazł ksi k Fleissnera i miał wszystko, co mu było potrzebne. Przez cały czas było wida , e porucznik Lukasz walczy z jakim dziwnym zdenerwowaniem. Zagryzał wargi, chciał co rzec. Wreszcie zacz ł mówi , ale o czym innym, ni pierwotnie zamierzał. - Nie trzeba tego bra tak tragicznie - rzekł z dziwnym zakłopotaniem. - W ci gu naszego pobytu w obozie w Brucku nad Litaw zmieniło si ju kilka systemów szyfrowania depesz. Zanim dojedziemy na front, b d znowu nowe systemy, ale zdaje mi si , e w polu nie ma czasu na rozwi zywanie takich kryptogramów. Zanimby który z nas rozwi zał taki szyfr, jak widzieli my na przykładzie, po kompanii, batalionie czy brygadzie mogłoby nie by ju nawet ladu. Praktycznego znaczenia takie rzeczy nie maj . Kapitan Sagner, bardzo niezadowolony, kiwał potakuj co głow . - Rzeczywi cie - rzekł - w praktyce s to rzeczy bez wi kszego znaczenia, przynajmniej o ile chodzi o moje do wiadczenie zdobyte w Serbii. Nie było po prostu czasu na odszyfrowanie takich depesz. Nie mówi , oczywi cie, aby szyfry takie były bez znaczenia, gdy przez dłu szy czas siedzi si w okopach i ma si du o czasu. A e si systemy szyfrów zmieniaj , to tak e prawda. Kapitan Sagner cofał si na całej linii. - Dzisiaj coraz mniej u ywa si szyfrów w przekazywaniu wiadomo ci mi dzy sztabem a pozycj , a przyczyn tego jest telefon, nie do precyzyjny i niejasno przekazuj cy poszczególne sylaby, zwłaszcza przy ogniu artylerii. Po prostu nie słyszy si nic i wywołuje to tylko niepotrzebny chaos. - Zamilkł. - Chaos jest najwi kszym nieszcz ciem, jakie zdarzy si mo e na froncie - dodał po chwili głosem proroczym i znowu zamilkł. - Niedługo b dziemy w Rabie - odezwał si wygl daj c oknem. - Meine Herren! Szeregowi dostan dzisiaj po 15 dekagramów salami. Pół godziny odpoczynku. Zajrzał do marszruty: - Wyje d amy o 4 minut 12. O 3 minut 58 wszyscy winni siedzie w wagonach. Wysiadamy kompaniami. Jedenasta itd. Zugsweise Direktion Verpflegungsmagazin nr 6. Kontrola przy wydawaniu: kadet Biegler. Wszyscy spojrzeli na kadeta Bieglera, jakby chcieli rzec: „U yjesz sobie, gołow sie!” Ale uczynny kadet wyj ł z kuferka arkusz papieru, linijk , poliniował arkusz, powypisywał na nim kompanie marszowe i rozpytywał dowódców poszczególnych kompanii o stan liczebny, ale nikt nie umiał odpowiedzie mu na pami , wi c podawali tylko przybli one liczby według niedokładnych uwag w notatnikach. Tymczasem kapitan Sagner z rozpaczy zacz ł czyta nieszcz sn ksi k Grzechy ojców, a gdy poci g si zatrzymał na stacji Raba, zamkn ł ksi k i rzekł:

301


- Ten Ludwik Ganghofer pisze nie le. Porucznik Lukasz pierwszy wyskoczył z wagonu sztabowego i pobiegł ku wagonowi, w którym znajdował si Szwejk. Szwejk i inni ju dawno przestali gra w karty, a słu cy porucznika Lukasza, Baloun, był ju taki głodny, e zaczynał si buntowa przeciwko zwierzchno ci wojskowej, i gło no wywodził, e dobrze o tym wie, jak to panowie oficerowie ob eraj si dobrymi rzeczami. Mówił, e teraz jest gorzej, ni było za czasów pa szczyzny. Dawniej było w wojsku inaczej. Przecie jeszcze w roku sze dziesi tym szóstym, jak mawiał jego dziadek siedz cy na do ywociu, oficerowie dzielili si z ołnierzami kurami i chlebem. Narzekaniom Balouna nie było ko ca, wi c Szwejk uznał wreszcie, e koniecznie trzeba pochwali dzisiejsz wojskowo i sposób wojny. - Masz wida jakiego młodego dziadka - rzekł uprzejmie, gdy dojechali do Raby - który pami ta jedynie wojn roku sze dziesi tego i szóstego. A ja, bratku, znam niejakiego Ronovskiego, którego dziadek był w Italii jeszcze za czasów pa szczy nianych. Słu ył on jak si patrzy dwana cie lat i wrócił do domu jako kapral. A e nie mógł znale roboty, wi c ojciec tego Ronovskiego wzi ł go do siebie. Razu pewnego wysłano ludzi do lasu, eby zwozili wykarczowane pniaki, a jeden z tych pniaków, jak nam opowiadał ten dziadek, był taki ci ki, e nie sposób było ruszy go z miejsca. No i ten dziadek powiada: „Dajmy spokój pniakowi, niech sobie le y.” Ale gajowy, który to słyszał, zacz ł wymy la i podniósł kij na niego, eby koniecznie ten pniak nało ył na wóz. A dziadek Ronovsky nic nie odpowiedział, tylko rzucił takie słówko: „Ty popychadło jedno, ja jestem stary, wysłu ony ołnierz.” Ale po tygodniu dostał wezwanie. Znów był wzi ty do wojska, wyprawili go do Italii i był tam dziesi lat. Pisał do domu, e jak wróci z wojska, to tego gajowego siepnie siekier w łeb. Całe szcz cie gajowego, e przedtem umarł. W tej chwili we drzwiach wagonu ukazał si porucznik Lukasz. - Pójd cie no, mój Szwejku - kiwn ł na niego - i przesta cie gada głupstwa. Musicie mi co wytłumaczy . - Naturalnie, panie oberlejtnant, posłusznie melduj . Porucznik Lukasz prowadził Szwejka na bok, a spojrzenie, które rzucał na niego z boku, było bardzo podejrzliwe. W ci gu wykładu kapitana Sagnera porucznik Lukasz rozwin ł w sobie niejakie zdolno ci detektywistyczne, chocia dla wykrycia pewnych zwi zków przyczynowych mi dzy poszczególnymi etapami wykładu, który zako czył si takim fiaskiem, nie trzeba było rozporz dza osobliwymi talentami, bo w przeddzie wyjazdu Szwejk meldował porucznikowi Lukaszowi: - Panie oberlejtnant, w batalionie s jakie ksi ki dla panów oficerów. Przyniosłem je z kancelarii pułku. Wi c gdy oddalił si ze Szwejkiem za drugi tor, stan ł z nim za wygasł lokomotyw , która ju od tygodnia czekała na poci g z amunicj , i zapytał go wprost: - Mój Szwejku, jak e to było wtedy z tymi ksi kami? - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e to bardzo długa historia, a pan raczy si denerwowa , gdy opowiadam o wszystkim szczegółowo. Tak samo jak

302


wtedy, kiedy to chciał mnie pan spra i podarł pan list dotycz cy po yczki wojennej, a ja mówiłem panu, e kiedy czytałem w jakiej ksi ce, e jak dawniej była wojna, to ludzie musieli płaci od okien podatek, dwudziestk od ka dego okna, od g si tak samo... - W taki sposób nie dogadamy si ze sob , mój Szwejku - rzekł porucznik Lukasz, przyst puj c do indagacji i postanawiaj c nie mówi o tym, e sprawa jest ci le tajna, eby ten łobuz nie zrobił z wojskowego sekretu niewła ciwego u ytku. - Znacie Ganghofera? - Co to za jeden? - zapytał Szwejk z wielkim zainteresowaniem. - Pisarz niemiecki, cymbale jeden - odpowiedział porucznik Lukasz. - Jak Boga kocham, panie oberlejtnant - rzekł Szwejk z wyrazem m czennika - adnych pisarzy niemieckich osobi cie nie znam. Znałem osobi cie tylko jednego czeskiego pisarza niejakiego Hajka Władysława z Doma lic. Był redaktorem „ wiata Zwierz t”, a ja sprzedałem mu ładnego kundelka jako rasowego szpica. Bardzo miły był ten pan i wesoły. Chodził do jednej knajpy i czytywał tam swoje powiastki, takie zawsze smutne, e si wszyscy za miewali, a on potem płakał i za wszystkich w knajpie płacił, my za musieli my piewa : Doma licka brama ładnie malowana, A ten, co ja malował, chodził za pannami... Ale ju go nie ma, nic ma mi dzy nami... - Człowieku, przecie tu nie teatr, a wy ryczycie jak piewak operowy - zawołał wystraszony porucznik, gdy Szwejk do piewał ostatnie słowa: „Ale ju go nie ma, nie ma mi dzy nami.” - Nie o to was pytam. Chciałem si tylko dowiedzie , czy zauwa yli cie, e te ksi ki, o których mi mówili cie, były utworami Ganghofera. Mówcie mi zaraz, co si stało z tymi ksi kami! - zawołał gniewnie. - Z tymi, com je zaniósł z kancelarii pułkowej do batalionu? - pytał Szwejk. Te ksi ki były naprawd napisane przez tego pana. o którego pan pytał, czy go nie znam, panie oberlejtnant. Dostałem telefonogram prosto z kancelarii pułkowej. Bo oni chcieli wysła te ksi ki do kancelarii batalionu, ale nikogo tam nie było, nawet dy urnego, bo pewno siedzieli w kantynie, jak si to zawsze robi. Kiedy si jedzie na front, a nikt nie wie, czy jeszcze kiedy b dzie siedział w kantynie. Wi c wszyscy tam siedzieli i pili, panie oberlejtnant, i do nikogo nigdzie nie było mo na si dodzwoni ani nikogo znale , a poniewa pan mi przykazał, ebym jako ordynans kompanii siedział przy telefonie, zanim przydzielono do nas telefonist Chodounskiego, wi c siedziałem i czekałem, a wreszcie przyszła kolej na mnie. Z kancelarii pułkowej przyszło wymy lanie, e si nigdzie nie mog dodzwoni , a tymczasem jest telefonogram. eby kancelaria marszbatalionu zabrała z kancelarii pułkowej jakie ksi eczki dla wszystkich panów oficerów marszbatalionu. Poniewa wiem, panie oberlejtnant, e na wojnie trzeba działa szybko, wi c zatelefonowałem do kancelarii pułkowej, e sam zabior te ksi ki i zanios je do kancelarii batalionu. Naładowali mi tak kup tych ksi ek, e z trudem j ud wign łem i zawlokłem j do nas, do kancelarii kompanii marszowej. Zacz łem je przegl da i my lałem sobie swoje... Feldfebel z kancelarii rachuby pułkowej powiedział mi mianowicie, e według

303


telefonogramu, jaki w pułku otrzymali, batalion wie ju , co ma sobie z tych ksi ek wybra , niby który tom. Bo te ksi ki były w dwóch tomach - pierwszy tom osobno i drugi tom osobno. U miałem si zdrowo, poniewa wiele ju ksi ek przeczytałem, ale nigdy nie zaczynałem od drugiego tomu. A ten mi jeszcze raz tłumaczy: „Tu macie pierwszy tom, a tu drugi tom. Który tom maj czyta panowie oficerowie, sami ju wiedz .” Pomy lałem sobie, e si wszyscy powstawiali, bo przecie dobrze wiem, e jak si ma czyta ksi k , cho by i Die Sünden der Väter - bo ja i po niemiecku przeczytam - to trzeba zaczyna od pocz tku, a nie od ko ca jak ydzi. Dlatego te pytałem pana przez telefon, panie oberlejtnant, kiedy pan wrócił z kasyna, co ma by z tymi ksi kami i czy podczas wojny czyta si ksi ki mo e od ko ca, najprzód drugi tom, a potem pierwszy. A pan mi powiedział, e jestem schlane bydl , skoro nie wiem, e w pacierzu naprzód si mówi „Ojcze nasz”, a dopiero potem „Amen”. - Co panu, panie oberlejtnant? - ze współczuciem zapytał Szwejk, gdy porucznik, bledn c, oparł si o stopie wodoci gu koło wygasłej lokomotywy. W jego bladej twarzy nie było wyrazu gniewu, lecz malowała si w niej jaka beznadziejna rozpacz. - No i co było dalej, mój Szwejku? Ju mi dobrze... - Ja prosz pana, byłem tego samego zdania - wywodził Szwejk swoim mi kkim, uprzejmym głosem. - Pewnego razu kupiłem sobie powie o bandycie z Bako skiego Lasu, Ró y Savaniu, ale brakło pierwszego tomu, wi c musiałem si domy la , jak to tam było. Nawet w takich historiach o zbójcach nie mo na si oby bez pierwszego tomu. Rozumiałem bardzo dobrze, e nie miałoby to najmniejszego sensu, eby panowie oficerowie zacz li czyta najpierw tom drugi, a potem dopiero pierwszy i e wygl dałoby to głupio z mojej strony, gdybym w batalionie załatwiał tak, jak to powiedzieli mi w kancelarii pułkowej, e niby panowie oficerowie ju wiedz , który tom maj czyta . W ogóle z tymi ksi kami, panie oberlejtnant, jest co zagadkowego i osobliwego. Wiem przecie, e panowie oficerowie w ogóle mało czytuj , a tu jeszcze podczas wojny wiatowej... - Zostawcie sobie swoje rozumy na własny u ytek - j kn ł porucznik Lukasz. - Przecie ja, panie oberlejtnant, zaraz si pana pytałem przez telefon, czy chce pan oba tomy od razu, a pan mi te odpowiedział tak samo jak teraz, ebym sobie swoje rozumy zostawił dla siebie. „Kto by si tam, mówił pan, objuczał ksi kami.” Wi c pomy lałem sobie, e je li takie jest pa skie mniemanie, to inni panowie b d mieli zdanie podobne. Pytałem tak e naszego Va ka, bo on ma ju do wiadczenie frontowe. Odpowiedział mi, e pocz tkowo wszyscy panowie oficerowie my leli, e wojna to taka bujda na resorach, i ka dy z nich wiózł z sob cał bibliotek , jakby si wybierał na letnie mieszkanie. Od arcyksi niczek otrzymywali w prezencie całe zbiorowe wydania ró nych poetów, a ksi ki były takie ci kie, e pucybuty uginali si pod nimi i przeklinali dzie swego narodzenia. Vaniek mówił, e z tych ksi ek w ogóle nie było adnej pociechy, o ile chodzi o skr canie papierosów, bo wszystkie były drukowane na papierze grubym i ładnym, a znowu w latrynie, panie oberlejtnant, toby sobie człowiek takimi poezjami zdarł z przeproszeniem cały zadek. Na czytanie nie było czasu, bo stale trzeba było ucieka , wi c ksi ki wyrzucano, gdzie popadło, a potem nastał ju taki zwyczaj, e jak tylko dała si słysze kanonada, pucybut od razu

304


wyrzucał wszystkie ksi ki rozrywkowe. Gdy to usłyszałem, postanowiłem jeszcze raz zwróci si telefonicznie do pana, eby wiedzie dokładnie, co trzeba zrobi , a pan mi odpowiedział, e jak mi co zasi dzie w moim idiotycznym łbie, to nie ust pi , dopóki nie dostan po pysku. Wi c do kancelarii batalionu zaniosłem tylko pierwsze tomy tej powie ci, a egzemplarze drugiego tomu zostawiłem tymczasem w naszej kancelarii kompanii. My lałem, e jak panowie oficerowie przeczytaj tom pierwszy, to im si wyda potem drugi niby z czytelni, ale raptem przyszedł rozkaz, e jedziemy, i telefonogram, e wszystko niepotrzebne ma by zło one w magazynie pułku. Wi c jeszcze zapytałem Va ka, czy uwa a, e drugi tom tej powie ci jest niepotrzebny, a on mi odpowiedział, e od czasu smutnych do wiadcze w Serbii, na W grzech i w Galicji adnych ksi ek na wojn si nie zabiera i e tylko te skrzynki po miastach, do których odkładano stare gazety dla ołnierzy, to jedynie dobry pomysł, bo z gazety mo na ładnie skr ci papierosa z tytoniu czy siana, co si akurat pali w okopach. W batalionie porozdawali ju te pierwsze tomy owej powie ci, a reszt kazałem zanie do magazynu. - Szwejk zamilkł na chwil , ale zaraz dodał: - W magazynie, prosz pana, jest mnóstwo ró nych ró no ci! Widziałem tam nawet cylinder budziejowickiego dyrygenta chórów, bo w tym cylindrze brali go do wojska... - Powiem wam, mój Szwejku - z ci kim westchnieniem ozwał si porucznik Lukasz - e wy w ogóle nie zdajecie sobie sprawy z tego, co robicie. Mnie samemu jest przykro wyzywa was od idiotów. Ju słów mi brak na okre lenie waszej głupoty. Nazwa was bałwanem to jeszcze pieszczota. Zrobili cie znowu co tak okropnego, e wszystkie wasze dawniejsze błaze stwa, jakie tylko mog sobie przypomnie , s niewinnymi igraszkami. eby cie przynajmniej poj mogli, co cie narobili...Ale wy tego nigdy nie zrozumiecie... otó , gdyby si czasem zgadało o tych ksi kach, to nie wa cie mi si powiedzie , e to ja wam kazałem zmagazynowa ten drugi tom... Cho by mówiono o tym, jak to było z tym pierwszym i drugim tomem, nie zwracajcie na to uwagi. O niczym nie wiecie, nic nie słyszeli cie, nie pami tacie. Niech was r ka boska broni, gdyby cie spróbowali wpl ta mnie do czego, wy... Porucznik Lukasz mówił takim głosem, jakby miał wysok gor czk , ale ledwo wyrzekł ostatnie słowo, Szwejk skorzystał z jego milczenia i zadał mu niewinne pytanie: - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, dlaczego nie dowiem si nigdy o tym, co zrobiłem takiego strasznego? Ja, panie oberlejtnant, odwa yłem si zapyta o to jedynie dlatego, abym na przyszło mógł si ustrzec takich bł dów, bo mówi , e z pomyłek człowiek si uczy, jak na przykład jeden giser Adamiec z fabryki Da ka, który zamiast wody napił si kwasu solnego... Nie doko czył zdania, bo porucznik Lukasz przerwał jego przykład zaczerpni ty z ycia ostrymi słowy: - Ach, wy cymbale jeden! Tłumaczy wam tego nie b d . Wła cie z powrotem do wagonu i powiedzcie Balounowi, eby mi przyniósł bułk , gdy si zatrzymamy w Budapeszcie, no i ten pasztet z w tróbki, który mam w kuferku owini ty w staniol. Nast pnie powiedzcie Va kowi, e jest fujara. Trzy razy wzywałem go

305


ju , eby mi podał stan liczebny szeregowców. Dzisiaj były mi te dane potrzebne, a ja znalazłem tylko stan z ubiegłego tygodnia. - Zum Befehl, Herr Oberleutnant! - szczekn ł Szwejk i powoli oddalił si do swego wagonu. Porucznik Lukasz, przeszedł si po torze rozmy laj c: „Wła ciwie powinienem był jednak da mu par razy w pysk, a ja tymczasem gaw dziłem sobie z nim niby z przyjacielem.” Szwejk z wielk powag właził do swego wagonu. Miał dla siebie szacunek. Przecie nie zdarza mu si co dzie , aby zrobił co tak strasznego, i nigdy si o tym nie dowie. - Panie rechnungsfeldfebel - rzekł Szwejk usadowiwszy si na swoim miejscu pan oberlejtnant Lukasz zdaje si by dzisiaj w bardzo dobrym usposobieniu. Przesyła panu pozdrowienia i ka e panu powiedzie , e pan jest fujara, bo ju trzy razy prosił pana o stan liczebny szeregowców. - Herrgott - nad sał si Vaniek - ja tych plutonowych naucz ! Czy ja temu winien, e ka dy taki oferma plutonowy robi, co mu si podoba, i nie poda stanu swego plutonu? Czy mog sobie takie liczby wyssa z palca? Ładne stosunku panuj w naszej kompanii! To mo e mie miejsce tylko w 11 kompanii marszowej. Ale ja wiedziałem, e tak b dzie, bo ani przez chwil nie zapomniałem o nieporz dkach, jakie u nas panuj . Jednego dnia maj w kuchni o cztery porcje za mało, na drugi dzie o trzy za du o. Gdyby mi te łotry przynajmniej dały zna , e ten a ten jest w szpitalu! Jeszcze w przyszłym miesi cu miałem w ewidencji niejakiego Nikodema i dopiero przy wypłacie ołdu dowiedziałem si , e ten Nikodem umarł w Budziejowicach, w szpitalu, na suchoty galopuj ce. I ci gle dla niego fasowali. Mundur dla niego wyfasowali my i Bóg raczy wiedzie , gdzie si wszystko podziało. A potem jeszcze pan oberlejtnant powie mi, e jestem fujara, chocia sam nie umie dopilnowa porz dku w swojej kompanii. Sier ant rachuby Vaniek chodził zdenerwowany po wagonie i gderał: - Gdybym ja był dowódc kompanii! Widzieliby cie, jaki porz dek panowałby u mnie. O ka dym szeregowcu musiałbym wiedzie wszy ciutko. Szar e musiałyby mi dwa razy dziennie podawa stan liczebny. Ale co robi z takimi szar ami! A ju najgorszy ten plutonowy Zyka. Ci gle trzymaj si go arty, przy ka dej sposobno ci opowiada anegdoty, ale jak mu melduj , e Kolarzik z jego plutonu został odkomenderowany do taborów, to tak, jakbym mówił do słupa: na drugi dzie raportuje mi ten sam stan liczebny, jakby o adnym Kolarziku nigdy mowy nie było i jakby Kolarzik jeszcze ci gle siedział w naszej kompanii i w jego plutonie. A je li to tak ma by dzie w dzie , a potem jeszcze mi powiedz , e jestem fujara... To w taki sposób pan oberlejtnant nie zyska du o przyjaciół. Rechnungsfeldfebel kompanii to nie aden frajter, którym ka dy sobie mo e podetrze ... Baloun, który z rozwartymi ustami przysłuchiwał si temu monologowi, sam wymówił teraz za Va ka to pi kne słowo, którego tamten nie dopowiedział, chc c widocznie w ten sposób przył czy si do rozmowy. - A wy stulcie pysk - rzekł rozsierdzony Vaniek. - Słuchaj no, bratku Balounie - odezwał si Szwejk - tobie kazał pan oberlejtnant powiedzie , eby mu si postarał o bułk , jak przyjedziemy do

306


Pesztu, i eby mu j zaniósł do sztabowego wagonu razem z pasztetem, co jest zawini ty w staniol i znajduje si w kuferku. Olbrzym Baloun z gestem rozpaczy opu cił swoje długie ramiona jak wielki szympans, grzbiet wygi ł w pał k i trwał w tej pozycji do długo. - Nie mam - rzekł cichym beznadziejnym głosem spogl daj c na brudn podłog wagonu. - Nie mam - powtarzał urywaj c sylaby - ja my lałem... Przed odjazdem rozwin łem ten pasztet... Pow chałem go... Czy nie zepsuty... Spróbowałem kawałek! - zawołał z wyrazem takiej szczerej rozpaczy, e wszyscy zrozumieli od razu, co si stało. - Ze arłe go, bratku, razem ze staniolem - rzekł Vaniek przystaj c przed Balounem, rad, e nie potrzebuje dalej broni si przed zarzutem, i jest fujar , jak go pan porucznik nazwał, bo przyczyna chwiejno ci stanu liczebnego ma podstawy nieco gł bsze i ugruntowana jest na innych fujarach, i e rozmowa zeszła od razu na temat Balouna i nowego tragicznego wydarzenia. Vaniek zamierzał wła nie wygłosi jaki j drny morał pod adresem Balouna, gdy do rozmowy wtr cił si kucharz-okultysta Jurajda; zamkn wszy swoj ulubion ksi k , tłumaczenie staroindyjskich sutr Prad niaparamita, zwrócił si do zmia d onego Balouna, który coraz bardziej uginał si pod brzemieniem swego przeznaczenia. - Wy, Balounie - rzekł - powinni cie czuwa nad sob samym, bo inaczej stracicie zaufanie do siebie i do swego losu. Nie powinni cie przypisywa sobie tego, co jest zasług innych. Ilekro staniecie wobec takiego problematu jak ten, który po arli cie, musicie zawsze zada sobie pytanie: w jakim stosunku do mojej osoby pozostaje pasztet z w troby? Szwejk uznał za stosowne uzupełni t uwag przykładem z ycia: - Sam mi mówiłe , mój Balounie, nie tak dawno jeszcze, e u ciebie w domu b d bili wieprze, i jak tylko staniemy na miejscu i b dziesz znał numer poczty polowej, zaraz ci po l kawał szynki. A teraz wyobra sobie, e t szynk posłaliby poczt polow do nas do kompanii marszowej, a ja i pan feldfebel ukrajaliby my sobie po kawałku. Smakowałoby nam, wi c jeszcze po kawałku, a z t szynk stałoby si to, co z pewnym moim znajomym listonoszem, niejakim Kozłem. Był chory na gru lic ko ci, wi c naprzód amputowali mu nog po kostk , potem po kolano, potem po biodro. Gdyby nie to, e w por umarł, to byliby go po kawałku poobcinali, jak si temperuje połamany ołówek. Wi c wyobra sobie, Balounie, e ze arliby my ci t szynk tak samo, jak ty ze arłe panu oberlejtnantowi jego pasztet... Olbrzym Baloun spojrzał na wszystkich okiem smutnym. - Tylko dzi ki mojemu wstawiennictwu i zasłudze mojej zostali cie słu cym pana oberlejtnanta - rzekł sier ant rachuby Vaniek. - Chcieli was przenie do sanitariatu, eby cie zbierali rannych na polu bitwy. Pod Dukl nasi sanitariusze kilka razy z rz du szli po rannego podchor ego, który le ał przed zasiekami z drutu kolczastego ranny w brzuch i ani jeden z nich nie wrócił: wszyscy pogin li od ran w głow . Dopiero czwartej parze udało si , ale zanim zanie li go na miejsce opatrunkowe, umarł. Baloun nie mógł si dłu ej opanowa i załkał. - e te si nie wstydzisz! Taki z ciebie ołnierz? - ofukn ł go Szwejk.

307


- Kiedy ja nie mam najmniejszego talentu do wojaczki - zacz ł narzeka biedny Baloun. - Ja naprawd jestem wiecznie głodny, nigdy nie na arty, poniewa zostałem wyrwany ze spokojnego ycia. Cały nasz ród jest taki. Nieboszczyk mój ojciec zało ył si w Protivinie w karczmie, e na jedno posiedzenie zje pi dziesi t serdelków i dwa bochenki chleba, i zakład wygrał. Ja te si razu pewnego zało yłem i zjadłem cztery g si i dwie misy knedli z kapust . W domu na przykład przypomniałem sobie nieraz po obiedzie, e warto by jeszcze czego poje , wi c id do komory, urzynam kawał mi sa, posyłam sobie po piwo i wcinam dwa kilo w dzonki. Miałem w domu starego parobka Vomel , a ten parobek napominał mnie zawsze, ebym znowu tak bardzo nosa nie zadzierał i nie ob erał si tak gwałtownie, bo pami ta jeszcze, co mu jego dziadek opowiadał o takim jednym ob artuchu. Przyszła jaka wojna, nic si nie rodziło przez długich osiem lat, wi c ludzie piekli chleb ze słomy i z resztek lnianego si mienia, a ju było wielkie wi to, gdy do mleka mogli wkruszy troch twarogu, bo chleba nie było. I ten gospodarz umarł jako w tydzie po wybuchu tej wielkiej n dzy, bo jego oł dek nie był przyzwyczajony do spo ywania takiej n dznej strawy. Baloun podniósł swoje smutne oczy ku niebu. - A ja my l , e chocia Pan Bóg ludzi pokarze, to jednak ich nie opu ci. - Oczywi cie, Pan Bóg ob artuchów stworzył, wi c Pan Bóg b dzie si o nich kłopotał - zauwa ył Szwejk. - Ju raz dostałe słupka, a teraz wart jeste , eby ci posłali na pierwsz lini . Kiedy ja byłem pucybutem u pana oberlejtnanta, to mógł mi we wszystkim zaufa i nawet przez my l mu nigdy nie przeszło, abym ja mógł jemu co ze re . Gdy si fasowało co takiego specjalnego, to zawsze mi mówił: „We to sobie, Szwejku” - albo: „Na co mi tam tyle tego! Dajcie kawałeczek, a z reszt róbcie sobie, co wam si podoba.” Gdy jeszcze byli my w Pradze, a on posłał mnie do restauracji po obiad, to za swoje ostatnie pieni dze dokupywałem drug porcj , eby si pan oberlejtnant najadł i le o mnie nie my lał. Ale kiedy wykrył te moje podst py. Kazał sobie zawsze przynosi z restauracji jadłospis i wybierał, co mu si podobało. Wi c pewnego dnia wybrał sobie nadziewanego goł bka. Dali mi połówk , a ja sobie pomy lałem, e pan oberlejtnant b dzie mnie podejrzewał, i drug połow ze arłem, wi c dokupiłem drug porcj za swoje i przyniosłem mu tyle, e pan oberlejtnant Szeba, któremu chciało si je i który przyszedł akurat przed obiadem do nas w go cie, te si najadł. Ale po obiedzie powiada: „Tylko mi nie gadaj, e to jedna porcja. Na całym wiecie nie dostaniesz á la carte całego nadziewanego goł bka. Je li zdob d dzisiaj pieni dze, to po l sobie do tej twojej restauracji po obiad. Powiedz mi szczerze, e to porcja podwójna.” Pan oberlejtnant wezwał mnie, ebym potwierdził, e dał mi pieni dze tylko na jedn porcj , bo nie wiedział, e oberlejtnant Szeba do niego przyjdzie. Odpowiedziałem, e dał mi pieni dze na zwyczajny obiad. „No, widzisz - powiada mój oberlejtnant - a bywa jeszcze lepiej. Niedawno przyniósł mi Szwejk dwa g sie uda na obiad. Wyobra sobie tylko: rosół z makaronem, sztuka mi sa z sosem sardelowym, dwa g sie uda, kapusty pod sam sufit i jeszcze nale niki.” - Mmmm, jakie dobre arcie! - mlaskał Baloun j zykiem. Szwejk za mówił dalej:

308


- Ale to był kamie obrazy. Pan oberlejtnant Szeba dnia nast pnego posłał rzeczywi cie po obiad do naszej restauracji, a jego słu cy przyniósł mu dziebełko pilawu z kury, dobre dwie ły eczki, nie wi cej. A pan oberlejtnant Szeba rzucił si na niewinnego człowieka, e połow ze arł. Ten mu na to, e niewinny. A pan oberlejtnant Szeba buch go w pysk i ka e mu, eby sobie za przykład brał mnie. Jakie to ja, powiada, nosz porcje panu oberlejtnantowi Lukaszowi. Wi c ten niewinny a spoliczkowany ołnierz rozpytał si o wszystko w restauracji zaraz nazajutrz, opowiedział swemu panu, jak si rzeczy maj , a tamtem powtórzył mojemu oberlejtnantowi. Siedz ja raz wieczorem z gazet w gar ci i odczytuj sobie wiadomo ci z placu boju, podawane przez sztaby nieprzyjacielskie, a tu wchodzi mój oberlejtnant blady i prosto do mnie, ebym mu powiedział, ile zapłaciłem tych podwójnych porcji w restauracji, bo on ju wszystko wie, i zapieranie na nie si nie zda. e jestem idiota, to ju wie dawno, powiada, ale e mógłbym by takim cymbałem, tego nie przypuszczał. Narobiłem mu, powiada, takiego wstydu, e ma ochot zastrzeli naprzód mnie, a potem siebie. „Panie oberlejtnant - rzekłem do niego - kiedy mnie pan przyjmował, to zaraz pierwszego dnia powiedział mi pan, e ka dy pucybut jest złodziej i podły drab. Wi c gdy w tej restauracji dawali takie malutkie porcje, to byłby pan mógł my le , e ja naprawd jestem jednym z takich złodziei i podłych drabów i e po eram pa skie obiady...” - Mój Bo e miłosierny - wyszeptał Baloun, pochylił si nad kufereczkiem porucznika Lukasza i odszedł z nim na bok. - Potem oberlejtnant Lukasz - mówił dalej Szwejk - zacz ł szuka po wszystkich kieszeniach, a poniewa nic nie znajdował, wyj ł z kamizelki srebrny zegarek i dał mi go. Był bardzo wzruszony i rzekł: „Gdy dostan ga , Szwejku, to mi spiszecie, wiele wydali cie na te podwójne porcje... A ten zegarek zatrzymajcie osobno. Ale na drugi raz nie bałwa cie si .” Ale potem przyszła na nas obu taka wielka bieda, e ten srebrny zegarek musiałem zanie do lombardu... - Co wy tam robicie, Balounie? - zapytał sier ant rachuby Vaniek. Zamiast odpowiedzi Baloun si zakaszlał. Otworzył sobie mianowicie kuferek oberlejtnanta Lukasza i po erał jego ostatni bułk ... Przez stacj przejechał poci g wojskowy bez zatrzymania si . Od jednego ko ca do drugiego naładowany był deutschmeistrami, których wysyłano na serbski front. Jeszcze wida nie wytrze wieli ze swego zapału, który ogarn ł ich w chwili egnania si z Wiedniem, wi c od samego Wiednia ryczeli bezustannie: Prinz Eugenius, der edle Ritter, Wollt' dem Kaiser wiedrum kriegen, Stadt und Festung Belegrad. Er liess schlagen einen Brucken, Dass man kunnt' hinüberrucken. Mit der Armee wohl fur die Stadt.

309


Jaki kapral z wojowniczo podkr conym w sem wychylał si z wagonu, wsparty na ramionach szeregowców, którzy bujali nogami spuszczonymi z wagonu, wybijał takt i piewał na całe gardło: Als der Brucken war geschlagen, Dass man kunnt' mit Stuck und Wagen Frei passier'n den Donaufluss. Bei Semlin schlug man das Lager. Alle Serben zu verjagen... Raptem stracił równowag , wyleciał z wagonu i nadział si brzuchem na d wigni zwrotnicy, na której zawisn ł bezwładnie, podczas gdy poci g p dził dalej, a w dalszych wagonach ołnierze piewali inn pie : Graf Radetzky, edler Degen, schwur's des Kaisers Feind zu fegen aus der falschen Lombardei. In Verona Langes Hoffen, als mehr Truppen eingetroffen, fühlt und rührt der Held sich frei... Nadziany na t pej zwrotnicy wojowniczy kapral był ju trupem i niebawem stał nad jego zwłokami na stra y jaki młodziutki ołnierzyk z bagnetem. Był to ołnierz komendy stacyjnej i obowi zki swoje traktował z wielk powag . Stał przy zwrotnicy wyprostowany jak wieca, a min miał tak triumfuj c , jakby to on nadział kaprala na zwrotnic . Poniewa był to Madziar, wi c przez cały tor ryczał po madziarsku na wszystkich ołnierzy eszelonu 91 pułku, którzy szli popatrze na trupa: - Nem szabad! Nem szabad! Komision militar, nem szabad! - Ju po nim! - rzekł dobry wojak Szwejk, który znajdował si tak e w ród ciekawych - a dobre i to, e skoro ju ma kawał elaza w brzuchu, przynajmniej wszystkim b dzie wiadomo, gdzie zostanie pochowany. Jest to tu koło stacji, wi c nie trzeba b dzie szuka jego grobu gdzie po dalekich pobojowiskach. - Nadział si akuratnie - rzekł jeszcze Szwejk tonem znawcy obchodz c zwłoki kaprala ze wszystkich stron. - Kiszki ma w spodniach. - Nem szabad, nem szabad! - krzyczał młodziutki w gierski ołnierzyk. Komision militar Bahnhof, nem szabad! Za Szwejkiem odezwał si surowy głos: - Co wy tu robicie? Przed nim stał kadet Biegler. Szwejk zasalutował. - Posłusznie melduj , e przygl dam si nieboszczykowi, panie kadecie. - A co za agitacj tu prowadzicie? Co wy tu macie do roboty? - Posłusznie melduj , panie kadecie - z dostojnym spokojem odpowiadał Szwejk - e adnej agitacji tu nie prowadziłem. Kilku ołnierzy stoj cych za kadetem roze miało si , a na czoło wyst pił sier ant rachuby Vaniek.

310


- Panie kadet - rzekł sier ant - pan oberlejtnant wysłał tutaj ordynansa Szwejka, eby zobaczył, co si tu stało. Byłem teraz koło wagonu sztabowego i ordynans batalionu Matuszicz szuka pana z rozkazu dowództwa batalionu. Ma pan natychmiast i do kapitana Sagnera. Wszyscy rozchodzili si do swoich wagonów, gdy rozległ si sygnał wzywaj cy do wsiadania. Vaniek, id c ze Szwejkiem, rzekł do niego: - Gdy si czasem zbierze gdzie troch ludzi, to schowajcie swoje rozumy dla siebie. Mogliby cie si czasem narazi na grube nieprzyjemno ci. Ten kapral był od deutschmeistrów, wi c mogłoby wygl da na to, e si z tego nieszcz cia cieszycie. Ten Biegler to straszny czecho erca... - Przecie ja nic takiego nie powiedziałem - odparł Szwejk tonem wył czaj cym wszelkie w tpliwo ci. - Tyle tylko powiedziałem, e si ten kapral nadział akuratnie i miał kiszki w spodniach. Przecie on mógł... - No, mój Szwejku, dajmy ju spokój temu gadaniu - sier ant Vaniek splun ł. - To wszystko jedno - zauwa ył jeszcze Szwejk - czy kiszki maj mu wyle z brzucha dla najja niejszego pana, czy tak oto. I tak ju spełnił swój obowi zek... Bo przecie on mógł... - Patrzcie no, Szwejku - przerwał mu Vaniek - jak si obładował ordynans batalionu Matuszicz i jakie dobre rzeczy taszczy do wagonu sztabowego. A dziw, e si nie przewrócił na torach. Tymczasem mi dzy kapitanem Sagnerem a uczynnym kadetem Bieglerem doszło do bardzo ostrej rozmowy. - Bardzo si dziwi , panie kadecie Biegler - mówił kapitan Sagner - dlaczego pan nie zameldował mi natychmiast, e si nie fasuje tych 15 deka salami. Dopiero ja sam musiałem wyj z wagonu i przekona si , dlaczego to ołnierze wracaj z magazynu z pustymi r kami. A panowie oficerowie zachowuj si tak, jakby rozkaz nie był wcale rozkazem. Powiedziałem przecie: do magazynu kompania za kompani plutonami. To znaczy, e je li w magazynie nie dostało si nic, to wraca stamt d trzeba tak e plutonami. Panu, kadecie Biegler, nakazałem pilnowa porz dku, ale pan wszystko pu cił kantem. Byłe pan kontent, e nie potrzebujesz si trudzi liczeniem porcji salami. Natomiast, jak widziałem z okna wagonu, poszedł pan popatrze na nadzianego deutschmeistra. A kiedy nast pnie kazałem pana zawoła , to nie miał pan w swojej kadeckiej fantazji nic pilniejszego do zrobienia, jak tylko gl dzi o tym, e poszedł si pan przekona , czy tam koło tego nadzianego ołnierza nie prowadzi si jakiej agitacji... - Posłusznie melduj , e ordynans 11 kompanii, Szwejk... - Daj mi pan spokój ze Szwejkiem! - krzykn ł kapitan Sagner. - Nie my l pan, kadecie Biegler, e b dzie tu pan intrygował przeciwko porucznikowi Lukaszowi. My my tam Szwejka posłali... Patrzy pan na mnie, jakby si panu wydawało, e si pana czepiam... Zreszt , owszem, czepiam si pana, kadecie Biegler... Kiedy pan nie umie uszanowa swego przeło onego, usiłuje go blamowa , to ja panu urz dz tak wojn , e nigdy nie zapomni pan o stacji Rabie... eby to si tak chełpi swoimi teoretycznymi wiadomo ciami... Poczekaj pan, jak b dziesz na froncie... Jak ja panu ka pój z patrolem oficerskim na zasieki z drutu... Pa ski raport? Nawet raportu nie zło ył mi pan po powrocie. Nawet teoretycznie, panie Biegler...

311


- Posłusznie melduj , panie kapitanie, e zamiast po 15 deka w gierskiego salami szeregowcy otrzymali po dwie pocztówki. Prosz , panie kapitanie... Kadet Biegler podał dowódcy batalionu dwie z tych pocztówek, jakie wydawał zarz d wojennego archiwum w Wiedniu, gdzie naczelnikiem był generał piechoty Vojnovich. Na jednej stronie była karykatura ołnierza rosyjskiego, mu yka z dług brod , w u cisku ko ciotrupa. Pod karykatur tekst: „Der Tag, an dem das perfide Russland krepieren wird, wird ein Tag der Erlösung für ganze unsere Monarchie sein.” Druga pocztówka pochodziła z Rzeszy Niemieckiej. Był to prezent zło ony ołnierzom austriacko-w gierskim przez Niemców. U góry był napis: „Virbus unitis”, a pod tym napisem wida było szubienic z wisz cym na niej sir Edwardem Greyem. A na dole pod nim stali dwaj ołnierze, austriacki i niemiecki, u miechali si wesoło i salutowali. Pod obrazkiem był wierszyk zaczerpni ty z ksi ki Greinza elazny kułak. Był to jeden z tych dowcipów, jakie fabrykowano przeciw nieprzyjaciołom Austrii. O wierszach Greinza pisma niemieckie pisały, e s to chla ni cia biczem zawieraj ce prawdziwy, nieokiełznany humor i niedo cigniony dowcip. Tekst pod obrazkiem brzmiał tak: Grey Na szubienicy, dosy wysoko, Niech si pobuja Edward Grey. Najwy szy ju po temu czas, Ale pouczy trzeba was, e aden d b si na to nie zgodzi, By na nim zawisł ten Judasz-złodziej. Wi c wisi na drzewie osiki Z francuskiej republiki. Kapitan Sagner nie doczytał jeszcze tego wierszyka zawieraj cego „nieokiełznany humor i niedo cigniony dowcip”, gdy do wagonu sztabowego wpadł ordynans batalionu Matuszicz. Został przez kapitana Sagnera wysłany do centrali telegraficznej dowództwa stacji, czy nie ma tam czasem jakich nowych dyspozycji, i przyniósł telegram z brygady. Nie trzeba było si ga po aden klucz szyfrowy. Telegram brzmiał jasno i zgoła nietajemniczo: „Rasch abkochen, dann Vormarsch nach Sokal.” Kapitan Sagner zamy lił si i pokr cił głow . - Posłusznie melduj - rzekł Matuszicz - e dowódca stacji prosi pana na rozmow . U niego jest jeszcze jeden telegram. Doszło nast pnie do bardzo poufnej rozmowy mi dzy dowódc stacji a kapitanem Sagnerem. - Pierwsza depesza musiała zosta wr czona, chocia tre jej była zgoła niespodziewana dla oddziału znajduj cego si na stacji Raba: „Szybko sko czy gotowanie i marsz na Sokal”. Adres był nieszyfrowany do marszbatalionu 91

312


pułku z odpisem dla marszbatalionu 75 pułku, który był jeszcze daleko. Podpis był wła ciwy: „Dowódca brygady Ritter von Herbert.” - W wielkiej tajemnicy, panie kapitanie - tonem poufnym mówił komendant stacji - komunikuj panu tajny telegram waszej dywizji. Dowódca waszej brygady oszalał. Został wywieziony do Wiednia, gdy rozesłał z brygady kilka tuzinów podobnych depesz na. wszystkie strony. W Budapeszcie na pewno otrzyma pan now depesz . Oczywi cie, e wszystkie jego depesze trzeba uniewa ni , ale co do tego nie otrzymali my jeszcze adnej wskazówki. Mam, jak ju powiedziałem, jedynie rozkaz z dywizji, eby na telegramy nieszyfrowane nie zwraca uwagi. Musz je dor cza , poniewa pod tym wzgl dem nie otrzymałem od swoich władz odpowiednich rozkazów. Za po rednictwem moich zwierzchników informowałem si w dowództwie korpusu i za to oddany zostałem pod ledztwo... Jestem oficerem czynnej słu by w korpusie in ynierii - dodał pracowałem przy budowie naszej strategicznej kolei w Galicji. - Panie kapitanie - rzekł po chwili - nam, starym ołnierzom, najlepiej słu y na froncie! Dzisiaj w Ministerstwie Wojny p ta si tych cywilów, in ynierów kolejowych, wi cej ni psów... Tyle e maj egzamin jednorocznych ochotników... Zreszt pan za kwadrans jedzie dalej. Pami tam dobrze, e w szkole wojskowej w Pradze pomagałem panu przy gimnastyce jako jeden ze starszego rocznika. Obaj mieli my kiedy areszt, bo pan si te bił z Niemcami w swej klasie. Był tam te i Lukasz. Obaj byli cie najlepszymi towarzyszami. Jak tylko dostali my depesz ze spisem oficerów przeje d aj cego batalionu, zaraz sobie wszystko przypomniałem. Ładnych par lat min ło od tamtych czasów... Kadet Lukasz był mi wtedy bardzo sympatyczny... Cała ta rozmowa wywarła na kapitanie Sagnerze wra enie bardzo przykre. Oczywi cie, doskonale poznał oficera, który z nim rozmawiał, a który w szkole wojskowej prowadził opozycj przeciwko, wszystkiemu, co austriackie, chocia pó niejsze karierowiczostwo kazało im wszystkim o tej ich opozycji zapomnie . Najbardziej niemiła była wzmianka o poruczniku Lukaszu, który zawsze i wsz dzie był spychany na bok, gdy chodziło o Sagnera. - Porucznik Lukasz - rzekł z naciskiem - jest bardzo dobrym oficerem. Kiedy odchodzi poci g? - Za sze minut - odpowiedział wojskowy komendant stacji spojrzawszy na zegarek. - Id - rzekł Sagner. - I nic mi nie powiecie, kolego? - No to na zdar - odpowiedział Sagner i wyszedł przed gmach dowództwa stacji. Gdy przed odej ciem poci gu kapitan Sagner powrócił do wagonu sztabowego, znalazł wszystkich oficerów na swoich miejscach. Grali w karty, we „frische viere”. Tylko kadet Biegler nie grał. Przerzucał kartki ró nych zacz tych przez siebie r kopisów, opisuj cych bitwy, bo chciał si wyró ni nie tylko na polu walki, ale tak e jako wspaniały pisarz, opisuj cy zdarzenia wojskowe. Posiadacz dziwnego herbu „bocianiego skrzydła z ogonem ryby” pragn ł sta si fenomenem ród pisarzy wojskowych.

313


Jego próby literackie zaczynały si wielce obiecuj cymi nagłówkami, w których odbijał si militaryzm owych czasów, ale były to zaledwie notatki prac, które miały powsta pó niej: „Charakterystyka ołnierzy wielkiej wojny.” - „Kto rozpocz ł wojn ?” „Polityka austriacko-w gierska a wybuch wojny wiatowej.” - „Notatki z wojny.” - „Austro-W gry a wojna wiatowa.” - „Do wiadczenia wojny.” - „Odczyt popularny o wybuchu wojny.” - „Uwagi wojenno-polityczne.” - „Sławny dzie Austro-W gier.” - „Imperializm słowia ski a wojna wiatowa.” - „Dokumenty z wojny.” - „Dokumenty do dziejów wojny wiatowej.” - „Dziennik wojny wiatowej.” - Kronika wojny wiatowej.” „Pierwsza wojny wiatowa.” - „Nasza dynastia w wojnie wiatowej.” - „Narody monarchii austro-w gierskiej w wojnie wiatowej.” - „Walka o panowanie nad wiatem.” - „Moje do wiadczenia z wojny wiatowej.” - „Mój udział w kampanii wojennej.” - „Jak walcz wrogowie Austro-W gier.” - „Kto zwyci y?” - „Nasi oficerowie i nasi ołnierze.” „Znakomite czyny moich ołnierzy.” - Z czasów wielkiej wojny.” - „O zapale walecznym.” - „Ksi ga bohaterów austro-w gierskich.” - „ elazna brygada.” „Zbiór moich listów z frontu.” - „Bohaterowie naszego marszbatalionu.” „Ksi ka podr czna dla ołnierzy frontu.” - „Dni walki i zwyci stwa.” - „Co widziałem i czego doznałem na froncie.” - „W rowach strzeleckich.” - „Oficer opowiada...” - „Z synami Austro-W gier naprzód!” - „Aeroplany nieprzyjacielskie a nasza piechota.” - „Po bitwie.” - „Nasza artyleria: wierni synowie ojczyzny.” - „Cho by si całe piekło sprzysi gło przeciw nam...” „Wojna obronna i wojna zaczepna.” - „Krew i elazo.” - „Zwyci stwo lub mier .” - „Nasi bohaterowie w niewoli.” Gdy kapitan podszedł do kadeta Bieglera i przeczytał te nagłówki, zapytał, po co zostały one napisane i jak nale y je rozumie . Kadet Biegler odpowiedział mu w istnym natchnieniu, e ka dy z tych nagłówków to tytuł ksi ki, która zostanie napisana. Ile nagłówków, tyle ksi ek. - Pragn , panie kapitanie, eby po mnie została pami tka, gdy polegn w walce. Wzorem dla mnie jest profesor niemiecki Udo Kraft. Urodził si w roku 1870, teraz gdy wybuchła wojna, zgłosił si na ochotnika i poległ dnia 22 sierpnia 1914 roku pod Anloy. Przed mierci wydał ksi k : Jak przygotowywa si na mier za cesarza. Kapitan Sagner podprowadził kadeta Bieglera ku oknu. - Niech pan poka e, co pan ma jeszcze, kadecie Biegler. Ogromnie interesuje mnie pa ska działalno - z ironi mówił kapitan Sagner. - Co to za zeszyt, który schował pan pod bluz ? - To nic osobliwego, panie kapitanie - z dzieci cym rumie cem odpowiedział kadet Biegler. - Słu panu. Na zeszycie podanym kapitanowi był napis: „Schematy wielkich i sławnych bitew, stoczonych przez wojska austrow gierskie, na podstawie studiów historycznych uło one przez c. i k. oficera Adolfa Bieglera. Uwagami i obja nieniami zaopatrzył c. i k. oficer Adolf Biegler.” Schematy te były straszliwie proste. Od bitwy pod Nördlingen z 6 wrze nia r. 1634, poprzez bitw pod Zent z 11 wrze nia 1697, pod Caldiero z 31 wrze nia 1805, pod Aspern z 22 maja 1809,

314


bitw narodów pod Lipskiem w roku 1813, Santa Lucia w maju 1848, a po bitw pod Trutnovem 27 czerwca 1866 i zdobycie Sarajewa 19 sierpnia 1878 - wszystkie schemaciki były jednakowe. W ka dym z nich kadet Biegler narysował pewn ilo kwadracików, przy czym po jednej stronie były puste, po drugiej posiatkowane. Posiatkowane ukazywały, gdzie si ma rzekomo znajdowa nieprzyjaciel. Po obu stronach było lewe skrzydło, centrum i prawe skrzydło. Nast pnie w tyle stały rezerwy i strzałki zwrócone tu i tam. Bitwa pod Nördlingen tak samo jak zdobywanie Sarajewa podobna była do rozstawienia graczy futbolowych na jakimkolwiek boisku, przy czym strzałki mogły bardzo dobrze oznacza kierunek kopni tej piłki. Taka te my l przyszła do głowy kapitanowi Sagnerowi. Dlatego zapytał: - Panie kadecie, pan grywa w piłk no n ? Biegler zarumienił si jeszcze bardziej i nerwowo zamrugał oczami. Przez chwil zdawało si , e zaraz wybuchnie płaczem. Kapitan Sagner z u miechem odwracał kartki zeszytu i zatrzymał si nad schematem bitwy pod Trutnovem podczas wojny austriacko-pruskiej. Kadet Biegler dopisał przy tym schemacie uwag : „Bitwa pod Trutnovem nie powinna była zosta stoczona, poniewa pagórkowata okolica uniemo liwiała rozwini cie dywizji generała Mazzucheli, zagro onej przez pot ne kolumny pruskie, znajduj ce si na wy ynach otaczaj cych lewe skrzydło naszej dywizji.” - A wi c, zdaniem pa skim - rzekł z u miechem kapitan Sagner oddaj c Bieglerowi zeszyt - bitwa pod Trutnovem mogła była zosta stoczona jedynie w tym wypadku, gdyby Trutnov le ał ród równin. Jeste pan Benedek budziejowicki. Bardzo to pi knie z pa skiej strony, kadecie Biegler, e w czasie tak krótkiego przebywania w wojsku starał si pan przenikn wszystkie tajniki strategii, tylko e te usiłowania pa skie wypadły tak samo, jak to si zdarza chłopcom, gdy si bawi w wojsko i nadaj sobie tytuły generałów. Sam pan si tak szybko awansował na oficera, a miło patrze . C. i k. oficer Adolf Biegler! Zanim dojdziemy do Pesztu, b dzie pan marszałkiem polnym. Onegdaj siedział pan u swego tatusia i wa ył pan skóry krowie, a dzisiaj k. u k. Leutnant Adolf Biegler!... Człowieku, przecie panu jeszcze daleko do oficera! Kadet to nie oficer. Wisisz pan w powietrzu mi dzy podoficerami a podchor ymi. Jest pan akurat takim samym oficerem jak frajter, który w knajpie ka e si nazywa sier antem sztabowym. - Słuchaj no, Lukasz - zwrócił si do porucznika - skoro masz w swojej kompanii kadeta Bieglera, to go wicz, a zdrowo. Podpisuje si jako oficer, wi c niech sobie na ten tytuł zasłu y w bitwie. Jak b dzie ogie huraganowy, a my b dziemy atakowali, to niech ze swoim plutonem idzie przecina zacieki z drutu kolczastego der gute Junge. A propos, ka e ci si kłania Zykan, jest komendantem stacji w Rabie. Kadet Biegler widz c, e rozmowa z nim jest sko czona, zasalutował i zaczerwieniony przeszedł przez cały wagon, a zaszył si wreszcie w jego ko cu. Jak lunatyk otworzył drzwi klozetu i spogl daj c na niemiecko-madziarski napis: „U ywanie klozetu dozwolone jedynie podczas jazdy poci gu”, załkał i rozpłakał si na dobre. Potem rozpi ł spodnie... Potem siedział ocieraj c łzy.

315


Potem u ył zeszytu z napisem: „Schematy wielkich i sławnych bitew stoczonych przez wojska austro-w gierskie, uło one przez c. i k. oficera Adolfa Bieglera”. Poha biony zeszyt znikn ł w otworze klozetu i spadaj c na tor, obijał si jeszcze przez chwil mi dzy szynami pod p dz cym poci giem wojskowym. Kadet Biegler obmył sobie w umywalni klozetu zaczerwienioneoczy i wyszedłszy na korytarzyk postanowił by mocnym, cholernie mocnym. Ju od rana bolała go głowa i brzuch. Przechodził obok ko cowego przedziału, gdzie ordynans batalionu Matuszicz ze słu cym dowódcy batalionu Batzerem grali w zechcyka. Zajrzał do wewn trz przez uchylone drzwi i zakaszlał. Gracze spojrzeli na niego i grali dalej. - Co to, nie wiecie, jak zagra ? - zapytał Biegler. - Nie mogłem inaczej - odpowiedział słu cy kapitana Sagnera Batzer swoj straszliw niemczyzn z Gór Kasperskich. - Mi'is'd' Trump' ausganga. - Nale ało wyj w dzwonki, panie kadecie - mówił dalej - w wysokie dzwonki, a zaraz potem zagra winnego króla... Tak nale ało... Kadet Biegler nie rzekł ju ani słowa i zaszył si w k cie wagonu. Gdy pó niej podszedł do niego podchor y Pleschner, eby go pocz stowa łykiem koniaku, którego butelk wygrał w karty, to si zdziwił, e Biegler tak pilnie studiuje ksi k profesora Udo Krafta: Jak przygotowywa si na mier za cesarza. Zanim dojechali do Pesztu, kadet Biegler był tak pijany, e wychylał si z wagonu i wrzeszczał na cał pust okolic : - Frisch drauf! Im Gottes Namen frisch drauf! Na rozkaz kapitana Sagnera ordynans batalionu Matuszicz odci gn ł go od okna i przy pomocy słu cego kapitana Sagnera uło ył na ławie. Kadet Biegler zasn ł i miał taki sen: Sen kadeta Bieglera przed Budapesztem: Miał signum laudis, elazny krzy , był majorem i jechał na inspekcj odcinka brygady, która była mu powierzona. Tylko e nie umiał sobie wytłumaczy , dlaczego ci gle jest majorem, gdy komenderował cał brygad . Miał podejrzenie, e oczekiwał go awans na generała-majora, ale słówko „generał” musiało si wida gdzie zapodzia na poczcie polowej. W duchu musiał si mia z tego, e w poci gu, którym jechali na front, kapitan Sagner groził, i ka e mu przecina zasieki z drutu kolczastego. Zreszt kapitan Sagner ju dawno został przeniesiony do innego pułku, i to na jego, Bieglera, yczenie wyra one w dowództwie dywizji. Przeniesiono go razem z porucznikiem Lukaszem do innej dywizji i do innego korpusu. Kto mu potem opowiadał, e obaj n dznie zgin li w jakich błotach podczas ucieczki. Gdy autem podje d ał ku pozycjom dla obejrzenia odcinka swej brygady, wszystko było jasne i wyra ne. Wła ciwie był delegowany przez generalny sztab armii. Koło niego przechodzili ołnierze i piewali pie , któr czytał kiedy w zbiorze austriackich pie ni wojennych: Es gilt. Halt euch brav ihr tapf'ren Brüder,

316


Werft den Feind nur herzhaft nieder, Lasst des Kaisers Fahne weh'n.. Okolica była taka sama jak na obrazkach „Wiener Illustrierte Zeitung”. Po prawej stronie koło stodoły wida było artyleri ra c ogniem nieprzyjacielskie okopy przy szosie, po której p dził samochód. Z lewej strony stał dom, z którego strzelano, podczas gdy nieprzyjaciel kolbami karabinów starał si wywali drzwi. Przy szosie płon ł str cony aeroplan nieprzyjacielski. Na horyzoncie wida było kawaleri i pal c si wie , dalej okopy marszbatalionu na małym wywy szeniu, sk d ostrzeliwano nieprzyjaciela z karabinów maszynowych. Dalej ci gn ły si okopy nieprzyjacielskie wzdłu szosy. A szofer wiezie go dalej szos prosto ku nieprzyjacielowi. - Nie wiesz, gdzie mnie wieziesz! Tam jest nieprzyjaciel! - ryczy na szofera. Ale szofer odpowiada mu zgoła spokojnie. - Panie generale, to jedyna porz dna droga. Szosa jest w stanie dobrym. Na drogach bocznych opony nie wytrzymałyby tej jazdy. Im bli ej pozycji nieprzyjacielskich, tym wyra niej słycha strzelanie. Po obu stronach okopów ci gnie si aleja drzew owocowych i granaty niszcz t alej . A szofer spokojnie odpowiada na jego uwagi: - Ta szosa jest wyborna, panie generale, jedzie si po niej jak po stole. Gdyby my tylko zboczyli, te opony nie wytrzymaj . Niech pan spojrzy, panie generale - krzyczy szofer - ta szosa jest tak wietnie zbudowana, e nawet mo dzierze trzydziestocentymetrowe nic nam nie zrobi . Szosa ta to istne boisko, ale na kamienistych polnych drogach pop kałyby opony. A wraca te nie mo emy, panie generale. Bzzz... dzum! - słyszy Biegler wybuch i auto robi ogromny skok. - A co? Czy nie mówiłem, panie generale?! - ryczy szofer. - Przecie to jest cholernie dobra szosa. Wła nie wybuchn ł przed nami pocisk trzydziestoo miocentymetrowy. Ale dziury nie ma. Szosa jak boisko. Lecz gdybym skr cił w pole, to zaraz pop kaj opony. Teraz ostrzeliwuj nas z odległo ci czterech kilometrów. - Ale dok d my jedziemy? To si poka e - odpowiedział szofer. - Dopóki b dzie taka szosa jak dot d, to r cz za wszystko. Lot, istny lot i samochód przystaje. - Panie generale - krzyczy szofer - czy nie ma pan mapy sztabowej? Generał Biegler zapala elektryczn latark i widzi, e trzyma map sztabow na kolanach. Ale jest to morska mapa wybrze y Helgolandu z roku 1864, z czasu wojny austriacko-pruskiej przeciw Danii o Szlezwig. - Jeste my na rozstajach - powiada szofer - a wszystkie drogi prowadz ku pozycjom nieprzyjacielskim. Mnie chodzi o porz dn szos , eby nie ucierpiały opony, panie generale... Ja odpowiadam za automobil sztabowy... Nagle huk, ogłuszaj cy huk i gwiazdy olbrzymie jak koła. Mleczna droga jest g sta jak mietana.

317


Płynie Biegler w bezkresach wszech wiata, siedz c obok szofera. Tu przed siedzeniem auto zostało przeci te na pół, gładko, jakby no ycami. Z całego auta pozostał tylko napastliwy, zaczepny przód. - Całe szcz cie, e mi pan akurat pokazywał map - mówi szofer. - Przeleciał pan do mnie, a reszt diabli wzi li. To była czterdziestodwucentymetrówka... Zaraz wiedziałem, e jak miniemy rozstaje, to szosa b dzie diabła warta. Po trzydziestoósemce mogła by tylko czterdziestodwucentymetrówka. Nic lepszego nie wyrabiaj jak dot d, panie generale. - Ale dok d jedziemy? - Lecimy do nieba, panie generale, i trzeba omija komety. Takie komety s znacznie gorsze od najwi kszych granatów. - Teraz pod nami jest Mars - rzekł szofer po długim milczeniu. Biegler czuł si znowu spokojny. - Czy znasz pan dzieje bitwy narodów pod Lipskiem? - zapytał. - Kiedy to Schwarzenberg, szedł na Libertkovice 14 pa dziernika marszałek polny, ksi 1813 roku i gdy 16 pa dziernika toczyła si walka o Lindenau? Wtedy generał Merweldt staczał swoje walki, wojska austriackie były w Vachovie, a 19 pa dziernika padł Lipsk. - Panie generale - rzekł szofer z wielk powag - jeste my wła nie przed niebiesk bram , prosz wysiada ! Przez bram niebiesk przejecha niepodobna, bo jest tu wielki tłok. Sami ołnierze. - Przejed którego z nich, to nam poschodz z drogi! - krzyczy na szofera. I wychylaj c si z samochodu, woła: - Achtung, sie Schweinbande! Co za bydło! Widz generała, ale nie chce im si zrobi rechst schaut. - Ci ka sprawa, panie generale - odpowiada na to szofer głosem łagodnym prawie wszyscy maj poobrywane głowy. Generał Biegler dopiero teraz zauwa ył, e ci, co si tłocz w bramie niebieskiej, to najprzeró niejsi inwalidzi, którzy w wojnie potracili ró ne cz ci ciała i d wigaj je z sob w plecakach. Głowy, r ce, nogi. Jaki sprawiedliwy kanonier w podartym płaszczu, pchaj cy si przez tłum przy niebieskiej bramie, miał w tłomoczku cały swój brzuch razem z dolnymi ko czynami. Z innego tłomoka, d wiganego przez jakiego sprawiedliwego landwerzyst , wygl dała na generała Bieglera połowa zadka, któr zacny ów człowiek stracił pod Lwowem. - To gwoli porz dkowi - odezwał si szofer przeje d aj c przez g sty tłum. Potrzebne to wida dla rajskiej superrewizji. Przy bramie niebieskiej od wierni puszczali jedynie na hasło, które i Bieglerowi od razu przyszło do głowy: „Für Gott und Kaiser.” Samochód wjechał do raju. - Panie generale - rzekł jaki anioł-oficer ze skrzydłami u ramion, gdy przeje d ali koło koszar aniołów-rekrutów - musi pan si meldowa w dowództwie naczelnym. Jechali dalej koło jakiego placu wicze , gdzie si roiło od aniołów-rekrutów, których uczono woła chóralnie: Alleluja! Przeje d ali akurat koło pewnej grupy, gdzie rudy anioł-kapral obrabiał akurat jakiego oferm anioła-rekruta, tłukł go pi ci po brzuchu i wołał:

318


- G b szerzej otwieraj, słoniu betlejemski! Czy to tak si woła: Alleluja? Skrzeczysz, jakby miał kluski w g bie. Chciałbym ja wiedzie , co za osioł wpu cił ci tutaj do raju, ty bydl jedno. Wi c jeszcze raz... Hlahlehluhja? Ach, ty bestio jedna, jeszcze nam tu w raju b dziesz krzyczał przez nos? Powtórz mi zaraz, cedrze liba ski! P dzili dalej, ale jeszcze długo słyszeli za sob nosowe d wi ki biednego anioła-rekruta: „Hla... hle... hlu... hja”, i krzyk anioła-kaprala: „Alle... lu... ja! Alle... lu... ja! Ty krowo jorda ska!” Potem zaja niało wielkie wiatło nad ogromn budowl , podobn do Koszar Maria skich w Budziejowicach, a nad ni dwa aeroplany, jeden z lewej strony, drugi z prawej, za po rodku, mi dzy nimi, rozci gni te było olbrzymie płótno, z wielkim napisem: „K. u k. Gottes Hauptquartier.” Do generała Bieglera podbiegli dwaj aniołowie w uniformach andarmów polowych, wyci gn li go z samochodu i uj wszy za kołnierz, zaprowadzili na pierwsze pi tro wielkiego gmachu. - Zachowujcie si przyzwoicie przed Panem Bogiem - napomnieli go zatrzymuj c si przed pewnymi drzwiami, otworzyli te drzwi i wepchn li go do rodka. Na rodku pokoju, na którego cianach wisiały portrety Franciszka Józefa i Wilhelma, nast pcy tronu Karola Franciszka Józefa, generała Wiktora Dankla, arcyksi cia Fryderyka i szefa sztabu generalnego, Konrada Hötzendorfa, stał Pan Bóg. - Kadecie Biegler - rzekł Pan Bóg z naciskiem - nie poznajesz mnie? Ja jestem twój były kapitan Sagner z 11 kompanii marszowej. Biegler zdr twiał. - Kadecie Biegler - odezwał si znowu Pan Bóg - jakim prawem przywłaszczyłe sobie tytuł generała-majora? Jakim prawem, kadecie Biegler, rozbijałe si autem sztabowym po szosie ród pozycji nieprzyjacielskich? - Posłusznie melduj ... - Stul g b , kadecie Biegler, gdy rozmawia z tob Pan Bóg. - Posłusznie melduj - wyj kał Biegler jeszcze raz. - Wi c ty nie zamkniesz g by? - krzykn ł na niego Pan Bóg i otworzywszy drzwi zawołał: - Dwóch aniołów! wawo! Weszli dwaj aniołowie z karabinami przewieszonymi przez lewe skrzydła. Biegler poznał w nich Matuszicza i Batzera. Z ust Pana Boga zabrzmiał rozkaz: - Wrzuci go do latryny! Kadet Biegler zapadał si gdzie w straszliwy smród. Naprzeciwko pi cego kadeta Bieglera siedział Matuszicz ze słu cym kapitana Sagnera Batzerem i ci gle jeszcze grali w zechcyka. - Stink awer d' Kerl wie a' Stockfisch - rzucił Batzer, który z zainteresowaniem przygl dał si , jak pi cy kadet zwija si na ławie i kr ci. Muss' d' Hosen voll ha'n. - Taka rzecz mo e si zdarzy ka demu - rzekł filozoficznie Matuszicz. - Daj mu spokój: przebiera go przecie nie b dziesz. Lepiej rozdaj karty.

319


Nad Budapesztem wida ju było łun wiateł, a po Dunaju przeskakiwały błyski reflektora. Kadetowi Bieglerowi niło si teraz co innego, bo przez sen mówił: - Sagen sie meiner tapferen Armee, dass sie sich in meinem Herzen ein unvergängliches Denkmal der Liebe und Dankbarkeit errichtet hat. Poniewa przy tych słowach znowu zacz ł si kr ci , pod nos Batzera zaleciał mocniejszy zapach. Splun ł tedy i rzekł: - Stink wie a' Haizlputza, wie a'bescheissena Haizlputza. A kadet Biegler kr cił si coraz niespokojniej, za nowy jego sen był wielce fantastyczny. Był obro c miasta Linzu w wojnie o sukcesj austriack . Widział reduty, sza ce i palisady dokoła miasta. Jego kwatera główna przemieniona była w ogromny szpital. Wsz dzie, gdzie okiem rzuci , le eli chorzy i trzymali si za brzuchy. Przed palisadami miasta harcowali dragoni Napoleona I. Za on, dowódca miasta, stał nad tym mrowiem i tak e trzymał si za brzuch, a jednocze nie krzyczał do jakiego francuskiego parlamentariusza: - Powiedzcie swemu cesarzowi, e si nie poddam... Potem jak gdyby jego ból brzucha nagle ust pił, p dzi on na czele batalionu z miasta na drog chwały i zwyci stwa i widzi, jak porucznik Lukasz goł r k odbija cios pałasza francuskiego dragona, który chciał ci jego, Bieglera, obro c obl onego miasta Linzu. Porucznik Lukasz umiera u jego stóp z okrzykiem: - Ein Mann wie Sie, Herr Oberst, ist nötiger, als ein nichtsnutziger Oberleutnant! Obro ca Linzu ze wzruszeniem odwraca si do umieraj cego, gdy wtem nadlatuje kartacz i wali Bieglera w zadek. Biegler odruchowo si ga r k tam, gdzie go uderzył kartacz, i czuje wilgo . Co lepkiego rozmazuje mu si po r ku. Wi c krzyczy: - Sanität! Sanität! - i wali si z konia. Batzer z Matusziczem podnie li kadeta Bieglera z podłogi, na któr zwalił si z ławy, i znowu uło yli go na niej. Nast pnie Matuszicz poszedł do kapitana Sagnera, aby mu zameldowa , e z kadetem Bieglerem co jest bardzo nie w porz dku. - To chyba nie od koniaku - rzekł. - Na pewno dostał kadet cholery. Wsz dzie na stacji pił wod . W Mosonie widziałem, e si ... - Cholera nie przychodzi tak szybko. W s siednim przedziale jest pan doktor, id cie do niego i powiedzcie mu, eby obejrzał chorego. Do batalionu został przydzielony „wojenny doktor”, stary medyk i bursz, Welfer. Umiał pi i bi si , a medycyn miał w małym palcu. Przestudiował swój fach na ró nych uniwersytetach austriacko-w gierskich, praktyk odbywał w najró niejszych szpitalach, ale doktoratu nie robił po prostu dlatego, e w testamencie jego stryja była klauzula nakładaj ca na jego spadkobierców obowi zek wypłacania Fryderykowi Welferowi rocznego stypendium tak długo, dopóki ów Fryderyk Welfer nie otrzyma dyplomu lekarskiego. To stypendium było przynajmniej cztery razy wy sze od wynagrodzenia, jakie asystenci otrzymuj w szpitalach, wi c medicinae universae candidatus

320


Fryderyk Welfer rzetelnie starał si o to, aby promowanie go na doktora medycyny było odsuni te w czasy jak najbardziej odległe. Spadkobiercy byli w ciekli. Nazywali go idiot , próbowali narzuci mu bogat narzeczon , eby si go pozby . Aby spadkobiercom dokuczy jeszcze bardziej, kandydat medycyny Fryderyk Welfer, członek jakich dwunastu korporacji studenckich, wydał kilka zbiorów bardzo ładnych wierszy w Wiedniu, w Lipsku i w Berlinie. Pisywał do „Simplicissimusa” i dalej studiował medycyn , jakby nigdy nic. A oto wybuchła wojna i podst pnie zarzuciła swoje zdradzieckie sidła na Fryderyka Welfera. Poeta i autor ksi ek Lachende Lieder, Krug und Wissenschaft, Märchen und Parabeln musiał po prostu ruszy na wojn , a jeden ze spadkobierców postarał si w Ministerstwie Wojny o to, e Fryderyk Welfer zrobił „wojenny doktorat”. Zrobił go na pi mie. Otrzymał szereg pyta i na wszystkie odpowiedział stereotypowo: „Lacken Sie mir den Arsch!” Po trzech dniach pułkownik oznajmił mu, e otrzyma dyplom doktora medycyny, e ju dawno był dojrzały do otrzymania doktoratu, e starszy lekarz sztabu przydziela go do szpitala uzupełnie i e od jego własnego post powania zale y szybki awans. Wprawdzie wiadomo o nim, e w ró nych miastach pojedynkował si z oficerami, ale na wojnie zapomina si o takich rzeczach. Autor poezji Dzban i wiedza zacisn ł z by i zacz ł słu y w wojsku. Poniewa ustalono, e w kilku przypadkach doktor Welfer był bardzo uprzejmy dla chorych ołnierzy i przedłu ał im pobyt w szpitalu tak długo, jak tylko było mo na, doktora tego wyprawiono z 11 kompani marszow na front. Bo wtedy obowi zywała powszechna zasada co do chorych: „Ma si taki wylegiwa w szpitalu i zdycha na łó ku, to niech lepiej zdechnie w rowie strzeleckim albo w tyralierze.” Oficerowie słu by czynnej całego batalionu uwa ali doktora Welfera za co ni szego od siebie, a oficerowie rezerwy tak e nie zwracali na niego uwagi i nie zaprzyja niali si z nim w obawie, eby si przez to jeszcze bardziej nie pogł biała przepa mi dzy nimi a oficerami słu by czynnej. Oczywi cie, e kapitan Sagner czuł si niesłychanie wywy szony nad tego byłego kandydata medycyny, który podczas swoich bardzo długich studiów szpetnie posiekał kilku oficerów. Gdy doktor Welfer, „wojenny doktor”, przeszedł koło niego, kapitan nawet na niego nie spojrzał i dalej rozmawiał z porucznikiem Lukaszem o czym zgoła oboj tnym, e w Budapeszcie hoduj dynie, na co porucznik Lukasz odpowiedział, e gdy był na trzecim roku szkoły wojskowej i bawił z kilku kolegami na Słowacji, to przybyli oni raz w go cin do pewnego ewangelickiego proboszcza, Słowaka. Gospodarz uraczył ich wieprzow pieczenia i jarzyn z dyni, a potem kazał im da wina i mówił: Dynia, winia Chce sa jej wina. czym Lukasz poczuł si mocno ura ony.

321


- Budapesztu niewiele zobaczymy - rzekł kapitan Sagner. - Obje d amy miasto bokiem. Według marszruty mamy tu sta dwie godziny. - S dz , e przesun tu wagony - odpowiedział porucznik Lukasz - wi c dostaniemy si na stacj przeładunkow : Transport Militär-Bahnhof. Obok nich przeszedł „wojenny doktor” Welfer. - Nic osobliwego - rzekł z u miechem. - Tacy panowie, którzy z biegiem czasu chc si sta oficerami i którzy jeszcze w Brucku chełpi si swoimi wiadomo ciami historyczno-strategicznymi, powinni wiedzie , e to niebezpiecznie zje od razu cały transport słodyczy otrzymany od mamusi. Od chwili gdy wyjechali my z Brucku, kadet Biegler zjadł trzydzie ci ciastek z kremem, jak mi si przyznał, i wsz dzie po stacjach pił tylko gotowan wod . Przypomina mi si pewien wiersz Schillera: „...Wer sagt von...” Słuchaj pan, panie doktorze - przerwał mu kapitan Sagner - tu nie chodzi o Schillera. Jak si ma kadet Biegler? „Wojenny doktor” Welfer roze miał si . - Aspirant na oficera, pa ski kadet Biegler, si zer n ł... To nie cholera i nie czerwonka, ale prosty i powszedni kaktus. Pa ski aspirant na oficera wypił troch wi cej koniaku i zrobił w majtki... Zreszt byłby to niezawodnie zrobił i bez koniaku. Ob arł si tak dalece ciastkami z kremem, które przysłano mu z domu, e i tego było dosy ... Taki dzieciak... W kasynie, jak mi wiadomo, pijał zawsze tylko jedn wiartk ... Abstynent. Doktor Welfer splun ł. - Kupował sobie cukierki i ptysie. - A wi c nic osobliwego? - zapytał kapitan Sagner. - Taka rzecz jednak... Ale gdyby ta sprawa nabrała rozgłosu... Gdyby to było zara liwe... Porucznik Lukasz powstał i rzekł: - Dzi kuj za takiego plutonowego... - Troch go poratowałem - rzekł Welfer nie przestaj c si u miecha - pan kapitan wyda odpowiednie zarz dzenie.... To jest, ja przeka Bieglera do szpitala... Dam mu wiadectwo, e to dyzenteria. Ci ki przypadek dyzenterii. Izolacja... Kadet Biegler dostanie si do baraku dezynfekcyjnego. - Jest to bezwarunkowo lepsze - mówił dalej Welfer ci gle z tym swoim wstr tnym u miechem - ni gdyby trzeba było powiedzie prawd o zasranym kadecie. Dyzenteria to sprawa bardziej honorowa ni taka pospolita przygoda. Kapitan Sagner zwrócił si do porucznika Lukasza i rzekł tonem urz dowym: - Panie poruczniku, kadet Biegler z pa skiej kompanii zachorował na dyzenteri i pozostanie na kuracji w Budapeszcie... Kapitanowi Sagnerowi wydawało si , e Welfer mieje si bardzo zaczepnie, ale gdy spojrzał na „wojennego doktora”, widział, e jest on zgoła oboj tny. - A wi c wszystko w porz dku, panie kapitanie - dodał Welfer - kandydaci na oficerów... - Machn ł r k . - Przy dyzenterii ka dy zrobi w majtki. Tak wi c si stało, e dzielny kadet Biegler został zawieziony do wojskowego szpitala izolacyjnego w Uj Buda. Jego powalane spodnie zgin ły w zam cie wojny wiatowej. Marzenia kadeta Bieglera o wielkich zwyci stwach zostały zamkni te w pokoiku izolacyjnego baraku.

322


Dowiedziawszy si , e ma dyzenteri , kadet Biegler szczerze si uradował. Wszystko jedno, czy si otrzymuje rany za najja niejszego pana, czy te zapada si na jak chorob przy wykonywaniu obowi zków ołnierskich. Potem przytrafiła mu si jeszcze drobna przygoda. Poniewa wszystkie miejsca w szpitalu dla chorych na dyzenteri były zaj te, wi c kadeta Bieglera przeniesiono do baraku cholerycznego. Jaki madziarski lekarz sztabowy pokr cił głow , gdy kadeta wyk pano i przy mierzeniu temperatury stwierdzono, e ma akurat 37 stopni! Przy cholerze najgorszym objawem jest powa ny spadek temperatury. Chory staje si apatyczny. Kadet Biegler nie okazywał rzeczywi cie najmniejszego wzburzenia. Był niezwykle spokojny i w duchu powtarzał sobie, e czy tak, czy owak, cierpi za najja niejszego pana. Lekarz sztabowy polecił tym razem wsun kadetowi Bieglerowi termometr do odbytnicy. „Ostatnie stadium cholery - pomy lał w duchu - objawy ko cowe, najwy sze wyczerpanie, chory traci zainteresowanie dla swego otoczenia, a wiadomo jego jest przy miona. U miecha si w przed miertnych kurczach.” Kadet Biegler przy gruntownym mierzeniu temperatury u miechał si istotnie, ale z min m czennika, gdy wtykano mu termometr w miejsce tak niezwykłe. Nie ruszał si . „Objawy, które przy cholerze prowadz ku ko cowi - my lał w gierski lekarz sztabowy. - Bierna pozycja...” Zapytał jeszcze podoficera-sanitariusza, czy w k pieli kadet Biegler wymiotował i miał rozwolnienie. Otrzymawszy odpowied przecz c , zapatrzył si w Bieglera. Gdy przy cholerze mija rozwolnienie i ko cz si wymioty, to i te objawy s oznakami zbli aj cego si ko ca, wypełniaj c ostatnie godziny ycia. Kadet Biegler, zupełnie nagi, po wyniesieniu go z ciepłej wanny poczuł chłód i zacz ł szcz ka z bami. Na całym ciele miał g si skór . - Widzisz pan - rzekł lekarz po madziarsku - okropne dreszcze. Ko czyny zimne. To ju koniec. I pochylaj c si nad kadetem, zapytał go po niemiecku: - Also wie geht's? - S... s... se... hr... hr gu... gu... tt - zaszcz kał z bami kadet Biegler. - Ei... ei... ne De... deck... cke. - wiadomo cz ciowo jasna, cz ciowo przy miona - rzekł lekarz w gierski. - Ciało ogromnie wychudzone, wargi i paznokcie powinny by czarne... Ju mam trzeci taki wypadek, e umieraj u mnie ludzie na choler bez czarnych paznokci i warg. Pochylił si nad kadetem i mówił dalej po madziarsku: - Serce ledwie bije... - Ei... ei... ne... ne De... de... de... deck... cke... cke - dygotał kadet Biegler. - To, co teraz mówi, to ostatnie jego słowa - rzekł lekarz sztabowy do podoficera-sanitariusza po madziarsku. - Jutro pochowamy go razem z majorem Kochem. Teraz traci przytomno . Czy papiery jego s w kancelarii?

323


- Pewno s - odpowiedział spokojnie sanitariusz. - Ei... ei... ne... ne De... de... de... cke... cke - wołał za odchodz cy mi kadet Biegler szcz kaj c z bami. W całej sali na szesna cie łó ek było tylko pi ciu łudzi. Jeden z nich był nieboszczykiem. Zmarł przed dwiema godzinami, był przykryty prze cieradłem i nazywał si tak samo jak odkrywca zarazków cholerycznych. Był to major Koch, o którym lekarz sztabowy mówił, e jutro b dzie pochowany razem z kadetem Bieglerem. Kadet Biegler uniósł si na łó ku i po raz pierwszy widział, jak to si umiera na choler za najja niejszego pana, bo z czterech pacjentów dwaj konali, dusili si i sinieli. Z ich ust wydzierały si jakie słowa, ale nie wiadomo było, co mówi i w jakim j zyku. Był to raczej charkot zdławionego głosu. Dwaj inni z ogromnie burzliw reakcj , b d c oznak wyzdrowienia, przypominali chorych na tyfus, bredz cych w gor czce. Wykrzykiwali jakie niezrozumiałe słowa i wierzgali chudymi nogami, wysuwaj c je spod kołder. Nad nimi stał w saty sanitariusz, mówi cy narzeczem styryjskim (co Biegler zauwa ył), i uspokajał ich: - Ja te miałem choler , moi złoci ludkowie, ale nie wierzgałem kulasami. Teraz ju z wami dobrze. Dostaniecie urlop, jak tylko... Nie rzucaj mi si tu tak bardzo - wrzasn ł na jednego z nich, który tak porz dnie wierzgn ł nog , e kołdra przeleciała mu przez głow . - Tego si u nas nie robi. B d kontent, e masz gor czk , bo ci nie b d st d wywozili z muzyk . I tak ju najgorsze za wami. Rozejrzał si dokoła. - A tam oto znowu dwaj zmarli. Mo na si było spodziewa - rzekł dobrodusznie. - A wy b d cie kontenci, e najgorsze ju za wami. Musz skoczy po prze cieradła. Po chwili wrócił. Nakrył umrzyków z wargami całkiem sczerniałymi, wyprostował ich r ce ze sczerniałymi paznokciami, którymi w agonii dusz c si darli napr one przyrodzenie, próbował wetkn im j zyki do ust, a potem ukl kł przy łó ku i zacz ł odmawia pacierz: „Heilige Maria, Mutter Gottes...”, i stary styryjski sanitariusz spogl dał przy tym na obu pacjentów, których maligna oznaczała powrót do zdrowia i nowego ycia. - Heilige Maria, Mutter Gottes - mówił dalej, gdy wtem jaki nagus potrz sn ł go za rami . Był to kadet Biegler. - Słuchajcie no - mówił - ja si k pałem... To jest, mnie k pali... Potrzebna mi kołdra... Mnie zimno... - To dziwny przypadek - mówił po upływie pół godziny ten sam lekarz w gierski pochylaj c si nad kadetem Bieglerem, który odpoczywał pod kołdr . Pan jest rekonwalescentem, panie kadecie. - Jutro wyprawimy pana do zapasowego szpitala do Tarnowa. Pan jest siewc bakterii cholerycznych... Wiedza posun ła si tak daleko, e wszystko ju wiemy... Pan jest z 91 pułku... - ...13 marszbatalionu - dodał sanitariusz za kadeta Bieglera - kompania 11.

324


- Prosz pisa - rzekł lekarz wojskowy. - Kadet Biegler, 13 marszbatalion, 11 kompania, 91 pułk piechoty, na obserwacj do cholerycznego baraku w Tarnowie. Siewca zarazków cholerycznych... W taki sposób z kadeta Bieglera, entuzjastycznego wojaka, stał si siewca bakterii cholerycznych.

325


Rozdział 22 W BUDAPESZCIE Na stacji wojskowej w Budapeszcie Matuszicz przyniósł kapitanowi Sagnerowi telegram z komendy stacji. Autorem tego telegramu był nieszcz liwy dowódca brygady wyprawiony tymczasem do sanatorium. Telegram był nieszyfrowany jak na poprzedniej stacji i był tej samej tre ci: „Szybko sko czy gotowanie i marsz na Sokal!” Do tego był jeszcze dodatek: „Tabory zaliczy do grupy wschodniej. Słu ba wywiadowcza zostaje zniesiona. 13 marszbatalion buduje most przez Bug. Szczegóły w gazetach.” Kapitan Sagner udał si natychmiast do dowództwa stacji. Przywitał go mały, grubawy oficer przyjaznym u miechem. - Co on nawyrabiał, ten wasz generał brygady - rzekł chichocz c na cały regulator - ale musieli my dor cza te idiotyzmy, poniewa z dywizji jeszcze nie przyszło rozporz dzenie, e depesze jego nie powinny by wr czane adresatom. Wczoraj przeje d ał t dy 14 marszbatalion 75 pułku, a dowódca batalionu otrzymał depesz z rozkazem, aby wszystkim szeregowcom wypłacono po sze koron, jako osobne wynagrodzenie za Przemy l; w depeszy było równie podane, eby ka dy ołnierz z tych sze ciu koron zło ył w kancelarii dwie korony na po yczk wojenn ... Według pewnych wiadomo ci ten generał brygady ma parali post powy. - Panie majorze - zapytał kapitan Sagner komendanta stacji wojskowej - czy według rozkazu pułku pojedziemy do Gödöllö, jak przewiduje marszruta? Szeregowcy maj dosta po 15 deka sera szwajcarskiego. Na stacji poprzedniej mieli dosta po 15 deka w gierskiego salami. Ale nic nie dostali. - Tutaj wida tak e nic nie dostan - odpowiedział major nie przestaj c si mile u miecha . - Nie wiem nic o takim rozkazie, który dotyczyłby pułków z Czech. Zreszt nie moja to sprawa; niech si pan zwróci do komendy zaopatrzenia. - Kiedy odje d amy, panie majorze? - Przed wami stoi poci g z ci k artyleri id c do Galicji. Pu cimy go za godzin , panie kapitanie. Na trzecim torze stoi poci g sanitarny. Odchodzi w dwadzie cia pi minut po poci gu z artyleri . Na torze dwunastym mamy poci g z amunicj . Odje d a w dziesi minut po poci gu sanitarnym, a w dwadzie cia minut po nim idzie pa ski poci g. O ile, oczywi cie, nie zajd jakie zmiany dodał z nieodmiennie miłym u miechem, który dla kapitana Sagnera stawał si wstr tny. - Pan pozwoli, panie majorze - rzekł kapitan Sagner - czy mógłby mi pan obja ni , jak to jest, e pan nic nie wie o rozkazie dotycz cym 15 deka sera szwajcarskiego dla pułków z Czech? - To sprawa tajna - odpowiedział z u miechem komendant stacji wojskowej w Budapeszcie kapitanowi Sagnerowi. „A tom si ubrał - my lał kapitan Sagner wychodz c z gmachu komendy. Tam do diabła, po co ja kazałem porucznikowi Lukaszowi, eby zebrał

326


wszystkich dowódców i eby razem z szeregowcami poszedł po 15 deka szwajcarskiego sera na osob .” Zanim dowódca 11 kompanii marszowej porucznik Lukasz wydał według rozkazu kapitana Sagnera rozporz dzenie dotycz ce ołnierzy marszbatalionu maj cych pój do magazynu po 15 deka sera szwajcarskiego na osob , podszedł do niego Szwejk razem z nieszcz liwym Balounem. Baloun dygotał ze strachu. - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant - ze zwykł uprzejmo ci rzekł Szwejk - e sprawa, o któr chodzi, jest bardzo wa na. Prosiłbym, panie oberlejtnant, eby my t spraw mogli załatwi gdzie na uboczu, jak powiedział mój kamrat Szpatina ze Zhorza, gdy był dru b na weselu, a w ko ciele zachciało mu si nagle... - Czego chcecie, Szwejku? - przerwał mu porucznik Lukasz, który tak samo zat sknił za Szwejkiem jak Szwejk za nim. - Chod my wi c gdzie na bok. Baloun wlókł si za nimi nie przestaj c dr e . Ten poczciwy olbrzym stracił zupełnie równowag ducha i w jakiej rozpaczliwej beznadziejno ci kiwał si na wszystkie strony i machał r koma. - Wi c o co wam chodzi, Szwejku? - zapytał porucznik Lukasz, gdy odeszli na bok. - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant - rzekł Szwejk - e daleko lepiej zawsze przyzna si do wszystkiego, nim szydło wylezie z worka. Pan mi dał rozkaz, eby Baloun przyniósł panu pa ski pasztet i bułk , jak tylko przyjedziemy do Budapesztu. Dostałe taki rozkaz czy nie? - zapytał Szwejk zwracaj c si do Balouna. Baloun zacz ł jeszcze bardziej wymachiwa r koma, jakby si chciał obroni przed nacieraj cym nieprzyjacielem. - Rozkazu tego - mówił Szwejk - nie mo na było, niestety, wykona , panie oberlejtnant, poniewa ja ten pa ski pasztet ze arłem. - Ze arłem go - rzekł z naciskiem, daj c wystraszonemu Balounowi sójk w bok - bo pomy lałem, e taki pasztet mo e si zepsu . Ja kilka razy czytałem w gazetach, e całe rodziny potruły si takim pasztetem. Pewnego razu na Zderazie si potruli, potem znowu w Berounie, raz w Taborze i raz w Młodej Boleslavii, a tak e w Przibramie. Wszyscy ci otruci poumierali. Taki pasztet to dra ska rzecz... Baloun usun ł si na bok, wsadził palec w usta i zacz ł wymiotowa . - Co wam si stało, Balounie? - Ja rzy... rzy... e... e... gam, panie ober... e... e... ober... lejt... nant... e... e... mówił nieszcz sny Baloun korzystaj c z przerw w wymiotowaniu. - To ja... ja... ee... go ze ar... łłłem, ja... e... e... ja... eee sa... eemmm... e... e... e... Z gł bin biednego człowieka wyrywały si kawałki pasztetu razem ze staniolem, w który pasztet był zawini ty. - Jak pan widzi, panie oberlejtnant - rzekł Szwejk ani na chwil nie trac c swej równowagi ducha - ka dy ze arty pasztet wyjdzie na wierzch jak oliwa na wod . Ja chciałem t rzecz wzi na siebie, a ta małpa tak si oto wsypuje. On jest człowiekiem na ogół bardzo porz dnym, ale wszystko ze re, co ma pod opiek . Znałem jednego w pewnym banku. Mo na było pozostawia tysi ce na jego

327


opiece. Pewnego razu podejmował pieni dze w innym banku i dostał o tysi c koron za du o. Oddał je natychmiast, ale jak mu dali 15 grajcarów, eby przyniósł w dzonki, to połow jej po drodze ze arł. Taki ju był niena arty, e gdy urz dnicy posyłali go po kiełbaski, to je dziurawił scyzorykiem i wydłubywał po trosze, a dziurki zalepiał plasterkiem angielskim, który przy pi ciu kiełbaskach wi cej go kosztował ni jedna cała kiełbaska. Porucznik Lukasz westchn ł i oddalił si . - Czy ma pan dla mnie jakie rozkazy, panie oberlejtnant? - wołał za nim Szwejk, podczas gdy niefortunny Baloun wci jeszcze wtykał sobie palec w usta. Porucznik machn ł r k i pod ył ku magazynom zaopatrzenia, przy czym do głowy przyszła mu my l osobliwa, e skoro ołnierze po eraj swoim oficerom pasztety, to Austria wojny wygra nie mo e. Szwejk odprowadził tymczasem Balouna na drug stron toru wojskowego i pocieszał go, e razem zajrz do miasta i stamt d przynios dla pana oberlejtnanta debreczy skich parówek. Szwejkowi wydawało si , e Budapeszt pełen jest debreczy skich parówek. - Jeszcze by nam poci g uciekł - biadał Baloun, który był nie tylko wiecznie głodny, lecz i chciwy zarazem. - Gdy si jedzie na front, to nigdy spó ni si nie mo na - zadecydował Szwejk - bo ka dy taki poci g, zanim ruszy z miejsca, dobrze si zastanowi, czy opłaciłoby mu si dojecha na miejsce z połow eszelonu. Zreszt , rozumiem ci , mój Balounie, masz w a w kieszeni. Do miasta si , oczywi cie, nie wybrali, poniewa ozwał si sygnał wzywaj cy do wsiadania do wagonów. Szeregowcy poszczególnych kompanii powracali z magazynów zaopatrzenia znowu z pustymi r koma. Zamiast 15 deka sera szwajcarskiego, który miał by wydawany, ka dy ołnierz dostał pudełko zapałek i pocztówk , wydan przez komitet opieki nad wojennymi grobami Austrii. Zamiast 15 deka sera szwajcarskiego ka dy trzymał w r ku obrazek jednego z galicyjskich cmentarzy ołnierskich z pomnikiem zbudowanym ku czci nieszcz snych landwerzystów przez dekuj cego si rze biarza sier anta Scholza, jednorocznego ochotnika. Koło wagonu sztabowego panowało tak e niezwykłe wzburzenie. Oficerowie marszbatalionu zebrali si dokoła kapitana Sagnera, który był bardzo zdenerwowany i co im tłumaczył. Powrócił wła nie z komendy stacji i trzymał w r ku prawdziwy, bardzo tajny telegram ze sztabu brygady, ogromnie długi i nadziany wskazówkami, jak nale y post powa wobec nowej sytuacji, w jakiej znalazła si Austria dnia 23 maja 1915 roku. Dowództwo brygady telegrafowało, e Italia wypowiedziała Austrii wojn . Jeszcze w Brucku nad Litaw w oficerskim kasynie bardzo cz sto rozmawiano przy obiadach i kolacjach o dziwnym post powaniu Italii, ale na ogół nikt nie oczekiwał, e spełni si prorocze słowa tego idioty kadeta Bieglera, który pewnego wieczoru przy kolacji odsun ł talerz z makaronem i rzekł: - Makaronu najem si jeszcze do syta pod bramami Werony. Kapitan Sagner przestudiował instrukcje, otrzymane wła nie z dowództwa brygady, i kazał tr bi na alarm.

328


Gdy si wszyscy szeregowcy marszbatalionu zebrali, ustawiono ich w czworobok, a kapitan Sagner głosem ogromnie uroczystym odczytał ołnierzom dostarczony mu telegraficznie rozkaz dowództwa brygady: „W bezprzykładnej zdradzie i chciwo ci zapomniał król włoski o tych bratnich zwi zkach, które ł czyły go jako sprzymierze ca z naszym mocarstwem. Od chwili wybuchu wojny, w której winien był stan przy boku naszych dzielnych wojsk, odgrywał zdradziecki król włoski rol zamaskowanego napastnika zachowuj c si dwuznacznie, a jednocze nie prowadz c sekretne układy z naszymi wrogami. Zdrada jego doszła do szczytu w nocy z dnia 22 na 23 maja przez wypowiedzenie wojny naszemu mocarstwu. Nasz wódz najwy szy jest przekonany, e nasza zawsze dzielna i sławna armia odpowie na nikczemn zdrad niewiernego wroga takim ciosem, i zdrajca zrozumie, e sam siebie zgubił, rozpoczynaj c wojn haniebnie i zdradliwie. Ufamy niezachwianie, e z pomoc bo rychło nadejdzie dzie , w którym równiny italskie znowu ujrz zwyci zców spod Santa Lucia, Vicenzy, Novarry, Custozzy. Chcemy zwyci y , musimy zwyci y i z pewno ci zwyci ymy!” Potem było zwykłe „dreimal hoch!” i wojsko powsiadało znowu do wagonów, dziwnie milcz ce. Zamiast 15 deka sera szwajcarskiego otrzymało now wojn - z Itali . W wagonie, w którym siedział Szwejk z sier antem rachuby Va kiern, telefonist Chodounskim, Balounem i kucharzem Jurajd , zawi zała si interesuj ca rozmowa o przył czeniu si Włoch do wojny. - Przy ulicy Taborskiej w Pradze było kiedy takie samo zdarzenie - zacz ł Szwejk. - Był tam sobie kupiec, niejaki Horzejszi, a nieco dalej naprzeciwko miał sklep kupiec Poszmourny, a w samym rodku mi dzy nimi miał kramik sklepikarz Havlasa. Wi c ten kupiec Horzejszi wpadł którego dnia na taki koncept, eby si zł czy z tym sklepikarzem Havlas przeciw kupcowi Poszmournemu, i zacz ł si z nim umawia co do tego, e oba sklepy mogłyby istnie pod wspóln firm : „Horzejszi i Havlasa” . A ten sklepikarz Havlasa zaraz poleciał do kupca Poszmournego i powiada mu, e Horzejszi daje mu dwana cie setek za jego sklepik i chce z nim zrobi spółk . Ale je li Poszmourny da mu o sze setek wi cej, to woli zrobi spółk z nim przeciwko Horzejszemu. Wi c si z sob ugodzili, a ten Havlasa przez jaki czas ci gle si kr cił koło tego Horzejszego, którego zdradził, i udawał jak najlepszego przyjaciela, a gdy si czasem zgadało o poł czeniu obu interesów, to zawsze mawiał, „No, ju niedługo si poł czymy. Czekam tylko, a klienci wróc z letniska”'. A kiedy klienci przyjechali, to sprawa rzeczywi cie była ju załatwiona, jak to obiecywał Havlasa kupcowi Horzejszemu, co do tego poł czenia. Gdy mój Horzejszi pewnego poranka otwierał swój sklep, ujrzał wielki napis nad sklepem swego konkurenta, firma jak byk: POSZMOURNY I HAVLASA

329


- U nas - zauwa ył głupawy Baloun - te si zdarzył wypadek podobny. We wsi s siedniej chciałem kupi jałówk . Ju była stargowana, a rze nik z Votic zabrał mi j sprzed nosa. - Teraz, kiedy mamy now wojn - mówił dalej Szwejk - kiedy mamy o jednego wroga wi cej i nowy front, b dziemy musieli oszcz dza amunicji. „Im wi cej dzieci w rodzinie, tym wi cej zu ywa si rózeg” - mawiał dziadek Chovanec w Motole, który karcił wszystkie dzieci okolicznych rodzin i pobierał z to wynagrodzenie ryczałtowe. - Ja si tylko jednego boj - rzekł Baloun trz s c si na całym ciele - e przez t Itali porcje b d mniejsze. - Sier ant rachuby Vaniek zamy lił si gł boko i rzekł po chwili: - Wszystko to by mo e, bo teraz na zwyci stwo wypadnie troch poczeka . - Teraz przydałby si nam nowy Radetzky - zawyrokował Szwejk. - Bo Radetzky znał ju doskonale tamte okolice i wiedział o wszystkich słabostkach tych Włochów, wiedział, co trzeba szturmowa i z której strony. Chocia to nie takie proste wle na dobre do jakiego kraju, bo wle ka dy potrafi, ale wydosta si stamt d to jest dopiero prawdziwy kunszt wojenny. Je li ju człowiek gdzie wlezie, to winien wiedzie o wszystkim, co si dzieje dokoła niego, eby czasem nie wpadł w jak bryndz , która nazywa si katastrof . Pewnego razu w naszym domu, tam gdzie jeszcze dawniej mieszkałem, złapali na strychu złodzieja, ale chłopisko było sprytne; gdy tam wlazł, wypatrzył, e wła nie murarze poprawiaj mur od strony lepego podwórka, wi c te wyrwał si , powalił na ziemi dozorczyni domu i zesun ł si po rusztowaniu na dół, na to lepe podwórko. Ale stamt d ani rusz dalej. Natomiast nasz tatu Radetzky znał ka d cie k i nigdzie go dogoni nie mogli. W jednej ciekawej ksi ce o tym generale było to wszystko bardzo ładnie opisane, jak to on uciekł spod Santa Lucia, a znowu Italiany uciekły w drug stron i dopiero na drugi dzie ten generał zmiarkował, e wła ciwie bitw wygrał, kiedy przez lornet nie dopatrzył si ani jednego nieprzyjaciela. Wi c zaraz si wrócił i zaj ł opuszczon Santa Luci . Od tego czasu był marszałkiem. - Italia, tak czy owak, kraj ładny - wtr cił kucharz Jurajda. - Byłem kiedy w Wenecji i wiem dobrze, e Włoch ka dego nazwie wini . Gdy si rozzło ci, to wszystko dla niego jest „porco maladetto”. Nawet papie jest dla niego porco i „Madonna mia é porco”, „papa é porco”. Natomiast sier ant rachuby Vaniek wyraził si o Italii z wielk sympati . W Kralupach przy swojej drogerii ma fabryczk soku cytrynowego wyrabianego z gnij cych cytryn, bardzo tanio kupowanych w Italii. Teraz sko czy si przesyłanie cytryn z Włoch do Kralup. Nie ma co mówi : wojna z Włochami obfitowa musi w ró ne niespodzianki, bo Austria b dzie chciała zem ci si . - Łatwo powiedzie ! Zem ci si ! - u miechn ł si Szwejk. - Niejeden my li sobie, e si m ci, a tymczasem wszystko zwali si raptem na takiego, którego sobie ten m ciciel wybrał za narz dzie swej zemsty. Kiedy przed laty mieszkałem na Vinohradach, to w jednym domu był dozorca, a u tego dozorcy mieszkał jaki drobny urz dniczyna z jakiego tam banku, który chodził stale do knajpy przy ulicy Crameriusa i w tej knajpce pokłócił si z jakim panem, który miał na Vinohradach jaki taki zakład do analizowania moczu. Ten pan o niczym innym

330


nie my lał i nie mówił, tylko o tych analizach, i zawsze nosił przy sobie flaszeczki z uryn , wszystkim wtykał te swoje naczynia do r k, eby naurynowali, to on zanalizuje, bo to rzecz bardzo wa na, od której zale y cz sto dobrobyt całej rodziny i szcz cie, a kosztuje taka rzecz tylko sze koron. Wszyscy go cie tej knajpki, nawet gospodarz, kazali sobie mocz zanalizowa , tylko ów urz dniczyna jeszcze si opierał, aczkolwiek ten pan od analizy łaził za nim zawsze, gdy tamten wychodził do pisuaru, i zawsze go troskliwie napominał: „Ej, panie Skorkovsky, mnie si pa ska uryna jako nie podoba. Naurynuj pan do buteleczki, zanim nie b dzie za pó no.” Nareszcie go namówił. Kosztowało to owego urz dniczka sze koron, a analiza była dokumentna i akuratna, jak wszystkie poprzednie, które zrobił dla go ci, dla gospodarza i dla gospodyni. Gospodarz patrzył na tego analizatora krzywo, bo mu psuł interes. Przy ka dej analizie wywodził, e to przypadek bardzo powa ny, e nikt nie powinien nic pi prócz wody, e nie wolno pali , e ten a ten nie powinien si eni , a wszyscy powinni jada tylko jarzyny. Wi c gdy takich rzeczy nagadał i temu urzedniczynie, to ów bardzo si na niego rozgniewał i wybrał sobie za narz dzie zemsty swego dozorc , u którego mieszkał, poniewa wiedział, e to człowiek brutalny. Wi c razu pewnego mówi do tego pana od analiz, e ten dozorca nie czuje si dobrze i e go prosi, eby jutro rano o siódmej przyszedł do niego po uryn , bo chce, eby była zbadana. No i tamten poszedł. Dozorca jeszcze spał, a ten go budzi i mówi do niego po przyjacielsku: „Moje uszanowanie, panie Malek. Dzie dobry panu! Oto jest buteleczka, niech pan do niej naurynuje i da mi sze koron.” Istny dopust bo y nastał wtedy, gdy ten dozorca wyskoczył w gaciach z łó ka, złapał swego go cia za kark, grzmotn ł nim o szaf i wpakował go do niej! Potem wyci gn ł go z szafy, złapał bykowca i sam w gaciach p dził go przed sob ulic Czelakovskiego, a ten skowyczał jak pies, gdy mu nadepn na ogon, i dopiero na ulicy Havliczka wskoczył do tramwaju, a dozorc złapał stra nik. Dozorca pobił si z policjantem, a poniewa był w gaciach i było wida , co nie trzeba, wi c z powodu takiego publicznego zgorszenia wsadzili go do plecionki i zawie li na policj , a on jeszcze w tej plecionce ryczał jak tur: „Ach, wy draby, ja wam poka analiz moczu!” Siedział sze miesi cy za zgorszenie publiczne i obraz policji, a potem jeszcze, po ogłoszeniu wyroku, dopu cił si obrazy domu panuj cego, wi c mo e siedzi jeszcze dzisiaj za kratami. Mówi tedy, e gdy si jeden m ci na drugim, to cierpi z tego powodu człowiek niewinny. Tymczasem Baloun rozmy lał nad czym bardzo usilnie i wreszcie z wielkim strachem zadał Va kowi pytanie: - Prosz pana, panie rechnungsfeldfebel, wi c pan przypuszcza, e przez t wojn porcje b d mniejsze? - To przecie całkiem jasne - odpowiedział Vaniek. - Jezus Maria! - krzykn ł Baloun, ukrył twarz w dłoniach i cicho siedział w k cie. Na tym sko czyła si ostatecznie dyskusja o Italii. W wagonie sztabowym rozmowa o nowej sytuacji na frontach wojny wiatowej, wynikłej na skutek przyst pienia Włoch do wojny, byłaby zapewne bardzo nudna, skoro ród rozmawiaj cych nie było sławnego teoretyka

331


wojennego, kadeta Bieglera, ale sytuacj ratował podporucznik Dub z 3 kompanii. Jako cywil podporucznik Dub był nauczycielem j zyka czeskiego w gimnazjum i podobnie jak teraz, tak i dawniej korzystał z ka dej sposobno ci, aby popisa si swoj prawomy lno ci . W zadaniach pi miennych wymagał od swoich uczniów opracowa na tematy z dziejów rodu Habsburgów. W klasach ni szych straszył uczniów cesarz Maksymilian, który wlazł na skał i nie umiał z niej zle , dr czył ich Józef II jako oracz i Ferdynand Łaskawy. W klasach wy szych tematy były, oczywi cie, bardziej powikłane. W klasie siódmej zadawał np. tematy takie: „Cesarz Franciszek Józef, przyjaciel wiedzy i sztuki.” Temat ten stał si przyczyn wykluczenia jednego z gimnazistów ze wszystkich austriackich gimnazjów, poniewa napisał on. e najpi kniejszym czynem tego monarchy było zało enie mostu cesarza Franciszka Józefa I w Pradze. Bardzo pilnował swoich uczniów, aby w dzie urodzin cesarza i w czasie innych uroczysto ci, zwi zanych z domem panuj cym, z zapałem piewali hymn austriacki. W towarzystwie nie lubiano go, poniewa wszyscy wiedzieli o nim, e denuncjuje swoich kolegów. W mie cie, w którym nauczał, był jednym z trójki najwi kszych osłów i idiotów, do której prócz niego nale ał starosta powiatowy i dyrektor gimnazjum. W tym małym kółeczku nauczył si politykowa o sprawach mocarstwa austro-w gierskiego. Oczywi cie, e i teraz zacz ł si popisywa swoimi m dro ciami, wykładaj c je głosem i akcentem skostniałego belfra: - Prawd mówi c, mnie wyst pienie Italii nie zaskoczyło wcale. Oczekiwałem czego podobnego ju przed trzema miesi cami. Rzecz prosta, e Italia, skutkiem zwyci skiej wojny z Turcja o Trypolis, bardzo jest w sobie zadufana. Prócz tego liczy bardzo na swoj flot i na nastroje mieszka ców w naszych krajach nadmorskich i w Tyrolu południowym. Jeszcze przed wojn rozmawiałem o tym z naszym starost , eby władze nasze nie lekcewa yły ruchu irredentystycznego na Południu. Zgodził si ze mn bez zastrze e , poniewa ka dy przewiduj cy człowiek, któremu zale y na pomy lno ci tego pa stwa, ju dawno zdawa sobie musiał spraw z tego, e niedaleko by my zaszli, gdyby my byli zbyt wyrozumiali dla takich ywiołów. Pami tam dobrze, e przed jakimi dwoma laty podczas wojny bałka skiej, gdy wynikła sprawa naszego konsula Prohazki, wyraziłem si do starosty, i Włochy czekaj tylko sposobno ci, aby na nas napa zdradziecko. No i stało si ! - zawołał takim głosem, jakby mu słuchacze przeczyli, aczkolwiek przy jego wywodach wszyscy oficerowie my leli w duchu, eby ich ten cywil-gaduła pocałował w nos. - Przyzna trzeba - mówił dalej tonem ju nieco łagodniejszym - e w wi kszo ci wypadków zapomniano o naszym dawniejszym stosunku do Italii tak e i w zadaniach szkolnych, e nie do pami tano o owych sławnych dniach naszych dzielnych i pełnych chwały wojsk oraz o zwyci stwach roku tysi c osiemset czterdziestego ósmego i sze dziesi tego szóstego, o których jest mowa w dzisiejszych rozkazach brygady. Co do mnie, to spełniałem zawsze swój obowi zek i jeszcze przed zako czeniem roku szkolnego, e tak powiem: na samym pocz tku wojny, zadałem uczniom temat: „Unsere Helden in Italien von Vicenza bis zur Custozza, oder...”

332


I cymbał podporucznik Dub dodał uroczy cie: „...Blut und Leben fur Habsburg! Für ein Oesterreich, ganz, einig, gross!... Zamilkł oczekuj c, e w wagonie sztabowym wszyscy zabior si do omawiania sytuacji wojennej wytworzonej przez wyst pienie Włoch i e on jeszcze raz udowodni im, e o wszystkim wiedział ju przed pi ciu laty i przepowiedział, jak si Italia zachowa wobec swojego sojusznika. Ale podporucznik Dub zawiódł si bardzo, bo kapitan Sagner, któremu Matuszicz przyniósł ze stacji wieczorowe wydanie „Pester Lloyd”, zajrzał do gazety i rzekł: - Wiecie, panowie, ta Weinerowa, któr widzieli cie w Brucku na go cinnym wyst pie, grała wczoraj tutaj na scenie Teatru Małego. Na tym si dyskusja o Italii sko czyła tak e w wagonie sztabowym... Prócz tych, którzy siedzieli nieco dalej, ordynans batalionu Matuszicz i słu cy kapitana Sagnera Batzer patrzyli na wojn z Włochami ze stanowiska czysto praktycznego, poniewa ju dawno temu, przed laty, gdy odbywali słu b wojskow , obaj uczestniczyli w manewrach wojskowych w Tyrolu południowym. - Kiepsko si b dzie właziło na włoskie kopczyki - rzekł Batzer - bo kapitan Sagner ma kuferków sporo. Wprawdzie ja pochodz z gór, ale to co innego, gdy człowiek bierze flint pod kapot i idzie upatrzy jakiego zaj czka na gruntach ksi cia Schwarzenberga. - Oczywi cie pytanie, czy przerzuc nas na południe, do Włoch. Mnie tak e nie podobałoby si ła enie po kopcach i lodowcach z rozkazami. No i arcie tam maj psiakrewskie: nic, tylko polenta i oliwa - ze smutkiem wywodził Matuszicz. - A sk d pewno , e nas wła nie nie zap dz mi dzy włoskie góry - sierdził si Batzer. - Nasz pułk był ju w Serbii, w Karpatach, włóczyłem kufry pana kapitana po ró nych górach i dwa razy ju je zgubiłem: w Serbii i w Karpatach podczas niezgorszego piekła. Kto wie, mo e po raz trzeci spotka mnie to samo we Włoszech. A co do tego arcia na Południu... - Splun ł i z wielkim zaufaniem przysiadł si bli ej Matuszicza. - Wiesz, u nas w Górach Kasperskich robi takie małe kluseczki z tartych surowych kartofli, gotuje si je, nurza w jajku, posypuje tart bułk , a nast pnie opieka si je na słoninie... Ostatnie słowo wymówił głosem uroczystym, namaszczonym. - Najlepiej smakuj takie kluseczki z kiszon kapust . W poró wnaniu z tymi kluseczkami to taki makaron włoski jest do dupy! - dodał melancholijnie. Tymi słowy i tutaj zako czyła si rozmowa o Italii. Poniewa poci g stał ju ze dwie godziny i nie ruszał, ołnierze innych wagonów byli wi cie przekonani, e batalion b dzie cofni ty i wysłany do Włoch. W przekonaniu takim utwierdziło ołnierzy i ta okoliczno , e z eszelonem działy si tymczasem przedziwne rzeczy. Znowu wszystkich ołnierzy powyganiano z wagonów, przyszła inspekcja sanitarna z personelem dezynfekcyjnym i wykropiła pi knie wszystkie wagony lizolem, co zostało przyj te z wielkim niezadowoleniem, osobliwie w tych wagonach, w których wieziono du e zapasy komi niaka. Ale rozkaz to rozkaz: komisja sanitarna wydała rozkaz zdezynfekowania wszystkich wagonów eszelonu 728, wi c z najwi kszym spokojem wykropiono

333


lizolem kupy komi niaka i worki z ry em. Z tego mo na było ostatecznie wywnioskowa , e dzieje si co wyj tkowego. Potem znowu pozap dzano wszystkich ołnierzy do wagonów, ale nie dano im spokoju, bo po upływie pół godziny jaki staruszek generał przyszedł obejrze batalion. Generał był taki stary i zwi dły, e Szwejk nie mógł si powstrzyma , aby go nie nazwa po swojemu. Stoj c z tyłu za pierwszym szeregiem, zwrócił si do sier anta rachuby Va ka i rzekł: - Taki biedny zdechlaczek. Za staruszek generał dreptał przed frontem w towarzystwie kapitana Sagnera i zatrzymał si przed pewnym młodym ołnierzem, aby rozmow z nim wzbudzi zapał w reszcie szeregowców. J ł go wi c pyta , sk d pochodzi, ile ma lat i czy posiada zegarek. ołnierz wprawdzie zegarek posiadał, ale poniewa my lał, e generał chce go obdarowa , wi c odpowiedział, e nie ma, na co stary zdechlaczek-generał z takim głupkowatym u miechem, jakim odznaczał si Franciszek Józef, gdy w podró ach swoich wdawał si w rozmowy z burmistrzami, odpowiedział: - To dobrze, to dobrze. Nast pnie zwrócił si do stoj cego obok kaprala zaszczycaj c go pytaniem, czy jego ona jest zdrowa. - Posłusznie melduj - wrzasn ł dziesi tnik - e jestem nie onaty. Na to staruszek generał odpowiedział z miłym u miechem: - To dobrze, to dobrze. Potem zdziecinniały staruszek wezwał kapitana Sagnera, eby mu zaprezentował, jak ołnierze odliczaj , gdy maj ustawia si dwójkami, i po chwili słycha było: - Raz dwa, raz - dwa, raz - dwa... Bardzo si to staruszkowi podobało. Miał nawet w domu dwóch pucybutów, których ustawiał zwykle przed sob i kazał im odlicza : „Raz - dwa, raz - dwa...” Takich generałów miała Austria bardzo wielu. Kiedy przegl d sko czył si szcz liwie, przy czym pan generał nie sk pił pochwał kapitanowi Sagnerowi, dano szeregowcom swobod ruchu w granicach stacji, bo nadeszła wiadomo , e poci g odejdzie dopiero za trzy godziny. ołnierze łazili tedy po stacji i gapili si , a poniewa na dworcach zawsze bywa du o publiczno ci, wi c niejeden ołnierz zdołał wy ebra papierosa. Wida było, e pierwotny entuzjazm, wyra aj cy si w uroczystym witaniu eszelonów po wszystkich stacjach, bardzo si obni ył; była to ju cz sto ebranina. Do kapitana Sagnera przybyła deputacja Stowarzyszenia Witania Bohaterów, zło ona z dwóch starszych, strasznie zm czonych dam, które wr czyły kapitanowi prezent przeznaczony dla eszelonu, a mianowicie 20 pudełek pachn cych pastylek do dezynfekcji ust. Była to reklama pewnej peszte skiej fabryki cukierków, a pudełka wykonane były bardzo ładnie z blachy; na wieczku wymalowany był honwed w gierski ciskaj cy r k austriackiemu landszturmi cie, a nad nimi ja niała korona wi tego Szczepana. Dokoła wił si napis madziarski i niemiecki: „Fur Kaiser, Gott und Vaterland”.

334


Fabryka cukrów była tak lojalna, e cesarzowi dawała pierwsze stwo przed Panem Bogiem. W ka dym pudełku było osiemdziesi t pastylek, tak e na ogół pi pastylek przypadło na trzech szeregowców. Prócz tego um czone damy przyniosły paczk drukowanych modlitw dla ołnierzy, napisanych przez peszte skiego arcybiskupa, Géz Szatmár-Budafala. Modlitwy te były w j zykach niemieckim i madziarskim i zawierały najstraszliwsze przekle stwa pod adresem wszystkich nieprzyjaciół. Były one napisane j zykiem tak j drnym, e zdawało si , i na ko cu brak jedynie zawiesistego w gierskiego: „Baszom a Krisztus-márját!” Według yczenia czcigodnego arcybiskupa dobrotliwy Bóg winien był Rosjan, Anglików, Serbów, Francuzów, Japo czyków rozsieka na makaron i na paprykowany gulasz. Dobrotliwy Bóg winien był nurza si we krwi nieprzyjaciół i wymordowa ich wszystkich tak samo. jak brutal Herod wymordował niewinne dziatki. Dostojny arcybiskup peszte ski w modlitwach swoich u ywał na przykład takich wzruszaj cych zwrotów: „Niech Bóg błogosławi wasze bagnety, aby gł boko wbijały si w brzuchy waszych nieprzyjaciół. Niech Pan najsprawiedliwszy kieruje ogie artyleryjski na głowy sztabów nieprzyjacielskich. Miłosierny Bóg niechaj uczyni to, aby wrogowie nasi uton li we własnej krwi z ran, które wy im zadacie!” Tote , jak si rzekło, do zako czenia tych modlitw brakło tylko plugawego przekle stwa w gierskiego: „Baszom a Krisztusmárját!” Gdy paniusie wr czyły kapitanowi Sagnerowi swoje prezenty, zwróciły si do niego z rozpaczliwym yczeniem asystowania przy rozdawaniu podarków. Jedna z nich okazała nawet tak wielk odwag , i wyraziła ochot wygłoszenia przy tej sposobno ci przemowy do ołnierzy, których nie nazywała inaczej, jak tylko „unsere braven Feldgrauen”. Obie uczuły si ogromnie dotkni te, gdy kapitan Sagner odmówił ich yczeniu. Tymczasem prezenty, przyniesione przez obie panie, pow drowały do wagonu, w którym mie cił si magazyn. Czcigodne damy przeszły rodkiem szeregu ołnierzy, a jedna z nich nie oparła si pokusie i poklepała po twarzy jakiego brodatego ołnierza. Był to niejaki Szymek z Budziejowic, który nie wiedz c nic o wzniosłym posłannictwie tych dam, rzekł do swoich towarzyszy, gdy damy w drowały dalej: - Nachalne s te kurwy i zuchwałe. eby jeszcze taka małpa była podobna do ludzi! Ale suche to jak bocian, niczego na niej nie wida prócz tych kulasów, g ba, jakby j na m ki brali, i jeszcze taka stara raszpla bierze si do ołnierzy! Na stacji panował wielki ruch. Wyst pienie Italii spowodowało tu pewn panik , poniewa zatrzymane zostały dwa eszelony z artyleri i skierowano je do Styrii. Był tu tak e eszelon Bo niaków, którzy czekali nie wiedzie na co ju dwa dni i czuli si zupełnie zapomniani i zagubieni. Ju od dwóch dni ci zacni Bo niacy nie fasowali chleba i włóczyli si ebrz c po Ujpe cie. Niczego te nie było tu słycha prócz wzburzonych głosów tych zagubionych Bo niaków, ywo gestykuluj cych i kln cych wawo i bezustannie: - Jebem ti boga... jebem ti dušu... jebem ti majku.

335


Potem 91 batalion został znowu sp dzony do kupy i ołnierze powsiadali do wagonów. Ale po chwili ordynans batalionu Matuszicz wrócił z dowództwa stacji z wiadomo ci , e poci g pojedzie dopiero po trzech godzinach. Wi c szeregowcy, których wła nie zap dzono do wagonów, ponownie zostali wypuszczeni na stacj . Przed samym odjazdem do wagonu, w którym mie cił si sztab, wtargn ł wzburzony podporucznik Dub i domagał si od kapitana Sagnera, aby natychmiast kazał aresztowa Szwejka. Podporucznik Dub, stary znany denuncjant mieszka ców miasta, w którym pracował jako nauczyciel gimnazjum, bardzo lubił wdawa si w rozmowy z ołnierzami, przy czym badał ich sposób my lenia, a jednocze nie korzystał ze sposobno ci, aby ka dego z nich poucza , dlaczego walczy i o co walczy. W czasie swego obchodu ujrzał z tyłu za budynkiem stacyjnym w pobli u latarni Szwejka, który z wielkim zainteresowaniem przygl dał si afiszowi jakiej loterii dobroczynnej i wojskowej zarazem. Afisz przedstawiał ołnierza austriackiego, który przybijał bagnetem do muru wystraszonego brodatego Kozaka. Podporucznik Dub poklepał Szwejka po ramieniu i zapytał go, czy mu si obrazek podoba. - Posłusznie melduj , panie lejtnant - odpowiedział Szwejk - e to idiotyzm. Widziałem ju du o idiotycznych afiszów, ale takiego cymbalskiego afisza jeszcze nigdy nie widziałem. - Có wam si na tym afiszu tak dalece nie podoba? - zapytał podporucznik Dub. - Mnie si , panie lejtnant, nie podoba na tym afiszu to, e ten ołnierz tak nieostro nie u ywa powierzonej mu broni. Przecie on mo e ten bagnet złama o mur, a w dodatku bez najmniejszej potrzeby, i na pewno byłby za to ukarany, bo ten Moskal podniósł r ce do góry i poddaje si . To jest jeniec, a z je cami trzeba si obchodzi porz dnie, bo tak czy owak oni tak e s lud mi. Podporucznik Dub dalej badał Szwejka i zapytał go: - Wam pewno al tego Moskala, co? - Mnie al, panie lejtnant, obu, i tego Moskala, e jest przekłuty, i tego ołnierza, bo za tak rzecz dostałby si do ula. Bo przecie , panie lejtnant, on musiał swój bagnet złama przy takiej okazji, na to nie ma rady. Tu twardy mur, a ten si pcha z bagnetem, jakby nie wiedział, e stal jest krucha. Kiedy przed laty, gdy słu yłem w wojsku, to mieli my pewnego lejtnanta w naszej kompanii. Nawet stary feldfebel nie potrafił si tak wyrazi , jak ten pan lejtnant. Podczas wicze mawiał do nas: „Jak komenderuj habacht, to masz jeden z drugim wytrzeszcza gały jak kocur, gdy sra w sieczk ”. Ale poza tym był to człowiek porz dny. Pewnego razu na Gwiazdk zwariował i kupił dla kompanii pełen wóz orzechów kokosowych i wła nie od tej chwili wiem, jak te bagnety s kruche. Pół kompanii połamało bagnety przy otwieraniu tych orzechów, a nasz podpułkownik kazał zaaresztowa cał kompani i przez trzy miesi ce nie wolno nam było wychodzi poza koszary. A ten lejtnant dostał areszt domowy... Podporucznik Dub ze zło ci patrzył w beztrosk twarz dobrego wojaka Szwejka i zapytał go: - Znacie wy mnie?

336


- Znam pana, panie lejtnant. - Podporucznik Dub wytrzeszczał oczy i tupał. - A ja wam mówi , e mnie jeszcze nie znacie. Szwejk odpowiedział z takim samym beztroskim spokojem, jakby składał raport: - Znam pana, panie łejtnant. Pan jest, posłusznie melduj , z naszego marszbatalionu. - Wy mnie jeszcze nie znacie! - wrzeszczał podporucznik Dub. - Wy mnie znacie mo e z dobrej strony, ale jeszcze mnie poznacie i ze złej strony. Nie my lcie sobie, e nie umiem by zły! Ja potrafi doprowadzi ludzi do płaczu. Wi c znacie mnie czy nie znacie? - Znam, panie lejtnant. - Mówi wam ostatni raz, e mnie nie znacie, o le jeden! Czy macie braci? - Posłusznie melduj , panie lejtnant, e mam jednego brata. Podporucznik Dub był w ciekły i spogl daj c na beztrosk twarz Szwejka nie panował ju nad sob i wołał: - Te pewno takie bydl jak i wy! Czym jest ten wasz brat? - Profesorem, panie lejtnant. Słu ył tak e w wojsku i zdał egzamin oficerski. Podporucznik Dub spojrzał na Szwejka, jakby go chciał przebi spojrzeniem. Z dostoje stwem i powaga wytrzymał Szwejk złe spojrzenie podporucznika Duba, tak e cała rozmowa sko czyła si na razie komend : - Abtreten! Ka dy poszedł własn drog z własnymi my lami. Podporucznik Dub my lał o tym, e pójdzie do kapitana Sagnera i poprosi go, eby kazał Szwejka aresztowa , a znowu Szwejk my lał, e widział ju wielu zidiociałych oficerów, ale takiego jak podporucznik Dub nale y uwa a za osobliwo . Postanowiwszy sta si wychowawc ołnierzy, podporucznik Dub włócz c si po stacji znalazł sobie nowe ofiary swej pedagogii. Byli to dwaj ołnierze z tego samego pułku, ale z innej kompanii, targuj cy si z dwiema ulicznymi dziewczynami, jakich całe tuziny włóczyły si koło dworca. Oddalaj cy si Szwejk słyszał jeszcze całkiem wyra nie ostry głos podporucznika Duba: - Znacie mnie?!... A ja wam mówi , e mnie jeszcze nie znacie!... Ale poznacie wy mnie!... Znacie mnie pewno tylko z dobrej strony... Przyjdzie czas, e poznacie mnie i ze złej strony!... Ja was naucz płaka , wy osły!... Macie braci?... Te pewno takie same bydl ta jak i wy!... Czym s ?... Przy taborach?... No, ju dobrze... Ale pami tajcie, e jeste cie ołnierzami... Czesi? A wiecie wy, co powiedział Palacký, e gdyby Austrii nie było, to nale ałoby j stworzy ?... Abtreten! Tropienie nieprawomy lno ci przez podporucznika Duba nie wydało po danych owoców. Zatrzymał po kolei ze trzy grupki ołnierzy, ale jego pedagogiczne usiłowania przymuszania ludzi do płaczu były daremne. Ludzie, których chciał wychowywa , nale eli do takich, których oczy mówiły najwyra niej, e ka dy z nich my li sobie o nim rzeczy bardzo nieprzyjemne. Czuł si dotkni ty w swej pysze, a rezultat tego był taki, e przed odej ciem

337


poci gu prosił kapitana Sagnera, aby kazał Szwejka aresztowa . Uzasadniaj c konieczno aresztowania, mówił o bardzo dziwnym i zuchwałym zachowaniu si Szwejka, którego ostatnie słowa odpowiedzi uwa ał za zło liwe docinki. Wywodził, e gdyby miało i tak dalej, to wszyscy oficerowie strac w oczach swoich podwładnych na powadze, o czym chyba aden z panów oficerów nie w tpi. Sam on jeszcze przed wojn rozmawiał o tym z panem starost , e ka dy przeło ony wobec podwładnych musi umie zachowa autorytet. Pan starosta był tego samego zdania. Osobliwie teraz, gdy coraz bardziej zbli amy si ku nieprzyjacielowi, trzeba ołnierzy trzyma w strachu. da tego, aby Szwejk został dyscyplinarnie ukarany. Kapitan Sagner, który jako oficer słu by czynnej nienawidził wszystkich oficerów rezerwy, wywodz cych si z ró nych bran cywilnych, zwrócił uwag podporucznika Duba, e podobne dania mog by podawane jedynie w postaci raportów, a nie w taki dziwaczny, sklepikarski sposób, jakby si targowało o cen kartofli. O ile chodzi o Szwejka, to pierwsz instancj , której Szwejk podlega prawnie, jest porucznik Lukasz. Takie rzeczy robi si porz dnie, w formie raportu. Z kompanii idzie taka rzecz do batalionu, o czym chyba pan podporucznik wie. Je li Szwejk dopu cił si czego takiego, to musi stan do raportu przed kompani , a je li si odwoła, to stanie przed batalionem. Gdyby wszak e porucznik Lukasz uwa ał opowiadanie pana porucznika Duba za wystarczaj ce i gdyby sobie yczył na podstawie tego opowiadania ukara Szwejka, to on, kapitan Sagner, nie ma nic przeciwko temu, aby Szwejk został wezwany i przesłuchany. Porucznik Lukasz te nie miał nic przeciwko temu, zaznaczył jedynie, e z opowiada Szwejka sam wie bardzo dobrze, e brat jego był istotnie profesorem i oficerem rezerwy. Podporucznik Dub zachwiał si wobec tego i rzekł, e domaga si ukarania jedynie w sensie ogólniejszym i e bardzo by mo e, i odno ny Szwejk nie umie si nale ycie wyra a i e dlatego odpowiedzi jego wydały si zuchwałymi docinkami i brakiem szacunku dla przeło onego. Prócz tego z całego wygl du odno nego Szwejka wida , e jest to człowiek niet giego rozumu. W taki sposób burza przeleciała nad głow Szwejka nie wyrz dzaj c mu szkody. W wagonie, w którym była kancelaria i magazyn batalionu, sier ant rachuby batalionu Bautanzel z wielk przyjemno ci rozdawał dwóm pisarzom po gar ci dezynfekuj cych cukierków z tych pudełek, które miały zosta rozdane całemu batalionowi. Było to zreszt zjawiskiem stałym, e wszystko, co było przeznaczone dla szeregowców, musiało przej przez tak sam manipulacj w kancelarii batalionu jak owe nieszcz sne cukiereczki. Zwyczajna rzecz w czasie wojny. Je li kiedy podczas inspekcji zostało stwierdzone, e tu czy tam nie ma złodziejstwa, to i tak ci najprzeró niejsi sier anci rachuby i pisarze kancelarii byli stale podejrzewani, e przekraczaj bud et i e dopuszczaj si ró nych nadu y , eby jedno z drugim wyrówna . Tote tutaj, gdzie wszyscy ob erali si cukiereczkami, eby tego wi stwa u y do syto ci, skoro pod r k nie było niczego lepszego, co mo na by było

338


skra szeregowcom, Bautanzel zacz ł mówi o smutnych stosunkach panuj cych podczas tej podró y: - Byłem ju w dwóch marszbatalionach, ale takiej n dzy, jak podczas tej podró y, jeszcze nie zaznałem. Wtedy, zanim dojechali my do Preszova, to mieli my całe stosy wszystkiego, czego tylko dusza zapragn ła. Miałem na boku dziesi tysi cy papierosów „Memfis”, dwie olbrzymie bryły sera szwajcarskiego, trzysta puszek konserw, a potem, gdy szli my na Bardejov do okopów i gdy Rosjanie odci li nas od Musziny i przerwali komunikacj z Preszovem, robiło si interesiki a miło! Tak na oko oddałem z tego wszystkiego dziesi t cz dla marszbatalionu, e niby uciułałem, a cał reszt rozprzedałem w taborach. Mieli my u nas majora Sojk , a ten major to był wielka winia. Oczywi cie nie aden bohater i najch tniej przesiadywał u nas przy taborach, gdy na górze gwizdały kule i p kały szrapnele. Zawsze si do nas przyp tał, e niby musi si przekona , czy si dla szeregowców gotuje jak si nale y. Zazwyczaj przychodził do nas na dół, gdy si rozchodziła wiadomo , e Moskale znowu co szykuj . Dr ał na całym ciele, trzeba było dawa mu w kuchni araku i dopiero potem zabierał si do przegl dania wszystkich kuchni polowych, jakie znajdowały si w s siedztwie taborów, poniewa droga na pozycje w górze była niedost pna i jedzenie wydawano w nocy. Stosunki były wtedy takie, e o jakiej osobnej kuchni oficerskiej nawet mowy by nie mogło. Jedyn drog , jaka jeszcze była wolna i ł czyła nas z tyłami, obsadzili Niemcy z Rzeszy, a ci Niemcy zatrzymywali wszystko lepsze dla siebie, nam za posyłali tylko to, czego sami nie chcieli. Było krucho, kuchni oficerskich by nie mogło. Przez cały ten czas nie udało mi si nic wi cej zaoszcz dzi w kancelarii prócz prosi tka, które kazali my sobie uw dzi , a ze strachu, eby ten major Sojka nie wpadł na nie, przechowywali my je o mil drogi przy artylerii, gdzie mieli my znajomego kanoniera. Wi c ten major, jak tylko do nas przyszedł, to zaraz zacz ł próbowa w kuchniach zupy. Rzecz prosta, e mi sa nie mogli my du o gotowa , bo w okolicy rzadko trafiła si jak winia lub chuda krówka. A Prusacy robili nam jeszcze wielk konkurencj i płacili przy rekwizycjach bydła dwa razy tyle co my. Przez cały czas, gdy stali my pod Bardejovem, nie mogłem wiele wi cej zaoszcz dzi przy kupowaniu bydła jak jakie tysi c dwie cie koron, i to jeszcze przewa nie dawałem zamiast pieni dzy asygnat ze stemplem batalionu, osobliwie w ostatnich czasach, kiedy ju było wiadomo, e na wschodzie przed nami Rosjanie s ju w Radvaniu, a na zachodzie za nami w Podolinie. Najgorzej mie do czynienia z takim narodem jak tamtejszy, nie umiej cy czyta i pisa . Ka dy z takich gospodarzy podpisywał si trzema krzy ykami, o czym nasza intendentura bardzo dobrze wiedziała, tak e gdy si posyłało do intendentury po pieni dze, nie mo na było zał cza kwitów podrabianych, Subtelniejsze machlojki z wypłatami mo na robi tylko tam, gdzie naród jest bardziej o wiecony i umie si podpisywa . No i jak ju powiedziałem, Prusacy przelicytowali nas i płacili gotówk , wi c gdy si gdziekolwiek zjawili my, to ludziska spogl dali na nas jak na bandytów, a intendentura wydała nadto rozkaz, e kwity podpisane krzy ykami b d przekazywane rachubie do kontrolowania. A tych drabów kontrolerów było zatrz sienie. Przyszedł taki pieski syn, na arł si i napił, a nazajutrz zrobił donos. Ten major Sojka włóczył si ci gle po kuchniach i próbował tak gorliwie, e razu pewnego powyci gał z

339


kotła całe mi so przeznaczone dla całej 4 kompanii. Słowo honoru. Zacz ł od głowizny wieprzowej, e niby, powiada, nie dogotowana i trzeba j jeszcze troch pogotowa ; mi sa si wtedy co prawda gotowało niewiele i na cał kompani wypadało wszystkiego jakie dwana cie dawnych, rzetelnych porcji. A major wszystko zjadł. Potem wzi ł si do próbowania polewki i zacz ł robił piekło, e jest wodnista. „Co to, powiada, za porz dek, mi sna polewka bez mi sa!” Kazał j zaprawi pra on m k i wrzucił do niej mój ostatni makaron, który udało mi si zaoszcz dzi przez cały ten czas. Ale najbardziej mnie zło ciło to, e na t zapra k poszło dwa kilo masła mietankowego, uciułanego jeszcze za czasów kuchni oficerskiej. Miałem to masło na półce nad prycz , a ten z pyskiem na mnie, czyje to masło. Mówi mu, e według bud etu na utrzymanie ołnierzy, zgodnie z ostatnim rozkazem dywizji, na jednego ołnierza wypada po pi tna cie gramów masła na od ywianie albo dwadzie cia jeden gramów słoniny, a poniewa to, co jest, nie wystarcza dla wszystkich, wi c si przechowuje, dopóki nie b dzie tyle, eby wszyscy ołnierze otrzymali, co im si nale y według przepisanej wagi. Major Sojka rozgniewał si okrutnie i zacz ł na mnie krzycze , e pewno czekam, a przyjd Moskale i zabior nam ostatnie dwa kilo masła. Natychmiast kazał wrzuci masło do polewki, skoro nie ma w niej mi sa. W taki sposób straciłem wszystkie swoje zapasy. Ten major miał ju co takiego do siebie, e gdzie si pojawił, przynosił z sob jak bied . Stopniowo tak sobie w ch wykształcił, e od razu wytropił ka dy mój najskromniejszy zapasik. Pewnego razu zaoszcz dziłem wołowe cynadry i chciałem je sobie udusi , gdy wtem przyszedł major, zajrzał pod prycz i znalazł je. Zacz ł wrzeszcze , wi c mu powiedziałem, e cynadry s przeznaczone do zakopania, bo s zepsute, co stwierdził dzisiaj przed południem konował artylerii, który jest po kursie weterynaryjnym. Major zabrał z sob ołnierza z taboru i razem z tym ołnierzem gotował sobie te cynadry na górce pod skałami w kociołkach. To przypiecz towało los majora: Rosjanie ujrzeli blask płomienia, dali ognia z osiemnastki w kociołek i w majora, i szlus. Ale gdy poszli my potem popatrze w to miejsce, niepodobna było rozpozna , czy po skałach s rozmazane cynadry wołowe, czy nerki pana majora. Nast pnie przyszła wiadomo , e poci g ruszy dopiero za cztery godziny, bo tor prowadz cy na Hatvan jest zaj ty poci gami z rannymi. Rozeszła si wiadomo , e pod Egerem zderzył si poci g sanitarny, pełen chorych i rannych, z poci giem wioz cym artyleri . Z Budapesztu miano tam wyprawi dwa poci gi pomocnicze. Po chwili wyobra nia całego batalionu była w ruchu. Mówiono o dwustu zabitych i rannych, a tak e o tym, e to zderzenie było rozmy lne, dla zatarcia ladów ró nych nadu y popełnianych przy zaopatrywaniu chorych. To było bod cem do ostrej krytyki niedostatecznego zaopatrywania batalionu i złodziejstw popełnianych w kancelarii i w magazynie. Wi kszo ołnierzy była zdania, e feldfebel rachuby batalionu Bautanzel wszystkim dzieli si sumiennie z oficerami. W wagonie sztabowym kapitan Sagner o wiadczył, e według marszruty wła ciwie powinni ju by na granicy galicyjskiej. W Egerze mieli fasowa chleb i

340


konserwy na trzy dni dla szeregowców. Do Egeru jest jeszcze dziesi godzin jazdy. Ma tam by tyle poci gów z rannymi po ofensywie za Lwowem, e podług depeszy nie ma tam ani bochenka chleba, ani jednej puszki konserw. Otrzymał rozkaz, aby wypłaci szeregowcom po 6 koron i 72 halerze na głow zamiast chleba i konserw, co ma by uskutecznione przy wypłacaniu ołdu za ostatnie 9 dni, o ile oczywi cie nadejd tymczasem pieni dze z brygady. W kasie jest zaledwie jakie dwana cie tysi cy koron. - wi stwo ze strony pułku - rzekł porucznik Lukasz - eby nas puszcza w wiat tak bez grosza. Podchor y Wolf i porucznik Kolarz zacz li szepta mi dzy sob o tym, e pułkownik Schröder w ci gu ostatnich trzech tygodni przekazał na swoje konto do banku w Wiedniu szesna cie tysi cy koron. Porucznik Kolarz opowiadał nast pnie, w jaki sposób robi si oszcz dno ci. Okrada si pułk na sze tysi cy koron, chowa si je do własnej kieszeni i z elazn konsekwencj i logik wydaje si rozkaz wszystkim kuchniom, eby zmniejszyły racj grochu po trzy gramy dziennie na szeregowca. Miesi cznie czyni to 90 gramów oszcz dno ci na szeregowcu, a w ka dej kuchni przy kompanii oszcz dno musi wynosi co najmniej 16 kilogramów, czym kucharz musi si na danie wykaza . Porucznik Kolarz i podchor y Wolf opowiadali sobie o wypadkach konkretnych i b d cych na porz dku dziennym, i przez nich samych zauwa onych. Wszyscy wiedzieli, e takie rzeczy działy si stale w całej administracji wojskowej. Zaczynało si od jakiego sier anta rachuby marnej kompanijki, a ko czyło si na zapobiegliwym generale, który skrz tnie robił zapasy na czarn godzin . Wojna wymagała dzielno ci tak e w kradzie y. Intendenci spogl dali po sobie z miło ci , jakby chcieli rzec: „Jeste my jednym ciałem i jedn dusz , kradniemy, kolego, dopuszczamy si oszustw, bracie, ale có my na to poradzimy? Trudno płyn przeciwko pr dowi. Je li my nie we miemy, to wezm inni, i jeszcze o nas powiedz , e nie kradniemy dlatego, i nakradli my ju do !” Do wagonu wszedł pan z czerwonymi i złotymi lampasami. Był to znowu jeden z tych generałów, którzy je dzili po wszystkich szlakach na inspekcj . - Siadajcie, panowie - rzekł uprzejmie, ciesz c si szczerze, e znowu przyłapał jaki eszelon, o którym nie wiedział, czy w ogóle si z nim spotka. Gdy kapitan Sagner chciał mu zło y raport, generał machn ł tylko r k : - Pa ski eszelon nie jest w porz dku. Pa ski eszelon nie pi. Pa ski eszelon powinien ju spa . Eszelony powinny spa , gdy stoj na torze, tak samo jak w koszarach, od dziewi tej wieczór. Mówił urywanymi zdaniami: - Przed dziewi t wyprowadza si szeregowców do latryny za stacj , a potem idzie si spa . Inaczej szeregowcy w nocy zanieczyszczaj tor. Rozumie pan, panie kapitanie? Niech pan powtórzy. Albo niech pan tego nie powtarza i zrobi tak, jak ja sobie ycz . Zatr bi na apel, zap dzi do latryny, zatr bi sztrajch i spa ! I kontrolowa , kto nie pi. Kara . Tak! To wszystko! Kolacj wydawa o szóstej. -

341


Mówił o czym nieistotnym, o czym , co si ju nie dzieje, co było kiedy . Stał przed oficerami niby upiór z czwartego wymiaru. - Kolacj wydawa o szóstej - mówił spogl daj c na zegarek, który wskazywał dziesi minut po jedenastej w nocy. - Um halb neune Appel, Latrinenscheissen, dann schlafen gehen. Na kolacj tutaj o szóstej gulasz z kartoflami zamiast 15 deka sera szwajcarskiego. Potem wydał rozkaz pokazania mu pogotowia. Znowu tedy kapitan Sagner kazał zatr bi na alarm, a inspekcyjny generał, przygl daj c si batalionowi stoj cemu w szeregach, spacerował z oficerami, bezustannie mówił do nich o tym samym i stukaj c palcem w tarcz zegarka, powtarzał swoje słowa, jakby miał do czynienia z jakimi idiotami, którzy nic zrozumie nie mog : - Also, sechen Sie. Um halb neune scheissen, und nach einer halben Stunde schlafen. Das genügt vollkommen. W tych czasach przej ciowych szeregowcy maj i tak rzadki stolec. Główna rzecz: spa ! Jest to pokrzepienie do dalszego marszu. Dopóki szeregowcy siedz w poci gu, winni wypocz . O ile nie ma do miejsca w wagonach, szeregowcy pi partienweise. Trzecia cz szeregowców kładzie si wygodnie i pi od dziewi tej do północy, reszta szeregowców stoi tymczasem i czeka. Nast pnie ci, co si wyspali, robi miejsce partii nast pnej, która pi od północy do godziny trzeciej rano. Trzecia partia pi od trzeciej do szóstej. Potem pobudka i szeregowcy si myj . Podczas jazdy nie pozwala szeregowcom na wyskakiwanie z wagonów! Gdy ołnierzowi złamie nog nieprzyjaciel... - generał postukał si przy tych słowach w nog - ...to jest to powodem do słusznej dumy, ale niepotrzebne kaleczenie si przy wyskakiwaniu z wagonów jest karygodne. - A wi c to jest pa ski batalion? - pytał kapitana Sagnera przygl daj c si ołnierzom ospałym i oci ałym. Niejeden, zbudzony ze snu, nie mógł si opanowa i ziewał na chłodnym nocnym powietrzu od ucha do ucha. - To jest, panie kapitanie, batalion ziewaj cych. Szeregowcy powinni spa od godziny dziewi tej. Generał zatrzymał si przed kompania 11, gdzie na lewym skrzydle stał Szwejk. Ziewał jak lew na pustyni, ale elegancko zasłaniał usta, chocia spod osłaniaj cej dłoni odzywało si takie buczenie, e porucznik Lukasz dr ał ze strachu, eby generał nie po wi cił temu buczeniu ywszej uwagi. Wydało mu si , e Szwejk ziewa z rozmy ln ostentacj . A generał, jakby wiedział o strachu porucznika, podszedł do Szwejka i zapytał: - Böhm oder Deutscher? - Böhm, melde gehorsam, Herr Generalmajor! - Dobrze - rzekł generał, który był Polakiem i umiał troch po czesku. Buczysz jak krowa na siano. Stul pysk, zamknij g b , nie bucz. Byłe ju w latrynie? - Posłusznie melduj , panie generale, e nie byłem. - Dlaczego nie poszedłe wysra si razem z innymi? - Posłusznie melduj , panie generale, e podczas manewrów pod Piskiem, gdy szeregowcy rozłazili si po ycie, to pan pułkownik Wachtl mówił nam, e ołnierz nie powinien my le ci głe o scheisserei, ołnierz powinien my le o walczeniu. I jeszcze melduj posłusznie, e nie ma po co chodzi do latryny. I tak

342


si nic nie zrobi. Podług marszruty ju na kilku stacjach mieli my dosta kolacj , a nie dostali my nic. Z pustym oł dkiem nie ma co pcha si do latryny. Obja niwszy panu generałowi powikłan sytuacj słowy nader prostymi, Szwejk spojrzał na niego okiem pełnym takiego zaufania, e generał wzi ł to spojrzenie za pro b poratowania ołnierzy. Oczywi cie, gdy ju wydaje si rozkaz marszu do latryny oddziałami, to rozkaz taki musi by poparty realnymi faktami. - Niech im pan ka e wsiada do wagonów - rzekł generał do kapitana Sagnera. - Jak to jest, e szeregowcy nie dostali kolacji? Wszystkie eszelony przeje d aj ce przez t stacj winny otrzyma kolacj . Jest to stacja zaopatrzenia. Istnieje ci le okre lony plan. Generał rzekł to z tak pewno ci siebie i takim tonem, jakby chciał powiedzie , e skoro teraz ju jest godzina jedenasta w nocy, a ołnierze nie dostali kolacji o szóstej wieczorem, to nie pozostaje nic innego, jak tylko zatrzyma tu poci g przez noc i dzie nast pny a do wieczora, aby ołnierze mogli otrzyma gulasz z kartoflami. - Nie ma nic gorszego - rzekł z wielk powag - nad zapominanie podczas transportu o zaopatrywaniu ołnierzy. Obowi zkiem moim jest dowiedzie si , jak stoj sprawy dowództwa stacji. Albowiem, moi panowie, czasem dowódcy eszelonów winni s sami. Podczas rewizji stacji Subotište na południowej kolei bo niackiej stwierdziłem, e sze eszelonów nie otrzymało kolacji dlatego, i dowódcy tych eszelonów zapomnieli jej za da . Sze razy przyrz dzano na stacji gulasz z kartoflami i nikt go nie za dał. Trzeba było jedzenie wyrzuca na kup . Prosz panów, były istne góry gulaszu z kartoflami, a o trzy stacje dalej ołnierze ebrali, wła nie ci ołnierze, którzy w Subotište przejechali obok kopców gulaszu i kartofli. ebrali o kawałek chleba. Jak panowie widzicie, win ponosiła nie administracja wojskowa. - Machn ł energicznie r k . - Dowódcy eszelonów nie spełnili swoich obowi zków. Chod my do kancelarii. Oficerowie poszli za nim my l c w duchu, e wszyscy generałowie zwariowali. W komendzie stacji okazało si , e o gulaszu nic tu nie wiadomo. Prawda, e miano tu gotowa kolacj dla wszystkich przeje d aj cych eszelonów, ale potem przyszedł rozkaz, eby w rachubie wewn trznej zaopatrzenia wojsk pozalicza po 72 halerze na ołnierza, tak e ka dy oddział przeje d aj cy ma na swoim koncie po 72 halerze na szeregowca i sum t otrzyma przy najbli szej wypłacie ołdu. O ile chodzi o chleb, to ołnierze otrzymaj go w Vatianie na stacji, po pół bochenka na ołnierza. Dowódca punktu zaopatrzenia nie bał si generała. Rzekł mu prosto w oczy, e rozkazy co chwila s zmieniane. Czasem miewa przygotowane po ywienie dla eszelonów, ale przyje d a poci g sanitarny, legitymuje si rozkazem wy szym, i koniec. Eszelon staje przed problemem pustych kotłów. Generał gorliwie potakiwał, e tak jest, ale e stosunki si poprawi , bo na pocz tku było znacznie gorzej. Wszystkiego niepodobna zrobi od razu, potrzebne jest do wiadczenie, praktyka. Teoria przeszkadza wła nie praktyce. Im dłu ej trwa b dzie wojna, tym lepsze zapanuj porz dki. - Mog panom da przykład z ycia - rzekł z wielkim zadowoleniem, e przypomniał sobie co kapitalnego. - Przed dwoma dniami eszelony

343


przeje d aj ce przez stacj Hatvan nie dostały chleba, a wy go jutro b dziecie fasowali. Teraz chod my do restauracji dworcowej. W restauracji pan generał znowu zacz ł mówi o latrynie i o tym, e to bardzo nieładny widok, gdy wsz dzie na torze wida kaktusy. Jadł przy tym befsztyk i wszystkim si wydawało, e pan generał prze uwa taki kaktus. Na latryny kładł tak wielki nacisk, jakby od nich zale ały losy monarchii. Wobec sytuacji, jaka si wytworzyła skutkiem wyst pienia Włoch, zadeklarował, e wła nie w latrynach wojskowych spoczywa niezaprzeczona przewaga naszego ołnierza w kampanii włoskiej. Wydawało si niemal, e zwyci stwo Austrii spoczywa w latrynie. Dla pana generała wszystko było niesłychanie proste. Droga do sławy wojennej prowadziła według recepty: „O szóstej wieczorem ołnierze dostaj gulasz z kartoflami, o pół do dziewi tej idzie wojsko do latryny, eby si wyknoci , o dziewi tej idzie spa . Przed takim wojskiem nieprzyjaciel pierzcha ze zgroz .” Pan generał zadumał si , zapalił cygaro „Operas” i bardzo długo spogl dał w sufit. Namy lał si , co by tak jeszcze powiedzie i o czym by tak pouczy oficerów, skoro raz ju wdał si z nimi w rozmow . - Rdze pa skiego batalionu jest zdrowy - rzekł niespodziewanie, gdy wszyscy byli przekonani, e jeszcze patrze b dzie w sufit i milcze . - Wszystko jest w zupełnym porz dku. Ten ołnierz, z którym rozmawiałem, rzuca jak najlepsze wiatło na cały batalion swoj szczero ci i postaw . To jest por ka, e batalion walczy b dzie do ostatniej kropli krwi. Zamilkł i znowu si zapatrzył w sufit opieraj c si wygodnie o por cz krzesła. W tej pozycji mówił dalej, przy czym jedynie podporucznik Dub z niewolnicz uległo ci spogl dał na sufit razem z panem generałem. - Ale batalion pa ski winien dba o to, aby czyny jego nie zostały zapomniane. Bataliony waszej brygady maj ju swoj histori , a wasz batalion winien tworzy dalszy ci g tej historii. Ale nie macie człowieka, który by prowadził dokładn kronik czynów batalionu i tworzył jego histori . W r ku takiego kronikarza winny by wszystkie nici tego, co która kompania wykonała. Trzeba na to człowieka inteligentnego: osioł i bydl nie zda si tu na nic. Panie kapitanie, musi pan zamianowa bataillonsgeschichtsschreibera. Potem spojrzał na zegar cienny, który całemu ospałemu towarzystwu przypominał, e ju czas si rozej . Na generała czekał na torze specjalny poci g inspekcyjny; generał poprosił panów oficerów, aby go odprowadzili do wagonu sypialnego. Komendant stacji westchn ł, bo generał ani pomy lał, e trzeba zapłaci za befsztyk i butelk wina. Znowu b dzie musiał wszystko zapłaci sam. Takie wizyty zdarzaj si po kilka razy dziennie. Poszły na to ju wagony siana, które kazał przesun na lepy tor i sprzedał je firmie „Löwenstein”, wojskowym dostawcom siana, w taki sam sposób, w jaki sprzedaje si yto na pniu. Intendentura znowu kupiła te dwa wagony siana od firmy „Löwenstein”, ale dowódca stacji dla pewno ci pozostawił je dalej na lepym torze. Nie wiadomo było, czy nie wypadnie mu jeszcze raz odprzeda je tej firmie.

344


Za to wszak e wszystkie wojskowe inspekcje zawadzaj ce o t stacj chwaliły sobie komendanta, e daje dobrze je i pi . Rano eszelon stał jeszcze na torze. Po pobudce ołnierze myli si przy pompach czerpi c wod do mena ek, a pan generał, który jeszcze nie odjechał, poszedł osobi cie rewidowa latryny, do których według dziennego rozkazu kapitana Sagnera ołnierze chodzili „schwarmweise unter Kommando der Schwarmkommandanten”, eby pan generał miał uciech . Aby za uciech miał tak e podporucznik Dub, kapitan Sagner zakomunikował mu, e ma dzisiaj dy ur. Podporucznik Dub pilnował tedy latryn. Były one długie, dwurz dowe i mie ciły si w nich naraz dwie dru yny ołnierzy. W tej chwili ołnierze grzecznie i ładnie siedzieli w kucki jeden przy drugim nad wykopanymi rowami jak jaskółki na drutach telegraficznych, kiedy jesieni wybieraj si w podró do dalekiej Afryki. Białe kolana sterczały ze spuszczonych spodni, ka dy ołnierz miał pas rzemienny przerzucony przez kark, jakby si chciał powiesi i tylko czekał na rozkaz. I w tym wida było elazn dyscyplin wojskow , organizacj . Na lewym skrzydle siedział Szwejk, który przypl tał si tu tak e, i z wielkim zainteresowaniem odczytywał kawałek papieru, wyrwanego z jakiej powie ci Ró eny Jesenskiej: ...tejszym pensjonacie, niestety, damy em nieokre lone, naprawd zapewne wi cej tkie przewa nie zamkni te koło ały menu do swoich pokojów albo te charakterystycznej zabawie. A je li czasem i człowiek, to tylko pró ne t sknoty budz si poprawiła albo nie chciała tak skutecznie czy , jakby sobie yczyły. nic nie było dla młodego Krzyczki... Podniósłszy oczy znad wistka Szwejk bezwiednie spojrzał ku wyj ciu z latryny i zdziwił si . W pełnej gali stał tam wczorajszy pan generał ze swoim adiutantem, za obok nich wyprostowany podporucznik Dub gorliwie im co tłumaczył. Szwejk rozejrzał si dokoła siebie. Wszyscy siedzieli spokojnie nad rowami i tylko szar e stały jak skostniałe, bez ruchu. Szwejk zrozumiał powag sytuacji. Zerwał si tak, jak był, ze spuszczonymi spodniami, z rzemiennym pasem na karku, szybko u ył papieru, który trzymał w r ku, i wrzasn ł: - Einstellen! Auf! Habt acht! Rechts schaut! I zasalutował. Dwa długie rz dy ołnierzy ze spuszczonymi spodniami i z rzemiennymi pasami na karkach stan ły nad latrynami. Generał u miechn ł si uprzejmie i rzekł:

345


- Ruht! Weiter machen. Dziesi tnik Malek pierwszy dał przykład swemu oddziałowi, e winien wróci do pozycji pierwotnej. Tylko Szwejk stał i salutował dalej, bowiem z jednej strony podchodził ku niemu z gro n min podporucznik Dub, z drugiej - z u miechem pan generał. - Ja was widział w nocy - ozwał si generał do Szwejka, ołnierza zaiste bardzo dziwnej postaci. - Ich melde gehorsam, Herr Generalmajor - tłumaczył wzburzony podporucznik Dub zwracaj c si do generała - der Mann ist blödsinnig und als Idiot bekannt, säghafter Dummkopf. - Was sagen Sie, Herr Leutnant? - wrzasn ł nagle generał na podporucznika Duba i zacz ł mu tłumaczy , e jest wła nie całkiem przeciwnie. ołnierz, który wie, co trzeba zrobi , gdy widzi przeło onego, nie jest taki głupi jak szar e, które tego nie wiedz czy udaj , e nie wiedz . Jest tu tak samo jak w polu. W chwili niebezpiecze stwa prosty ołnierz przejmuje dowództwo. Podporucznik Dub sam powinien był zakomenderowa : „Einstellen! Auf! Habt acht! Rechts schaut!” - Podtarłe sobie Arsch? - zapytał generał Szwejka. - Posłusznie melduj , panie generale, e wszystko w porz dku. - Wi cej sra nie b dziesz? - Posłusznie melduj , panie generale, e jestem fertig. - No to zapnij spodnie jak si patrzy i sta na baczno . Poniewa ostatnie słowo generał wymówił nieco gło niej, najbli si ołnierze zacz li stawa nad latryn . Ale generał jak najuprzejmiej skin ł im r k i tonem ojcowskiej yczliwo ci mówił: - Aber nein, ruht, ruht, nur weiter machen. Szwejk stał tymczasem przed generałem w pełnej gali, a pan generał wygłosił do niego po niemiecku krótkie przemówienie: - Szacunek dla przeło onych, znajomo regulaminu słu bowego i przytomno umysłu znaczy w wojsku bardzo wiele. A je li z tym ł czy si jeszcze dzielno , to nie ma takiego nieprzyjaciela, którego musieliby my si obawia . Zwracaj c si do podporucznika Duba i szturchaj c Szwejka palcem w brzuch, generał mówił: - Niech pan sobie zapami ta: ołnierza tego natychmiast po przybyciu na front koniecznie awansowa , a przy najbli szej sposobno ci przedstawi go do odznaczenia br zowym medalem za cisłe pełnienie słu by i znajomo ... Wissen Sie doch, was ich schon meine.. Abtreten! Generał oddalał si od latryny, a podporucznik Dub wydawał tymczasem rozkazy tak gło ne, aby mógł by słyszany przez generała: - Erster Schwarm auf! Doppelreihen... Zweiter Schwarm... Szwejk opuszczał tymczasem latryn , a gdy przechodził obok pod porucznika Duba, zasalutował z wielk energi , ale podporucznik i tak zatrzymał go i Szwejk musiał salutowa jeszcze raz; podporucznik Dub powtarzał przy tym swoje: - Znasz mnie? Nie znasz mnie! Ty mnie znasz z dobrej strony, ale jak mnie poznasz ze złej strony, to si rozpłaczesz! Szwejk oddalił si wreszcie, aby wsi do wagonu, a po drodze my lał:

346


„Kiedy my stali w Karlinie w koszarach, był u nas lejtnant Chudavy, który gdy si rozzło cił, to wygadywał inaczej: "Pami tajcie, chłopcy, e ja potrafi by wielk wini i tak wini pozostan , dopóki wy b dziecie w naszej kompanii."„ Kiedy przechodził koło wagonu sztabowego, skin ł na niego porucznik Lukasz i kazał powiedzie Balounowi, eby mu pr dko przyniósł kaw i eby mleko skondensowane zamkn ł porz dnie, bo si mo e zepsu . Baloun gotował wła nie kaw dla porucznika na małej maszynce spirytusowej u sier anta rachuby Va ka. Id c z poleceniem porucznika do Balouna, Szwejk zauwa ył, e w tym czasie, kiedy go nie było, cały wagon zacz ł pi kaw . Puszka z kaw i puszka z mlekiem były ju do połowy opró nione, a Baloun, popijaj c ciepły napój, grzebał ły eczk w mleku skondensowanym, eby sobie kaw jeszcze poprawi . Jurajda, kucharz-okultysta, i sier ant rachuby Vaniek obiecywali, e jak tylko nadejd konserwy mleczne i kawowe, to si panu porucznikowi Lukaszowi wszystko odda. Szwejkowi tak e zaproponowano kaw , ale on odmówił i rzekł do Balouna: - W tej chwili ze sztabu armii przyszedł rozkaz, eby ka dego pucybuta, który swemu oficerowi ukradnie konserw mleczn i kawow , wiesza w przeci gu dwudziestu czterech godzin. Kazał ci to powiedzie pan oberlejtnant, który yczy sobie natychmiast otrzyma kaw . Wystraszony Baloun wyrwał telefoni cie Chodounskiemu jego porcj , dan mu przed chwil , przystawił j do ognia, eby si ogrzała, dodał zg szczonego mleka i p dził z fili ank do wagonu sztabowego. Z oczami wytrzeszczonymi podał kaw porucznikowi Lukaszowi, przy czym przez głow przeleciała mu my l, e porucznik Lukasz czyta mu w oczach, jak to on gospodarował w jego konserwach. - Troch si spó niłem - j kał si Baloun - poniewa nie mogłem puszki otworzy . - Pewno znowu mleko rozlał, co? - pytał porucznik Lukasz upijaj c troch kawy. - A mo e arłe mleko ły kami jak zup ? Wiesz, co ci czeka? Baloun westchn ł i zacz ł lamentowa : - Mam troje dzieci, posłusznie melduj , panie oberlejtnant. - Miej si na baczno ci, mój Balounie. Jeszcze raz ostrzegam ci przed skutkami twej arłoczno ci. Czy Szwejk nie mówił ci nic? - W przeci gu dwudziestu czterech godzin mog zosta powieszony - smutnie odpowiedział Baloun kiwaj c si na wszystkie strony. - Nie kiwaj mi si tu, idioto - rzekł z u miechem porucznik Lukasz - i popraw si . Pozb d si ju raz tego ob arstwa i powiedz Szwejkowi, eby si tu gdzie na stacji czy w okolicy rozejrzał za czym dobrym do zjedzenia. Masz tu na to dziesi taka. Wr cz go Szwejkowi, bo ciebie nie po l . Ciebie wtedy dopiero po l , gdy b dziesz tak na arty, e o mało nie p kniesz. Czy mi aby nie ze arł ostatniego pudełka sardynek? Mówisz, e nie; przynie mi je i poka . Baloun wr czył Szwejkowi pieni dze, powiedział mu, e oberlejtnant yczy sobie otrzyma za nie co dobrego do zjedzenia, i z westchnieniem wyj ł z porucznikowego kuferka pudełko sardynek. Serce ciskało mu si na my l, e musi je pokazywa swemu przeło onemu.

347


Tak bardzo cieszył si biedak, e porucznik mo e o tych sardynkach zapomniał, a tu masz! Porucznik zatrzyma je niezawodnie przy sobie i tyle z tego b dzie. Baloun miał wra enie, e został okradziony. - Posłusznie melduj , e przyniosłem sardynki, panie oberlejtnant - rzekł głosem cierpkim podaj c Lukaszowi pudełko. - Czy ka e je pan otworzy ? - Dobrze, Baloun. Nie otwieraj ich, ale zanie je tam, gdzie były. Chciałem si tylko przekona , czy do nich nie zajrzałe . Gdy mi podawał kaw , to mi si zdawało, e masz usta tłuste od oliwy. Czy Szwejk ju poszedł? - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e ju poszedł - odpowiedział Baloun z twarz rozja nion . - Powiedział, e pan oberlejtnant b dzie bardzo zadowolony, e panu oberlejtnantowi wszyscy b d zazdro cili. Poszedł w okolice dworca i powiedział, e tutaj wszystko dobrze zna a do Rokosz Palaty. A gdyby poci g odszedł bez niego, to si przył czy do kolumny automobilowej i na najbli szej stacji dogoni nas. Powiada, e nie trzeba si o niego kłopota , bo on zna swoje obowi zki. Dop dzi nas, cho by mu wypadło goni nas w doro ce na własny koszt a do Galicji. Zgadza si , aby mu to potem potr ca z ołdu. W ogóle niech si pan o niego nie martwi, panie oberlejtnant. - Id ju sobie - głosem przygn bionym rzekł porucznik Lukasz. Z kancelarii dowództwa przyszła wiadomo , e poci g ruszy dopiero po południu o godzinie drugiej na Gödölö-Aszód i e na dworcu fasuje si dla oficerów po dwa litry czerwonego wina i po butelce koniaku. Mówiono, e ma to by jaka zagubiona przesyłka Czerwonego Krzy a. Tak czy owak, spadło to wino z koniakiem jakby z nieba i w wagonie sztabowym zrobiło si weselej. Koniak miał trzy gwiazdki, a wino było marki „Gumpoldskirchen”. Tylko porucznik Lukasz nie odzyskał dobrego humoru. Min ła godzina, a Szwejk jeszcze ci gle nie wracał. Po upływie dalszej pół godziny do wagonu sztabu zbli ał si dziwaczny pochód, który wyszedł z kancelarii dowództwa stacji. Na przedzie kroczył Szwejk z wielk powag i tak jako wzniosie, jak niezawodnie chadzali pierwsi chrze cijanie-m czennicy, gdy prowadzono ich na aren . Po obu stronach szli honwedzi z bagnetami na karabinach. Na lewym skrzydle szedł plutonowy z komendy stacji, a za nim jaka niewiasta w czerwonej sukni z falbank i m czyzna w ci mach i okr głym kapelusiku. M czyzna ten miał podbite oko i niósł yw kur , wystraszon i gdacz c . Wszystko to pchało si do wagonu sztabowego, ale plutonowy wrzasn ł po madziarsku na chłopa i bab , eby poczekali na dworze. Ujrzawszy porucznika Lukasza, Szwejk zacz ł mruga bardzo znacz co. Plutonowy pragn ł si rozmówi z dowódc 11 kompanii marszowej. Porucznik odebrał od niego pismo komendy stacji i bledn c czytał: „Do dowódcy 11 kompanii marszowej, N. marszbatalionu. 91 pułku piechoty dla dalszego przeprowadzenia sprawy Przysyła si szeregowca Józefa Szwejka, rzekomo ordynansa tej e kompanii, N. marszbatalionu, 91 pułku piechoty, oskar onego o kradzie , jakiej dopu cił si na mał onkach István w Isatarcza, w rejonie komendy stacji. Dowody: Szeregowiec Józef Szwejk schwytawszy kur za domem mał onków István w

348


Isatarcza, w rejonie komendy stacji, która to kura jest własno ci mał onków István (w oryginale było nowo utworzone słowo niemieckie: Istvangaten), a zatrzymany przez wła ciciela, który kur chciał mu odebra , sprzeciwił si temu, uderzył wła ciciela Istvána kur w prawe oko, a uj ty przez przywołan stra , zostaje przekazany swemu oddziałowi. Kura została oddana wła cicielowi. Podpis oficera dy urnego” Gdy porucznik Lukasz kwitował potwierdzenie o przyj ciu Szwejka, kolana ugi ły si pod nim. Szwejk stał tak blisko niego, i widział, e jego przeło ony zapomniał dopisa dat . - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant - odezwał si Szwejk - e mamy dzisiaj dwudziestego czwartego. Wczoraj było dwudziestego trzeciego maja, bo nam akurat Italia wypowiedziała wojn . Teraz, kiedym był za dworcem, to słyszałem, e o niczym innym si nie mówi, tylko o tej wojnie. Honwedzi z plutonem oddalili si , a na torze pozostali jedynie mał onkowie István, którzy bezustannie chcieli wej do wagonu. - Gdyby pan miał przy sobie jeszcze pi taka, to mogliby my t kur kupi . Ten gałgan chce za ni pi tna cie złotych, ale wlicza w to ju i dziesi taka za siniec pod okiem - mówił Szwejk tonem pogodnego opowiadania. -Ale mnie si zdaje, e dziesi złotych za takie parszywe oko to za wiele. „Pod Star Pani ” wybili cegł tokarzowi Matejowi cał szcz k z sze ciu z bami za dwadzie cia złotych, a wtedy pieni dze miały warto wi ksz ni dzisiaj. Nawet kat Woischläger wiesza za cztery złocisze. - Pójd tu - kiwn ł Szwejk na człowieka z podbitym okiem i kur - a ty, babo, czekaj. Chłop wszedł do wagonu. - On rozumie co nieco po niemiecku - wtr cił Szwejk - szczególniej, gdy si wymy la, i sam te umie wymy la niezgorzej. - Also zehn Gulden - zwrócił si do chłopa. - Fünf Gulden Henne, fünf Auge? Öt forint, widzisz, kikiriki, öt forint kukuk, igen? Tutaj jest wagon sztabowy, złodzieju. Dawaj tu zaraz kur ! Wetkn ł zgłupiałemu chłopu dziesi taka w r k , wzi ł kur , ukr cił jej łeb, a jej wła ciciela wypchn ł z wagonu podawszy mu uprzednio r k i potrz sn wszy ni mocno, po przyjacielsku: - Jó napot, barátom, adieu, id sobie do swojej baby, bo ci przep dz na zbity łeb. - Sam pan widzi, panie oberlejtnant, e z lud mi dogada si mo na - rzekł Szwejk do porucznika Lukasza. - Najlepiej, gdy si wszystko udaje załatwi bez skandalu, bez wielkich ceremonii. Teraz z Balounem ugotujemy panu takiego rosołu z kury, e w Siedmiogrodzie poczuj jego zapach. Porucznik Lukasz nie wytrzymał, wytr cił Szwejkowi nieszcz sn kur z r k i krzykn ł na niego: Wiecie Szwejku, na co zasługuje taki ołnierz, który w czasie wojny łupi spokojnych mieszka ców? - Na honorow mier od kuli i prochu - uroczy cie odpowiedział Szwejk.

349


- Wy zasługujecie tylko na stryczek, mój Szwejku, bo cie poszli łupi jak zbój. Wy cie, drabie jeden, nawet nie wiem, jak was nazwa , zapomnieli o przysi dze. Przecie z wami mo na rozum straci ! Szwejk spojrzał na porucznika okiem pytaj cym i szybko wyrecytował: - Posłusznie melduj , e o przysi dze nie zapomniałem i pami tam, co ołnierz przysi ga. Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e uroczy cie przysi gałem swemu najja niejszemu królowi i panu, Franciszkowi Józefowi I, e wierny i posłuszny b d tak e generałom jego cesarskiej mo ci i w ogóle wszystkim przeło onym swoim, e b d ich szanowa i chroni , a ich rozkazy i rozporz dzenia we wszystkich słu bach spełnia gorliwie przeciwko wszelkiemu nieprzyjacielowi, ktokolwiek byłby nim i gdziekolwiek za da tego ode mnie wola jego cesarskiej i królewskiej mo ci, na wodzie, pod wod , na ziemi, w powietrzu, we dnie i w nocy, w bitwach, natarciach, w potyczkach i w jakichkolwiek innych przedsi wzi ciach, w ogóle na ka dym miejscu... Szwejk podniósł kur i stoj c wyprostowany, patrzył w oczy porucznikowi Lukaszowi i recytował dalej: - ... ka dego czasu i we wszystkich okoliczno ciach m nie i dzielnie walczy , wojsk swoich, sztandarów i chor gwi oraz dział nigdy nie opuszcza , z nieprzyjacielem nigdy w adne porozumienia nie wchodzi , a zawsze tak post powa , jak tego prawa wojenne wymagaj i jak dzielni ołnierze czyni powinni, e takim obyczajem y pragn i umiera . Tak mi dopomó Bóg. Amen. A tej kury to ja, prosz pana, nie złupiłem, ale zachowywałem si przystojnie pami taj c o przysi dze swojej. - Rzucisz t kur , bydl jedno, czy nie? - wrzasn ł na niego porucznik Lukasz i zdzielił go jakimi papierami przez r k , w której Szwejk trzymał nieboszczk . Spójrz na te papiery! Masz tu czarne na białym: „Przesyła si szeregowca Józefa Szwejka, rzekomo ordynansa tej e kompanii... oskar onego o kradzie .” A teraz powiedz mi, ty maruderze, ty hieno! Nie, ja ci jednak kiedy zabij , zabij , rozumiesz? Powiedz mi, ty idioto, zbóju, jak mogłe był upa tak nisko? - Posłusznie melduj - rzekł uprzejmie Szwejk - e stanowczo o nic innego chodzi nie mo e, jeno o pomyłk . Kiedym otrzymał pa ski rozkaz, eby panu zb bni co dobrego do zjedzenia, tom si zacz ł zastanawia , co jest najlepsze. Koło stacji nie było nic, tylko ko skie salami i jakie suszone o le mi so. Wi c posłusznie melduj , panie oberlejtnant, wszystko sobie dobrze rozwa yłem. Na wojnie trzeba si od ywia dobrze i po ywnie, eby mo na było znosi wszystkie wysiłki marszów. Wi c chciałem, panu zrobi wielk uciech i postanowiłem, panie oberlejtnant, ugotowa panu rosół z kury. - Rosół z kury! - powtórzył porucznik chwytaj c si za głow . - Tak jest, posłusznie melduj , panie oberlejtnant, rosół z kury. - Kupiłem cebul i pi deka makaronu. Wszystko, prosz pana, mam. W tej kieszeni cebula, w tej makaron. Sól mamy w kancelarii i pieprz tak e. Potrzebna była jeszcze tylko kura. Wi c poszedłem za stacj , do Isatarczy. Wła ciwie jest to taka sobie wioska, a nie adne miasto, chocia zaraz na pierwszej ulicy jest tam taki napis: „Isatarcsa város”. Id jedn ulic z ogródkami, drug , trzeci , czwart , pi t , szóst , siódm , ósm , dziewi t , dziesi t , jedenast , a na trzynastej ulicy na samym ko cu, gdzie za małym domkiem zaczynały si ł ki,

350


łaziło sobie stado kurek. Podszedłem do nich i wybrałem najlepsz , najci sz i najwi ksz , niech pan spojrzy, panie oberlejtnant, sam tłuszcz. Nie trzeba jej nawet obmacywa , bo to si widzi na pierwsze spojrzenie, e kokoszka dostawała ziarno. Wi c wzi łem j do r k publicznie i na oczach wszystkich mieszka ców, którzy co tam po madziarsku wykrzykiwali. Trzymam t kur za nogi i pytam si kilku ludzi, po czesku i po niemiecku, czyja to jest kura, ebym j mógł kupi od wła ciciela. W tej samej chwili z owego domku na skraju wybiega chłop z bab i zaczyna pyskowa po madziarsku, a potem po niemiecku, e w biały dzie ukradłem mu kur . Mówi mu, eby nie krzyczał, bo zostałem wysłany, eby kur kupi . I mówi mu, jak si rzeczy maj . Ale ta kura, któr trzymałem za nogi, zacz ła si raptem trzepota i macha skrzydłami, a poniewa trzymałem j lekko, wi c mi uniosła r k i chciała wida usi na nosie swego pana. A ten zaraz z pyskiem na mnie, em go t kur siepn ł w z by. A jego baba w pisk i ci gle woła na kokoszk : puta, puta, puta, puta. A tu jakie cymbały, nie wiedz c wcale, o co chodzi, przyprowadziły honwedów, których te poprosiłem, eby mnie odprowadzili na Bahnhofskommando, eby niewinno moja wypłyn ła jak oliwa na wod . Ale z tym panem lejtnantem dy urnym nie mo na si było dogada , chocia go prosiłem, eby si sam przekonał, e mnie pan posłał po co dobrego do zjedzenia. Jeszcze na mnie zacz ł krzycze , ebym stulił g b , bo i tak, powiada, patrzy mi z oczu dobra gał z porz dnym postronkiem. Musiał by w bardzo kiepskim humorze, bo mi nawet powiedział, e takim opasem mo e by tylko ołnierz, który kradnie i łupi. Mówił jeszcze, e do komendy stacji wpłyn ło ju wiele innych skarg: onegdaj gdzie tam zapodział si na przykład indyk. Ja mu na to, e onegdaj byłem jeszcze w Rabie, a on swoje, e takie wykr ty nic nie znacz . Wi c mnie posłali do pana i jeszcze si tam na mnie rzucił jaki frajter, którego nie zauwa yłem; czy, powiada, nie widz , kogo mam przed sob . Powiedziałem mu, e jest Gefreiter, gdyby słu ył w pułku strzelców, to byłby Patrollführer, a przy artylerii Oberkanonier. - Szwejku - rzekł po chwili porucznik Lukasz - mieli cie ju tyle przygód i przypadków, tyle, jak wy mawiacie, „pomyłek” i „omyłek”, e z wszystkich tych tarapatów wyratuje was kiedy chyba tylko solidny postronek z cał wojskow parad i honorami w czworoboku. Rozumiecie? - Owszem, panie oberlejtnant, czworobok, z tak zwanego Geschlossenbataillon, składa si z czterech, czasem wyj tkowo z trzech lub pi ciu kompanii. Czy pan rozka e wło y do rosołu troch wi cej makaronu, eby był g stszy? - Ja wam tylko rozkazuj , eby cie znikli razem z t kur , bo wam j rozbij o wasz idiotyczny łeb, cymbale jeden... - Rozkaz, panie oberlejtnant, ale seleru, posłusznie melduj , nie znalazłem i marchewki te nie napotkałem. Wło kartof... Szwejk nie doko czył zdania i razem z kur wyleciał z wagonu sztabowego. Porucznik Lukasz si gn ł po butelk z koniakiem i napił si porz dnie. Szwejk zasalutował przed oknami wagonu i oddalił si . Po szcz liwie zako czonej walce duchowej Baloun zdecydował si ostatecznie, e otworzy pudełko sardynek swego porucznika, gdy w tej chwili wszedł Szwejk z kur , co oczywi cie wzbudziło wielkie zainteresowanie w ród

351


wszystkich obecnych w wagonie. Spogl dali na Szwejka z takim wyrazem, jakby chcieli zapyta : „Gdzie j , bratku, buchn ł?” - Kupiłem dla pana oberlejtnanta - odpowiedział Szwejk wyjmuj c z kieszeni cebul i makaron. - Chciałem mu ugotowa rosół z kury, ale on tej kury ju nie chce, wi c podarował j mnie. - Mo e była zdechła? - zapytał podejrzliwie sier ant rachuby Vaniek. - Sam jej łeb ukr ciłem - odpowiedział Szwejk wyjmuj c z kieszeni nó . Baloun spojrzał na Szwejka z wdzi czno ci i szacunkiem i w milczeniu zacz ł przygotowywa maszynk spirytusow pana porucznika. Potem si gn ł po garnuszki i poleciał z nimi po wod . Do Szwejka podszedł telegrafista Chodounsky i zaofiarował swoj pomoc przy skubaniu kury, przy czym zwrócił si do niego i zapytał go szeptem: - Czy to daleko st d? Czy trzeba przełazi przez płot, czy te ła na wolno ci? - Ja j kupiłem. - Daj spokój, kolego. Widzieli my, jak ci prowadzili. Przy skubaniu kury był bardzo pomocny. Do wielkich i uroczystych przygotowa przył czył si tak e kucharz-okultysta Jurajda, który krajał kartofle i cebul do rosołu. Pierze wyrzucone z wagonu wzbudziło zainteresowanie podporucznika Duba, który obchodził wagony. Krzykn ł tedy, eby si pokazał ten, który skubie kur , i we drzwiach wagonu ukazała si okr gła zadowolona twarz Szwejka. - Co to jest? - wrzasn ł podporucznik podnosz c z ziemi kurz głow . - To jest, posłusznie melduj - odpowiedział Szwejk - głowa kury gatunku czarnych włoszek. Bardzo no ne kury, panie lejtnant. Znosz w ci gu roku do 260 jajek. Raczy pan spojrze , jaki miała du y jajnik. - Szwejk podsuwał podporucznikowi Dubowi pod nos ró ne wn trzno ci kury. Dub splun ł i oddalił si , ale po chwili wrócił. - Dla kogo ma by ta kura? - Dla nas, posłusznie melduj , panie lejtnant. Niech pan popatrzy, ile miała sadła. - Pod Filipi si spotkamy - mruczał podporucznik oddalaj c si . - Co on mówił? - zapytał Szwejka Jurajda. - e si niby mamy spotka gdzie tam u Filipy. Ci uczeni panowie miewaj takie rozmaite gusta. Kucharz-okultysta o wiadczył, e tylko esteci s homoseksualistami, co wynika z samej istoty estetyzmu. Sier ant rachuby opowiadał nast pnie o nadu ywaniu dzieci przez pedagogów w klasztorach hiszpa skich. Podczas gdy woda gotowała si na maszynce i bulgotała, Szwejk przypomniał sobie, jak to pewnemu wychowawcy oddano koloni opuszczonych wiede skich dzieci pod opiek , a on nadu ył zaufania wszystkich tych dzieci. - Ano, taka ju nami tno , ale najgorzej bywa, gdy to si trafi kobiecie. W Pradze II były przed laty dwie paniusie, opuszczone rozwódki, bo to były z przeproszeniem polatuchy. Jedna si nazywała Mourkova, a druga Szouskova.

352


Pewnego wieczoru, gdy kwitły czere nie, obie te paniusie złapały w alei roztockiej stuletniego impotentnego kataryniarza, zawlokły go do pobliskiego gaiku i zgwałciły. Okropnych rzeczy dopuszczały si na tym biedaku. Na i kovie jest niejaki profesor Axamit, który poszukuje staro ytnych mogił i wykopał du o dołów w Roztokach. Do jednego z takich dołów zawlokły te opuszczone rozwódki naszego kataryniarza i dr czyły go i nadu ywały. Nazajutrz profesor Axamit widzi, e w jednej z rozkopanych mogiłek co le y. Ucieszył si , e to mo e zdobycz naukowa, a to był kataryniarz, um czony przez owe dwie rozwiedzione paniusie. Dokoła niego le ało pełno takich jakich patyczków. Ten kataryniarz umarł pi tego dnia, a te megiery były jeszcze takie zuchwałe, e poszły na jego pogrzeb. To ju czysta perwersja. - Soli wsypałe ? - zwrócił si Szwejk do Balouna, który, korzystaj c z powszechnego zainteresowania, z jakim ledzono opowiadanie Szwejka, chował co w swoim tobołku. - Poka no, bratku, co ty tam masz i co robisz? Co ty chcesz zrobi z tym kurzym udem, mój Balounie? - rzekł Szwejk z wielk powag . Patrzcie wi c, pa stwo, skradł nam kurze udo, eby je sobie potem w sekrecie ugotowa . Wiesz, Balounie, czego si dopu cił? Wiesz, jak karani bywaj ci, co w polu okradaj swoich towarzyszy? Takiego przywi zuje si do wylotu działa i strzela si szrapnelem. Teraz wzdychasz, ale ju za pó no. Jak tylko napotkamy po drodze artyleri , to si melduj pierwszemu z brzegu oberfeuerwerkerowi. A tymczasem b dziesz wiczył za kar . Wyła z wagonu! Nieszcz liwy Baloun wylazł z wagonu, a Szwejk, siedz c we drzwiach, komenderował: - Habt acht! Ruht! Habt acht! Reichts schaut! Habt acht! Patrz znowu przed siebie! Ruht! Teraz b dziesz wykonywał ruchy na miejscu. Rechts um! Człowieku! Ruszasz si jak krowa. Twoje nogi powinny znale si tam, gdzie przedtem miałe prawe rami . Herstellt! Rechts um! Links um! Halbrechts! Nie tak, kretynie! Herstellt! Halbrechts! No widzisz, słoniu, e potrafisz! Halblinks! Links um! Links! Front! Front, idioto! Nie wiesz, co to jest front? Gradaus! Kehrt euch! Kniet! Nieder! Setzen! Auf! Setzen! Nieder! Auf! Nieder! Auf! Setzen! Ruht! Auf! Ruht! Widzisz, Balounie, taka rzecz jest bardzo zdrowa i przy piesza trawienie. ołnierze zacz li si zbiera dokoła nich i wybuchali wesołym miechem. - Zróbcie z łaski swojej miejsce - krzyczał Szwejk - Baloun b dzie maszerował. No, mój Balounie, uwa aj dobrze, ebym nie musiał ci hersztelowa . Nie lubi dr czy ludzi niepotrzebnie. Baczno ! Direktion Bahnhof! Patrz, gdzie ci wskazuj kierunek. Marschieren marsch! Glied halt! Stój, do diabła, albo ci ka zamkn ! Glied halt! Nareszcie, idioto, stan łe . Kurzer Schritt! Nie wiesz, co to jest kurzer Schritt! Jak ja ci poka , to zsiniejesz! Voller Schritt! Wechselt Schritt! Ohne Schritt! Bałwanie jeden! Jak ci mówi : ohne Schritt, to przekładasz kulasami na miejscu! Koło nich zebrały si ju dwie kompanie. Baloun si pocił i zapomniał o całym wiecie, a Szwejk komenderował dalej: - Gleicher Schritt! Glied rückwärts marsch! Glied halt! Laufschritt! Glied marsch! Schritt! Glied halt! Ruht! Habt acht! Direktion Bahnhof; Laufschritt marsch! Halt! Kehrt euch! Direktion Wagon, Laufschritt marsch! Kurzer

353


Schritt! Glied halt! Ruht! Teraz sobie przez chwil odpoczniesz! A potem zaczniemy na nowo. Przy dobrej woli du o mo na zrobi . - Co si tu dzieje? - odezwał si głos podporucznika Duba, który zbli ył si zaniepokojony. - Posłusznie melduj , panie lejtnant - rzekł Szwejk - e si troszeczk wiczymy, eby my nie wyszli z wprawy i eby my nie marnowali na pró no drogiego czasu. - Wyła cie z wagonu - rozkazał podporucznik Dub - mam tego ju dosy . Zaprowadz was do pana batalionskomendanta. Gdy Szwejk znalazł si w wagonie sztabowym, porucznik Lukasz drugimi drzwiami wyszedł z wagonu na peron. Podporucznik Dub meldował panu kapitanowi Sagnerowi o dziwnych zbytkach Szwejka w chwili, gdy dowódca batalionu był w bardzo dobrym usposobieniu, poniewa wino marki „Gumpoldskirchen” było naprawd wietne. - Aha, wi c wy nie chcecie marnowa drogiego czasu? - roze miał si zło liwie. - Matuszicz, chod cie no tu! Ordynans batalionu otrzymał rozkaz, e ma zawoła feldfebla 12 kompanii Nasaklo, który, jak wiadomo, był najwi kszym tyranem. Szwejkowi kazano da karabin. - Ten oto szeregowiec - rzekł kapitan Sagner do feldfebla Nasaklo - nie chce marnowa na pró no drogiego czasu. Zabra go za wagon i przez godzin wiczy z nim chwyty. Ale bez miłosierdzia i bez odpoczynku. Przede wszystkim raz za razem: Setzt ab, an, setzt ab! Przekonacie si , mój Szwejku, e nudzi si nie b dziecie -rzekł mu kapitan na odchodnym. I po chwili odzywała si za wagonem szorstka komenda, rozbrzmiewaj ca uroczy cie mi dzy szynami torów. Feldfebel Nasaklo, który grał w oko i akurat trzymał bank, ryczał jak w ciekły na cały bo y wiat: - Beim Fuss! Schultert! Beim Fuss! Schultert! Potem komenda ucichła na chwil i słycha było głos Szwejka, spokojny, pełen powagi: - Tego wszystkiego uczyłem si przed laty przy odbywaniu słu by wojskowej. Na komend „Beim Fuss!” - flint opiera si o prawy bok. Koniec kolby znajduje si na jednej linii z palcami nóg. Prawa r ka jest bez wysiłku oparta na lufie, a mianowicie tak, e du y palec obejmuje luf z tyłu, a inne palce obejmuj luf z przodu. Przy „Schultert!” - flinta wisi swobodnie na rzemieniu na prawym ramieniu, a wylot lufy zwrócony jest ku tyłowi. - Do tego gl dzenia - odezwał si znowu głos feldfebla Nasaklo. - Habt acht! Rechtsschaut! Herrgott, jak wy to robicie! Mam „Schultert!” Wi c przy „Rechtsschaut!” moja prawa r ka zje d a po rzemieniu na dół, obejmuje szyjk , a ja podrzucam głow na prawo. Potem „Habt acht!”, wi c praw r k chwytam rzemie , a głowa moja zwraca si prosto na pana. I znowu odzywał si głos feldfebla: - In die Balanz! Beim Fuss! In die Balanz! Schultert! Bajonett auf! Bajonett ab! Fällt das Bajonett! Zum Gebet! Vom Gebet! Kniet nieder zum Gebet! Laden! Schiessen halbrechts! Ziel Stabswagon! Distanz 200 Schritt... Fertig! An! Feuer!

354


Selzt ab! An! Feuer! An! Feuer! Setzt ab! Aufsatz normal! Patronen versorgen! Ruht! Felfebel skr cił papierosa. Szwejk za ogl dał tymczasem numer karabinu i zacz ł mówi : - 4268! Akurat taki sam numer miała pewna lokomotywa w P czkach na szesnastym torze szlaku. Mieli j wyprawi do depo w Łysej nad Łab do remontu, ale sprawa nie była wcale taka prosta, jak si zdaje, bo ten maszynista, panie feldfebel, co j miał prowadzi , nie umiał zachowywa w pami ci liczb. Wi c inspektor szlaku wezwał go do kancelarii i mówi: „Na szesnastym torze jest lokomotywa numer 4268. Ja wiem, e pan nie ma dobrej pami ci do liczb, a gdy si panu jak liczb wypisze na kartce, to pan kartk gubi. Skoro wi c ma pan tak słab pami do liczb, to prosz uwa a , a ja panu dowiod , e to bardzo łatwo zapami ta sobie jak kolwiek liczb . Patrz pan: lokomotywa, któr ma pan odstawi do Łysej nad Łab , ma numer 4268. Wi c baczno : pierwsza liczba czwórka, druga - dwójka. Mo esz pan ju zapami ta 42, to jest dwa razy dwa, o ile bierze si rzecz od dwójki, albo te mamy 4 podzielone przez 2 równa si dwom i znowu masz pan 4 i 2 obok siebie. A teraz, tylko nic si pan nie bój, ile to b dzie dwa razy cztery? Osiem, nieprawda ? Wi c wbij pan sobie w pami , e ósemka z tej liczby jest ostatni w tym szeregu. Gdy wi c ju pan wie, e pierwsza liczba jest 4, potem idzie 2, a czwarta jest 8, to i trzeci zapami ta nietrudno, je li si sprytnie zabra do rzeczy. Strasznie to proste, bo chodzi o 6. Pierwsza 4, druga 2, czyli e razem 6. Murowane i pewne, e tej szóstki z trzeciego miejsca zapomnie nie mo na. I oto masz pan liczb 4268 utkwion w głowie na zawsze. Albo te mo e pan doj do tych samych wyników w sposób jeszcze prostszy...” Feldfebel przestał pali i wytrzeszczył oczy na Szwejka. - Kappe ab! - zamruczał pod nosem, a Szwejk z wielk powag mówił dalej: - Wi c zacz ł mu obja nia ten łatwiejszy sposób, eby numer lokomotywy 4268 nie wyleciał z pami ci. Gdy si od 8 odejmuje 2, zostaje 6. A wi c ju masz 68. Sze mniej dwa równa si cztery, jest wi c i czwórka, czyli 4-68, a gdy si wstawi na drugie miejsce dwójk , to si ma cał liczb : 4-2-6-8. Mo na t rzecz zrobi jeszcze łatwiej, przy pomocy mno enia i dzielenia, a rezultat jest taki sam. Pami taj pan tylko tyle, e dwa razy 42 równa si 84. Rok ma dwana cie miesi cy. Odliczamy wi c dwana cie od 84 i pozostaje 72, od tego odliczamy jeszcze 12 miesi cy, mamy 60. Szóstka jest murowana, a zero odrzucamy. Wiemy ju 42, 68, 4. Kiedy my ju skre lili zero, to skre limy i t czwórk na ko cu i znowu ogromnie jasno i wyra nie otrzymujemy 4268, czyli numer lokomotywy, któr trzeba odstawi do depo w Łysej nad Łab . A z dzieleniem sprawa te jest nietrudna. Wyliczam sobie koeficjent według taryfy celnej. Czy panu słabo, panie feldfebel? Je li pan chce, to mog zacz od general de charge. Fertig! Hoch an! Feuer! E, do pioruna! Pan kapitan nie powinien był wysyła nas na takie ostre sło ce. Trzeba lecie po nosze. Przywołany lekarz stwierdził pora enie słoneczne albo te ostre zapalenie opon mózgowych. Kiedy feldfebel odzyskał przytomno , Szwejk, stoj c nad nim, rzekł: - Musz to panu doko czy . Czy pan my li, panie feldfebel, e ten maszynista sobie to zapami tał? Wszystko pomieszał i popl tał, i pomno ył przez trzy,

355


poniewa przypomniał sobie o Trójcy Bo ej. No i nie znalazł tej lokomotywy, która zapewne jeszcze ci gle stoi na torze 16. Feldfebel znowu zamkn ł oczy. Szwejk wrócił do wagonu i na pytanie, gdzie bawił tak długo, odpowiedział: - Kto innych uczy laufszrytu, sam musi robi sto razy „Schultert”! Na ko cu wagonu, w k cie trz sł si ze strachu Baloun. Pod nieobecno Szwejka, kiedy si kura dogotowywała, ze arł pół jego porcji. Jeszcze przed odjazdem eszelonu nadszedł inny poci g wojskowy z ołnierzami, nale cymi do przeró nych oddziałów. Byli to ołnierze zapó nieni, a tak e rekonwalescenci ze szpitali, doganiaj cy swoje oddziały, i inne podejrzane indywidua, wracaj ce z miejsca odkomenderowania lub z aresztów. Z poci gu tego wysiadł tak e jednoroczny ochotnik Marek, który swego czasu oskar ony był o bunt, poniewa nie chciał czy ci wychodków, ale s d dywizyjny go uniewinnił, dochodzenie przeciwko niemu zostało umorzone i dlatego Marek zjawił si w wagonie sztabowym, aby si zameldowa swemu dowódcy batalionu. Jednoroczny ochotnik Marek dotychczas nie był nigdzie przydzielony, poniewa w drował z aresztu do aresztu. Kapitan Sagner, ujrzawszy jednorocznego ochotnika Marka i przyj wszy od niego papiery dotycz ce jego powrotu, skrzywił si , bo na papierach była uwaga: „Politisch verdächtig! Vorsicht!” Nie ucieszył si z przybycia jednoroczniaka, ale na szcz cie przypomniał sobie latrynowego generała, który tak interesuj co zalecał mu uzupełnienie batalionu przez batalionsgeschichtsschreibera. - Jeste pan bardzo opieszały, jednoroczny ochotniku - rzekł kapitan Sagner. W szkole jednoroczniaków byłe pan istn plag . Zamiast stara si o to, aby si wybi i zaj miejsce, jakie si panu przy pa skiej inteligencji nale y, w drował pan z aresztu do aresztu. Pułk wstydzi si musi za pana, panie jednoroczny ochotniku, ale bł dy swoje mo e pan naprawi przez gorliwe spełnianie swoich obowi zków. Znajdzie pan znowu miejsce w ród porz dnych ołnierzy. Niech pan siły swoje z zapałem odda batalionowi. Zrobi prób z panem. Jest pan inteligentnym człowiekiem i zapewne ma pan zdolno ci literackie, umie pan pisa . Czyni panu propozycj . Ka demu batalionowi podczas wojny potrzebny jest kronikarz, który zapisywałby wiernie wszystkie czyny batalionu na polu chwały. Trzeba zapisywa wszystkie zwyci skie marsze, wszystkie wyj tkowe i uroczyste chwile z ycia batalionu, notowa wydarzenia, w których batalion odgrywa wybitn rol , i w ten sposób pomału gromadzi materiał do dziejów armii. Rozumie pan? - Posłusznie melduj , e rozumiem, panie kapitanie. Chodzi tu o epizody z ycia wszystkich oddziałów. Batalion ma swoje dzieje. Pułk na podstawie dziejów swoich batalionów układa dzieje własne. Historia pułków składa si na dzieje brygady, historia brygad na dzieje dywizji itd. Doło wszelkich stara , panie kapitanie. - Jednoroczny ochotnik Marek poło ył r k na sercu. - B d zapisywał z prawdziw miło ci wszystkie uroczyste dni naszego batalionu, osobliwie teraz, gdy ofensywa rozwija si w całej pełni i gdy niebawem nasz batalion za ciele pobojowisko swoimi bohaterskimi synami. Sumiennie zapisywa b d wszystkie wielkie wydarzenia, których nie braknie, aby karty dziejów naszego batalionu usiane były wawrzynami.

356


- B dzie pan si znajdował przy sztabie batalionu, panie jednoroczny ochotniku, i zwróci pan uwag na to, kto był przedstawiony do odznaczenia, b dzie pan zapisywał, oczywi cie według naszych wskazówek, wszystkie marsze i wypadki, które charakteryzowałyby w sposób osobliwy waleczno batalionu i jego elazn dyscyplin . Niełatwa to praca, ale mam nadziej , e posiada pan tyle talentu obserwacyjnego, e przy odpowiednich wskazówkach z mojej strony zdoła pan wynie nasz batalion ponad inne oddziały. Wyprawiam depesz do pułku, e mianowałem pana batalionsgeschichtsschreiberem. Niech pan si zgłosi do sier anta rachuby Va ka z 11 kompanii, eby panu dał miejsce w wagonie. U niego jest jeszcze wzgl dnie najwi cej miejsca. I niech mu pan powie, eby do mnie przyszedł. Oczywi cie, e zaliczony pan b dzie do sztabu batalionu. Zrobi si to rozkazem do batalionu. Kucharz-okultysta spał. Baloun dr ał ci gle, poniewa otworzył ju tak e sardynki porucznika Lukasza, sier ant rachuby Vaniek udał si do kapitana Sagnera, a telegrafista Chodounsky, zb bniwszy gdzie na stacji butelk jałowcówki, wypił j i znajduj c si teraz w bardzo sentymentalnym nastroju, piewał: Póki w słodkich dniach bł dziłem, Wierno wszystko przyrzekało, Pier ma wiar oddychała, Serce wszystko kochało. Lecz gdym spostrzegł, e ta ziemia Jest fałszywa niby szakal, Zwi dła wiara, zwi dła miło , A ja z alu gorzkom płakał. Potem wstał, podszedł do stołu sier anta rachuby Va ka i na wiartce papieru wypisał wielkimi literami: „Niniejszym prosz uprzejmie o mianowanie mnie i awansowanie na tr bacza batalionu. Chodounsky - telegrafista.” Kapitan Sagner niezbyt długo rozmawiał z sier antem rachuby Va kiem. Zwrócił mu jedynie uwag na to, e tymczasem batalionsgeschichtsschreiber, jednoroczny ochotnik Marek, znajdowa si b dzie w wagonie razem ze Szwejkiem. - Mog panu powiedzie tylko tyle, e ten Marek, e tak powiem, jest podejrzany. Politisch verdächtig. Ale, miły Bo e, dzisiaj to nic osobliwego. Kogó to nie uwa a si za podejrzanego?! Istniej ró ne podejrzenia. Pan mnie chyba rozumie. Wi c tyle tylko panu powiem, e gdyby zacz ł co wygadywa , jednym słowem, co takiego, to trzeba go zaraz przywoła do porz dku, ebym i ja nie miał z tego przykro ci. Powie mu pan po prostu, eby dał spokój i nie gadał, i b dzie dobrze. Oczywi cie, nie chodzi o to, eby pan zaraz leciał do mnie ze skarg . Przyjacielskie napomnienie jest zawsze lepsze ni jaki głupi donos. Jednym słowem, nie ycz sobie dowiadywa si o niczym, poniewa ... Rozumiesz pan. Takie rzeczy rzucaj zawsze cie na cały batalion.

357


Po powrocie od kapitana Sagnera sier ant Vaniek poci gn ł jednorocznego ochotnika Marka na bok i rzekł do niego: - Człowieku! Pan jeste podejrzany, ale to nic nie szkodzi. Tylko niech pan tu du o nie wygaduje przed tym Chodounskim, telegrafist . Ledwo wyrzekł te słowa, Chodounsky przypl tał si do nich, rzucił si sier antowi rachuby na szyj i łkaj c po pijacku, zacz ł piewa : Gdy mnie wszyscy opu cili, Ja na pier tw głow schyl , Na twym wiernym, dobrym sercu Moja ało spocznie chwil . W oku twoim ogie płonie Niby gwiazda w czystym niebie, A twe usta szepcz słodko: Nigdy nie opuszcz ciebie! - My si nigdy nie opu cimy! - wrzeszczał Chodounsky. - Co tylko usłysz przez telefon, zaraz wam powiem. Ja sram na przysi g . Baloun siedz cy w k cie prze egnał si przej ty groz i gło no zacz ł si modli . - Matko Boska, nie odrzucaj mego ałosnego wołania, ale wysłuchaj mnie miło ciwie i pociesz mnie dobroci swoj . Wspomó mnie biednego, który wołam do Ciebie z tego padołu płaczu z yw wiar , mocn nadziej i gor c miło ci . O, Królowo Niebieska, wesprzyj mnie or downictwem Twoim i uczy , abym w miło ci bo ej i pod ochron Twoj a do ko ca ycia mego wytrwał... Błogosławiona Panna Maria widocznie uj ła si za nim, albowiem jednoroczny ochotnik z niewielkiego swego tobołka wyj ł po chwili kilka pudełek sardynek i ka demu dał po jednym. Baloun natychmiast otworzył kuferek porucznika Lukasza i wło ył tam z powrotem pudełko sardynek, które jakby z nieba spadło dla niego. Ale gdy wszyscy pootwierali swoje pudełka i delektowali si smacznymi rybkami, Baloun nie oparł si pokusie. Wyj ł pudełko z kuferka, otworzył je i z wielk arłoczno ci pochłon ł jego zawarto . I wtedy niebo i błogosławiona Panna Maria odwróciła si od niego, bo wła nie w chwili gdy dopijał oliw z blaszanki, przed wagonem ukazał si ordynans batalionu Matuszicz i wołał: - Balounie, pan oberlejtnant kazał, eby mu natychmiast zaniósł jego sardynki. - No, dostanie on teraz po g bie! - rzekł sier ant Vaniek. - Z pró nymi r koma lepiej wcale nie chod do niego - rzekł Szwejk: - We przynajmniej ze sob pi pustych pudełek. - Co te mogli cie zrobi takiego, e Bóg was tak karze? - rzekł jednoroczny ochotnik. - W przeszło ci waszej musieli cie popełni jaki wielki grzech. Czy nie dopu cili cie si czasem wi tokradztwa? Czy nie skradli cie proboszczowi szynki, gdy si w dziła? Czy nie dobrali cie si do jego mszalnego wina w piwnicy? Czy jako pachol nie włazili cie na grusze w pleba skim ogrodzie?

358


Kiwaj c si na wszystkie strony, Baloun oddalił si z wyrazem jakiej rozpaczliwej beznadziejno ci w oczach. Jego um czona twarz zdawała si mówi : „Kiedy nareszcie sko cz si te wszystkie udr ki?” - Wy cie, mój bracie, zapomnieli o Bogu - rzekł jednoroczny ochotnik słysz c westchnienia Balouna - wy nawet nie umiecie pomodli si porz dnie, eby Pan Bóg uczynił koniec waszemu n dznemu ywotowi. Szwejk dodał do tych słów. - Bo nasz Baloun ci gle jeszcze nie mo e si zdecydowa , eby całe swoje ycie ołnierskie, swój charakter, słowa, czyny i mier swoj po wi ci miłosierdziu bo emu, jak mawiał mój feldkurat Katz, gdy wypił za wiele i przypadkowo wlazł na ulicy na jakiego ołnierza. Baloun j kn ł, e ju utracił ufno w Boga, bo tyle razy nadaremnie modlił si , eby mu Bóg dał siły przetrzyma i eby mu jako skurczył ten oł dek. - Ju jest tak od dawna - narzekał. - To ju stara choroba ten głód nienasycony. Z tego powodu ona moja z dzie mi odbywała pielgrzymk do Klokot. - Znam Klokoty - zauwa ył Szwejk - to w pobli u Tabora. Maj tam bardzo bogaty obraz Przenaj wi tszej Panienki z fałszywymi brylantami i pewien ko cielny ze Słowacji chciał ten obraz okra . Człowiek to był bardzo pobo ny. Przyjechał wi c i pomy lał, e mo e mu si uda lepiej, gdy naprzód oczy ci si ze wszystkich starych grzechów, a przy spowiedzi napomkn ł tak e o tym, e zamierza okra Przenaj wi tsz Panienk . Oczywi cie nie tylko e nie zd ył odmówi tych trzystu Ojcze nasz, które mu ksi dz dał na pokut , aby mu zaraz nie uciekł, ale nawet słowa nie wymówił, ju go słudzy ko cioła prowadzili ze wi tyni prosto na posterunek andarmerii. Kucharz-okultysta zacz ł si sprzecza z telegrafist Chodounskim, czy zachodzi tu straszliwy, wołaj cy o pomst do nieba wypadek zdrady tajemnicy spowiedzi, czy te w ogóle rzecz niewarta gadania, skoro brylanty były fałszywe. Wreszcie wszak e kucharz przekonał Chodounskiego, e to była karma, a wi c los predestynowany z dalekiej nieznanej przeszło ci, kiedy to ten ko cielny ze Słowacji był jeszcze głowonogiem na jakiej nieznanej planecie. Tak samo przypiecz towany był los spowiednika. Temu paterowi z Klokot było pisane, e zdradzi tajemnic spowiedzi, kiedy był jeszcze, dajmy na to, gryzoniem z gatunku torbaczy, dzisiaj ju zaginionych. Aczkolwiek ze stanowiska prawnego podług ustaw kanonicznych udziela si rozgrzeszenia nawet wtedy, gdy chodzi o kradzie mienia klasztornego. Do tych wywodów dodał Szwejk tak bardzo prost uwag : - Tak to, tak, aden z nas nie wie, co b dzie wyrabiał za par milionów lat, i dlatego niczego nie powinni my si wyrzeka . Oberlejtnant Kvasniczka za czasów, kiedy jeszcze słu ył w Ergänzungskommando w Karlinie, mawiał do nas podczas swoich wykładów szkolnych: „Nie my lcie sobie, wy gówniarze, wy gnu ne krowy oraz wieprze, e słu ba wojskowa sko czy si dla was ju na tym wiecie. My si jeszcze po mierci spotkamy z sob , a ja wam spreparuj taki czy ciec, e zbaraniejecie na czysto, wy bando wi ska!”

359


Tymczasem Baloun, który w beznadziejnej swojej rozpaczy był przekonany, e mówi tylko o nim i e ka de słowo dotyczy jego osoby, spowiadał si dalej ze swojej biedy: - Nawet Klokoty nic mi na mój wieczny głód nie pomogły. ona z dzie mi wraca z pielgrzymki i zaraz zaczyna liczy kury. Nie doliczyła si jednej czy dwóch. Ale có ja na to mogłem poradzi ? Wiedziałem przecie , e kury s potrzebne do znoszenia jaj, ale wychodz na podwórze, popatrz na kury i nagle czuj w oł dku otchła , ale po godzinie ju lepiej, bo kura zjedzona. Pewnego razu, gdy ona z dzie mi znowu była w Klokotach i wszyscy modlili si , eby tatu tymczasem nic nie ze arł i nie narobił nowej szkody, chodz sobie po podwórzu i nagle napatoczył mi si pod nogi indyk. Wtedy omal e nie przypłaciłem tego yciem. W gardle utkwiła mi ko z uda tego indyka i gdyby nie mój mały młynarczyk, chłopczyna wawy i roztropny, który mi ten gnacik z gardła wyj ł, to ju bym dzisiaj nie siedział tu z wami i nie byłbym si tej wiatowej wojny doczekał... Tak, tak, ten mój młynarczyk to był chłopczyk bardzo roztropny. Malutki był, szelma, ruchliwy, tłu ciutki, okr glutki... Szwejk podszedł do Balouna i rzekł: - Wysu j zyk. Baloun wywalił na Szwejka j zyk, a Szwejk obejrzawszy go zwrócił si do wszystkich obecnych w wagonie i mówił: - Zaraz wiedziałem, e ze arł i tego młynarczyka. Przyznaj si , kiedy go ze arł! Pewno znowu wtedy, gdy ona z dzie mi odprawiała pielgrzymk do Klokot. Baloun zrozpaczony składał r ce i błagał: - Dajcie mi spokój, koledzy! Jeszcze takie drwiny ze strony kolegów... - My was z tego powodu nie pot piamy - rzekł jednoroczny ochotnik. Przeciwnie, bo wida , e b dzie z was dobry ołnierz. Gdy Francuzi w czasach wojen napoleo skich oblegali Madryt, to hiszpa ski dowódca twierdzy madryckiej przed poddaniem fortecy zjadł swego adiutanta bez soli. No, to ju wielkie po wi cenie, poniewa adiutant nasolony byłby stanowczo strawniejszy. Jak te ma na imi , panie rechnungsfeldfebel, ten nasz adiutant batalionowy? Ziegler? Chuderlawa bestia. Z niego nie dałoby si zrobi porcji nawet na jedn kompani . - Patrzcie, pa stwo. Baloun ma w r ku ró aniec - rzekł Vaniek, sier ant rachuby. Rzeczywi cie, Baloun u szczytu swej rozpaczy szukał ratunku w drobnych kulkach pistacjowych, z fabryki „Mortiz i Löwenstein” w Wiedniu. - Ten ró aniec te z Klokot - rzekł smutny Baloun. - Wtedy, gdy mi go przynie li, ze arłem dwie g ski, ale to nie adne mi so, to galareta. Po chwili w całym poci gu powtarzano rozkaz, e za kwadrans si jedzie. Poniewa nikt w to nie wierzył, wi c pomimo całej ostro no ci zdarzyło si , i ten i ów gdzie si zabł kał. Gdy poci g ruszył, brakowało osiemnastu szeregowców. Brakowało te feldfebla Nasaklo z 12 kompanii, bo kiedy poci g ju dawno znikł za Isatarcz , pan feldfebel w małym akacjowym gaziku za stacj w niewielkiej dolince ci gle jeszcze targował si z jak uliczn dziewk , która gwałtem domagała si od niego pi ciu koron, podczas gdy on proponował jej za

360


wy wiadczon mu grzeczno koron albo par razy w pysk. Ostatecznie doszło do tego drugiego wyrównania, i to z takim rozmachem, e na jej ryk zacz li si zbiega ludzie ze wszystkich stron.

361


Rozdział 23 Z HATVANU DO GRANIC GALICJI Przez cały czas podró y batalionu, który miał zbiera sław wojenn dopiero po przej ciu pieszo szlaku od Laborca do Galicji wschodniej, w wagonie, w którym znajdował si jednoroczny ochotnik i Szwejk, bezustannie prowadzono rozmowy mniej wi cej takie, jakie przy odrobinie dobrej woli mo na zawsze zakwalifikowa jako zdrad stanu. W mniejszych nieco rozmiarach takie same rozmowy prowadzono we wszystkich innych wagonach, a nawet w wagonie sztabowym, gdzie panowało du e niezadowolenie, poniewa we Füzesabony przyszedł z pułku rozkaz dotycz cy zreszt całej armii i obni aj cy oficerom porcj wina o ósemk litra. Rzecz prosta, e przy takiej sposobno ci nie zapomniano i o szeregowcach, którym porcj sago pomniejszono o jedno deko dla szeregowca, co było tym bardziej zagadkowe, e nikt nigdy saga w wojsku nie widział. Niemniej jednak trzeba było powiadomi o tym sier anta rachuby Bautanzla, który takim rozkazem czuł si ywo dotkni ty i jakby osobi cie okradziony. Wyraził si te , e sago jest dzisiaj rzecz rzadk i e za kilogram mo na by dosta przynajmniej osiem koron. We Füzesabony zauwa ono tak e i to, e jedna z kompanii zgubiła kuchni polow , a zauwa ono to dlatego, e na tej stacji miano wreszcie gotowa gulasz z kartoflami, na który taki nacisk kładł „latrinengeneral”. Dochodzenie ustaliło, e owej nieszcz snej polowej kuchni w ogóle z Brucku nie zabrano i e niezawodnie dotychczas stoi ona gdzie za barakiem nr 186, opuszczona i zimna. Personel tej kuchni został mianowicie na dzie przed wyjazdem aresztowany i osadzony na odwachu za awantury w mie cie, a umiał si tak sprytnie urz dzi , e jeszcze ci gle siedział, podczas gdy jego kompania marszowa ju dawno przeje d ała przez W gry. Kompania bez kuchni została wi c przydzielona do drugiej kuchni polowej, co oczywi cie musiało doprowadzi do zatargów. Mi dzy szeregowcami, których wyznaczono z obu kompanii do skrobania kartofli, doszło do ostrej kontrowersji, poniewa jedni i drudzy twierdzili, e nie my l by takimi osłami, eby harowa na innych. Ale w ko cu pokazało si , e ten gulasz z kartoflami to tylko manewr, eby ołnierzy zawczasu przyzwyczai do tego, co si podczas wojny cz sto zdarza, a mianowicie, e gdy si gulasz przyrz dza, raptem przychodzi rozkaz: „Alles zurück!” - gulasz si z kotłów wylewa i wszyscy musz oby si smakiem. Było to wi c co w rodzaju wiczenia, nie takiego znowu tragicznego, ale w ka dym razie pouczaj cego. Kiedy miano gulasz rozdawa , przyszedł rozkaz wsiadania do wagonów i po chwili poci g p dził do Miszkolca. Nawet tam nie rozdano gulaszu, bo na torze stały rosyjskie wagony i szeregowcom nie pozwolono wysiada . ywa wyobra nia ołnierzy ustaliła natychmiast, e gulasz b dzie rozdawany dopiero w Galicji, po opuszczeniu poci gu, gdy oka e si , e jest zepsuty i gdy trzeba b dzie wyla go jako niezdatny do u ytku. Nast pnie wie li gulasz na Tiszalac, Sambor, a gdy ju nikt nie przypuszczał, e gulasz b dzie rozdawany, poci g zatrzymał si w Nowym Mie cie pod

362


Sátoraljaújhely, gdzie znowu rozpalono ogie pod kotłami, gulasz odgrzano i rozdano go w ko cu. Stacja była przepełniona, naprzód miały by wyprawione dwa poci gi z amunicj , po nich dwa eszelony artylerii i poci g z oddziałem pontonierów. W ogóle na stacji tej zgromadziły si poci gi z wojskami ró nych rodzajów broni. Za stacj huzarzy-honwedzi wzi li w obroty dwóch polskich ydków, którym odebrali całe kosze wódki, a teraz w dobrych humorach, zamiast zapłaci , bili ich po twarzy, na co prawdopodobnie mieli zezwolenie, poniewa w pobli u stał ich rotmistrz i z miłym u miechem przygl dał si całej tej scenie. Jednocze nie za za magazynem kilku innych huzarów zabawiało czarnookie córeczki bitych ydów si gaj c im pod sukienki. Stał tu tak e poci g z oddziałem lotniczym. Na dalszych za torach stały wagony ze zniszczonym sprz tem wojennym. Wida tu było zestrzelone aeroplany, porozrywane lufy armat. Podczas gdy nowy sprz t wojenny kierowany był na plac boju, te oto szcz tki siły i chwały powracały do kraju dla naprawy i rekonstrukcji. Podporucznik Dub oczywi cie tłumaczył ołnierzom, którzy znajdowali si w pobli u, e te szcz tki to zdobycz wojenna; zauwa ył te , e w pobli u stoi Szwejk i mówi o czym z wielkim o ywieniem. Podszedł tedy ku niemu i usłyszał stateczne wywody Szwejka: - Czy tak, bratku, czy owak, a zawsze to zdobycz wojenna. Szpetna to wprawdzie i niemiła sprawa, e tu i ówdzie czytasz na lawecie „k. u. k. Artilleri Division”, ale to niezawodnie jest tak, e taka armata wpadła kiedy w r ce Moskali, a my odebrali my j sobie. Taka zdobycz wojenna jest daleko cenniejsza, poniewa ... - Poniewa - rzekł uroczy cie zauwa ywszy podporucznika Duba nieprzyjacielowi nie nale y pozostawia w r ku nic a nic. Rzecz ma si tak samo jak z Przemy lem albo jak z tym ołnierzem, któremu nieprzyjaciel w bitwie wyrwał z r k manierk . Było to jeszcze za czasów wojen napoleo skich, a ten ołnierz udał si w nocy do obozu nieprzyjacielskiego po swoj manierk i jeszcze na czysto zarobił, poniewa nieprzyjaciel fasował na noc wódk . - Mój Szwejku, wyno cie mi si st d i starajcie si , ebym was tu wi cej razy nie spotkał - rzekł podporucznik Dub. - Rozkaz, panie lejtnant - odpowiedział Szwejk i poszedł ku drugiej grupie wagonów. Gdyby podporucznik Dub usłyszał, co Szwejk jeszcze dodał, to byłby niezawodnie wyskoczył z uniformu, aczkolwiek Szwejk zacytował tylko ów niewinny biblijny werset: „Maluczko, a nie ujrzycie mnie, i znowu maluczko, a ujrzycie mnie.” Podporucznik Dub pomimo wszystko był jeszcze taki głupi, e zwracał uwag ołnierzy na pewien aeroplan jako na zdobycz wojenn , chocia na kadłubie tego aeroplanu wida było wyra ny napis: „Wiener Neustadt”. - Ten aeroplan zestrzelili my Rosjanom pod Lwowem - rzekł podporucznik Dub. Słowa te usłyszał porucznik Lukasz, przechodz cy tamt dy, i dodał gło no: - Przy czym obaj rosyjscy lotnicy spadli prosto na główk .

363


I szybko szedł dalej, my l c w duchu, e podporucznik Dub to porz dne bydl . Za innymi wagonami spotkał si Lukasz ze Szwejkiem; próbował go omin , bo na twarzy Szwejka wida było wyra nie, e człowiek ten du o ma na sercu ró nych spraw, którymi chciał si z nim podzieli . Ale Szwejk ruszył prostu ku niemu. - Ich melde gehorsam, Kompanieordonnanz Szwejk prosi o dalsze rozkazy. Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e ju pana szukałem w wagonie sztabowym. - Słuchajcie, Szwejku - rzekł porucznik Lukasz tonem zdecydowanie wrogim i odpychaj cym. - Wiecie, kim jeste cie i jak was nazwałem? - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e o takiej rzeczy nie zapomniałem, bo nie jestem znowu taki jak niejaki jednoroczny ochotnik elezny. Było to jeszcze na długo przed t wojn i stali my w Koszarach Karli skich. a tam był oberstem niejaki Flieder von Bumerang czy tak jako . Porucznik Lukasz mimo woli u miechn ł si słysz c oryginalne nazwisko, a Szwejk szybko opowiadał dalej: - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e ten nasz oberst był du o ni szy od Lobkowitz, tak e bardzo był podobny do małpy, a pana, nosił brod a la ksi gdy si rozzło cił, to skakał dwa razy wy ej, ni wynosił jego wzrost, wi c wszyscy nazywali my go kauczukowym dziadyg . Był wtedy jaki pierwszy maja, a my mieli my ostre pogotowie, za ten pułkownik w wigili tego dnia wygłosił do nas wielk mow , e niby dlatego mamy jutro siedzie wszyscy w koszarach i nie wychodzi na miasto, eby my w razie potrzeby na najwy szy rozkaz cał t socjalistyczn band mogli powystrzela . Tak samo wi c, je li który ołnierz ma dzisiaj wychodne, a nie wróci na czas i zasiedzi si na mie cie a do dnia nast pnego, to taki jest zdrajc ojczyzny, bo jak si porz dnie upije, to nie trafi w adnego socjalist i przy salwach b dzie strzelał w powietrze. Wi c ten jednoroczniak elezny wrócił do izby I powiada, e kauczukowy dziadyga zrobił jednak dobrze, i zwrócił uwag na dzie jutrzejszy. „Nikogo - powiada - do koszar i tak nie wpuszcza, wi c najlepiej nie wraca .” Posłusznie melduj , panie oberlejtnant. e jak powiedział, tak te zrobił. Ale ten oberst Flieder to był znowu dra nie byle jaki, Panie, wie nad jego dusz , wi c nazajutrz łaził po Pradze i rozgl dał si , czy nie zobaczy kogo z naszego pułku, kto si odwa ył przekroczy jego nakaz. Koło Bramy Prochowej spotkał naszego jednoroczniaka i zaraz na niego z wielkim krzykiem: „Ja ci dam. ja ci naucz , popami tasz!” Nagadał mu w tym gu cie jeszcze wi cej, zabrał go z sob i wlecze go do koszar, a po drodze ur ga mu brzydko i ci gle go si pyta o nazwisko. „Sielesny, Sielesny, ty si teraz posra , ja kontent, e złapa ciebie, ja tobie pokaza den ersten Mai! Sielesny, Sielesny, ty ju mój, ja ci wsadzi do aresztu, tsima w areszt!” eleznemu ju było wszystko jedno. Wi c gdy szli przez Porzecze koło piwiarni Rozvarzilów, elezny skoczył w bram , znikł jak kamfora i popsuł dziadydze uciech osadzenia go w areszcie. Pana obersta tak to rozsierdziło, i mu ten delikwent zwiał, e ze zło ci zapomniał na dobre jego nazwiska. Pomieszało si mu w głowie i gdy przybył do koszar, to zacz ł skaka a pod sufit i wrzeszczał, za oficer dy urny nie wiedział, dlaczego to kauczukowy dziadyga zacz ł raptem

364


mówi łaman czeszczyzn : „Miedziany aresztowa , nie Miedziany, Ołowiany aresztowa , Cynowy!” I tak si pan oberst m czył w dzie i ci gle pytał, czy ju aresztowali Miedzianego, Ołowianego, Cynowego. Kazał nawet całemu pułkowi stan do przegl du, ale poniewa było wiadomo, o co chodzi, wi c eleznego umie cili w szpitalu, jako e był technikiem dentystycznym. A oto stała si rzecz taka: jednemu z naszego pułku udało si przebi jakiego dragona w gospodzie „U Bucków”, który to dragon chodził za jego dziewczyn . Cały pułk musiał stan do przegl du, nawet chorzy z lazaretu, kto był słaby, tego dwaj koledzy podtrzymywali. Musiał wi c chc c nie chc c pokaza si tak e elezny. I wtedy na dziedzi cu czytali nam rozkaz do pułku, mniej wi cej w ten sens, e dragoni to tak e ołnierze i e nie nale y przebija ich bagnetem dlatego e s to nasi Kriegskameraden. Jeden z ochotników tłumaczył ten rozkaz, a nasz oberst rozgl dał si dokoła jak tygrys. Najprzód chodził przed frontem, potem poszedł za szeregi i nagle odkrył eleznego, chłopa jak góra. Bardzo to, panie oberlejtnant, było komiczne, gdy go wci gn ł do rodka czworoboku. Tamten jednoroczny ochotnik przestał tłumaczy rozkaz do pułku, a nasz pułkownik zacz ł skaka przed eleznym jak nie przymierzaj c pies, gdy szczeka, na kobył , i ryczał: „Ty mi nie uciekn , ty si nie schowa ! Ty Sielesny, Sielesny, a ja furt mówi Miedziany, Ołowiany, Cynowy. A on jest Sielesny, ten łobuz jest Sielesny, ja ci nauczy , Ołowiany! Cynowy! Miedziany! Du Mistvieh! Du Schwein! Du Sielesny! „Potem wlepił mu za to miesi c, ale po jakich dwóch tygodniach zacz ły go bole z by, a on przypomniał sobie, e elezny jest dentyst , wi c z aresztu kazał go przyprowadzi do lazaretu, eby mu wyrwał z b. elezny rwał mu ten z b z pół godziny, tak e dziadyg musieli co ze trzy razy obmywa . Jako go to ułagodziło, tak e darował eleznemu dwa tygodnie aresztu. Tak to bywa, panie oberlejtnant, gdy przeło ony zapomina nazwiska swego podwładnego. Ale podwładny nigdy nie powinien zapomnie nazwiska swego przeło onego, jak nas napominał pan oberst. I rzeczywi cie jeszcze po wielu latach pami tamy dobrze, e mieli my oberstera Fliedera. Mo e ta opowie była przydługa, panie oberlejtnant. - Wiecie, Szwejku - odpowiedział porucznik Lukasz - e im dłu ej słucham waszych opowiada , tym gł biej jestem przekonany, e nie macie szacunku dla swoich przeło onych. ołnierz nawet po wielu łatach powinien o przeło onych swoich mówi z szacunkiem i tylko dobrze. Porucznik Lukasz zaczynał odzyskiwa humor. - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant - przerwał mu Szwejk i zacz ł si tłumaczy - przecie pan oberst Flieder ju dawno nie yje, ale je li pan oberlejtnant sobie yczy, to mog opowiedzie o nim wiele dobrego. Bo on, panie oberlejtnant, był dla ołnierzy jak ten anioł. On był taki poczciwy jak wi ty Marcin, który rozdawał biednym i głodnym ludziom wi tomarci skie g si. Z pierwszym napotkanym ołnierzem dzielił si swoim oficerskim obiadem, a gdy przejadły si nam knedle dro d owe z powidłami, to kazał nam dawa na obiad wieprzowy gulasz z kluskami kartoflanymi. Podczas manewrów był uosobieniem dobroci dla nas wszystkich. Gdy my przybyli do Królewic Dolnych, to wydał rozkaz, aby my wypili cały tamtejszy browar na jego koszt, a na swoje imieniny

365


albo urodziny kazał napiec zaj cy w mietanie dla całego pułku i do tego knedle z bułki. To był taki zacny człowiek, e razu pewnego, panie oberlejtnant... Porucznik Lukasz po przyjacielsku trzepn ł Szwejka przez ucho i rzekł: - No, id ju , stary łobuzie, i przesta gada . - Zum Befehl, Herr Oberleutnant! Szwejk oddalał si w kierunku swego wagonu, a tymczasem przed eszelonem batalionu, tam gdzie w wagonie znajdowały si aparaty telefoniczne i druty, odgrywała si nast puj ca scena. Przed wagonem stał posterunek, poniewa z rozporz dzenia kapitana Sagnera wszystko musiało by feldmässig. Wartowników rozstawiono wi c po obu stronach wagonów, a ka demu z nich podano z kancelarii batalionu „Feldruf” i „Losung”. Tego dnia Feldruf był „Kappe”, a Losung „Hatvan”. Przy wagonie telefonicznym wartownikiem, który miał sobie zapami ta oba te słowa, był Polak z Kołomyi; do 91 pułku dostał si jakim dziwnym trafem. Oczywi cie, e nie miał poj cia, co to jest ,.Kappe”, ale poniewa miał jak tak skłonno do mnemotechniki, wi c zapami tał sobie tyle przynajmniej, i słowo zaczyna si na „k” i brzmi jak: kawa. Gdy wi c podporucznik Dub podszedł do niego i zapytał o feldruf, wartownik z wielk dum odpowiedział: „Kafe”. Było to rzecz całkiem naturaln , bo Polak z Kołomyi, słysz c to słowo, przypomniał sobie kaw , otrzymywan w obozie w Brucku na niadanie i na kolacj . Wi c gdy jeszcze raz wrzasn ł: „Kafe!”, a podporucznik Dub, niezadowolony z odpowiedzi, zbli ał si do niego coraz bardziej, wówczas wartownik, pami tny przysi gi i obowi zku stra uj cego ołnierza, krzykn ł gro nie: „Halt!” - a gdy podporucznik zrobił jeszcze dwa kroki, ci gle domagaj c si feldrufu, ołnierz wymierzył przeciw niemu karabin, a nie umiej c dobrze po niemiecku, krzyczał przedziwn polsko-niemieck mieszanin : - B d szajsu, b d szajsu. Podporucznik Dub zrozumiał, e si nie dogada, i zacz ł si cofa . - Wachtkommandant! Wachtkommandant! - krzyczał gło no. Przybiegł plutonowy Jelinek, który rozstawiał warty, i sam zapytał o feldruf, a za nim znowu powtórzył pytanie podporucznik Dub. W odpowiedzi brzmiało po całej stacji wci to samo słowo: „Kafe! Kafe!” Z wagonów zacz li wyskakiwa ołnierze z mena kami w przekonaniu, e b dzie wydawana kawa, i sko czyło si na popłochu i zamieszaniu, a poczciwego wartownika rozbrojono i zaprowadzono do wagonu aresztanckiego. Ale podporucznik Dub miał w podejrzeniu Szwejka, e to on wywołał całe zamieszanie, bo jego pierwszego widział wychodz cego z wagonu z mena k i słyszał jego głos: - Z mena kami po kaw ! Z mena kami po kaw ! Po północy poci g ruszył na Ladovce i Trebiszov, gdzie z rana przywitało go stowarzyszenie weteranów, które pomieszało sobie ten marszbatalion z 14 marszbatalionem w gierskiego pułku honwedów. Honwedzi przejechali przez stacj jeszcze w nocy. Weterani podpili sobie z samego rana i swoim wrzaskiem: „Isten, áld meg a királyt!” zbudzili ze snu cały batalion. Kilku bardziej u wiadomionych ołnierzy wychyliło si z wagonu ze słowem powitania:

366


- Całujcie nas w dup ! Éljen! Na co znowu weterani odpowiedzieli wrzaskiem, a okna w wagonach brz czały: - Éljen! Éljen a tizennegyedik regiment! Po pi ciu minutach poci g jechał dalej na Humienne. Tu ju jasno i wyra nie wida było lady walk z czasów, gdy Rosjanie ci gn li ku dolinie Cisy. Na zboczach były prymitywne rowy strzeleckie, a tu i ówdzie sterczały zgliszcza siedzib, a wie o przylegaj ce do nich bruzdy wiadczyły, e wła ciciele ju wrócili. Gdy poci g przybył na stacj , i na niej wida było lady walk. Poczyniono szybko przygotowania do obiadu, a ołnierze mieli tymczasem sposobno przekona si , jak władze austriackie post puj z mieszka cami po ust pieniu Rosjan spokrewnionych z tymi mieszka cami religi i j zykiem. Na peronie w otoczeniu w gierskich andarmów stała gromadka zaaresztowanych Rusinów w gierskich. ród nich było kilku popów, nauczycieli i chłopów z całej okolicy. Wszyscy mieli r ce powi zane z tyłu i sp tani byli parami. Ludzie ci mieli przewa nie posiniaczone nosy i poranione głowy, bo zaraz po aresztowaniu zostali dora nie obici przez andarmów. O par kroków dalej jeden z andarmów w gierskich bawił si aresztowanym popem. Uwi zał go na postronku za lew nog , postronek trzymał w r ku i kolb pop dzał popa, aby ta czył czardasza. andarm szarpał postronkiem, pop padał na nos, a poniewa r ce miał zwi zane w tyle, wi c nie mógł wsta , robił rozpaczliwe wysiłki, aby si przewróci na plecy i w ten sposób wsta z ziemi. andarma tak serdecznie bawił ten widok, i za miewał si do łez, a gdy pop ju si podnosił, znowu szarpał postronkiem i pop znowu padał na nos. Koniec tej scenie poło ył oficer andarmerii, który rozkazał andarmom, aby zanim nadejdzie poci g, zaprowadzili aresztantów do pobliskiej szopy, gdzie mog ich bi do woli, a nikt tego widzie nie b dzie. O tym epizodzie w wagonie sztabowym zawi zała si rozmowa i rzec mo na, e na ogół wi kszo była przeciwko takiemu zn caniu si nad lud mi. Podchor y Kraus był zdania, e skoro ju ci aresztowani s zdrajcami, to trzeba wiesza ich na miejscu bez zn cania si nad nimi, natomiast podporucznik Dub nie miał nic przeciwko widzianej scenie i tłumaczył j tak, e andarmi mszcz si wła nie za zamach sarajewski, którego ofiar padł arcyksi Franciszek Ferdynand i jego mał onka. Dla dodania powagi swoim słowom powiedział, e prenumerował pewne pismo, a w tym pi mie jeszcze przed wybuchem wojny w lipcowym numerze był artykuł o tym, i bezprzykładna zbrodnia sarajewska pozostawia w sercach ludzkich nie zagojon ran , tym bole niejsz , e zbrodnia ta zniszczyła ycie nie tylko przedstawiciela władzy wykonawczej pa stwa, lecz tak e pozbawiła ycia jego wiern i ukochan mał onk . Zbrodnia ta zniszczyła szcz liwe, przykładne ycie rodzinne i osierociła dzieci przez wszystkich ukochane. Porucznik Łukasz mrukn ł pod nosem, e wida i tutaj ci andarmi prenumerowali to samo pismo i czytywali ów wzruszaj cy artykuł. W ogóle wszystko zaczynało budzi w nim gł bokie uczucie wstr tu. Postanowił upi si , eby uciec od weltschmerzu. Wyszedł z wagonu i szukał Szwejka.

367


- Słuchajcie, Szwejku - rzekł do niego - nie wiecie, gdzie mo na by tu dosta butelk koniaku? Czuj si jako niedobrze. - To wszystko, posłusznie melduj , panie oberlejtnant, z powodu zmiany pogody. Mo e si zdarzy , e gdy przyb dziemy na front, to pan si b dzie czuł jeszcze gorzej. Im bardziej oddala si człowiek od swojej pierwotnej bazy wojennej, tym mu słabiej we wn trzu. Pewien ogrodnik ze Strasznic, Józef Kalenda, te si kiedy oddalił od domu, poszedł ze Strasznic do Vinohrady, zatrzymał si w gospodzie „Na Przystanku” i czuł si jeszcze jako tako, ale gdy si znalazł na ulicy Koronnej, to pocz wszy od samego wodoci gu nie opuszczał ani jednej gospody a poza ko ciół w. Ludmiły i słabł coraz bardziej. Ale si tym nie zra ał, bo w wigili tego dnia zało ył si w knajpie „Pod Remiz ” w Strasznicach z jednym tramwajarzem, e obejdzie wiat dokoła w ci gu trzech tygodni. Oddalał si wi c coraz bardziej od swego domu, a dotarł do „Czarnego Browaru” na Placu Karola, a stamt d poszedł na Mał Stran do w. Tomasza do piwiarni, nast pnie do restauracji „U Montagów”, do „Króla Brabanckiego”, a w ko cu do browaru klasztoru strahovskiego. Ale w tych okolicach zmiana klimatu ju mu si na dobre dawała we znaki. Dotarł a do Placu Loreta skiego, a tam ogarn ła go nagle taka t sknota za stronami rodzinnymi, e rzucił si na ziemi , tarzał si na chodniku i wrzeszczał: „Ludzie kochane, ja ju dalej nie pójd , ja, powiada, przepraszam pana oberlejtnanta, na cał podró dokoła wiata gwi d ”. Ale je li pan sobie yczy, panie oberlejtnant, to za koniakiem rozejrze si mog . Tylko eby mi tymczasem poci g nie uciekł. Porucznik Łukasz zapewnił go, e poci g ruszy dopiero za dwie godziny, i powiedział mu, e koniak sprzedaj potajemnie na butelki tu za stacj , e kapitan Sagner posyłał tam ju Matuszicza, który za 15 koron przyniósł butelk przyzwoitego trunku. Wi c daje mu oto 15 koron, ale w razie czego niech nie mówi, e to dla porucznika Łukasza, bo wła ciwie jest to rzecz zakazana. - Niech pan b dzie spokojny, panie oberlejtnant - rzekł Szwejk - wszystko zrobi jak si patrzy, poniewa ja bardzo lubi rzeczy zakazane. Tak mi si zawsze zdarzało, i sam nie wiem jak, a znalazłem si raptem w czym zakazanym. Pewnego razu w Koszarach Karli skich nakazali nam... - Kehrt euch - marschieren - marsch! - przerwał mu porucznik Łukasz. Szwejk ruszył tedy przed siebie i wyszedł poza budynki stacyjne powtarzaj c sobie szczegóły swej wyprawy, a mianowicie, e koniak ma by dobry, wi c naprzód trzeba go skosztowa , e ta rzecz jest wła ciwie zakazana, wi c trzeba by ostro nym. Gdy wła nie skr cał za peron, zetkn ł si znowu z podporucznikiem Dubem. - Po co si tu szwendasz? Znasz mnie? - zapytał Szwejka. - Posłusznie melduj - odpowiedział Szwejk salutuj c - e nie ycz sobie pozna pana ze złej strony. Podporucznik Dub zdr twiał ze zgrozy, ale Szwejk stał spokojnie z r k przy daszku czapki i mówił dalej: - Posłusznie melduj , panie lejtnant, e pragn pozna pana tylko z pa skiej dobrej strony, eby mnie pan nie zmusił do płaczu, jak mi to pan obiecywał. Od takiego zuchwalstwa podporucznikowi Dubowi a si w głowie zakr ciło, ale zdobył si tylko na słowa pogró ki:

368


- Id na zbity łeb, gałganie! Jeszcze z sob pogadamy! Szwejk wyszedł ze stacji, a podporucznik Dub, ochłon wszy nieco, poszedł za nim. Za stacj , tu przy szosie, stał szereg koszy ustawionych dnem do góry, na których le ały koszałki, w koszałkach były ró ne niewinne przysmaki, jakie zazwyczaj kupuj dzieci szkolne. Były tam karmelki i cukierki ró nych kształtów i rozmiarów, a tak e kawałki ciemnego chleba z plasterkami salami, najniew tpliwiej ko skiego pochodzenia. Ale pod koszami stały butelki z ró nymi napojami alkoholowymi: z koniakiem, arakiem, jarz binówk i z innymi likierami i wódkami. Tu za rowem przydro nym znajdowała si buda i wła nie w tej budzie załatwiano wszystkie niedozwolone transakcje alkoholowe. ołnierze umawiali si o wszystko przy tych koszach-kramikach, po czym yd wyjmował spod niewinnego kosza butelk z wódk i pod kapot przenosił j do owej budy, gdzie znowu ołnierz chował j w kiesze u spodni lub pod bluz . Do jednego z tych kramików podszedł tak e Szwejk nie wiedz c, e jest ledzony przez detektywa tak utalentowanego jak podporucznik Dub. Transakcj załatwił Szwejk natychmiast przy pierwszym kramiku. Kupił sobie najpierw cukierków, zapłacił za nie i schował do kieszeni, przy czym słyszał oczywi cie, co mu mówił ydek: - Schnaps hab'ich auch, gnädiger Herr Soldat. Targ był krótki. Szwejk wszedł do budy, ale nie pieszył si z płaceniem, dopóki yd nie otworzył i nie dał mu skosztowa . Był wszak e z koniaku zadowolony, zapłacił i schowawszy butelk pod bluz , wracał na stacj . - Gdzie ty si włóczył, łobuzie? - zapytał podporucznik Dub zast puj c mu drog . - Posłusznie melduj , panie lejtnant, e kupiłem sobie cukierków - Szwejk si gn ł do kieszeni i wyj ł gar zakurzonych cukierków. - Gdyby si pan lejtnant nie brzydził... Ja ju próbowałem, s nienajgorsze. Maj taki przyjemny osobliwy smak, jakby były nadziewane powidłami, panie lejtnant. Pod bluz wida było obłe kształty butelki. Podporucznik Dub poklepał Szwejka po bluzie: - Co ty tu niesiesz, łobuzie jeden? Poka no! Szwejk wyj ł spod bluzy butelk ze złocistym płynem i niedwuznaczn etykiet : „Cognac”. - Posłusznie melduj , panie lejtnant - odpowiedział Szwejk nie trac c równowagi - e do tej butelki od koniaku nabrałem troch wody do picia. Po tym gulaszu, co my go wczoraj jedli, mam jeszcze ci gle straszliwe pragnienie. Tylko e woda w tamtej pompie jest, jak pan widzi, taka ółtawa, wida elazista. Takie elaziste wody s bardzo zdrowe i po yteczne. - Je li masz takie pragnienie, Szwejku - rzekł podporucznik Dub u miechaj c si szata sko i przedłu aj c scen , któr , zdaniem jego, Szwejk przegra musiał to si napij, ale porz dnie. Wypij wszystko od razu! Podporucznik Dub był przekonany, e po paru łykach Szwejk nie b dzie mógł pi dalej, a wówczas on, podporucznik, zatriumfuje nad nim i powie: „Podaj i mnie butelk , abym si napił, bo i ja mam pragnienie.”

369


Co za min zrobi w takiej chwili ten gałgan Szwejk i jak si b dzie kr cił, gdy zostanie na niego zło ony raport! Szwejk odkorkował butelk , przyło ył j do ust i opró niał łyk za łykiem. Podporucznik Dub zdr twiał, bo Szwejk w jego oczach wypił cał butelk koniaku nie skrzywiwszy si nawet, pust butelk wrzucił przez szos do stawu, splun ł i rzekł, jakby wypił szklaneczk wody mineralnej: - Posłusznie melduj , panie lejtnant, e ta woda ma naprawd smak elazisty. W Kamyku nad Wełtaw pewien szynkarz robił dla swoich go ci elazista wod w ten sposób, e do studni wrzucał stare podkowy. - Ja ci dam stare podkowy! Chod razem ze mn i poka zaraz mi t studni , z której brałe wod . - To niedaleko st d, panie lejtnant, zaraz za t drewnian bud . - Id naprzód, ty nicponiu, ebym widział, czy idziesz prosto. „Dziwna rzecz - pomy lał podporucznik Dub. - Na tym niegodziwcu nie zna , e wypił tyle koniaku.” Szwejk szedł tedy naprzód, zdany na wol bo , ale nie tracił nadziei, e tam gdzie studnia b dzie; i rzeczywi cie była. Co wi cej, była tam nawet pompa, a gdy do niej podeszli i Szwejk zacz ł pompowa , popłyn ła z rury ółtawa woda. Szwejk odzyskał zupełn pewno siebie i wołał triumfuj c: - To tu jest ta elazista woda, panie lejtnant! Wystraszony handlarz zbli ył si do nich, a Szwejk rzekł do niego po niemiecku, eby przyniósł szklaneczk , bo pan lejtnant chce si napi . Podporucznik Dub zgłupiał z tego wszystkiego, wi c wypił pełn szklank wody, po której miał w ustach wyra ny smak ko skiego moczu i gnojówki. Ale tak dalece stracił równowag ducha, e za t szklaneczk wody dał ydowi pi koron, a zwracaj c si do Szwejka, fukn ł na niego: - Co si tu włóczysz? Marsz na stacj ! Po pi ciu minutach Szwejk ukazał si w wagonie sztabowym, tajemniczymi znakami wyci gn ł porucznika Lukasza na dwór i zameldował mu: - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e za pi , a najdalej za dziesi minut b d kompletnie pijany i b d le ał w swoim wagonie, wi c prosz pana, eby pan mnie przynajmniej przez trzy godziny nie wołał i nie udzielał mi adnego rozkazu, dopóki si nie wy pi . Wszystko w porz dku, ale mnie przyłapał pan podporucznik Dub, powiedziałem mu, e to woda, wi c musiałem przed nim t cał butelk koniaku wypi , eby go przekona , e to woda. Wszystko jest wi c w porz dku, niczego nie zdradziłem, jak mi to pan oberlejtnant nakazał, i byłem bardzo ostro ny, ale teraz czuj ju , e mi nogi dr twie zaczynaj . Oczywi cie, posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e jestem do picia przyzwyczajony, bo z panem feldkuratem Katzem... - Id precz, bestio! - krzykn ł porucznik Lukasz, ale bez cienia gniewu. Natomiast podporucznik Dub stał mu si daleko bardziej nienawistny ni dot d. Szwejk wlazł ostro nie do swego wagonu i układaj c si na swoim płaszczu i tobołku, rzekł do sier anta rachuby i do pozostałych: - Pewnego razu schlał si jeden człowiek i prosił, eby go nie budzili... Po tych słowach przewrócił si na drugi bok i zacz ł chrapa .

370


Odór, jaki wydzielał jego organizm, szybko napełnił cały wagon. Kucharz Jurajda poci gn ł nosem i delektuj c si zapachem, zadeklarował: - Psiama , tu koniak pachnie. Przy składanym stole siedział jednoroczny ochotnik Marek, który po szeregu najró niejszych przej dochrapał si stanowiska kronikarza batalionu. W tej chwili opisywał na zapas bohaterskie czyny batalionu, a po jego minie było wida , e to wybieganie w przyszło sprawia mu wielk przyjemno . Sier ant rachuby Vaniek z zainteresowaniem przygl dał si pisz cemu Markowi, który miał si przy pisaniu od ucha do ucha. Wstał wi c i pochylił si nad pisz cym, który pocz ł mu tłumaczy : - Okropny to szpas pisanie dziejów batalionu na zapas. Rzecz główna trzyma si systemu i post powa metodycznie. We wszystkim musi by ład i porz dek. - Systematyczny system - rzucił Vaniek u miechaj c si do wzgardliwie. - Tak jest - rzekł niedbale jednoroczny ochotnik - usystematyzowany systematyczny system potrzebny jest koniecznie przy pisaniu dziejów batalionu. Nie mo na od razu zaczyna wielkimi zwyci stwami. Wszystko musi i pomalutku, według okre lonego planu. Nasz batalion nie mo e przecie wygra tak raptownie tej wojny wiatowej. Nihil nisi bene. Dla takiego historyka jak ja rzecz główn jest zrobienie naprzód planu naszych zwyci stw. Tutaj na przykład opisuj , jak nasz batalion, dajmy na to za dwa miesi ce, o mały figiel e nie przekroczył granicy rosyjskiej, mocno strze onej przez pułki, przypu my, do skie, podczas gdy kilka nieprzyjacielskich pułków okr ało nasze pozycje. Zrazu zdaje si , e nasz batalion jest zagubiony, ale w tej chwili kapitan Sagner wydaje rozkaz do batalionu: „Bóg nie chce, aby my tutaj zgin li. Uciekajmy!” Nasz batalion bierze wi c nó ki za pas, ale nieprzyjacielska dywizja, która ju była na naszych tyłach, widz c, e wła nie p dzimy za ni , rzuca si do panicznej ucieczki i bez wystrzału wpada w r ce rezerw naszej armii. Od tego wła nie zacznie si cała historia naszego batalionu. Z tych skromnych wydarze , i wyra si stylem proroczym, rozwin si rzeczy doniosłe. Batalion nasz pójdzie od zwyci stwa do zwyci stwa. Ciekawe b dzie, jak to nasz batalion zaskoczy pi cego nieprzyjaciela. Do opisu takich wydarze potrzeba stylu ilustrowanego „Sprawozdawcy Wojennego”, który wychodził podczas wojny rosyjskojapo skiej nakładem Wilimka. Nasz batalion zaskoczył wi c pi cego nieprzyjaciela. Ka dy ołnierz upatrzy sobie jednego z nieprzyjaciół i z całej siły wbije mu bagnet w piersi. Bajecznie wyostrzony bagnet wjedzie w pier jak w masło i tylko tu i ówdzie trza nie łamane ebro, pi cy nieprzyjaciele miotaj si i wij , wytrzeszczaj zdziwione oczy, charcz i sztywniej . pi cym nieprzyjaciołom pokazuj si na ustach krwawe liny, sprawa jest załatwiona, nasz batalion odniósł zwyci stwo. Jeszcze lepiej b dzie za jakie trzy miesi ce, gdy batalion nasz we mie do niewoli rosyjskiego cara. Szczegóły tego wydarzenia opowiem wszak e nieco pó niej, bo tymczasem musz sobie przygotowa na zapas nieco epizodów wiadcz cych o bezprzykładnym bohaterstwie naszych ołnierzy. B d musiał stworzy zgoła nowe terminy wojenne. Jeden taki termin ju sobie wymy liłem. B d pisał o ofiarnej dzielno ci naszych ołnierzy, naszpikowanych odłamkami granatów. Skutkiem wybuchu nieprzyjacielskiej miny jeden z naszych plutonowych, powiedzmy 12 czy 13 kompanii, straci głow .

371


Ale, á propos - rzekł jednoroczny ochotnik uderzaj c si w czoło - bez mała byłbym zapomniał, panie rechnungsfeldfebel, czyli po ludzku mówi c, panie Vaniek, e ma mi pan dostarczy spisu wszystkich szar . Prosz mi wymieni jakiego plutonowego 12 kompanii. Houska? Dobrze, niech sobie b dzie Houska. To on straci głow przy wybuchu miny. Głowa odleci na bok, ale ciało jego zrobi jeszcze par kroków i zestrzeli nieprzyjacielski aeroplan. Rzecz prosta, e takie zwyci stwa b d obchodzone w rodzinnym kółku cesarskim w Schönbrunnie. Austria ma bardzo wiele batalionów, ale tylko jeden batalion si wyró ni, to jest nasz, i wła nie na jego cze odb dzie si mała rodzinna uroczysto w domu cesarskim. Wyobra am to sobie w swoich zapiskach tak, e arcyksi ca rodzina Marii Walerii przeprowadzi si w tym celu z Wallsee do Schönbrunnu. Uroczysto ta b dzie zgoła intymna i odbywa si b dzie w sali s siaduj cej z sypialni cesarsk , o wietlon białymi wiecami woskowymi, albowiem, jak wiadomo, na dworze nie lubi lampek elektrycznych obawiaj c si krótkiego spi cia. O godzinie szóstej wieczorem zacznie si ta uroczysto ku czci i chwale naszego batalionu. W tej chwili do sali zostaj wprowadzone wnuki jego cesarskiej mo ci, a sala ta nale y wła ciwie do apartamentów zmarłej cesarzowej. Powstaje kwestia, kto ma by obecny prócz rodziny cesarskiej. Oczywi cie, e musi by obecny i b dzie obecny generał adiutant monarchy, hrabia Paar. Poniewa podczas takich rodzinnych uroczysto ci zrobi si czasem któremu z uczestników słabo, chocia nie chc bynajmniej twierdzi , e hrabia Paar porzyga si koniecznie, po dana jest obecno lekarza przybocznego, radcy dworu doktora Kerzla. Dla porz dku, aby na przykład lokaje dworscy nie pozwolili sobie na jakie poufało ci w stosunku do dam dworu, bior cych udział w uroczysto ci, przybywa najwy szy ochmistrz, baron Lederer, podkomorzy hrabia Belegarde i najwy sza dama dworu hrabina Bombelles, która ród dam dworu odgrywa tak sam rol , jak w zamtuziku „U Szuhów” odgrywa madam. Gdy dostojne towarzystwo ju si zebrało, powiadomiono o tym cesarza, który ukazał si nast pnie w towarzystwie swoich wnuków, zasiadł przy stole i wzniósł toast na cze naszego marszbatalionu. Po nim zabrała głos arcyksi na Maria Waleria, która z wielkimi pochwałami odzywa si osobliwie o panu, panie rechnungsfeldfebel. Oczywi cie, e według notatek moich nasz marszbatalion ponosi ci kie i dotkliwe straty, poniewa batalion bez zabitych to aden batalion. Trzeba b dzie napisa jeszcze nowy artykuł o naszych poległych. Dzieje batalionu nie mog si składa jedynie z suchych relacji o zwyci stwach, których przygotowałem ju przeszło czterdzie ci. Pan, panie Va ku, zginiesz na przykład nad mał rzeczułk , a znowu Baloun, który tak dziwnie wytrzeszcza na nas oczy, nie zginie od kuli karabinowej ani od szrapnela czy te granatu, lecz umrze mierci zgoła osobliw . Uduszony zostanie za pomoc lassa zarzuconego mu na szyj z aeroplanu nieprzyjacielskiego w chwili, gdy po era b dzie obiad swego oberlejtnanta Lukasza. Baloun cofn ł si , rozpaczliwie zamachał r koma i westchn wszy powiedział: - Czy ja temu winien, e mam taki charakter? Jeszcze za dawnych czasów, kiedym obsługiwał wojsko, to nieraz po kilka razy chodziłem do kuchni po obiad, dopóki mnie nie wsadzili do paki. Pewnego razu wyfasowałem na obiad trzy eberka i z powodu tych eber siedziałem miesi c. Niech si dzieje wola bo a.

372


- Nie bójcie si , Balounie - pocieszał go jednoroczny ochotnik - w dziejach batalionu nie b dzie mowy o tym, e zgin li cie w drodze z kuchni oficerskiej do okopów. B dziecie wymienieni razem z innymi bohaterami naszego batalionu jako jeden z tych, którzy polegli na chwał monarchii, jak na przykład sier ant rachuby Vaniek. - A jak mier przeznacza pan mnie, panie Marek? - Niech pan si tak bardzo nie pieszy, panie rechnungsfeldfebeł, bo tak szybko nie mo na. Jednoroczny ochotnik zamy lił si i mówił dalej: - Pochodzisz pan z Kralup, prawda? Wi c pisz pan do domu do Kralup, e znikniesz pan bez ladu, ale pisz pan ostro nie. Czy mo e pragniesz pan otrzyma ci k ran i le e przed zasiekami z drutu kolczastego? Mo esz pan sobie z przetr con nog w taki sposób przele e licznie i ładnie cały dzie . W nocy nieprzyjaciel reflektorem o wietli nasze pozycje i zauwa y pana. Pomy li, e pan pełni słu b wywiadowcz , i zacznie wali w pana granatami i szrapnelami. Dokona pan dla naszego wojska niesłychanie wiele, poniewa nieprzyjaciel zu yje na pana tak mas amunicji, jakiej potrzeba na cały batalion, a szcz tki pa skie, rozlatuj ce si w powietrzu na wszystkie strony, piewa b d pie wielkiego zwyci stwa. Jednym słowem, ka dy doczeka si swej kolejki i ka dy si odznaczy, tak e karty dziejów naszego batalionu ja nie b d zwyci stwami pełnymi chwały. Nie chciałbym gromadzi zbyt wiele materiału, ale trudna rada, wszystko musi by wykonane dokładnie, aby pozostała po nas jaka taka pami tka, zanim, powiedzmy, w miesi cu wrze niu nie pozostanie po nas zgoła ju nic, prócz tych wietnych kart, które przemawia b d do serc Austriaków, e wszyscy ci, którzy ju nigdy nie ujrz swoich stron rodzinnych, bili si dzielnie i m nie. Zako czenie tego nekrologu ju uło yłem, panie Va ku. Cze i chwała poległym. Ich miło dla monarchii jest miło ci naj wi tsz , albowiem nie cofn ła si przed mierci . Imiona ich niechaj b d wymawiane ze czci , jak na przykład imi Vaniek. Ci za , którzy w poległych stracili ywicieli, niechaj z uczuciem dumy otr łzy, albowiem polegli nale do bohaterów naszego batalionu. Telefonista Chodounsky i kucharz Jurajda z wielkim zainteresowaniem słuchali zmy lonej a sławnej historii batalionu. - Przybli cie si , panowie - rzekł jednoroczny ochotnik przerzucaj c kartki swoich zapisków. - Oto stronica pi tnasta: „Telefonista Chodounsky poległ 3 wrze nia równocze nie z kucharzem batalionu Jurajd .” A oto dalsze moje zapiski: „Bezprzykładne bohaterstwo. Chodounsky z nara eniem własnego ycia uratował druty telefonu w swoim schronie, pełni c słu b przez trzy dni bez przerwy. Jurajda natomiast, widz c niebezpiecze stwo okr enia oddziału przez nieprzyjaciela zachodz cego od skrzydła, z kotłem gotuj cej si zupy rzuca si na wrogów siej c ród nich zgroz i oparzeliny. Pi kn mier ponie li. Pierwszy został rozszarpany przy wybuchu miny, drugiego udusiły gazy truj ce, które podsuni to mu pod sam nos, gdy biedak ju nie miał czym si broni . Obaj gin z okrzykiem: "Es lebe unser Bataillonskommandant!" Dowództwo armii dzie w dzie wydaje rozkazy z podzi kowaniem dla nas, aby i inne oddziały wojska dowiedziały si o działalno ci naszego batalionu i brały nas sobie za przykład.” Mog wam przeczyta wyj tek z rozkazu do armii, który odczytywany b dzie po

373


wszystkich oddziałach armii, a który bardzo jest podobny do owego rozkazu arcyksi cia Karola, gdy w roku 1805 stał z wojskiem pod Padw i nazajutrz po tym rozkazie dostał porz dne lanie. Słuchajcie wi c, co si b dzie odczytywało o naszym batalionie jako o przykładnie bohaterskim oddziale: „...Mam nadziej , e cała armia we mie sobie przykład z wy ej wymienionego batalionu, osobliwie za , e przyswoi sobie tego ducha samodzielno ci i zaufania we własne siły, przezwyci aj ce wszystkie niebezpiecze stwa, e przejmie si duchem bezprzykładnego bohaterstwa, miło ci i zaufania wzgl dem swoich przeło onych, które to cnoty, wyró niaj ce ów batalion, prowadz go do czynów godnych podziwu, ku szcz ciu i pomy lno ci naszego pa stwa. Niech wszyscy id za tym przykładem!” Z miejsca, na którym le ał Szwejk, ozwało si ziewni cie i dały si słysze słowa mówione przez sen: - Ma pani racj , pani Müllerowo, e ludzie s do siebie podobni. W Kralupach budował pompy niejaki pan Jarosz, a ten Jarosz podobny był do zegarmistrza Lejhanza z Pardubic, jakby był jego bratem rodzonym, a ten zegarmistrz przypominał znowu pana Piskora z Jiczina, a wszyscy razem podobni byli do nieznanego samobójcy, którego mocno ju zgniłego znaleziono w stawie koło Jindrzichova Hradca, akurat koło kolei, gdzie si ten samobójca zapewne rzucił pod poci g. - Dało si słysze nowe ziewni cie i takie oto słowa: - Potem ich wszystkich skazali na wysok grzywn , a jutro niech mi pani Müllerowa ugotuje na obiad makaron. Szwejk przewrócił si na drugi bok i chrapał dalej, podczas gdy mi dzy kucharzem-okultyst Jurajd a jednorocznym ochotnikiem wywi zała si dyskusja dotycz ca rzeczy przyszłych. Okultysta Jurajda był zdania, e chocia na pierwsze spojrzenie wydaje si to by głupstwem, gdy człowiek pisze o rzeczach przyszłych, to jednak pewne jest, e i takie głupstwa zawieraj fakty prorocze, gdy człowiek okiem ducha przenika tajemnicze siły, przesłaniaj ce przyszło . Od tego słowa poczynaj c Jurajda mówił du o o jakich tajemniczych zasłonach. Co zdanie, to zasłona przyszło ci, a wreszcie przeszedł do tematu regeneracji, czyli do odnawiania si ludzkiego ciała, zmieszał to ze zdolno ci odnawiania ciała u wymoczków i zako czył wywodem, e ka dy mo e urwa jaszczurce ogon, a ogon odro nie. Na to zauwa ył telefonista Chodounsky, e ludzie obrywaliby si po kawałeczku, gdyby u nich było tak samo, jak jest z ogonem jaszczurki. Byłoby dobrze. Na przykład dla administracji wojskowej byłoby to bardzo po dane: jednemu kula urwie głow , drugiemu inn cz ciała i pełno jest inwalidów, a tak ju by adnych inwalidów nie było. Jeden taki austriacki ołnierz, któremu stale odrastałyby r ce, nogi, głowa, byłby wi cej wart ni cała brygada. Jednoroczny ochotnik zadeklarował, e dzisiaj skutkiem udoskonalonej techniki wojennej mo na nieprzyjaciela rozerwa gładko i składnie na dwie, a nawet trzy cz ci w poprzek. ród wymoczków ka da rozdwojona cz zaczyna y całkiem samodzielnie; otrzymuje własny organizm i yje sobie na własn r k . Gdyby tak samo było z lud mi, to po ka dej bitwie austriackie wojsko stawałoby si dwukrotnie, trzykrotnie, a nawet dziesi ciokrotnie liczniejsze, bo do ka dej oderwanej nogi przyrósłby nowy szeregowiec.

374


- Gdyby t rozmow słyszał Szwejk - zauwa ył sier ant rachuby Vaniek - to na pewno przytoczyłby nam niejeden stosowny przykład. Szwejk zareagował na d wi k swego imienia mrukni ciem: „Hier”, i chrapał dalej, uczyniwszy zado dyscyplinie wojskowej. W uchylonych drzwiach wagonu ukazała si głowa podporucznika Duba. - Czy jest tu Szwejk? - zapytał. - Posłusznie melduj , panie lejtnant, e pi - odpowiedział jednoroczny ochotnik. - Gdy pytam o Szwejka, panie jednoroczny ochotniku, to masz pan skoczy i zawoła mi go. - Tego uczyni nie mog , panie lejtnant, bo on pi. - To go trzeba obudzi . A mi dziwno, e jednoroczny ochotnik sam na taki koncept nie wpadnie. Trzeba przecie okazywa swoim przeło onym wi cej usłu no ci. Jeszcze wy mnie nie znacie, ale gdy mnie poznacie... Jednoroczny ochotnik zacz ł budzi Szwejka. - Wstawaj, Szwejku, pali si . - Jak si onego czasu paliły młyny odkolkovskie - mruczał Szwejk przewracaj c si na drugi bok - to stra acy przyjechali a z Vysoczan... - Sam pan widzi, panie lejtnant - rzekł uprzejmie jednoroczniak zwracaj c si do podporucznika Duba - e go budz , ale to ci ka sprawa. Podporucznik Dub si rozzło cił. - Jak si nazywacie, jednoroczny ochotniku? - zapytał. - Marek? Aha, to ten jednoroczny ochotnik Marek, co to ci gle siedział w areszcie, prawda? - Prawda, panie lejtnant. Odbyłem swój jednoroczny kurs, e tak powiem, w kryminale, ale przywrócono mi mój stopie , to jest uwolniono mnie przez s d dywizyjny, gdzie niewinno moja wyszła na jaw, zostałem mianowany bataillonsgeschichtsschreiberem z pozostawieniem mnie w randze jednorocznego ochotnika. - Zbyt długo nim nie b dziecie - rzekł podporucznik Dub purpurowiej c ze zło ci, jakby mu twarz czerwieniała po niedawnym obiciu - ju ja si o to postaram. - Prosz pana, panie lejtnant, o wezwanie mnie do raportu - rzekł z powag jednoroczny ochotnik. - Tylko ze mn nie igrajcie! - rzekł podporucznik Dub. - Ja wam dam raport. My si z sob jeszcze spotkamy, ale miło wam nie b dzie, bo mnie wtedy poznacie, je li mnie jeszcze nie znacie. Podporucznik Dub oddalał si od wagonu rozzłoszczony, zapomniawszy we wzburzeniu o Szwejku, aczkolwiek jeszcze przed chwil miał zamiar zbudzi Szwejka, kaza mu stan przed sob i rzec: „Chuchnij na mnie!” - aby spróbowa ostatniego sposobu ustalenia jego nielegalnego alkoholizmu. Potem było ju za pó no; gdy bowiem po półgodzinie podporucznik znowu podszedł do wagonu, szeregowcom rozdano tymczasem czarn kaw z arakiem. Szwejk ju nie spał i na wezwanie podporucznika Duba jak jelonek wyskoczył z wagonu. - Chuchnij na mnie! - wrzasn ł na niego podporucznik Dub. Szwejk wion ł na niego całym zapachem swoich płuc, jakby na pola powiał wiatr od gorzelni.

375


- Czym ciebie drabie, czu ? - Posłusznie melduj , panie lejtnant, e mnie czu arakiem. - Wi c widzisz, mój gagatku - zwyci sko zawołał podporucznik Dub - e nareszcie ci złapałem! - Tak jest, panie lejtnant - rzekł Szwejk bez jakiegokolwiek zaniepokojenia bo akurat fasowali my arak do kawy, a ja naprzód wypiłem arak. A je li wyszło jakie nowe rozporz dzenie, e naprzód trzeba pi kaw , a dopiero potem arak, to przepraszam pana i na przyszło zastosuj si do rozkazu. - A czemu tak chrapał, kiedym przed półgodzinn był przed wagonem? Nie mo na było ci zbudzi . - Posłusznie melduj , panie łejtnant, e cał noc nie spałem, poniewa wspominałem sobie czasy, kiedy my mieli manewry pod Veszprémem. Wtedy pierwszy i drugi korpus armii maszerował przez Styri i W gry zachodnie, a nas okr yli i dostali si a do mostu zbudowanego przez pontonierów z prawego brzegu Dunaju. My mieli my robi ofensyw , a na pomoc miały nadej wojska z północy, a nast pnie tak e z południa, od Oseaku. Odczytali nam w rozkazie, e na pomoc zd a nam trzeci korpus armii, eby my nie zostali rozbici mi dzy Balatonem a Preszburgiem, gdy wyruszymy przeciwko drugiemu korpusowi armii. Ale na nic nam si to nie zdało; wła nie wtedy, kiedy my ju ju wygrywali, tr bacze zatr bili i zwyci yli tamci, z białymi opaskami. Podporucznik Dub nie rzekł ani słowa i oddalił si zakłopotany. Kr cił głow , ale niebawem zawrócił od wagonu sztabowego i rzekł do Szwejka: - Zapami tajcie sobie wszyscy, e przyjdzie taki czas, i b dziecie skowycze przede mn . Na nic wi cej si nie zdobył i poszedł do wagonu oficerskiego, gdzie kapitan Sagner przesłuchiwał akurat jakiego nieszcz nika z 12 kompanii, przyprowadzonego przez sier anta Strnada. Ów badany nieszcz nik ju obecnie zacz ł si troszczy o swoje bezpiecze stwo w okopach i sk d ze stacji przywlókł sobie drzwiczki od wi skiego chlewu obite blach . Stał przed kapitanem wystraszony, z wytrzeszczonymi oczami, tłumacz c si , e chciał zabra te drzwiczki z sob do okopów, jako ochron przeciwko szrapnelom, bo chciał si zabezpieczy . Sposobno ci tej u ył podporucznik Dub do wygłoszenia wielkiego kazania o tym, jak si ma zachowywa ołnierz, jakie s jego obowi zki wobec ojczyzny i monarchy, który jest najwy szym wodzem i panem armii. Skoro istniej w batalionie takie ywioły, to trzeba je wyt pi , ukara i aresztowa . Gl dzenie podporucznika było tak dalece wstr tne, e kapitan Sagner poklepał przest pc po ramieniu i rzekł: - No, zamiar był dobry, ale głupi. Na przyszło takich głupstw nie róbcie, drzwiczki odnie cie na swoje miejsce i wyno cie mi si do wszystkich diabłów. Podporucznik Dub zacisn ł z by i postanowił czuwa , uwa aj c, e ju od niego tylko zale y zabezpieczenie rozkładaj cej si dyscypliny batalionu. Dlatego jeszcze raz obszedł wszystkie okolice stacji i koło magazynu, na którym był napis, e nie wolno tam pali , znalazł ołnierza czytaj cego gazet . ołnierz siedział i tak był osłoni ty gazet , e nie było wida , co to za jeden. „ Habt acht!” - krzykn ł na

376


niego podporucznik Dub, ale nie zdało si to na nic, bo ołnierz nale ał do pułku w gierskiego stoj cego tam w rezerwie. W ciekły podporucznik zatrz sł ołnierzem, ten podniósł si , ale nie uznał za potrzebne nawet zasalutowa , wsadził gazet do kieszeni i powlókł si w stron szosy. Podporucznik Dub ruszył za nim oszołomiony, ale w gierski ołnierz przy pieszył kroku, a nast pnie odwróciwszy si , z drwi cym u miechem podniósł r ce do góry, aby podporucznik ani przez chwil nie w tpił, i został poznany jako oficer jednego z pułków czeskich. Po chwili wawy Madziar znikn ł mi dzy domami przy szosie. Podporucznik Dub, pragn c wida pokaza , e z t scen nie ma nic wspólnego, majestatycznie wszedł do małego kramiku przy szosie, zmieszany wskazał du szpulk czarnych nici, wsadził j do kieszeni, zapłacił i powrócił do wagonu sztabowego, gdzie ordynansowi batalionu kazał, aby mu przyprowadził jego słu cego Kunerta. - O wszystkim musz pami ta ja sam. Z pewno ci zapomniałe o niciach rzekł podaj c słu cemu szpulk . - Posłusznie melduj , panie lejtnant, e mamy cały tuzin szpulek. - Natychmiast mi je poka cie, i to na jednej nodze! Czy wy my licie, e ja wam wierz ? Kiedy Kunert wrócił z całym pudełkiem nici białych i czarnych, podporucznik Dub rzekł do niego: - Przyjrzyj si , drabie, dobrze tym niciom. Popatrz na szpuleczki, które ty kupował, i na t du szpulk , któr ja przyniosłem. Widzisz, jakie twoje niteczki s cienkie i jak łatwo je przerwa , a moje grube i mocne? W wojsku niepotrzebna tandeta, bo wszystko musi by jak si patrzy. Wi c zabierz te wszystkie nici, czekaj moich rozkazów i pami taj, eby mi na drugi raz nic nie robił na własn r k i eby si o wszystko pytał, gdy chcesz co kupowa . Nie pragnij mnie pozna . Jeszcze mnie nie znasz ze złej strony. Kiedy Kunert odszedł, podporucznik Dub zwrócił si do porucznika Lukasza: - Mój pucybut jest człowiekiem bardzo inteligentnym. Czasem zrobi jaki bł d, ale na ogół jest bardzo poj tny. Najwa niejsze, e jest bezwzgl dnie uczciwy. Szwagier mój mieszkaj cy na wsi przysłał mi do Brucku kilka pieczonych g sek. Kunert nie tkn ł ich, a poniewa nie zd yłem zje ich sam, zepsuły si , za mierdły. To oczywi cie sprawa dyscypliny. Oficer musi swoich ołnierzy wychowywa . Porucznik Lukasz, chc c okaza , e nie słucha gl dzenia tego idioty, odwrócił si ku oknu i rzekł: - Istotnie, dzisiaj roda. Podporucznik Dub, odczuwaj c potrzeb gadania, zwrócił si do kapitana Sagnera i zacz ł tonem kole e skim i poufałym: - Słuchajcie, panie kapitanie, co s dzicie... - Przepraszam na chwileczk - rzekł kapitan Sagner i wyszedł z wagonu. Tymczasem Szwejk z Kunertem opowiadali sobie o podporuczniku Dubie. - Gdzie siedziałe tak długo, e ci wcale wida nie było? - pytał Szwejk. - Co tu du o gada - odpowiedział Kunert. - Z tym moim starym idiot mam du o roboty. Co chwila woła człowieka i pyta o rzeczy, które nikogo nic nie

377


obchodz . Pytał mnie tak e, czy si z tob przyja ni , a ja mu odpowiedziałem, e widujemy si bardzo rzadko. - To bardzo pi knie z jego strony, e pyta o mnie. Ja go bardzo lubi , tego twojego lejtnanta. Taki jest miły, poczciwy i dla ołnierzy jak ten ojciec rodzony mówił Szwejk z wielk powag . - Tak ci si zdaje - zastrzegał si Kunert - ale to niezgorsza winia, a głupi jak gówno. Ju go mam po dziurki w nosie, bo mnie stale szykanuje. - Dałby spokój, bracie - uspokajał go Szwejk. - My lałem zawsze, e to naprawd taki zacny, poczciwy człowiek, a ty tak jako dziwnie si wyra asz o swoim lejtnancie. Ale to ju wrodzone u wszystkich pucybutów. Taki na przykład pucybut majora Wenzla, to si o swoim panu nie wyrazi inaczej, tylko wci powtarza, e ten jego major to kawał idiotycznego bałwana, a gdy pucybut pułkownika Schrödera mówi o swoim przeło onym, to go nazywa zaszczan pokrak i cuchn cym mierdzielem. Pochodzi to st d, e ka dy ordynans nauczył si takich rzeczy od swego pana. Gdyby panowie nie pyskowali, toby słu cy ich wyzwisk nie powtarzali. W Budziejowicach był w słu bie aktywnej lejtnant Prochazka, który pucybuta nie wyzywał, ale mówił do niego krótko: „Ty krowo wspaniała”. Innego wyzwiska jego pucybut, niejaki Hibman, nigdy z jego ust nie słyszał. Otó ten Hibman tak si do tego wyzwiska przyzwyczaił, e gdy powrócił z wojska do domu, to do ojca, matki i sióstr mówił: „Ty krowo wspaniała”. Tak samo odezwał si do swojej narzeczonej, która si o to na niego pogniewała, zerwała z nim i zaskar yła go do s du o obraz , poniewa takimi słowy odezwał si do niej, do ojca i matki na jakiej zabawie publicznej. I nie darowała mu, a przed s dem wywodziła, e gdyby j był nazwał krow gdzie na uboczu, toby poszła na zgod , ale takie publiczne słowo to wstyd europejski. Mi dzy nami mówi c, Kunercie, nigdy bym sobie nie wyobra ał, e i twój lejtnant taki sam jak inni. Na mnie zrobił ogromnie dobre wra enie ju wówczas, gdy rozmawiałem z nim po raz pierwszy; był taki miły jak kiełbaski prosto z w dzarni. Przy drugiej rozmowie wydał mi si człowiekiem bardzo oczytanym, pełnym ycia i polotu. A ty sk d wła ciwie pochodzisz? Prosto z Budziejowic? Bardzo lubi , gdy kto pochodzi prosto sk dsi . A gdzie mieszkasz? W podcieniach? No to dobrze, bo w lecie masz cie . onaty ? ona, powiadasz, i troje dzieci? No to szcz liwy, kolego, przynajmniej b dzie miał kto ciebie opłakiwa , jak mawiał zawsze w swoich kazaniach feldkurat Katz. Feldkurat miał racj , bo tak sam mow wygłosił pewien oberst dla landwerzystów w Brucku, gdy odje d ali do Serbii. Dowodził, e gdy taki landwerzysta polegnie, to zrywa wprawdzie wszystkie stosunki ł cz ce go z rodzin , ale to nic nie szkodzi. Ten pan oberst mówił mniej wi cej tak: „Kiedy solnirsz sabita, to familie sabita, ju nie masz solnirsz rodzina ani swionski szadny, ale ma fiency, bo jest Held, poniewa on hat swój sicie geopfert za fi ksi familia za Vaterland.” Na czwartym pi trze mieszkasz czy na pierwszym? Ano, masz racj , teraz sobie przypominam, e na budziejowickim rynku nie ma ani jednego domu czteropi trowego. Gdzie tak lecisz? Aha, twój pan oficer stoi przed sztabowym wagonem i spogl da tutaj. Gdyby ci zapytał, czy o nim nie mówiłem, to mu powiedz szczer prawd , e i owszem, ale nie zapomnij doda , e mówiłem o nim bardzo ładnie i e mało kiedy spotykałem takich oficerów, którzy zachowaliby si wobec ołnierzy tak po przyjacielsku i po

378


ojcowsku jak on. Nie zapomnij mu powiedzie , i zdaje mi si by bardzo oczytany i taki, uwa asz, inteligentny. I dodaj jeszcze, e ci napominałem, eby był grzeczny i eby szybko spełniał wszystkie yczenia, jakie wyczytasz w jego oczach. Nie zapomnisz? Szwejk wrócił do wagonu, a Kunert z ni mi poszedł do swego legowiska. Po kwadransie poci g jechał dalej do Nowej Czabyni przez pogorzeliska wsi Brestov ł Wielki Radvan. Wida było, e walczono tu do upadłego. Podnó a i zbocza gór karpackich były pobru d one rowami strzeleckimi, ci gn cymi si z doliny do doliny wzdłu toru, którego szyny poukładane były na nowych podkładach. Po obu stronach widniały gł bokie wyrwy od granatów. Tu i ówdzie na rzeczułkach i strumieniach, b d cych dopływami Mezilaborca, wida było nowe mosty i opalone belki starych mostów. Poci g biegł równolegle z rzek . Cała dolina Mezilaborca była rozorana i skopana, jakby tu pracowały wielkie stada olbrzymich kretów. Szosa za rzek była poszarpana i zryta na wszystkie strony, tylko miejscami wida było udeptane drogi, którymi waliły wojska. Nawałnice i deszcze potworzyły w wyrwach sadzawki, a dokoła nich wsz dzie le ały strz py austriackich uniformów. Za Now Czabyni na starej, opalonej so nie wisiał ród pl taniny gał zi but jakiego austriackiego piechura z cz ci goleni. Widziało si tu lasy bez li ci i bez igliwia, bo wszystko pozmiatał ogie artyleryjski; tu i ówdzie stały drzewa bez koron, popalone samotne gospodarstwa. Poci g jechał powoli, bo tory kolejowe były wie o zbudowane na nowych nasypach, wi c batalion miał czas dokładnie przypatrze si skutkom uciech wojennych. Spogl daj c na cmentarze wojskowe, usiane białymi krzy ami po płaszczyznach i spustoszonych zboczach, batalion przygotowywał si powoli, ale nieodmiennie do wkroczenia na pole chwały, która to chwała ko czy si zabłocon austriack czapk , powiewaj c strz pami na białym krzy u. Niemcy z Kasperskich Gór, ulokowani w ostatnich wagonach, jeszcze w Michalovcach na stacji ryczeli: „Wann ich kumm, wann ich wieda kumm...” - ale od Humiennego zamilkli i zamy lili si snad nad tym, e niejeden z tych, których czapki wida na grobach, tak e piewał o tym, jak to b dzie ładnie, gdy si wróci do domu, aby na zawsze pozosta przy swojej wybranej. Koło Mezilaborca był przystanek za rozbitym i spalonym dworcem, z którego zgliszcz sterczały poskr cane elazne trawersy. Nowy długi drewniany barak, napr dce zbudowany koło spalonego dworca, był oblepiony plakatami we wszystkich j zykach: „Subskrybujcie austriack po yczk wojenn .” W drugim podobnym baraku znajdował si nawet punkt Czerwonego Krzy a. Wyszły stamt d dwie siostry z otyłym lekarzem wojskowym i miały si hała liwie z dowcipów pana doktora, który na ladował ró ne głosy zwierz ce i nieudanie chrz kał jak winia. Pod nasypem kolejowym, w dolinie nad potokiem, le ała rozbita kuchnia. Wskazuj c na ni , rzekł Szwejk do Balouna: - Patrzajcie, Balounie, co nas czeka w niedalekiej przyszło ci. Wła nie mieli wydawa jedzenie, gdy wtem nadleciał granat i oto tak kuchenk urz dził.

379


- To straszne! - westchn ł Baloun. - Nigdy dotychczas nie pomy lałem, e spotka mnie co podobnego, ale moja to wina, bo sobie, dra stary, kupiłem ostatniej zimy w Budziejowicach skórkowe r kawice. Taka pycha mnie rozparła. Nie do mi było nosi na dwóch wiejskich łapskach stare plecione r kawice, jakie nosił nieboszczyk ojciec, i ci gle mi si zachciewało takich miejskich r kawiczek skórkowych. Ojciec jadał p czak, a ja na takie rzeczy, jak na przykład groch, nawet patrze nie mog , tylko drobiu mi si zachciewa. Zwyczajny schab te mi si nie bardzo podobał i moja stara musiała mi go przyrz dza , Bo e odpu winy, na piwie. Z wyrazem najczarniejszej rozpaczy Baloun zacz ł odprawia generaln spowied . - Ja przecie blu niłem wi tym Pa skim wybra com i wybrankom na Malszy w karczmie, a w Dolnym Zagaju sprałem wikarego. W Boga jeszcze wierzyłem, to trzeba powiedzie , ale co do wi tego Józefa, to ju zaczynałem pow tpiewa . Wszystkich wi tych jeszcze cierpiałem w mieszkaniu, ale obrazek wi tego Józefa kazałem wyrzuci , wi c teraz karze mnie Pan Bóg za moje grzechy i za moj niemoralno . Ilu i jakich niemoralnych uczynków nadopuszczałem si w swoim młynie, jak cz sto przejechałem si po te ciu, czyni c gorzkim jego do ywocie, i jak bardzo szykanowałem on . - Wy cie młynarz, prawda? - rzekł Szwejk w zamy leniu. - To powinni cie byli wiedzie , e młyny bo e miel powoli, ale nieodmiennie, i e z waszej winy wybuchnie ta wojna wiatowa. Do rozmowy wtr cił si jednoroczny ochotnik Marek: - Na tych blu nierstwach, Balounie, i na nieuznawaniu wszystkich wybra ców i wybranek Pa skich wyjdziecie kiepsko, bo trzeba przecie pami ta , e nasza armia austriacka jest ju od wielu lat armi czysto katolick , maj c najja niejszy przykład w naszym najwy szym wodzu i panu. Co za zuchwalstwo rusza do boju z trucizn pow tpiewania o niektórych wybra cach i wybrankach Pa skich, skoro nasze ministerstwo wprowadziło dla dowództwa, załóg, to jest dla panów oficerów, jezuickie egzorty i skoro brali my udział w wojskowej rezurekcji? Zrozumieli cie, Balounie? Czy pojmujecie, e dopuszczacie si wła ciwie czego przeciwko samemu duchowi naszej sławnej armii? Co do wi tego Józefa, którego obrazek kazali cie wyrzuci z izby, to zrobili cie wielkie głupstwo, bo on, Balounie, jest wła ciwie patronem wszystkich tych, którzy pragn z wojny powróci , wymiga si z niej. Był on cie l , a ka dy zna przecie przysłowie: „Patrzaj, gdzie cie la zostawił dziur .” Ilu to ludzi z takim hasłem poszło do niewoli! Widz c sytuacj bez wyj cia i okr enie ze wszystkich stron przez nieprzyjaciela, starali si oni ratowa nie tyle z pobudek egoistycznych, ale ratowa siebie jako członka armii, aby nast pnie, po powrocie z niewoli, mogli rzec najja niejszemu panu, e oczekuj jego dalszych rozkazów. Rozumiecie wi c, Balounie? - Nie rozumiem - z westchnieniem odpowiedział Baloun - ja mam w ogóle łeb t py. Mnie wszystko trzeba powtarza dziesi razy. - Akurat dziesi razy? Mo e mniej wystarczy? - pytał Szwejk. - Ja ci w ka dym razie jeszcze raz wytłumacz . Słyszałe tu, e masz si trzyma tego ducha, jaki panuje w armii, e powiniene wierzy w wi tego Józefa, a gdy

380


b dziesz okr ony przez nieprzyjaciela, masz pami ta o przysłowiowej dziurze pozostawionej przez cie l , aby si ocalił dla najja niejszego pana do nast pnej wojny. Teraz chyba ju wszystko rozumiesz i powiesz nam nieco dokładniej, jakich to niemoralno ci dopuszczałe si w swoim młynie. Tylko, uwa asz, bez wykr tów, eby nie było tak jak z pewn dziewczyn , która si spowiadała, a gdy ju wszystkie grzechy wyliczyła, to dopiero zacz ła si wstydzi i dodała, e co noc dopuszcza si wszetecze stwa. Naturalnie, e gdy pleban usłyszał takie słowa, to go j zyk zasw dził i rzekł: „No, nie wstyd si , moja córko, bo ja tu zast puj Pana Boga, i opowiedz mi szczegółowo o tych wszetecze stwach.” A dziewczyna w bek, e si strasznie wstydzi, bo takie okropne wszetecze stwa, a on znowu j napominał, e on jest ojcem duchownym. Po długim wzdraganiu zacz ła wreszcie od tego, e co wieczór si rozbierała i kładła do łó ka. Ale dalej mówi nie mogła, tylko ryczała jeszcze gło niej. Wi c on znowu dodawał jej otuchy, e człowiek jest naczyniem grzesznym z natury swojej, ale miłosierdzie bo e nie ma granic. Wi c si dziewczyna wreszcie zdecydowała i z wielkim płaczem mówiła: „Gdy si rozebrana w łó ku uło yłam, to spomi dzy palców u nóg wydłubywałam brud i w chałam go.” Takich wi c dopuszczała si ta dziewczyna wszetecze stw. Ale ja mam nadziej , Balounie, e ty we młynie takich rzeczy nie robił i e nam opowiesz co rzetelniejszego, jakie porz dniejsze wszetecze stwo. Okazało si , e Baloun, według swego wyra enia, dopuszczał si wszetecze stw z gospodyniami wiejskimi, a wszetecze stwa te polegały na fałszowaniu m ki, co Baloun w prostocie swego ducha uwa ał za niemoralne. Najbardziej był rozczarowany telegrafista Chodounsky i pytał go, czy aby naprawd nie miał jakich sprawek z gospodyniami na worach z m k , na co Baloun wymachuj c r koma odpowiedział: - Na takie rzeczy byłem za głupi. ołnierzom ogłoszono, e obiad b dzie wydawany za Palot w Przeł czy Łupkowskiej. Istotnie, do Mezilaborca wyruszył sier ant rachuby batalionu z kucharzami kompanii, z podporucznikiem Cajthamlem, który zajmował si sprawami gospodarczymi batalionu. Czterech szeregowców dodano im jako patrol. Powrócili w niespełna pół godziny z trzema wieprzami uwi zanymi za zadnie łapy i z wrzeszcz c rodzin miejscowego Rusina, któremu wieprze zarekwirowano, oraz z otyłym wojskowym lekarzem z baraku Czerwonego Krzy a, który bardzo gorliwie tłumaczył co podporucznikowi Cajthamlowi wzruszaj cemu ramionami. Przed wagonem sztabowym spór stał si bardzo ostry; lekarz wojskowy zacz ł przekonywa kapitana Sagnera, e wieprze te przeznaczone s dla szpitala Czerwonego Krzy a, o czym jednak e chłop nie chciał nic wiedzie , domagał si , aby mu jego wieprze oddano, wywodził, e to jego ostatnie mienie i e stanowczo nie mo e go odda za cen , jak mu wypłacono. Przy tych słowach wtykał kapitanowi Sagnerowi pieni dze, które otrzymał za wieprze, za gospodyni trzymała kapitana za drug r k i obcałowywała j z uni ono ci , jak kraj ten zawsze si wyró niał.

381


Kapitan Sagner nie wiedział, co ma robi , i dopiero po chwili udało mu si odepchn star gospodyni . Nie na wiele to si przydało, bo zamiast niej obst piły go dzieci, które tak e rzuciły si do obcałowywania jego r k. Podporucznik Cajthaml wywodził przy tym tonem zgoła kupieckim: - Ten drab ma jeszcze dwana cie wi i otrzymał zapłat zgodnie z ostatnim rozkazem dywizji numer 12420, referat gospodarczy. Według paragrafu 16 tego rozkazu nale y kupowa wieprze w miejscowo ciach przez wojn nie dotkni tych nie dro ej jak po 2 korony i 16 halerzy za kilogram ywej wagi; w miejscowo ciach przez wojn nawiedzonych nale y doda 36 halerzy na kilogram ywej wagi, czyli e nale y płaci za kilogram 2 korony i 52 halerze. I jest jeszcze taka uwaga: „O ile w miejscowo ciach przez wojn dotkni tych znajduj si gospodarstwa z nie pomniejszonym stanem nierogacizny, która mo e by zaj ta dla celów zaopatrywania przechodz cych wojsk, nale y wypłaca za zabrane wieprze takie ceny, jakie si wypłaca w miejscowo ciach przez wojn nie dotkni tych z osobn dopłat 12 halerzy za kilogram ywej wagi. Gdyby sytuacja nie była zupełnie jasna, nale y natychmiast na miejscu powoływa specjaln komisj , składaj c si z interesanta, dowódcy przechodz cego oddziału i z tego oficera lub sier anta rachuby (o ile chodzi o formacje mniejsze), którzy zajmuj si sprawami gospodarczymi oddziału.” Wszystko to przeczytał podporucznik Cajthaml z kopii rozkazu do dywizji, któr to kopi stale nosił przy sobie i znał jej tre na pami , wiedz c na przykład, e na terytorium przyfrontowym cen za marchew podnosi si do 15,30 halerzy za kilogram, a dla „Offiziersmenageküchenabteilung” za kalafior na terytorium przyfrontowym płaci si l koron i 75 halerzy za kilogram. Ci, którzy w Wiedniu te cenniki układali, wyobra ali sobie niezawodnie, e terytorium przyfrontowe jest krain opływaj c w marchew i kalafiory. Podporucznik Cajthaml przeczytał to wszystko wzburzonemu gospodarzowi w j zyku niemieckim i zapytał go w tym samym j zyku, czy go zrozumiał. Gdy chłop pokr cił głow , rykn ł na niego: - Wi c chcesz komisj ? Chłopek zrozumiał słowo „komisja”, bo kiwn ł głow i podczas gdy wieprze jego zostały tymczasem zawleczone do kuchni polowych na stracenie, obst pili go przydzieleni do rekwirowania ołnierze z bagnetami na karabinach i komisja udała si do jego gospodarstwa, aby ustali , czy chłop ma otrzyma 2 korony 52 halerze za kilogram, czy te tylko 2 korony 28 halerzy. Nim doszli do drogi prowadz cej ku wsi, od strony kuchen polowych doleciał potrójny miertelny kwik wieprzy i chłop zrozumiał, e wszystko sko czone, wi c w rozpaczy tylko zawołał: - Dawajtie mnie za ka duju swinju dwa rynskija! Czterej ołnierze otoczyli go z bliska, a cała rodzina zagrodziła drog kapitanowi Sagnerowi i porucznikowi Cajthamlowi, ukl kłszy przed nim na rodku szosy. Matka z dwiema córkami obejmowała kolana obu oficerów, nazywaj c ich dobrodziejami, a gospodarz wrzasn ł na nie w narzeczu Rusinów, mieszkaj cych na W grzech, aby wstały. Niech ołnierze ze r wieprze i wszyscy pozdychaj .

382


Nie powołano wi c komisji, a poniewa chłop si nagle zbuntował i zacz ł grozi pi ci , wi c od jednego z ołnierzy dostał kolb tak porz dnie, a pod jego ko uchem zadudniło, a cała rodzina si prze egnała i razem z ojcem wzi ła nogi za pas. W dziesi minut pó niej sier ant rachuby batalionu razem z ordynansem batalionu Matusziczem delektowali si mó d kiem wieprzowym. Siedzieli w swoim wagonie i ob erali si statecznie, docinaj c pisarzowi jadowitymi uwagami: - arliby cie i wy, co? Ba, takie rzeczy to tylko dla szar . Dla kucharzy cynaderki i w tróbka, mó d ek i głowizna dla panów rechnungsfeldfeblów, a dla pisarzy tylko podwójne porcje mi sa z tych, co przeznaczone s dla szeregowców. Kapitan Sagner ju te wydał rozkaz dotycz cy kuchni oficerskiej: „Piecze wieprzowa na kminku; wybra mi so co najlepsze, eby nie było bardzo tłuste!” Stało si wi c, e kiedy w Łupkowskiej Przeł czy rozdawano szeregowcom jedzenie, na dnie mena ki w porcji polewki znajdował piechur dwa malutkie kawałeczki mi sa, a je li si który urodził pod planet jeszcze gorsz , to znajdował tam tylko kawałek szperki. W kuchni panował zwykły nepotyzm wojskowy, obdzielaj cy tych wszystkich, którzy byli blisko kliki panuj cej. Pucybuty w Łupkowskiej Przeł czy łazili z zatłuszczonymi g bami, a ka dy ordynans miał brzuch twardy jak kamie . Działy si rzeczy wołaj ce o pomst do nieba. Jednoroczny ochotnik Marek zrobił w kuchni skandal, bo chciał by sprawiedliwy. Kiedy kucharz wrzucił mu do mena ki z zup porz dny kawał gotowanej szynki i dodał: „To dla naszego geschichtsschreibera” - Marek zadeklarował, e w wojsku wszyscy, którzy słu w szeregach, s sobie równi, co zostało przyj te wyrazami gło nego uznania i stało si pobudk do wymy lania na kucharzy. Jednoroczniak rzucił otrzymany kawał mi sa z powrotem do kotła i o wiadczył, e nie uznaje adnej protekcji. Ale w kuchni tego nie zrozumieli i s dzili, e bataillonsgeschichtsschreiber nie jest zadowolony, wi c mu kucharz rzekł, eby przyszedł pó niej, gdy jedzenie b dzie rozdane, to mu da kawał nogi. Pisarze te mieli pyski na glans, sanitariusze posapywali z nadmiernego dobrobytu, a dokoła tego wielkiego błogosławie stwa bo ego wida było wsz dzie lady niedawnych ci kich walk. Wsz dzie le ały magazynki od nabojów, puste blaszane pudełka od konserw, strz py rosyjskich, austriackich i niemieckich uniformów, cz ci zdruzgotanych wozów, długie pokrwawione pasma gazy i waty. W starej so nie koło dawnego dworca kolejowego, z którego pozostała tylko kupa rumowisk, tkwił granat, który nie wybuchł. Wsz dzie wida było odłamki granatów, a gdzie w bezpo redniej blisko ci musiano pochowa zwłoki ołnierzy, poniewa zalatywało straszliwym odorem rozkładaj cego si ciała. O tym, e t dy przechodziły masy wojsk i e tu krótko lub długo obozowały, wiadczyły ludzkie nieczysto ci pochodzenia mi dzynarodowego, nale ce do wszystkich narodów Austrii, Niemiec i Rosji. Te nieczysto ci po ołnierzach wszystkich narodowo ci i wszystkich wyzna religijnych le ały obok siebie lub pi trzyły si jedne na drugich i ani my lały bi si ze sob .

383


Zrujnowany wodoci g kolejowy, drewniana budka stró a i wszystko w ogóle, co miało jak tak cian , było poprzewiercane kulami karabinowymi jak rzeszoto. Gwoli pełniejszemu wra eniu uciech wojennych za niedalekim szczytem górskim wznosiły si kł by dymu, jakby si paliła cała wie i jakby tam był o rodek operacji wojennych. Spalono tam baraki choleryczne i biegunkowe ku wielkiej rado ci pewnych panów, którzy przykładali r ce do urz dzania owych szpitali pod protektoratem arcyksi nej Marii, a którzy kradli i nabijali sobie kieszenie przedstawianiem rachunków za nie istniej ce baraki. Teraz wła nie ta grupa baraków paliła si za wszystkie inne i w smrodzie płon cych sienników wznosiło si ku niebu arcyzłodziejstwo arcyksi cego protektoratu. Za dworcem, na skale, Niemcy z Rzeszy pokwapili si ju z ustawieniem pomnika na cze poległych brandenburskich ołnierzy czcz c ich napisem: „Den Helden von Lupkapass” i wielkim orłem cesarstwa odlanym w br zie. U dołu na cokole znajdowała si bardzo rzeczowa uwaga, e ten symbol odlany został z armat rosyjskich, zdobytych przez pułki niemieckie przy wyzwalaniu Karpat. W tej dziwnej i dla ołnierzy niezwykłej atmosferze batalion odpoczywał po obiedzie w wagonach, a kapitan Sagner z adiutantem batalionu jeszcze ci gle nie mogli dogada si za pomoc szyfrowanych telegramów z baz brygady co do dalszego marszu batalionu. Wiadomo ci przychodziły takie dziwne, e wygl dało na to, i batalion nie powinien był w ogóle przybywa do Przeł czy Łupowskiej i miał jecha zgoła inn drog do Nowego Miasta pod Sziatorem, bo w telegramach wymienione były miejscowo ci: Csap-Ungvár, Kis-Berezna-Uzsok. Po dziesi ciu minutach okazało si , e w brygadzie siedzi jaki p tak sztabowy, bo oto nadszedł szyfrowany telegram z zapytaniem, czy to mówi 8 marszbatalion 75 pułku (szyfr wojskowy G. 3). P tak z brygady jest zdziwiony, gdy otrzymuje odpowied , e chodzi o 7 marszbatalion 91 pułku, i pyta, kto dał rozkaz jazdy na Mukaczev, szlakiem wojskowym na Stryj, kiedy marszruta prowadzi ma przez Przeł cz Łupkowsk na Sanok do Galicji. P tak strasznie si dziwi, e mu telegrafuj z Łupkowskiej Przeł czy, i wysyła szyfr: „Marszruta nie zmieniona, na Łupkowsk Przeł cz - Sanok, gdzie dalsze rozkazy.” Po powrocie kapitana Sagnera powstaje w wagonie sztabowym dyskusja o czyim tam bezhołowiu i padaj przytyki, e gdyby nie Niemcy z Rzeszy, to wschodnia grupa wojskowa byłaby zupełnie bez głowy. Podporucznik Dub próbował usprawiedliwia ten chaos w sztabie austriackim i gl dził co o tym, e tutejsza okolica była bardzo spustoszona niedawnymi walkami i e tor kolejowy nie mógł zosta doprowadzony do nale ytego porz dku. Wszyscy oficerowie spogl dali na niego ze współczuciem, jakby chcieli powiedzie , e ten pan za swój idiotyzm nie odpowiada. Poniewa nikt mu nie przeczył, wi c podporucznik Dub gl dził dalej o pot nym wra eniu, jakie wywarła na nim ta spustoszona okolica, wiadcz ca o tym, jak potrafi wali elazna pi naszego wojska. Znowu nikt mu nie odpowiada, on za mówi: - Tak to, tak, naturalnie, Rosjanie cofali si tu w szalonej panice.

384


Kapitan Sagner postanawia sobie w duchu, e wy le podporucznika Duba przy najbli szej sposobno ci jako patrol oficerski, gdy sytuacja w okopach stanie si w najwy szym stopniu niebezpieczna. Niech idzie na zasieki z drutu kolczastego rozpoznawa pozycje nieprzyjacielskie. Kapitan Sagner i porucznik Lukasz wychylaj si z okna wagonu, przy czym Sagner szepcze Lukaszowi do ucha: - Diabli nadali nam tych cywilów. Im wi kszy inteligent, tym wi ksze bydl . Ma si wra enie, e podporucznik w ogóle nie przestanie mówi . Opowiada dalej wszystkim oficerom, co czytał w gazecie o tych walkach karpackich i o zmaganiach o przeł cze karpackie podczas ofensywy austriacko-niemieckiej na linii Sanu. Opowiada o tym tak, jakby nie tylko uczestniczył w tych walkach, ale jakby nimi osobi cie kierował. Osobliwie wstr tne s na przykład takie jego zdania: - Potem szli my na Bukovsko, aby sobie zabezpieczy lini Bukovsko - Dynov, maj c poł czenie z grup bardejovsk pod Wielk Polank , gdzie rozbili my samarsk dywizj nieprzyjaciela. Porucznik Lukasz nie wytrzymał i rzekł do podporucznika Duba: - O czym niezawodnie rozmawiałe ze swoim starost powiatowym jeszcze przed wojn . Podporucznik Dub spojrzał na Lukasza nienawistnie i wyszedł z wagonu. Poci g wojskowy stał na nasypie, a pod nim na kilkumetrowym zboczu widniały ró ne przedmioty porzucone przez ust puj ce wojska rosyjskie, które najwidoczniej cofały si t dy. Wida tu było zardzewiałe czajniki, jakie garnki, ładownice. Obok najró niejszych rzeczy le ały tu tak e zwoje drutu kolczastego i znowu du o tych pokrwawionych strz pów waty i gazy. Nad tym zboczem stała w pewnym miejscu gromada ołnierzy, a podporucznik Dub natychmiast wypatrzył, e mi dzy nimi znajduje si Szwejk i o czym mówi. Podszedł wi c do tej grupy. - Co tu si stało? - zapytał podporucznik Dub głosem surowym, staj c prosto przed Szwejkiem. - Posłusznie melduj , panie lejtnant - odpowiedział Szwejk za wszystkich - e si przypatrujemy. - A czemu wy si tu przypatrujecie? - wrzasn ł podporucznik Dub. - Posłusznie melduj , panie lejtnant, e patrzymy z nasypu na dół. - A kto wam na to pozwolił? - Posłusznie melduj , panie lejtnant, e takie jest yczenie naszego pana obersta Schlagera z Brucka. Gdy odje d ali my na front, a on si z nami egnał, to w przemówieniu swoim wezwał nas, eby my si wszystkiemu dobrze przypatrywali, gdy b dziemy przeje d ali przez opuszczone pobojowiska, eby my wiedzieli, jak to si tam wojowało, i eby my si z tego uczyli. Wi c my teraz patrzymy, panie lejtnant, na ten rów i widzimy, ile to ró nych rzeczy musi porzuci uciekaj cy ołnierz. My tu widzimy, panie lejtnant, jakie to głupie, gdy ołnierz zabiera z sob ró ne niepotrzebne rzeczy i d wiga nad siły. Zm czy si takim d wiganiem, gdy wlecze tyle tobołów, i potem nie mo e lekko wojowa .

385


Podporucznikowi Dubowi błysn ła nagle iskierka nadziei, e nareszcie zdoła mo e poci gn Szwejka przed s d polowy za propagand antymilitarn , wi c zapytał go prosto z mostu: - Wi c wy s dzicie, e ołnierz powinien porzuca ładownice, które tu le , albo i bagnety, które tam widzimy? - O, bynajmniej, o nie, posłusznie melduj , panie lejtnant - odpowiedział Szwejk u miechaj c si przyjemnie. - Raczy pan lejtnant spojrze tutaj w rów na ten porzucony nocnik blaszany. Istotnie, pod nasypem wyzywaj co le ał nocnik z poobtłukiwan emali , z arty rdz , a dokoła niego pełno było jakich potłuczonych garów, które to naczynia, nie nadaj ce si ju do u ytku domowego, układał tu zawiadowca stacji jako ewentualny materiał do dyskusji archeologicznych przyszłych stuleci. Po odkryciu tych garnków archeologowie zgłupiej , a w szkole dzieci uczy si b d o epoce nocników emaliowanych. Podporucznik Dub zapatrzył si na ten przedmiot, ale nie zdołał stwierdzi nic ponad to, e jest to istotnie jeden z tych inwalidów, których młodo upłyn ła pod łó kiem. Spostrze enie Szwejka wywarło na wszystkich ogromne wra enie, wi c gdy podporucznik Dub milczał, głos zabrał znowu Szwejk: - Posłusznie melduj , panie lejtnant, e z takim samym nocnikiem był kiedy ładny szpas w Podiebradach. Opowiadano sobie o tym u nas na Vinohradach, w gospodzie. W owym czasie zacz to wydawa w Podiebradach-Zdroju tak sobie gazecin „Niezawisło ”, a głow jej był podiebradzki aptekarz, za redaktorem zrobili niejakiego Władysława Hajka z Doma lic. A ten pan aptekarz był to sobie taki dziwak, e zbierał stare garnki i inne takie drobiazgi, a sobie uzbierał całe muzeum. Otó pewnego razu ten doma licki Hajek zaprosił do wód podiebradzkich jakiego koleg , który tak e pisywał do gazet, i obaj wstawili si porz dnie, bo si ju z tydzie nie widzieli, no i go obiecał gospodarzowi redaktorowi, e za t fet napisze mu felietion do jego niezawisłej gazetki, niby do „Niezawisło ci”, od której jednak sam był zale ny. Wi c napisał ten jego kolega taki felieton o jakim zbieraczu, który znalazł w piasku na brzegu Łaby stary blaszany nocnik i my lał, e to przyłbica wi tego Wacława, i narobił tyle hałasu, e na miejsce zjechał a biskup Brynych z Hradca z procesj i z chor gwiami. Ten aptekarz wzi ł to wszystko do serca, e to niby przytyk do niego, wi c i on, i ten pan Hajek zacz li si boczy na siebie. Podporucznik Dub byłby najch tniej str cił Szwejka na łeb z nasypu, ale si opanował i tylko wrzasn ł na wszystkich: - Mówi wam, eby cie si tu nie gapili. Wy mnie wszyscy jeszcze nie znacie, ale poznacie wy mnie jeszcze... - A wy zostaniecie tutaj! - wrzasn ł na Szwejka głosem srogim, gdy ten razem z innymi chciał si oddali . Stali tak naprzeciw siebie i podporucznik Dub zacz ł si zastanawia , co by tak powiedzie straszliwego. Uprzedził go Szwejk: - Posłusznie melduj , panie lejtnant, e byłoby dobrze, gdyby ta ładna pogoda trwała dalej. Za dnia nie bywa zbyt gor co, a noce s tak e do przyjemne, tak,

386


e pogoda do wojowania jest w sam raz. Podporucznik Dub wyj ł rewolwer i zapytał: - Znasz to? - Posłusznie melduj , panie lejtnant, znam to. Pan oberlejtnant Lukasz ma taki sam. - Wi c sobie, ty łobuzie, zapami taj - powiedział podporucznik chowaj c rewolwer - e mogłoby ci spotka co bardzo nieprzyjemnego, gdyby w dalszym ci gu uprawiał t swoj propagand . Podporucznik Dub oddalił si zadowolony i my lał w duchu: „Teraz powiedziałem mu jak si nale y: propagand , tak jest, propagand .” Przed wej ciem do wagonu Szwejk przechadzał si jeszcze przez chwil i mruczał pod nosem: - Jak takiego nazwa ? My lał długo i intensywnie, a wreszcie wyłoniła si z tego my lenia nazwa najodpowiedniejsza: „wicepierdoła”. W słowniku wojskowym słowo „pierdoła” było od dawna u ywane z wielk miło ci , osobliwie gdy chodziło o pułkowników lub starych kapitanów i majorów, a było stopniem wy szym ulubionego epitetu: „pieski dziadyga”. Bez tego przymiotnika słowo „dziadyga” było raczej uprzejmo ci w stosunku do starego pułkownika czy majora, który du o ryczał, ale pomimo to ołnierzy swoich lubił i stawał w ich obronie wobec innych pułków, osobliwie za gdy chodziło o obce patrole, które wyławiały jego ołnierzy z ró nych spelunek, gdy ci ołnierze nie mieli zezwolenia na pozostawanie na mie cie po capstrzyku. „Dziadyga” troszczył si o swoich ołnierzy, jedzenie musieli dostawa jak si patrzy, ale miewał tak e swoje dziwactwa. Czepiał si tego czy owego i dlatego nazywano go dziadyg . Ale gdy dziadyga niepotrzebnie szykanował ołnierzy i szar e kombinuj c na przykład wiczenia nocne i podobne rzeczy, to mówiono o nim „pieski dziadyga”. Z „pieskiego dziadygi” awansowano zwolenników idiotycznych szykan i głupich zaczepek na „pierdołów.” To słowo znaczyło bardzo wiele i trzeba podkre li , e mi dzy pierdoł cywilem a pierdoł wojskowym jest ró nica ogromna. Pierdoła cywilny to tak e jaki pan przeło ony w urz dzie, plaga ni szych urz dników i wo nych. Jest to filister-biurokrata, który potrafi zrobi piekło o to, e jaki papierek nie jest nale ycie osuszony bibuł itd. Jest to w ogóle idiotyczna i bydl ca posta w ludzkim społecze stwie, poniewa taki cymbał udaje uosobienie roztropno ci, jest przekonany, e na wszystkim si zna, e wszystko umie wytłumaczy , i wszystkim czuje si dotkni ty. Kto słu ył w wojsku, temu nie potrzeba mówi , jaka istnieje ró nica mi dzy pierdoł -cywilem a pierdoł w uniformie. W wojsku słowo to oznaczało „dziadyg pieskiego”, naprawd „pieskiego”, który wszystkiego si czepiał, o wszystko zrz dził, ale cofał si przed najmniejszymi przeszkodami; ołnierzy nie lubił i niepotrzebnie ich szykanował, bo o pozyskaniu ich szacunku czy zaufania, którym mógł si jeszcze poszczyci „dziadyga”, w tym wypadku nie mogło by w ogóle mowy.

387


W niektórych garnizonach, jak na przykład w Trydencie, zamiast „pierdoła” mówiło si „nasza stara dupa”. W ka dym z tych wypadków chodziło o osob starsz , wi c gdy Szwejk nazwał podporucznika Duba „wicepierdoł ”, to doskonale wyraził istot rzeczy, ustalaj c, e zarówno co do wieku, jak i co do stanowiska całego „pierdoły” brak podporucznikowi Dubowi 50 procent. Wracaj c do swego wagonu Szwejk my lał o tych rzeczach i zgoła niespodziewanie spotkał si z pucybutem podporucznika Duba, Kunertem, który miał spuchni t twarz i co tam pod nosem bełkotał, e akurat spotkał si ze swoim podporucznikiem, który bez najmniejszego powodu obił go po twarzy za to, e jakoby zadaje si ze Szwejkiem. - W takim razie - rzekł Szwejk z dostoje stwem - pójdziemy do raportu. Austriacki ołnierz powinien da si bi po g bie w okre lonych wypadkach. Ale ten twój Dub przekroczył wszelkie granice, jak mawiał stary Eugeniusz Sabaudzki: „St d - dot d.” Wi c teraz sam musisz i do raportu, a je li nie pójdziesz, to i ode mnie dostaniesz po g bie, eby wiedział, co to jest dyscyplina w armii. W Karli skich Koszarach mieli my niejakiego lejtnanta Hausnera, a ten lejtnant te miał pucybuta, którego bił po twarzy i kopał. Pewnego razu ten pucybut był tak mocno obity po twarzy, e zgłupiał z tego wszystkiego i stan ł do raportu, a przy raporcie meldował, e został skopany, tak mu si to wszystko w głowie popl tało, a tymczasem jego pan bez trudu dowiódł, e ten pucybut kłamie, bo go owego dnia nie skopał, lecz tylko obił po twarzy, wi c zacnego pucybuta za fałszywe oskar enie wsadzili na trzy tygodnie do paki. Ale to nie ma nic do rzeczy - mówił Szwejk dalej - bo to wszystko jedno, jak mawiał medyk Houbiczka, czy w zakładzie medycyny s dowej krajesz człowieka, który si powiesił, czy te takiego, który si otruł. Pójd z tob . I w mordobiciu musi by umiarkowanie. Kunert zgłupiał do reszty i ruszył za Szwejkiem do wagonu sztabowego. Podporucznik Dub wygl dał akurat oknem i wrzasn ł: - Czego tu szukacie, jeden z drugim, wy draby? - Zachowaj si z godno ci - strofował Szwejk Kunerta wpychaj c go do wagonu. Na korytarzu ukazał si porucznik Lukasz, a za nim szedł kapitan Sagner. Porucznik Lukasz, który miał ju tyle razy do czynienia ze Szwejkiem, ogromnie si zdziwił, bo twarz Szwejka nie miała tego zwykłego wyrazu poczciwo ci, ale była tak jako zaci ta w sobie i powa na, e wyraz ten mo na było wzi za zapowied jakich niemiłych wydarze . - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant - rzekł Szwejk - e sprawa idzie do raportu. - Tylko mi si tu nie bałwan, mój Szwejku, bo ja te mam tego dosy . - Raczy pan pozwoli - rzekł Szwejk - ja jestem ordynansem pa skiej kompanii, pan raczy by dowódc kompanii 11. Ja wiem, e to jest rzecz bardzo dziwna, ale i to wiem, e pan podporucznik Dub jest pod panem. - Ty , mój Szwejku, w ogóle zgłupiał - przerwał mu porucznik Lukasz. - Je li si upiłe , to zrobisz najlepiej, gdy pójdziesz co rychlej na zbity łeb. Rozumiesz, ty bydl jedno? Ty idioto?!

388


- Posłusznie melduj , panie oberlejtnant - mówił Szwejk popychaj c przed sob Kunerta - e to jest tak samo, jak pewnego razu robili w Pradze prób z ram ochronn , zabezpieczaj c od przejechania przez tramwaj elektryczny. Ten pan, co t ram wynalazł, sam si ofiarował na prób , jak ta rama działa b dzie, a potem miasto musiało płaci odszkodowanie jego wdowie. Kapitan Sagner nie wiedz c, co ma powiedzie , kiwał głow , a twarz porucznika Lukasza wyra ała beznadziejn rozpacz. - Wszystko musi by załatwione drog słu bow , przez raport, posłusznie melduj , panie oberlejtnant - mówił nieust pliwy Szwejk dalej. - Jeszcze w Brucku mawiał pan do mnie, panie oberlejtnant, e skoro jestem ordynansem kompanii, to mam na głowie inne jeszcze obowi zki, nie tylko jakie tam rozkazy. e niby powinienem by o wszystkim poinformowany, co si w kompanii dzieje. Na podstawie tego rozporz dzenia pozwalam sobie zameldowa panu, panie oberlejtnant, e pan lejtnant Dub spotkał swego ordynansa i obił go po twarzy bez wystarczaj cej przyczyny. Ja bym tego, posłusznie melduj , panie oberlejtnant, mo e i nie mówił, ale skoro widz , e pan lejtnant Dub jest oddany pod pa sk komend , wi c my l sobie, e to trzeba poci gn do raportu. - To jaka osobliwa sprawa - rzekł kapitan Sagner. - Czemu wleczecie tutaj tego Kunerta? - Posłusznie melduj , panie bataillonskommandant, e wszystko musi i do raportu. On zgłupiał, bo został obity po twarzy przez pana lejtnanta Duba, a nie mo e sobie pozwoli na to, eby sam poszedł do raportu. Posłusznie melduj , panie hauptman, eby pan spojrzał na niego, jak mu si trz s kolana. On jest na pół ywy, e musi i do tego raportu. I eby nie ja, toby si do tego raportu wcale mo e nie dostał jak ten Kudela z Bytouchova, który podczas słu by w wojsku tak długo chodził do raportu, a został przeniesiony do marynarki, stał si kornetem, a na jakiej wyspie na Oceanie Spokojnym został ogłoszony jako dezerter. On si potem o enił na tej wyspie i rozmawiał z podró nikiem Havlas , który go ju nie odró nił od tubylców. W ogóle jest to rzecz bardzo smutna, gdy kto dla takiego głupiego mordobicia musi stawa do raportu. Ale on wcale nie chciał i tutaj, poniewa mówił, e nie pójdzie. W ogóle jest to taki mordobity pucybut, e nawet nie wie, o które mordobicie tutaj chodzi. On by tu w ogóle nie przyszedł, on w ogóle nie chciał si ruszy do tego raportu, on nieraz da si jeszcze mocniej spra . Posłusznie melduj , panie hauptman, niech pan spojrzy na niego, e on z tego wszystkiego jest ju cały zafajdany. Z drugiej strony powinien był natychmiast skar y si , e dostał po g bie, ale si nie odwa ył, bo uwa ał, e lepiej by skromnym fiołkiem, jak powiedział pewien poeta. Bo on jest słu cym pana lejtnanta Duba. Popychaj c Kunerta przed sob , rzekł Szwejk do niego: - Nie trz si tak, mazgaju, jak d b na osice! Kapitan Sagner zapytał Kunerta, jak si rzeczy miały. Ale Kunert dr c na całym ciele zadeklarował, e wszyscy mog zapyta pana lejtnanta Duba, e go w ogóle nie zbił po twarzy. Zdrajca Kunert trz s c si na całym ciele o wiadczył nawet, e wszystko w ogóle zmy lił sobie Szwejk.

389


Sytuacja była wysoce kłopotliwa i nie wida było wyj cia z niej, ale jak na zawołanie przypatoczył si podporucznik Dub i wrzasn ł na Kunerta: - Chcesz jeszcze raz dosta po pysku? Sprawa została wi c całkowicie wyja niona i kapitan Sagner, zwracaj c si do podporucznika Duba, rzekł krótko i w złowato: - Od dzisiaj Kunert przechodzi do kuchni batalionu, co za do nowego słu cego, to pan podporucznik Dub zwróci si do sier anta rachuby Va ka. Podporucznik Dub zasalutował i oddalaj c si , warkn ł pod adresem Szwejka: - Zało si , e b dziecie kiedy wisie . Gdy podporucznik Dub odszedł, Szwejk zwrócił si do porucznika Lukasza i rzekł do niego tonem przyjemnym i przyjacielskim: - W Mnichovie-Hradiszczu te był taki jeden pan i te w taki sposób rozmawiał z drugim panem, a tamten mu odpowiedział: „Na szafocie si spotkamy.” - Szwejku - rzekł porucznik Lukasz - jeste cie piramidalnie głupi, ale nie wa cie mi si odpowiedzie , jak macie w zwyczaju: „Posłusznie melduj , e jestem głupi!” - Frapant! - odezwał si kapitan Sagner wychylaj c si z okna. Najch tniej byłby si cofn ł, ale ju nie było czasu na ucieczk przed bied : podporucznik Dub stał tu pod oknem. Zacz ł od tego, e jest mu bardzo przykro, i kapitan Sagner oddalił si nie wysłuchawszy jego wywodów o ofensywie na wschodnim froncie. - Je li chcemy zrozumie t olbrzymi ofensyw - wołał podporucznik Dub wspinaj c si ku oknu wagonu - to musimy sobie u wiadomi , jak rozwijała si ofensywa pod koniec kwietnia. Musieli my przerwa front rosyjski i za najdogodniejszy punkt dla tej operacji uznali my miejsce mi dzy Karpatami a Wisł . - Ja si z tymi wywodami najzupełniej zgadzam - odpowiedział kapitan Sagner i oddalił si od okna. Kiedy po upływie pół godziny poci g ruszył dalej na Sanok, kapitan Sagner wyci gn ł si na siedzeniu i udawał, e pi, aby podporucznik Dub mógł tymczasem zapomnie o swoich oklepanych pogl dach na ofensyw . W wagonie, którym jechał Szwejk, nie było Balouna. Na jego pro b pozwolono mu mianowicie wytrze chlebem kocioł po gulaszu. Znajdował si na platformie z kuchniami polowymi w sytuacji bardzo nieprzyjemnej, bo gdy poci g ruszył, zacny Baloun wpadł do kotła głow na dół, tak e tylko nogi wystawały z gulaszowego naczynia. Ale Baloun przystosował si do tej sytuacji i z kotła odzywało si takie forsowne mlaskanie, jakie bywa słycha , gdy je poluje na prusaki. Po chwili ozwało si nawet wołanie: - Koledzy, na miło bosk , rzu cie mi tu kawałek chleba, bo w kotle jest jeszcze sporo sosu. Ta sielanka trwała a do nast pnej stacji, a rezultat był taki, e wn trze kotła 11 kompanii błyszczało jak nowe. - Bóg wam zapła , koledzy - dzi kował Baloun serdecznie.

390


- Od czasu, jak jestem na wojnie, szcz cie u miechn ło si do mnie po raz pierwszy. Rzeczywi cie, Baloun mógł mówi o szcz ciu. W Łupkowskiej Przeł czy dostał a dwie porcje gulaszu, a porucznik Lukasz zadowolony, e jego słu cy przyniósł mu z kuchni oficerskiej obiad nietkni ty, dał mu za to dobr połow tego obiadu. Baloun czuł si wi c całkiem szcz liwy, bujał nogami spuszczonymi z wagonu, i nagle cała ta wojna wydała mu si czym miłym, pełnym rodzinnego ciepła. Kucharz kompanii zacz ł sobie z niego pokpiwa , e po przybyciu do Sanoka b dzie si gotowało kolacj i jeszcze jeden obiad, a mianowicie obiad zaległy, którego nie dostali w drodze. Baloun potakiwał głow z wielkim zadowoleniem i powtarzał co chwila: - Zobaczycie, koledzy, e Pan Bóg nas nie opu ci. Wszyscy miali si serdecznie, a kucharz siedz c na kuchni za piewał: Niech si duch wszelki wesoło mieje, Chyba nas Pan Bóg nie zapodzieje. A cho by my si gdzie zapodzieli, To i tak dobrze b dziemy si mieli. Cho by my si zapodzieli w rowie, To i z rowu wy leziemy, panowie... Za stacj Szczawna, w dolinach, znowu zacz ły si pokazywa cmentarze ołnierskie. Koło stacji wida było wielki krzy przydro ny z Chrystusem, któremu pocisk w czasie ostrzeliwania torów urwał głow . Poci g biegł coraz szybciej z górki na pazurki ku Sanokowi, horyzont stawał si coraz szerszy, a po obu stronach toru wida było coraz wi cej spustoszonych wsi. Pod Kula n wida było na dole w rzeczułce zdruzgotany poci g Czerwonego Krzy a, który run ł z nasypu kolejowego. Baloun wytrzeszczył na ten widok oczy. Osobliwie dziwiły go cz ci lokomotywy porozrzucane na wszystkie strony. Komin maszyny wtłoczony był w nasyp kolejowy i sterczał ze niby lufa działa 28-centymetrowego. Widok ten wzbudził tak e zainteresowanie w wagonie, w którym znajdował si Szwejk. Najbardziej oburzył si kucharz Jurajda. - Czy to wolno strzela do wagonów Czerwonego Krzy a? - Nie wolno, ale mo na - rzekł Szwejk. - Wycelowali akuratnie, a wytłumaczy si nietrudno, e to było w nocy i e znaków Czerwonego Krzy a nie było wida . W ogóle du o jest na wiecie takich rzeczy, których robi nie wolno, ale mo na. Najwa niejsze to, eby spróbowa , czy zakazanej rzeczy zrobi nie mo na. Podczas cesarskich manewrów w okolicy Pisku przyszedł rozkaz, e nie wolno wi za ołnierzy w kij. Ale nasz kapitan wymiarkował, e robi to mo na, bo taki rozkaz był strasznie mieszny: ka dy przecie mógł łatwo wymiarkowa , e ołnierz zwi zany w kij nie mógłby maszerowa . Wi c si nad tym befelem nie zastanawiał tak bardzo, ołnierzy zwi zanych w kij kazał wrzuca na wóz taborowy i maszerowało si dalej a miło. Albo we my taki przypadek, który

391


zdarzył si u nas przed sze ciu laty. Na naszej ulicy mieszkał niejaki pan Karlik na pierwszym pi trze, a na drugim pi trze mieszkał bardzo porz dny człowiek, student konserwatorium, Mikesz. Ogromnie lubił kobiety, i mi dzy innymi zacz ł si te zaleca do córki tego pana Karlika, który był wła cicielem domu transportowego i cukierni, a gdzie na Morawach miał podobno zakład introligatorski pod jak obc firma. Otó , gdy ten Karlik dowiedział si . e ten student zaleca si do jego córki, poszedł do niego do mieszkania i powiada: .,Z córk moj eni si panu nie wolno, mój panie łapserdaku, bo jej panu nie dam!” „No dobrze - odpowiedział pan Mikesz - je li eni mi si z ni nie wolno, to si przecie na kawałki nie rozszarpi .” Po dwóch miesi cach pan Karlik przyszedł znowu do tego Mikesza, przyprowadził z sob nawet swoj mał onk i oboje rzekli jednogło nie: „Pan, panie łapserdaku, pozbawił nasz córk honoru.” „Tak jest - odpowiedział Mikesz - pozwoliłem sobie zha bi j , szanowna pani”. Ten pan Karlik zacz ł na niego niepotrzebnie wrzeszcze i przypomina mu, e przecie powiedział, e z jego córk eni mu si nie wolno, bo mu jej nie da, ale mu tamten całkiem rzeczowo odpowiedział, e ani my li si z ni eni , skoro nie wolno. Wtedy za nie było mowy o tym, co wolno. A poniewa o tym nie było mowy, wi c on dotrzyma słowa i prosi, eby si nie niepokoili, bo on jest człowiekiem charakteru, nie adn chor giewk , ba, zawsze dotrzymuje słowa, to co powie, to jest wi te, wi c córki pa stwa Karlików nie chce i nigdy chcie nie b dzie. A gdyby z tej racji miał by nara ony na prze ladowania, to tak e nie robi sobie z tego nic, bo sumienie ma czyste, a jego nieboszczka mamusia jeszcze na ło u miertelnym zaklinała go, eby nigdy w yciu nie kłamał, on za przyrzekł jej to uroczy cie, a takie przyrzeczenie obowi zuje. W jego rodzinie w ogóle nikt nie kłamał, on za miewał w szkole zawsze stopnie celuj ce z zachowania. Widzicie wi c - wywodził Szwejk - e wielu rzeczy czyni nie wolno, ale ostatecznie mo na. Drogi ludzkie mog by ró ne, byle cel był wzniosły. - Drodzy przyjaciele - rzekł jednoroczny ochotnik, który notował co z wielk gorliwo ci - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ten oto poci g Czerwonego Krzy a, wysadzony w powietrze, na poły spalony i zrzucony z nasypu, wzbogaca sławne dzieje naszego batalionu nowym bohaterskim czynem przyszło ci. Wyobra am sobie, e około 16 wrze nia, jak to sobie ju zaznaczyłem w notatniku, z ka dej kompanii naszego batalionu zgłosi si na ochotnika kilku prostych ołnierzy pod wodz kaprala, aby wysadzi w powietrze pancerny poci g nieprzyjacielski, który nas ostrzeliwuje i nie pozwala nam przej przez rzek . Zaszczytnie spełnili swoje zadanie przebrani za wie niaków... Co ja widz ! - zawołał jednoroczny ochotnik zagl daj c w swoje notatki. - W jaki sposób dostał si do moich notatek nasz pan Vaniek? Słuchaj pan, panie rechnungsfeldfebel - zwrócił si do Va ka - co za pi kny artykulik b dzie o panu w dziejach batalionu. Zdaje mi si , e ju pana gdzie opisałem, ale to b dzie stanowczo lepsze i bardziej przekonywaj ce. - I jednoroczny ochotnik zacz ł czyta głosem podniesionym i uroczystym: „Bohaterska mier sier anta rachuby Va ka. Do ryzykownej wyprawy, maj cej na celu wysadzenie w powietrze pancernego poci gu nieprzyjacielskiego, przył czył si tak e sier ant rachuby

392


Vaniek w przebraniu wie niaczym, jak i inni uczestnicy tej wyprawy. Wywołanym przez siebie wybuchem został ogłuszony, a gdy odzyskał przytomno , ujrzał si otoczonym przez nieprzyjaciela i niebawem zaprowadzono go do sztabu nieprzyjacielskiej dywizji, gdzie w obliczu mierci odmówił jakichkolwiek wyja nie co do sytuacji i liczebno ci naszego wojska. Poniewa uj ty został w przebraniu, przeto jako szpiega skazano go na mier przez powieszenie, któr to kar przez wzgl d na jego wysokie stanowisko zamieniono mu na mier przez rozstrzelanie. Egzekucja została wykonana natychmiast pod murem cmentarnym, a dzielny sier ant Vaniek prosił, aby mu nie zawi zywano oczu. Na pytanie, czy nie ma jakiego specjalnego yczenia, odpowiedział: "Przeka cie za po rednictwem parlamentariusza mojemu batalionowi ostatnie pozdrowienie ode mnie oraz donie cie mu, e umieram przekonany, i nasz batalion kroczy b dzie nadal drog zwyci stwa. Dalej donie cie panu kapitanowi Sagnerowi, e według ostatniego rozkazu brygady dzienna porcja konserw została podniesiona do półtrzeciej puszki na jednego szeregowca." Tak umarł nasz sier ant rachuby wzbudzaj c ostatnim swoim zdaniem popłoch u nieprzyjaciela, który był przekonany, e broni c przej cia przez rzek , odcina nas od punktów zaopatrywania, e wi c doprowadzi do rychłego wygłodzenia nas, a tym samym do zdemoralizowania. O jego spokoju, z jakim spogl dał mierci w oczy, wiadczy i ta okoliczno , e przed straceniem grał w zechcyka z nieprzyjacielskimi oficerami sztabowymi. "Kwot przeze mnie wygran prosz wr czy rosyjskiemu Czerwonemu Krzy owi" - rzekł stoj c przed lufami karabinów. Ta szlachetna wspaniałomy lno wzruszyła obecnych wojskowych a do łez.” Niech mi pan wybaczy, panie Va ku - mówił dalej jednoroczny ochotnik - e pozwoliłem sobie w taki sposób rozporz dzi si pieni dzmi przez pana wygranymi. Zastanawiałem si nad tym, czy nie nale ałoby raczej odda ich austriackiemu Czerwonemu Krzy owi, ale wreszcie doszedłem do wniosku, e ze stanowiska ludzkiego wszystko to jedno, która humanitarna instytucja te pieni dze otrzyma. - Mógł ten nasz nieboszczyk przeznaczy swoje pieni dze na kuchni dla ubogich w Pradze - rzekł Szwejk - ale wła ciwie lepiej si stało, bo burmistrz praski mógłby t sum przeje sam w jakim barze. - Trudna rada, ludzie kradn wsz dzie - rzekł telefonista Chodounsky. - Najwi cej kradn ludziska w Czerwonym Krzy u - z wielkim gniewem zawołał kucharz Jurajda. - Miałem w Brucku znajomego kucharza, który gotował dla siostrzyczek pracuj cych w baraku, i ten kucharz powiedział mi, e przeło ona i starsze piel gniarki wysyłaj do domu całe skrzynki malagi i czekolady. Do kradzie y zach ca człowieka okazja; powiedziałbym, e takie ju jest przeznaczenie człowieka. Ka dy człowiek w ci gu swego niesko czonego istnienia przebył niezliczone przemiany, wi c przynajmniej raz musi zjawi si na tym wiecie jako złodziej w okre lonych fazach swej działalno ci. Sam ju przebyłem jedn taka faz . Kucharz-okultysta Jurajda wyj ł ze swego tobołka butelk koniaku. - Oto jest nieomylny dowód mego twierdzenia - rzekł otwieraj c butelk . Zabrałem t butelk przed odjazdem z kuchni oficerskiej. Koniak ten jest najlepszej marki i przeznaczony był jako dodatek do lukrów na torty i ptysie. Ale

393


przeznaczeniem jego było, aby go ukradziono, podobnie jak przeznaczeniem moim było, abym stał si złodziejem. - Byłoby nie le, gdyby przeznaczenie nasze skazywało nas na współwinowajców pa skich. Nawet mi si zdaje, e tak jest istotnie - rzekł Szwejk. Przeznaczenie było rzeczywi cie nieubłagane. Butelka kr yła z r k do r k pomimo protestów sier anta rachuby Va ka, który twierdził, e koniak trzeba pi kubkiem i e nale y podzieli si nim sprawiedliwie, bo wszystkich jest pi ciu, wi c przy takiej nieparzystej liczbie łatwo mo e si zdarzy , i ten albo ów poci gnie o łyk wi cej, ni mu si nale y. Na to odpowiedział Szwejk: - Całkiem słusznie. Je li pan Vaniek chce mie liczb parzyst , to niech si wył czy ze spółki, a b dzie po sporach i kłopotach. Vaniek cofn ł wi c swój projekt i zaproponował wielkodusznie, aby ofiarodawca Jurajda ustawił si tak, i by miał mo no napi si dwa razy, co wywołało burz protestów, bo ofiarodawca ju si raz napił próbuj c koniak przy otwieraniu butelki. Wreszcie przyj ty został projekt jednorocznego ochotnika Marka, eby pi podług alfabetu; uzasadniał to tym, e pisownia nazwiska przes dza losy człowieka. Reszt koniaku dopił Chodounsky, który był pierwszym według abecadła. Towarzyszyło mu gniewne spojrzenie Va ka, który liczył na to, e poniewa jest ostatnim, wi c b dzie miał o jeden łyk wi cej, co oczywi cie było grubym bł dem matematycznym, bo łyków było dwadzie cia i jeden. Potem grali w stukułk , a jednoroczniak Marek wygłaszał przy dokupowaniu kart mnóstwo nabo nych sentencji zaczerpni tych z Pisma wi tego. Gdy dostał waleta, wołał: - Panie mój, poniechaj mi tego waleta i tym razem, aby mi owoce dobrego przyniósł, zanim nawozi i ora b d . A gdy wszystkich ogarniał gniew, e dobieraj c karty stale dostawał atu, nawet gdy wyci gał ósemk , wtedy jednoroczny ochotnik Marek wołał wielkim głosem: - Azali niewiasta maj ca groszy dziesi , a zgubiwszy jeden, nie zapaliłaby wiecy, nie przetrz sn łaby domu swego, póki nie znajdzie grosza onego? A skoro znalazła, zwoła s siady swe i przyjaciółki serca swego, wołaj c: „Radujcie si , albowiem dostałam ósemk i dokupiłam atutowego króla wraz z asem”. Dajcie ju te karty, wszyscy cie wpadli. Jednoroczny ochotnik Marek miał doprawdy wyj tkowe szcz cie w kartach. Podczas gdy inni przebijali sobie nawzajem atuty, on bił te przebite ju lewy zawsze najwy szym atu, tak e jeden za drugim niesłusznie wpadali, a jednoroczny ochotnik Marek brał lew za lew i wołał do przegrywaj cych: - I nastanie po miastach wielkie trz sienie ziemi i głód, i zaraza, a ogniste znaki na niebie pokazywa si b d . Wreszcie wszyscy mieli ju tego do ; przestali wi c gra , gdy telefonista Chodounsky o wiadczył, e przegrał swój ołd za całe półrocze naprzód. Był tym

394


bardzo zgn biony, a Marek domagał si rewersów, aby przy wypłacie ołdu nale no wypłacana była nie Chodounskiemu, lecz jemu. - Nie martw si , Chodounsky - pocieszał go Szwejk - je li b dziesz miał szcz cie, to polegniesz w pierwszej potyczce, a Marek dostanie fig , nie twój ołd. Podpisz mu rewers i kpij sobie z niego. Uwaga o mo liwo ci padni cia w pierwszej potyczce dotkn ła Chodounskiego bardzo niemiłe. Odpowiedział z cał stanowczo ci : - Ja pa nie mog , bo jestem telefonist ; telefoni ci siedz zawsze w miejscu bezpiecznym, a druty si przeprowadza albo poprawia dopiero po bitwie. Jednoroczniak Marek wywodził, e telefoni ci, wr cz przeciwnie, nara eni s na wielkie niebezpiecze stwo, bo nieprzyjacielska artyleria szuka zawsze przede wszystkim telefonistów. aden telefonista w swoim schronie nie jest bezpieczny. Cho by si schron znajdował dziesi metrów pod ziemi , to i tam go nieprzyjacielska artyleria znajdzie. e telefoni ci gin jak muchy, o tym wiadczy fakt, e gdy opuszczał Bruck, to wła nie urz dzali tam dwudziesty ósmy kurs dla telefonistów. Chodounsky spogl dał na mówi cego okiem posmutniałym, co pobudziło Szwejka do przyjacielskiej uwagi: - Całe telefonowanie to te ładna bujda i szwindel. - Nie gadajcie, kumie - odpowiedział Chodounsky. - Zajrz do swoich notatek dotycz cych dziejów batalionu - rzekł Marek. - Co te tam jest pod liter Ch?... Chodounsky, Chodounsky. Aha, jest. „Telefonista Chodounsky zasypany przy wybuchu miny. Ze swego grobu telefonuje do sztabu: "Umieram, i winszuj batalionowi zwyci stwa."„ - Powiniene by zadowolony - rzekł Szwejk. - Czy mo e pragniesz doda co od siebie? Pami tasz tego telegrafist z „Titanica”, który, gdy statek ju ton ł, ci gle telegrafował na dół do zanurzaj cej si kuchni pytaj c, kiedy nareszcie b dzie obiad. - Mnie na szczegółach nie zale y - rzekł jednoroczny ochotnik. - Ewentualnie mo na przed miertne zdanie Chodounskiego uzupełni na przykład okrzykiem: „Pozdrówcie ode mnie nasz elazn brygad !”

395


Rozdział 24 MARSCHIEREN! MARSCH! Po przyje dzie do Sanoka okazało si , e ci, co jechali razem z Balounem, który puszczał wiatry po wielkiej wy erce, mieli racj . B dzie kolacja, a oprócz kolacji rozdawany b dzie komi niak za te wszystkie dni, w których ołnierze chleba nie otrzymywali. Okazało si tak e, e wła nie w Sanoku znajduje si sztab „ elaznej brygady”, do której przydzielony został batalion 91 pułku piechoty. Poniewa linia kolejowa, prowadz ca st d pod sam Lwów, a w kierunku północnym na Wielkie Mosty, nie była uszkodzona, przeto było zagadk , dlaczego sztab wschodniego odcinka wydał dyspozycj , aby „ elazna brygada” ze swoim sztabem koncentrowała si sto pi dziesi t kilometrów za frontem, skoro przebiegał on w owym czasie od Brodów w stron Bugu, a potem wzdłu rzeki na północ ku Sokalowi. Ta wysoce interesuj ca kwestia strategiczna została rozstrzygni ta w sposób wyj tkowo prosty, gdy kapitan Sagner składał w Sanoku meldunek o przybyciu batalionu. Adiutantem brygady był tam kapitan Tayrle. - Bardzo si dziwi - rzekł kapitan Tayrle - e nie otrzymali cie dokładnych wiadomo ci. Marszruta jest przecie z góry podana. O trasie swego marszu powinni cie byli, rzecz prosta, powiadomi nas zawczasu. Podług dyspozycji sztabu głównego przybyli cie o dwa dni za wcze nie. Kapitan Sagner zaczerwienił si z lekka, ale nie przyszło mu na my l, aby si legitymowa tymi wszystkimi telegramami szyfrowanymi, jakie otrzymywał w ci gu całej jazdy. - Ja si panu bardzo dziwi - rzekł adiutant Tayrle. - Zdaje mi si , e wszyscy oficerowie s z sob na „ty” - odpowiedział kapitan Sagner. - Niech i tak b dzie - zgodził si kapitan Tayrle. - Powiedz mi, czy ty w słu bie czynnej, czy rezerwista? Ach tak, aktywny! A, to całkiem co innego... Tu panuje taki zam t, e sam diabeł si nie rozezna w tym wszystkim. Przejechało t dy bardzo wielu takich idiotów-podporuczników rezerwy. Kiedy my si cofali spod Kra nika i od Limanowej, to wszyscy ci niby-podporucznicy potracili głowy, jak tylko zobaczyli patrol kozacki. My w sztabie nie lubimy takich paso ytów. Taki fujara po sko czeniu gimnazjum wst puje do wojska albo jako jednoroczniak zda egzamin oficerski, a potem głupieje dalej jako cywil, a gdy trzeba ruszy na wojn , to taki pan robi ze strachu w majtki. Kapitan Tayrle splun ł i poufale poklepał kapitana Sagnera po ramieniu: - Zabawicie tu ze dwa dni. Postaram si , eby wam si nie przykrzyło. Mamy tu takie ładne kurewki „Engelhuren”. Pota cujemy sobie. Jest tu tak e córka jednego generała, która dawniej uprawiała miło lesbijsk . Przebieramy si wszyscy w suknie kobiece i bywa wesoło; zobaczysz, co ona potrafi. Taka sucha małpa, e trudno sobie wyobrazi , ale zna si na rzeczy, przyjacielu. Ananas pierwszej klasy, zreszt zobaczysz. Pardon! - zawołał nagle. - B d znowu wymiotował! Powtarza si to dzisiaj ju trzeci raz.

396


Kiedy po chwili wrócił, tłumaczył si Sagnerowi, e to skutki wczorajszego wieczoru, w którym uczestniczył tak e oddział in ynieryjny. Tłumaczył si za tylko dlatego, aby kapitan Sagner widział, jak tu bywa wesoło. Z dowódc oddziału in ynieryjnego, który miał tak e stopie kapitana, zapoznał si kapitan Sagner bardzo szybko. Do kancelarii wpadł chłop jak tyka chmielowa, niby w pół nie przeoczył obecno kapitana Sagnera i w tonie najfamiliarniejszym zwrócił si do kapitana Tayrle: - Co robisz, stara winio? Wczoraj wieczorem ładnie urz dziłe nasz hrabiank ! - Usadowił si na krze le i wal c si trzcin po łydkach, wołał: P kam ze miechu, gdy sobie przypominam, e jej porzygał całe łono... - Masz racj - odpowiedział Tayrle - wczoraj było rzeczywi cie bardzo wesoło. Dopiero potem zapoznał kapitana Sagnera z przybyłym oficerem, nast pnie wszyscy trzej przeszli przez kancelari administracyjnego wydziału brygady i udali si do kawiarni, która powstała w ci gu jednej nocy z dawnej piwiarni. Gdy przechodzili przez kancelari , kapitan Tayrle wzi ł z r ki oficera in ynierii trzcin i uderzył ni w długi stół, dokoła którego ustawiło si na komend dwunastu pisarzy wojskowych. Byli to wyznawcy dekowania si przy spokojnej i zgoła bezpiecznej pracy na tyłach armii, mieli ładne, okr głe brzuszki i ubrani byli w od wi tne uniformy. Do tych dwunastu spasionych apostołów dekowania rzekł kapitan Tayrle chc c si widocznie popisa przed kapitanem Sagnerem i drugim kapitanem: - Nie wyobra ajcie sobie, e trzymamy was tutaj niby w karmniku. Wy winie! Trzeba mniej re i chla , a wi cej biega ! - Teraz poka wam jeszcze inn tresur - rzekł kapitan Tayrle do towarzyszy. Znowu uderzył trzcin w stół i zapytał pisarzy stoj cych przy stole: - Kiedy pop kacie, prosi ta? - Według rozkazu pana kapitana. miej c si z własnego błaze stwa i idiotyzmu kapitan Tayrle wyszedł z kancelarii. Gdy znale li si w kawiarni, kapitan Tayrle kazał poda butelk jarz biaku i przysła kilka wolnych panienek. Okazało si , e cała ta kawiarnia to po prostu najzwyczajniejszy zamtuz. Poniewa adna z panienek nie była wolna, kapitan Tayrle rozzło cił si okrutnie, w sieni zwymy lał od ostatnich zarz dzaj c madam i gło no rozpytywał si , kto jest u panny Elly. Kiedy mu powiedziano, e siedzi u niej jaki podporucznik, Tayrle krzyczał jeszcze gło niej. U panny Elly siedział tymczasem podporucznik Dub, który gdy ju batalion rozlokowany był w gimnazjum, zwołał swój oddział i w długim przemówieniu wywodził, e Rosjanie przy odwrocie wsz dzie zakładali domy rozpusty z personelem pozara anym chorobami płciowymi, aby tym podst pem narazi armi austriack na wielkie straty. Niniejszym ostrzega przeto ołnierzy przed udawaniem si do takich domów. Sam osobi cie przekona si , czy ołnierze usłuchali jego rozkazu, który jest surowy dlatego, e wojsko znajduje si ju w strefie przyfrontowej. Ka dy ołnierz przyłapany w domu rozpusty b dzie poci gni ty przed s d polowy.

397


Podporucznik Dub poszedł przekona si osobi cie, czy ołnierze nie wykraczaj przeciwko jego rozkazowi, i dlatego za punkt oparcia dla swojej kontroli wybrał sobie kanapk panny Elly w pokoiku na pierwszym pi trze tak zwanej „Kawiarni Miejskiej”. Na kanapce owej bawił si bardzo mile. Tymczasem kapitan Sagner powrócił ju do swego batalionu. Towarzystwo kapitana Tayrle rozlazło si , bo Tayrla wezwali do brygady, gdzie dowodz cy generał ju od godziny szukał swego adiutanta. Przyszły nowe rozkazy z dywizji i trzeba było wyznaczy ostatecznie marszrut dla przybyłego 91 pułku, poniewa tras , która była dla niego pierwotnie wyznaczona, ma obecnie według nowych dyspozycji jecha marszbatalion 102 pułku. Wszystko było beznadziejnie popl tane, Rosjanie wycofywali si z północnowschodniego zak tka Galicji bardzo szybko, tak e niektóre oddziały armii austriackiej pomieszały si tam ze sob , a w t mieszanin wbijały si klinem oddziały armii niemieckiej tworz c chaos pot gowany jeszcze przybywaniem na front nowych marszbatalionów i ró nych formacji wojskowych. Tak samo było na odcinkach frontowych, znajduj cych si jeszcze dalej na tyłach, jak i tutaj w Sanoku, do którego przybyły nagle rezerwy niemieckiej dywizji hanowerskiej pod dowództwem pułkownika o tak ponurym spojrzeniu, e dowódca brygady stracił ostatecznie głow . Pułkownik rezerw niemieckich pokazał mianowicie dyspozycje swego sztabu, według których miał rozlokowa swoich ołnierzy w gmachu gimnazjum, zaj tym wła nie przez pułk 91. Dla ulokowania swego sztabu za dał opró nienia domu Banku Krakowskiego, w którym wła nie przebywał sztab brygady. Dowódca brygady poł czył si bezpo rednio z dywizj i przedstawił jej sytuacj jak naj ci lej, nast pnie rozmawiał ponury hanowerczyk, w wyniku czego do brygady przyszedł nast puj cy rozkaz: „Brygada wychodzi z miasta o szóstej wieczorem na Turow -Wolsk Liskowiec-Star Sól-Sambor, gdzie otrzyma dalsze rozkazy. Razem z ni idzie marszbatalion 91 pułku jako ochrona, według podziału opracowanego w brygadzie. Przednia stra wychodzi na Turow o godzinie pół do szóstej, mi dzy stra boczn na południowym skrzydle i północnym odległo trzech i pół kilometra. Stra tylna wyrusza o godzinie kwadrans po szóstej.” W gimnazjum wszcz ł si z tego powodu wielki ruch; do rozpocz cia konferencji oficerów batalionu brakło tylko podporucznika Duba i Szwejkowi polecono odszuka go. - Mam nadziej , e znajdziecie go bez wielkiego trudu, bo stale co ze sob macie - rzekł porucznik Lukasz. - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e prosz o pisemny rozkaz dowództwa kompanii. Wła nie dlatego, e zawsze co ze sob mamy. Podczas gdy porucznik Lukasz na kartce notatnika wypisywał wezwanie, aby podporucznik Dub przybył natychmiast na konferencj , Szwejk meldował dalej: - Tak jest, panie oberlejtnant, i tym razem, jak zawsze, mo e pan by o wszystko spokojny. Ju ja go znajd . Poniewa ołnierzom nie wolno chodzi do burdelów, wi c pan podporucznik Dub na pewno siedzi w jednym z nich, aby si przekona , czy za przekroczenie tego zakazu nie udałoby si poci gn którego z

398


ołnierzy przed s d polowy, którym zawsze wszystkich straszy. On sam uprzedził ołnierzy swego oddziału, e zbada wszystkie burdele i e biada przyłapanym, bo go potem poznaj ze złej strony. Zreszt ja wiem, gdzie on jest. Siedzi w tej kawiarni naprzeciwko, bo wszyscy ołnierze patrzyli za nim, aby wiedzie , który z tych domów zbada najpierw. „Poł czone Domy Rozrywek” i „Kawiarnia Miejska”, czyli przedsi biorstwo, o którym Szwejk wspominał, były podzielone na dwie cz ci. Kto nie chciał przechodzi przez kawiarni , wchodził od tyłu, gdzie wygrzewała si na sło cu jaka stara kobieta. Po niemiecku, po polsku i po w giersku przemawiała ona do przybywaj cych mniej wi cej tymi słowami: - Niech pan pozwoli, panie ołnierzu, mamy tu bardzo ładne panienki. Gdy pan ołnierz przyjmował zaproszenie, prowadziła go korytarzem do jakiego przedpokoju czy poczekalni i wołała jedn z panienek, która przybiegała natychmiast w koszuli. Naprzód dała pieni dzy, które z kolei inkasowała madam, podczas gdy pan ołnierz odpinał bagnet. Oficerowie wchodzili przez kawiarni . Droga panów oficerów była nieco trudniejsza, bo prowadziła obok gabinetów w tyle kawiarni, gdzie był bogaty wybór panienek lepszej kategorii, przeznaczonej dla szar oficerskich; były tam te koronkowe koszulki, pijano tam wino i likiery. Madam surowo przestrzegała obyczajów i na nic tu nie zezwalała; wszystko odbywało si na górze w pokoikach. W jednym z takich rajów na kanapie pełnej pluskiew le ał w kalesonach podporucznik Dub, a panna Elly opowiadała mu zmy lon , jak to ju zawsze bywa, tragedi swego ycia. Jej ojciec, wywodziła, był fabrykantem, ona za sama nauczycielk w liceum w Budapeszcie, a pu ciła si z nieszcz liwej miło ci. Za podporucznikiem Dubem na stoliku pod r k stała butelka jarz biaku i kieliszki. Poniewa butelka była opró niona dopiero do połowy, a podporucznik Dub i panna Elly mówili ju od rzeczy, wida było, e podporucznik nie ma t giej głowy. Ze słów jego łatwo te mo na było wywnioskowa , e mu si w głowie wszystko pomieszało i e pann Elly uwa a za swego słu cego Kunerta. Nazywał j te Kunertem i zwyczajem swoim groził jej stale: - Kunert, Kunert, bestio jedna, poznasz ty mnie kiedy ze złej strony... Szwejka chciano podda tej samej procedurze, jakiej poddawano wszystkich innych ołnierzyków, którzy przybywali tu wchodz c tylnym wej ciem, ale on wyrwał si statecznie jakiej dziewoi w koszuli. Na jej krzyk przybiegła ta polska madam i w ywe oczy łgała, e nie bawi tutaj aden pan lejtnant. - Niech szanowna pani nie wyje d a na mnie z pyskiem - rzekł uprzejmie Szwejk u miechaj c si słodko - bo trzasn w z by. U nas przy ulicy Płatnerskiej pewnego razu sprali tak madam tak dokumentnie, e straciła przytomno . Syn tam szukał ojca swego, niejakiego Vondraczka, handel pneumatykami. Tamta madam nazywała si Krzovanowa, ale gdy j ocucili i pytali jej si o imi , to odpowiedziała, e nazywa si jako na „Ch”. A jaka godno szanownej pani? Czcigodna matrona zacz ła straszliwie wrzeszcze , gdy po tych słowach Szwejk j odepchn ł i z wielk powag szedł po drewnianych schodach na pierwsze pi tro. Na dole zjawił si sam wła ciciel tego domu, jaki podupadły polski szlachcic. Poleciał za Szwejkiem po schodach i zacz ł go szarpa za bluz wykładaj c mu po

399


niemiecku, e na pi tro wchodzi mu nie wolno, bo to dla panów oficerów, a dla ołnierzy na dole. Szwejk powiedział mu, e przybywa tutaj w interesie całej armii i e szuka pewnego pana lejtnanta, bez którego armia nie mo e wyruszy w pole. Gdy za wła ciciel poczynał sobie coraz napastliwiej, Szwejk zepchn ł go po schodach na dół, a sam zabrał si do przegl dania pokojów. Przekonał si , e wszystkie pokoje s puste i dopiero na samym ko cu korytarza, gdy zapukał, uj ł za klamk i uchylił nieco drzwi, odezwał si wrzaskliwy głos panny Elly: „Besetzt!”, a w lad za ni przemówił podporucznik Dub, któremu zdawało si wida , e jest jeszcze w swoim pokoju w obozie: „Herein!” Szwejk wszedł do pokoju, zbli ył si do kanapy i oddaj c kartk z wezwaniem podporucznikowi Dubowi, rozgl dał si po pokoju, gdzie porozrzucane były cz ci garderoby pana podporucznika, i meldował: - Posłusznie melduj , panie lejtnant, e ma si pan ubra i stawi natychmiast podług tego rozkazu, który panu wr czam, w naszych koszarach, w gimnazjum, bo odbywamy tam wielk narad wojenn . Podporucznik Dub wytrzeszczył na niego oczy o malutkich renicach, ale był prawie przekonany, e nie jest znowu tak dalece wstawiony, eby nie mógł pozna Szwejka. Przyszło mu jednak na my l, e posyłaj mu Szwejka do raportu, rzekł do niego: - Zaraz zabior si do ciebie. Zobaczysz.... co... z tego... b dzie... Nalej mi jeszcze jeden, Kunert - zwrócił si do panny Elly. Napił si i dr c pisemny rozkaz, miał si : - To ma by ... pisemne usprawiedliwienie? U... nas... adne... usprawiedliwienie... nic... nie znaczy... Teraz... jest... wojna... a nie... szkoła... No, bratku... złapali my... ci ... w burdelu... co? Chod ... no tu... Szwejku... bli ej... dostaniesz... po pysku. W którym... roku... Filip... Macedo ski... pobił... Rzymian... tego... nie... wiesz... ty... ogierze! - Posłusznie melduj , panie lejtnant - nastawał Szwejk nieubłaganie dalej - e to jest najwy szy rozkaz z brygady, e panowie oficerowie maj si ubra i pój na konferencj batalionow , bo ruszamy w pole, a teraz ma by zadecydowane, która kompania b dzie stra przedni , boczn lub tyln . Teraz b dzie o tym mowa, a ja s dz , e i pan lejtnant powinien zabra głos w tej sprawie. To dyplomatyczne przemówienie troch oprzytomniło podporucznika Duba. Zaczynał si orientowa , e jednak nie jest w koszarach, ale dla pewno ci zapytał: - Gdzie to ja jestem? - Raczy pan si znajdowa w burdelu, panie lejtnant. Ludzie bowiem ró nymi chadzaj drogami. Podporucznik Dub odsapn ł ci ko, wstał z kanapy i zacz ł zbiera cz ci swego uniformu, przy czym Szwejk mu pomagał. Gdy podporucznik był ju ubrany, wyszli obaj razem z pokoju, ale po chwili Szwejk wrócił i nie zwracaj c uwagi na pann Elly, która na swój sposób tłumaczyła sobie ten jego powrót i z nieszcz liwej miło ci natychmiast uło yła si w łó ku, wypił reszt jarz biaku i po pieszył za podporucznikiem. Na ulicy znowu wódka uderzyła podporucznikowi Dubowi do głowy, poniewa był wielki upał. Opowiadał Szwejkowi najwi ksze głupstwa bez

400


jakiegokolwiek zwi zku. Mówił, e w domu ma mark pocztow z Helgolandu i e natychmiast po maturze poszli z kolegami gra w bilard i nie ukłonili si wychowawcy swej klasy. Przy ka dym zdaniu dodawał: - S dz , e mnie nale ycie rozumiecie. - Tak jest, rozumiem pana nale ycie - odpowiadał Szwejk. - Mówił pan lejtnant mniej wi cej tak samo jak blacharz Pokorny w Budziejowicach. Gdy go ludzie zapytywali, czy si tego roku k pał w Malszy, odpowiadał: „Nie k pałem si , ale za to urodzi si tego roku du o w gierek.” Albo go pytali: „Czy jadł pan tego roku grzyby?” A on odpowiadał: „Nie jadłem tego roku grzybów, ale ten nowy sułtan maroka ski ma by podobno bardzo porz dnym człowiekiem.” Podporucznik Dub przystan ł i zawołał: - Sułtan maroka ski? Ten facet ju nic nie znaczy. - Otarł pot z czoła i spogl daj c na Szwejka zamglonymi oczyma, mruczał: - Nawet zim nie pociłem si tak jak teraz. Zgadzasz pan si ze mn ? Zrozumiałe pan? - Rozumiem, panie lejtnant. Do naszej gospody „Pod Kielichem” chodził pewien starszy pan, niejaki radca emerytowany z Komisji Krajowej, i twierdził słowo w słowo to samo. Mawiał zawsze, e mu dziwno, i taka jest ró nica mi dzy temperatur letni a zimow . I bardzo si dziwił, e ludzie tej przyczyny jeszcze nie poznali. W bramie gimnazjum Szwejk opu cił podporucznika Duba, który zataczaj c si wszedł po schodach na pi tro do auli, gdzie odbywała si narada wojenna, i natychmiast zameldował si kapitanowi Sagnerowi jako zupełnie pijany. Podczas obrad siedział ze spuszczon głow , a w czasie dyskusji wstawał od czasu do czasu i wołał: - Wasze pogl dy s słuszne, moi panowie, ale ja jestem kompletnie pijany. Gdy wszystkie dyspozycje były ju opracowane, a kompanii porucznika Lukasza wyznaczone zostało zadanie stra y przedniej, zerwał si Dub na równe nogi i rzekł: - Pami tam, panowie, naszego profesora-wychowawc w ósmej klasie! Sława mu! Sława mu! Sława mu! Porucznikowi Lukaszowi przyszło na my l, e b dzie najlepiej, gdy podporucznika Duba uło y jego słu cy Kunert w gabinecie fizycznym, gdzie stała stra pilnuj ca, aby kto nie ukradł reszty nie rozkradzionych jeszcze minerałów, znajduj cych si w gabinecie. Na pilnowanie tego gabinetu stale zwracało uwag dowództwo brygady. Troskliwo dowództwa zrodziła si w chwili, gdy jeden z batalionów honwedów, ulokowany w gimnazjum, zabrał si do rabowania gabinetu. Honwedom podobał si osobliwie zbiór minerałów, barwne kryształy i kamyki, wi c ponapychali sobie nimi tornistry. Na jednym z okolicznych cmentarzyków znajduje si biały krzy z napisem: „László Gargany”. Pod tym krzy em pi snem wiecznym jeden honwed, który podczas rabowania tego gabinetu wypił wszystek denaturowany spirytus z naczynia, w którym znajdowały si ró ne płazy.

401


Wojna wiatowa wymordowywała pokolenie ludzkie nawet przy pomocy spirytusu konserwuj cego w e. Gdy si wszyscy porozchodzili, porucznik Lukasz wezwał słu cego podporucznika Duba, Kunerta, i kazał mu uło y pijanego na kanapie w gabinecie. Podporucznik Dub stał si nagle grzeczny jak małe dziecko. Uj ł Kunerta za r k , zacz ł si przygl da jego dłoni i zapewniał go, e z dłoni wyczyta imi jego przyszłej mał onki. - Jak pan si nazywa? Niech pan wyjmie notatnik i ołówek z kieszeni mej bluzy. Wi c nazywa si pan Kunert. No to przyjd pan za kwadrans, a ja zostawi tu dla pana kartk z imieniem pa skiej mał onki. Ledwie wymówił te słowa, zasn ł i chrapał, ale rychło si przebudził i zacz ł co pisa w swoim notatniku. Co napisał, to wyrywał i rzucał na podłog , a kład c palce na ustach, mamrotał: - Teraz jeszcze nie, dopiero za kwadrans. Najlepiej b dzie szuka papierka z zawi zanymi oczyma. Kunert był takim zdeklarowanym poczciwcem, e po kwadransie przyszedł istotnie, zbierał papierki i na jednym z nich odcyfrował bazgroły podporucznika Duba: „Imi pa skiej przyszłej mał onki - pani Kunertowa.” Gdy po chwili karteczk pokazywał Szwejkowi, ten poradził mu, aby j sobie dobrze schował, bo na wojnie takie dokumenty, pochodz ce od panów oficerów, s osobliwie cenne. Dawniej tego nigdy nie było, eby oficer korespondował ze swoim słu cym i eby si do niego odzywał per „panie”. Gdy wszystkie przygotowania do wymarszu były wykonane według ustalonych dyspozycji, generał brygady, który tak ładnie został wystrychni ty na dudka przez hanowerskiego pułkownika, kazał cały batalion ustawi w czworobok i wygłosił do niego przemow . Ten pan w ogóle bardzo lubił wygłasza mowy, wi c gl dził pi te przez dziesi te, a gdy ju nie wiedział, co by tak jeszcze powiedzie , przypomniał sobie poczt polow . - ołnierze! - grzmiał jego głos na cały batalion. - Obecnie zbli amy si ku frontowi nieprzyjacielskiemu, od którego dzieli nas kilka marszów dziennych. Dotychczas, ołnierze, nie mieli cie mo no ci przesła swoim bliskim, których opu cili cie, adresu, aby wiedzieli, jak do was pisa trzeba, i by was uradowali domownicy wasi listami pełnymi dobrych wiadomo ci. Jako nie wiedział, co ma powiedzie dalej, i z dziesi razy powtarzał słowa o ukochanych krewnych, drogich domownikach, opuszczonych, bliskich itd., a wreszcie wyrwał si z tego zaczarowanego koła pot nym okrzykiem: - Od tego mamy poczty polowe na froncie! Dalszy ci g jego mowy wygl dał tak, jakby wszyscy ci ludzie w szarych uniformach powinni byli pój na mier z najwi ksz uciech jedynie dlatego, e na froncie istniej poczty polowe i e je li komu granat oberwie obydwie nogi, to mier musi by dla takiego nieszcz liwca wielk przyjemno ci , gdy pomy li, e jego poczta polowa ma numer 72 i e na tej poczcie le y mo e list z domu od jego dalekich krewnych, a przy li cie jest paczka z kawałkiem w dzonki, słoniny i sucharów domowych.

402


Po mowie tej, gdy orkiestra wojskowa odegrała hymn cesarski i gdy wzniesiono trzykrotny okrzyk na cze cesarza, poszczególne grupy tego mi sa ludzkiego, przeznaczonego dla armat gdzie tam za Bugiem, ruszyły po kolei w drog . Kompania 11 wyszła o pół do szóstej na Turow -Wolsk . Szwejk wlókł si w tyle za sztabem kompanii i z sanitariuszami, a porucznik Lukasz obje d ał cał kolumn i co chwila zaje d ał ku sanitariuszom, aby si przekona , czy dobrze został przez nich uło ony na sanitarnym wózku podporucznik Dub, wieziony ku bohaterskim czynom nieznanej przyszło ci. Dla zabicia nudy porucznik Lukasz wdawał si w rozmow ze Szwejkiem, który cierpliwie d wigał swój plecak i karabin i opowiadał sier antowi rachuby Va kowi o tym, jak to si ładnie maszerowało onego czasu na manewrach koło Wielkiego Mi dzyrzecza. - Okolica była zupełnie taka sama jak tutaj, tylko e nie maszerowali tak „feldmässig”, bo wtedy nawet nikt nie wiedział, co to s zapasowe konserwy. Je li my czasem fasowali konserwy, to my je na najbli szym noclegu ze arli, a zamiast puszki wkładali my do plecaka cegł . W jednej wsi przybyła inspekcja i powyrzucała nam cegły z plecaków, a było ich tyle, e z tych cegieł jaki człowiek wybudował sobie pó niej domek rodzinny. Po chwili Szwejk maszerował przy koniu porucznika Lukasza i opowiadał o pocztach polowych: - Ładna była ta mowa i ka demu jest bardzo przyjemnie, gdy mu do wojska po l jaki ładny list z domu. Ale gdy ja słu yłem przed laty w wojsku w Budziejowicach, to dostałem całego kramu tylko jeden list, który nosz zawsze przy sobie. Szwejk wyj ł z brudnego i wymi tego portfelu zatłuszczony list i dotrzymuj c kroku koniowi porucznika Lukasza, który pop dzał swego wierzchowca, czytał: „Ty łobuzie obrzydliwy, ty morderco i łotrze! Pan kapral Krzy przyjechał do Pragi na urlop, wi c z nim ta cowałam "Pod Indykami", a on mi opowiadał, e ty w Budziejowicach ta cujesz "Pod Zielon ab " z jak głupi fl dr i e mnie ju na dobre pu ciłe kantem. eby wiedział, e list ten pisz w wychodku na desce koło dziury i ju koniec z nami. Twoja dawna Bo ena. Aha, ebym nie zapomniała. Ten kapral to majster i b dzie ci szykanował porz dnie, bo go o to prosiłam. I jeszcze musz ci napisa , e mnie nie znajdziesz ród yj cych, jak przyjedziesz na urlop.” - Naturalnie - wywodził Szwejk biegn c łagodnym truchcikiem - kiedy przyjechałem na urlop, to była mi dzy yj cymi i jeszcze mi dzy jakimi yj cymi! Spotkałem si z ni tak e „Pod Indykami”, gdzie ubierali j dwaj ołnierze z jakiego obcego pułku, a jeden z nich był taki wawy, e publicznie si gał pod jej sukienk , jakby chciał, posłusznie melduj , panie oberlejtnant, wydosta stamt d puszek jej niewinno ci, jak si wyra a powie ciopisarka, pani Winczesława Lu icka, albo te jak to w podobny sposób odezwała si na lekcji ta ca pewna szesnastoletnia panienka do gimnazisty, który w ta cu u-szczypn ł j w rami : „Panie, pan starł puszek mego panie stwa!” - i wybuchła płaczem. Oczywi cie, e wszyscy si z tego mieli, a jej matka, która j tam pilnowała, wyci gn ła swoj głupi córk na korytarz i sprała j po łbie. Ja, prosz pana oberlejtnanta, jestem zdania, e wiejskie dziewczyny s jednak szczersze ni te

403


mizdrz ce si panienki miejskie, które chodz na lekcje ta ca. Kiedy przed laty stali my w obozie w Mniszku, to chodziłem na ta ce do „Starego Knina”, namówiłem tam sobie niejak Karolin Veklev, ale nie bardzo si jej podobałem. Pewnego niedzielnego wieczora poszedłem z ni nad staw, usiedli my sobie na grobli, a gdy sło ce zachodziło, zapytałem si jej, czy mnie lubi. Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e wieczór był ciepły, wszystkie ptaszki piewały, a ona mi odpowiedziała z okrutnym miechem: „Owszem, lubi ci jak zadr w dupie. Przecie jeste głupi.” A ja byłem naprawd głupi, taki straszliwie głupi, bo, posłusznie melduj , panie oberlejtnant, chodzili my po miedzach w wysokim zbo u, gdzie nie było ywego ducha, i nawet nie przysiedli my, a ja pokazywałem jej ci głe całe to błogosławie stwo bo e i mówiłem jej, ja głupi, tej wiejskiej dziewczynie, e to jest yto, a to pszenica, a tamto znowu owies. Jakby na potwierdzenie tego owsa gdzie na czele kolumny dobrzmiewały głosy ołnierzy piewaj cych pie , z któr pułki czeskie chodziły ju pod Solferino, aby krwawi si i gin za Austri : A gdy było po północy, Owies z worka wyskoczył. upajdija, upajda, Ka da panna da... Co znowu uzupełniały inne głosy: Oj da, oj da, oj da, Bo czemu nie da ma? Gdy si gratka nadarzy, Da ci buzi dwa razy! upajdija, upajda, Ka da panna da! Oj da, oj da, oj da, Bo czemu nie da ma? Potem Niemcy zacz li piewa t sam piosenk po niemiecku. Jest to stara piosenka ołnierska, któr soldateska piewała, by mo e, ju podczas wojen napoleo skich we wszystkich j zykach. Teraz grzmiała uciech ród kurzawy szosy prowadz cej na Turow -Wolsk przez równin Galicji, gdzie po obu stronach tej drogi a po zielone pagórki na południu rozci gały si stratowane pola, zniszczone kopytami koni i podeszwami tysi cy i setek tysi cy ci kich butów ołnierskich. - Tak samo urz dzili my jedno pole podczas manewrów w okolicy Pisku odezwał si Szwejk rozgl daj c si dokoła. - Był tam z nami jeden pan arcyksi , ale to był pan bardzo sprawiedliwy, bo gdy ze wzgl dów strategicznych włóczył si ze sztabem swoim po polu obsianym zbo em, to tu za nim jechał adiutant, który cał wyrz dzon szkod szacował. Niejaki Picha, gospodarz wiejski, nie umiał si cieszy z takich wysokich odwiedzin i nie przyj ł od urz du skarbowego osiemnastu koron odszkodowania za pi morgów stratowanego zbo a, chciał si

404


prawowa i dostał za to, panie oberlejtnant, osiemna cie miesi cy. A ja s dz , panie oberlejtnant, e wła ciwie powinien si był cieszy , e kto z domu cesarskiego przebywał na jego gruncie. Inny gospodarz, troch sprytniejszy, byłby wszystkie swoje dziewuchy poubierał w białe suknie jako druhny, byłby im powkładał w r ce bukiety i porozstawiał je na swoich gruntach, eby witały dostojnego pana. Czytałem kiedy o wielkim władcy indyjskim, którego poddani tak samo pozwalali si tratowa takiemu słoniowi. - Co wy wygadujecie, Szwejku? - wołał na niego z konia porucznik Lukasz. - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e mówi o słoniu, który na swoim grzbiecie d wigał tego władc , o którym czytałem. - Bardzo dobrze, mój Szwejku, e umiecie wszystko nale ycie wytłumaczy rzekł porucznik Lukasz i ruszył wawiej ku czołu kolumny. Kolumna rwała si coraz bardziej. ołnierze, nie przyzwyczajeni do maszerowania po długim wypoczynku w poci gu i obarczeni pełnym ekwipunkiem polowym, czuli zm czenie i ból w ramionach i ka dy chciał sobie ul y , jak umiał. Przekładali karabiny z ramienia na rami , wi kszo nie niosła ich ju na pasie, ale taszczyła je niedbale jak wielkie widły czy grabie. Niejeden my lał, e mu b dzie lepiej, gdy pójdzie miedz lub rowem, gdzie grunt pod nogami wydawał im si bardziej mi kki ni na zakurzonej szosie. Ludzie szli przewa nie z głowami pochylonymi ku ziemi i wszyscy mieli wielkie pragnienie, bo chocia sło ce ju zaszło, było tak samo duszno i parno jak w południe, a aden z ołnierzy nie miał ani kropli wody w manierce. Był to pierwszy dzie marszu, a ta niezwykła sytuacja, b d ca jakby wst pem do coraz wi kszych udr k, osłabiała wszystkich coraz bardziej i przygn biała. Przestali te piewa i zacz li w rozmowach ze sob zgadywa , jak te mo e by daleko do Turowej-Wolskiej i gdzie si b dzie nocowało. Niektórzy siadali na chwil w rowie, a dla zamaskowania tego kradzionego odpoczynku zdejmowali obuwie i na pierwsze spojrzenie wywierali wra enie ludzi, którzy le owin li stopy onuckami i teraz poprawiaj je, aby im nie przeszkadzały w marszu. Inni znowu skracali lub podłu ali pasa od karabinu, zdejmowali plecaki i przekładali w nich swoje rzeczy, jakby im chodziło o równomierny rozkład ci aru na oba ramiona. Gdy porucznik Lukasz zbli ał si do nich, wstawali i meldowali, e co ich tam uwierało i e trzeba było poprawi . Oczywi cie najcz ciej wp dzali ich z powrotem do szeregu plutonowi lub kadeci, gdy z daleka widzieli nadje d aj cego porucznika Lukasza. Mijaj c ich porucznik Lukasz do grzecznie zach cał do dalszego maszerowania mówi c, e do Turowej-Wolskiej ju tylko trzy kilometry, a tam b dzie odpoczynek. Tymczasem zbudził si i oprzytomniał porucznik Dub, podrzucany na wszystkie strony sanitarn dwukółk , na której go ulokowano. Nie oprzytomniał wprawdzie na dobre, ale zdołał si ju usadowi i wychyli z wózka. Zacz ł krzycze na sztab kompanii, który maszerował sobie swobodnie w pobli u, poniewa wszyscy, pocz wszy od Balouna a po Chodounskiego, poukładali swoje toboły na dwukółkach. Tylko Szwejk kroczył statecznie z plecakiem na ramionach i z karabinem zawieszonym po drago sku na piersi. Palił fajk i piewał:

405


Gdy my szli do Jaromierza, Niech nam wierz lub nie wierz , Dostali my tam wieczerz ... Dalej ni na pi set kroków przed podporucznikiem Dubem wznosiły si nad szosa chmury kurzu, otaczaj ce ołnierzy g sta mgła- Podporucznik Dub. który odzyskał tymczasem swój zapał wojenny, wychylił si z dwukółki i zacz ł rycze w te kł by kurzu: - ołnierze! Nasze wzniosłe zadanie jest trudne! Oczekuj nas ci kie marsze, najró niejsze niedostatki, braki wszystkiego i ró ne udr ki! Ale z całkowitym zaufaniem oczekuj od was dowodów wytrwało ci, poka cie, jak macie siln wol ! - Ach, ty wole! - zrymował Szwejk. Podporucznik Dub improwizował dalej: - Dla was, ołnierze, adna przeszkoda nie jest tak wielk , by cie nie zdołali jej pokona ! Jeszcze raz, ołnierze, powtarzam wam, e nie prowadz was ku zwyci stwu łatwemu. Twardy to dla was b dzie orzech do zgryzienia, ale wy go zgryziecie! A dzieje wieków głosi b d wasz chwał ! - Nabierz wody w g b , bo dostaniesz w pał ... - deklamował Szwejk. A podporucznik Dub jakby usłyszał, jakby napił si letniej wody, wychylił si z dwukółki i ze spuszczon głow zacz ł wymiotowa na zakurzon szos i dopiero gdy mu troch ul yło, wrzasn ł z całej siły: - ołnierze, naprzód! - Natychmiast wszak e opadł z powrotem na tobołek telegrafisty Chodounskiego i spał bez przerwy a do Turowej-Wolskiej, gdzie go wreszcie zbudzono i ci gni to z wozu na rozkaz porucznika Lukasza, który miał z nim uci liw i dług rozmow . Podporucznik otrze wiał ostatecznie tak dalece, e zdołał o wiadczy : - Logicznie rzecz bior c, zrobiłem głupstwo, ale naprawi je w obliczu nieprzyjaciela. Musiał jednak nie by jeszcze całkiem trze wy, bo odchodz c do swego oddziału, rzekł do porucznika Lukasza: - Jeszcze wy mnie nie znacie, ale poznacie mnie! - Niech pan si poinformuje u Szwejka o tym wszystkim, co pan wyrabiał. Przed udaniem si wi c do swego oddziału podporucznik Dub poszedł do Szwejka, którego znalazł w towarzystwie Balouna i sier anta rachuby Va ka. Baloun opowiadał wła nie o tym, e u siebie w młynie miewał zawsze butelk piwa w studni i e piwo było takie zimne, a z by dr twiały. I w innych młynach wsz dzie zapijano takim piwem gomółki, ale on w arłoczno ci swojej, za któr teraz Pan Bóg go karze, zjadał po gomółkach jeszcze porz dny kawał mi sa. A teraz oto sprawiedliwo bo a ukarała go ciepł , za mierdł wod ze studni w Turowej-Wolskiej, do której to wody ołnierze dla zabezpieczenia si przed choler wsypywa musieli kwas cytrynowy, rozdany im przed chwil , gdy plutony fasowały wod ze studzien. Baloun wyraził przekonanie, e ten kwas cytrynowy jest chyba na to tylko, eby w ludziach wzbudza tym wi kszy apetyt. Nie mo na co prawda zaprzeczy , e w Sanoku troch si po ywił, co wi cej, e

406


oberlejtnant Lukasz podarował mu połow porcji ciel ciny, któr Baloun przyniósł dla niego z brygady, ale swoj drog jest to rzecz okropna, i jedzenia jest tak mało, bo przez cał drog był przekonany, e gdy przyb d gdzie na nocleg, to dostan porz dn kolacj . Był o tym przekonany tym bardziej, e kucharze nabierali wody do kotłów; zaraz te poszedł do kuchni przepyta si , co i jak, ale mu odpowiedzieli, e tymczasem kazano naczerpa wody, lecz za chwil mo e przyj rozkaz, e wod trzeba wyla . W tej wła nie chwili zbli ył si do nich podporucznik Dub, a poniewa nie miał zwykłej pewno ci siebie, wi c zapytał: - Rozmawiacie sobie? - Rozmawiamy sobie, panie lejtnant - odpowiedział w imieniu wszystkich Szwejk. - Bawimy si wesoło, bo zawsze najlepiej jest dobrze si bawi . Wła nie rozmawiamy o kwasie cytrynowym. Bez przyjemnej rozmowy aden ołnierz wytrzyma nie mo e, jako e przy rozmowie zapomina si o trudach wojennych. Podporucznik Dub wezwał Szwejka, eby mu towarzyszył kawałek drogi, bo ma go o co zapyta . Kiedy oddalili si od reszty ołnierzy, rzekł do niego niepewnym głosem: - A czy nie rozmawiali cie o mnie? - Bynajmniej, panie lejtnant, nic podobnego, tylko rozmawiali my o kwasie cytrynowym i o mi sie w dzonym. - Oberlejtnant Lukasz mówił mi, e niby co wyrabiałem, a wy, Szwejku, macie o tym jakoby wiedzie . Szwejk z wielk powag i z naciskiem odpowiedział: - Nic takiego pan nie wyrabiał, panie lejtnant, był pan tylko z wizyt w pewnym domu rozpusty. Ale to musiało by przez pomyłk . Blacharza Pimpra z Koziego Placyku te zawsze musieli szuka , gdy wybierał si do miasta po blach , i znajdowali go w takim samym lokalu albo „U Szuhów”, albo „U Dvorzaków”, jak ja znalazłem pana lejtnanta. Na dole była kawiarnia, a na górze w naszym przypadku były dziewczyny. Pan lejtnant wida nie bardzo si orientował, gdzie si znajduje, poniewa było bardzo gor co, a gdy człowiek nie jest przyzwyczajony do picia, to przy takim gor cu upije si nawet zwykłym arakiem, nie tylko jarz biakiem jak pan, panie lejtnant. Wi c otrzymałem rozkaz wr czenia panu zaproszenia na konferencj , która miała si odby przed wyruszeniem w pole, no i znalazłem pana podporucznika u tej dziewczyny na górze. Skutkiem tego gor ca i tego jarz biaku pan mnie wcale nie poznał i le ał pan tam na kanapie rozebrany. Wcale pan tam nic nie wyrabiał i nie mówił pan: „Wy mnie jeszcze nie znacie.” Taka rzecz mo e si przytrafi ka demu, gdy jest tak gor co. Niejeden lata za takimi przygodami jak op tany, drugiemu przytrafi si taka rzecz jak lepej kurze ziarno. Gdyby pan był znał, panie lejtnant, starego Vejvod podmajstrzego, toby pan wiedział, co si mo e sta człowiekowi na tym wiecie. Postanowił on mianowicie, e nie b dzie u ywał adnych napojów, którymi mo na si upi . Wi c kazał sobie nala jeszcze jednego na drog i ruszył w wiat na poszukiwanie tych napojów bez alkoholu. Najpierw zatrzymał si w gospodzie „Na Przystanku”, kazał sobie poda wiarteczk wermutu i nieznacznie zacz ł przepytywa gospodarza, co te pijaj ci niby abstynenci. Całkiem słusznie wyrozumował, e czysta woda byłaby nawet dla abstynentów

407


napojem okrutnym. Gospodarz wytłumaczył mu tedy, e abstynenci pij wod sodow , limoniad , mleko, a nast pnie wina bez alkoholu, napoje chłodz ce i podobne rzeczy czyste. Z tego wszystkiego najbardziej przemówiły do przekonania tego Vejvody owe wina bez alkoholu. Zapytał potem, czy istniej wódki bez alkoholu, wypił jeszcze jedn wiarteczk , porozmawiał z gospodarzem o tym, e to doprawdy grzech schla si zbyt cz sto, na co gospodarz mu odpowiedział, e wszystko na wiecie znie potrafi, tylko nie pijanego człowieka, który uchla si Bóg wie gdzie i do niego przyjdzie wytrze wie przy flaszeczce wody sodowej i jeszcze zrobi piekło. „Schlaj si u mnie - powiada szynkarz - to ci b d uwa ał za swego, ale jak si upijesz gdzie indziej, to ci zna nie chc .” Stary Vejvoda dopił swoje i poszedł dalej, a dotarł, panie lejtnant, na Plac Karola do handlu win, w którym bywał ju dawniej, i pytał, czy nie maj win bez alkoholu. „Win bez alkoholu nie mamy, panie Vejvodo - odpowiedzieli mu - ale gdyby pan chciał wermutu albo sherry...” Stary Vejvoda wstydził si odej bez spo ycia czego , wi c wypił wiartk wermutu i wiartk sherry, a podczas gdy siedział i pił, zapoznał si , panie lejtnant, z pewnym człowiekiem, który te był abstynentem. Pogadali ze sob , wypili jeszcze po wiartce i wreszcie ten nowy znajomy wygadał si , e wie, gdzie maj wina bez alkoholu. „Jest to przy ulicy Bolzano, schodzi si tam po schodach na dół i maj tam gramofon.” Za t dobr wiadomo pan Vejvoda zafundował cał butelk wermutu, a potem ruszyli obaj na ulic Bolzano, gdzie to si schodzi po schodach na dół i gdzie maj gramofon. I rzeczywi cie, tam podawano tylko wina owocowe bez alkoholu. Najpierw ka dy z nich kazał sobie poda pół litra wina agrestowego, potem pół litra wina porzeczkowego bez alkoholu, a zacz ło im si robi ciepło po tych wszystkich wermutach i sherry, które przedtem wypili, wi c dalej e hałasowa i domaga si urz dowego potwierdzenia, e to wino, co pij , jest rzeczywi cie bez alkoholu. Bo oni s abstynenci, a je li nie przedstawi im takiego za wiadczenia, jakiego daj , to wszystko porozbijaj w drobne kawałki razem z gramofonem. Potem policjant musiał ich obu taszczy po tych schodach na gór , eby ich wywlec na ulic Bolzano. Trzeba ich było wsadzi do plecionki i zamkn w areszcie i obaj jako abstynenci zostali skazani za pija stwo. - Czemu wy mi o tym opowiadacie! - krzykn ł podporucznik Dub, który podczas tego opowiadania wytrze wiał ostatecznie. - Posłusznie melduj , panie lejtnant, e to wła ciwie nie ma nic do rzeczy, ale poniewa si tak zgadało... Podporucznikowi Dubowi wydało si w tej chwili, e Szwejk obraził go znowu, a poniewa odzyskał tymczasem pełni swej samowiedzy, wi c krzykn ł na niego: - Ty mnie poznasz kiedy ! Jak stoisz? - Posłusznie melduj , e stoj le, bo zapomniałem, posłusznie melduj , zło y pi ty do kupy. Zaraz si zrobi. Szwejk stan ł jak najpoprawniej, według przepisu. Podporucznik Dub zastanawiał si , co by tak jeszcze powiedzie , ale wreszcie zdobył si tylko na uwag :

408


- Ty si , uwa asz, pilnuj, ebym ci tego nie musiał drugi raz powtarza . - I starym swoim zwyczajem dodał: - Ty mnie jeszcze nie znasz... - i dla odmiany doko czył: - Ale ja ci znam. Oddalaj c si od Szwejka, podporucznik Dub pomy lał o pedagogicznym wpływie na niego: „Kto wie, czy nie byłbym na niego wpłyn ł lepiej, gdybym mu był powiedział: ja ci , drabie, ju dawno znam z twej złej strony.” Potem podporucznik Dub zawołał swego słu cego Kunerta i kazał mu si postara o dzban wody. Ku czci Kunerta trzeba powiedzie , e bardzo długo szukał po TurowejWolskiej i dzbana, i wody. Udało mu si wreszcie ukra ksi dzu plebanowi dzban, napełnił go wod z pewnej studni, całkiem zabitej deskami. W tym celu musiał oczywi cie wyrwa kilka desek, poniewa studnia była zabita nimi jako podejrzana, e ma wod tyfusow . Podporucznik Dub wypił wszak e cały dzban wody bez jakiejkolwiek szkody dla zdrowia, czym potwierdził prawdziwo przysłowia: „Dobry wieprz i na wodzie si upasie.” Wszyscy mylili si , oczywi cie, przypuszczaj c, e nocowa b d w TurowejWolskiej. Porucznik Lukasz wezwał telefonist Chodounskiego, sier anta rachuby Va ka, ordynansa kompanii Szwejka oraz Balouna. Rozkazy były proste. Wszyscy pozostawi ekwipunek u sanitariuszy i drog poln rusz natychmiast na Mały Połaniec, a nast pnie wzdłu potoku na południowy wschód pójd w kierunku na Liskowiec. Szwejk, Vaniek i Chodounsky s kwatermistrzami. Wszyscy musz stara si o nocleg dla kompanii, która przyb dzie za nimi najwy ej za godzin lub półtorej godziny. Za Baloun na kwaterze, która zostanie wyznaczona dla porucznika Lukasza, ka e upiec g , a wszyscy trzej pilnowa b d Balouna, eby połowy nie ze arł. Prócz tego Vaniek i Szwejk musz kupi tak wini dla kompanii, eby ka dy ołnierz dostał taki kawałek mi sa, jaki przewiduje odno ny przepis. W nocy b dzie si przyrz dzało gulasz. Noclegi dla szeregowców musz by porz dne. Unika chałup zawszonych, eby ołnierze mogli nale ycie odpocz , bo kompania ju o pół do siódmej rano rusza z Liskowca na Kro cienko do Starej Soli. Batalion nie był taki ubogi jak jeszcze do niedawna. Intendentura brygady w Sanoku wypłaciła batalionowi zaliczk na przyszł rze . W kasie kompanii znajdowało si przeszło sto tysi cy koron, a sier ant rachuby Vaniek otrzymał ju rozkaz powypłacania ołnierzom nale no ci i zaległo ci za nie wydany komi niak i straw , jak tylko kompania znajdzie si na miejscu, to znaczy w okopach, w obliczu mierci. Podczas gdy wszyscy czterej wybrali si w drog , aby wypełni rozkazy, do kompanii przybył miejscowy pleban i rozdawał ołnierzom według ich narodowo ci karteczki z „pie ni lourdsk ” we wszystkich j zykach. Miał tych pie ni cał pak , bo pozostawił je u niego - z my l o rozdaniu ich przechodz cym

409


wojskom - jaki wysoki wojskowy dostojnik ko cielny, przeje d aj cy przez opustoszał Galicj samochodem w towarzystwie jakich kobiet. Pie była taka: K dy rzeczułka wytryska z górskich łon, Anielskie wie ci zwiastuje wszem wiernym dzwon: Ave, ave, ave, Maria! - ave, ave, ave, Maria! Bernardo, dziewcz , có to dokoła za ruch? Na ziele ł ki spływa niebia ski duch. Ave! Przed skał wstrzymaj, dziewczyno, krok, Gwiazd blaskiem patrzy na ciebie naj wi tszy wzrok. Ave! Cudnie j zdobi szata liliowej bieli I pas ma z obłoku na swojej szacie anielej. Ave! Z jej r k zło onych ró aniec spływa, O Pani, Królowo nasza miło ciwa! Ave! Có to, Bernardo, tak cudnie ci błyszczy na twarzy, Jakby si na niej jasny niebieski odblask roz arzył? Ave! Ju kl ka oto, pacierz odmawia do swojej Pani, A Ona w odpowiedzi niebia skiej słowo dla niej. Ave! O dzieci moje, wiedz, e bez grzechu jestem pocz ta, Dla wszystkich by ochron tutaj mo n i wi t . Ave! Do tego wi tego miejsca przybywaj, ludu mój. Składaj c hołd Niebieskiej Matce, ucisz al swój. Ave! wiadcz: tutaj miejsce zjawienia mam, Chc , by mi tutaj wzniesiono z marmuru chram. Ave! A zdrój ywej wody, co tryska tu z ziemi, Jest zmiłowania mojego por k nad wszystkimi. Ave! Chwała tobie, dolinko pełna miło ci, Bo tutaj nasza Matka Naj wi tsza go ci. Ave! W skale cudowna si mie ci grota Twa, A Ty nas rajem obdarzasz, Królowo miło ciwa. Ave! Od chwili wi tej, kiedy zjawiła si tu, M ów i niewiast przybywa tutaj pobo ny tłum. Ave! Ty, która tutaj, o Pani, czczona by chcesz, Zmiłuj si , Ciebie prosimy, nad nami te . Ave! Gwiazdo zbawienia, blaskami swymi nam wie O ku tronowi bo emu drogami ziemi nas wied . Ave! O Panno wi ta, opiek swoj nam daj I miłosierdziem nam otwórz po mierci raj. Ave! W Turowej-Wolskiej było pełno latryn, a w ka dej z nich walało si mnóstwo takich karteczek z pie ni lourdsk . Kapral Nachtigal, pochodz cy z okolic Kasperskich Gór, zdobył butelk wódki, od jakiego wystraszonego yda, zebrał kilku kamratów i wszyscy popijaj c piewali lourdsk pie po niemiecku na nut „Prinz Eugen”, opuszczaj c refren „Ave”.

410


Droga, jak szli po zachodzie sło ca owi czterej wysła cy, którzy mieli si wystara o nocleg dla kompanii 11, była okropna; dostali si oni wreszcie do lasku nad potokiem, który miał ich zaprowadzi do Liskowca. Baloun, który po raz pierwszy znalazł si w takiej sytuacji, i nie wiedział, dok d wła ciwie idzie, a któremu wszystko wydało si ogromnie tajemnicze i zastanawiaj ce, i to, e jest ciemno, i to, e id szuka noclegu, powzi ł nagle straszliwe podejrzenie, e co tu jest nie w porz dku. - Koledzy - rzekł szeptem, potykaj c si co chwila na drodze nad potokiem zostali my wysłani na stracenie. - Jak to? - krzykn ł na niego Szwejk. - Koledzy, nie wrzeszczmy tak gło no - błagał po cichu Baloun - ja ju czuj t cał hec w krzy ach. Usłysz nas i zaczn do nas strzela . Ja ju wiem: posłali nas naprzód, eby si przekona , czy tu gdzie nie ma nieprzyjaciela, a gdy usłysz strzelanie, to zaraz b d wiedzieli, e dalej ju i nie mo na. My, koledzy, jeste my takim patrolem, co go si wysyła naprzód, jak mnie tego uczył kapral Terna. - No to id naprzód - rzekł Szwejk. - My pójdziemy grzecznie za tob , eby my mieli w tobie ochron , skoro ju jeste taki olbrzym. Jak ci postrzel , to nam zamelduj, eby my mogli upa na ziemi . Ładny z ciebie ołnierz, e si boisz, i do ciebie b d strzelali. Przecie ka dy ołnierz to wła nie najbardziej powinien lubi , jako e ka dy ołnierz wie, i zapasy amunicji nieprzyjacielskiej malej tym bardziej, im cz ciej do ołnierza naszego strzelaj . Z ka dym wystrzałem wymierzonym przez nieprzyjaciela przeciwko tobie zmniejsza si jego siła bojowa. Zreszt on te kontent, e mo e strzela do ciebie, bo potem nie potrzebuje d wiga patronów i łatwiej mu ucieka . - Kiedy ja mam w domu gospodarstwo - ci ko westchn ł Baloun. - Plu ty, bratku, na gospodarstwo - radził mu Szwejk. - Lepiej polegnij za najja niejszego pana. Czy ci tego w wojsku nie uczyli? - Mówili o tym tylko jakby mimochodem - rzekł zgłupiały Baloun. - Tyle tylko, e mi kazali chodzi na plac wicze i nic podobnego ju potem nie słyszałem, bo potem zostałem ju pucybutem... eby najja niejszy pan kazał nam przynajmniej dawa lepiej je !... - Ach, ty nienasycona, przekl ta winio! ołnierzowi przed bitw w ogóle nie powinni dawa je . Mówił nam o tym ju przed laty kapitan Untergriez, który nauczał w szkole ołnierskiej. Mawiał on przy ka dej sposobno ci: „Ej, łobuzy przekl te, gdyby kiedy doszło do wojny, to pami tajcie, eby si przed bitw nie ob era . Kto si obe re i zostanie ranny w brzuch, przepadnie jak amen w pacierzu, bo komi niak i zupa wylez mu zaraz z kiszek i zapalenie murowane. Ale gdy oł dek ma pusty, to taka rana w brzuch jest głupstwem, jakby go uk siła osa, jednym słowem, sama uciecha.” - Ja szybko trawi - rzekł Baloun - w moim oł dku nic si nie zale y. Ja, kolego, wsun na przykład misk knedli ze schabem i kapust , a za pół godziny wi cej ci po tym wszystkim nie wysram, jak jakie trzy ły ki. Reszta gdzie tam we mnie przepada. Mówi ludzie, e takie bedłki, jak na przykład kurki, s niestrawne, e wychodz nienaruszone, wi c mo na by je wymy i przyrz dzi z octem. U mnie przeciwnie: na r si tych kurków tyle, e inny p kłby chyba, a

411


gdy id za stodoł , to tyle tam wszystkiego, co w pieluszce półrocznego dziecka. Reszta te si gdzie gubi we mnie. Powiem ci nawet, kolego - zwierzał si Baloun coraz szczegółowiej - e we mnie rozpuszczaj si o ci ryb i pestki liwek. Pewnego razu umy lnie pestki liczyłem. Zjadłem siedemdziesi t knedli ze liwkami, nie wypluwaj c pestek, a potem za stodoł grzebałem w tym wszystkim patykiem, odkładałem pestki na bok i liczyłem. Połowy si nie doliczyłem, rozpu ciły si we mnie. Z piersi Balouna wyrwało si gł bokie westchnienie: - Moja ona robiła knedle ze liwkami z ciasta ziemniaczanego, do którego dodawała troch twarogu, eby było po ywniejsze. Sama wolała posypywane makiem, a ja znowu chciałem, eby były posypywane tartym serem. Raz j nawet z tego powodu sprałem... Ach, nie umiałem uszanowa swego szcz cia rodzinnego! Baloun przystan ł, mlasn ł j zykiem i głosem smutnym rzekł mi kko: - Wiesz, kolego, teraz, kiedy tych klusek nie mam, to mi si zdaje, e ona jednak miała racj , e te kluski z tym jej makiem s jednak lepsze. Wtedy zawsze mi si wydawało, e mi ten mak włazi mi dzy z by, a teraz my l sobie cz sto: niechby go właziło w z by jak najwi cej... Moja biedna ona miała ze mn nieraz ci kie ycie i cz sto płakała, kiedym si na przykład upominał, eby do podgardlanek dawała wi cej majeranku, a przy sposobno ci szturchn łem j zdrowo pod ebro. Pewnego razu sprałem j , biedaczk , tak e le ała dwa dni, za to, e na kolacj nie chciała dla mnie zar n indyka i kazała mi si zadowoli kogutkiem. Ech, kolego - rozpłakał si Baloun - gdyby teraz była podgardlanka nawet bez majeranku i kogut... A sos koperkowy lubisz? Widzisz, o ten sos koperkowy piekliłem si cz sto, a teraz piłbym go jak kaw . Baloun zapomniał powoli o domniemanym niebezpiecze stwie i w ciszy nocnej, ju nawet wtedy gdy skr cali na drog do Liskowca, opowiadał Szwejkowi o wszystkim, czego onego czasu nie szanował i nie lubił, a co teraz jadłby, a by mu si uszy trz sły. Za nimi szedł telefonista Chodounsky z sier antem rachuby Va kiem. Chodounsky opowiadał Va kowi, e zdaniem jego ta wojna wiatowa to błaze stwo. Najgorsze na tej wojnie jest to, e gdy si czasem przerw przewody telefoniczne, to trzeba je w nocy naprawia , a jeszcze gorsze to, e teraz maj reflektory, jakich dawniej nie znano. Otó teraz, wła nie w chwili gdy naprawisz te przekl te druty, nieprzyjaciel wyszuka ci reflektorem i poszczuje na ciebie cał artyleri . We wsi, w której mieli wyszuka nocleg dla kompanii, było ciemno i rozszczekały si wszystkie psy, co zmusiło wypraw do zatrzymania si i naradzenia, w jaki sposób zabezpieczy si przed tymi kundlami. - Czy nie byłoby lepiej zawróci ? - szepn ł Baloun. - Balounie, Balounie, gdyby my powtórzyli twoje słowa komu nale y, to zostałby rozstrzelany za tchórzostwo - napomniał go Szwejk. Psy szczekały coraz bardziej, odzywały si nawet w stronie południowej za rzek Rop , w Kro cienku i w innych wsiach, bo Szwejk wrzeszczał w cisz nocy: - Le e ! le e ! le e ! - jak niegdy wrzeszczał na swoje psy, kiedy nimi handlował.

412


Psy szczekały coraz natarczywiej, tak e sier ant rachuby rzekł do Szwejka: - Nie wrzeszczcie tak, Szwejku, bo si na nas rozszczeka cała Galicja. - Co podobnego - odpowiedział Szwejk - przytrafiło si nam na manewrach w Taborszczy nie. Przybyli my tam w nocy do pewnej wsi, a psy zacz ły okropnie ujada . Okolice s tam wsz dzie bardzo ludne, tak e to psie szczekanie przerzucało si ze wsi do wsi, coraz dalej, a gdy psy tej wsi, w której obozowali my, milkły, to słyszały szczekanie innych psów, na przykład z Pelhrzimova, wi c znowu zaczynały ujada i po chwili szczekała cała Taborszczyzna, Pelhrzimovszczyzna, Budziejowskie, Humpolecczyzna, Trzebo skie i Jihlavszczyzna. Nasz kapitan był to taki nerwowy dziadyga, który nie mógł wytrzyma psiego szczekania, nie spał przez cał noc, kr cił si i bezustannie pytał wartowników: „Kto szczeka? Co szczeka?” ołnierze posłusznie meldowali, e psy szczekaj , a jego to tak rozzło ciło, e ci, co wtedy stali na warcie, dostali za to koszarniaka po sko czonych manewrach. Potem zawsze wyznaczał „psi komend ” i wysyłał j naprzód. Ta psia komenda miała za zadanie powiadomi mieszka ców wsi, eby pilnowali psów i nie pozwalali im szczeka w nocy, bo ka dy pies, który zaszczeka, zostanie zastrzelony. Ja te nale ałem do takiej psiej komendy, a gdy przybyli my do pewnej wsi w Milevsku, pomieszało mi si wszystko w głowie i zawiadomiłem wójta, e ka dy wła ciciel psa, który zaszczeka w nocy, zostanie ze wzgl dów strategicznych stracony. Wójt si przeraził, zaprz gł konie do wozu i natychmiast pojechał do sztabu głównego prosi o łask dla całej wsi. Do sztabu nie dopu cili go w ogóle, a wartownicy byliby go o mały figiel zastrzelili. Musiał wi c wraca do domu z niczym i zanim przybyli my do wsi, wszyscy wła ciciele psów poowi zywali swoim kundlom pyski gałganami, eby nie mogły szczeka , z czego trzy psy dostały w cieklizny. Wchodzili do wsi ostro nie, przyj wszy do wiadomo ci do wiadczenia Szwejka, e psy boj si w nocy ognika zapalonego papierosa. Na nieszcz cie nikt z nich papierosów nie palił, tak e rada Szwejka pozostała bez znaczenia. Pokazało si wszak e, e psy szczekaj z uciechy, bo przypomniały sobie oddziały wojskowe, które, przechodz c przez wie , zawsze zostawiały co pieskom do zjedzenia. M dre stworzenia czuły ju z daleka, i zbli aj si ci, co pozostawiaj po odej ciu ko ci i padlin ko sk . Nie wiadomo sk d otoczyły Szwejka cztery du e psiska i zacz ły si z nim burzliwie wita wymachuj c ogonami na wszystkie strony. Szwejk głaskał je, klepał po karkach i rozmawiał z nimi jak z dzie mi: - Wi c przyszli my do was, moje pieski, b dziemy tu lula i papusia , damy wam kosteczki i skórki, a rano ruszymy dalej przeciwko nieprzyjacielowi. We wsi po chałupach ludzie zapalali wiatło, a gdy kwatermistrze zacz li puka do drzwi pierwszej z brzega chałupy, aby si dowiedzie , gdzie mieszka wójt, zza zamkni tych drzwi odezwał si j kliwy i wrzaskliwy głos kobiecy, który z polska po ukrai sku wywodził, e m na wojnie, w domu dzieci chore na osp , a Moskale wszystko pozabierali i jak m wyruszał na wojn , to nakazywał, eby w nocy nikomu nie otwiera . Dopiero gdy szturm do chałupy poparli o wiadczeniem, e s kwatermistrzami, drzwi otworzyła im jaka tajemnicza r ka, a wtedy pokazało si , e to wła nie tutaj mieszka wójt, który daremnie

413


starał si Szwejka przekona , e to nie on przemawiał takim j kliwym kobiecym głosem. Tłumaczył si , e spał na sianie i e jego ona, gdy j w nocy niespodzianie obudzi , zaczyna mówi od rzeczy. Co do noclegu dla kompanii, to wioska jest taka mała, e nawet jeden ołnierz si w niej nie zmie ci. W ogóle nie ma gdzie spa . Do kupienia te tu nie ma niczego, bo Moskale wszystko zabrali. Gdyby panowie dobrodzieje nie pogardzili jego towarzystwem, to zaprowadziłby ich do Kro cienka, gdzie s wielkie gospodarstwa, a wszystkiego kwadrans drogi st d. Miejsca jest tam du o, ka dy ołnierz b dzie si mógł przykry baranim ko uchem, a krów tam tyle, e ka dy dostanie pełn mena k mleka. I woda tam jest dobra, panowie oficerowie b d mogli spa we dworze. A tutaj w Liskowcu? Bieda, parchy i wszy. On sam miał niegdy pi krów, ale Moskale wszystko mu zabrali, tak e on sam, gdy potrzebuje mleka dla swoich drogich dzieci, musi po nie chodzi a do Kro cienka. Jakby na dowód prawdziwo ci jego słów z pobliskiej obory ozwało si buczenie krówek pomieszane z głosem kobiecym, który nakazywał nieszcz snym krowom milczenie i yczył im, eby je cholera pokr ciła. Ale wójta nie zmieszało to bynajmniej. Wdziewaj c buty z cholewami, mówił dalej. - Jedyn krow ma tutaj s siad Wojciech, której głos panowie dobrodzieje raczyli słysze . Jest to krowa chora, melancholijna. Moskale zabrali jej ciel tko. Od tego czasu mleka nie daje, ale gospodarzowi jej al, nie chce jej zar n , bo ma nadziej , e Matka Boska Cz stochowska przemieni wszystko na lepsze. Mówi c to wdziewał sukman . - Chod my, panowie dobrodzieje, od Kro cienka. Niedaleczko. Trzech kwadransów nie b dzie. Co ja grzeszny człowiek mówi : za pół godziny zajdziemy. Znam drog przez strumie , potem przez gaik brzozowy koło d bu... Wie jest du a, a w karczmie jest tam du o mocnej wódki. Chod my, panowie dobrodzieje! Na co jeszcze czeka ? Panom ołnierzom z waszego szanownego pułku trzeba wyszuka nocleg porz dny, wygodny. Pan ołnierz cesarskokrólewski bije si z Moskalami, wi c potrzebuje koniecznie porz dnego i czystego noclegu... A u nas? Wszy, parchy, ospa i cholera. Wczoraj w naszej przekl tej wsi sczerniało trzech chłopów chorych na choler ... Miłosierny Bóg przekl ł Liskowiec... W tej chwili Szwejk majestatycznie skin ł r k . - Panowie dobrodzieje - zacz ł na laduj c styl wójta - czytałem kiedy , e za czasów wojen szwedzkich, gdy trzeba było kwaterowa wojsko, a wójt wykr cał si , to go wieszali na najbli szej gał zi. Nast pnie, dzisiaj mówił mi w Sanoku pewien polski kapral, e gdy przychodz kwatermistrze, to wójt ma zwoła wszystkich radnych i razem z nimi chodzi si po wszystkich chałupach i po prostu mówi: „Tutaj zmie ci si trzech, tam czterech, na plebanii i b d mieszkali panowie oficerowie, a za pół godziny wszystko musi by w porz dku.” Panie dobrodzieju rzekł Szwejk, zwracaj c si do wójta - gdzie masz tutaj porz dne drzewo? Wójt nie zrozumiał, o jakie drzewo chodzi, wi c mu Szwejk wytłumaczył, e to wszystko jedno, czy to b dzie brzoza czy d b, czy grusza, czy jabło , bo chodzi o drzewo, które ma krzepkie gał zie. Wójt znowu nie zrozumiał, ale gdy usłyszał,

414


e jest mowa o drzewach owocowych, zl kł si , bo czere nie ju dojrzewały, wi c powiedział, e o niczym podobnym nie wie, ale przed domem ma d b. - Dobrze - rzekł Szwejk robi c r k mi dzynarodowy znak wieszania powiesimy ci wi c przed chałup , bo powiniene zdawa sobie spraw z tego, e jest wojna i e mamy rozkaz spa tutaj, a nie w jakim Kro cienku. Ty nam, drabie, nie b dziesz zmieniał naszych planów strategicznych, bo b dziesz dyndał, jak o tym jest napisane w tej ksi ce opisuj cej wojny szwedzkie... Zdarzyło si , moi panowie, na manewrach koło Wielkiego Mi dzyrzecza... Przerwał mu sier ant rachuby Vaniek: - Opowiecie to nam pó niej, mój Szwejku. - Zwracaj c si do wójta, Vaniek rzekł: - A teraz stawiaj wie na nogi i dawaj kwatery! Wójt zacz ł dygota ze strachu, tłumaczył si , e miał wobec panów dobrodziejów jak najlepsze zamiary, ale skoro si ju tak uparli, to mo e i w tej wsi da si co zrobi ku ogólnemu zadowoleniu. Zaraz przyniesie latarni . Gdy wyszedł z izby, bardzo licho o wietlonej mał lampk naftow , wisz c pod obrazem jakiego wi tego, który przypominał biednego kalek , Chodounsky zawołał nagle: - Gdzie to si podział nasz Baloun? Zanim zdołali si zorientowa , otworzyły si jakie drzwi za piecem, zza nich wysun ł si Baloun, rozejrzał si dokoła, czy nie ma w izbie wójta, i głosem tubalnym, jakby miał wielki katar, mówił: - Jha bhyłem w spihiharni nhamhacałhem coho , wsahadziłhem dho gh by i wszyhstko mhi si w gh bie zlephiło. Nie, słohone, nie słohodkie, tho jest ciahasto na chleheb. Sier ant rachuby Vaniek o wietlił go latark elektryczn i wszyscy stwierdzili, e w yciu swoim nie widzieli jeszcze nigdy takiego umazanego austriackiego ołnierza. Przestraszyli si te , bo spostrzegli, e bluza na Balounie tak si wyd ła, jakby był w ostatnim stadium brzemienno ci, - Co tobie, Balounie? - zapytał Szwejk ze współczuciem i tr cił go w wyd ty brzuch. - To s ogórki - charczał Baloun dławi c si ciastem, którego nie mógł ani połkn , ani wyplu . - Ostro nie, to s kiszone ogórki. - Sam zjadłem trzy, a par zabrałem dla was. Zacz ł wyjmowa z zanadrza ogórki jeden za drugim i podawał je towarzyszom. Tymczasem wrócił wójt z latarni , a widz c od progu, co si wi ci, prze egnał si i zacz ł narzeka : - Moskale zabrali i nasi zabieraj . Wszyscy wyszli na drog . Towarzyszyła im sfora psów, które trzymały si Balouna i obw chiwały jego kiesze u spodni, bo miał w niej kawał słoniny, zdobyty równie w spi arni, ale przez chciwo zdradliwie zatajony przed towarzyszami. - Czemu te psy otaczaj ci tak wiernie? - zapytał Szwejk Balouna. - Czuj we mnie dobrego człowieka - odpowiedział zapytany po dłu szym namy le, ale nie dodał, e trzyma r k w kieszeni na słoninie i e jeden z psów bezustannie chwyta go za ni z bami...

415


Przy w drówce kwaterunkowej po wsi stwierdzono, e Liskowiec jest wielk osad , która jednak e została ju porz dnie nadszarpni ta przez wojn . Nie było tu po arów, adna ze stron walcz cych cudem nie wzi ła jej pod ogie swej artylerii, ale za to osadzono tu mieszka ców pobliskich zniszczonych osiedli: Chyrowa, Grabowa i Hołobli. W niektórych chatach mieszkało czasem po osiem rodzin w najwi kszej n dzy, bo łupieska wojna pierwszym swoim impetem przewaliła si nad głowami tych rodzin niby niszczycielska powód . Kompani trzeba było cz ciowo ulokowa w spustoszonej gorzelni na drugim ko cu wsi, gdzie w samej dro d owni mogło si zmie ci pół kompanii. Reszta ołnierzy została rozmieszczona po dziesi ciu w wi kszych gospodarstwach, których wła ciciele nie wpu cili do siebie zubo ałych biedaków. Sztab kompanii z wszystkimi oficerami, sier antem rachuby Va kiem, ze słu cymi oficerów, z telefonist , sanitariuszami, kucharzami i ze Szwejkiem usadowił si u ksi dza na plebanii i, który tak e nie przyj ł adnej ze zrujnowanych rodzin, chocia miał du o wolnego miejsca. Pleban był wysokim, chudym starcem w znoszonej i zatłuszczonej sutannie. Swoje sk pstwo posuwał tak daleko, e prawie wcale nie jadał. W domu rodzinnym wpojono mu wielk nienawi do Rosjan, ale nienawi ta nikła nagle, gdy ci ust pili, a po nich przyszli Austriacy i po arli wszystkie jego g si i kury pozostawione mu przez wrogów, chocia mieszkało u niego kilku kudłatych zabajkalskich Kozaków. Znienawidził austriackie wojska jeszcze bardziej, gdy do wsi przybyli W grzy i wybrali mu z ulów wszystek miód. Z wielk nienawi ci spogl dał teraz na swoich niespodziewanych nocnych go ci i bardzo był zadowolony, e mógł chodzi koło nich, wzrusza ramionami i powtarza : - Nic nie mam. Jestem zupełny ebrak. Nie znajdziecie, panowie, u mnie nic, nawet kromki chleba. Najbardziej przygn biło to oczywi cie Balouna, który omal e si nie rozpłakał nad tak n dz . Po głowie tłukła mu si bezustannie jaka nieokre lona wizja prosi tka, którego skórka jest złocista jak miód, chrupie i pachnie. Marz c tak Baloun podrzemywał w kuchni plebana, do której co chwila zagl dał wyrostek, b d cy na plebanii i parobkiem i kuchark zarazem. Pleban surowo nakazał mu pilnowa , eby ołnierze czego nie ukradli. Baloun nie znalazł w kuchni nic prócz odrobiny kminku w papierku na solniczce. Wsypał go sobie do ust i wła nie zapach tego kminku wywołał w nim wizj prosi tka. Na podwórzu małej gorzelni za plebani płon ł ogie pod kotłami kuchen polowych, bulgotała woda, ale w tej wodzie nie gotowało si nic. Sier ant rachuby razem z kucharzami biegali po całej wsi i szukali wieprza, lecz szukali na pró no. Wsz dzie powtarzano im to samo, e Moskale wszystko zjedli i pobrali. Zbudzili tak e yda w karczmie, który rwał włosy i gło no lamentował z wielkiego alu, i nie mo e panom ołnierzom niczym posłu y , i wreszcie zacz ł ich namawia , eby kupili od niego star stuletni krow , chude zdechlactwo, składaj ce si tylko ze skóry i z ko ci. dał za ni horrendalnych pieni dzy,

416


szarpał brod i zapewniał, e takiej krowy nie znajd w całej Galicji, w całej Austrii i Niemczech, a nawet w całej Europie, na całym wiecie, przy czym wył, przysi gał i z płaczem wywodził, e jest to najtłustsza krowa, jaka kiedykolwiek z dopuszczenia Jehowy przyszła na ten wiat. Zaklinał si na wszystkich praojców, e krow t przyje d aj ogl da a z Wołoczysk, e w całej okolicy mówi o niej jak o postaci z bajki, e to nawet nie krowa, ale najsoczystszy bawół. Wreszcie ukl kł i obejmuj c przybyłych za kolana, wołał: - Zabijcie raczej starego biednego yda, ale bez krowy nie odchod cie! Od jego lamentu i gadania wszyscy wreszcie tak zbaranieli, e to zdechlactwo, od którego hycel byłby si odwrócił ze wstr tem, powlekli ku kuchni polowej. Za yd długo jeszcze wywodził, e go zupełnie zgubili, zniszczyli, e sam zrobił z siebie ebraka, gdy krow tak wspaniał sprzedał za takie marne pieni dze. Gadał, chocia ju miał pieni dze w kieszeni. Prosił ich, eby go powiesili za to, e na swoje stare lata zrobił takie głupstwo, za które ojcowie jego musz si w grobie przewraca . Jeszcze troch potarzał si w kurzu, potem wstał, strz sn ł z siebie wszystk ało , poszedł do domu i rzekł do swojej ony: - Elsaleben, ołnierze głupie chamy, ale twój Natan ma delikatny rozum. Z krow było du o roboty. Chwilami zdawało si , e skóry w ogóle nie da si z niej ci gn . Kilka razy skóra si przerwała, a pod ni ukazały si mi nie poskr cane i twarde jak liny okr towe. Tymczasem sk d przytaszczyli ołnierze worek kartofli i kucharze zabrali si do gotowania tych beznadziejnych ył i gnatów, gdy tymczasem w s siedniej kuchni oficerskiej kucharz z rozpacz w sercu pitrasił z tego straszliwego mi sa jedzenie dla oficerów. Owa nieszcz liwa krowa, je li ten dziwaczny kaprys natury w ogóle nazwa mo na krow , pozostała wszystkim uczestnikom w ywej pami ci. Nie ulega najmniejszej w tpliwo ci, e gdyby pó niej przed bitw pod Sokalem dowódcy przypomnieli ołnierzom liskowieck krow , to 11 kompania z rykiem straszliwej w ciekło ci byłaby rzuciła si z bagnetami w r ku na nieprzyjaciela. Krowa ta była w ogóle taka bezwstydna, e nie udało si zrobi z niej nawet czego przypominaj cego rosół. Im dłu ej mi so si gotowało, tym mocniej przylegało do gnatów, zespalaj c si z nimi w jedn cało , skostniało jak biurokrata, który przez pół wieku gnie dzi si w aktach urz dowych i ywi si tylko papierem. Szwejk, który kurier utrzymywał stał ł czno mi dzy sztabem a kuchni , aby donie zainteresowanym, kiedy mi so b dzie ugotowane, meldował wreszcie porucznikowi Lukaszowi: - Panie oberlejtnant, mi so jest jak porcynela. Mi sem tej krowy mo na kraja szkło. Kucharz Pavliczek razem z Balounem próbowali mi so i kucharz wyłamał sobie przedni z b, a Baloun złamał z b m dro ci. Baloun podszedł z wielk powag do porucznika Lukasza i podał swój wyłamany z b, zawini ty w lourdsk pie . - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e robiłem, co mogłem. Z b ten wyłamałem sobie w kuchni oficerskiej, kiedy z kucharzem próbowałem, czy z tego mi sa nie dałoby si zrobi befsztyka.

417


Po tych słowach z fotela pod oknem d wign ła si jaka smutna posta . Był to podporucznik Dub, którego na sanitarnej dwukółce przywieziono jako człowieka zgn bionego ostatecznie. - Prosz , eby było cicho - rzekł głosem zrozpaczonym. - Jest mi słabo. Usiadł znowu na czcigodnym fotelu, w którego ka dej szparce pluskwy zło yły tysi ce jajeczek. - Jestem zm czony - rzekł głosem tragicznym - jestem chory i słaby, wi c prosz , eby ze mn nikt nie mówił o wyłamanych z bach. Mój adres: Smichov, Kralovska 18. Je li nie do yj do jutra, to prosz , aby rodzina moja została o wszystkim powiadomiona w sposób delikatny, i prosz , aby na moim nagrobku nie zapomniano doda , e przed wojn byłem tak e c. i k. profesorem gimnazjum. Zacz ł delikatnie chrapa , wi c nie słyszał ju , jak Szwejk od piewał słowa pie ni pogrzebowej: Który Marii zmazał win , A łotrowi grzech przebaczył, I mnie wybaw w t godzin . Potem sier ant rachuby Vaniek doniósł, e znakomita krowa musi si jeszcze pogotowa dwie godziny, e w kuchni oficerskiej o jakim befsztyku nawet mowy by nie mo e, wi c zamiast befsztyku b dzie si robiło gulasz. Postanowiono, e przed wydawaniem jedzenia szeregowcy zdrzemn si troszk , bo kolacja i tak b dzie dopiero nad ranem. Sier ant rachuby Vaniek przytaszczył sk dsi wi zk siana, poło ył si na niej w pleba skiej jadalni, nerwowo podkr cał w sa i szeptem rzekł do porucznika Lukasza, który tu obok odpoczywał na starej kanapie: - Niech mi pan wierzy, panie oberlejtnant, e w ci gu całej wojny jeszcze ani razu nie arłem podobnej krowy. W kuchni przy zapalonym ogarku wiecy ko cielnej siedział telefonista Chodounsky i pisał zapasowy list do domu, eby miał gotowy, gdy wreszcie zostanie im zakomunikowany numer poczty polowej. Pisał tak: „Kochana i droga ono, najmilsza Bo enko! Ju noc, ale ja stale wspominam Ciebie, moje Ty złoto, i widz Ci w duchu, jak i Ty o mnie wspominasz spogl daj c na puste łó ko obok siebie. Musisz mi wybaczy , e mi przy tym to i owo przychodzi na my l. Wiesz dobrze, e ju od samego pocz tku wojny jestem w wojsku i e wiele rzeczy słyszałem od swoich kolegów, którzy jako ranni mieli urlop i pojechali do domu, ale woleliby zgin ni widzie na własne oczy, jak jaki przybł da włóczy si za rodzon on . Bardzo to dla mnie przykre, kochana Bo enko, e takie rzeczy musz Ci pisa . Nawet nie pisałbym Ci o tym, ale Ty sama zwierzyła si przecie, e nie jestem pierwszym, który miał z Tob stosunek powa ny, i e przede mn miał Ci ju pan Kraus z ulicy Mikołaja. Teraz, gdy my l o tym w nocy i gdy wyobra am sobie, e ten n dzarz w czasie mojej nieobecno ci mógłby odnawia swoje pretensje do Ciebie, to mi si wydaje, kochana Bo enko, e mógłbym go udusi na miejscu. Długo tłumiłem to w sobie, ale

418


gdy pomy l , e znowu mógłby si włóczy za Tob , to serce mi si ciska i musz Ci zwróci uwag , e nie zniósłbym obok siebie takiej wini, która kurwiłaby si z pierwszym lepszym i przyniosłaby wstyd mojemu nazwisku. Daruj mi, kochana Bo enko, moje ostre słowa, ale pilnuj si , ebym o Tobie nie usłyszał nic złego. W przeciwnym razie byłbym zmuszony wypu ci flaki jednemu i drugiemu z was, poniewa na wszystko jestem zdecydowany, cho bym za to miał ycie postrada . Po tysi ckro całuj Ciebie oraz pozdrawiam ojca i matk , Twój Tolek. P.S. A n i e z a p o m n i j , e n o s i s z m o j e n a z w i s k o ! ” Zabrał si do pisania drugiego listu zapasowego: „Moja najmilsza Bo enko! Gdy b dziesz czyta te słowa, my b dziemy odpoczywali po wielkiej bitwie, w której szcz cie nam dopisało. Mi dzy innymi zestrzelili my z dziesi nieprzyjacielskich aeroplanów i jednego generała z wielk brodawk na nosie. W najci szych walkach, gdy nad nami p kały szrapnele, my lałem o Tobie, droga Bo enko, co te porabiasz, jak si masz i co słycha u Ciebie nowego. Cz sto wspominam o tym, jak to pewnego wieczoru byli my w browarze "U Tomasza" i jak potem prowadziła mnie do domu; a nazajutrz bolała Ci r ka od wysiłku. Teraz znowu ruszamy naprzód, tak e ju nie mam czasu pisa wi cej. Mam nadziej , e pozostała mi wiern , bo dobrze wiesz, e w tych sprawach potrafi by draniem. Ale ju czas na mnie: ruszamy w pole. Całuj Ci po tysi ckro , droga Bo enko, i miej nadziej , e wszystko sko czy si dobrze. Twój szczerze Ci oddany Tolek” Telefonista Chodounsky zacz ł si kiwa i zasn ł nad stołem. Pleban, który nie spał i chodził bezustannie po swoim domu, uchylił drzwi od kuchni i przez oszcz dno zdmuchn ł ogarek wiecy ko cielnej, który palił si obok Chodounskiego. W jadalni prócz podporucznika Duba nie spał nikt. Sier ant rachuby Vaniek, który w Sanoku w kancelarii brygady otrzymał nowe przepisy dotycz ce zaopatrywania wojska w produkty ywno ciowe, studiował je starannie i dochodził do wniosku, e im bardziej wojsko przybli a si do frontu, tym mniejsze wyznacza si mu racje ywno ciowe. Musiał si u mia serdecznie nad jednym paragrafem rozkazu, w którym zakazano zaprawiania polewek dla ołnierzy szafranem i imbirem. Znajdowała si te w rozkazie uwaga, e kuchnie polowe maj zbiera ko ci i odsyła je na tyły do składów dywizji. Było to troch niejasne, bo nie wiadomo było, o jakie ko ci chodzi: o ko ci ludzkie czy te o ko ci innego, prowadzonego na rze bydła. - Słuchajcie no, Szwejku - rzekł porucznik Lukasz ziewaj c z nudy - zanim dadz nam co zje , mogliby cie mi opowiedzie jakie zdarzenie. - Ojej - odpowiedział Szwejk - zanim dadz nam co zje , panie oberlejtnant, to musiałbym panu opowiedzie całe dzieje narodu czeskiego. A ja znam tylko krótk opowie o pewnej pani poczmistrzowej z Siedlczanska, która po mierci swego m a odziedziczyła po nim urz d. Przypomniało mi si o niej natychmiast,

419


jak tylko zacz ło si u nas mówi o pocztach polowych, chocia nie ma to nic wspólnego z pocztami polowymi... - Szwejku - przerwał mu porucznik Lukasz le c na kanapie - znowu zaczynacie straszliwie głupie . - Tak jest, panie oberlejtnant, ta historia jest naprawd bardzo głupia. Ja sam nie wiem, w jaki sposób przyszło mi do głowy, eby mówi o czym podobnie głupim. Albo jest to głupota wrodzona, albo te s to wspomnienia młodo ci. Prosz pana oberlejtnanta, na naszej kuli ziemskiej s ró ne charaktery i zdaje si , e nasz kucharz Jurajda miał jednak racj , gdy pewnego razu w Brucku wstawił si i wpadł w dół z gnojówk , a nie mog c si z niego wydrapa , krzyczał w tym dole: „Człowiek jest powołany i przeznaczony do tego, aby poznał prawd , aby panował nad duchem swoim w zgodzie i harmonii ze wszech wiatem, aby si stale rozwijał i kształcił, podnosz c si stopniowo w sfery wy sze, inteligentniejszych wiatów i pełniejszych umiłowa .” Gdy chcieli my go z owego dołu wyci gn , to gryzł i drapał. Zdawało mu si , e jest u siebie w domu, i dopiero gdy my go nazad zepchn li, zacz ł ebra i j cze , eby go wyci gn . - Ale co si stało z t poczmistrzow ? - zawołał zrozpaczony porucznik Lukasz. - To była bardzo porz dna niewiasta, tyle tylko e była wini , panie oberlejtnant. Wszystkie swoje obowi zki pocztowe spełniała jak si nale y, ale miała jedn wad , bo jej si zdawało, e wszyscy j prze laduj , e my l tylko o tym, jak by jej dokuczy , wi c po pracy dziennej pisywała na nich raporty do swoich władz według tego, jak si ró ne okoliczno ci zbiegały. Pewnego ranka poszła do lasu na grzyby, a przechodz c obok szkoły zauwa yła, e pan nauczyciel ju nie pi i stoi przed szkoł . Oczywi cie, e jej si ukłonił i zapytał, dok d wybrała si o tak wczesnej godzinie. Gdy mu powiedziała, e idzie na grzyby, odpowiedział jej, e przyjdzie tam za ni . Z tego wywnioskowała, e miał wzgl dem niej, starej babiny, jakie nieuczciwe zamiary, a nast pnie, gdy go ujrzała wynurzaj cego si z g szcza, przestraszyła si , uciekła i napisała na niego do miejscowej rady szkolnej doniesienie, e chciał j zgwałci . Przeciwko nauczycielowi wdro ono dochodzenie dyscyplinarne, aby za nie powstał z tego jaki wielki skandal publiczny, przyjechał sam pan inspektor szkolny dla zbadania tej sprawy i zwrócił si do wachmistrza andarmerii z zapytaniem, czy uwa a nauczyciela za zdolnego do takiego czynu. Wachmistrz andarmerii zajrzał do akt i powiedział, e to niemo liwe, bo ów nauczyciel ju raz był oskar ony przez proboszcza, e niby miał si kr ci dokoła proboszczowskiej kuzynki, która wcale nie była kuzynk proboszcza, ale z któr proboszcz sobie sypiał. Wtedy to nauczyciel przedstawił wiadectwo lekarskie, e od lat sze ciu jest impotentem, bo jako bardzo nieszcz liwie spadł ze strychu okrakiem na dyszel wozu drabiniastego. Wi c ta stara pokraka podała skarg na wachmistrza andarmerii, na lekarza okr gowego i na inspektora szkolnego, e niby wszyscy zostali podkupieni przez tego nauczyciela. Wszyscy trzej zaskar yli j do s du i została skazana, ale odwołała si do wy szej instancji jako osoba niepoczytalna. Została wi c zbadana przez lekarzy s dowych, którzy orzekli, e idiotk jest istotnie, ale wszelkie obowi zki urz dowe spełnia mo e. Porucznik Lukasz zawołał:

420


- Jezus Maria! - i dodał do tego: - Powiedziałbym wam co , mój Szwejku, ale nie chc sobie psu kolacji. - Mówiłem panu oberlejtnantowi - odpowiedział Szwejk - e ta historia jest straszliwie głupia. Porucznik machn ł r k i odpowiedział: - No, od was nie nasłuchałem si znowu opowie ci o wiele m drzejszych. - Nie wszyscy mog by m drzy, panie oberlejtnant - rzekł Szwejk tonem gł bokiego przekonania. - Głupi musz stanowi wyj tek, bo gdyby wszyscy ludzie byli m drzy, to na wiecie byłoby tyle rozumu, e co drugi człowiek zgłupiałby z tego. Gdyby na przykład wszyscy znali prawa natury, to posłusznie melduj , panie oberlejtnant, ka dy mógłby sobie obliczy odległo ci mi dzy ciałami niebieskimi i molestowałby swoje otoczenie, jak to czynił niejaki Czapek, który przesiaduj c „Pod Kielichem”, w nocy wychodził zawsze z szynku na dwór, rozgl dał si po gwia dzistym niebie, a gdy potem wracał na sal , to chodził od jednego do drugiego i mówił: „Dzisiaj bardzo ładnie błyszczy Jowisz, ale ty, drabie, nawet nie wiesz, co masz nad głow . To s takie odległo ci, e gdyby ci , gałganie, wystrzelili z armaty, toby z szybko ci kuli armatniej leciał w tamte strony wiele milionów lat.” Bywał przy tym taki ordynarny, e potem zwykle sam wylatywał z gospody z szybko ci zwykłego tramwaju elektrycznego, posłusznie melduj , panie oberlejtnant, mniej wi cej dziesi kilometrów na godzin ... Albo we my na przykład, panie oberlejtnant, mrówki... Porucznik Lukasz usiadł na kanapie i zło ył r ce. - A si dziwi , doprawdy, e wdaj si z wami, mój Szwejku, w rozmow , chocia was znam ju od do dawna. Szwejk potakiwał głow na znak zupełnej zgody. - To z przyzwyczajenia, panie oberlejtnant, to wła nie skutkiem tego, e ju si bardzo dawno znamy i e my razem bardzo wiele prze yli. A gdy nam si czasem co przytrafiło, to tak jak lepej kurze ziarno. Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e to ju taki los. Co najja niejszy pan postanowił, to jest dobre; on nam kazał trzyma si kupy, wi c i ja nic innego sobie nie ycz , tylko by panu po ytecznym, panie oberlejtnant. A mo e pan głodny? Porucznik Lukasz, który tymczasem wyci gn ł si znowu na starej kanapie, odpowiedział, e ostatnie pytanie Szwejka jest najlepszym przypomnieniem, co w tej chwili zrobi nale y. Szwejk został wysłany do kuchni oficerskiej, aby si przekona , czy jedzenie ju gotowe, czy jeszcze nie. W ogóle lepiej b dzie, gdy Szwejk przejdzie si troch i opu ci go na chwil , bo to gl dzenie, którym go bezustannie cz stuje, m czy bardziej ni cały marsz na Sanok. Chciałby chwilk pospa , ale nie mo e zasn . - To pluskwy spa nie daj , panie oberlejtnant. Istnieje stary przes d, e nie ma plebanii i bez pluskiew. Rzeczywi cie, nigdzie nie ma tyle pluskiew co na plebaniach. W Górnych Stodółkach był proboszcz i napisał cał ksi k o pluskwach, które nawet podczas kazania po nim łaziły. - Wi c słyszeli cie, Szwejku, co macie zrobi , czy nie? Pójdziecie do kuchni czy ja mam pój za was? Szwejk wyszedł na dwór, a za nim jak cie wykradł si na palcach Baloun...

421


Gdy nazajutrz rano wyruszyli z Liskowca na Star Sól-Sambor, wie li z sob w kuchni polowej ow nieszcz sn krow , która jeszcze si nie ugotowała. Postanowiono gotowa j w drodze i zje w połowie drogi, gdy b dzie odpoczynek mi dzy Liskowcem a Star Sol . Na drog dostali szeregowcy czarnej kawy. Podporucznika Duba znowu wie li na sanitarnej dwukółce, bo po wczorajszym dniu był jeszcze słabszy ni przedtem. Najwi cej kłopotu miał z nim jego słu cy, bo musiał biec tu przy dwukółce, a podporucznik stale krzyczał na niego, e wczoraj nie piel gnował go wcale i e zabierze si do niego, jak tylko przyjad na miejsce. Co chwila kazał sobie podawa wod , ale po wypiciu natychmiast j zwracał. - Z kogo, z czego wy si miejecie? - krzyczał ze swego wózka. - Ja was naucz ! Wy ze mn nie igrajcie, bo mnie poznacie! Porucznik Lukasz jechał wierzchem i rozmawiał ze Szwejkiem, który tak bystro maszerował obok niego, jakby si nie mógł doczeka chwili spotkania z nieprzyjacielem. Id c opowiadał: - Czy pan ju zauwa ył, panie oberlejtnant, e niektórzy nasi ludzie s jak te muchy? Na plecach maj niecałe trzydzie ci kilo i nie mog tego wytrzyma . Nale ałoby im urz dzi kilka odczytów, jakie wygłaszał nam pan oberlejtnant Buchanek, co to si zastrzelił z powodu zaliczki na eniaczk , któr wzi ł od swego przyszłego te cia i przełajdaczył j z innymi dziewkami. Potem wzi ł drug zaliczk od innego przyszłego te cia i u ywał ju jej troch oszcz dniej: po troszku przegrywał j w karty, a od dziewek stronił. Ale te mu pieni dzy nie na długo starczyło, wi c musiał si uda do trzeciego przyszłego te cia. Za trzeci zaliczk kupił sobie konia arabskiego, ogiera, ale niestety nierasowego... Porucznik Lukasz zeskoczył z konia. - Je li zaczniecie mówi o czwartej zaliczce, to was zrzuc do rowu - rzekł surowo. Wskoczył na konia, a Szwejk z wielk powag mówił dalej: - Posłusznie melduj , e o czwartej zaliczce nie mo e by nawet mowy, bo ju po trzeciej si zastrzelił. - Nareszcie! - rzekł Lukasz. - Aha, co to ja panu chciałem powiedzie ? - wywodził Szwejk. - Takie odczyty wygłaszał nam zawsze ten pan oberlejtnant Buchanek, gdy podczas marszów ołnierze padali ze zm czenia, i podług mego skromnego mniemania podobne odczyty powinny by wygłaszane naszym ołnierzom. On nakazywał odpoczynek, gromadził nas wszystkich dokoła siebie jak kwoka kurcz ta i zaczynał przemawia : „Wy łobuzy, wy nie doznajecie uczucia dumy, e maszerujecie po kuli ziemskiej, bo jeste cie jeden z drugim nieokrzesan band . Rzyga si chce, kiedy człowiek na was patrzy. Na Sło ce nale ałoby was przenie , eby cie tam maszerowali, gdzie człowiek, który na naszej biednej planecie ma sze dziesi t kilogramów, wa y przeszło tysi c siedemset kilogramów! Pozdychaliby cie chyba, gdyby cie w plecaku musieli d wiga przeszło dwie cie osiemdziesi t kilogramów, a karabin wa yłby półtora korca. St kaliby cie i wywieszali j zory jak zziajane psy.” Był tam mi dzy nami pewien nieszcz liwy nauczyciel, który rozzuchwalił si tak dalece, e te zabrał głos w tej

422


sprawie: „Z przeproszeniem, panie oberlejtnant, odezwał si , na Ksi ycu człowiek wa cy u nas sze dziesi t kilogramów, wa y tylko trzyna cie kilogramów. Na Ksi ycu lepiej by nam si maszerowało, poniewa nasz plecak wa yłby tylko cztery kilogramy. Na Ksi ycu nie maszerowaliby my, lecz, e tak powiem wznosiliby my si .” „To straszne, odpowiedział na to nieboszczyk pan oberlejtnant Buchanek, ty drabie wyszczekany, przymawiasz si , eby dosta po pysku. No, b d szcz liwy, e dam ci tylko zwyczajnie po ziemsku w pysk, bo gdybym ci dal po ksi ycowemu, to zaleciałby a gdzie na Alpy i spadłby na nie jak jaki niemrawy placuszek. A gdybym ci dał po słonecznemu, to mundur zamieniłby si na tobie w kaszk , a głowa twoja odleciałaby a gdzie do Afryki.” Wi c mu dał w pysk zwyczajnie po ziemsku, w cibski nauczyciel rozbeczał si , a my maszerowali my dalej. Przez cał drog ten nauczyciel płakał, panie oberlejtnant, i ci gle gadał o jakiej tam ludzkiej godno ci i o tym, e si z nim obchodz jak z jakim niemym stworzeniem. Potem pan oberlejtnant posłał go do raportu i wlepili mu dwa tygodnie i musiał dosługiwa jeszcze sze tygodni, ale nie dosłu ył ich, bo miał przepuklin , a w koszarach kazali mu si forsownie gimnastykowa na r ku, a on tego nie wytrzymał i umarł w szpitalu jako symulant. - Osobliwa rzecz, mój Szwejku - rzekł porucznik Lukasz - e wy, jak ju wam to mówiłem nieraz, macie zwyczaj pogardliwie odzywa si o korpusie oficerskim. - Nic podobnego we zwyczaju nie mam, panie oberlejtnant - odpowiedział Szwejk. - Chciałem panu tylko opowiedzie , jak to dawnymi czasy ludzie samochc c pchali si w nieszcz cie. Taki człowieczyna wyobra ał sobie, e jest m drzejszy od tego pana oberlejtnanta, chciał si swoim ksi ycem pochwali , pomniejszy jego autorytet przed szeregowcami tym swoim ksi ycem, ale gdy dostał w pysk po ziemsku, to nam wszystkim ul yło, nikomu nawet na my l nie przyszło, eby si d sa o to, przeciwnie, byli my radzi, e pan oberlejtnant zrobił taki dobry dowcip daj c człowiekowi w twarz po ziemsku. To si nazywa ratowanie sytuacji. Chodzi o to, eby si tylko nie znale w kropce, i wszystko ju w porz dku. Naprzeciwko Karmelitów w Pradze, panie oberlejtnant, miał przed laty handelek królikami i innym ptactwem niejaki pan Jenom. Zapoznał si on z córk introligatora Bilka. Pan Bilek nie yczył sobie, eby jego córka utrzymywała znajomo z tamtym panem, i publicznie w gospodzie si wyraził, e gdyby pan Jenom przyszedł prosi o r k jego córki, toby go zrzucił ze schodów na łeb, jak jeszcze nikt nikogo nie zrzucił. Pan Jenom napił si dla dodania sobie odwagi i pomimo wszystko poszedł do pana Bilka z o wiadczynami, a pan Bilek przyj ł go w przedpokoju z wielkim no em w r ku, jakim introligatorzy obcinaj ksi ki. Nó był ostry i l ni cy. Mój introligator rykn ł na go cia, czego szuka u niego, a pan Jenom pu cił ze strachu tak gło no, a od tego zegar cienny stan ł. Pan Bilek roze miał si wesoło, podał go ciowi r k i stał si bardzo uprzejmy: „Pan pozwoli, panie Jenom, niech pan siada, przypuszczam, e nie narobił pan w majtki, bo, widzi pan, ja nie jestem znowu taki zły człowiek, chocia prawda, e chciałem pana wyrzuci za drzwi, lecz teraz widz , e pan jest bardzo miły człowiek, jest pan oryginał. Jako introligator czytuj du o powie ci i nowelek, ale jeszcze ani razu nie czytałem, aby si konkurent przedstawił w taki sposób”. miał si przy tym, a si za brzuch trzymał, i wywodził, e mu si wydaje, jakby

423


si znali od samego urodzenia, jakby byli rodzonymi bra mi. Podawał mu cygara, posłał natychmiast po piwo i serdelki, zawołał on i przedstawił go jej ze wszystkimi szczegółami tego przypadku. Pani Bilkowa splun ła i wyszła. Potem zawołał córk i powiada: „Ten pan przyszedł prosi o twoj r k i przytrafiło mu si to a to”. Córka rozpłakała si natychmiast i o wiadczyła, e tego człowieka nie zna, e go nawet widzie nie chce, wi c nie pozostało nic innego, tylko wypi piwo we dwójk , zje serdelki i rozej si . Potem pan Jenom najadł si jeszcze wstydu w gospodzie, do której chodził pan Bilek, i wreszcie w całej dzielnicy nie mówiło si o tym panu Jenomie inaczej jak: „ten zafajdany Jenom”, i wsz dzie sobie opowiadali o nim, jak to on chciał uratowa sytuacj . ycie ludzkie, posłusznie melduj , panie oberlejtnant, jest takie powikłane, e w porównaniu z nim człowiek jest szmata. Do nas, do gospody „Pod Kielichem” na Boisku, chodził jeszcze przed wojn starszy posterunkowy policyjny, niejaki pan Hubiczka, i pewien pan redaktor, który zapisywał wszystkie złamane nogi, przejechanych ludzi i samobójców i zanosił wszystko do gazety. Był to taki wesoły pan, e wi cej si wysiedział na policyjnym odwachu ni w redakcji. Wi c ów redaktor pewnego razu upił starszego posterunkowego Hubiczk , a potem w kuchni zamienili si ubraniami, tak e starszy posterunkowy stał si cywilem, a pan redaktor policjantem. Otó ten pan redaktor przebrany za posterunkowego zakrył numer rewolweru i ruszył na miasto jako patrol. Na ulicy Ressla, za dawnym wi zieniem w. Wacława, spotkał w ciszy nocnej jakiego starszego pana w cylindrze i w futrze, a ten pan prowadził pod r k starsz pani w płaszczu futrzanym. Oboje pieszyli do domu i nie odzywali si do siebie ani słowem. A mój przebrany redaktor rzucił si na nich i wrzasn ł temu staremu panu nad uchem: „Nie rycz pan tak gło no, bo pana zaaresztuj !” Niech pan sobie wyobrazi, panie oberlejtnant, jak si oboje przestraszyli. Daremnie mu tłumaczyli, e to pewno jaka omyłka, poniewa oboje wracaj do domu z przyj cia u pana namiestnika. Ekwipa podwiózł ich a do Teatru Narodowego, a teraz id pieszo, eby u y troch wie ego powietrza, bo mieszkaj niedaleko st d na Morani, a on, niby ten pan w futrze, jest starszym radc namiestnictwa i idzie z mał onk . „Prosz sobie ze mnie nie kpi ! - wrzeszczał dalej domniemany policjant. - Wstyd si pan, je li pan jeste takim jakim radc namiestnictwa, a na ulicy zachowuje si pan jak łobuziak. Przygl dam si panu ju do dawno, jak pan walił lask w aluzje sklepów mijanych po drodze i jeszcze panu ta pani, jak pan mówi, mał onka, pomagała.” „Przecie ja nawet adnej laski nie mam, jak pan widzi. To wida szedł tu kto przed nami.” „Jak pan mo e mie lask , skoro j pan połamał tam na rogu na tej babie, która po gospodach roznosi pieczone kartofle i kasztany.” Ta pani radczyni nawet płaka nie mogła z tego wszystkiego, a pan radca taki był wzburzony, e zacz ł mówi co o hultajstwie, za co został aresztowany i przekazany najbli szemu patrolowi policyjnemu, spotkanemu w rejonie komisariatu, który mie cił si przy ulicy Salma. Ten niby starszy posterunkowy kazał tych pa stwa zaprowadzi do komisariatu i powiedział, e sam jest z dzielnicy w. Jindrzicha i przy obchodzie słu bowym przyłapał t dwójk na zakłócaniu ciszy nocnej, przy bijatyce, a w dodatku ludzie ci dopu cili si obrazy władzy. On sam załatwi, co ma załatwi w komisariacie, w dzielnicy w. Jindrzicha, i za godzin przyjdzie do komisariatu przy ulicy Salma. Wi c policja

424


zabrała tych pa stwa i zaprowadziła do komisariatu, gdzie siedzieli do samego rana i czekali na tego starszego posterunkowego, który tymczasem klucz c, powrócił „Pod Kielich” na Boisku, zbudził starszego posterunkowego Hubiczk , delikatnie powiedział mu, co si stało i jakie dochodzenie dyscyplinarne czeka go, je li nie b dzie milczał... Porucznik Lukasz zdawał si by zm czony tym opowiadaniem, ale zanim wawszym kłusem ruszył dalej, aby dotrze do czoła kolumny, rzekł do Szwejka: - Cho by cie gadali, mój Szwejku, do samego wieczora, to gadanie wasze byłoby tylko coraz głupsze. - Panie oberlejtnant - wołał Szwejk za odje d aj cym porucznikiem - czy nie yczy pan sobie dowiedzie si , jak to si sko czyło? Porucznik pop dził tym wawiej. Stan podporucznika Duba poprawiał si tak dalece, e chory mógł opu ci dwukółk . Zebrał wi c dokoła siebie cały sztab kompanii i jak w gor czce zacz ł wszystkich o czym poucza . Wygłosił dług mow , która wszystkim wydała si daleko ci sza ni plecaki i karabiny. W mowie tej była mieszanina ró nych przypowie ci. Mówił tak: - Miło ołnierzy do panów oficerów umo liwia czyny niewiary godnej ofiarno ci, ale to zupełnie oboj tne, bo je li taka miło nie jest wrodzona, to trzeba j wymusi . W yciu cywilnym miło wymuszona, powiedzmy, na przykład, miło ucznia dla ciała profesorskiego, trwa tak długo, jak długo trwa siła zewn trzna, która t miło wymusza. Ale na wojnie widzimy co zgoła przeciwnego, poniewa ołnierzowi nie mo na pozwoli na najdrobniejsze pomniejszenie owej miło ci, która przywi zuje ołnierza do jego przeło onych. Miło ta nie jest bynajmniej zwyczajn miło ci , ale jest to wła ciwie szacunek, strach i dyscyplina. Przez cały czas Szwejk kroczył po lewej strome i podczas gdy podporucznik Dub przemawiał, patrzył na niego jakby na komend : „W prawo patrz!” Podporucznik Dub jako tego zrazu nie zauwa ył i mówił dalej: - Ta dyscyplina i obowi zek posłusze stwa, nakazana miło ołnierza dla oficera, wyra a si bardzo zwi le, poniewa stosunek mi dzy ołnierzem a oficerem jest bardzo prosty: jeden rozkazuje, drugi musi słucha . Ju dawno czytywali my w ksi kach o sztuce wojskowej, e wojskowy lakonizm, czyli zwi zło , jest wła nie t cnot , któr ka dy ołnierz piel gnowa powinien, bo czy chce, czy nie chce, musi kocha swego przeło onego. A ten przeło ony w oczach ołnierza musi by najwy szym, jasnym i skrystalizowanym wyrazem niezachwianej i doskonałej woli. Teraz dopiero zauwa ył, e Szwejk przy swoim „w prawo patrz” nie spuszcza z niego oczu, co mu si nie bardzo podobało, poniewa sam wyczuwał, e w mowie swojej nieraz si pl cze tak dalece, i nie wie, jak wybrn z pl taniny miło ci ołnierza dla swoich przeło onych. Wrzasn ł tedy na Szwejka: - Czemu si na mnie gapisz jak ciel na malowane wrota? - Według rozkazu, panie lejtnant, pan sam raczył mnie napomina , abym patrzył na jego usta, gdy przemawia. Poniewa ka dy ołnierz winien spełnia rozkazy swoich przeło onych i pami ta o nich, wi c spełniam swój obowi zek.

425


- Patrz teraz - krzyczał podporucznik Dub - w drug stron , ty drabie zidiociały, i nie gap si na mnie, bo wiesz, e tego nie lubi , ja ci jeszcze poka ... Szwejk zrobił głow zwrot na lewo i dalej maszerował obok podporucznika Duba tak sztywno, e podporucznik Dub znowu krzykn ł: - Gdzie ty si gapisz, kiedy z tob rozmawiam? - Posłusznie melduj , panie lejtnant, e trzymam głow według pa skiego rozkazu: „W lewo patrz!” - Ach - westchn ł podporucznik Dub - z tob jest krzy pa ski. Patrz prosto przed siebie i my l o sobie: jestem taki idiota, e nie trzeba mnie b dzie ałowa . Zapami tałe to sobie? Szwejk patrzył prosto przed siebie i rzekł: - Posłusznie melduj , panie lejtnant, czy mam na to odpowiedzie ? - Na co ty sobie pozwalasz! - wrzasn ł na niego podporucznik Dub. - Jak rozmawiasz ze mn i co to znaczy? - Posłusznie melduj , panie lejtnant, e to znaczy, e sobie przypomniałem pewien rozkaz pa ski dany mi na jednej stacji, e w ogóle mam milcze , gdy pan przestaje mówi . - Wi c si mnie boisz - rzekł uradowany podporucznik Dub - chocia jeszcze mnie nie poznałe . Przede mn dr eli nie tacy jak ty, zapami taj to sobie. Nauczyłem moresu wi kszych od ciebie łobuzów, wi c stul pysk i zosta w tyle, ebym ci wcale nie widział. Szwejk przył czył si tedy na ko cu kolumny do sanitariuszy i wygodnie jechał na dwukółce, a dojechali wreszcie na miejsce wyznaczone na odpoczynek, gdzie ołnierze doczekali si zupy i mi sa z nieszcz snej krowy. - Krow t powinni poło y przynajmniej na dwa tygodnie w ocet, a je li nie t krow , to przynajmniej tego, co j kupował - oznajmił Szwejk. Z brygady przycwałował konny kurier z nowymi rozkazami dla 11 kompanii, a mianowicie, e marszruta została zmieniona i prowadzi na Felsztyn; Woralicze i Sambor nale y omin , gdy nie mo na by tam rozkwaterowa ołnierzy, jako e s tam ju dwa pułki pozna skie. Porucznik Lukasz wydał natychmiast odpowiednie dyspozycje. Sier ant rachuby Vaniek i Szwejk wyszukaj dla kompanii nocleg w Felsztynie. - Ale pami tajcie, Szwejku, eby cie w drodze nie robili adnych głupstw napominał go porucznik Lukasz. - Najwa niejsze, eby cie si wobec ludno ci zachowywali przyzwoicie! - Posłusznie melduj , panie oberlejtnant, e b d si starał, chocia miałem jaki obrzydliwy sen, gdy si nad ranem troch zdrzemn łem. niło mi si o nieckach, które miały dziur , tak e przez cał noc ciekła woda na korytarz tego domu, w którym mieszkałem. Woda przeciekła na sufit mieszkania gospodarza, który natychmiast kazał mi si wyprowadzi . Taka rzecz, panie oberlejtnant, zdarzyła si w rzeczywisto ci. Było to w Karlinie za wiaduktem... - Dajcie nam spokój, Szwejku, ze swoim głupim gadaniem i razem z Va kiem popatrzcie raczej na map , eby cie wiedzieli, któr dy macie i . Wi c tutaj oto macie te wsie: od tej wsi ruszacie na prawo ku rzeczułce, potem z biegiem rzeczki idziecie do najbli szej wioski, a stamt d idziecie dalej a do miejsca, w którym do rzeczułki tej wpada pierwszy strumie . B dzie to po stronie prawej. Potem

426


pójdziecie poln drog na północ i nie mo ecie si dosta nigdzie indziej, tylko do Felsztyna! Zapami tacie to sobie? Szwejk ruszył tedy razem z sier antem rachuby Va kiem według marszruty. Było ju po południu i w panuj cej spiekocie cała okolica zdawała si ci ko dysze . Z płytkich grobów ołnierskich dobywał si zaduch zgnilizny. Dotarli w okolice, w których staczano walki podczas marszu na Przemy l i gdzie karabiny maszynowe skosiły całe bataliony. W niedu ych laskach nad rzeczułk wida było lady ognia artyleryjskiego. Na wielkich przestrzeniach i zboczach zamiast drzew sterczały z ziemi jakie ułomki i pniaczki, a pustynia ta była jakby zorana rowami strzeleckimi. - Troch tu inaczej ni pod Prag - rzekł Szwejk, aby przerwa milczenie. - U nas ju b dzie po niwach - rzekł na to sier ant rachuby Vaniek. - W okolicach Kralup niwa zaczynaj si najwcze niej. - Tutaj po wojnie b d bardzo dobre urodzaje - rzekł po chwili Szwejk. - Nie trzeba b dzie kupowa adnych m czek kostnych. Dla rolnika jest to rzecz bardzo korzystn , gdy na polu spróchnieje cały pułk. Jednym słowem, obłowi si niejeden gospodarz, i to porz dnie. Tylko o jedno si boj , a mianowicie, eby ci rolnicy nie dali si nabra i nie sprzedawali tych ko ci ołnierskich cukrowniom. W Karli skich Koszarach był na przykład oberlejtnant Hołub, taki uczony, e cała kompania uwa ała go za idiot , poniewa z powodu swej uczono ci nie nauczył si wyzywa ołnierzy i nad wszystkim zastanawiał si tylko ze stanowiska naukowego. Pewnego razu ołnierze zameldowali mu, e komi niaka, który wła nie fasowali - re niepodobna. Innego oficera takie zuchwalstwo rozzło ciłoby, ale on nic; zachował spokój, nikogo nie nazwał wini czy bydlakiem i nikomu nie dał w pysk. Tyle tylko, e zwołał wszystkich swoich szeregowców i rzekł do nich swoim bardzo przyjemnym głosem: „Po pierwsze, musicie sobie u wiadomi , e koszary to nie aden delikatessenhandlung, eby cie sobie mogli do woli wybiera marynowane w gorze, sardynki i sandwicze. Ka dy ołnierz winien by na tyle inteligentny, eby bez szemrania re wszystko, co fasuje, i ma mie tyle dyscypliny, eby si nie zastanawia nad gatunkiem tego, co re . Wyobra cie sobie, ołnierze, e mo e by wojna. Tej ziemi, w mu ka której was po bitwie pochowaj , b dzie wszystko jedno, jakiego komi niaka na arli cie si przed mierci . Matka ziemia rozło y was i ze re razem z butami. Na wiecie nic zgin nie mo e. Z was, ołnierze, wyro nie nowe zbo e na komi niak dla nowych ołnierzy, którzy znowu mo e tak samo jak wy nie b d zadowoleni z otrzymanego chleba, pójd na skarg i natkn si na kogo , kto ka e ich wsadzi do paki, a im oko zbieleje, poniewa b dzie miał do tego prawo. Teraz wam wszystko ładnie wytłumaczyłem, moi ołnierze, i nie potrzebuj wam chyba dodawa , e kto by si w przyszło ci chciał uskar a , to miałby tylko t jedn przyjemno , a mianowicie, wyj cie z paki na wolny wiat bo y.” „ eby cho troch ur gał” - mówili mi dzy sob ołnierze, a te wszystkie delikatne słowa, jakich u ywał w swoich przemówieniach pan oberlejtnant, mocno ich oburzały. Wi c pewnego razu wybrała mnie kompania, ebym mu o tym delikatnie powiedział, e go wszyscy bardzo lubimy, ale e wojsko bez wyzwisk to nie wojsko. Wi c poszedłem do niego do mieszkania i prosiłem go, eby si nie kr pował, e wojsko to rzecz przecie twarda jak rzemie , a ołnierze ju s

427


przyzwyczajeni do tego, i co dzie im si powtarza, e jeden w drugiego s pies i winia, bo w przeciwnym razie trac szacunek dla przeło onych. Zrazu si wymawiał, mówił co o inteligencji, o tym, e dzisiaj ju si nie słu y pod batem, ale wreszcie dał si przekona , sprał mnie po pysku i wyrzucił za drzwi, eby słowa jego nabrały wi kszej wagi. Kiedy powiedziałem kolegom o rezultacie swojej wizyty u niego, wszyscy si ogromnie ucieszyli, ale on popsuł nam uciech ju nast pnego dnia. Podchodzi do mnie i wobec wszystkich powiada: „Szwejku, ja si wczoraj zapomniałem. Macie tu guldena i napijcie si za moje zdrowie. Z ołnierzami trzeba umie post powa .” Szwejk rozejrzał si po okolicy. Po chwili rzekł: - Zdaje mi si , e nie idziemy tak, jak trzeba. Pan oberlejtnant wytłumaczył nam przecie wszystko jak nale y. Najprzód idzie si pod górk , potem na dół, nast pnie w lewo i na prawo, potem znowu w prawo i na lewo - a my ci gle idziemy prosto. A mo e szli my dobrze, tylko e przy gadaniu nie zauwa yli my, czy dobrze idziemy. Ja tu stanowczo widz przed sob dwie drogi wiod ce do tego Felsztyna. Proponowałbym, eby my teraz ruszyli t drog , która prowadzi w lewo. Sier ant rachuby, jak zawsze, gdy dwoje ludzi znajdzie si na rozstajach, zacz ł dowodzi , e trzeba i na prawo. - Moja droga byłaby wygodniejsza ni pa ska - rzekł Szwejk. - Ja pójd wzdłu strumienia, nad którym rosn niezapominajki, a pan id sobie zakurzon drog ród tej spiekoty. Ja si trzymam tego, co nam powiedział pan oberlejtnant, e w ogóle nie wolno nam zabł dzi , a je eli nie mo emy ju zabł dzi , to po co le pod gór ? Pójd ł kami, przypn kwiatek do czapki i narw bukiet niezapominajek dla pana oberlejtnanta. Zreszt przekonamy si niedługo, kto z nas miał racj , wi c mam nadziej , e si rozejdziemy jako dobrzy towarzysze. Okolica jest tu taka, e wszystkie drogi prowadz do tego Felsztyna. - Nie małpujcie, Szwejku - rzekł Vaniek. - Podług mapy z tego miejsca ruszy musimy, jak ju powiedziałem, w prawo. - Mapa te si mo e myli - odpowiedział Szwejk zbaczaj c ku strumieniowi w dolince. - Pewnego razu w dliniarz Krzenek, mieszkaj cy na Vinohradach, wracał do domu od „Montagów” z Małej Strany na Królewskie Vinohrady podług planu miasta Pragi, bł kał si cał noc, a nad ranem dotarł do Rozdielova koło Kladna. Znale li go w ycie; le ał zdr twiały ze zm czenia i chłodu. Skoro pan nie chce mnie słucha , panie rechnungsfeldfebel, i trwa przy swoim, to si musimy rozej i spotkamy si dopiero w Felsztynie. Niech pan spojrzy na zegarek, eby było wiadomo, kto pr dzej dojdzie do celu. A gdyby panu zagra ało jakie niebezpiecze stwo, to niech pan wystrzeli w powietrze, ebym wiedział, gdzie pan si znajduje. Po południu Szwejk dotarł do niedu ego stawu, gdzie natkn ł si na zbiegłego je ca rosyjskiego. Zbieg k pał si wła nie, ale gdy ujrzał Szwejka, wyskoczył z wody i nagi zacz ł ucieka . Szwejk był ciekaw, czy pasowałby mu rosyjski mundur le cy nad stawem pod wierzbami, wi c rozebrał si i przywdział mundur nieszcz snego zbiegłego nagusa, który uciekł z transportu zakwaterowanego we wsi za lasem. Szwejk chciał si dokładnie przejrze przynajmniej w wodzie stawu, wi c tak długo

428


chodził po grobli, a go tam dostrzegł i zabrał patrol andarmerii polowej szukaj cy zbiegłego je ca. Byli to W grzy, wi c pomimo protestów Szwejka odprowadzili go na etap w Chyrowie, gdzie został wł czony do szeregu je ców rosyjskich, pracuj cych wła nie przy naprawie toru linii kolejowych wiod cych do Przemy la. Wszystko to stało si tak szybko, e Szwejk dopiero nazajutrz zdał sobie spraw ze swojej przygody; wtedy to na białej cianie izby szkolnej, w której ulokowana była cz je ców, wypisał kawałkiem w gla drzewnego: TU NOCOWAŁ JÓZEF SZWEJK Z PRAGI, ORDYNANS 11 KOMPANII MARSZOWEJ 91 PUŁKU, KTÓRY JAKO KWATERMISTRZ PRZEZ POMYŁK DOSTAŁ SI POD FELSZTYNEM DO NIEWOLI AUSTRIACKIEJ

429


Rozdział 25 SZWEJK W TRANSPORCIE JE CÓW ROSYJSKICH Kiedy Szwejk, bł dnie uwa any za je ca rosyjskiego, zbiegłego ze wsi w pobli u Felsztyna, pisał w glem na cianie swoje rozpaczliwe okrzyki, nikt nie zwracał na to uwagi, a kiedy w Chyrowie na etapie chciał wszystko szczegółowo obja ni jednemu z oficerów, przechodz cemu wła nie obok niego, gdy im rozdawano po kawałku twardego chleba kukurydzianego, jeden z ołnierzy w gierskich, pilnuj cy transportu je ców, zdzielił go kolb w rami , wołaj c: - Baszom az életet! Do szeregu, ruska winio! Działo si to oczywi cie w taki sam sposób, w jaki ołnierze w gierscy obchodzili si z je cami rosyjskimi, których j zyka nie rozumieli. Szwejk stan ł w szeregu i zwrócił si do najbli szego je ca: - Człowiek ten spełnia swój obowi zek, ale i sam siebie nara a przy tej sposobno ci na niebezpiecze stwo. Przecie mogłoby si zdarzy , e karabin byłby nabity, a zamek otwarty, wi c gdy taki zacznie pra człowieka kolb , a luf ma przeciwko sobie, to karabin mógłby wystrzeli , a cały nabój mógłby wlecie mu w g b . Mógłby wi c spełnienie obowi zku przypłaci yciem. Na Szumavie w pewnym kamieniołomie robotnicy kradli zapalniki dynamitowe, eby mie zapas przy karczowaniu pni w zimie. Dozorca kamieniołomu otrzymał rozkaz rewidowania ka dego robotnika, a zabrał si do tego z wielk miło ci ; zaraz pierwszego z brzegu zacz ł tak zamaszy cie tłuc po kieszeniach, e zapalniki wybuchły i obaj razem z dozorc wylecieli w powietrze, i to tak jako miesznie, jakby si trzymali za szyje. Jeniec rosyjski, któremu Szwejk to wszystko opowiadał, spogl dał na niego tak poczciwie, jakby chciał rzec, e ze wszystkich tych wywodów nic nie rozumie. - Nie ponymat, ja krymski Tatary, Allah achper - rzekł wreszcie i usiadł na ziemi, podwin wszy nogi pod siebie, po czym zło ył r ce na piersi i zacz ł si modli : - Allah achper... achper... bezmila... arachman... arachm... malinkin mustafin. - Wi c ty , bratku, Tatar - rzekł Szwejk ze współczuciem. - No to si udał. Naturalnie, e je li ty Tatar, to ani ja ciebie, ani ty mnie rozumie nie mo esz. Hm, a czy ty znasz Jarosława ze Szternberga? Nie znasz tego imienia? Ach, ty łobuzie tatarski! To przecie ten sam, co to wam dał tak mocno po dupie pod Hostynem. Wiali cie wtedy od nas z Moraw, wy łobuzy tatarskie, wi skim truchtem. Wida , e w waszych czytankach nie pisz o tym tak jak w naszych. A czy znasz Matk Bosk Hosty sk ? Naturalnie, e nie znasz, a to Ona przyczyniła si do waszego lania. Ale teraz w niewoli ochrzcz ci , ty smyku, jak amen w pacierzu. - A ty tak e z Tatarów? - zwrócił si Szwejk do drugiego je ca. Zagadni ty zrozumiał słowo „Tatar” i potrz sn ł przecz co głowa: - Tataryn net, Czerkes, rodneja Czerkes, golowy re u. Szwejk miał osobliwe szcz cie, bo znalazł si w towarzystwie przedstawicieli ró nych narodów wschodnich. W transporcie je ców znajdowali si Tatarzy, Gruzini, Osety cy, Czerkiesi, Mordwini i Kałmucy.

430


Miał te pecha, e z nikim nie mógł si dogada , wi c razem z innymi wleczono go na Dobromil, gdzie miano zacz napraw drogi elaznej, id cej przez Przemy l na Ni ankowice. W Dobromilu, na etapie w kancelarii zapisywano wszystkich je ców jednego po drugim, co odbywało si nie bez trudu, poniewa w ród wszystkich trzystu je ców, sp dzonych do Dobromila z ró nych stron, nie było ani jednego, który rozumiałby mow rosyjsk sier anta siedz cego za stołem i pełni cego obowi zki tłumacza we wschodniej Galicji, bo twierdził o sobie, e j zyk rosyjski zna. Przed jakimi trzema tygodniami sprowadził sobie słownik rosyjsko-niemiecki i rozmówki, ale jak dotychczas nie bardzo mu szło, tak i zamiast po rosyjsku mówił łamanym j zykiem słowackim, który przyswoił sobie jako tako, gdy podró ował po Słowacji i sprzedawał obrazy wi tego Stefana, ró a ce i kropielnice wyrabiane przez jedna z firm wiede skich. Wobec tych dziwacznych postaci, z którymi w ogóle dogada si nie mógł, był całkiem bezradny. Wyszedł wi c przed kancelari i wrzasn ł na gromad je ców: - Wer kann deutsch sprechen? Z gromady wyst pił Szwejk, który z twarz rozradowan pieszył ku sier antowi i natychmiast został przez niego zabrany do kancelarii. Sier ant usadowił si za stołem, uło ył przed sob stos blankietów z rubrykami, w których miały by zapisywane imiona, nazwiska i przynale no pa stwowa je ców, i rozpocz ł ze Szwejkiem po niemiecku wysoce pocieszn rozmow : - Jeste yd, co? - zapytał przede wszystkim. Szwejk zaprzeczył ruchem głowy. - Nie potrzebujesz si wypiera swego ydostwa - z wielk pewno ci siebie mówił dalej sier ant-tłumacz - bo ka dy spo ród waszych je ców, który umiał po niemiecku, był yd, i basta. Jak si nazywasz? Szwejch? No, widzisz. Po co si zapierasz, skoro nazwisko masz ydowskie? U nas mo esz si do tego przyzna bez obawy, bo w naszej Austrii nie ma pogromów ydowskich. Sk d pochodzisz? Aha, Praga, ja j znam, bo to przedmie cie Warszawy. Przed jakim tygodniem miałem tu ju dwóch ydków z Pragi spod Warszawy. A twój pułk? 91? Sier ant si gn ł po schemat, przerzucał kartki i wreszcie rzekł: - Pułk 91 nazywa si Erywa ski, jest z Kaukazu, kadr ma w Tyflisie. A co? Gapisz si na mnie, e my tu wszystko tak dobrze wiemy? Szwejk istotnie gapił si oszołomiony cał t spraw , a sier ant mówił dalej z wielk powag , podaj c Szwejkowi połow nie dopalonego papierosa: - Masz i pal. To inny tyto ni wasza machorka. Ja tu jestem, mój ydku, najwy szym panem. Gdy powiem słowo, to wszystko musi trz si przede mn i pada na pysk. W naszym wojsku panuje inna dyscyplina ni w waszym. Wasz car to łobuz, ale nasz car to m dra głowa. A teraz poka ci co , eby wiedział, jaka u nas panuje dyscyplina. Otworzył drzwi prowadz ce do pokoju przyległego i krzykn ł: - Hans Löfler! - Hier - ozwało si w odpowiedzi i do izby wszedł ołnierz z wielkim wolem, Styryjczyk o wyrazie spłakanego kretyna. Na etapie ołnierz ten był dziewczyn do wszystkiego.

431


- Hans Löfler - polecił sier ant - bierz moj fajk , wsad j sobie w usta jak aportuj cy pies i na czworakach biegaj dokoła stołu, dopóki nie powiem: halt! Prócz tego musisz szczeka , ale tak, eby ci fajka z ust nie wypadła, bo dam ci słupka. Wolasty Styryjczyk zacz ł łazi na czworakach i szczeka . Sier ant, spojrzał na Szwejka okiem zwyci skim. - A co? Czy nie mówiłem ci, ydku. e u nas jest doskonała dyscyplina? I sier ant z wielkim zadowoleniem spogl dał na biedne, wystraszone zwierz pochodz ce z jakiego alpejskiego szałasu, biegaj ce na czworakach - Halt! zawołał wreszcie. Teraz słu i podaj mi fajk . Doskonałe, a teraz jodłuj. - Holarijo, holarijo! - ozwało si w izbie. Gdy ju było po przedstawieniu, sier ant wyj ł z szuflady cztery papierosy .,Sport” i wspaniałomy lnie wr czył je Hansowi. Wtedy Szwejk łaman niemczyzn zacz ł sier antowi opowiada , e w jednym pułku pewien oficer miał takiego posłusznego słu cego, i ten robił wszystko, co mu jego pan rozkazał, a gdy pewnego razu zapytali go, czy na rozkaz swego pana ze arłby ły k to, co jego pan wyknoci, miał odpowiedzie : „Gdyby mi mój pan kazał zrobi tak rzecz, to zrobiłbym według rozkazu, ale eby w tym nie było włosa, bo włosami si brzydz i zaraz by mnie zemdliło.” - Wy, ydzi, macie osobliwe anegdoty - roze miał si sier ant - ale zało yłbym si . e w waszym wojsku nie ma takiej dyscypliny jak w naszym. Tu wszak e o co innego nam chodzi. Mianuj ci starszym nad całym transportem. Do wieczora spiszesz na nazwiska wszystkich je ców. B dziesz dla nich fasował jedzenie, podzielisz ich na dziesi tki i b dziesz odpowiadał, je li ci który z nich ucieknie. Gdyby ci który z je ców uciekł, mój ydku, to ci rozstrzelamy. Chciałbym z panem porozmawia , panie sier ancie - rzekł Szwejk. - Tylko mi si nie targuj i nie wykr caj - odpowiedział sier ant - bo ci po l do obozu. Nie lubi wykr tów. Jako ogromnie szybko zaaklimatyzowałe si a nas w Austrii. Patrzcie go, on by chciał ze mn porozmawia ... Im człowiek grzeczniejszy dla was, tym natarczywsi jeste cie... Dalej, bierz si do roboty. Masz tu papier i ołówek i rób spis!... Czego ci jeszcze? - Ich melde gehorsam. Herr Feldfebel!... - Wyno mi si zaraz! Widzisz, ile mam roboty! - wołał sier ant przybieraj c wyraz twarzy człowieka wielce przepracowanego. Szwejk zasalutował i odszedł ku je com, przy czym pomy lał sobie, e cierpliwo w słu bie dla najja niejszego pana musi wyda owoce. Trudniejsz sprawa było układanie spisu je ców, bo ci nie bardzo rozumieli, e maj wymieni swoje nazwiska. Szwejk prze ył w swoim yciu wiele, ale mimo to te tatarskie, gruzi skie i mordwi skie nazwiska nie mie ciły mu si w głowie. „Nikt mi przecie nie b dzie wierzył - my lał Szwejk - e kto mógłby si nazywa tak, jak si nazywaj ci Tatarzy dookoła: Mahlahalej Abdrachmanow, Bejmurat Allahali, D ered e Czerded e, Dawlatbalej Nurdagalejow i jak ich tam jeszcze. U nas jednak maj ludzie lepsze nazwiska, jak na przykład proboszcz w idohouszti, który si nazywał Niemrava.”

432


Szwejk chodził dalej przed szeregami je ców, którzy po kolei wykrzykiwali swoje imiona i nazwiska: - D indralej, Hanemalej, Babamulej Mirzehali itd. - Jeszcze si w j zyk ugryziesz - mówił do ka dego z nich z poczciwym u miechem Szwejk. Czy to nie lepiej, gdy u nas ludzie nazywaj si : Bogusław Sztiepanek, Jarosław Matouszek albo Ru ena Svobodowa? Gdy wreszcie po straszliwych udr kach Szwejk spisał wszystkich tych Babula Halejów, Chudzi Mud ich itd., postanowił jeszcze raz zrobi prób i wytłumaczy sier antowi-tłumaczowi, e jest ofiar pomyłki i e ju kilka razy w czasie transportowania, gdy p dzili go razem z je cami, daremnie usiłował doprosi si sprawiedliwo ci. Sier ant-tłumacz, który ju przedtem niezupełnie był trze wy, stracił tymczasem całkowicie przytomno . Siedział nad cz ci ogłoszeniow jakiej gazety niemieckiej i ogłoszenia te od piewywał na nut marsza Radetzkiego: - ”Gramofon wymieni na wózek dzieci cy.” „Szkło białe i zielone, tak e potłuczone, skupuj .” „Buchalterii i bilansowania nauczy si ka dy, kto przejdzie pi mienny kurs buchalterii” - itd. Do niektórych ogłosze nie nadawała si nuta marsza, ale sier ant przemoc wtłaczał słowa w melodi i dlatego tłukł pi ci w stół i nogami walił do taktu. W sy jego, zlepione kontuszówk , sterczały po obu stronach, zeschni te jak p dzle u ywane do gumy arabskiej. Jego oczy z obrz kłymi powiekami zauwa yły wprawdzie Szwejka, ale sier ant zachowywał si tak, jakby go nie widział, tyle tylko, e przestał wybija takt r koma i nogami. Zmienił te rytm na nut piosenki „Ich weiss nicht, was soll es bedeuten...”, i wy piewywał na t melodi ogłoszenie: „Karolina Dreger, akuszerka, poleca si szanownym damom we wszelkich okazjach.” Przy piewywał sobie coraz ciszej i ciszej, a wreszcie zamilkł, bez ruchu spogl dał na cał wielk kolumn ogłosze i dał Szwejkowi okazj do rozgadania si o jego przygodzie, o której ten opowiadał urywanymi zdaniami i niemczyzn najokropniejsz . Szwejk zacz ł od tego. e jednak miał racj , gdy wybierał drog na Felszlyn; wzdłu potoku, ale nie jego to wina. e jaki nieznany rosyjski ołnierz uciekł z niewoli i poszedł si k pa do stawu, koło którego on, Szwejk, musiał akurat przechodzi , jako e jego obowi zkiem było wybiera drog najkrótsz , bo był przecie kwatermistrzem. Rosjanin, jak tylko go zobaczył, zaraz uciekł zostawiaj c na brzegu swój mundur. On, Szwejk, słyszał nieraz, e na przykład na pozycji wywiadowcy przebieraj si w uniformy poległych ołnierzy nieprzyjacielskich, i dlatego na prób przebrał si w porzucony uniform, eby si przekona , jak by mu si w takim mundurze w razie potrzeby chodziło. Wyja niwszy t swoj pomyłk Szwejk zauwa ył, e mówi zgoła na pró no, bo sier ant ju dawno spał, zanim opowie doszła do owego stawu, w którym k pał si jeniec rosyjski. Szwejk poufale podszedł do pi cego i dotkn ł jego ramienia, co wystarczyło, aby sier ant spadł z krzesła na podłog , gdzie spokojnie spał dalej.

433


- Pan pozwoli, panie feldfebel - rzekł Szwejk - e pana opuszcz . - I zasalutowawszy wyszedł z kancelarii. Wczesnym rankiem kolejowe dowództwo wojskowe zmieniło dyspozycje i postanowiło, e ta grupa je ców, w której znajdował si Szwejk, b dzie wyprawiona prosto do Przemy la do naprawiania toru Przemy l -Lubaczów. Pozostało wi c wszystko po staremu i Szwejk odbywał w dalszym ci gu odysej razem z je cami rosyjskimi. W gierscy wartownicy p dzili wszystkich szybkim marszem naprzód. W pewnej wsi, gdzie był odpoczynek, spotkali si z oddziałem trenu. Przed grup wozów stał oficer i przygl dał si je com. Szwejk wyskoczył z szeregu, stan ł przed oficerem i zawołał: - Herr Leutnant, ich melde gehorsamst... Wi cej powiedzie nie zdołał, bo natychmiast po pieszyli za nim dwaj w gierscy ołnierze, którzy pi ciami wp dzili go ponownie do szeregu. Oficer rzucił za nim niedopałek papierosa, ale jaki inny jeniec podniósł go i wypalił. Potem oficer zwrócił si do stoj cego w pobli u kaprala i tłumaczył mu, e w Rosji s niemieccy koloni ci i e tak e musz walczy . Potem, w ci gu całej drogi do Przemy la, nie nadarzyła si Szwejkowi ani razu sposobno do poskar enia si komukolwiek i wytłumaczenia, e wła ciwie jest on ordynansem 11 kompanii marszowej 91 pułku. Dopiero w Przemy lu, gdy wieczorem sp dzono je ców do jakiego rozbitego fortu strefy wewn trznej, mógł Szwejk odpocz w jednej ze stajen artylerii fortecznej. Le ały tam kupy słomy tak zawszonej, e wszy z łatwo ci poruszały jej krótkimi d błami jak mrówki znosz ce materiał do budowania mrowiska. Je cy dostali troch „kawy” z samej cykorii, brudnej jak pomyje, i po kawałku trocinowatego chleba z kukurydzy. Potem przejmował je ców major Wolf, władaj cy owego czasu wszystkimi je cami zatrudnionymi przy robotach w twierdzy Przemy l i w okolicy. Był to człowiek bardzo drobiazgowy. Przy sobie miał cały sztab tłumaczy, którzy spo ród je ców wybierali specjalistów do budowy według ich zdolno ci i wykształcenia. Major Wolf miał idee fixe, e je cy rosyjscy ukrywaj swoje wykształcenie, poniewa zdarzało si e gdy on pytał je ca: „Czy umiesz budowa koleje elazne?” - to jeniec odpowiadał: „O niczym nie wiem, o niczym podobnym nie słyszałem, yłem sprawiedliwie i uczciwie.” Gdy wi c ju wszyscy stali w szeregu przed majorem Wolfem i całym jego sztabem, ten zapytał najpierw w j zyku niemieckim, kto z nich umie po niemiecku. Szwejk wysun ł si dziarsko naprzód, stan ł przed majorem, zasalutował i meldował, e on umie po niemiecku. Major Wolf był tym wyra nie uradowany i zaraz zapytał Szwejka, czy nie jest on czasem in ynierem. - Posłusznie melduj , panie majorze - odpowiedział Szwejk - e nie jestem in ynierem, ale ordynansem 11 kompanii marszowej 91 pułku. Dostałem si do naszej niewoli, a stało si to, panie majorze tak... - Co takiego?! - wrzasn ł major Wolf.

434


- Posłusznie melduj , panie majorze, e to si stało tak... - Wy jeste cie Czech?! - ryczał dalej major. - Wy cie si przebrali w rosyjski mundur?! - Posłusznie melduj , panie majorze, e to si wszystko jedno z drugim zgadza. Bardzo si ciesz , e pan major natychmiast w ył si w moj sytuacj . By mo e, e nasi ju gdzie walcz , a ja mógłbym w ten sposób przegawroni cał wojn . Wi c ja panu majorowi wszystko jeszcze raz dokumentnie opowiem. - Do - rzekł major Wolf i zawołał dwóch ołnierzy, aby tego człowieka natychmiast odprowadzili na odwach, a sam szedł powoli za Szwejkiem w towarzystwie jeszcze jednego oficera; w rozmowie z nim energicznie wymachiwał r koma. W ka dym jego zdaniu było co o czeskich psach, a z całego jego zachowania wyzierała uciecha, e dzi ki swej spostrzegawczo ci schwytał jednego z tych ptaszków, o których działalno ci antypa stwowej za granic ju od kilku miesi cy przysyłano dowódcom oddziałów tajne komunikaty, maj ce rzekomo dowodzi , e liczni dezerterzy czeskich pułków, zapominaj c o swojej przysi dze, wst puj do szeregów wojska rosyjskiego i słu nieprzyjacielowi osobliwie cennymi usługami szpiegowskimi. Austriackie Ministerstwo Spraw Wewn trznych bł kało si w mrokach, o ile chodziło o wykrycie jakiej organizacji bojowej w ród tych jednostek, które przedostały si na stron rosyjsk . Nic wiedziano jeszcze nic pewnego o organizacjach wojskowych na obczy nie i dopiero w sierpniu na linii SokalMiljatyn-Bubnowo dowódcy batalionów otrzymali poufne komunikaty, e były austriacki profesor Masaryk uciekł za granic i prowadzi propagand przeciwko Austrii. Jaki głuptasek ze sztabu dywizji uzupełnił ten komunikat takim miesznym rozkazem: „W razie uj cia go przyprowadzi natychmiast do sztabu dywizji.” W owym czasie major Wolf nie miał jeszcze nawet poj cia o tym, jakie zamiary maj wobec Austrii ci, którzy pouciekali spod jej sztandarów i spotykaj c si w Kijowie lub gdzie indziej, prowadzili z sob takie rozmowy: - Co tu porabiasz? - Zdradziłem najja niejszego pana - brzmiała wesoła odpowied . Major Wolf znał tylko jeden z tych tajnych komunikatów o uciekinierach i szpiegach i oto cieszył si , e jeden z tych szpiegów przez własn nieostro no wpadł mu w r ce tak łatwo. Major Wolf był człowiekiem bardzo pró nym i wyobra ał sobie, e wy sze instancje pochwal go i zasypi odznaczeniami za jego czujno , spryt i zdolno ci. Zanim doszli do odwachu, był przekonany, e pytanie: „Kto zna j zyk niemiecki?” - rzucił rozmy lnie, poniewa uj ty szpieg wydał mu si natychmiast podejrzany przy pierwszym przegl dzie je ców. Oficer id cy z nim razem kiwał głow i rzekł, e trzeba b dzie zameldowa o tym aresztowaniu w dowództwie garnizonu dla dalszego załatwienia sprawy i dla przeprowadzenia oskar onego do wy szego s du wojskowego, bo stanowczo nie mo na zrobi tak, jak mówi pan major: przesłucha go na odwachu, a potem natychmiast powiesi tu za odwachem. Powieszony b dzie tak czy tak, ale droga prawn , zgodnie z orzeczeniem sadu wojskowego, aby mo na było ustali zwi zki istniej ce miedzy innymi podobnymi zbrodniarzami. Dlatego przed powieszeniem

435


konieczne jest szczegółowe badanie. Kto wie, ilu ciekawych rzeczy mo na si b dzie jeszcze dowiedzie . Majora Wolfa opanował nagły upór, zbudziło si w nim utajone zbydl cenie, tak e o wiadczył, i tego dezertera-szpiega natychmiast po przesłuchaniu ka e powiesi na własne ryzyko. Mo e sobie na to miało pozwoli , bo ma wysokie znajomo ci, a zreszt wszystko mu jedno. U niego jest tak jak na froncie. Gdyby ten szpieg został uj ty tu za linia bojow , to byłby przesłuchany i natychmiast powieszony i nikt nie robiłby z nim ceregieli. Zreszt pan kapitan wie chyba, e dowódca na froncie bojowym, poczynaj c od kapitana wzwy , ma prawo wiesza wszystkich ludzi podejrzanych. Oczywi cie, e major Wolf troch sobie popl tał kompetencje, o ile chodziło o prawo wieszania ludzi przez dowódców wojskowych. W Galicji wschodniej, im bli ej frontu, prawo wieszania zni ało si coraz bardziej ku coraz ni szym szar om, a dochodziło do tego, e na przykład kapral prowadz cy patrol kazał powiesi dwunastoletniego smyka, który wydał mu si podejrzany dlatego, e w opuszczonej i obrabowanej wsi gotował sobie w jakiej zburzonej chacie łupiny z kartofli. Tote spór mi dzy majorem a kapitanem stawał si coraz ostrzejszy. - Nie ma pan prawa do tego! - krzyczał zdenerwowany kapitan. - Człowiek ten zostanie powieszony na podstawie wyroku s du wojskowego. - B dzie powieszony, ale bez wyroku - sapał ze zło ci major Wolf. Szwejk, który szedł przed nimi i słyszał t ciekaw rozmow , rzekł do prowadz cych go ołnierzy tylko te słowa: - Z wyrokiem czy bez wyroku, wszystko jedno. W jednej gospodzie w Libni mieli my kiedy spór o to, czy kapelusznika Vaszaka, który nam zawsze psuł zabaw , nale y wyrzuci natychmiast, jak tylko si poka e we drzwiach, czy te dopiero potem, gdy ka e sobie poda piwo, wypije i zapłaci, a tak e zastanawiali my si , czy trzeba mu ci gn buty po pierwszym ta cu. Gospodarz proponował, eby my go wyrzucili dopiero wtedy, gdy zabawa dobiegnie połowy i gdy kapelusznik b dzie miał ju jaki taki rachuneczek. Potem b dzie musiał zaraz zapłaci i won z nim. I wiecie, co ten łobuz zrobił? Nie przyszedł wcale. Có wy na to gałga stwo? - Nix böhmisch - odpowiedzieli obaj ołnierze, którzy pochodzili z jakich okolic Tyrolu. - Verstehen Sie deutsch? - spokojnie zapytał Szwejk. - Jawohl - odpowiedzieli obaj. - No to doskonale ucieszył si Szwejk - bo w takim razie nie zginiecie ród swoich. Prowadz c takie przyjacielskie rozmowy, doszli wszyscy do odwachu, gdzie major Wolf dalej prowadził dyskusje z kapitanem o wieszaniu Szwejka, podczas gdy ten skromnie siedział na ławie. W ko cu major Wolf przychylił si jednak do zdania kapitana, e człowiek ten powinien wisie dopiero po dłu szej procedurze, która ma rozkoszna nazw „drogi prawnej”. Gdyby zapytali Szwejka, co o tym s dzi, odpowiedziałby:

436


„Bardzo mi przykro, panie majorze, poniewa pan ma wy sz szar ni pan kapitan, ale pan kapitan ma racj . Co nagle, to po diable. W pewnym s dzie okr gowym w Pradze razu pewnego zwariował jaki s dzia. Przez długi czas nie mo na było zauwa y w nim nic osobliwego, a raptem, podczas jakiej rozprawy o obraz czci, wariacja wybuchła. Niejaki wikary Hortik podczas nauki religii dał po pysku uczniowi, a ojciec tego ucznia, niejaki Znamenaczek, spotkawszy tego wikarego, rzekł do niego na ulicy: "Ty koniu, ty czarna bestio, ty wi tobliwy kretynie, ty czarna winio, ty pleba ski ko le, ty plugawicielu nauki Chrystusowej, ty obłudniku i szarlatanie w sutannie!" Ten zwariowany s dzia był bardzo pobo ny i miał trzy siostry, a wszystkie były ksi ymi gospodyniami, on za był ojcem chrzestnym dzieci tych sióstr. Wi c go ta sprawa tak wzburzyła, e raptem stracił rozum i rykn ł na oskar onego: "W imieniu najja niejszego pana, cesarza i króla, skazuj pana na mier przez powieszenie! Przeciw temu wyrokowi nie ma apelacji!" Potem zwrócił si do wo nego i rzekł: "Panie Horaczek, we miesz pan tego draba i powiesisz go pan tam, gdzie si trzepie dywany. Potem dostaniesz pan na piwo!" Oczywi cie, e wo ny i ten pan Znamenaczek zd bieli po takim wyroku, ale s dzia tupn ł na nich: "Słuchacie, czy nie słuchacie?!" Wo ny tak si przestraszył e ju zacz ł ci gn pana Znamenaczka, eby go powiesi , i gdyby nie obro ca, który wtr cił si do tej sprawy i wezwał pogotowie lekarskie, to sprawa byłaby si dla pana Znamenaczka sko czyła fatalnie, bo nawet jeszcze w chwili gdy pan a s dziego wsadzali do karetki pogotowia, krzyczał na całe gardło: "Je li nie znajdziecie powroza to go powie cie na prze cieradle, a rachunki załatwimy w wykazach półrocznych... " Ostatecznie Szwejka pod eskort odstawiono do dowództwa garnizonu, a przedtem został podpisany protokół, uło ony przez majora Wolfa. e uj ty, jako członek armii austriackiej, dobrowolnie, bez przymusu z czyjejkolwiek strony, przebrał si w rosyjski mundur, a po odwrocie Rosjan został zatrzymany przez andarmeri polow za frontem. To wszystko było wi t prawd , a Szwejk, jako człowiek wielkiej poczciwo ci, nie mógł przeciwko temu protestowa . Gdy przy podpisywaniu protokołu próbował uzupełni go jakim zdaniem, które mogłoby nieco wyja ni sytuacj , pan major przerwał mu natychmiast: - Stulcie pysk, o to was si nie pytaj ! Sprawa jest zupełnie jasna! W tej chwili Szwejk salutował i mówił: - Posłusznie melduj , e stuliłem pysk, e sprawa jest zupełnie jasna. Gdy co nast pnie przyprowadzono ci o dowództwa garnizonu, zamkni to go w jakiej dziurze, gdzie dawniej był skład ry u, a zarazem mysi pensjonat. Wsz dzie był tu porozsypywany ry , a myszy bynajmniej si Szwejka nie bały i wesoło biegały zbieraj c ziarnka. Szwejk musiał sam pój po siennik dla siebie i gdy rozejrzał si w ciemno ci, zauwa ył, e do jego siennika natychmiast ci gnie cała mysia rodzina. Nie ulegało najmniejszej w tpliwo ci, e tutaj pragn sobie one usła gniazdo, aby y na ruinach sławy przegniłego austriackiego siennika. Szwejk zacz ł wali w zamkni te drzwi, po czym przyszedł jaki kapral, Polak, i Szwejk poprosił go o przeprowadzenie do innej izby, bo kład c si na sienniku,

437


mógłby pognie myszy i wyrz dzi szkod skarbowi wojskowemu, jako e wszystko, co jest w magazynach, stanowi własno rz dow . Polak jako tako zrozumiał Szwejka. Zanim zamkn ł drzwi, pogroził mu pi ci i rzuciwszy jeszcze jakie słowo o zasranej dupie, oddalił si dodaj c co nieco o cholerach, jak gdyby Szwejk nie wiem jak go obraził. Noc sp dził Szwejk spokojnie, bo myszy nic miały do niego adnych pretensji i uło yły sobie wida jaki specjalny nocny program, który wypełniały w s siednim składzie płaszczy wojskowych i czapek. Myszki gryzły t odzie z wielk pewno ci siebie i w spokoju ducha, poniewa dopiero po roku intendentura przypomniała sobie o tych rzeczach i wprowadziła do składów wojskowych instytucje kotów etatowych, nie maj cych prawa do emerytury. W intendenturach koty te były rejestrowane w rubryce: „K. u. k. Militarmagazinkatze”. Ten urz d koci był wła ciwie tylko odnowieniem prastarej instytucji, która skasowana została po wojnie roku 1866. Dawniej, jeszcze za Marii Teresy, w czasach wojennych, koty te przydzielone były do wszystkich składów, bo panowie z intendentury wszystkie swoje oszuka stwa spychali na nieszcz sne myszy. C. i k. koty w licznych wypadkach nie spełniały wszak e swoich obowi zków, zdarzyło si wi c razu pewnego za cesarza Leopolda w magazynie wojskowym na Pogorzelcu, e na zasadzie s du wojennego zostało powieszonych sze kotów przydzielonych do magazynu wojskowego. Mo na sobie wyobrazi , jak u miechali si wtedy pod w sem ci wszyscy, co mieli do czynienia z tym magazynem wojskowym... Razem z kaw porann wepchn li do aresztu Szwejkowi jakiego człowieka w rosyjskiej czapce wojskowej i w rosyjskim płaszczu. Człowiek ten mówił po czesku z polskim akcentem. Był to jeden z łotrów nale cych do kontrwywiadu przy korpusie armii, którego dowództwo znajdowało si w Przemy lu. Jako członek wojskowej policji tajnej nie bardzo si troszczył o jakie wyrafinowane metody przy wybadywaniu Szwejka. Zacz ł prosto z mostu: - Wkopałem si w ładne wi stwo przez swoj nieostro no . Słu yłem w 28 pułku, zaraz przeszedłem na słu b do Moskali i raptem dałem si tak głupio złapa . Melduj si Moskalom, e pójd jako partol. Słu yłem w 6 dywizji kijowskiej. A w którym rosyjskim pułku słu yłe ty, kolego? Tak mi si zdaje, e my si gdzie w Rosji spotkali. Ja znalem w Kijowie wielu Czechów, którzy szli z nami na front, gdy my przeszli do rosyjskiego wojska, ale nie mog sobie w tej chwili przypomnie ich nazwisk i nie pami tam, sk d pochodzili, ale ty pami tasz niezawodnie niejednego, z którym miałe do czynienia. Chciałbym wiedzie , kto tam jest z naszego 28 pułku. Zamiast odpowiedzi Szwejk dotkn ł jego czoła, potem zbadał mu puls, a wreszcie podprowadził go ku małemu okienku i kazał wysun j zyk. Wobec tej całej procedury nikczemnik zachowywał si zupełnie biernie, przypuszczaj c widocznie, e chodzi o jakie tajne znaki spiskowców. Potem Szwejk zacz ł wali pi ci w drzwi, a gdy wartownik zapytał go, czemu robi awantury, za dał po czeska i po niemiecku, eby natychmiast wezwano lekarza, poniewa ten człowiek, którego wprowadzono do jego celi, zaczyna bredzi w gor czce.

438


Oczywi cie nie zdało si to na nic, bo po człowieka tego nikt si nie zgłosił. Pozostał wi c w celi i gl dził o Kijowie, dowodz c, e Szwejka widywał tam z pewno ci , jak maszerował z ołnierzami rosyjskimi. - Musiałe , bratku, opi si woda z bagna - rzekł Szwejk - jak młody Tynecky z naszych stron, człowiek na ogół całkiem roztropny. Ale razu pewnego wyruszył w wiat i dostał si a do Italii. Te o niczym nie mówił, tylko o tej Italii, e tam s takie wody bagienne, a poza tym nic osobliwego nie zauwa ył. No i od tej wody bagiennej dostał zimnicy. Cztery razy w roku miewał napady gor czki: Na Wszystkich wi tych, na wi ty Józef, na Piotra i Pawła i we Wniebowzi cie Marii Panny. Jak go ta gor czka złapała, to wszystkich ludzi poznawał tak samo jak i ty, bracie. Nawet w tramwaju zagadywał do byle kogo, e go zna, e si przecie widzieli na dworcu kolejowym w Wiedniu. Wszystkich ludzi, których spotkał na ulicy, widywał b d na dworcu w Mediolanie, b d te siedział z nimi w Styryjskim Gratzu w ratuszu, w piwniczce przy winie. Je li w chwili napadu gor czki siedział akurat w gospodzie, to od razu wszystkich go ci poznawał, wszystkich widywał, czy to na tym statku, którym jechał do Wenecji, czy gdzie indziej. Ale na to nie było adnej rady, tylko jedna, a mianowicie ta, jakiej u ył pewien nowy piel gniarz u katarzynek. Piel gniarzowi temu oddano pod opiek jakiego chorego pomyle ca, który przez cały bo y dzie nic nie robił, tylko siedział w k cie i liczył: „Jeden, dwa, trzy, cztery, pi , sze ...” po czym zaczynał od nowa: ..Jeden, dwa, trzy, cztery, pi , sze ...” Był to podobno jaki profesor. Ten piel gniarz mało ze skóry nie wyskoczył widz c, e ten chory ani rusz nie mo e doliczy si dalej ni do szóstki, wi c zacz ł naprzód po dobremu i prosił, eby chory powiedział; siedem, osiem, dziewi , dziesi . Ale gdzie tam. Ten profesor ani my lał słucha . Siedzi sobie w k ciku i liczy: ..Jeden, dwa, trzy, cztery, pi , sze ...” i znowu : „Jeden, dwa, trzy, cztery, pi , sze ...” Rozgniewało to piel gniarza wreszcie tak bardzo, e skoczył do swego pacjenta i dał mu w łeb, gdy tamten rzekł „sze ”. „Masz, powiada, siedem, a tu osiem, a tu dziewi , a tu dziesi .” Co liczba, to w łeb. Chory złapał si za głow i pytał, gdzie jest. Gdy si dowiedział, e w szpitalu wariatów, odzyskał przytomno i przypomniał sobie dokładnie, e dostał si do wariatów z powodu jakiej komety, gdy wyliczał, e uka e si ona w roku przyszłym 18 lipca o godzinie szóstej rano, a inni astronomowie dowiedli mu, e jego kometa spaliła si ju przed kilku milionami lat. Tego piel gniarza znałem. Gdy profesor oprzytomniał zupełnie, został wypuszczony ze szpitala, zabrał owego piel gniarza z sob , a ten piel gniarz nie miał nic do roboty, tylko co rano musiał swemu profesorowi da cztery razy w łeb. Obowi zki swoje wykonywał sumiennie i dokładnie. - Ja znam wszystkich twoich znajomych kijowskich - niezmordowanie powtarzał funkcjonariusz kontrwywiadu. Czy nie był tam razem z tob jeden taki tłusty, a drugi taki chudy? W tej chwili nie pami tam, jak si nazywali i z którego byli pułku... - Nic sobie z tego. bracie, nie rób - pocieszał Szwejk - bo to si mo e zdarzy ka demu, e nie zapami ta sobie wszystkich tłustych i wszystkich chudych z imionami i nazwiskami. Chudych ludzi nieco trudniej zapami ta , poniewa jest ich na wiecie bardzo du o. Tworz oni wi kszo , jak to si mówi.

439


- Kolego - zacz ł narzeka nikczemnik cesarsko-królewski widz , e mi nie wierzysz. Przecie czeka nas obu jednaki los. - Od tego jeste my ołnierzami - rzekł Szwejk niedbale - na to nas matki urodziły, eby z nas był umundurowany kanonenfutter. Ale to przecie frajda nasza, poniewa wiemy, e ko ci nasze nie b d próchniały nadaremnie. Polegniemy za najja niejszego pana i jego rodzin , dla której wywalczyli my Hercegowin . Z ko ci naszych b dzie wyrabiane spodium dla cukrowni, o czym ju przed laty mówił nam pan lejtnant Zirnmer. „Ej, wy wi skie łobuzy - mówił - wy nieokrzesane byki, wy niepotrzebne, nieruchawe małpy, wleczecie za sob te swoje giczoły, jakby one nie miały adnej warto ci. Gdyby cie kiedy polegli na wojnie, to z ka dego waszego kulasa zrobi pól kilograma spodium, z całego chłopa przeszło dwa kilogramy i przez wasze gnaty filtrowa b d w cukrowniach cukier, wy durnie. Nawet poj cia nie macie, jak dalece nawet po mierci b dziecie po yteczni swoim potomkom. Wasze smyki b d piły kaw słodzon cukrem, który si filtrował przez wasze ko ci, wy bałwany.” Ja si wtedy zamy liłem, a ten do mnie, o czym my l . „Posłusznie melduj , mówi , e spodium z panów oficerów b dzie pewno znacznie dro sze ni z prostych ołnierzy.” Dostałem za to trzy dni paki. Towarzysz Szwejka zakołatał do drzwi i układał si o co z wartownikiem, który pobiegł do kancelarii. Po chwili przyszedł jaki sier ant sztabu i zabrał towarzysza Szwejka; Szwejk pozostał w areszcie sam. Odchodz c z sier antem sztabowym kreatura szpiclowska rzekła gło no do sier anta wskazuj c na Szwejka: - To mój stary znajomy z Kijowa. Przez cał dob Szwejk był zupełnie sam oprócz tych chwil,. gdy przynoszono mu po ywienie. W nocy doszedł do przekonania, e rosyjski płaszcz wojskowy jest cieplejszy i obszerniejszy ni austriacki i e gdy w nocy mysz obw chuje ucho pi cego człowieka, to nie ma w tym nic przykrego. Szwejkowi wydawało si to czym przypominaj cym delikatny szept. Było jeszcze szaro na dworze, gdy przyszli po niego. Szwejk nie umie sobie dzisiaj zda sprawy z tego, co to wła ciwie była za formacja s dowa, przed któr stawiono go owego smutnego ranka. e był to s d wojenny, w to nie mo na było w tpi . Uczestniczył w nim nawet jaki generał, nast pnie był tam pułkownik, major, porucznik, podporucznik, sier ant i jaki piechur, który wła ciwie nie robił nic, tylko zapałał innym papierosy. Szwejka nie zam czano pytaniami. Major, uczestnicz cy w s dzie, okazywał wi cej zainteresowania dla sprawy ni inni s dziowie i mówił po czesku. - Zdradzili cie najja niejszego pana! - szczekn ł na Szwejka. - Jezus Maria, kiedy, panie majorze?! - krzykn ł Szwejk. - - Nawet o tym nie wiedziałem, e zdradziłem naszego najmiło ciwszego monarch i pana, dla którego ju tyle wycierpiałem. - Nie róbcie tu adnych głupstw - rzekł major.

440


- Posłusznie melduj , panie majorze, e zdradzi najja niejszego pana to nie adne głupstwo. My, ludzie wojenni, przysi gali my najja niejszemu panu wierno tak samo, jak piewaj w teatrze, a ja mu wierno ci dotrzymałem. - My wszystko wiemy - mówił major - i tutaj oto posiadamy dowody waszej zdrady - dodał wskazuj c na spory zeszyt. Człowiek, którego wsadzono do aresztu Szwejka, dostarczył materiału a nadto. - Wi c wy jeszcze i teraz przyzna si nie chcecie? - zapytał major. Przyznali cie si ju przecie, e dobrowolnie i bez jakiegokolwiek przymusu przebrali cie si w rosyjski mundur, chocia jeste cie członkiem armii austriackiej. Pytam was jeszcze raz, ale ju po raz ostatni, czy zmuszano was do tego? - Zrobiłem to bez przymusu. - Dobrowolnie? - Dobrowolnie. - Bez nacisku?' - Bez nacisku. - Czy wiecie, e jeste cie zgubieni? - Wiem, e si zgubiłem 91 pułkowi i e mnie ten pułk na pewno ju szuka, a je li pan pozwoli, panie majorze, na drobn uwag , to powiem, w jaki sposób ludzie przebieraj si dobrowolnie w cudze ubranie. W roku 1908, było to mo e w lipcu, k pał si introligator Bo etiech z ulicy Poprzecznej w Pradze na Zbrasłaviu w starej łasze Berounki. Ubranie wło ył w krzakach i ogromnie był kontent, gdy nieco pó niej wlazł do wody jeszcze jeden pan i zbli ył si do niego. Gadu gadu, zacz li zbytkowa , opryskiwa si wzajemnie, nurkowali do samego wieczora. Potem ten obcy pan wylazł z wody i powiada, e musi i na kolacj . Pan Bo etiech jeszcze chwil został w wodzie. a potem wlazł w krzaki, gdzie miał ubranie, eby si ubra i có znalazł? Łachmany włócz gi oraz karteczk : „Długo si zastanawiałem, czy bra , czy nie bra ? Kiedy my si tak przyjemnie bawili w wodzie, zerwałem kwiatek i wró yłem sobie na nim, a na ostatni listek wypadło: bra . Dlatego jedynie zamieniłem si z panem na szmatki. Niech pan miało włazi w moje gałgany, bo doskonale były odwszone przed tygodniem, w urz dzie w Dobrziszu. Na drugi raz niech pan zwraca baczniejsz uwag na ludzi, z którymi pan si k pie. W wodzie ka dy człowiek wygl da jak poseł, a mo e by morderc . I pan te nie wiedział, z kim si pan k pał. Ale była dobra k piel. Teraz pod wieczór woda jest najprzyjemniejsza. Wle pan w ni jeszcze raz, to ochłoniesz.” Panu Bo etiechowi nie pozostało nic innego, jak tylko poczeka do zmierzchu, a potem ubrał si w te łachmany włócz gi i ruszył z powrotem do Pragi. Omijał szos i szedł cie kami przez ł ki i pola, a spotkał si z andarmskim patrolem z Chuchli. Zacny introligator został aresztowany i nazajutrz rano zaprowadzono go do Zbraslavia do s du okr gowego, bo przecie ka dy mógł powiedzie , e si nazywa Józef Bo etiech i e jest introligatorem zamieszkałym przy ulicy Poprzecznej nr 16 w Pradze. Sekretarz sadu, który po czesku nie rozumiał, domy lił si tylko, e oskar ony Szwejk podaje wida adres swego współwinowajcy. i dla pewno ci zapytał:

441


- Ist das genau Prag, nr 16, Józef Bozetech? - Czy mieszka jeszcze w tym samym mieszkaniu, tego nie wiem - odpowiedział mu Szwejk - ale w tedy, w roku 1908, tam mieszkał, Bardzo ładnie umiał oprawia ksi ki, ale trzymał je długo, bo musiał przeczyta ka d ksi k , jak miał w oprawie. Gdy oprawionej ksi ce dawał czarny sznyt, to ju mo na było wcale jej nie czyta , bo zaraz było wiadomo, e powie zako czyła si bardzo smutno. Czy yczy sobie pan jakich szczegółów? Aha, ebym nie zapomniał: co dzie siadywał „U Fleków” i opowiadał o wszystkim, co wyczytał w ksi kach, które wła nie miał w oprawie. Major zbli ył si do sekretarza i szeptał mu co do ucha, a sekretarz przekre lił zaraz adres domniemanego spiskowca Bo etiecha. Potem odbywał si dalej ten dziwaczny s d, przypominaj cy sady polowe, jakie umiał organizowa generał Fink von Finkenstein. S ludzie, którzy ulegaj manii zbierania pudełek od zapałek; mani pana generała Finka było organizowanie sadów polowych, aczkolwiek w wi kszo ci wypadków było to przeciwne wojskowej procedurze s dowej. Generał ten mawiał, e adnych audytorów nie potrzebuje, e wszystko potrzebne zb bni w przeci gu trzech godzin i po upływie tego czasu ka dy oskar ony drab musi wisie . Dopóki był na froncie, to o s dy polowe u niego nigdy trudno nie było. Niektóry szachista musi dzie w dzie nagra parti szachów, bilardzista nie obejdzie si bez bilardu, karciarz bez mariasza, a znowu ten znakomity generał nie umiał si oby bez s dów polowych. Przewodniczył w tych s dach z wielk powag i rozkosz dawał mata oskar onemu. Gdyby si chciało by sentymentalnym, to mo na by było napisa , e człowiek ten miał na sumieniu mier dziesi tków ludzi, osobliwie tam na wschodzie, gdzie walczył z wielkorosyjsk agitacj , jak si lubił wyra a , i gdzie galicyjskich Ukrai ców przerabiał na patriotów. Ale z jego stanowiska nie mo na rzec, aby miał kogo na sumieniu. Sumienia w ogóle nie miał. Gdy kazał powiesi nauczyciela, nauczycielk lub popa albo nawet cał rodzin na zasadzie wyroku swego s du polowego, to najspokojniej powracał do swojej kancelarii, jak powraca do domu z gospody nami tny gracz w karty po partii mariasza rozmy laj c o tym, jak mu kontrowali „flek”, a on im na to „re”, oni „supre”, on „tutti”, na co oni „retutti”, i jak on w ko cu wygrał i miał sto siedem. Generał Fink uwa ał wieszanie za co prostego i naturalnego, za rodzaj chleba powszedniego, a przy wydawaniu wyroków do cz sto zapominał o najja niejszym panu i nawet nie mawiał: „W imieniu najja niejszego pana skazuj was na mier przez powieszenie” lecz mówił po prostu: „Skazuje was.” Niekiedy w wieszaniu dopatrywał si i komicznej strony, o czym razu pewnego pisał do mał onki swojej mieszkaj cej w Wiedniu: „...albo na przykład, kochanie moje, nic mo esz sobie wyobrazi , jakem si serdecznie u miał, gdy przed kilku dniami skazałem pewnego nauczyciela za szpiegostwo. Mam człowieka wytrawnego, który t hołot wiesza. Ma ju ogromn wpraw i robi to dla sportu. Jest to dziarski sier ant. Otó znajdowałem si wła nie w namiocie, gdy sier ant przyszedł zapyta , gdzie mu ka tego

442


nauczyciela powiesi . Odpowiedziałem, eby go powiesił na najbli szym drzewie, i oto wyobra sobie komizm sytuacji, bo znajdowali my si ród takiego stepu, na którym od ko ca do ko ca nie ma nic prócz trawy, na przestrzeni paru mil nie wida najmniejszego drzewka. Ale rozkaz jest rozkazem, wi c mój sier ant zabrał ze sob nauczyciela razem z eskort i wyruszyli na poszukiwanie drzewa. Wrócili dopiero wieczorem, ale razem z nauczycielem. Sier ant podchodzi do mnie znowu i pyta: "Na czym mam powiesi tego draba?" Zwymy lałem go, bo przecie rozkaz był wyra ny, e na najbli szym drzewie. Odpowiedział wi c, e rano spróbuje rozkaz wykona , a rano przychodzi do mnie blady i powiada, e nauczyciel znikł. Wydało mi si to tak mieszne, e przebaczyłem wszystkim wartownikom, i jeszcze powiedziałem dowcip, e najwidoczniej sam poszedł szuka drzewa. Widzisz wi c, moja droga, e si tu wcale nie nudzimy. Powiedz naszemu małemu Wilusiowi, e tatu go całuje i e po le mu ywego Moskala, na którym Wilu b dzie mógł je dzi jak na koniku. A jeszcze, droga moja, wspomn o pewnym miesznym wypadku. Onegdaj wieszali my jakiego yda za szpiegostwo. Wlazł nam ydzisko w drog , chocia nie miał tam nic do czynienia, i tłumaczył si . e handluje papierosami. Wisiał ju , ale par sekund, bo powróz si urwał, a mój yd upadł na ziemi , natychmiast oprzytomniał i powiada: "Panie generale, ja id do domu, bo podług prawa nie mog by wieszany dwa razy za to samo. Raz zostałem powieszony, to do ." U miałem si niezgorzej, a yda pu cili my. U nas tu, kochanie moje, bardzo wesoło...” Gdy generał Fink został dowódc garnizonu w twierdzy Przemy l. nie miał ju tyle sposobno ci do urz dzania dla siebie takich zabaw i dlatego skwapliwie zabrał si do sprawy Szwejka. Przed takim to tygrysem stał wi c Szwejk. Pan generał siedział przy długim stole, wypalał papierosa za papierosem, kazał tłumaczy na niemiecki odpowied Szwejka i z zadowoleniem kiwał głow . Major zaproponował, aby wysia telegraficznie zapytanie do brygady dla ustalenia, gdzie znajduje si obecnie i 11 kompania marszowa 91 pułku, do której nale ał oskar ony według własnych zezna . Generał oparł si temu i o wiadczył, e tym niepotrzebnie odwleka si wyrok s du polowego i jego wykonanie. Nie ma to sensu. Przecie oskar ony sam si przyznał, e przebrał si w mundur rosyjski, a nast pnie ma si przecie bardzo wa ne wiadectwo, e oskar ony przyznał si , e był w Kijowie. Proponuje wi c uda si na narad , aby mógł by wydany wyrok i natychmiast wykonany. Ale major uparł si przy swoim, e nale y ustali to samo oskar onego, poniewa cała ta sprawa jest pod wzgl dem politycznym ogromnie wa na. Przez ustalenie jego to samo ci mo na b dzie wykry , z kim oskar ony miał do czynienia, a tak e b dzie mo na pozna jego współwinnych. Major był romantycznym marzycielem. Mówił jeszcze i o tym. e trzeba szuka jakich nici, e nie do jest człowieka skaza . Wyrok musi by rezultatem cisłego badania, zawieraj cego w sobie nici. które to nici... Nie umiał za tymi ni mi dotrze do kł bka, ale wszyscy go doskonale rozumieli i kiwali głowami. Nawet panu generałowi tak dalece podobały si te nici. e w duchu widział je takimi grubymi jak powrozy, na których mo na b dzie wiesza nowe ofiary. Dlatego wcale ju nie protestował i zgodził si , aby w brygadzie było ustalone, czy

443


Szwejk naprawd nale y do 91 pułku, kiedy mniej wi cej mógł przej do Rosjan i podczas jakich operacji 11 kompanii marszowej. W ci gu całej tej dyskusji Szwejk strze ony był na korytarzu przez dwu stra ników, po czym znowu stawiono go przed s dem, aby dał odpowied , do którego pułku wła ciwie nale y. Wreszcie przeprowadzono go do wi zienia garnizonowego. Gdy generał Fink po nieudanym s dzie polowym powrócił do domu, poło ył si na kanapie i zacz ł si zastanawia , w jaki sposób przy pieszy procedur s dow . Był mocno przekonany, e odpowied nadejdzie niebawem, ale pomimo to s d nie odb dzie si z t piorunuj c szybko ci , jaka wyró niały si wszystkie jego s dy. A potem trzeba b dzie jeszcze zostawi troch czasu duchownemu dla udzielenia pociechy religijnej skaza cowi i wykonanie wyroku odwlecze si niepotrzebnie o jakie dwie godziny. „Zreszt to wszystko jedno - pomy lał generał Fink - pociechy religijnej mo emy udzieli mu z góry, zanim jeszcze przyjdzie odpowied z brygady. Wisie b dzie tak czy owak.” Generał Fink kazał wezwa do siebie kapelana polowego Martinca. Był to nieszcz sny katecheta i wikary z jakiej zapadłej mie ciny morawskiej. Miał takiego niegodziwego proboszcza, e wolał pój do wojska. Był to człowiek szczerze religijny, który z alem w sercu wspominał swego proboszcza, zdaniem jego. powoli, ale stale zbli aj cego si ku wiekuistemu pot pieniu. Przypomniał sobie, e jego proboszcz liwowic łopał jak smok i e razu pewnego usiłował wepchn mu do łó ka jak włócz c si Cygank , któr spotkał na drodze za wsi , gdy noc wracał do domu z szynku. Kapelan Martinec był przekonany, e wykonuj c obowi zki kapłana, nios cego pociech religijn rannym i umieraj cym na polu bitwy, odkupi zarazem grzechy swego rozwi złego proboszcza, który, ilekro wracał w nocy do domu, co chwila budził go i mówił: - Jasiu, Jasiu, taka pulchna dziewczynka, to uciecha nad uciechami. Nadzieje jego nie spełniły si . Przerzucali go z garnizonu do garnizonu, gdzie w ogóle nie miał nic do roboty, chyba e co jakie dwa tygodnie wygłaszał kazanie dla ołnierzy. a sam wiczy! si . aby mógł stawia czoło pokusom wychodz cym z kasyna oficerskiego, gdzie gadano o takich sprawach, e pulchniutka dziewczyna proboszcza była w porównaniu z tym po prostu niewinn modlitw dla anioła stró a. Zazwyczaj wzywany był do generała Finka w czasach wielkich operacji bojowych, gdy miano obchodzi jedno z wielkich zwyci stw armii austriackiej. W takich razach generał Fink organizował uroczyste msze polowe z takim samym zamiłowaniem, z jakim przyst pował do s dów polowych. Ów niegodziwiec Fink był takim zacietrzewionym patriot austriackim, e nie chciał si modli o zwyci stwo dla wojsk niemieckich lub tureckich, ale trwał przy swoich austriackich wył cznie. Gdy odnosili zwyci stwo Niemcy bij c Francuzów lub Anglików, to generał ani słowem wspomnie o tym nie pozwalał. Natomiast, najpodrz dniejsza potyczka austriacka, jakie spotkanie z przednimi stra ami rosyjskimi, które sztab korpusu rozdymał do rozmiarów

444


wielkiej zwyci skiej bitwy, stawały si dla generała Finka bod cem do organizowania nabo e stw uroczystych, tak e nieszcz liwemu kapelanowi Martincowi wydawało si niekiedy, i generał Fink jest zarazem najwy sz głow ko cioła katolickiego w Przemy lu. Generał Fink decydował tak e o tym, jaki program ma mie taka uroczysto , i najch tniej chciałby mie stale co w rodzaju Bo ego Ciała z oktaw . Miał tu i to w zwyczaju, e gdy ko czyło si podniesienie, p dził na koniu na plac wicze a pod sam ołtarz i wołał po trzykro : - Hura! Hura! Hura! Kapelan polowy Martinec, dusza pobo na i sprawiedliwa, jeden z tych niewielu ludzi, którzy jeszcze wierzyli w Pana Boga, nie lubił chodzi do generała Finka. Po ka dej z instrukcji, jakie otrzymywał od generała, powtarzało si zawsze to samo: generał kazał poda jakiej mocnej wódki, a nast pnie opowiadał mu najnowsze anegdoty, czerpane z idiotycznych ksi ek, wydawanych dla wojska przez „Lustige Blätter”. Miał cał bibliotek takich ksi ek o idiotycznie pretensjonalnych tytułach, jak na przykład: Humor w tornistrze dla oczu i uszu, Anegdoty o Hindenburgu, Hindenburg w zwierciadle humoru, Drugi tornister, naładowany humorem przez Feliksa Schlempera, Z naszej armaty gulaszowej, Soczyste dykteryjki okopowe, albo te takie błaze stwa: Pod dwugłowym orłem, Sznycel wiede ski z c. i k. kuchni polowej, odgrzany przez Artura Lokescha. Czasem generał piewał mu wesołe piosenki ze zbiórków wojskowych Wir mussen siegen, przy czym dolewał bezustannie czego ostrego i zmuszał kapelana polowego Martinca, aby pił i piewał razem z nim. Potem wygadywał rzeczy wstr tne, przy których biedny feldkurat z ało ci wspominał o swoim proboszczu, chocia ten w niczym nie ust pował generałowi, o ile chodziło o tłuste powiedzonka. Feldkurat Martinec spostrzegł ze zgroz , e im cz ciej chodzi do generała Finka, tym bardziej upada pod wzgl dem moralnym. Nieszcz nik zaczynał znajdowa upodobanie w likierach, jakie pijał u generała, a nawet gadanie generalskie zaczynało mu si powoli podoba . Jednocze nie zaczynały go prze ladowa lubie ne obrazy, dla jarz biaka, kontuszówki i dla omszonych butelek starego wina zapomniał o Bogu, a mi dzy wierszami brewiarza ta czyły mu przed oczami dziewczyny z opowiada generała. Dawny wstr t do odwiedzin u generała znikał coraz bardziej. Pan generał polubił kapelana Martinca, który zrazu wydawał si czym w rodzaju Ignacego Loyoli, ale powoli przystosował si do generalskiego otoczenia. Pewnego razu generał zaprosił do siebie siostrzyczki ze szpitala polowego, które to siostrzyczki nawet niewiele miały w tym szpitalu do roboty i były do niego tylko przypisane dla pozorów, i poborów, które uzupełniały intratniejsz prostytucj , jak to bywało zwyczajem w owych ci kich czasach. Generał kazał wezwa tak e feldkurata Martinca, który wpl tał si ju tak bardzo w sidła diabelskie, e w ci gu pół godziny upie cił obie czcigodne damy, oddaj c si grzechowi z takim zapałem jak jele w czasie rui, przy czym opluł poduszk le c na kanapce. Potem przez dłu szy czas wyrzucał sobie swoje grzeszne post pki, których nie zdołał, oczywi cie, naprawi tym, e tej e samej nocy,

445


wracaj c od generała, ukl kł przez pomyłk w parku przed pomnikiem budowniczego i burmistrza miasta, pana mecenasa Grabowskiego, który dla Przemy la poło ył wielkie zasługi w latach osiemdziesi tych. Noc była cicha i tylko odgłosy kroków nocnych patroli wojskowych mieszały si z jego słowami, gdy si modlił: - Nie wchod w s d ze słu ebnikiem swoim, albowiem aden człowiek nie b dzie usprawiedliwiony przed Tob , je li Ty nie dasz odpuszczenia wszystkich grzechów jego. Niechaj tedy nie b dzie ci kim dla mnie s d Twój. Pomocy Twojej dam i oddaj si w r ce Twoje, o Panie! Od owego czasu kilkakrotnie ponawiał prób zrzeczenia si wszystkich rozkoszy ziemskich i kiedykolwiek wzywany był do generała Finka, wykr cał si na ró ny sposób, a to e na oł dek chory, a to to, a to owo. uwa aj c te kłamstwa za konieczne, aby dusza jego nie zakosztowała m k piekielnych. Ale jednocze nie rozumiał, e dyscyplina wojskowa wymaga, aby feldkurat słuchał, i e gdy mu generał powie: „Chlaj, kolego!” - to ten kolega winien koniecznie chla , cho by przez sam szacunek dla swoich przeło onych. Oczywi cie, e wykr ty nigdy mu si nie udawały, osobliwie wtedy gdy generał po uroczystych nabo e stwach polowych urz dzał jeszcze uroczystsze ob arstwo z pija stwami na rachunek kasy garnizonowej, gdzie nast pnie buchalteria maskowała t pozycj na sposób wszelaki, eby szydło nie wylazło z worka. Za biedny feldkurat w takich razach wyobra ał sobie, e moralnie pogrzebany jest przed twarz Pa sk i ze strachu dr cym uczyniony jest. Chodził potem jak otumaniony, a e nie tracił wiary w Boga pomimo chaosu, w jakim ył teraz stale, zacz ł z cał powag rozmy la o tym, czy nie byłoby dobrze poddawa si codziennie regularnemu biczowaniu. W takim nastroju udał si do generała, gdy ten wezwał go do siebie. Generał Fink wyszedł mu na spotkanie promieniej cy i rozradowany. - Słyszał pan ju , panie feldkuracie - wołał z daleka - mam nowy s d połowy! B dziemy tu wieszali jednego ziomka pa skiego. Przy słowie „ziomek” kapelan Martinec spojrzał na generała okiem pełnym ało ci i wyrzutu. Ju kilka razy tłumaczył generałowi, e nie jest Czechem, i powtarzał mu przy ka dej sposobno ci, e do ich parafii nale dwie gminy, czeska i niemiecka, e wi c musi miewa kazania niemieckie jednej niedzieli, a czeskie drugiej niedzieli, a poniewa w gminie czeskiej nie ma szkoły czeskiej, lecz jest w j zyku niemieckim, z czego wynika, e nie jest Czechem, lecz Niemcem. Ten wywód logiczny pobudził pewnego majora, siaduj cego przy siole generalskim, do uwagi, e ten feldkurat z Moraw jest wła ciwie dziewczyna do wszystkiego. - Pardon - rzekł generał - zapomniałem. To nie pa ski ziomek. To Czech, dezerter, który nas zdradził i poszedł na słu b do Rosjan. B dzie wisiał. Tymczasem wszak e dla formy ustalamy jego to samo , ale to nic nie szkodzi, bo wisie b dzie natychmiast, jak tylko nadejdzie odpowied telegraficzna. Usadowił kapelana na kanapie obok siebie i mówił dalej wesoło: - U mnie, jak jest s d polowy, to wszystko musi by po polowemu wawe. Taka jest moja zasada. Kiedym był jeszcze za Lwowem na pocz tku wojny, osi gn łem taki rekord, e draba powiesili my w trzy minuty po wyroku.

446


Oczywi cie był to yd, ale i Rusina te powiesiłem w pi minut po odbytej naradzie. Generał miał si bardzo wesoło i poczciwie. - Tak si szcz liwie zło yło, e ani jeden, ani drugi nie potrzebowali pociech religijnych, bo yd był rabinem, a Rusin popem. Była to okoliczno wyj tkowa, ale dzisiaj wiesza b dziemy katolika, wi c wpadłem na kapitalny pomysł, eby potem nie było niepotrzebnej zwłoki. Otó chodzi o to. eby mu pan, panie feldkuracie, udzielił teraz pociechy religijnej, a potem wszystko pójdzie ju jak z płatka. Generał zadzwonił i rozkazał słu cemu: - Przynie dwie z tej wczorajszej baterii. Po chwili, napełniaj c kieliszek kapelana, generał mówił: - Niech pan si pocieszy przed udzielaniem pociechy religijnej... Zza zakratowanego okna aresztu, w którym na pryczy siedział Szwejk, odzywał si w tym samym czasie straszliwy jego piew: ołnierze s wielkie pany, Kochaj ich pi kne damy. aden nie wie, co to trud. A pieni dzy maj w bród... Tra rara!... Ein, zwei!...

447


Rozdział 26 POCIECHA RELIGIJNA Kapelan polowy Martinec nie wszedł do Szwejka, ale dosłownie wpłyn ł do niego niby baletnica na scen . T sknoty niebia skie i butelka dobrego wina marki „Gumpoldskirchen” uczyniły go w tej wzruszaj cej chwili lekkim jak piórko. Zdawało mu si , e w tym uroczystym i wzniosłym momencie przybli a si ku Bogu, podczas gdy faktycznie przybli ał si do Szwejka. Zamkn li za nim drzwi i pozostawili obu sam na sam, a kapelan z min uroczyst i natchnion rzekł do Szwejka siedz cego na pryczy: - Drogi synu. jestem feldkurat Martinec. Przemówienie to wydało mu si po w drówce w te strony najodpowiedniejszym i po ojcowsku tkliwym. Szwejk wstał z pryczy, kordialnie u cisn ł dło kapelana i rzekł: - Bardzo mi miło. Ja jestem Szwejk, ordynans 11 kompanii marszowej 91 pułku. Niedawno kadr nasz przeniesiono do Brucku nad Litaw , wi c niech pan feldkurat siada obok mnie i powie mi, za co pana tu wsadzili. Ma pan przecie rang oficera, wi c nale y si panu areszt oficerski przy garnizonie, a nie tutaj, bo na tej pryczy a si roi od wszy. Czasem oczywi cie zdarza si . e nie wiadomo, do jakiego aresztu kto nale y. ale to tylko wtedy, gdy si co pomiesza w kancelarii lub gdzie indziej. Pewnego razu, panie feldkurat. siedziałem w areszcie w Budziejowicach w swym pułku i przyprowadzili do mnie jakiego zast pc kadeta. Tacy zast pcy kadetów, to tak feldkuraci; ani prosi , ani mysz; na ołnierzy ryczał taki niby oficer, a jak si co stało, to go pakowali do paki jak prostego ołnierza. Były to, panie feldkurat, takie b karty, e ich nie przyjmowano na utrzymanie do kuchni podoficerskiej, a do kuchni dla szeregowców nie mieli prawa, bo stali od szeregowców wy ej, a do pełnej oficerskiej kuchni było im daleko. Mieli my takich kadeckich zast pców pi ciu i zrazu ob erali si wszyscy samymi suchymi gomółkami w kantynie, poniewa nigdzie im je nie dawali, a zabrał si do nich razu pewnego oberlejtnant Wurm i zakazał im chodzi do kantyny dla prostych szeregowców, bo, powiada, uchybia to honorowi zast pców kadetów. Ale có oni mieli robi , kiedy do kantyny oficerskiej ich nie puszczano? Byli jakby zawieszeni w powietrzu i w ci gu niewielu dni przeszli przez istny czy ciec udr k, a jeden z nich skoczył do rzeki Malszy. a drugi zbiegi nie wiadomo dok d i po dwóch miesi cach pisał do pułku, e jest w Maroku ministrem wojny. Było ich czterech, bo tego, co si topił w Malszy, wyłowili ywcem. W chwili gdy si rzucał do wody, był bardzo wzburzony i zapomniał zupełnie, e umie pływa i e zdał egzamin na dyplom ze sztuki pływania. Odstawili go do szpitala, ale i tam nie wiedzieli, co z nim zrobi , czy go maj przykry kołdr oficersk , czy te zwyczajnym kocem ołnierskim. Znale li wreszcie wyj cie z tej trudnej sytuacji i nie dali mu adnej kołdry w ogóle, ale zawin li go w mokre prze cieradło. tak e po upływie pół godziny biedak prosił, eby go pu cili z powrotem do koszar. I to był wła nie ten, którego zamkn li w pace razem ze mn , a był jeszcze cały mokry. Siedział ze mn chyba cztery dni i dobrze mu było, poniewa dostawał tam regularne po ywienie,

448


wprawdzie aresztanckie, ale stałe i pewne. Na pi ty dzie przyszli go zabra , a po półgodzinie wrócił do mnie po zapomnian czapk i płakał z rado ci. Rzekł do mnie wtedy: „Nareszcie przyszło rozporz dzenie dotycz ce nas. Od dzisiaj my, zast pcy kadetów, b dziemy zamykani w areszcie na odwachu mi dzy oficerami, na po ywienie mo emy sobie dopłaca w kuchni oficerskiej, je b dziemy dostawali po wyj ciu oficerów, sypia b dziemy z szeregowcami, kaw b dziemy dostawali tak e z kuchni szeregowców i tyto b dziemy fasowali z prostymi ołnierzami.” Dopiero teraz kapelan Martinec opami tał si tak dalece, e przerwał wywody Szwejka zdaniem, które tre ci swoja nie nale ało bynajmniej do poprzedniej rozmowy. - Tak jest, kochany synu! S takie sprawy miedzy niebem a ziemi , nad którymi nale y zastanowi si z miło ci w sercu i z ufno ci w niesko czone miłosierdzie Bo e. Przybywam, drogi synu, aby ci udzieli pociechy religijnej. Zamilkł, bo wszystko, co powiedział, wydawało mu si nieodpowiednie. Id c do Szwejka układał sobie tre i form przemówienia, którym miał nieszcz liwca skłoni do rozmy lania nad sob i do wiary w odpuszczenie grzechów w niebie, gdy kaja si b dzie i oka e prawdziw skruch . Teraz zastanawiał si , co by tak jeszcze powiedzie , ale Szwejk przerwał jego rozmy lania pytaniem, czy nie ma papierosa. Kapelan polowy Martinec nie nauczył si dotychczas pali i to było niejako ostatnim szcz tkiem utraconej niewinno ci. Czasem u generała Finka, gdy miewał ju troch w czubie, próbował pali cygara, ale zaraz robiło mu si niedobrze, tak i miał wra enie, e anioł stró przestrzega go łaskotaniem w gardle. - Nie pal , kochany synu - odpowiedział Szwejkowi z niezwykłym dostoje stwem. - To do dziwne rzekł Szwejk - Znałem wielu feldkuratów, a ka dy z nich kurzył jak nie przymierzaj c gorzelnia na Zlichovie. Feldkurata w ogóle nie umiem wyobrazi sobie niepal cego. Jednego tylko znałem takiego, co nie palił, ale za to uł tyto tak zaciekle, e podczas kazania popluł cał kazalnic . A sk d te pan pochodzi, panie feldkurat? - Z okolic Nowego Jiczina - głosem zgn bionym odezwał si c. i k. wielebny Martinec. - To mo e pan feldkurat znał niejaka Ró en Gaudersówn , która zaprzeszłego roku pracowała w pewnej winiarni przy ulicy Płatnerskiej w Pradze, i niech sobie pan feldkurat wyobrazi, zaskar yła kiedy osiemnastu chłopa do s du o alimenty, poniewa porodziła bli niaczki. Jedno z tych bli ni t miało jedno oko niebieskie, a drugie piwne, a drugie z tych bli ni t miało jedno oko szare, a drugie czarne, wi c ona wywnioskowała z tego, e odpowiedzialno za to spoczywa na czterech panach z podobnymi oczami, jako e ci panowie do owej winiarni chodzili na wino i co tam z ni mieli. Prócz tego to jedno z bli ni t miało chrom nó k tak samo jak pewien radca magistratu, który tak e chodził do tej winiarni, a to drugie dziecko miało sze palców u jednej r ki jak pewien poseł, który bywał codziennym go ciem owego lokaliku. A teraz niech pan feldkurat sobie wyobrazi, e takich go ci chodziło do owej instytucji osiemnastu,

449


a te bli ni ta odziedziczyły po ka dym z nich jakie znami czko, bo ona odwiedzała tych panów w mieszkaniu albo chodziła z nimi do hotelów. Wreszcie s d zawyrokował, e w takim cisku i tłoku ojciec jest nieznany, wi c te ona zwaliła na koniec wszystko na wła ciciela winiarni, u którego pracowała, ale on dowiódł, e ju od lat dwudziestu jest impotentem skutkiem operacji, której musiał si podda z powodu jakiego tam ostrego zapalenia dolnych ko czyn. Wi c t pann , panie feldkurat, wyprawiono potem ciupasem do nas, do Nowego Jiczina. Z tego wynika, e kto da za wiele, dostanie fig . Powinna była trzyma si jednego, a nie wygadywa przed s dem, e jedno bli ni tko pochodzi od pana posła, a drugie od pana radcy magistratu, czy te od kogo innego. Ka d tak spraw mo na sobie bardzo łatwo wyliczy . Tego a tego dnia byłam z nim w hotelu i tego a tego dnia urodziło mi si dziecko. Oczywi cie, panie feldkurat, je li rozwi zanie jest normalne. W takich speluneczkach zawsze si znajdzie za łapówk wiadek, jaki uczynny dozorca albo pokojówka, którzy uznaj pod przysi g , e tej a tej nocy niewiasta ta była rzeczywi cie w towarzystwie tego pana i e gdy schodzili na dół po schodach, ona rzekła do niego: „A je li z tego co b dzie?” „A on odpowiedział: „Nie bój si , makagigo, o dziecko b d miał staranie.” Feldkurat zadumał si i cała pociecha religijna wydała mu si raptem niesłychanie ci ka, chocia miał j w głowie z najdrobniejszymi szczegółami i wiedział, co i jak trzeba mówi o najwy szym miłosierdziu w dniu s du ostatecznego, gdy powstan z martwych wszyscy przest pcy wojenni ze stryczkami na szyjach, bo chocia dopu cili si zbrodni, to jednak kajali si i dost pili miłosierdzia tak samo, jak ów łotr z Nowego Testamentu. Miał przygotowan jedn z najpi kniejszych pociech religijnych i podzielił j sobie na trzy cz ci. Najprzód chciał porozmawia o tym, e mier na szubienicy jest bardzo lekka, gdy człowiek pojednany jest z Bogiem. Prawo wojskowe karze przest pc za jego zdrad , jakiej dopu cił si na najja niejszym panu, który jest ojcem swoich ołnierzy, a wi c na ka de najdrobniejsze wykroczenie ich nale y spogl da jako na ojcobójstwo i poha bienie ojca. Nast pnie pragn ł rozwin swoj teori , e najja niejszy pan jest władc z bo ej łaski, e ustanowiony jest przez Boga, dla kierowania sprawami wieckimi, jak z drugiej strony papie ustanowiony jest, aby kierował sprawami duchownymi. Zdrada popełniona na najja niejszym panu jest zdrad popełnion wobec samego Boga. Zbrodniarza wojennego oczekuje wi c prócz stryczka tak e kara pozagrobowa, czyli wiekuiste pot pienie. Ale podczas gdy sprawiedliwo ziemska przez wzgl d na dyscyplin wyroku zmienia nie mo e i musi powiesi zbrodniarza, nie wszystko jeszcze jest stracone o ile chodzi o kar drug , pozagrobow . Mo na si od niej wymiga wybornym posuni ciem, a mianowicie pokut . Kapelan wyobra ał sobie w tym miejscu scen ogromnie wzruszaj c , która i jemu samemu przyda si w niebie do wymazania wszystkich przewinie i grzechów, jakich dopu cił si z biegiem czasu w mieszkaniu generała Finka w Przemy lu. Wyobra ał sobie, jak w ostatecznym wywodzie ryknie na skaza ca: „ ałuj za grzechy, synu! Powtarzaj za mn , synu!” I dalej wyobra ał sobie, jak w tej zawszonej, mierdz cej celi rozbrzmiewa b d słowa modlitwy:

450


„Bo e, który zawsze litujesz si i odpuszczasz grzechy, z gł bi serca prosz Ciebie o przebaczenie dla duszy tego ołnierza, której rozkazałe odej z tego wiata na zasadzie wyroku wojennego s du polowego w Przemy lu. Daj temu ołnierzowi, aby nie zakosztował m k piekielnych, lecz by za ywał rado ci wiekuistych.” - Z przeproszeniem, panie feldkurat, siedzi pan ju dobre pi minut jak zar ni ty i zdaje si . e nie ma pan ochoty do gadania. Zaraz wida po panu, e siedzi pan w pace po raz pierwszy. - Ja tu przybyłem - rzekł z wielka powag feldkurat - gwoli pociechy religijnej. - Osobliwa rzecz, e pan feldkurat ci gle co wygaduje o pociesze religijnej. Ja, panie feldkurat, nie czuj si tak dalece na siłach, ebym mógł panu udzieli jakiej takiej pociechy. Ale niech pan si sam pocieszy: pan nie jest pierwszym i ostatnim feldkuratem, który dostał si za kratki. Zreszt , aby rzec prawd , panie feldkurat, ja nie mam adnego daru słowa, ebym mógł komukolwiek udziela pociechy w jego ci kim poło eniu. Spróbowałem tego pewnego razu, ale nie udało mi si . Niech pan si troch przysunie, to panu opowiem. Kiedy mieszkałem przy ulicy Opatovickiej, to miałem koleg Faustyna, od wiernego w hotelu. Był to człowiek bardzo zacny, sprawiedliwy i, mo na rzec, uczynny. Znał wszystkie dziewcz ta z ulicy, a wystarczyło przyj , panie feldkurat, o jakiejkolwiek godzinie w nocy do niego do hotelu i rzec: „Panie Faustynie, potrzebna mi jest panienka” - a on natychmiast jak najsumienniej wypytywał, o co chodzi: blondynka, brunetka, mała, du a, smukła, otyła, Niemka, Czeszka, ydówka, panna, rozwódka, m atka, inteligentna, głupia? - Szwejk przytulił si poufale do kapelana i obejmuj c go ramieniem, mówił dalej: - Dajmy na to, e pan feldkurat powiedziałby: „Prosz o blondynk biedrzat , wdow , bez inteligencji'„ - a po upływie dziesi ciu minut miałby j pan w łó ku razem z metryczk . Feldkuratowi zaczynało by ciepło, ale Szwejk mówił dalej, tul c go do siebie jak matka rodzona: - Rzadko trafił si człowiek tak dbaj cy o uczciwo i moralno , panie feldkurat, jak wy ej wymieniony Faustyn. Od tych kobiet, które str czył i dostarczał panom w pokojach, nie przyj ł ani grosza, a je li czasem która z nich zapomniała si i chciała mu podsun napiwek, to trzeba było widzie , jaki bywał oburzony i jak zaczynał krzycze : „Ty winio jedna, która handlujesz ciałem swoim i dopuszczasz si grzechu miertelnego, nie wyobra aj sobie, e lec na twoich par groszy! Ja nie jestem str czycielem, ty dziewko bezwstydna! Ja wszystko robi tylko przez współczucie dla ciebie, skoro ju upadła tak nisko, eby nie musiała ha b swoj wieci publicznie ludziom w oczy i eby ci w nocy nie zaaresztował patrol i eby nie musiała potem siedzie trzy dni w komisariacie! Przynajmniej odbywa si wszystko w sekrecie i nikt nie potrzebuje wiedzie , e si pu ciła na lekki chleb!” On sobie t moralno wynagradzał na go ciach, bo od tych kobiet nie chciał bra wynagrodzenia jak jaki pastuch. Miał swoj taks : za niebieskie oczy liczył dziesi tk , za czarne pi tna cie grajcarów, a wyliczał wszystko szczegółowo na kawałku papieru, jak si to robi na ka dym rachunku, i przedstawiał go ciowi. Ceny jego były bardzo przyst pne. Za kobiet

451


bez inteligencji przypisywał sobie dodatek dziesi ciu grajcarów, poniewa był przekonany, e takie nieuczone stworzenie ucieszy go cia daleko lepiej ni wykształcona dama. Pewnego razu ku wieczorowi przyszedł do mnie pan Faustyn na ulic Opatovick , ogromnie wzburzony i nieswój, jakby go akurat byli wyci gn li spod deski ochronnej tramwaju elektrycznego i jakby mu przy tej sposobno ci kto ukradł zegarek. Zrazu nic nie mówił, ale wyj ł z kieszeni butelk araku, napił si , podał mnie i mówi: „Pij!” Nie mówili my nic i pili my po kolei. Dopiero gdy butelka była pusta, odezwał si nagle: „Kolego, b d taki dobry i wy wiadcz mi grzeczno . Otwórz okno od ulicy, ja si d na parapecie, ty złapiesz mnie za nogi i zrzucisz mnie z trzeciego pi tra na dół. Ja od ycia nie chc ju niczego, pozostała mi ju tylko ta ostatnia pociecha, e mam zacnego towarzysza, który mnie zgładzi z tego wiata. Ja ju dalej y nie chc , bo mnie, człowieka uczciwego, oskar ono o str czycielstwo jak jakiego pierwszego lepszego gałgana. Nasz hotel jest przecie pierwszorz dny, wszystkie trzy pokojówki i moja ona maj przecie ksi eczki w porz dku i panu doktorowi nie s winne za wizyt ani grosza. Je li masz dla mnie cho troszk przyja ni, zrzu mnie z trzeciego pi tra, udziel mi tej ostatniej pociechy.” Rzekłem mu, eby wi c wygodnie usiadł ma parapecie okna, i zrzuciłem go na ulic . Ale niech si pan feldkurat nic nie boi. Szwejk wlazł na prycz , przy czym poci gn ł za sob feldkurata. - Niech pan patrzy, panie feldkurat, tak go złapałem, i b c! Spu ciłem go na dół całkiem gładko. Szwejk podniósł feldkurata do góry, rzucił go na podłog i podczas gdy wystraszony Martinec wstawał z podłogi, Szwejk mówił obrazowo dalej: - No, widzi pan feldkurat, e nie stało si panu nic złego, a temu panu Faustynowi te si nic nie stało, bo okno mojego mieszkania było niewiele wy ej od ziemi ni ta prycza. Musz doda , e ten pan Faustyn był wstawiony jak si nale y i zapomniał, e mieszkam przy ulicy Opatovickiej na bardzo niskim parterze, a nie na trzecim pi trze jak przed rokiem, kiedym jeszcze mieszkał przy ulicy Krzemencowej, a on bywał u mnie cz stym go ciem. Kapelan spojrzał wzwy ku Szwejkowi, który stoj c na pryczy opowiadał wymachuj c r koma. Biedny Martinec nie wiedział, co zrobi z wariatem, i j kał wystraszony: - Tak, tak, synu kochany, było to niewiele wy ej od ziemi... Mówi c to, wycofywał si powoli ku drzwiom, w które zacz ł raptem wali tak mocno, a przy tym wrzeszcze , e otworzono mu natychmiast. Przez zakratowane okienko Szwejk widział, e feldkurat ucieka jak postrzelony w towarzystwie wartownika i gestykuluje ywo, opowiadaj c o swojej przygodzie. „Teraz zaprowadz go chyba do szpitala dla wariatów” - pomy lał Szwejk, zeskoczył z pryczy i maszeruj c po celi krokiem wojskowym, przy piewywał sobie: Dała mi pier cionek, dała, Ale go nosi nie b d . Zrobi ci ja z niego kul ,

452


A na wiwat strzela b d , Oj, psiama , oj, strzela b d ... Po paru minutach meldowano kapelana u generała Finka. U generała było znowu bardzo wesoło, a w licznym towarzystwie wybitn rol odgrywały dwie uczynne damy, wina i likiery. ród oficerów goszcz cych u generała znajdował si cały komplet porannego s du polowego, prócz owego piechura, który podczas posiedzenia zapalał s dziom papierosy. Kapelan polowy wpłyn ł w to wesołe zebranie niby jaki upiór z bajki. Był blady, wzburzony i pełen takiego dostoje stwa, jak człowiek, który jest wiadom, e spoliczkowany został całkiem niewinnie. Generał Fink, który w ostatnich czasach spoufalał si z kapelanem coraz bardziej, poci gn ł go ku sobie na kanap i głosem przepitym pytał: - Co tobie, pociecho duchowna? Jedna z wesołych dam rzuciła w feldkurata papierosem. - Pij, pociecho religijna - rzekł jeszcze generał Fink podaj c felkuratowi zielony kielich z krzepi cym napojem. Poniewa Martinec nie zabierał si do picia, generał zacz ł go poi własnor cznie i gdyby pojony nie był po piesznie łykał, to generał pochlapałby go całego alkoholem. Dopiero potem nast piło przepytywanie, jak te tam poszło z pociech religijn . Kapelan wstał i głosem pełnym tragizmu rzekł: - Oszalał. - W takim razie musiała to by znakomita pociecha religijna - roze miał si generał, po czym wszyscy wybuchn li straszliwym miechem, a obie damy znowu zacz ły rzuca w feldkurata papierosami. Na ko cu stołu siedział major, a poniewa mocno przebrał miark , wi c chwilami podrzemywał. Teraz zbudził si ze swojej apatii, do dwóch kieliszków od wina nalał szybko jakiego likieru, ród krzeseł utorował sobie drog ku kapelanowi i oszołomionego sług bo ego zmusił do wypicia z nim bruderszaftu. Potem wrócił na swoje miejsce i podrzemywał dalej. Po tym bruderszafcie wypitym z majorem feldkurata omotały sidła diabelskie, a szatan kusił go cał bateri butelek, spojrzeniami i u miechami wesołych dam, które rozło yły nogi na stole, tak e na biedaka szczerzył z by sam Belzebub zaczajony w koronkach. Do ostatniej chwili nie tracił on wiadomo ci, e chodzi tu o jego dusz i e jest m czennikiem. W takich oto rozmy laniach pogr ył si kapelan, gdy dwaj słu cy pana generała nie li go do jednego z odległych pokojów na kanap . Mówił do nich: - Smutny to wprawdzie, ale wzniosły zarazem widok roztacza si przed oczyma waszymi, gdy sercem czystym i skupionym wspomina zaczniecie o tych niezliczonych i wsławionych ofiarnikach, którzy dla wiary ponie li niesłychane udr ki, a powszechnie znani s pod nazw m czenników. Na mnie widzicie, e człowiek mo e si czu wy szym ponad wszelkie cierpienie, albowiem w sercu go ci prawda i cnota, które s puklerzem przed najstraszliwszym cierpieniem i por k sławnego zwyci stwa.

453


W tej chwili odwrócono go twarz ku cianie, a feldkurat zasn ł natychmiast. Sen miał niespokojny. niło mu si , e w dzie wykonywa czynno ci kapelana, a wieczorem jest od wiernym w hotelu zamiast Faustyna, którego Szwejk str cił z wysoko ci trzeciego pi tra. Ze wszystkich stron posyłano na niego skargi do generała, e zamiast blondynki przyprowadził go ciowi brunetk , zamiast rozwódki i inteligentnej damy dostarczył wdow bez inteligencji. Rano zbudził si spocony jak mysz, w oł dku miał istne piekło i ci gle mu si zdawało, e jego proboszcz na Morawach jest w porównaniu z nim aniołem.

454


Rozdział 27 SZWEJK WRACA DO SWOJEJ KOMPANII MARSZOWEJ Ów major, który wczoraj przed południem w czasie posiedzenia s du pełnił obowi zki audytora w sprawie Szwejka, był tym samym panem, który u generała Finka pił bruderszaft z feldkuratem i podrzemywał w fotelu. Pewne było tylko to jedno, e nikt nie wiedział, kiedy i jak major wyszedł w nocy od generała. Wszyscy znajdowali si w takim stanie, e nikt nie zauwa ył jego nieobecno ci, a generał był ju tak dalece pijany, e nie wiedział, kto do niego mówi. Ju ze dwie godziny majora nie było w towarzystwie, ale generał pomimo to podkr cał w sa, u miechał si głupawo i wołał: - Doskonale powiedziane, panie majorze! Rano nie mo na było pana majora nigdzie znale . Płaszcz jego wisiał w przedpokoju, szabla była na wieszaku, brakowało tylko czapki oficerskiej. Przypuszczano, e mo e zasn ł w którym z ust pów i przeszukano je wszystkie, ale nigdzie go nie znaleziono. Zamiast niego znaleziono na drugim pi trze pewnego pi cego porucznika, nale cego do towarzystwa pana generała. Spał kl cz c, pochylony nad klozetem, albowiem sen zmorzył go w chwili, gdy wymiotował. Major przepadł jak kamie wrzucony w wod . Ale gdyby kto zajrzał przez zakratowane okno do izby, w której siedział Szwejk, to zobaczyłby, e pod rosyjskim płaszczem wojskowym pi na pryczy dwie osoby, bo spod płaszcza wygl dały dwie pary butów. Buty z ostrogami były własno ci majora, bez ostróg - Szwejka. Obaj le eli przytuleni do siebie jak koci ta. Szwejk trzymał łap pod głow majora, a major obejmował Szwejka za biodro, tul c si do niego jak szczeni do suki. Nie było w tym nic osobliwego. Pan major u wiadomił sobie po prostu swoje obowi zki. Zdarzyło wam si chyba nieraz, e siedzieli cie z kim i pili cie przez cał noc a do południa drugiego dnia, a tu raptem towarzysz wasz zrywa si , chwyta si za głow i woła: „Jezus Maria, o godzinie ósmej miałem by w biurze!” Jest to tak zwany atak obowi zkowo ci, który zdaje si by zjawiskiem szcz tkowym wyrzutów sumienia i wybucha najniespodziewaniej. Człowieka, który dostanie takiego szlachetnego ataku, nic nie zdoła odwie od tego wi tego przekonania, e koniecznie musi on wynagrodzi swoje zaniedbanie w obowi zkach słu bowych. Ofiarami takiego ataku s owe postaci bez kapeluszy, które wo ni w urz dach zatrzymuj po korytarzach i układaj w swoich izdebkach słu bowych na kanapkach, eby si przespały. Podobnego ataku dostał tak e pan major. Gdy przebudził si w fotelu przy stole, przyszło mu na my l, e natychmiast musi przesłucha Szwejka. Ten napad obowi zkowo ci urz dowej wyłonił si w jego wiadomo ci tak niespodziewanie i miał skutek tak szybki i zdecydowany, e nikt nie zwrócił uwagi, gdy si pan major oddalał.

455


Natomiast tym realniej poczuli obecno majora wszyscy pełni cy słu b w areszcie wojskowym. Major wpadł do aresztu jak bomba. Sier ant pełni cy słu b spał przy stole, a wszyscy wartownicy dokoła niego podrzemywali w najró niejszych pozycjach. Major, w czapce na bakier, narobił takiego piekła, e wszystkim od razu odechciało si ziewa , a twarze ołnierzy nabrały wyrazu takiego osobliwego grymasu, e majorowi wydawało si , i to nie ołnierze spogl daj ku niemu, ale stado miej cych si małp. Walił pi ci w stół i ryczał na sier anta: - Wy, niedoł go jeden! Czy nie mówiłem wam ju tysi c razy, e wasi szeregowcy to zafajdana wi ska banda?! - Zwracaj c si do wystraszonych piechurów ryczał: - ołnierze! Z waszych oczu bije bałwa stwo, nawet gdy picie, a gdy was zbudzi ze snu, to macie, wy draby, takie miny, jakby ka dy z was ze arł wagon dynamitu! Wygłosił nast pnie długie i dobitne kazanie o obowi zkach ołnierzy na warcie i wreszcie kazał sobie natychmiast otworzy cel , w której siedział Szwejk, bo musi podda delikwenta przesłuchaniu. W taki wi c sposób dostał si pan major w nocy do celi Szwejka. Przyszedł do niego w takim stanie, gdy wszystko, jak to si mówi, ule ało si w nim. Ostatnim jego wybuchem był rozkaz, aby mu oddano klucze aresztu. Sier ant zastrzegł si przeciwko temu jakim ostatnim rozpaczliwym przypomnieniem sobie swoich obowi zków, co na majorze wywarło wra enie wprost ogromne i oszałamiaj ce. - Ach, ty zafajdana wi ska bando - krzyczał na dziedzi cu nauczyłbym ja was moresu, gdyby cie mi oddali klucze! - Posłusznie melduj - odpowiedział sier ant - e jestem obowi zany zamkn pana majora razem z delikwentem i dla bezpiecze stwa pa skiego postawi przy drzwiach wartownika. Gdy pan major b dzie chciał wyj , raczy zapuka do drzwi. - Ty głuptaku jeden - rzekł major - ty pawianie, wielbł dzie, my lisz mo e, e ja si boj głupiego aresztanta, eby mi miał przystawia stra , gdy go b d przesłuchiwał? Donnerwetter Sakrament, zamknijcie mnie w jego celi i wyno cie si na zbity łeb! W niszy nad drzwiami w okratowanej latarni kopciła lampka naftowa z przykr conym knotem i dawała zaledwie tyle wiatła, e major z trudem dostrzegł przebudzonego Szwejka, który cierpliwie czekał stoj c na baczno koło pryczy, co to b dzie z tej nocnej wizyty. Szwejk przypomniał sobie, e najlepiej b dzie zło y panu majorowi raport, i z ra n słu bisto ci zawołał: - Posłusznie melduj , panie majorze, jeden aresztowany szeregowiec, a poza tym nic si nie stało. Major zapomniał nagle, po co tu przyszedł, wi c rzekł tylko: - Spocznij! Gdzie masz tego aresztowanego szeregowca? - Posłusznie melduj , panie majorze, e to ja nim jestem - dumnie odpowiedział Szwejk.

456


Ale major nie przyj ł do wiadomo ci tej odpowiedzi, bo wino i likiery pana generała dokonywały w jego mózgu ostatecznej reakcji. Ziewn ł tak straszliwie, e ka dy cywil przy takim ziewni ciu byłby sobie wywichn ł szcz k . U majora owo ziewni cie przerzuciło si jakim osobliwym skojarzeniem w te o rodki mózgu, w których człowiecze stwo przechowuje dar piewu. Zwalił si z mił swobod na prycz Szwejka i głosem, jaki wydaje poder ni te prosi , zacz ł piewa : O Tannenbaum! O Tannenbaun, Wie schön sind deine Blätter! Powtórzył to kilka razy, wpl tuj c do słów pie ni niezrozumiałe skrzeki. Nast pnie przewrócił si na wznak niby mały nied wiadek, skulił si i natychmiast zacz ł chrapa . - Panie majorze - budził go Szwejk - posłusznie melduj , e pana oblez wszy. Ale nie zdało si to na nic. Major spał jak zabity. Szwejk spojrzał na niego okiem tkliwym i rzekł: - No to pij, ty pijanico. Przykrył pi cego płaszczem, a pó niej poło ył si koło niego i tak ich, przytulonych do siebie, rano znale li. Około godziny dziewi tej, gdy ju z wielkim zaniepokojeniem szukano majora, Szwejk zlazł z pryczy i uznał za wła ciwe zbudzi swego przygodnego towarzysza. Potrz sn ł nim kilka razy bardzo energicznie, zdj ł z niego rosyjski płaszcz wojskowy i wreszcie major opami tał si tak dalece, e usiadł na pryczy i patrz c bł dnymi oczyma na Szwejka, starał si zrozumie , co si wła ciwie stało. - Posłusznie melduj , panie majorze - rzekł Szwejk - e ju par razy przychodzili tu ludzie ze stra y, eby si przekona , czy pan jeszcze yje. Dlatego pozwoliłem sobie zbudzi pana w tej chwili, bo nie wiem, jak długo sypia pan zazwyczaj, i boj si , eby pan czasem nie zaspał czego. W browarze w Uhrzinievsi był pewien bednarz, który sypiał zawsze do godziny szóstej rano, ale gdy zaspał, cho by tylko o kwadrans, to ju potem spał do samego południa i powtarzał to tak długo, a go wyrzucono z browaru, w którym pracował. Otó ten bednarz ze zło ci, e został wyrzucony z roboty, dopu cił si obrazy Ko cioła i jednego z członków naszego domu panuj cego. - Ty by idiota, prawda? - rzekł major z akcentem zrezygnowanej rozpaczy, poniewa głow po wczorajszej pijatyce miał jak szkopek i w aden sposób nie znajdował jeszcze odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób znalazł si w areszcie, dlaczego szukali go wartownicy i dlaczego ten drab, który przed nim stoi, wygaduje takie głupstwa, co to ani przypi ł, ani przyłatał. Wszystko to wydawało mu si bardzo dziwne. Niejasno przypominał sobie, e ju raz w nocy tu był, ale po co? - Ja tutaj w nocy ju by ? - pytał Szwejka z uczuciem niepewno ci. - Wedle rozkazu, panie majorze - odpowiedział Szwejk - i o ile zrozumiałem pa skie słowa, pan major przybył tutaj, eby mnie zbada . Wtedy majorowi poja niało w głowie, spojrzał po sobie i poza siebie, jakby czego szukał. - Niech pan si o nic nie niepokoi, panie majorze - rzekł Szwejk. - Zbudził si pan akurat w takim samym stanie, w jakim pan tu przyszedł. Płaszcza pan nie miał i szabli tak e nie, tylko czapk . Czapka le y tam oto, bo

457


musiałem j poło y na bok, eby pan jej sobie nie pogniótł; chciał pan poło y si na niej, a galowa czapka oficerska jest jak cylinder. Wyspa si w cylindrze umiał tylko niejaki pan Karderaz w Lodienicy. Wyci gn ł si w gospodzie na ławie, poło ył sobie cylinder pod głow - bo on piewał po pogrzebach i ubierał si na swoje wyst py od wi tnie - zasugestionował si , e nie wolno mu go pognie , i przez cał noc le ał tak jako osobliwie, e nie tylko cylindrowi to nie zaszkodziło, ale w dodatku mu pomogło, bo jak si przewracał w nocy z boku na bok, to go przy tym swoimi włosami tak delikatnie szczotkował, a go zupełnie wyglansował. Major, który oprzytomniał zupełnie i zdawał sobie spraw , co i jak si stało, nie przestawał spogl da na Szwejka okiem t pym i powtarza raz za razem: - Ty mocno głupi, prawda? Ja tutaj by , a teraz ja st d i . Wstał, podszedł ku drzwiom i zakołatał. Zanim przyszli mu otworzy , rzekł do Szwejka: - Je li telegram nie przyj , e ty jeste ty, to ty wisie ! - Serdecznie dzi kuj - rzekł Szwejk. - Ja wiem, panie majorze, e pan ma wielkie staranie o mnie, ale o ile si zdarzyło, e na pryczy złapał pan jedn czy drug wesz, to niech pan b dzie przekonany, e je li wesz jest malutka i ma zadeczek ró owawy, to to jest samczyk, a je li jest to tylko jedna wesz i nie znajdzie si druga, taka długa i szara z ró owymi pr kami na brzuszku, no to dobrze, w przeciwnym razie b dzie to niezawodnie parka, a trzeba doda , e to paskudztwo mno y si niesłychanie szybko i łatwo, szybciej ni króliki. - Lassen Sie das! - rzekł major zgn biony, gdy mu otwierano drzwi. Na odwachu nie robił ju adnych scen, głosem spokojnym polecił, eby mu sprowadzono doro k , i podczas gdy doro ka turkotała po n dznym bruku Przemy la, major my lał tylko o jednym, e mianowicie delikwent jest idiot pierwszej klasy, ale e najniezawodniej b dzie to niewinne bydl . Co za do niego, majora, to nie pozostaje mu nic innego, tylko zastrzeli si natychmiast po powrocie do domu albo te posła do generała po płaszcz i po szabl i wyk pa si w miejskiej ła ni, a po k pieli wst pi do winiarni Volgrubera, poprawi sobie apetyt, a wieczorem telefonicznie zamówi bilet na przedstawienie do teatru miejskiego. Zanim dojechał do swego mieszkania, zdecydował si na k piel. W mieszkaniu czekała na niego miła niespodzianka. Przybył akurat w por ... W sieni przed jego mieszkaniem stał generał Fink trzymaj c za kark pucybuta, potrz sa nim z całej siły i ryczał na niego: - Gdzie podziałe swego majora, bydl jedno? Gadaj mi, psie parszywy! Ale pies parszywy nic nie mówił, bo jego twarz siniała coraz bardziej, w miar jak pan generał go dusił. Major przy wej ciu do sieni natychmiast spostrzegł, e nieszcz sny pucybut trzyma mocno pod pach jego płaszcz i szabl , które najwidoczniej przyniósł z przedpokoju pana generała. Scena ta zacz ła majora ywo bawi , wi c stan ł w półotwartych drzwiach i przygl dał si cierpieniu swego wiernego sługi, który ju dawno stał mu ko ci w gardle za ró ne gałga stwa.

458


Generał na chwil wypu cił z r k zsiniałego pucybuta, ale tylko na to, aby wyj z kieszeni depesz , któr nast pnie pocz ł tłuc biednego sług po twarzy i po ustach krzycz c w kółko: - Gdzie masz swego majora, ty bydl , gdzie masz swego majora-audytora, ty psie, aby mu mógł wr czy telegram urz dowy?! - Jestem! - zawołał major Derwota od progu, bo kombinacja słów: „majoraudytor” i „telegram” przypomniała mu natychmiast o pewnych jego obowi zkach. - Aha! - zawołał generał Fink. - Ty wracasz? W akcentach tego pytania było tyle zło liwo ci, e major nie odpowiedział i stał nie wiedz c, co z sob zrobi . Generał poprosił go do pokoju, a gdy usiedli przy stole, rzucił mu na stół pomi ty telegram, którym bił po twarzy słu cego, i głosem tragicznym rzekł: - Czytaj! To twoja sprawka! Podczas gdy major odczytywał telegram, generał powstał z krzesła, latał po pokoju, przewracaj c krzesła i stołki, i wrzeszczał: - A ja go jednak powiesz ! Telegram był tej tre ci: „Szeregowiec Józef Szwejk, ordynans 11 kompanii marszowej, zgin ł dnia 16 bm. podczas marszu na Chyrów-Felsztyn przy spełnianiu obowi zków kwatermistrza. Natychmiast dostarczy Szwejka do dowództwa brygady w Wojałyczu.” Major otworzył szuflad , wyj ł z niej map i zamy lił si nad faktem, e Felsztyn znajduje si o 40 kilometrów od Przemy la na południowym wschodzie. Powstawała zagadka, w jaki sposób szeregowiec Szwejk zdobył rosyjski mundur w miejscu oddalonym o 150 kilometrów od frontu, skoro pozycje ci gn si na linii Sokal-Turze-Kozłów. Gdy major zakomunikował o tym generałowi i pokazał mu na mapie miejsce, gdzie Szwejk przepadł przed kilku dniami, jak to wynikało z telegramu, generał ryczał jak byk, poniewa zdawał sobie spraw , e wszystkie jego nadzieje co do s du polowego rozpływaj si wniwecz. Podszedł do telefonu, poł czył si z wartowni i wydał rozkaz, aby natychmiast przyprowadzono do jego mieszkania aresztanta Szwejka. Zanim rozkaz mógł zosta wykonany, generał, kln c straszliwie raz za razem, dawał upust swej w ciekło ci, e dał si przegada majorowi i nie powiesił Szwejka bez jakiegokolwiek telegrafowania i ledztwa. Major oponował i mówił co o tym, e prawo i sprawiedliwo to dwa filary ładu. Mówił w ogóle bardzo ładnie, układaj c zdania w krasomówcze okresy, o sprawiedliwych s dach, o mordach s dowych i w ogóle o wszystkim mo liwym, co mu lina przynosiła na j zyk, albowiem po wczorajszej pijatyce miał straszliwy katzenjammer i musiał si wygada . Gdy wreszcie przyprowadzono Szwejka, major za dał od niego wyja nienia, w jaki sposób koło Felsztyna zdobył rosyjski mundur. Szwejk opowiedział wszystko w sposób nale yty i poparł opowiadanie kilku przykładami z ycia własnego i z ycia ludzkiego w ogóle. Gdy nast pnie major zapytał go, dlaczego nie powiedział tego natychmiast przy przesłuchiwaniu i na

459


s dzie, Szwejk odpowiedział, e go o to nikt nie pytał, w jaki sposób zdobył rosyjski mundur, ale e wszystkie pytania brzmiały: „Przyznajecie si , e cie si dobrowolnie i bez czyjegokolwiek nacisku przebrali w mundur rosyjski?” Poniewa przebrał si dobrowolnie, wi c mógł tylko powiedzie : „Tak jest, istotnie, owszem, niew tpliwie.” Dlatego te z oburzeniem odrzucił oskar enie s du, e zdradził najja niejszego pana. - Ten chłop jest sko czonym idiot - rzekł generał do majora. - Kto słyszał eby si przebiera na grobli stawu w mundur jakiego rosyjskiego je ca czy diabli wiedz kogo, dosta si do aresztu i do szeregów je ców rosyjskich! Taka rzecz mo e si zdarzy tylko idiocie. - Posłusznie melduj - odezwał si Szwejk - e ja sam spostrzegam u siebie nieraz oznaki idiotyzmu, osobliwie ku wieczorowi... - Milcz, ty o le - rzekł do niego major i zwracaj c si do generała zapytał, co wobec tego ma zrobi ze Szwejkiem. - A niech go sobie sami wieszaj w jego brygadzie! - zadecydował generał. Po upływie godziny eskorta prowadziła Szwejka na dworzec dla odtransportowania go do sztabu brygady w Wojałyczu. W areszcie zostawił Szwejk po sobie mał pami tk , a mianowicie powypisywał dokładnie patykiem na cianie w trzech kolumnach wszystkie zupy, sosy i potrawy, jakie jadał jako cywil. Miał to by niezawodnie protest przeciw temu, e w przeci gu 24 godzin od chwili aresztowania nie dostał nic do jedzenia. Razem ze Szwejkiem w drowało do brygady takie pismo: „Na zasadzie telegramu nr 469 dostarcza si szeregowca Józefa Szwejka, zbiegłego z 11 kompanii marszowej, dla dalszego post powania w brygadzie.” Eskorta Szwejka, składaj ca si z czterech szeregowców, reprezentowała kilka narodów: był w niej Polak, W gier, Niemiec i Czech, ten ostatni był frajtrem i dowódc eskorty. Wobec aresztanta-ziomka strasznie zadzierał nosa i dawał mu odczu swoje wysokie stanowisko i swoj pot g . Gdy mianowicie na dworcu Szwejk wyraził yczenie, aby mu zezwolono wysiusia si , frajter odpowiedział w sposób wielce grubia ski, e si wyszczy, gdy przyb dzie do brygady. - Dobrze - odpowiedział Szwejk - ale prosz mi da to o wiadczenie na pi mie, bo gdy mi p knie p cherz, niech b dzie wiadomo, komu to zawdzi czam. Od tego jest prawo, panie frajter. Frajter, parobek od wołów, przeraził si nie na arty i dlatego na dworcu cała eskorta w sposób uroczysty prowadziła Szwejka do ust pu. Frajter w ogóle w ci gu całej podró y wywierał wra enie człowieka brutalnego i nadymał si tak okropnie, jakby jutro miał zosta co najmniej dowódc korpusu. Gdy siedzieli w poci gu na linii Przemy l-Chyrów, rzekł Szwejk: - Panie frajter, gdy spogl dam na pana, to zawsze przypominam sobie tego frajtra Bozb , który słu ył sobie onego czasu w Trydencie. Gdy mianowano go frajtrem, zacz ł raptem ty i p cznie . Twarz mu nabrzmiała, a brzuch tak nap czniał, e nazajutrz po nominacji nie mógł si zmie ci w skarbowych spodniach. Ale najgorsze było to, e zacz ł jednocze nie rosn . Wi c go wsadzono do lazaretu, a doktor pułkowy powiedział, e takie rzeczy dziej si ze wszystkimi frajtrami, bo ka dy z nich po awansie zaczyna p cznie . Zrazu nadm

460


si mocno, ale niektórzy wracaj rychło do zdrowia. Lecz z tym frajtrem Bozb to był przypadek zgoła osobliwy i ci ki: omal e nie p kł, bo nadymanie rzuciło mu si od gwiazdek na p pek. eby go uratowa , trzeba było odpru mu te gwiazdki, i mój frajter znowu spłaszczył si . Od tej chwili Szwejk daremnie usiłował utrzyma z frajtrem jak tak rozmow i wyja ni mu po przyjacielsku, dlaczego mówi si powszechnie, e frajter jest nieszcz ciem kompanii. Frajter nie odpowiadał na to wcale i tylko czynił jakie ciemne pogró ki, e po przybyciu do brygady odechce si komu robi głupie uwagi. Jednym słowem, ziomek nie okazał nale ytej przyja ni, a gdy Szwejk zapytał go, sk d pochodzi, odpowiedział, e mu nic do tego. Ale Szwejk nie ust pował i na wszelki sposób usiłował nawi za z nim rozmow . Opowiadał, e nie pierwszy raz jest eskortowany, ale e zawsze bywało wesoło przy takiej sposobno ci i e był z eskort w dobrej przyja ni. Frajter milczał i nie odpowiadał, za Szwejk wywodził: - Tak mi si wydaje, panie frajter, e musiało pana spotka na wiecie jakie nieszcz cie, skoro pan tak nagle zaniemówił. Znałem sporo smutnych frajtrów, ale takiej kupki nieszcz cia jak pan, panie frajter, z wielkim przeproszeniem, jeszcze nigdy nie widziałem. Niech mi si pan zwierzy ze swej udr ki, a by mo e, i zdołam poradzi , poniewa ołnierz, którego prowadz pod eskort , miewa zawsze daleko wi ksze do wiadzenie ni ci, co go pilnuj . Albo wiecie co, panie frajter, eby nam si nie nudziło, niech pan opowie co ciekawego, cho by o tym, jaka w pa skich stronach jest okolica, czy du o tam jest stawów, czy te mo e znajduje si tam jaka ładna ruina oraz czy do tej ruiny nie jest przywi zana jaka ciekawa legenda. - Mam tego do ! - wrzasn ł frajter. - No to szcz liwy z pana człowiek - rzekł Szwejk - bo inny nigdy niczego nie ma dosy . Frajter pogr ył si w milczeniu i tylko rzekł proroczym, ponurym głosem: - W brygadzie powiedz ci wi cej, ni b dziesz pragn ł, a ja nie my l wdawa si z tob . Eskortuj cy w ogóle nie byli zbyt weseli. W gier rozmawiał z Niemcem w sposób wysoce oryginalny, bo z j zyka niemieckiego znał tylko dwa słowa: „jawohl” i „was”. Gdy Niemiec mówił mu o czym , to Madziar kiwał głow i mówił: „Jawohl”. A gdy Niemiec milkł, to Madziar przerywał mu pytaniem: „Was?” I wtedy Niemiec zaczynał opowiadanie na nowo. Polak z eskorty trzymał si arystokratycznie na uboczu, na nikogo nie zwracał uwagi i bawił si na własn r k , smarcz c w podłog przy pomocy dwóch palców i rozcieraj c smarki kolb karabinu, po czym kolb zr cznie ocierał o spodnie i od czasu do czasu mruczał pod nosem: „ wi ta Panienko!” - Niewiele si nagadasz - rzekł do niego Szwejk. - Na Boisku mieszkał w suterenie niejaki stró Machaczek, który umiał si wysmarka na okno i tak zr cznie rozmaza smarki, e z tego powstawał obraz Libuszy przepowiadaj cej sław Pragi. Ale za ka dy swój obraz dostawał od ony takie stypendium, e g b miał jak szaflik. Nie dał si wszak e zastraszy i ci gle si w sztuce swojej doskonalił. Była to jego jedyna uciecha.

461


Polak nie odpowiedział mu na to i wreszcie cała eskorta pogr yła si w gł bokim milczeniu, jakby jechała na pogrzeb i z pietyzmem rozmy lała o nieboszczyku. Poci g zbli ał si do sztabu brygady w Wojałyczu. Tymczasem w sztabie brygady zaszły pewne powa ne zmiany. Kierownictwo sztabu brygady oddane zostało pułkownikowi Gerbichowi. Był to pan posiadaj cy wielkie zdolno ci wojskowe, które wlazły mu w nogi w postaci podagry. Miał wszak e w ministerstwie wielce wpływowe osoby, które zdziałały, e nie musiał podawa si do dymisji, ale szwendał si po ró nych sztabach wi kszych formacji wojskowych, pobierał dodatki słu bowe i pozostawał tak długo na miejscu, dopóki w czasie ataku podagry nie zrobił jakiego głupstwa. Potem translokowali go gdzie indziej, a translokacja taka była zawsze awansem. Z oficerami przy obiedzie nie mówił zazwyczaj o niczym innym, tylko o swoim spuchni tym du ym palcu u nogi, od czasu do czasu przybierał rozmiary wprost gro ne, tak e jego wła ciciel musiał nosi but specjalnie du y. Przy jedzeniu najmilsz jego przyjemno ci było opowiadanie o tym, jak ten palec ropieje i wilgnie i jak ta wilgo w wacie przypomina skisły rosół. Tote cały korpus oficerski, gdy pana pułkownika przenoszono na inne miejsce, egnał si z nim zawsze z najszczerszym zadowoleniem. Ale poza tym był to pan wielce lojalny i wzgl dem oficerów ni szych stopni zachowywał si z wielk przyja ni , opowiadaj c im niekiedy, ile to dobrych rzeczy zjadł i wypił, zanim dostał podagry. Gdy Szwejka odstawiono do brygady i według rozkazu dy urnego oficera zaprowadzono z odpowiednimi papierami do pułkownika Gerbicha, siedział u niego w kancelarii podporucznik Dub. Przez tych kilka dni, jakie upłyn ły od marszu na Sanok-Sambor, podporucznik Dub prze ył znowu nie lada przygod . Za Felsztynem mianowicie spotkała 11 kompania marszowa transport koni, które odstawiono do pułku dragonów w Sadowej Wi ni. Podporucznik Dub sam nie wiedział, jak to si stało, do , e chciał pokaza porucznikowi Lukaszowi, jak on umie je dzi , wskoczył na jakiego konia, a ten pop dził ze swoim przygodnym je d cem i znikł z nim w dolinie potoku, gdzie potem znaleziono podporucznika Duba solidnie tkwi cego w g stym moczarze. Najzr czniejszy ogrodnik nie umiałby zaflancowa go tak dobrze. Gdy przy pomocy sznurów wyci gni to go z tego bagna, podporucznik nie skar ył si na nic, tylko z cicha poj kiwał, jakby konał. W takim stanie odstawiono go do lazaretu przy sztabie brygady. Po kilku dniach odzyskał przytomno , tak i lekarz o wiadczył, e jeszcze dwa lub trzy razy ka e wysmarowa mu plecy i brzuch jodyn , a potem miało mo e rozpocz na nowo słu b w swoim oddziale. I oto teraz podporucznik Dub siedział u pułkownika Gerbicha i obaj opowiadali sobie o najró niejszych chorobach. Gdy podporucznik ujrzał Szwejka, krzykn ł głosem wielkim, bowiem było mu ju wiadomo o tajemniczym znikni ciu jego w okolicach Felsztyna. - Aha, mamy ci nareszcie! Niejeden idzie w wiat jako gałgan, a powraca jako bestia. I ty jeste taka bestia.

462


Dla cisło ci trzeba doda , e podporucznik Dub w czasie swojej przygody doznał lekkiego wstrz su mózgu i dlatego nie nale y si dziwi , e podchodz c do Szwejka, przemawiał wierszem i wzywał Boga do walki z nim: - Wzywam Ci , Ojcze, patrz, dymem otulaj mnie grzmi ce działa, straszliwa leci ze wistem strzała nad głow , o władco bitew, Ojcze, wzywam Ci , aby sprowadził kiesk na tego tutaj łobuza... Gdzie ty si włóczył, gałganie? Jaki to mundur masz na sobie? A doda jeszcze trzeba, e pułkownik, dotkni ty podagr , wszystko w swojej kancelarii miał urz dzone bardzo demokratycznie i był demokrat , je li akurat nie trapiła go podagra. Do kancelarii jego przybywały wszelkie mo liwe szar e, aby słucha jego pogl dów na opuchły palec z wypocinami o zapachu skisłego rosołu wołowego. W czasie gdy pułkownik Gerbich nie miewał ataków, w kancelarii jego bywało bardzo wesoło. Przesiadywali u niego ró ni oficerowie, bo pułkownik był bardzo miły, gdy go nie dr czyła choroba, lubił gaw dzi i cieszył si , gdy miał dokoła siebie du o słuchaczy, których raczył lepkimi anegdotami. Jemu sprawiało to wielk uciech , a słuchaczy bawiło, e opowiadano im kawały, które były w obiegu jeszcze za generała Laudona. Słu ba pod pułkownikiem Gerbichem była w takich czasach bardzo lekka, ka dy robił, co mu si ywnie podobało, a gdziekolwiek przydzielony został Gerbich, tam kradzie e i oszustwa były na porz dku dziennym, o czym wszyscy dobrze wiedzieli. Tak e i w tej chwili razem ze Szwejkiem wtłoczyło si do kancelarii pułkownika mnóstwo najró niejszych szar , bo wszyscy byli ciekawi, co si b dzie działo. Pułkownik tymczasem odczytywał pismo do sztabu brygady, wykoncypowane przez majora w Przemy lu. Za podporucznik Dub dalej prowadził rozmow ze Szwejkiem swoim zwykłym miłym sposobem, wywodz c: - Ty mnie jeszcze nie znasz, ale jak mnie poznasz, to zdr twiejesz ze strachu. Pułkownik odczytywał pismo majora i baraniał coraz bardziej, bo pismo to było niew tpliwie dyktowane pod wpływem trwaj cego jeszcze zatrucia alkoholem. Pomimo to pułkownik był w dobrym usposobieniu, poniewa wczoraj i dzisiaj wolny był od swoich przykrych bólów, a jego obrzmiały palec zachowywał si przyzwoicie jak baranek. - Wi c co cie wła ciwie spłatali? - zapytał Szwejka tonem tak uprzejmym, e a podporucznika Duba ukłuło co w okolicy serca. Nie wytrzymał i odpowiadał za niego: - Szeregowiec ten - przedstawiał pułkownikowi Szwejka - udaje idiot , eby swoim idiotyzmem przesłania niezliczone gałga stwa. Nie znam, oczywi cie, tre ci dostarczonego panu pisma, ale jestem przekonany, e drab dopu cił si czego na wi ksz skal . Gdyby pan pozwolił, panie pułkowniku, abym si zapoznał z tre ci tego pisma, to niezawodnie mógłbym panu udzieli cennych wskazówek, jak z nim nale y post pi . - A zwracaj c si do Szwejka rzekłpo czesku: - Skracasz mi ycie czy nie?

463


- Skracam - odpowiedział Szwejk z dostoje stwem. - Niech pan słucha, panie pułkowniku - mówił dalej podporucznik Dub. - Nie mo na go o nic zapyta , w ogóle nie mo na z nim rozmawia . Wreszcie musi kosa natkn si na kamie . Trzeba go ukara przykładnie. Pan pozwoli, panie pułkowniku... Podporucznik Dub zabrał si do odczytywania pisma przysłanego z Przemy la, a gdy je odczytał, zwrócił si do Szwejka i zawołał uradowany: - Teraz koniec z tob ! Gdzie podział mundur pa stwowy? - Zostawiłem go koło stawu na grobli, kiedym sobie przymierzał te gałgany, co je mam na sobie. Chciałem wiedzie , jak si rosyjskim ołnierzom chodzi w takich uniformach - odpowiedział Szwejk. - Wła ciwie nie idzie o nic innego, tylko o omyłk . Szwejk zacz ł opowiada podporucznikowi Dubowi, ile udr k prze ył z powodu tej swojej omyłki, a gdy sko czył opowiadanie, podporucznik Dub rykn ł na niego: - Teraz dopiero mnie poznasz! Wiesz ty, co to znaczy roztrwoni maj tek pa stwowy? Wiesz ty, co to znaczy zgubi w czasie wojny mundur? - Posłusznie melduj , e wiem, panie lejtnant - odpowiedział Szwejk. - Gdy ołnierz zgubi stary mundur, to musi wyfasowa nowy. - Jezus Maria! -zawołał podporucznik Dub. - Ach, ty o le, ty zwierz nieokrzesane, tak długo b dziesz ze mn igrał, e po wojnie b dziesz sto lat dosługiwał. Pułkownik Gerbich, który dotychczas siedział spokojnie i roztropnie za stołem, skrzywił si nagle w sposób straszliwy, bowiem jego dotychczas spokojny palec u nogi z łagodnego i spokojnego baranka przemienił si raptem w rycz cego tygrysa, w pr d elektryczny o napi ciu 600 wolt, w członek ciała mia d ony ci kim młotem. Pułkownik machn ł tylko r k i rykn ł straszliwym głosem człowieka pieczonego na wolnym ogniu: - Wszyscy won! Podajcie mi rewolwer! Otoczenie pułkownika znało ju te napady i dlatego wszyscy rzucili si ku drzwiom zabieraj c tak e Szwejka, którego wartownicy wlekli za sob na korytarz. Jedynie podporucznik Dub pozostał w kancelarii i w chwili, która wydała mu si stosowna, by przysłu y si Szwejkowi, rzekł do krzywi cego si pułkownika: - Pozwalam sobie zwróci uwag pana pułkownika, e człowiek ten... Pułkownik miaukn ł i rzucił w podporucznika kałamarzem, po czym dopiero wystraszony podporucznik Dub zasalutował i znikł za drzwiami, mówi c: - Według rozkazu, panie pułkowniku. Długo potem odzywał si w kancelarii ryk pułkownika przeplatany wyciem, a wreszcie nastała cisza. Palec pułkownika przemienił si najnieoczekiwaniej znowu w łagodnego baranka, atak podagry min ł, pułkownik zadzwonił i rozkazał przyprowadzi Szwejka. - Wi c o co ci wła ciwie chodzi? - zapytał tak uprzejmie, jakby wszystkie udr ki wiata spadły z niego raz na zawsze, i było mu teraz błogo i słodko niby człowiekowi le cemu na ciepłym piasku na brzegu morskim.

464


Szwejk, u miechaj c si przyja nie do pułkownika, opowiedział mu cał swoj odysej oraz e jest ordynansem 11 kompanii marszowej 91 pułku, a nie wie, co tam sobie bez niego poczn . Pułkownik tak e si u miechał i wreszcie wydał takie rozkazy: - Wypisa dla Szwejka wojskowy bilet do stacji ółta ce przez Lwów, bo tam ma jutro dotrze jego kompania marszowa, i wyda mu z magazynu nowy mundur oraz wypłaci 6 koron 82 halerze w zamian za po ywienie. Gdy nast pnie Szwejk w nowym austriackim mundurze opuszczał sztab brygady, aby si uda na stacj , w kancelarii spotkał podporucznika, który zdziwił si niesłychanie, gdy Szwejk zameldował mu si ci le według przepisów wojskowych, przedstawił mu dokumenty i zapytał, czy nie ma jakich zlece dla porucznika Lukasza. Podporucznik Dub nie zdobył si na nic innego, tylko na słówko: „Abtreten!” Ale gdy spogl dał za oddalaj cym si Szwejkiem, mruczał pod nosem: - Jeszcze ty mnie poznasz! Jezus Maria, ty mnie poznasz!... Na stacji ółta ce zgromadzony był cały batalion kapitana Sagnera oprócz stra y tylnej, to jest 14 kompanii, która gdzie si zapodziała, gdy opuszczano Lwów. Po wkroczeniu do miasteczka Szwejk znalazł si w całkiem nowym rodowisku, tutaj bowiem ród powszechnego ruchu mo na ju było zauwa y , e si jest nie tak daleko od pozycji, na których si ludzie zarzynaj . Wsz dzie było pełno artylerii i taborów, ze wszystkich domów wychodzili ołnierze najró niejszych pułków, a mi dzy nimi, niby elita, snuli si Niemcy z Rzeszy i arystokratycznie rozdawali Austriakom papierosy, których sami mieli pod dostatkiem. Przy niemieckich kuchniach polowych, które stały na rynku, znajdowały si nawet beczki z piwem, a ołnierze otrzymywali po miarce piwa na obiad i na kolacj . Koło tych beczek włóczyli si niby łakome koty zaniedbani austriaccy ołnierze o brzuchach nap czniałych od wywaru słodzonej cykorii. Pejsaci ydzi w długich kaftanach pokazywali sobie wzajemnie chmury dymu na zachodzie i wymachiwali r koma. Ludzie pokrzykiwali, e to nad Bugiem pali si Uciszków, Busk i Derewiany. Wyra nie słycha było grzmienie dział. Gdzie indziej krzyczano znowu , e Rosjanie z Grabowej bombarduj Kamionk Strumiłow i e walka wre wzdłu całego Bugu, a ołnierze zatrzymuj uchod ców, którzy ju chcieli wraca za Bug do swoich domów. Wsz dzie panował zam t i nikt nie wiedział nic pewnego, czy Rosjanie nie przeszli znowu do ofensywy i nie powstrzymali swego odwrotu na całym froncie. Do dowództwa miasteczka andarmeria polowa co chwila przyprowadzała jak wystraszon dusz ydowsk , oskar on o rozpowszechnianie niepokoj cych i kłamliwych wie ci. W dowództwie bito nieszcz liwych ydów do krwi i z posiekanymi zadami puszczano ich nast pnie do domu. W takim to chaosie znalazł si Szwejk szukaj c po miasteczku swojej kompanii marszowej. Ju na stacji popadłby bez mała w konflikt z dowództwem etapu. Gdy zbli ył si do stołu, przy którym udzielano informacji ołnierzom szukaj cym swoich oddziałów, jaki kapral wrzasn ł na niego pytaj c, czy nie yczy sobie mo e, aby mu jego kompani marszow sam wyszukał. Szwejk odpowiedział, e chce si

465


tylko dowiedzie , gdzie tu w miasteczku stacjonuje 11 kompania marszowa 91 pułku takiego a takiego marszbatalionu. - Jest to dla mnie sprawa bardzo wa na - z naciskiem wywodził Szwejk abym si dowiedział, gdzie jest 11 kompania marszowa, poniewa jestem jej ordynansem. Na nieszcz cie przy stole s siednim siedział ju jaki sier ant sztabowy, który podskoczył jak tygrys i wrzasn ł na Szwejka: - Ach, ty przekl ta winio! Powiada, e jest ordynansem, a nie wie, gdzie jest jego kompania!... Zanim Szwejk zdołał odpowiedzie , sier ant znikł w kancelarii i po chwili przyprowadził stamt d tłustego porucznika, który wygl dał tak dostojnie, jakby był wła cicielem firmy rze niczej. Dowództwa etapów były pułapkami na szwendaj cych si i zdziczałych ołnierzy, którzy by przez cał wojn szukali swoich oddziałów i włóczyli si od etapu do etapu, a najch tniej wystawali w ogonkach przy tych stołach dowództwa etapów, nad którymi był napis: „Menagegeld”. Gdy tłusty porucznik wszedł do izby, sier ant krzykn ł: - Habt acht! - a porucznik zwrócił si do Szwejka z zapytaniem: - Gdzie masz dokumenty? Szwejk podał mu swoje papiery, porucznik przekonawszy si , e Szwejk ma istotnie wyznaczon marszrut od sztabu brygady w Przemy lu do ółtaniec, gdzie była jego kompania, zwrócił mu je i uprzejmie rzekł do kaprala siedz cego przy stole: - Udzieli mu informacji - i powrócił do swojej kancelarii. Gdy drzwi zamkn ły si za nim, sier ant sztabowy uj ł Szwejka za rami i odprowadzaj c go ku drzwiom udzielił mu takiej informacji: - Wyno si mierdz ca pokrako, pókim dobry! Szwejk znalazł si wi c znowu w chaosie miasteczka i wypatrywał teraz jakiej znajomej twarzy ze swego batalionu. Długo bł kał si po ulicach, a wreszcie postawił wszystko na jedn kart . Zatrzymał jakiego pułkownika i łaman niemczyzn pytał go grzecznie, czy nie wie czasem, gdzie si znajduje batalion razem z jego kompani marszow . - Ze mn mo esz rozmawia po czesku - rzekł pułkownik - jestem Czech. Twój batalion jest rozlokowany w pobliskiej wsi Klimontowie za kolej , ale do miasteczka waszych ołnierzy nie puszczaj , poniewa pobili si na rynku z Bawarczykami, jak tylko tu przyszli. Szwejk ruszył tedy w stron Klimontowa. Pułkownik zawołał na niego, si gn ł do kieszeni i dał Szwejkowi pi koron, eby sobie kupił papierosów, po egnał si z nim bardzo uprzejmie i oddalaj c si my lał w duchu: „Co za sympatyczny ołnierzyk.” Szwejk kroczył dalej drog ku wsi i rozmy laj c o pułkowniku przypomniał sobie, e w Trydencie przed dwunastu laty był niejaki pułkownik Habermaier, który tak e zachowywał si wobec ołnierzy tak uprzejmie, a potem okazało si , e był to homoseksualista, bo w łazienkach nad Adyg chciał zgwałci jakiego aspiranta na kadeta gro c mu regulaminem słu bowym.

466


Z takimi ponurymi my lami doszedł Szwejk powoli do pobliskiej wsi i bez wielkiego trudu znalazł swój batalion, bo chocia wie była bardzo du a, to jednak znajdował si w niej tylko jeden przyzwoitszy budynek, a mianowicie szkoła, wzniesiona przez administracj Galicji w tych okolicach, zamieszkałych przez ludno ukrai sk , w celu spolszczenia tej gminy. Szkoła ta w czasie wojny przebyła kilka przemian. Przebywało w niej kilka rosyjskich i austriackich sztabów, a przez pewien czas w sali gimnastycznej mie ciła si sala operacyjna, gdy w okolicy toczyły si wielkie bitwy, które decydowały o losach Lwowa. Tutaj urzynano r ce i nogi i trepanowano czaszki. Za szkoł w ogrodzie był wielki lejowaty dół, skutek wybuchu wielkiego granatu. W k cie ogrodu stała stara grusza ze zwisaj cym postronkiem, na którym przed kilku dniami wisiał pop unicki oskar ony przez miejscowego polskiego nauczyciela o to, e podczas okupacji rosyjskiej był członkiem grupy Starorusinów i e w ko ciele odprawiał nabo e stwo na intencj zwyci stwa rosyjskiego wojska i prawosławnego cara. Oskar enie było oczywi cie kłamliwe, poniewa oskar onego w owym krytycznym czasie wcale tu nie było, gdy jako chory na kamienie ółciowe leczył si wtedy w małej miejscowej lecznicy, z dala od działa wojennych, w Bochni Zamurowanej. Na powieszenie unickiego popa zło yło si kilka okoliczno ci: narodowo , fanatyzm religijny i kury. Nieszcz liwy pop zabił mianowicie tu przed wybuchem wojny jedn z kur nauczyciela w swoim ogrodzie, nie mog c si zgodzi na to, aby obce kury rozgrzebywały jego zagonki i wygrzebywały nasiona melonów. Po nieboszczyku popie plebania została pusta, bo ka dy zabrał sobie z niej na pami tk , co mu si akurat podobało. Jaki poczciwy polski chłopek wzi ł sobie nawet stary fortepian, którego wierzch przydał mu si doskonale do naprawienia wi skiego chlewika. Cz sprz tów por bali ołnierze na ogie , jak to ju było w zwyczaju, bo na szcz cie na plebanii znajdował si nie uszkodzony wielki piec i doskonała kuchnia, jako e pop lubił dobrze podje sobie, podobnie jak wszystkie inne popy, i miał wielki zapas rondli, garnków i brytfann. Było to ju niemal tradycja, e wszystkie oddziały wojsk, przechodz c tamt dy, na tej opustoszałej plebanii zakładały kuchni dla oficerów. Za na pi trze, w du ym pokoju, mie ciło si co w rodzaju oficerskiego kasyna. Stoły zabierano, gdzie popadło, po domach mieszka ców wsi. Dzisiaj wła nie oficerowie batalionu urz dzili sobie uroczyst kolacj . Zło yli si , kupili wieprze i kucharz Jurajda szykował wy erk jak si patrzy. Otaczała go cała sfora paso ytów z szeregów pucybutów oficerskich, a nad nimi górował sier ant rachuby, który udzielał rad Jurajdzie, jak powinien dzieli głowizn , eby dla niego zostało kawałek ryjka. Najbardziej wytrzeszczał oczy na te dobre rzeczy niena arty Baloun. Tak chyba przygl daj si ludo ercy misjonarzom piek cym si na ro nie i wydaj cym miły zapach, gdy na płomie kapnie; tłuszcz z ich ciała. Baloun doznawał niezawodnie uczu psa ci gn cego mleczarski wózek, gdy przed nim idzie chłopiec w dliniarza i na nieckach niesie stos wie ych serdelków z w dzarni, a ich ró aniec zwisa z niecek a na rami , tak e tylko podskoczy i

467


chwyci z bami... Ale có ? Wstr tny rzemie trzyma biednego psa na uwi zi, a pysk zamyka kaganiec. A tymczasem nadzienie do podgardlanek, pierwsza faza wybornego arcia, olbrzymia mgławica podgardlankowa le ała na stole i pachniała pieprzem, tłuszczem i siekan w tróbk . Tymczasem Jurajda z podwini tymi r kawami miał w sobie tyle powagi, e mógłby słu y jako model do obrazu, jak Bóg z chaosu tworzył wiat. Baloun nie wytrzymał i załkał. Jego łkanie przechodziło stopniowo w regularny płacz ze szlochaniem. - Czemu mi tu ryczysz jak ten byk? - zapytał kucharz Jurajda. - A bom sobie przypomniał mój dom rodzinny - odpowiedział łkaj cy Baloun. - Zawsze pomagałem robi wszystkie te rzeczy, ale nawet najlepszemu s siadowi nie posłałem kawałka takiej podgardlanki czy kiszki, bo wszystko chciałem zawsze ze re sam i sam te wszystko z erałem. Pewnego razu tak si ob arłem podgardlankami, i wszyscy my leli, e p kn , i p dzili mnie dokoła podwórka, smagaj c obficie biczem jak krow , która najadła si koniczyny i cierpi na wzd cie. Panie Jurajda, niech mi pan pozwoli wzi garstk tego nadzienia, a potem niech mnie ska na słupek, bo inaczej udr ki tej nie prze yj . Baloun wstał zza stolika i zataczaj c si jak pijany, zbli ył si do stołu i wyci gn ł r k ku nadzieniu. Doszło do zaci tej walki. Z trudem udało si obecnym oderwa go od stołu. A gdy go wyrzucali z kuchni. Baloun nie wytrzymał i z rozpaczy porwał gar flaków mocz cych si w garnku. Kucharz Jurajda był tak wzburzony, e za uciekaj cym Balounem rzucił cały p k patyków do kiszek i krzyczał: - Masz, draniu, na ryj si patyków! W tym czasie na pi trze zebrali si ju oficerowie batalionu i czekaj c w uroczystym skupieniu na to, co si rodziło w kuchni na dole, pili z braku innego napoju prost ytniówk , zabarwion na ółto odwarem cebuli; kupiec ydowski, który j dostarczył, twierdził, e to jest najlepszy i najoryginalniejszy koniak francuski, odziedziczony przez niego po ojcu, który z kolei odziedziczył go po dziadku. - Ach, ty złodzieju - rzekł mu przy tej sposobno ci kapitan Sagner - je li jeszcze powiesz, e twój pradziadek kupił go prosto od Francuzów, gdy uciekali spod Moskwy, to ci ka wsadzi do paki na tak długo, a twoje najmłodsze dziecko stanie si najstarszym w twoim rodzie. - Po ka dym łyku przeklinał przedsi biorczego yda. Tymczasem Szwejk siedział w kancelarii batalionu, gdzie nie było nikogo prócz jednoroczniaka Marka, który jako historyk batalionu skorzystał z odpoczynku batalionu pod ółta cami, eby na zapas opisa kilka zwyci skich bitew, jakie rozegraj si z pewno ci w niedalekiej przyszło ci. Tymczasem robił tylko bardzo ogólnikowe szkice, a w chwili gdy Szwejk wszedł do kancelarii, pisał wła nie, co nast puje: „Gdy przed oczyma naszego ducha jawi si wszyscy ci bohaterowie, którzy brali udział w walkach koło wioski N, gdzie przy boku naszego batalionu walczył jeden z batalionów pułku N i drugi batalion pułku N, to widzimy, e nasz batalion

468


X okazał naj wietniejsze zdolno ci strategiczne i niew tpliwie przyczynił si do zwyci stwa dywizji X, maj cej na celu utrwalenie naszych pozycji na odcinku N.” - Widzisz, bracie - rzekł Szwejk do jednoroczniaka - zgubiłem si , alem si odnalazł. - Pozwól, e ci obw cham - rzekł jednoroczniak, przyjemnie wzruszony. Hm, naprawd mierdzisz kryminałem. - Jak zazwyczaj - odpowiedział Szwejk chodziło tylko o drobne nieporozumienie. A ty co porabiasz? - Sam widzisz - mówił Marek - e rzucam na papier czyny bohaterskich zbawców Austrii, ale nic mi si kupy nie trzyma i wszystko z przeproszeniem do dupy. Mamy do czynienia z samymi iksami i niewiadomymi, które dopiero przyszło wyja ni. Prócz dawnych moich zdolno ci odkrył we mnie kapitan Sagner niezwykły talent matematyczny. Musz kontrolowa rachunki batalionu i doszedłem do wniosku, e nasz batalion jest zgoła biedny i e czeka tylko na jak okazj , eby zrobi jakie takie wyrównanie ze swoimi rosyjskimi wierzycielami, poniewa po pora ce i po zwyci stwie kradnie si najwi cej. Zreszt to wszystko jedno. Nawet gdyby my zostali pobici na głow , to i tak mieliby my do dokumentów o naszym zwyci stwie, poniewa jako historyka batalionu darz mnie na tyle zaufaniem, i wolno mi pisa : „I znowu zwrócili my si ku nieprzyjacielowi, który ju mniemał, e zwyci stwo jest po jego stronie. Wypad naszych ołnierzy i atak na bagnety był dziełem jednej chwili. Nieprzyjaciel, zrozpaczony poniesion kl sk , ucieka, rzuca si we własne okopy, a my kłujemy go bez lito ci, tak e w nieporz dku opuszcza swoje rowy strzeleckie, pozostawiaj c w naszych r kach rannych i je ców. Jest to jeden z najsławniejszych momentów.” Kto takie chwile prze yje, ten natychmiast pisze do domu kart i wysyła j poczt polow : „Dostali po dupie, kochana ono! Jestem zdrów. Odstawiła ju naszego smyka? Tylko go nie przyuczaj, eby cudzych ludzi nazywał tat , poniewa byłoby to dla mnie bardzo niemiłe.” Cenzura przekre li nast pnie zdanie: „Dostali po dupie” - poniewa wła ciwie nie wiadomo, kto dostał, a mo na by si domy li rzeczy najró niejszych, jako e wyra enie było niejasne. - Główna rzecz w tym. eby zawsze mówi jasno i wyra nie - wtr cił Szwejk. Gdy w roku 1912 w ko ciele w. Ignacego w Pradze byli misjonarze, to jeden z nich wywodził na kazaniu, e chyba z nikim nie spotka si w niebie. A na tych wieczornych wiczeniach duchownych był pewien blacharz Kuliszek, który po nabo e stwie mówił w gospodzie, e ten misjonarz musiał nagrzeszy co niemiara, skoro mówił w ko ciele jak na publicznej spowiedzi, e z nikim si w niebie nie spotka. Czemu to takich ludzi wysyłaj na kazalnic ? Nale y zawsze mówi jasno i wyra nie, a nie kr ci tak i owak. „U Brejszków” był przed laty pewien kiper, który miał ten zwyczaj, e gdy po całodziennej pracy wracał czasem do domu, to wst pował do jednej nocnej kawiarni i przepijał do nie znanych sobie go ci: „Wy si na nas, a my na was...” Za to dostał od jakiego przyzwoitego pana z Jihlavy tak siarczy cie po g bie, e wła ciciel kawiarni po zamieceniu lokalu zawołał swoj córk , która była uczennic pi tej klasy, i zapytał j , ile wła ciwie z bów ma człowiek dorosły. Poniewa tego nie wiedziała, wi c ojciec wybił jej w gniewie dwa z by, a na trzeci dzie otrzymał od tego

469


kipera list, w którym to li cie zacny kiper tłumaczył mu si i przepraszał go za wszystkie przykro ci wynikłe z jego przyczyny. Zapewniał, e nie chciał rzec nic nieprzyzwoitego, poniewa powiedzenie to brzmi naprawd tak: „ Wy si na nas, a my na was nie gniewamy.” Kto si wyra a dwuznacznie, z góry winien zastanowi si nad mo liwymi nast pstwami. Prosty człowiek, który mówi tak, jak mu dziób urósł, mało kiedy dostanie po g bie. A je li pomimo to zdarzy mu si taka rzecz niemiła, to w ogóle nauczy si potem trzyma j zyk za z bami, gdy jest w towarzystwie. Oczywi cie, i to prawda, e o takim człowieku ka dy my li, e jest fałszywy i Bóg wie jaki jeszcze i e takiemu te dostanie si nieraz po pysku, ale powaga jego i roztropno te ma swoj warto , bo powiadaj , e to człowiek m dry, który ust puje, bo gdyby si stawiał, to dostałby dwa razy tyle. Taki człowiek musi by skromny i cierpliwy. W Nuslach jest niejaki pan Hauber, otó tego pana pewnej niedzieli w Kundraticach na szosie pchn li no em przez pomyłk , gdy powracał z wycieczki z Bartu kowego Młyna. Z tym no em w plecach wrócił ten pan do domu, a gdy ona pomagała mu zdj surdut, to przy sposobno ci wyj ła i ten nó i nazajutrz krajała nim ju mi so na gulasz, poniewa nó ten był ze stali solinge skiej i dobrze był wyostrzony, a oni mieli w domu wszystkie no e t pe i szczerbate. Ta niewiasta chciała potem mie cały komplet takich no y i zawsze w niedziel wysyłała m a do Kundratic na wycieczk , ale pan Hauber był człowiekiem tak skromnym, e nie chodził nigdzie na dalsze wycieczki, lecz wybierał si najdalej do gospody „U Banzetów” w Nuslach, bo wiedział, e gdy siedzi w kuchni, to Banzet wyrzuci go wcze niej, ni ktokolwiek zd yłby podnie na niego r k . - Ty si wcale nie zmienił - rzekł do Szwejka jednoroczniak. - Nie zmieniłem si - odpowiedział Szwejk - bo nie miałem na to czasu. Chcieli mnie nawet rozstrzela , ale najgorsze to, e od dwunastego nigdzie jeszcze nie dostałem ołdu. - U nas teraz ołdu w ogóle nie dostaniesz, poniewa idziemy na Sokal, a ołd b dzie wypłacany dopiero po bitwie, bo musimy oszcz dza . Je li, przypu my, do awantury dojdzie za dwa tygodnie, to na ka dym poległym ołnierzu oszcz dzimy razem z dodatkiem 24 korony i 72 halerze. - A co prócz tego słycha u was? - Po pierwsze, zgubili my stra tyln , nast pnie korpus oficerski ma na plebanii wy erk , bo tam zar ni to wieprza, za szeregowcy porozłazili si na wszystkie strony i nurzaj si w nieprawo ciach z miejscow ludno ci płci e skiej. Przed południem dostał słupka jeden ołnierz z waszej kompanii za to, e lazł na strych za jaka siedemdziesi cioletni bab . Ale człowiek ten jest niewinny, poniewa w rozkazie dziennym nie było o tym mowy, do jakich lat to jest dozwolone. - I my l , e jest niewinny - rzekł Szwejk - poniewa gdy taka wiekowa baba lezie po drabinie na strych, to jej twarzy człek nie widzi. Taki sam przypadek zdarzył si na manewrach pod Taborem. Jeden z naszych plutonów kwaterował w gospodzie, a jaka kobieta szorowała podłog w sionce. Otó przypatoczył si do niej niejaki ołnierz Chramosta i poklepał j - jak by ci to powiedzie ? No, poklepał j po kieckach. Do tego szorowania musiała si bardzo podkasa . Klepn ł j raz, ona nic, klepn ł drugi raz, znowu nic, jakby to wcale jej nie

470


dotyczyło. Wi c on wzi ł i zaryzykował, a ona nic, tylko dalej szorowała podłog na kolanach, a potem zwraca si do niego twarz i powiada: „A tom ci nabrała, ołnierzyku!” Babina ta miała przeszło siedemdziesi t lat i pó niej rozpowiadała o tym po całej wsi. A teraz pozwoliłbym sobie zapyta , czy podczas mej nieobecno ci nie dostałe si , bracie, i ty do paki? - Nie było okazji po temu - tłumaczył si Marek - ale za to, o ile o ciebie chodzi, batalion porozsyłał za tob listy go cze. - To nic nie szkodzi - wtr cił Szwejk - post pili całkiem słusznie. Batalion winien był wła nie tak post pi i rozesła za mn listy go cze, bo przecie przez tak długi czas nie wiadomo było, gdzie przebywam. Nie mo na powiedzie , aby batalion post pił nierozwa nie. Mówisz, e wszyscy oficerowie s na plebanii i na wi skiej wy erce? Trzeba tam b dzie pój i przedstawi si im, e ju jestem, bo i tak si pan oberlejtnant Lukasz z pewno ci do namartwił o mnie. Krokiem ołnierskim ruszył Szwejk ku plebanii i, a po drodze piewał: Popatrz na mnie, panno moja, Popatrz jeszcze raz. Oj, zrobili ze mnie pana, Oj, zrobili, panno moja! Czy mnie znasz? Nie zatrzymuj c si Szwejk wszedł po schodach na gór i zmierzał ku drzwiom, zza których odzywały si głosy oficerów. Rozmawiano tam o wszystkim mo liwym i wła nie plotkowano o brygadzie i o nieporz dkach, jakie w niej panuj , a adiutant brygady doło ył od siebie tak e co nieco , mówi c miedzy innymi: - Telegrafowali my niby z powodu tego Szwejka... - Hier! - zawołał Szwejk otwieraj c drzwi i wchodz c do poko ju, po czym powtórzył meldunek: - Hier! Melde gehorsam. Infanterist Szwejk. Kompanieordonnanz 11 Marschkompanie! Widz c zdziwione twarze kapitana Sagnera i porucznika Lukasza, których opanowywała jaka cicha rozpacz, Szwejk nie czekał na pytanie i zawołał: - Posłusznie melduj , e chcieli mnie rozstrzela za to, e miałem zdradzi najja niejszego pana! - Jezus Maria, Szwejku! Co te wygadujecie?! - krzykn ł bledn c porucznik Lukasz. - Posłusznie melduj , e to było tak, panie oberlejtnant... - I Szwejk zacz ł szczegółowo opowiada , jak to si stało. Wszyscy spogl dali na niego oczyma wytrzeszczonymi, on za nie zapomniał o najdrobniejszych szczegółach i przytoczył nawet takie spostrze enie: na grobli tego stawu, nad którym, przytrafiła mu si owa przygoda, kwitły niezapominajki. Potem wymieniał nazwiska tatarskie tych ludzi, z którymi spotkał si podczas swej w drówki, jak na przykład Hallimulabalibej, a do tego nazwiska dodał cały szereg nazwisk zmy lonych: Waliwulawaliwej, Malimulamalimej itd. Porucznik Lukasz nie wytrzymał i zawołał na Szwejka: - Ach, ty bydl głupie! Gadaj krótko i zwi le, bo ci kopn !

471


Ale Szwejk mówił dalej z wielk dokładno ci , a gdy doszedł w swym opowiadaniu do s du polowego i mówił o s dziach, dodał, e generał zezował na lewe oko, a major miał modre oczy. - Czerwone jabłuszko po stole si toczy, lubi takie dziewcz , co ma modre oczy... - dodał Szwejk do rymu. Dowódca 12 kompanii Zimmermann rzucił w Szwejka garnuszkiem, z którego pił mocn wódk , kupowana u yda. Szwejk opowiadał dalej całkiem spokojnie o tym, jak nast pnie doszło do pociechy religijnej i jak pan major spał w jego obj ciach. Potem wietnie obronił brygad , do której został wyprawiony, gdy batalion upomniał si o niego jako zaginionego. Wreszcie zło ył kapitanowi Sagnerowi dokumenty, z których okazało si , e przez t wysok instancj , przez brygad , został uwolniony od jakiejkolwiek odpowiedzialno ci i oczyszczony z podejrze . - Pozwalam sobie posłusznie zameldowa - zako czył swoje sprawozdanie - e pan lejtnant Dub znajduje si w brygadzie ze wstrz ni tym mózgiem i wszystkich panów kazał pi knie pozdrowi . Prosz o ołd i pieni dze na tyto . Kapitan Sagner i porucznik Lukasz wymienili z sob pytaj ce spojrzenia, ale w tej chwili otworzyły si drzwi i ołnierze wnie li w du ym kociołku dymi c polewk podgardlankow . Był to pocz tek wszystkich tych rozkoszy, jakie czekały tego wieczora zebranych na plebanii i oficerów. - Ach, ty przekl ty włócz go! - zawołał kapitan Sagner b d cy w ogromnie dobrym usposobieniu przed nastaj cymi uciechami. - eby sobie zapami tał, e ci uratowała tylko ta wi ska wy erka! - Szwejku - dodał do tego porucznik Lukasz - je li przydarzy ci si jeszcze co podobnego, to b dzie z tob le. - Posłusznie melduj , e ze mn musi by le - zasalutował Szwejk - bo gdy człowiek jest na wojnie, to powinien wiedzie i rozumie ... - Zniknij! - rykn ł na niego kapitan Sagner. Szwejk znikł i zszedł na dół do kuchni. Wrócił tam tak e zgn biony Baloun i prosił, aby mu pozwolono obsługiwa przy uczcie porucznika Lukasza. Szwejk wszedł akurat w chwili, gdy rozpoczynała si polemika mi dzy kucharzem Jurajd a Balounem. W sporze Jurajd u ywał wyrazów do niezrozumiałych. - Jeste , byku, niena arty - rzekł do Balouna - arłby a do potów, a gdyby ci da podgardlanek dla porucznika, toby si z nimi migdalił na schodach. Kuchnia miała teraz całkiem inny wygl d. Sier anci rachuby batalionów i kompanii ob erali si według stopni swoich i zgodnie z planem opracowanym przez kucharza Jurajd . Pisarze z batalionów, telefoni ci z kompanii i kilka szar chciwie po erało rozrzedzon polewk podgardlankow z zardzewiałej miednicy. - Na zdar! - zawołał sier ant rachuby Vaniek do wchodz cego Szwejka ogryzaj c jednocze nie kopytko. - Był tu przed chwil nasz jednoroczniak Marek i doniósł nam, e ju wrócili cie i macie na sobie nowy mundur. Wpakowali cie mnie teraz w ładn bryndz . Trzeba b dzie rozliczy si za ten mundur z brygad , a tymczasem wasz mundur znalazł si na grobli stawu, o czym ju raportowali my brygadzie przez kancelari batalionu. W mojej ewidencji

472


jeste cie zapisany jako utopiony podczas k pieli, wi c w ogóle nie powinni cie byli wraca i robi nam trudno ci z podwójnym mundurem. Wy nawet poj cia nie macie, jakich trudno ci narobili cie batalionowi. Ka da cz waszego munduru jest u nas zapisana i znajduje si w moich spisach mundurów jako przyrost. Kompania ma o jeden pełny mundur wi cej. O tym zło yłem raport batalionowi. Teraz otrzymamy z brygady zawiadomienie, e dostali cie tam nowy mundur. Poniewa batalion tymczasem melduje w wykazach przyrost jednego kompletu mundurowego... Ju ja to znam i wiem, e z tego mo e by rewizja. Gdy chodzi o takie drobiazgi, to przybywaj do nas panowie z intendentury, lecz gdy zginie dwa tysi ce par butów, to nikt si o takie rzeczy nie troszczy... - Ale u nas zagin ł ten wasz mundur - dodał z gestem tragicznym Vaniek wysysaj c szpik z ko ci i wygrzebuj c go zapałk , któr przedtem dłubał w z bach - i dla takiego drobiazgu na pewno zjedzie do nas komisja na inspekcj . Kiedy stali my w Karpatach, przyjechała do nas inspekcja dlatego, e jakoby nie dopilnowali my rozporz dzenia, aby z zamarzłych ołnierzy ci gano buty bez uszkodzenia ich. ci gano je tedy, jak si dało, ale w dwóch wypadkach pop kały, a w jednym były ju podarte za ycia ołnierza. I stała si bieda. Przyjechał do nas pewien pułkownik z intendentury i gdyby nie to, e natychmiast po przyje dzie dostał rosyjsk kul w łeb i stoczył si w w wóz, to nie wiem, co by z tego było. - Czy z niego te ci gn li cie buty? zapytał Szwejk z wielkim zainteresowaniem. - ci gn li my - odpowiedział Vaniek w zadumie - to jest kto je ci gn ł, a my nie zdołali my si dowiedzie , kto je ci gn ł, wi c nie mogli my ich wpisa do wykazu. Kucharz Jurajda powrócił z pi tra i pierwsze jego spojrzenie padło na zmia d onego Balouna, który siedział zasmucony i zgn biony na ławie koło pieca i z wyrazem straszliwej rozpaczy spogl dał na swój wychudzony brzuch. - Powiniene przył czy si do sekty hezychastów - ze współczuciem rzekł uczony kucharz Jurajda - oni tak e całymi dniami spogl daj na swój p pek, dopóki im si nie zacznie wydawa , e z p pka bije łuna wi to ci. Wtedy s pewni, e osi gn li trzeci stopie dokładno ci. Jurajda podszedł do kotła i wyj ł z niego mał podgardlank . - ryj, Balounie - rzekł uprzejmie - na ryj si , a p kniesz, zadław si , zmoro niesyta! Baloun miał łzy w oczach. - U nas w domu, gdy bili my wieprze - rzekł na wpół z płaczem, pochłaniaj c podgardlank - to najprzód zjadłem porz dny kawał nogi albo głowizny, cały ryj, serce, ucho, kawał w troby, cynadry, ledzion , kawałek boczku, ozór, a nast pnie... I dalej mówił głosem cichym, jakim opowiada si bajki: - A nast pnie przyszła kolej na podgardlanki, sze , dziesi sztuczek, na p kate kiszki ró nie nadziewane, e człek nie wiedział, czego j si naprzód. Wszystko rozpływa si na j zyku, wszystko pachnie, a człek sobie re i re... - Wi c my l sobie - narzekał Baloun - e je li kula mnie ominie, to głód mnie dobije i e ju nigdy w yciu nie stan twarz w twarz wobec brytfanny takiego

473


podgardlankowego nadzienia, jakie robili u nas w domu. Zimnych nó ek nie lubiłem, prawd powiedziawszy, bo to si tylko trz sie na j zyku i nie po ywi człeka. A znowu moja ona za zimnymi nó kami poleciałaby na koniec wiata. Ale ja nie dałem jej do zimnych nó ek nawet kawałka ucha, bo wszystko chciałem sam po re , i wybierałem to, co mi najlepiej smakowało. Nie szanowałem tego dobrobytu, i tego szcz cia, a te ciowi, do ywociarzowi, odmówiłem wieprzka, który mu si nale ał, sam go zabiłem i sam ze arłem i jeszcze do tego wszystkiego byłem zbyt chciwy, eby temu staremu poczciwcowi posła cho kawałeczek czego dobrego. I on mi wła nie potem prorokował, e kiedy zdechn z głodu. - No i ju zdychasz, bratku - rzekł Szwejk, który uwa nie przysłuchiwał si opowiadaniu Balouna. Kucharza Jurajd opu cił ju nagły napad współczucia dla Balouna, poniewa ten przysun ł si zr cznie ku piecowi, dobył kawał chleba i chciał go zanurzy w sosie, który na wielkiej brytfannie opływał dokoła olbrzymi połe pieczeni wieprzowej. Jurajda uderzył Balouna w r k i jego chleb wpadł do sosu tak zamaszy cie jak pływak skacz cy z mostu w rzek . Nie pozostawiaj c mu czasu, aby mógł wyj przysmak z brytfanny, Jurajda schwycił go za kark i wyrzucił za drzwi. Zgn biony Baloun widział jeszcze przez okno, jak Jurajda widelcem wyławia ten kawał chleba, który nasi kłszy sosem był cały rumiany, i jak podaje go Szwejkowi razem z kawałkiem pieczeni skrojonej z wierzchu, mówi c: - Jedz, mój skromny przyjacielu! - Panienko Przenaj wi tsza - biadał za oknem Baloun - przepadł mój chleb jakby w wychodku. Wymachuj c długimi r koma poszedł na wie , eby znale co do zjedzenia. Szwejk, dojadaj c szlachetny dar Jurajdy, przemówił uj c pełn g b : - Doprawdy ciesz si , e znowu jestem ród was. Bardzo było by mi przykro, gdybym nie mógł dalej słu y naszej kompanii swoim bogatym do wiadczeniem wojskowym. Ocieraj c z brody sos i tłuszcz, dodał jeszcze: - Nawet nie wiem, co by cie sobie beze mnie pocz li, gdyby mnie tam gdzie zatrzymali, a wojna przedłu yłaby si jeszcze o lat kilka. Sier ant rachuby Vaniek zapytał z du ym zainteresowaniem: - Co s dzicie, Szwejku, jak te długo trwa b dzie ta wojna? - Pi tna cie lat - odpowiedział Szwejk. - To całkiem jasne, poniewa ju raz była wojna trzydziestoletnia, a teraz jeste my połow m drzejsi ni dawniej, wi c trzydzie ci podzieli przez dwa równa si pi tna cie. - Pucybut naszego kapitana - odezwał si Jurajda - opowiadał, e słyszał, i jak tylko obsadzimy granice Galicji, to ju dalej nie pójdziemy. Rosjanie zaczn wtedy układa si o pokój. - Tak toby si nawet nie opłaciło rozpoczyna wojny - rzekł z naciskiem Szwejk. Jak wojna, to wojna! Ja stanowczo nie zaczn pr dzej mówi o pokoju, dopóki nie b dziemy w Moskwie i w Piotrogrodzie. Przecie to niewarte gadania, szwenda si koło granicy, skoro jest wojna wiatowa. We my na przykład Szwedów podczas wojny trzydziestoletniej. Z jak daleka szli, a jednak dostali si

474


a do Niemieckiego Brodu i do Lipnicy, gdzie narobili takiego bigosu, e jeszcze dzisiaj po szynkach ludzie wygaduj tam od północy po szwedzku i jeden drugiego nie rozumie. Albo Prusacy. To te nie byli przecie s siedzi z najbli szej wioski, a na Lipnicy zostało po nich Prusaków bez liku. Dostali si a do Jedouchova i do Ameryki, i z powrotem. - Ostatecznie - rzekł Jurajda, któremu od wyrobu podgardlanek popl tało si cokolwiek w głowie, tak i stracił równowag ducha - wszyscy ludzie powstali z karpi. We cie, kochani przyjaciele, teori rozwoju Darwina... Dalszy jego wywód został przerwany wtargni ciem jednorocznego ochotnika Marka. - Uciekajcie! Ratujcie si ! - zawołał Marek. - Podporucznik Dub przyjechał przed chwil samochodem i przywiózł z sob tego zafajdanego kadeta Bieglera. - Nic mu nie lepiej - informował Marek dalej swoich słuchaczy. - Gdy wysiadł z auta, wtargn ł do kancelarii, a ja wychodz c st d postanowiłem przespa si troch . Wyci gn łem si w kancelarii na ławie i ju mile zasypiałem, gdy wtem przyskoczył do mnie kadet Biegler i rykn ł: „Habt acht!” Podporucznik postawił mnie na nogi i te zacz ł: „A co, czy nie zgrabnie zaskoczyłem pana jednoroczniaka w kancelarii przy niespełnianiu obowi zków? Sypia wolno po capstrzyku.” Biegler dodał od siebie: „Rozdział 16, paragraf 9 regulaminu koszarowego.” Wtedy podporucznik Dub hukn ł pi ci w stół i krzykn ł: „Batalion chciał si mo e mnie pozby , ale nie my lcie sobie, e to był wstrz s mózgu! Mój łeb wytrzyma nie takie rzeczy! „ Kadet Biegler przerzucał papiery na stole i dla swojej wiadomo ci odczytał mi dzy innymi na głos: „Rozkaz do dywizji nr 280!” Podporucznik Dub my lał, e kadet pokpiwa sobie z niego z powodu jego ostatniego zdania, i zacz ł mu robi wyrzuty z powodu nieprzyzwoitego i impertynenckiego zachowywania si wobec starszego oficera. Teraz zabrał go z sob i poszedł z nim do kapitana, eby na niego naskar y . Po chwili obaj weszli do kuchni, przez któr trzeba było przej , gdy si szło na gór , gdzie siedzieli wszyscy oficerowie i gdzie przy wieprzowym ud cu pucołowaty podchor y Mały piewał ari z Traviaty bekaj c przy tym po kapu cie i tłustym mi sie. Gdy podporucznik Dub wkroczył do kuchni, Szwejk zakomenderował: - Habt acht! Wszyscy wsta ! Podporucznik Dub podszedł do samego Szwejka i wrzasn ł mu prosto w nos: - Teraz mo esz si cieszy , ty drabie! Koniec z tob , i amen! Ka ci wypcha na pami tk dla 91 pułku. - Zum Befehl, panie lejtnant - zasalutował Szwejk. - Pewnego razu czytałem, posłusznie melduj , e była wielka bitwa i e w tej bitwie poległ jaki król razem z koniem. Obie padliny wyprawiono do Szwecji i teraz te dwa trupy stoj wypchane w muzeum w Sztokholmie. - Sk d masz takie wiadomo ci, ty parobku? - wrzasn ł podporucznik Dub. - Posłusznie melduj , panie lejtnant, e od swego brata, profesora. Podporucznik Dub odwrócił si , splun ł i popychaj c przed sob kadeta Bieglera zmierzał ku sieni, przez któr szło si na gór . Ale nie wytrzymał, obrócił si w drzwiach i z nieubłagan surowo ci rzymskiego cesarza, decyduj cego o

475


losach gladiatora zranionego w cyrku, zrobił gest kciukiem prawej dłoni i krzykn ł na Szwejka: - Palce na dół! - Posłusznie melduj - krzyczał za nim Szwejk - e ju s na dole! Kadet Biegler był słaby jak mucha. Przeszedł w ci gu niedługiego czasu przez kilka stacji cholerycznych i po wszystkich manipulacjach, które przedsi brano wobec niego jako podejrzanego o choler , przyzwyczaił si stale popuszcza w spodnie. A wreszcie dostał si w r ce jakiego porz dnego specjalisty pewnej stacji cholerycznej, gdzie nie znaleziono w jego wydzielinach adnych bakterii cholerycznych, zahartowano mu kiszki tanin i wylatano je w ogóle tak dobrze, e kadet Biegler mógł wreszcie zosta wysłany do najbli szego dowództwa etapu jako „frontdiensttauglicb”, chocia biedak ledwo si trzymał na nogach po wszystkich kuracjach szpitalnych. Ów specjalista był człowiekiem wielkiej zacno ci. Gdy kadet Biegler zwracał mu uwag , e czuje si bardzo słabo, ten odpowiedział z u miechem; - Złoty medal za dzielno ud wignie pan jeszcze. Wszak pan si dobrowolnie zgłosił na wojn jako ochotnik. Stało si tedy, e kadet Biegler wyruszył na zdobywanie złotego medalu. Jego zahartowane kiszki nie wydzielały ju rzadkiego płynu w spodnie, ale mimo to pozostało mu jako pami tka po cholerycznych stacjach niezno ne parcie, tak e od ostatniego etapu a do sztabu brygady, gdzie spotkał si z podporucznikiem Dubem, podró jego była jak manifestacyjn w drówk po wszystkich mo liwych wychodkach. Kilka razy spó nił si na poci g, poniewa wysiadywał po wychodkach dworcowych tak długo, i poci gi czeka na niego nie mogły. Czasem znowu przegapił przesiadanie siedz c w ust pie wagonu. Ale pomimo wszystkich wychodków, jakie właziły mu w drog , Biegler jednak przybli ał si ku brygadzie. Podporucznik Dub powinien był jednak jeszcze przez kilka dni pozosta na kuracji w brygadzie, ale tego samego dnia, gdy Szwejk odjechał do batalionu, sztabowy lekarz zabrał si do podporucznika i dowiedziawszy si , e po południu samochód sanitarny odje d a w kierunku 91 batalionu, wyprawił go tym samym samochodem do jego oddziału. Lekarz był bardzo rad, e pozbył si podporucznika Duba, który jak zazwyczaj ka de swoje zdanie potwierdzał słowy: - O tym jeszcze przed wojn rozmawiali my u nas ze starosta powiatowym. „Mit deinem Bezirkshauptmann kannst du mir am Arsch lecken” - pomy lał lekarz sztabowy i bardzo był rad przypadkowi, e auto sanitarne jechało wła nie na Kamionk Strumiłow przez ółta ce. Szwejk nie widział w brygadzie kadeta Bieglera jedynie dlatego, e ten znowu przez dwie godziny siedział w pewnej ubikacji z przyrz dem do spłukiwania, przeznaczonym na u ytek oficerów brygady. miało rzec mo na, e kadet Biegler w takich miejscach nigdy nie tracił czasu na darmo, poniewa powtarzał sobie w duchu wszystkie sławne bitwy wojsk austriacko-w gierskich poczynaj c od bitwy pod Nördlingen dnia 6

476


wrze nia 1643 roku, a ko cz c na bitwie pod Sarajewem dnia 19 sierpnia 1878 roku. Kiedy tak niezliczon ilo razy poci gał za ła cuch płuczki klozetowej i gdy woda z łoskotem spadała na porcelan , kadet Biegler przymykał oczy i marzył o zgiełku bitew, o natarciu jazdy i huku dział. Spotkanie podporucznika Duba z kadetem Bieglerem nie nale ało do najmilszych i stało si przyczyn kwasów w ich pó niejszych stosunkach słu bowych i pozasłu bowych. Mianowicie zdarzyło si , e podporucznik Dub ju po raz czwarty dobijał si do klozetu, a ci gle znajdował go zamkni tym. - Kto tam siedzi? - krzykn ł wreszcie zdenerwowany. - Kadet Biegler, 11 kompania marszowa, batalion N, 91 pułk - brzmiała dumna odpowied . - A tutaj - przedstawiał si kandydat klozetu po drugiej stronie drzwi podporucznik Dub z tej samej kompanii. - Zaraz sko cz , panie podporuczniku! - Czekam! Podporucznik Dub spogl dał niecierpliwie na zegarek. Nikt by nie uwierzył, jakiej potrzeba energii i wytrwało ci, aby w podobnej sytuacji wytrzyma przed drzwiami całych pi tna cie minut, potem jeszcze pi i jeszcze, podczas gdy na pukanie, walenie pi ci i kopanie nogami otrzymuje si zawsze t sama odpowied : - Zaraz ko cz , panie podporuczniku! Podporucznik Dub dostał gor czki, gdy po obiecuj cym szele cie papieru upłyn ło dalszych siedem minut, a drzwi si nie otwierały. Kadet Biegler był przy tym tak dalece taktowny, e ci gle jeszcze nie spuszczał wody. Podporucznik Dub w przyst pie gor czki zacz ł rozmy la , czy nie nale ałoby uda si ze skarg do dowództwa brygady, które, by mo e, wydałoby rozkaz wyłamania drzwi i wyci gni cia stamt d kadeta Bieglera przemoc . Przychodziło mu te do głowy, e ma si tu mo e do czynienia z naruszeniem dyscypliny. Dopiero po upływie dalszych pi ciu minut podporucznik Dub zauwa ył, e za ewentualnie wyłamanymi drzwiami nie miałby wła ciwie ju nic do roboty, bo mu si dawno odechciało. Wystawał wszak e przed klozetem niejako z zasady, kopi c w drzwi, za którymi odzywało si wci to samo zapewnienie: - In einer Minute fertig, Herr Leutnant. Wreszcie słycha było, e kadet Biegler spuszcza wod , i po chwili obaj panowie spotkali si twarz w twarz. - Kadecie Biegler - zagrzmiał na niego podporucznik Dub - nie my lcie sobie, e przyszedłem tutaj w tym samym celu co i wy. Przyszedłem tu dlatego, e mi si pan po swoim przybyciu do sztabu brygady nie zameldował. Czy nie zna pan przepisów? Czy wie pan, komu dał pan pierwsze stwo? Kadet Biegler przez chwil zastanawiał si gruntownie, czy mo e rzeczywi cie dopu cił si jakiej niewła ciwo ci, która kłóciłaby si z dyscyplin i z przepisami reguluj cymi stosunki mi dzy oficerami ni szymi i wy szymi.

477


W jego wiadomo ciach w tej dziedzinie istniała olbrzymia luka niby bezdenna przepa . W szkole nikt im takich rzeczy nie wykładał, aby wiedzieli, jak winien si zachowywa oficer ni szego stopnia wzgl dem oficera stopnia wy szego. Czy mo e miał sobie przerwa , wylecie jak bomba z klozetu i jedna r k przytrzymywa spodnie, drug salutowa ? - Prosz mi odpowiedzie , panie kadecie Biegler! - Wyzywaj co wołał podporucznik Dub. Ale w tej chwili wpadł kadet Biegler na szcz liw odpowied , która zawikłan sytuacj rozwikłała natychmiast: - Panie podporuczniku, nie miałem poj cia po swoim przybyciu do sztabu brygady, e pan si tu znajduje, a po załatwieniu swoich spraw w kancelarii udałem si natychmiast do klozetu, gdzie pozostawałem a do pa skiego przyj cia. I głosem uroczystym dodał: - Kadet Biegler melduje si panu porucznikowi Dubowi. - Sam pan widzi, e to nie byle co - z gorycz rzekł podporucznik Dub. Zdaniem moim, panie kadecie Biegler, powinien pan był natychmiast po przybyciu do sztabu brygady zapyta si w kancelarii, czy nie ma tu przypadkiem którego z oficerów naszego batalionu i naszej kompanii. O zachowaniu pa skim zdecydujemy w batalionie. Odje d am do batalionu autem, a pan pojedzie ze mn . Prosz mi si nie wykr ca ! Kadet Biegler zaznaczył mianowicie, e w kancelarii sztabu wytyczono mu marszrut kolejow , który to sposób podró owania wydawał mu si daleko wygodniejszym przez wzgl d na nieustalon równowag jego kiszek. Ka de dziecko przecie wie, e samochody takich urz dze nie posiadaj . Zanim przejedziesz 180 kilometrów, mo esz mie wszystko w spodniach. Diabli wiedz , jak to si stało, e dygotanie samochodem nie miało na pocz tku, gdy wyjechali, adnego wpływu na kadeta Bieglera. Podporucznik Dub był wprost zrozpaczony, e nie uda mu si przeprowadzi zamierzonego planu zemsty. Gdy bowiem ruszyli w drog , podporucznik Dub my lał w duchu: „Czekaj, kadecie Biegler! Je li przytrafi ci si co takiego, nie my l, e ka zatrzyma auto na pierwsze twoje yczenie.” W tym te celu prowadził mił rozmow , o ile pozwalała na ni szybko , z jak łykali kilometry, i wywodził, e samochody wojskowe, maj ce wyznaczon marszrut , nie mog trwoni benzyny i zatrzymywa si po drodze. Kadet Biegler odpowiedział na to całkiem trafnie, e gdy samochód stoi i czeka na kogo , to w ogóle nie potrzebuje benzyny, poniewa szofer wył cza motor. - Je li w czasie oznaczonym ma si przyby na wła ciwe miejsce - wywodził dalej podporucznik Dub - to nie wolno zatrzymywa si nigdzie. Na to kadet Biegler wcale nie odpowiedział. Tak ci li powietrze przez jaki kwadrans, gdy wtem podporucznik Dub poczuł, e ma jako dziwnie rozd ty brzuch i e dobrze byłoby zatrzyma auto, wysi , wle do rowu, zdj spodnie i szuka ulgi.

478


Trzymał si po bohatersku a do 126 kilometra, ale wreszcie poci gn ł szofera energicznie za płaszcz i wrzasn ł mu do ucha: - Halt, kadecie Biegler! - rzekł łaskawie podporucznik Dub zeskakuj c z auta i co rychlej p dz c do rowu - teraz masz pan sposobno . Korzystaj pan. - Dzi kuj odpowiedział kadet Biegler - nie chc na pró no zatrzymywa auta. A chocia kadet Biegler cał sił woli musiał panowa nad swoimi zdemoralizowanymi kiszkami, to jednak powiedział sobie w duchu, e woli narobi w spodnie ni straci sposobno do zadrwienia z podporucznika. Zanim dojechali do stacji ółta ce, podporucznik Dub jeszcze dwa razy kazał zatrzyma samochód, a na ostatnim przystanku rzekł ze zło ci do Bieglera: - Na obiad miałem polski bigos. Z batalionu zatelegrafuj skarg do brygady. U yto zepsutej kapusty kiszonej i bezwarto ciowego mi sa wieprzowego, niezdatnego do u ytku. Zuchwało kucharzy przekracza wszelkie granice. Kto mnie jeszcze nie zna, ten mnie pozna. - Feldmarszałek Nostitz-Rhieneck nale cy do elity kawalerii rezerwowej odpowiedział na to kadet Biegler wydał dzieło Was schadet dem Magen im Kriege, a w dziele tym zaleca przy wysiłkach wojennych unikanie wieprzowego mi sa w ogóle. Ka de nadu ycie podczas marszu jest szkodliwe. Podporucznik Dub nie odpowiedział na to ani słowem i tylko sobie pomy lał: „Pluj na twoj uczono , ty smyku!” Ale potem zastanowił si nad słowami kadeta Bieglera i wyrwał si ze zgoła głupim zapytaniem: - Czy przypuszcza pan, panie kadecie Biegler, e oficer, wzgl dem którego pan uwa a si powinien za podwładnego, jada nieumiarkowanie? Czy mo e chciał pan powiedzie , panie kadecie Biegler, e si ob arłem? Niech pan b dzie pewien, e za to grubia stwo zda mi pan rachunek. Dzi kuj za takie komplementy! Pan mnie jeszcze nie zna, ale jak mnie pan pozna, to popami ta pan podporucznika Duba. Przy ostatnim słowie byłby sobie przygryzł j zyk, bo auto wpadło w jaki wybój. Gdy Biegler znowu nic nie odpowiedział, tak to rozgniewało pod porucznika Duba, e zapytał: - Słuchaj pan. panie kadecie Biegler, s dz , i uczono pana, e na pytanie swego przeło onego winien pan odpowiada . - Tak jest - rzekł kadet Biegler - istnieje taki przepis. Przedtem wszak e nale ałoby zanalizowa nasz stosunek wzajemny. O ile mi wiadomo, nie mam jeszcze przydziału, tak e nie mo e by mowy o tym, aby pan był moim bezpo rednim przeło onym, panie podporuczniku. Najwa niejsze jest wszak e to, e w kołach oficerskich odpowiada si na pytania przeło onych jedynie w sprawach słu bowych. My dwaj, siedz cy tutaj w aucie, nie reprezentujemy adnej jednostki bojowej o okre lonym przeznaczeniu wojskowym. Mi dzy nami nie ma adnego stosunku słu bowego. Obaj jedziemy do swoich oddziałów i nie byłoby zgoła adnym słu bowym wypowiedzeniem si , gdybym odpowiedział, czy chciałem, czy te nie chciałem powiedzie , e pan si ob arł, panie podporuczniku. - Ju pan sko czył? - rykn ł na niego podporucznik Dub. - Pan jest...

479


- Ju sko czyłem - głosem spokojnym odpowiedział kadet Biegler. - Niech pan pami ta, panie podporuczniku, e z tym, co tu mi dzy nami zaszło, niezawodnie mie b dzie do czynienia oficerski s d honorowy. Podporucznik Dub tracił przytomno ze zło ci. W ciekał si . Było to osobliwo ci jego natury, e gdy si rozgniewał, to mówił jeszcze wi ksze głupstwa, ni gdy był spokojny. Dlatego mrukn ł pod nosem: - O panu wypowie si s d wojskowy. Kadet Biegler skorzystał z tej sposobno ci, eby przeciwnika dobi ostatecznie, i dlatego tonem jak najprzyja niejszym rzucił: - artujesz, kolego. Podporucznik Dub krzykn ł na szofera, eby zatrzymał auto. - Jeden z nas musi i piechota - dyszał. - Ja jad - odpowiedział spokojnie kadet Biegler - a ty, kolego, rób, co ci si podoba. - Jecha ! - krzykn ł podporucznik Dub głosem furiata na szofera i otulił si milczeniem jak Juliusz Cezar tog , gdy spiskowcy zbli ali si ku niemu ze sztyletami, aby go zabi . Tak przybyli do ółtaniec, gdzie natrafili wreszcie na lad batalionu. Podczas gdy podporucznik Dub z kadetem Bieglerem jeszcze na schodkach kłócili si o to, czy kadet, który jeszcze nie ma przydziału, mo e mie pretensje do podgardlanek z tej ich liczby, która przypada na oficerów poszczególnych kompanii, na dole w kuchni byli ju wszyscy syci, poukładali si wygodnie na ławach i rozmawiali o wszystkim mo liwym kurz c fajki tak zajadle, e w izbie było zupełnie ciemno. Kucharz Jurajda o wiadczył: - Zrobiłem dzisiaj znakomite odkrycie. S dz , e mamy tu do czynienia z zasadniczym przewrotem w kucharstwie. Ty. Va ku, wiesz przecie, e po całej wsi daremnie szukałem majeranku do podgardlanek. - Herba majoranae - rzekł sier ant rachuby Vaniek przypominaj c sobie, e jest drogist . Jurajda mówił dalej: - Niezbadane s drogi ducha ludzkiego, chwytaj cego si w potrzebie najró niejszych sposobów, odsłaniaj cych nowe horyzonty, i wynajduj cego rzeczy, o jakich ludzko ci nie niło si dotychczas... Szukam ja tedy po wszystkich domach majeranku, tłumacz , obja niam, na co mi to potrzebne i jak to wygl da... - Trzeba było jeszcze powiedzie , jak on pachnie - odezwał si z ławy Szwejk. Trzeba było powiedzie , e majeranek pachnie tak, jak gdy si w cha buteleczk atramentu w alei kwitn cych akacji. Na pagórku Bohdalec pod Prag ... - Ale , Szwejku - przerwał mu głosem błagalnym jednoroczny ochotnik Marek - pozwól doko czy Jurajdzie. Jurajda mówił dalej: - W pewnym domu natkn łem si na starego wysłu onego ołnierza z czasów okupacji Bo ni i Hercegowiny, który odbył słu b wojskow w Pardubicach u ułanów i jeszcze dzisiaj umie po czesku. Człowiek ten zacz ł si ze mn sprzecza , e w Czechach nie dodaje si do podgardlanek majeranku, ale rumianek. Nie

480


wiedziałem naprawd , co mam pocz , bo przecie ka dy rozs dny człowiek, który nie ma przes dów, uzna musi, e ród korzeni, jakimi przyprawia si podgardlanki, majeranek to królewicz. Trzeba było wynale na poczekaniu tak namiastk , która zast piłaby charakterystyczny i swoisty zapach majeranku. Otó w pewnej chałupie znalazłem pod obrazem jakiego wi tego lubny wianuszek mirtowy. Trafiłem nanowo e ców, gał zki mirtu w wianuszku były jeszcze do wie e. U yłem wi c mirtu jako przyprawy do podgardlanek; oczywi cie trzeba było sparzy wianuszek trzy razy wrz c wod , eby listki zmi kły i straciły zbyt ostry zapach i smak. Rzecz prosta, e gdy ten wianuszek lubny zabierałem do podgardlanek, płaczu było wiele. Na odchodnym wła ciciele zapewnili mnie, e za takie straszne wi tokradztwo (wianuszek był po wi cony) najbli sza kula mnie zabije. Jedli cie przecie polewk z podgardlanek i aden z was nie spostrzegł, e zamiast majeranku pachniała mirt . W Hradcu Jindrzicha - odezwał si Szwejk - był przed laty w dliniarz Józef Linek, a ten Linek miał zawsze na półce dwa pudełka: w jednym znajdowała si mieszanina korzeni, której u ywał do podgardlanek i kiszek, w drugim trzymał proszek na robaki, poniewa zdarzyło mu si stwierdzi , e klienci jego rozgry li pluskw lub prusaka w podgardlance czy te w kiszce. Ów Linek mawiał zawsze, e o ile chodzi o pluskw , to ma ona smak korzenny i przypomina gorzkie migdały, których u ywa si do ciasta, ale prusaki mierdz w kiełbasach jak stara biblia, dotkni ta ple ni . Dlatego te bardzo dbał o czysto w swoim warsztacie i wsz dzie gorliwie sypał proszek na robaki. Razu pewnego robił sobie zacny człowiek kiszki, a miał akurat katar. Niewiele my l c łapie pudełko z proszkiem na robaki i sypie w farsz podgardlankowy. Od tego czasu po kiszki i podgardlanki chodzili wszyscy tylko do Linka. Ludzie tłumem pchali si do sklepu. A chłop był łepski, bo zaraz wymiarkował, e to zawdzi cza temu proszkowi na robaki, i od tego czasu zamawiał całe skrzynie tego specjału wpłacaj c zaliczk , ale firmie nakazał, eby na skrzynce pisała ziele indyjskie. Był to jego sekret, który zabrał z sob do grobu. Ale najciekawsze było to, e w domach rodzin, które kupowały kiszki u niego, wygin ły pluskwy i prusaki. Od tego czasu Hradec Jindrzicha nale y do najczystszych miast w całych Czechach. - Ju sko czyłe ? - zapytał jednoroczny ochotnik Marek, który niezawodnie tak e pragn ł wtr ci si do rozmowy. - Co dotyczy Linka, to ju sko czyłem - odpowiedział Szwejk - ale znam podobny przypadek, który zdarzył si w Beskidach. Lecz o nim opowiem wam dopiero wtedy, gdy b dziemy staczali walki. Jednoroczny ochotnik Marek rozgadał si na dobre: - Sztuk kucharsk najlepiej pozna mo na podczas wojny, osobliwie na froncie. Pozwol sobie zrobi małe porównanie. Przed wojn czytywali my i słyszeli my nieraz o tak zwanych chłodnikach, to jest zupach, do których dodaje si lód, a które ciesz si wielkim powodzeniem w północnych Niemczech, w Danii i Szwecji. Otó i macie. Przyszła wojna i tego roku w zimie w Karpatach mieli ołnierze tej zmarzłej zupy tyle, e ju na ni patrze nie mogli. A przecie to specjał.

481


- Zmarzni ty gulasz mo na je - rzekł sier ant rachuby Vaniek - ale niedługo; najwy ej tydzie . Z powodu takiego zmarzni tego gulaszu nasza 9 kompania opu ciła pozycje. - Jeszcze w czasie pokoju - rzekł Szwejk z niezwykł powag i godno ci dokoła kuchni i najrozmaitszych potraw kr ciło si w wojsku wszystko. Mieli my na przykład w Budziejowicach oberlejtnanta Zakrejsa, który stale si szwendał dokoła kuchni oficerskiej, a gdy który z szeregowców co spłatał, to mu kazał stan na baczno i ryczał na niego: „Ty łobuzie jeden, je li popełnisz jeszcze raz co podobnego, to z g by twojej zrobi mi ciutkie bitki, rozdepcz ci jak tłuczone kartofle i ka ci to ze re . Pociekn z ciebie bebechy z ry em i b dziesz wygl dał jak szpikowany zaj c na brytfannie. Sam wi c widzisz, e si musisz poprawi , je li nie chcesz, eby ludzie my leli, e zrobiłem z ciebie faszerowan piecze z kapust .” Dalszy wykład i ciekawa rozmowa o tym, w jaki sposób u ywano jadłospisu przy wychowywaniu ołnierzy w czasach przedwojennych, został przerwany wielkim krzykiem na pi trze, gdzie ko czyła si uroczysta wy erka. W chaosie głosów mo na było odró ni krzyk kadeta Bieglera: - ołnierz ju w czasie pokoju winien wiedzie , czego da od niego wojna, a podczas wojny nie powinien zapomina o tym, czego nauczył si na placu wicze . Nast pnie dał si słysze sapliwy głos podporucznika Duba: - Prosz o ustalenie faktu, e obra ono mnie po raz trzeci. Na pi trze działy si rzeczy wielkie. Podporucznik Dub, który wobec kadeta Bieglera miał zamiary zgoła zdradliwe i chciał go pogr y wobec komendanta batalionu, powitany został przez oficerów wielkim hałasem. Wszyscy znajdowali si pod wpływem znakomitego działania ydowskiej wódki. Podrwiwaj c z jego niefortunnej przygody przy je dzie wierzchem, jeden przez drugiego pokrzykiwali na podporucznika Duba: - Bez grooma rady nie dasz! - Płochliwy mustang! - Jak długo byłe , kolego, w ród cowboyów na dzikim zachodzie? - Artysta jazdy konnej! Kapitan Sagner szybko napoił go szklank przekl tej gorzałki i ura ony podporucznik usiadł przy stole. Stare, poturbowane krzesło przystawił obok porucznika Lukasza, który powitał go słowy przyjaznymi: - Wszystko ju zjedzono, kolego. Smutna posta kadeta Bieglera została nie dostrze ona, pomimo e ten ci le według przepisu obszedł cały stół, i poczynaj c od kapitana Sagnera, meldował si wszystkim oficerom po kolei, powtarzaj c w kółko, chocia wszyscy go dobrze widzieli: - Kadet Biegler melduje swoje przybycie. Potem si gn ł po pełn szklanic , usadowił si z ni zgoła skromnie koło okna i czekał na odpowiedni chwil , aby popisa si jedn ze swoich m dro ci zaczerpni tych z podr czników.

482


Podporucznik Dub, któremu to straszliwe gl dzenie m ciło w głowie, zapukał palcem w stół i bez jakiegokolwiek wst pu zwrócił si do kapitana Sagnera: - Ze starost mawiali my zawsze: patriotyzm, wierne spełnianie obowi zków, przezwyci anie samego siebie to najlepsza bro podczas wojny. Wspominam o tym wła nie dzisiaj, gdy wojska nasze w czasie najbli szym przekrocz granic .

Na tym urywa si r kopis Jarosława Haszka

483


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.