AUTORZY ANNA CZERWIOSKA ZBIGNIEW KOWALEWSKI EWA KRASIOSKA MARIA MITKIEWICZ JÓZEF NYKA JANUSZ ONYSZKIEWICZ ANDRZEJ PACZKOWSKI KRYSTYNA PALMOWSKA WANDA RUTKIEWICZ WŁADYSŁAW LESZEK WOŹNIAK KRZYSZTOF ZDZITOWIECKI ZDOBYCIE GASHERBRUMÓW Pod redakcją WANDY RUTKIEWICZ WYDAWNICTWO „SPORT I TURYSTYKA" WARSZAWA 1979 Okładkę projektował Juliusz Kulesza Mapki i rysunki opracował Jerzy Wala Redaktor Maria Górska Redaktor techniczny Barbara Klimaszewska Korektor Krystyna Szelęgiewicz Fotografie wykonali Ewa Abgarowicz, Janusz Fereoski, Marek Grochowski, Halina Kriiger-Sy-rokomska, Anna Okopioska, Janusz Onyszkiewicz, Wanda Rutkiewicz, Mirosław Wiśniewski, Krzysztof Zdzitowiecki Fotografie barwne na okładce Ewa Abgarowicz Wanda Rutkiewicz Wyboru fotografii dokonała Ewa Krasioska © Copyright by Wydawnictwo „Sport i Turystyka", Warszawa 1979 ISBN 83-217-2255-5 WYDAWNICTWO „SPORT I TURYSTYKA" WARSZAWA 1979 Wydanie X. Nakład 20.275 egz. Ark. wyd. 12,45. Ark. druk. 12,00. Oddano do składania w sierpniu 1978. Druk ukooczono w sierpniu 1979. C-34
Cena zł 37,—
Zakł. Graf. Dom Słowa Polskiego.
Zam. S531/K/78. Dwa tysiące dwieście pięddziesiąta pląta publikacja Wydawnictwa SIT WSTĘP Andrzej Paczkowski Polska ekspansja alpinistyczna w góry najwyższe — łaocuchy himalajskie i andyjskie — zapoczątkowana tak świetnie przed czterema dziesiątkami lat (wyprawy w Andy w latach 1933/34 i 1936, wyprawa na Nanda Devi East w Himalajach w 1939 roku) została brutalnie przerwana drugą wojną światową i przez długi czas wydawało się, że był to jakiś fajerwerk spowodowany nadzwyczaj pomyślnym zbiegiem okoliczności. Wielu zwątpiło, czy zdołamy włączyd się w światowy nurt wypraw, a jeśli nawet, to czy będzie jakakolwiek szansa nawiązania walki rywalizacyjnej z innymi. Także gdy w 1960 roku wyruszyła i zakooczyła się dośd poważnym sukcesem pierwsza po wojnie polska wyprawa w góry najwyższe (Noszak w Hindukuszu afgaoskim), nie brakło sceptyków. Wydawało się, że kolejne dziesięciolecie przyznało im rację: kilka, interesujących wprawdzie, ale nie pierwszorzędnych wejśd wysokościowych w Hindukuszu pozostawało daleko w tyle za tym, co działo się wówczas w Himalajach, Karakorum, i nie wyróżniało się zbytnio wobec innych dokonao hindukuskich. Do dawnych potęg alpinistycznych — Wielkiej Brytanii, Francji, Stanów Zjednoczonych, Niemiec, Włoch, Austrii — „doszlusował" niezwykle prężny alpinizm japooski, na poważne cele wyruszały ekspedycje argentyoskie, szwajcarskie, na światowym forum zaprezentował się alpinizm czechosłowacki i jugosłowiaoski, w radzieckiej Średniej Azji sportowe przejścia ścian wielkich szczytów stały się codziennością. Tak to już w życiu, nie tylko w alpinizmie bywa, że nagle następuje jakby erupcja aktywności, że to co do niedawna wydawało się możliwe tylko dla nielicznych wybranych, staje się celem ambicji i działao dziesiątek lub setek. Tym wielkim okresem polskiego alpinizmu wyprawowego stały się lata 1971—1976 i są podstawy, aby sądzid, że passa ta będzie jeszcze kontynuowana, że wspinacze z Tatr mierzyd będą wysoko. Wyprawy na Kunyang Chhish (7852 metry) w 1971 roku, zimowa na Noszak (7492 metry) w 1973 roku, na Shispare (7619 metrów), na Kangbachen (7902 metry), zimowa na Lhotse (8511 metrów) w 1974 roku, na Broad
Peak Middle (8016 metrów) w 1975 roku, na K2 (8611 metrów) w 1976 roku, wejścia ścianowe w Hindukuszu w 1977 roku były osiągnięciami — lub zamierzeniami — godnymi najwyższych not i znalazły się wśród najwybitniejszych przejśd wysokościowych tego okresu. Polscy miłośnicy gór mieli już możnośd zapoznania się z niektórymi z nich: „Ostatni atak na Kunyang Chhish", „Kangbachen zdobyty", „Shispare góra wyśniona" (wszystkie wydane w Wydawnictwie „Sport i Turystyka"). Teraz otrzymują relację z przedsięwzięcia, które z kilku co najmniej powodów zasługuje na specjalne wyróżnienie. Wyprawa Kobieca na Gasherbrum (Ladies Himalaya Expedition) przyniosła plon sportowy na najwyższym poziomie, a styl, w jakim została przeprowadzona, domaga się specjalnego wyróżnienia. Cała impreza była zainicjowana i w lwiej części przygotowana przez zespół kobiecy, co
samo w sobie jest już ewenementem, gdyż działania podobnego typu podejmowały z powodzeniem, jak dotąd, tylko alpinistki japooskie (wyprawy na Manaslu — 8156 metrów i Everest). Zdobycie przez mieszany — kobieco-męski zespół najwyższego wówczas z nie zdobytych szczytów Ziemi: Gasherbruma III (7952 metry), nowa droga na ośmiotysięczny Gasherbrum II, pierwsze wejście samodzielnego zespołu kobiecego na tenże wierzchołek i jeszcze jedno wejście na Gasherbrum II trzyosobowego zespołu męskiego — każde z tych przejśd mogłoby byd jedynym celem dla poważnej i silnie obsadzonej ekspedycji. Można powiedzied: cztery wyprawy w jednej! Chod los nie szczędził wyprawie żadnej ze swych górskich zasadzek (opóźnione rozpoczęcie akcji, strajki kulisów, dwukrotne głębokie załamania pogody), nie tylko zakooczyła się sukcesem o wymiarze znacznie większym niż planowany, ale przebiegła nieomal bezawaryjnie, co także jest warte mocnego podkreślenia, gdyż wspinaczki w górach najwyższych noszą w sobie zwielokrotnione zagrożenie życia i zdrowia. Nie ominęły tej ekspedycji także i zjawiska natury psychospołecznej, typowe właściwie dla wszystkich działao podejmowanych przez nieliczną grupę ludzką znajdującą się w sytuacji zagrożenia i izolowaną od świata. Zarówno na kartach tej książki jak i w doskonałym filmie Andrzeja Zajączkowskiego „Temperatura wrzenia", nakręconym na wyprawie, konflikty wewnętrzne — między kierownikiem wyprawy a zespołem, między różnymi grupami, które na ten zespół się składały — zarysowują się nader wyraziście, a w wielu partiach relacji dominują nad aktywnością wspinaczkową. Chod męski odruch kazałby je wiązad z kobiecą partycypacją w wyprawie, wydaje się, że jest on mało usprawiedliwiony: wytrawne oko filmowca-dokumentalisty i lekko ekshibicjo-nistyczne pióro kierownika wyprawy wydobywają je z przesadną byd może drastycznością. Nie przynosi to książce ujmy.- Przeciw-
nie — stanowi o jej dodatkowej wartości jako dokumentu niezał-ganego i z całą świadomością subiektywnego. Żle byłoby jednak, aby „odwrotna strona medalu" — zasłużonego złotego medalu „Za Wybitne Osiągnięcia Sportowe", który ozdobił wszystkie panie w ekspedycji uczestniczące — kazała zapomnied o alpinistycznej wielkości tego wydarzenia, jakim była Ladies Himalaya Expedition kierowana przez Wandę Rutkiewicz. T UCZESTNICY WYPRAWY Wanda Rutkiewicz Ewa Abgarowicz — fotografik wyprawy Inżynier chemik. Wspinaczki i przejścia turystyczne w Tatrach i Kaukazie. (Polski Klub Górski, Warszawa). Alicja Bednarz
Ekonomistka. Wejścia wysokościowe w Hindukuszu na Kohe Tez (7015 metrów) i Kohe Urgend (7015 metrów). (Klub Wysokogórski, Kraków). Alison Chadwick-Onyszkiewicz (Ali) Angielka mieszkająca w Polsce. Artystka malarz. Wspinaczki na nadmorskich klifach Wielkiej Brytanii, w Alpach, udział w wyprawie w Hindukusz i wejście na Noszak (7492 metry), Gasherbrum III (7952 metry). (Klub Wysokogórski, Warszawa). Anna Czerwioska Dr farmacji. Wspinaczki w zespole kobiecym w Tatrach i Alpach (Direttissima Kazalnicy, Direttissima Małego Młynarza, Pic Gemeli w Bergell, Matterhorn północną ścianą latem i zimą. (Klub Wysokogórski, Warszawa). Halina Kriiger-Syrokomska — skarbnik wyprawy Historyk sztuki i dziennikarka. Wspinaczki w zespole kobiecym w Tatrach: wariant „R" na Mnichu, w Norwegii: filar Trollryg-genu, w Pamirze: Pik Lenina (7134 metry), Gasherbrum II (8035 metrów). (Klub Wysokogórski, Warszawa). Sylva Kysylkova z Czechosłowacji Pielęgniarka. Udział w przejściach najtrudniejszych dróg tatrzaoskich, trudne drogi alpejskie, próba zimowego przejścia północnej ściany Eigeru. Maria Mitkiewicz — lekarz wyprawy Wspinaczki w Tatrach i w Turcji, udział w wyprawie w Hindu-
kusz i wejście na Noszak (7492 metry). (Klub Wysokogórski, Zakopane). Anna Okopióska Fizyk jądrowy, doktorantka. Przejście grani Tatr Wysokich w zespole kobiecym, trudne wspinaczki tatrzaoskie, wejścia na Pik Korżeniewskiej (7105 metrów) i Pik Komunizma (7483 metry) w Pamirze, na Gasherbrum II (8035 metrów). (Klub Wysokogórski, Warszawa).
Krystyna Palmowska — opieka nad sprzętem łącznościowym wyprawy Inżynier elektronik. Trudne wspinaczki tatrzaoskie i alpejskie w zespole kobiecym: Direttissima Kazalnicy, Direttissima Małego Młynarza, Pic Gemeli w Bergell, Matterhorn północną ścianą latem i zimą. (Klub Wysokogórski, Warszawa). Wanda Rutkiewicz (Błaszkiewicz) — kierownik wyprawy Inżynier elektronik. Wspinaczki w kobiecych zespołach, wejścia na filar Trollryggenu w Norwegii, filar Eigeru, Pik Lenina (7134 metry) w Pamirze,
Noszak (7492 metry) w Hindukuszu, Gasherbrum III (7952 metry), Matterhorn północną ścianą zimą. (Klub Wysokogórski, Warszawa). Leszek Cichy Inżynier geodezji. Trudne wspinaczki alpejskie: „Czerwony filar" Mont Blanc, udział w wyprawie w Karakorum, wejście na Shispare (7619 metrów), Gasherbrum II (8035 metrów). (Klub Wysokogórski, Warszawa). Marek Janas Doc. dr nauk technicznych. Wspinaczki w Tatrach, Alpach i Kaukazie, udział w wyprawie w Hindukusz, wejście na Noszak (7492 metry), Gasherbrum II (8035 metrów). (Klub Wysokogórski, Warszawa). Andrzej Łapioski (Łapa) — kierowca wyprawy Inżynier górnik. Udział w wyprawie w Hindukusz: Aspe Safed (6500 metrów) i w Andy, wejście na Gasherbrum II (8035 metrów). (Klub Wysokogórski, Zakopane). Janusz Onyszkiewicz (Onych, Onyszek) — zastępca kierownika wyprawy Dr matematyki. Taternik, alpinista i grotołaz. Trudne przejścia tatrzaoskie i alpejskie, wejścia na Noszak (7492 metry) w Hindukuszu, Pik Korżeniewskiej (7105 metrów), Pik Komunizma (7483 metry), Gasherbrum III (7952 metry) i Gasherbrum II (8035 metrów). (Klub Wysokogórski, Warszawa). Władysław Leszek Woźniak (Brodacz) Inżynier chemik. Trudne wspinaczki w Tatrach, w Alpach i w Norwegii, udział w zimowej wyprawie na Noszak w Hindukuszu, wejście na> Gasherbrum II (8035 metrów). (Klub Wysokogórski, Warszawa). Marcin Zachariasiewicz (Marcysia) Inżynier chemik. Trudne wspinaczki tatrzaoskie, alpejskie i w Norwegii. (Klub Wysokogórski, Warszawa). Krzysztof Zdzitowiecki (Pomurnik) Dr biologii. Udział w najtrudniejszych przejściach tatrzaoskich i alpejskich, wejście na Noszak (7492 metry), Pik Korżeniewskiej (7105 metrów), Pik Komunizma (7483 metry) w Pamirze, Gasherbrum III (7952 metry) i Gasherbrum II (8035 metrów). (Klub Wysokogórski, Warszawa). Ekipa filmowa: Zbigniew Pietrzkiewicz Operator wytwórni „Czołówka" w Warszawie. Uczestnik wyprawy na Antarktydę. Andrzej Zajączkowski (Zając)
Reżyser filmowy, pracownik Wytwórni Filmów Dokumentalnych w Warszawie. Jego film „Ósmy kontynent" o grotołazach wyróżniony został nagrodą „Brązowy Lajkonik" na Festiwalu Filmów Krótkometrażowych w Krakowie. kapitan Saeed Ahmed Malik z Pakistanu — oficer łącznikowy. Alpinista i wojskowy. POWSTAWANIE WYPRAWY Wanda Rutkiewicz W koocu sierpnia 1975 roku PAP zamieściła w prasie krótką wiadomośd, że polska Wyprawa Kobieca zdobyła w górach Karakorum szczyt Gasherbrum III (7952 metry), najwyższy z jeszcze dziewiczych szczytów ziemi. Byliśmy wtedy w górach, a informację przekazała schodząca wcześniej inna wyprawa. Informacja nie była dokładna. Przede wszystkim wyprawa nie była tylko kobieca. Na szczycie Gasher-bruma III stanęły wprawdzie dwie alpinistki, ale w towarzystwie dwóch kolegów z wyprawy. Natomiast wyłącznie same weszły na sąsiedni szczyt Gasherbrum II (8035 metrów). Wcześniej weszły na ten szczyt dwa zespoły męskie, jeden z nich nową drogą. Po powrocie do Islamabadu wysłano już szczegółową informację, ale właśnie ta pierwsza wywołała pełną wzruszenia radośd. Kamieo z serca spadł tym, którzy czuli się odpowiedzialni za wyprawę. Brak jakichkolwiek wiadomości przez dłuższy czas wzbudził niepokój o jej losy. Opinia publiczna w kraju była poruszona wiadomościami o innych wyprawach działających w Karakorum. Niektóre z nich osiągnęły cel, wiele wycofało się z akcji lub zapłaciło za sukces tragedią. Odpowiedzialni i protektorzy zaczęli pytad, co się dzieje z Wyprawą Kobiecą i czy nie należy w tej sytuacji odwoład jej z gór. Ale było to niemożliwe. Baza wyprawy stała bowiem w samym sercu Karakorum — równoległego do Himalajów potężnego masywu górskiego — na lodowcu Abruzzi w górnej odnodze lodowca Baltoro. Tylko spotkania z uczestnikami innych wypraw dawały nam złudzenie kontaktu ze światem telefonów i telegrafów odległym o kilkaset kilometrów. Nasza wyprawa była bezprecedensowa w historii polskich wypraw, ze względu na jej założenia organizacyjne. Zakładała współdziałanie zespołów kobiecego i męskiego na dwu sąsiednich szczytach wysokich około 8000 metrów. Taka koncepcja partnerskiego współdziałania stwarzała od samego początku pewne napięcie, bowiem doprowadzała do bezpośredniej konfrontacji ll sił, możliwości i umiejętności kobiet i mężczyzn w zmaganiach z górami. Do 1975 roku kobiety uczestniczyły w polskich wyprawach sporadycznie. W alpinizmie jak w życiu, a to już warunkuje nasza kultura, sukcesy kobiet muszą byd przetorowane sukcesami mężczyzn. Dlatego każdy kolejno podejmowany rekordowy cel alpinistyczny w zasadzie eliminuje „słabą płed". Jednocześnie, ponieważ osiągnięcia kobiet w alpinizmie są rzadsze i bardziej przez to zwracają na siebie uwagę, przydmiłyby nieco rzeczywisty, autentyczny sukces mężczyzn. Od pierwszej powojennej polskiej
wyprawy w góry wysokie, a była nią wyprawa w Hindukusz w 1960 roku zakooczona zdobyciem Noszaka (7492 metry), ruszyło w góry najwyższe wiele wypraw, sięgając po coraz to trudniejsze cele. Z czasem zaczęły brad udział w wyprawach kobiety, po jednej, po dwie, po trzy. I tak poczynając od udziału Danuty Topczewskiej-Baranowskiej w II polskiej wyprawie w Hindukusz, kiedy to Danuta przekroczyła jako pierwsza wysokośd 6000 metrów, kobiety zaczęły bid kolejne rekordy wysokości. W 1970 roku Zofia Szajuk, a w kilkanaście dni później Halina Kriiger-Syrokomska i ja jako pierwsze Polki stanęłyśmy na szczycie siedmiotysięcznym, na Piku Lenina w Pamirze (7134 metry). Kolejne rekordy padły w 1972 roku. Anna Oko-pioska weszła na Pik Komunizma w Pamirze (7483 metry) i Pik Korżeniewskiej (7105 metrów), Alicja Bednarz na Kohe Tez i Kohe Urgend w Hindukuszu (7015 metrów), Ewa Czarniecka--Marczak, Alison Chadwick i ja na Noszak (7492 metry) w Hindukuszu. Rekord na Noszaku wyrównały później Maria Mitkie-wicz i Aleksandra Szafirska. W zimowej wyprawie na Lhotse (8511 metrów) w 1974 roku wzięła udział Anna Okopioska. Ale udział jednej lub dwu kobiet w wyprawie potwierdzał tylko ich możliwości dokonywania wejśd wysokościowych, natomiast nie stwarzał warunków do rzeczywistego partnerstwa w górach, do tego by mogły także planowad, organizowad, podejmowad decyzje i — co najważniejsze — ponosid za te decyzje odpowiedzialnośd. Jednak etap ten był konieczny, by móc przejśd do następnego — samodzielnej działalności sportowej zespołów kobiecych. Zaczęła się ona w Tatrach. Najlepsze wyniki przyniosły lata sześddziesiąte. W 1969 roku działalnośd ta wykroczyła poza Tatry i po raz pierwszy zespół dwóch Polek przeszedł samodzielnie drogę alpejską — wschodnią ścianę Grepon w rejonie Mont Blanc. Potem przyszły sukcesy na filarze Trollryggenu w Norwegii (pierwsze przejście kobiece) oraz na północnym filarze Eigeru w Alpach Szwajcarskich (drugie przejście drogi, pierwsze przejście kobiece). Wyniki te zwróciły uwagę w krajach alpejskich. 12 W 1973 roku wyjechały w Pamir Ewa Czarniecka-Marczak, Danuta Wach i ja — po raz pierwszy z zamiarem dokonania samodzielnego, niezależnego od zespołu mężczyzn, wejścia na szczyt siedmiotysięczny. Zamiar ten został zrealizowany. Danuta i Ewa stanęły na wierzchołku Pika Korżeniewskiej (7105 metrów). Potem już w zespole mieszanym zdobyły Pik Komunizma (7483 metry). Tak więc sytuacja powoli dojrzewała do zorganizowania pierwszej polskiej wyprawy kobiecej w Himalaje. 1975 rok stwarzał ku temu wyjątkową okazję, ogłoszenie go przez UNESCO Międzynarodowym Rokiem Kobiet powinno sprzyjad realizacji inicjatyw kobiecych. Chociaż można było wówczas podjąd i próbę zorganizowania wyłącznie kobiecej wyprawy, z wielu względów zakładano równoległe działanie wyprawy męskiej. Współdziałanie obu planowanych wypraw na etapie organizacji i transportu powinno było przynieśd obustronne korzyści. Obecnośd mężczyzn w czasie wielotygodniowej karawany, w skład której wchodzid miały setki tragarzy niosących dobytek wyprawy, wydawała się nieodzowna. Wyprawa miała działad w kraju, w którym religia muzułmaoska, a właściwie wynikające z niej obyczaje znacznie ograniczały możliwości kobiet. Wzajemne ubezpieczenie działalności górskiej było też niebagatelnym argumentem przemawiającym za koncepcją dwu równoległych wypraw.
Osiągnięcie celów stawianych przed obu wyprawami przyniosłoby kolejne rekordy dla polskiego alpinizmu. Po nieudanej zimowej próbie wejścia na Lhotse, ośmiotysięczny szczyt w Himalajach, przed nami stała szansa wejścia na pierwszy „polski" ośmiotysięcznik a także ustalenia rekordu nie do pobicia: najwyższego pierwszego wejścia kobiecego. Po raz pierwszy więc w Polsce po kolejny rekordowy cel alpinistyczny sięgnęły kobiety wspólnie z mężczyznami. I z tego powodu a także z podświadomej niepewności — partnerki czy konkurentki? —* rodziło się pewne napięcie już w zarodku wyprawy. Różne nastroje towarzyszyły organizowaniu wyprawy. Było wiele życzliwości, ofiarnej pomocy, ale także trochę mniej lub bardziej jawnego torpedowania inicjatywy, sporo niechętnego wyczekiwania na porażkę. Jak w życiu. Od pewnego momentu nie było już innego wyjścia jak odnieśd sukces: zorganizowad do kooca wyprawę, zdobyd szczyty i wrócid w komplecie do kraju. Wierzyłam, że tak będzie. Wyprawa, która latem 1975 roku wyjechała do Pakistanu pod nazwą „Wyprawa kobieca Karakorum 75" z zamiarem zdobycia szczytu Gasherbrum III (7952 metry) oraz poprowadzenia nowej drogi na sąsiedni Gasherbrum II (8035 metrów), przechodziła w czasie organizacji metamorfozy. Jeżeli za' cechę wspólną koił lejnych projektów wyprawy przyjąd obecnośd samodzielnego zespołu kobiecego, to zalążków wyprawy należy szukad w inicjatywie środowiska warszawskiego, a za jej początek uznad decyzję zarządu Klubu Wysokogórskiego w Warszawie, zatwierdzającego jesienią 1973 roku skład komitetu organizacyjnego Wyprawy Himalaje 75. Komitet ten zainteresował się Himalajami Nepalu i wystąpił o zgodę władz nepalskich na wyprawę na jeden z kilku niewysokich ośmiotysięczników. W 1975 roku istniała już tylko możliwośd wchodzenia na szczyt Annapurna II (7937 metrów). Brak zgody na wyprawę na szczyt ośmiotysięczny, perspektywa innych wypraw a także kontrowersyjna ze względu na swój bezprecedensowy charakter koncepcja niezależnej działalności w ramach jednej wyprawy dwu zespołów: kobiecego, w którym oprócz Polek była grupa alpinistek amerykaoskich pod wodzą Arleny Blum, i męskiego — wzajemnie się ubezpieczających, wywarły ujemny wpływ na aktywnośd komitetu. Tragiczna śmierd latem 1974 roku w Pamirze najbardziej aktywnej członkini komitetu, Ewy CzarnieckiejMarczak, położyła się cieniem na dalszej jego działalności i praktycznie przypieczętowała jej koniec. Jesienią 1974 roku z sześcioosobowej grupy pozostałam wyłącznie ja, bowiem większośd zrezygnowała z udziału. Oprócz mnie było jeszcze kilka osób spoza komitetu zainteresowanych wyprawą, ale zdezorientowanych istniejącą sytuacją. Potrzebna była powtórna mobilizacja sił i jakiś inicjujący wznowienie działalności impuls. I wtedy dzięki namowom Ewy Krasioskiej (Bal-cerzak) zdecydowałam się przejąd inicjatywę w swoje ręce, nie dopuścid do rozwiązania komitetu i po prostu podjąd szansę zorganizowania wyprawy kobiecej w Himalaje, wykorzystując poczynione już przygotowania formalne. Głos za wyprawą spokojnej i rozsądnej Ewy, która podjęła się działad razem ze mną i pełnid obowiązki sekretarza nowego komitetu organizacyjnego, nie był jedyny. Dużo wcześniej, w roku swoich błyskotliwych sukcesów w Pamirze, zwróciła się z tym do mnie w liście Anna Oko-pioska. Głosów takich było więcej. A więc istniała nie tylko grupa alpinistek o odpowiednim doświadczeniu, ale również
społeczna potrzeba takiej imprezy. Alpinizm jest sportem, którego nie da się uprawiad bez ryzyka wiodącego ku sukcesowi. Umied podjąd ryzyko to znaczy przyjąd na siebie ciężar odpowiedzialności za podejmowane decyzje. Ale tak jest nie tylko w alpinizmie. Podjęcie decyzji o zorganizowaniu wyprawy kobiecej nakładało na organizatorów dużą odpowiedzialnośd. Zdawałam sobie z tego sprawę. Zdawałam sobie również sprawę z tego, ile oporów psychicznych trzeba będzie przełamad nie tylko u tych, którzy decydują, ale również w środowisku alpinistycznym, u najbliższych. Dialektyka podpowiada, że taka decyzja musiała byd 1 kiedyś w koocu podjęta. Nie ja, to za rok lub za kilka lat zrobiłby to ktoś inny. Ale teraz była dla takiej decyzji najlepsza koniunktura. Na początku działałyśmy głównie ja i Ewa. Po wielu dyskusjach w łonie przyszłego komitetu organizacyjnego wyprawy, jeszcze nie zatwierdzonego, ale już określonego, zostały ustalone cele wyprawy: Zdobycie przez zespół kobiecy szczytu Gasherbrum III (7952 metry), piętnastego szczytu świata, najwyższego siedmiotysięcznika i najwyższego z nie zdobytych samodzielnych szczytów Ziemi. Drugie wejście, a pierwsze nową drogą, na szczyt Gasherbrum II (8035 metrów), albo od strony przełęczy między szczytami Gasherbrum II i Gasherbrum III, albo prawą grzędą tego szczytu od strony lodowca Gasherbrum Południowy. (Pierwsze wejście miało miejsce w 1956 roku, szczyt zdobyła wyprawa austriacka pod kierownictwem Fritza Moraveca lewą grzędą.) Oba szczyty położone w górnej części lodowca Baltoro, jednego z największych lodowców Karakorum, znajdują się w grani górskiej dzielącej Pakistan i łaocuchy Kun-Lun i Kaszgar. Jako rezerwowe cele wybrano w kolejności: Gasherbrum I (8068 metrów) oraz Nanga Parbat (8125 metrów) leżący w Himalajach, także na terenie Pakistanu. Na początku listopada 1974 roku zarząd Klubu Wysokogórskiego w Warszawie zatwierdził zaproponowany skład komitetu organizacyjnego wyprawy, będący formalnie kontynuacją poprzedniego, i udzielił mu odpowiednich pełnomocnictw. W skład jego weszli: ja — jako przewodnicząca, Ewa Krasioska (Balce-rzak) jako sekretarz, Alicja Bednarz z krakowskiego Klubu Wysokogórskiego, Alison Chadwick-Onyszkiewicz oraz koledzy Maciej Piątkowski i Marcin Zachariasiewicz. Zatwierdzenie składu komitetu i proponowanych celów poprzedziło tylko o dwa tygodnie zatwierdzenie składu i kierownictwa wyprawy. Zostałam wówczas oficjalnie mianowana kierownikiem wyprawy kobiecej, Janusz Onyszkiewicz — kierownikiem męskiej. Zarząd zatwierdził bez zastrzeżeo nasze propozycje. Nie wiadomo teraz, ile było w tym uznania dla naszej inicjatywy, a ile niewiary w to, że uda nam się znaleźd niezbędne fundusze a przede wszystkim uzyskad zgodę władz pakistaoskich na działalnośd w rejonie Gasherbrumów. Sądzono, że i ta inicjatywa umrze śmiercią naturalną, więc zatwierdzano dla świętego spokoju.
Tymczasem my mierzyliśmy siły na zamiary. Piętrzące się trudności nie zniechęcały a mobilizowały. W imieniu komitetu zwróciłyśmy się z Ewą do Krajowej Rady Kobiet Polskich i jej 1 przewodniczącej Marii Milczarek z prośbą o objęcie honorowego patronatu nad wyprawą. Wyjaśniałyśmy, że .....wejście samodzielnej wyprawy kobiecej na szczyt ośmiotysięczny będzie drugim po wejściu Japonek na Manaslu (8156 metrów) osiągnięciem tego typu w historii światowego alpinizmu, a jednocześnie stanowid będzie świadectwo szerokiego włączania się kobiet do wszystkich dziedzin działalności ludzkiej, tym cenniejsze, że przypadające w Międzynarodowym Roku Kobiet". Od dnia pierwszej naszej wizyty, kiedy przewodnicząca Maria Milczarek wyraziła zgodę na patronowanie przedsięwzięciu, byłyśmy częstymi gośdmi w siedzibie Krajowej Rady Kobiet Polskich. Nigdy nie odmawiano nam rady ani pomocy, kiedy zwracałyśmy się z problemami poważnymi i mniej ważnymi. Bezpośredni „ciężar" naszych wizyt przyjęła na siebie sekretarz Rady — Krystyna Gromkowa, życzliwie rozwiązująca wszelkie nasze kłopoty. Organ Krajowej Rady Kobiet Polskich — tygodnik „Zwierciadło" objął nad nami patronat prasowy. Podstawowe znaczenie dla organizacji wyprawy miała decyzja przewodniczącego Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki — Bolesława Kapitana, która nadała wyprawie charakter imprezy centralnej, wprowadziła ją do planu Polskiego Związku Alpinizmu na 1975 rok, zapewniła pierwszą złotówkową i dewizową dotację. To spowodowało w konsekwencji przejęcie organizacji wyprawy przez Polski Związek Alpinizmu. Poparcie centralnych władz sportowych było bardzo ważne dla wyprawy. Przerastała ona w danym momencie możliwości organizacyjne Klubu Wysokogórskiego w Warszawie. Borykał się on wówczas z trudnościami reorganizacji, a prezes Klubu — z organizacją narodowej wyprawy na K2 (8611 metrów). Powodowało to brak zainteresowania i niekiedy wręcz hamowanie naszej, a więc konkurencyjnej inicjatywy. Po opuszczeniu przez nas środowiskowego klubu częśd sporów przeniosła się na łono zarządu Polskiego Związku Alpinizmu, w którym między innymi zasiadali także niechętni naszej wyprawie członkowie komitetu wyprawy na K2. Przeważyło szalę zdecydowane poparcie ówczesnego wiceprezesa Związku a zarazem przewodniczącego komisji sportowej — Stanisława Kulioskiego i głos rozsądku większości członków zarządu: — Panowie! (niestety, są tam tylko panowie), jeśli wyprawa kobieca ma uniemożliwid wyprawę na K2, należy zrezygnowad z niej, jeśli tylko utrudni organizację wyprawy na K2, to naszym obowiązkiem jest poprzed tę inicjatywę i zmobilizowad się do zorganizowania obu imprez! Od tego momentu nasza działalnośd stała się o wiele łatwiejsza. Duże znaczenie odegrała pomoc biura Związku. Mało, była wręcz nieodzowna. W pewnym momencie uświadomiliśmy sobie, 1
jaką gigantyczną machinę zbudowaliśmy i jak niewiele brakowało, by jej obsługiwanie przekroczyło nasze możliwości. I tak sprawy wyprawy zabrały nasz wolny czas poświęcany rodzinom, niekiedy przeznaczony na pracę zawodową i bardzo często czas na jedzenie i spanie. W połowie grudnia Polski Związek Alpinizmu na nasz wniosek zwrócił się do ministra Pracy, Płac i Spraw Socjalnych — Tadeusza Rudolfa z prośbą o rozważenie możliwości włączenia naszej imprezy do programu krajowych obchodów Międzynarodowego Roku Kobiet. „...Poza względami czysto sportowymi — wejście na szczyt ośmiotysięczny — wyprawa ta ma także niewątpliwe znaczenie propagandowe i polityczne, gdyż przedsięwzięcia o tej skali podejmowane przez zespoły kobiece są bardzo rzadkie i zawsze uzyskują rozgłos światowy" — argumentował prezes Związku. Pozytywna odpowiedź przyszła bardzo szybko i miała dla nas olbrzymie znaczenie. Również nasza wizyta u przewodniczącego Komitetu do Spraw Radia i Telewizji — Macieja Szczepaoskiego spotkała się z pełnym zrozumieniem. Otrzymaliśmy znaczną dotację na potrzeby filmu o wyprawie. A najważniejsza, jak zawsze w takich wypadkach, była decyzja pierwszego zastępcy ministra Finansów — Mariana Krzaka, przyznająca wyprawie dodatkowy przydział dewiz pokrywający prawie w pełni jej potrzeby. Częśd dewiz otrzymaliśmy od dyrektora Zjednoczenia Gospodarki Turystycznej — Edgara Kaczmarka tytułem umowy zawartej z działem reklamy Zjednoczenia. I rzeczywiście symbol i napis „Orbis" umieściliśmy w najbardziej widocznym miejscu z przodu naszego samochodu ciężarowego. Dało to uczestnikom już w czasie wyprawy powód do nie kooczących się żartów. „Takiej wycieczki orbisow-skiej jeszcze nie było" — mówiliśmy uginając się pod 30-kilo-gramowym plecakiem. Nie była to jedyna umowa reklamowa, jaka została zawarta. Na tle granatowych Gasherbrumów wymalowanych na bocznych plandekach samochodu wyprawy rzucała się w oczy pomaraoczową plamą wdzięczna kurka, symbol „Poldrobu" — Zjednoczenia Przemysłu Drobiarskiego, podkreślona napisem: „with polish down go up!" — z polskim puchem idź w góry! Charakterystyczny napis „Ciech" zdobił boki szoferki i był wynikiem niezwykle życzliwego przyjęcia naszej delegacji u dyrektora Gabinetu Ministra Przemysłu Chemicznego — Ryszarda Jaroszyoskiego. Otrzymaliśmy w zamian tysiąc i jeden przedmiotów i materiałów z tworzyw sztucznych potrzebnych wyprawie oraz kosmetyki od „Polleny". Napis „Polsport" — nazwa Zjednoczenia Przemysłu Sportowego — figurował na naszym sprzęcie. Wstawiennictwo naszej honorowej patronki, wiceministra Przemysłu Lekkiego — Mirosławy Wąsowicz spowo-
dowało, że i od przemysłu lekkiego otrzymaliśmy sporą pomoc w materiałach i wełnie. Spółdzielczośd zareagowała na nasz apel jak jeden mąż. Wszystkie związki przekazały na konto wyprawy kwoty, które w sumie tworzyły poważną pozycję w naszym budżecie. Ponieważ były to pierwsze pieniądze, jakie pojawiły się na naszym koncie i to w najtrudniejszym momencie, na początku organizacji wyprawy, miały wartośd podwójną. Z pomocą przyszło miasto Warszawa. Na wniosek prezydenta Jerzego Majewskiego Wydział Kultury Fizycznej i Turystyki Urzędu Miasta przyznał wyprawie dotację na sprzęt. Po powrocie wyprawy
zachowany sprzęt stał się własnością magazynu Klubu Wysokogórskiego i w dalszym ciągu będzie służył warszawskim alpinistom. Listę ofiarodawców zamyka Centralna Rada Związków Zawodowych. Dzięki przychylności sekretarza Rady — Jerzego Lewandowskiego otrzymaliśmy jeszcze jedną poważną dotację. W ten sposób koszt wyprawy wynosił około 2,5 miliona złotych (w tym zakup prawie 25 tysięcy dolarów USA). Fundusze gromadziliśmy przez cały czas organizacji wyprawy w kraju, promesa ostatniej dotacji nadeszła w przeddzieo mojego odlotu do Islamabadu w koocu kwietnia. Tymczasem w styczniu wyprawa ciągle nie miała jeszcze zezwolenia władz pakistaoskich na atakowanie proponowanych przez nas szczytów i miała ograniczone możliwości interwencji. Zdawaliśmy sobie sprawę z naszych nikłych szans na otrzymanie zezwolenia, na wygranie swoistego przetargu spośród wielu starających się wypraw z różnych krajów. Zainteresowanie „naszym" szczytem było zrozumiałe. Gasherbrum III (7952 metry) był od 1964 roku, w którym Chioczycy zdobyli Shisha Pangma (8013 metrów), do 1975 roku najatrakcyjniejszym celem do zdobycia dla wypraw wysokogórskich. — Co robid? — zastanawialiśmy się gorączkowo. Wreszcie zbawienny pomysł: trzeba zwrócid się do żony ówczesnego premiera Pakistanu — Begum Nus-rat Bhutto, zaangażowanej mocno w sprawy kobiet w krajach muzułmaoskich — z prośbą o honorowy patronat nad wyprawą kobiecą na terenie Pakistanu. Gdyby nie autentyczne przejęcie się Henryka Łaszcza — dyrektora Departamentu II w Ministerstwie Spraw Zagranicznych tą ważną dla nas sprawą, plan nasz nie miałby szans realizacji. Uknuta została niemalże intryga dyplomatyczna, w której główną rolę odegrała żona ówczesnego ambasadora PRL w Islamabadzie — Teresa Bartoszek. Miarą zrozumienia przez dyrektora Łaszcza ważności dla nas informacji, którą w koocu stycznia ambasada przekazała do MSZ, był jego telefon bezpośrednio do mnie informujący o zgodzie pani Bhutto na patronat. Radośd nasza nie miała granic i była porównywalna z radością po zdobyciu Gasherbruma III. A może nawet więk1 sza, ponieważ wszystko było jeszcze przed nami i wszystko wydawało się możliwe. Tego samego dnia napisałam do przewodniczącej Krajowej Rady Kobiet Polskich: „Otrzymaliśmy dzisiaj wiadomośd z MSZ, że pani Bhutto roztoczy opiekę nad nami w Pakistanie. Nie wiemy co prawda, czy taka deklaracja jest równoznaczna z promesą zezwolenia na atakowanie szczytu Gasherbrum III (7952 metry) — najwyższego z nie zdobytych, na którym nam bardzo zależy. Jesteśmy jednak dobrej myśli i wierzymy, że nie trzeba będzie całego potencjału środków społecznych, zgromadzonych dotychczas (w załączeniu przedstawiamy nasz raport finansowy) przeznaczyd na usypywanie szczytu ośmiotysięcznego pod Warszawą..." W połowie lutego przyszła kolejna radosna wiadomośd — otrzymaliśmy zezwolenie na zdobywanie szczytu Gasherbrum III. Zezwolenie udzielone nam to szansa dla polskiego alpinizmu, która może się nie powtórzyd. Niestety wyprawa nie otrzymała zezwolenia na zdobywanie Gasherbruma II, które przypadło w udziale wyprawie francuskiej pod kierownictwem Jean-Pierre Fresafond. To postawiło znak zapytania przy dotychczasowej koncepcji niezależnej działalności zespołu męskiego i wprowadziło trochę zamieszania w ustaleniu roli zespołu męskiego na wyprawie, gdy celem stał się tylko jeden szczyt. W obecnym stanie przygotowao organizacyjnych jedynym rozsądnym wyjściem było formalne połączenie
się obu zespołów, co też nastąpiło, przy czym priorytet zdobywania szczytu Gasherbrum III został przyznany kobietom. Z tego wynikły także zmiany w kierownictwie. Zostałam kierownikiem całości wyprawy, a Janusz Onyszkiewicz moim zastępcą. Nie utraciliśmy jednak nadziei, że po zakooczonej akcji Francuzów na miejscu uzyskamy zezwolenie także na zdobywanie Gasherbruma II. POWSTAWANIE ZESPOŁU Wanda Rutkiewicz Dalsza organizacja wyprawy toczyła się własnym rozpędem, co nie znaczy, że nie wymagała od nas dużego wkładu pracy i że nie napotykaliśmy na trudności. Ale od czasu zatwierdzenia przez Polski Związek Alpinizmu ostatecznego składu wyprawy przybyło rąk do pracy. Nie wszystkie osoby, podobnie jak Maciej Piątkowski, pracujące przy organizacji wyprawy wzięły w niej udział. Ewa Krasioska — współtwórczyni imprezy, najofiarniejszy współpracownik w trudnych początkach, ze względów rodzinnych musiała zrezygnowad z udziału. Zofia Klauznicer jako uczestniczka rezerwowa też pozostała w kraju. Bardzo późno ustalono skład ekipy filmowej. Zgoda przewodniczącego Komitetu do Spraw Radia i Telewizji na przydział pieniędzy to jeszcze nie było wszystko. Należało przygotowad i podpisad tekst umowy z Telewizyjną Wytwórnią Filmową „Poltel", znaleźd redakcję, którą zainteresuje temat i która zaakceptuje scenariusz zaproponowany przez naszą ekipę filmową, no i — co było najważniejsze — znaleźd taką ekipę. W czasie wielomiesięcznych pertraktacji pomocą i radą służyła nam Mira Za-wirska, ówczesny zastępca dyrektora Biura Koordynacji Emisji Programu. Redakcja Publicystyki broniła się jak mogła przed kolejnym heroicznym filmem o alpinizmie, nie mówiąc już o kolejnym filmie przygodowogeograftcznym. Dopiero scenariusz zaproponowany przez Andrzeja Zajączkowskiego zmienił trochę nastawienie redakcji do przyszłego filmu. Przedstawiony scenariusz filmu z góry zakładał istnienie konfliktów, film miał pokazad problem działania w zespole, indywidualne motywacje postępowania. Główną jednak uwagę skoncentrował na układzie: przełożony— podwładni, pomijając prawie zupełnie akcję sportową i to, co w czasie niej się działo. W większości wypraw kompletowanie zespołu zaczyna kierownik dobierając kolejno uczestników, przy czym czasami na każdego następnego muszą wyrazid zgodę poprzednio dobrani. Sporządzoną listę kierownik przedstawia komisji sportowej danego
klubu czy Polskiego Związku Alpinizmu, która ma prawo veta, natomiast nie może narzucid swojego kandydata. W przypadku naszej wyprawy ustalanie składu było podobne z tym, że pominięto etap wyrażania zgody przez uczestniczki już wybrane na kandydatury do dokooptowania, jako nie mający większego sensu. Po prostu nie było równorzędnych alpinistek do wyboru, które przeszłyby egzamin wysokości. Wierzyłam jednak, że nasz cel zmobilizuje wszystkich do dania z siebie jak najwięcej, do lojalności i zrezygnowania z egoizmu. Wierzyłam, że można będzie podjąd ryzyko realizacji wyprawy w
składzie pod względem sportowym najsilniejszym bez uwzględniania indywidualnych sympatii czy antypatii. I w większości przypadków się nie omyliłam. W działalności wyprawowej oparłam się przede wszystkim na uczestnikach, którzy wcześniej działali wspólnie na jednej wyprawie. Alison Chadwick, Janusz Onyszkiewicz, Krzysztof Zdzi-towiecki, Andrzej Łapioski i ja spotkaliśmy się i zaprzyjaźniliśmy w Hindukuszu w 1972 roku. Nasza przyjaźo i wzajemne zaufanie przetrwały wiele prób i trudnych chwil w latach późniejszych. Z Januszem i Krzysztofem spotkałam się jeszcze raz dwa lata później w Pamirze na pierwowzorze naszej kobieco--męskiej wyprawy, kiedy podczas wejśd na Pik Korżeniewskiej i Pik Komunizma po raz pierwszy była wypróbowywana koncepcja niezależnej działalności zespołu kobiecego i męskiego. Zaufanie, jakiego do nich nabrałam, pozwalało mi bez ujmy dla siebie przyjmowad ich krytyczne uwagi, a inicjatywę traktowad jako w pełni odpowiedzialną. Pozostałych uczestników mogłam poznad dopiero na tej wyprawie. Za ludzi, na których można liczyd, uznałam tych, którzy sprawdzili się w czasie organizacji wyprawy. Niekiedy cierpieli oni z powodu pokładanego w nich zaufania, bowiem w sytuacjach ważnych ich obarczałam odpowiedzialnością za wykonanie zadao decydujących dla wyprawy. I tak, gdy trzeba było zorganizowad drugą częśd karawany, w tyle pozostał Janusz Onyszkiewicz i Alison. Pozostanie z tyłu groziło późniejszym dojściem do bazy i niewłączeniem się do pierwszych akcji aklimatyzacyjnych, a więc gorszym startem w góry. Zdawali sobie z tego sprawę, jak zdawał sobie również towarzyszący im przez pewien czas Marek Janas, który sądził nawet, że w ogóle będzie wykluczony z akcji górskiej. Z tego powodu poprosił na wszelki wypadek o paszport i pieniądze. Ostatni fragment jego listu do mnie wywołał natomiast ogólny śmiech, „wyszedł" z niego jak żywy Marek, któremu zawsze coś dolegało lub strzykało: „...proszę o witaminy na czas przetrwania, od dwudziestu jeden dni miałem w gębie dwie pastylki witaminy C i wyżebraną od Amerykanów pomaraoczę". Markowi proponowałam również począt2 kowo odprowadzenie chorej Sylvy z Urdokas do Skardu. Zastąpiła go w tym Ewa Abgarowicz, która powiedziała tylko: .....jeśli trzeba, to pójdę...", chod przez to praktycznie wyeliminowana była z naszej wyprawy. Ewa na własną rękę zdecydowała się ruszyd sama jeszcze raz do góry z minikarawaną i przejśd pieszo w sumie około 500 kilometrów po lodowcu Baltoro. W koocu trafiła z goocami pocztowymi wyprawy wrocławskiej do jej bazy pod Broad Peak. Wyprawa wrocławska pod wodzą Janusza Fereoskiego szła naszym śladem dwa tygodnie po nas i Ewa zdążyła nawet włączyd się do akcji górskiej. Dzięki temu obydwie wyprawy, bo w koocu Ewa doszła i do nas, mają piękną dokumentację fotograficzną ze swojej działalności i z rejonu górskiego. Dobierając uczestników do zespołu mogłam kierowad się ich przypuszczaną przeze mnie przydatnością dla takiego modelu wyprawy, jaki został założony. Nie znałam przedtem Marii Mitkiewicz, lekarza wyprawy. Po wyprawie w Hindukusz uzyskała opinię osoby bezkonfliktowej, emanującej serdecznością i ciepłem i ta opinia znalazła swoje potwierdzenie na
naszej wyprawie. Podobnie nie zetknęłam się wcześniej z Alicją Bednarz; tylko raz stałyśmy obok siebie, kiedy wręczono nam medal „Za Wybitne Osiągnięcia Sportowe". Udział w kilku wcześniejszych wyprawach w Hindukusz dał jej duże doświadczenie nie tylko w akcji górskiej. Było to zauważalne już w czasie marszu w górę do bazy, w wielu codziennych drobiazgach. Umiejętności kulinarne Ali zadziwiały większośd uczestników, bezradnych wobec okrutnej rzeczywistości ograniczonego i znanego na pamięd asortymentu żywności. Ala, chod mi nie zapomni do kooca życia, że nie dałam jej szansy wejścia na któryś z Gasherbrumów, lojalnie stwierdziła już w kraju, że miałam prawo tak postąpid i żebym ją zabrała na następną wyprawę. Anka Czerwioska i Krystyna Palmowska były mi znane z opinii sportowej. Stanowiły zgrany zespół, który przywykł do samodzielności i z roku na rok osiągał coraz to większe sukcesy. Mimo braku wcześniejszego doświadczenia wyprawowego wykazały, że i w górach wysokich przyszłośd jest przed nimi. W najbliższym okresie po powrocie z Karakorum potwierdziły to działalnością w Alpach, a pewnie w niedalekiej przyszłości potwierdzą to i w Himalajach. Stosunkowo mało, jeśli chodzi o osobisty kontakt, znałam Annę Okopioską, natomiast znałam jej sukcesy. Anka — drobna i szczupła — już swoją budową predestynowana była do chodzenia po górach wysokich, a jej udział w wyprawach w Pamir i w Himalaje w pełni to potwierdził. Z natury skryta i zamknięta, sprawiająca wrażenie nieśmiałej i biernej, potrafiła nieocze2 kiwanie podjąd trudną i samodzielną inicjatywę, jak na przykład przejście latem z Danutą Szelenbaum całej grani Tatr Wysokich. Z podziwem patrzyłam na wyprawie, jak łatwo przychodzi jej poruszanie się na wysokościach nawet z ciężkim bagażem na plecach. Z Haliną Kriiger-Syrokomską wspinałam się pod koniec lat sześddziesiątych w Norwegii i w Alpach. Przez kilka lat byłyśmy jedynym kobiecym zespołem w Polsce, który podejmował trudniejsze samodzielne przejścia. Halina żartowała, że z nami jest gorzej niż z małżeostwem, bo nie możemy się rozwieśd, jeśli chcemy wspinad się w kobiecej dwójce. Pokładałam dużą nadzieję w jej doświadczeniu górskim i mimo złych wspomnieo ze wspólnego udziału w wyprawie w Pamir w 1970 roku uważałam, że pierwsza większa inicjatywa kobieca nie może odbyd się bez niej. Sądziłam, że zyskam w niej lojalnego współpracownika, który odciąży mnie w wielu zadaniach i — co więcej — przyjmie na siebie częśd odpowiedzialności. Halina, jeśli chciała, potrafiła zdobyd sobie sympatię bezpośredniością i dosadnym humorem. Sądziłam więc, że pomoże mi przy kontaktowaniu się z zespołem. Leszek Woźniak czyli Brodacz znany mi był przelotnie z Tatr. Razem z Marcinem Zachariasiewiczem stanowili zespół o dużym doświadczeniu tatrzaoskim i alpejskim, twardy i odporny na wszelkie przeciwności. Podjęta przez nich bardzo zaawansowana próba zimowego przejścia grani Tatr Wysokich wyłącznie we dwójkę o mały włos nie zakooczyła się sukcesem. Wysiłek ten był bardzo podobny do podejmowanego na wyprawach. Sportowe zimowe przejście grani do tej pory nikomu się jeszcze nie udało. Na Leszku, sumiennym w wykonywaniu najbardziej niewdzięcznych zadao, można było polegad. W porównaniu z Leszkiem Marcin wydawał się jeszcze bardziej niespokojny i ruchliwy, wolał wykonywad
krótkie i efektowne zadania. Mimo że zapalenie krtani wyeliminowało go z akcji górskiej, nie rozczulał się nad sobą, żył namiętnie wyprawą widzianą z bazy i ubarwiał jej życie towarzyskie. Leszek Cichy, który wniósł sporo inteligentnej inicjatywy, w skład zespołu wszedł jako jeden z najlepszych alpinistów warszawskich. Miał już poza sobą jedną wyprawę. Chodzenie po górach przychodziło temu najmłodszemu uczestnikowi wyprawy z pozazdroszczenia godną łatwością, może dlatego brakowało mu zawziętości i ofiarności, która niekiedy decyduje o sukcesie. Z ekipą filmową poznawaliśmy się prawie wszyscy dopiero w trakcie wyprawy. Operator Zbigniew Pietrzkiewicz okazał się „złotą rączką" — reperował wszystko, co było popsute. Gdyby Andrzej Zajączkowski jako reżyser był bezkonfliktowy, pewnie by nie stworzył ciekawego filmu i mimo całej mo2 jej niechęci do tego filmu — chyba dobrego. Andrzej ukooczył AWF i reżyserię filmową w Wyższej Szkole Filmowej w Pradze; był predestynowany do udziału w ekipie, którą będą czekad trudy podejścia, przebywania w bazie na wysokości powyżej 5000 metrów i ewentualnie trudy wspinaczki. Znany nam był przede wszystkim ze swojego filmu o grotołazach „Ósmy kontynent". Andrzej zaproponował jako operatora Zbigniewa Pietrzkiewicza, który chrzest wyprawowy przeszedł podczas wyprawy naukowej na Antarktydę. Zgłoszenie od Marii Krokowskiej, która i jako reżyser-kobieta i jako taterniczka byłaby bardzo cennym uczestnikiem wyprawy, przyszło zbyt późno — wtedy, kiedy Andrzej ze Zbigniewem już finalizowali rozmowy z redakcją. Andrzej okazał się bezkompromisowym twórcą. Obiektywnie realizował swój pomysł tematu „kierownik a zespół, czyli tajemnica sukcesu" lub porażki. Andrzejowi było wszystko jedno, czy wyprawa odniesie sukces, czy porażkę. W tej sprawie nie zgadzaliśmy się i reprezentowaliśmy sprzeczne interesy. Nie marzyłam o szczęściu bycia bohaterką filmu i wątpliwą satysfakcję sprawiało mi granie przy tych założeniach, według nieznanego mi scenariusza i w czasie niekiedy napiętych sytuacji. Z radością zrezygnowałabym z tego wyróżnienia w zamian za rzetelny film o wyprawie a nie o problemie. Andrzej twierdził, że prawdziwy film o wyprawie mógłby nakręcid, gdyby ekipa filmowa liczyła co najmniej dwa razy tyle osób ilu alpinistów i gdyby miał do dyspozycji ze dwa, helikoptery. Co gorsze, miał rację. Obydwaj przez okres dwu miesięcy pozostawali w bazie i podpatrując życie wyprawy od podszewki nie mogli zrobid innego filmu niż zrobili. Niejako sama przypieczętowałam wybór tematu, nie zgadzając się ze względów bezpieczeostwa na ich wyjście do obozów wyższych. Uczestnicy, poza nieliczną grupą, nie mieli więc okazji przed wyprawą zżyd się, zaprzyjaźnid, skonfrontowad własnych możliwości z możliwościami innych, określid zakres wzajemnego zaufania. Pierwsze poznawanie się przypadło na okres organizacji wyprawy. Od chwili zatwierdzenia składu zespołu przez Polski Związek Alpinizmu podzieliliśmy się pracą. Janusz Onyszkiewicz współpracował ściśle z komitetem organizacyjnym naszej wyprawy, mimo że jednocześnie był w składzie komitetu organizacyjnego wyprawy na K2 planowanej na 1975 lub 1976 rok.
Janusz uważał, że nawet pozornie zdecydowanie sprzeczne interesy stwarzają możliwośd pokojowego współdziałania; czuł się jak ryba w wodzie w konfliktowych sytuacjach i pomagał znaleźd wyjścia z różnych ślepych zaułków. Biorąc na siebie kierownictwo zespołu męskiego był cennym współpracownikiem zespołu kobiecego. Sprzętem zajmował się Maciej Piątkowski, mimo że zrezygnowal z udziału w wyprawie. Częśd spraw przejął od niego Janusz Onyszkiewicz, który zajął się także bardzo istotną dla wypraw himalajskich aparaturą tlenową; nie predestynował go do tego zawód matematyka. Bardzo często funkcja pełniona na wyprawie nie miała nic wspólnego z zawodem uczestnika. Także sprzętem zajmowali się: Leszek Cichy — student geodezji, Alison Chadwick — malarz i ja — elektronik. My dwie zajęłyśmy się specjalistycznym sprzętem, który należało sprowadzid do Polski, częściowo poprzez PHZ „Uniwersał" a częściowo w formie darowizn firm. W grę wchodziły raki, bardzo lekkie maszynki do gotowania z ładunkami jednorazowego użycia, napełnionymi mieszanką propanbutan zapewniającą odpowiednie ciśnienie gazu w niskich temperaturach, leciuteokie metalizowane folie używane jako płachty ratunkowe, gdyż znakomicie zabezpieczają przed utratą ciepła, piankowe materace, które nie nasiąkają wodą, i mnóstwo innych drobiazgów. Częśd potrzebnego sprzętu przywiozłyśmy ze sobą z Międzynarodowych Targów Sprzętu Sportowego — ISPO, które co roku w lutym odbywają się w Monachium, częśd została przysłana pocztą. Sprzęt krajowy to przede wszystkim sprzęt biwakowy i transportowy oraz ekwipunek osobisty. Wszystkie krajowe wytwórnie sprzętu sportowego pomogły nam. Jeśli nie było odpowiedniego sprzętu z produkcji seryjnej, wytwarzały specjalistyczne modele w ramach produkcji doświadczalnej. Legionowskie Zakłady Sprzętu Sportowego i Turystycznego zaopatrzyły nas w namioty szturmowe „Turnia I", „Turnia II" i lekkie „Makalu", a także w namioty bazowe „Warta IV super" i duże ośmioosobowe „Himalaje". Wysokościowe podwójne buty z wymiennymi wewnętrznymi bucikami z filcu i ze sztucznego futra, tak zwane „Zawrat III", oraz lżejsze, tak zwane „Lhotse", przeznaczone do marszu przygotowała dla nas Wałbrzyska Wytwórnia Sprzętu Sportowego. Liny z tworzyw sztucznych o łącznej długości kilku kilometrów kupiliśmy w Bielsku, materiały na uszycie śpiworów, kurtek puchowych, odzieży przeciwwiatrowej, plecaków, worów transportowych — w Łodzi, puch — w Puławach. Zjednoczenie „Polsport" z przychylnością patronowało naszym zabiegom. Sprawami tysiąca i jeden drobiazgów z dziedziny nie tylko sprzętu zajął się Marek Janas — doktor nauk technicznych. Był nieznośnym zrzędą, ale dzięki temu rzeczywiście pamiętał o tysiącu i jednej sprawach. Pełen twórczej inicjatywy, między innymi zaprojektował i wykonał lekkie, zrobione ze stopu aluminium, składane drabiny, które miały ułatwid przekraczanie szczelin lodowca. Przez te drabiny zyskałam sobie w Marku wroga, jeśli nie do śmierci, to w każdym razie na jakiś czas. Kiedy 2 w Askole ze względu na brak tragarzy redukowaliśmy bagaż wyprawy, zdecydowałam się jednak nie brad ich do bazy.
Sprawami łączności zajmowała się Krystyna Palmowska, która jako inżynier elektronik skompletowała potrzebny sprzęt radiowy i materiały. Do niej więc należało przygotowanie radiotelefonów typu „Klimek", potrzebnego osprzętu, akumulatorów i baterii, magnetofonów do rejestrowania przeprowadzanych przez radiotelefony rozmów, radia potrzebnego w bazie do wysłuchiwania prognoz pogody nadawanych specjalnie dla wypraw alpinistycznych. Przygotowała nawet szereg kaset z nagraniami. Krystyna postarała się o uzyskanie licencji krótkofalowca. Jej partnerka Anna Czerwioska, farmaceutka, zajęła się opakowaniami. Jest to bardzo ważny problem dla wypraw, bowiem w czasie długich karawan koszt transportu jest bardzo wysoki; przykładowo transport 1 kilograma kosztował nas około 5 dolarów, przy wielotonowym bagażu wyprawy koszty te sięgają kilkunastu tysięcy dolarów. Należało przygotowad możliwie lekkie a jednocześnie trwałe opakowania. Do tego celu posłużyły nam parafinowane kartony, fibrowe bębny i skrzynie z epoksydu. Już w kraju przygotowaliśmy gotowe 30-kilogramowe ładunki dla tragarzy. Maria Mitkiewicz z Zakopanego, lekarz wyprawy, przygotowała sprzęt medyczny, w którym musiało byd wszystko. W górach byliśmy odcięci od świata i zdani wyłącznie na siebie. Jakakolwiek akcja ratunkowa trwałaby tygodnie, żaden helikopter z tych, które są w Pakistanie, nie wyląduje powyżej 5000 metrów, zresztą nie moglibyśmy szybko go przywoład. Radiostacja w czasie transportu uległa uszkodzeniu i musieliśmy z niej zrezygnowad. Alicja Bednarz z Krakowa zajęła się wszelkimi sprawami załatwianymi na południu Polski. Do nich należało między innymi szycie naszego sprzętu puchowego w Krakowie i w Katowicach. Przygotowanie żywności — najbardziej odpowiedzialny i niewdzięczny odcinek pracy, bo zawsze są niezadowoleni — należało do Leszka Woźniaka, chemika, zwanego „Brodaczem" z powodu posiadania imponującej brody. Marcin Zachariasiewicz przezywany na wyprawie „Marcysią", z zawodu chemik, zajmował się sprawami transportu i opracowaniem trasy samochodu ciężarowego wyprawy. Pełen inicjatywy i pomysłów, chod niewytrwały w ich realizacji, wnosił do wyprawy ciągle coś nowego. Krzysztof Zdzitowiecki, biolog, nie mający stałego przydziału do pracy, pomagał innym i służył do specjalnych poruczeo. Kierowcą wyprawy był inżynier górnik z zawodu — Andrzej Łapioski, zwany Łapą, syn gospodarzy schroniska nad Morskim 2 Okiem w Tatrach. Fabryka Samochodów Ciężarowych w Starachowicach wyraziła zgodę na wypożyczenie samochodu, ale ponieważ w chwili wyruszania wyprawy mogła dad nam wyłącznie Stara A 28, musieliśmy z niego zrezygnowad, bo nie pomieścilibyśmy w nim naszego bagażu. Na szczęście zdążyła przed naszym wyjazdem wrócid zimowa wyprawa na Lhotse i przejęliśmy od niej 9-tonowego Jelcza 316.
Z uczestnikami tej wyprawy powróciła Anna Okopioska, fizyk jądrowy, dla której niełatwa była decyzja udziału w kolejnej wyprawie, przede wszystkim ze względu na sprawy zawodowe. Do udziału namówiłam również Halinę Kruger-Syrokomską, z zawodu historyka sztuki. Halina z przyczyn niezależnych od niej nie była pewna swojego uczestnictwa. Kiedy sytuacja się wyjaśniła, włączyła się do ostatniego etapu prac organizacyjnych i przyjęła na siebie obowiązki skarbnika. Ewa Abgarowicz dołączyła do wyprawy jako fotografik; fotografowanie było jej hobby uprawianym poza godzinami pracy w zawodzie chemika. Sylvę Kysylkovą zaproponowałam do składu wyprawy, bo pokładałam duże nadzieje w jej doświadczeniu. Większośd uczestników poznała ją osobiście dopiero w czasie pakowania sprzętu. Ta znana czeska alpinistka, mająca na swoim koncie piękne osiągnięcia w Alpach, mogła dopiero wtedy przyjechad do Polski. Następne spotkanie z Sylvą odbyło się już w Islamabadzie. Ostatnie kłopoty postawiły na nogi komitet organizacyjny jeszcze w przeddzieo odjazdu samochodu. Mieliśmy trudności z uzyskaniem zezwolenia na dodatkowy wywóz żywności. Nie wszyscy rozumieli, że uczestnicy wyprawy wysokogórskiej muszą odżywiad się inaczej, niż turyści jadący do Bułgarii. — Po co wam tyle rodzynek? — nie mógł zrozumied przeglądający nasze bagaże urzędnik celny. Argumentowałam kaloriami, łatwą przyswajalnością, wypróbowaniem, przyzwyczajeniami. Szczęście i tym razem nam sprzyjało, uzyskaliśmy zgodę. Chociaż, jak się na wyprawie okazało, racja była po stronie celnika — rodzynek mieliśmy dużo za dużo. „Nie szły" na tej wyprawie. Jedliśmy je w koocu na siłę, były karą za każde nieparlamentarne słowo; z czasem kara została zaostrzona o łyżkę smalcu, który też był w nadmiarze. W połowie kwietnia zakooczono pakowanie samochodu, które odbywało się na terenie Ośrodka Rekreacji i Wypoczynku „Wisła" na Pradze. W samochodzie jechad miał oczywiście Andrzej Łapioski oraz Leszek Woźniak i Marcin Zachariasiewicz. Trasa prowadziła przez Bułgarię, Turcję, Iran, Afganistan i Pakistan do nowej stolicy tego kraju — Islamabadu. 17 kwietnia załadowany po brzegi samochód wyprawy odjechał w strugach deszczu z placu Defilad. 2 Alison i ja jako grupa organizacyjna odleciałyśmy 29 kwietnia do Kabulu, a następnie autobusem dotarłyśmy 2 maja do Islamabadu. Pozostali uczestnicy wyprawy odlecieli z Warszawy 13 maja do Duszanbe i jadąc przez Termez i Kabul przybyli do Islamabadu 17 i 18 maja. 13 maja przyleciała z Czechosłowacji Sylva Kysylkova. Dzięki ogólnej życzliwości dla przedsięwzięcia, dzięki dużemu wkładowi pracy organizatorów, uczestników wyprawy i bezinteresownych współpracowników został odniesiony pierwszy sukces. Wyprawa wyruszyła z kraju bez opóźnienia w niespełna pół roku po rozpoczęciu przygotowao.
KARAWANA Władysław Leszek Woźniak Janusz Onyszkiewicz 26.V. Skardu Fragment listu: .....Bo w ogóle to jesteśmy od dwóch dni w Skardu. Przylecieliśmy wojskowym transportem w asyście kompanii żołnierzy z garnizonu. Na lotnisku miałem komiczną przygodę. Musiałem robid unik przed śmigłem lądującego samolotu. No i rozwaliłem sobie nie tylko portki, ale i tyłek. Przyjemne to nie było, za to żołnierze na lotnisku mieli uciechy co niemiara. Zamieszkaliśmy w domku na skarpie nad Indusem. Wokół ośnieżone szczyty po cztery, pięd tysięcy metrów. Niedaleko naszego domku — chyba 3 kilometry — wyrasta potężna skalna ściana zakooczona ośnieżonym wierzchołkiem gdzieś na wysokości 4000 metrów. Skardu leży na wysokości 2300 metrów. Panuje tu całkiem znośna atmosfera i — co najważniejsze — nie ma w ogóle much. Samo Skardu niewielkie i dośd nędzne. Tylko, że w zieleni. No i te góry wokół... Lecąc tu mijaliśmy o wyciągnięcie ręki Nanga Parbat i Haramosh. Lecieliśmy doliną i wierzchołki ich wznosiły się powyżej samolotu. Zobaczyłem wreszcie naszą górę. Przez chwilę pokazał się taki ząbkowany grzbiecik obok symetrycznej piramidy K2. Zaraz po naszym przylocie zaczęła się psud pogoda. W nocy padał deszcz. Mowy nie ma o lotach, nawet jeśli Wanda zdołała coś załatwid z transportem. Zanosi się na dłuższe czekanie w Skardu. Tej samej nocy, kiedy startowaliśmy, przyleciała reszta grupy z Kabulu. Nie zdążyłem z nikim porozmawiad i dręczy mnie myśl, że minąłem się z korespondencją do mnie. A tutaj chyba przyjdzie długo czekad. Już widzę oczyma wyobraźni wyprawę przeczekującą monsun w bazie. Janas co prawda kracze, że i tak wyżej nie dotrzemy. Jak na razie zwalczamy solidarnie jego poglądy. W sąsiednim pokoju zamieszkał wtedy Kanadyjczyk. Pożyczyliśmy mu śpiwór i zadomowił się. Właśnie przyniósł drewno i rozpalił na kominku. Pokój wypełnił się kłębami dymu, a w tych kłębach Marcin z Markiem dyskutują zawzięcie o alpinizmie jako takim..." To było pięd dni temu. Siedzieliśmy we czwórkę w Skardu 2 76X10' latok —crśsS, ^CANCHEN SAR DONGBAR GAMA SOKHA LUMBU. Gomboro Dassu
Biano Chutran, Chongo Askole Pahorn Bardumal <^^\6400 tj! KOŚER GUNGf .. ( i t / Mango gus< /' ; -OK288 fchumik V •Skoro La Hurchuś ■ /Skoro, MARSHAKALA^ ■■^y \ N JShigar. SHIMSHAK lotnisko Skardu' 2300 ■ 76°00' Trasa Wyprawy Kobiecej w Karakorum w 1975 roku oraz Wyprawy Klubu Wysokogórskiego — Wrocław 1975. która prowadzi dolinami rozdzielającymi grupy górskie Rakaposhi. Panmah Mustagh i Baitoro Mustagh po stronie zachodniej i północnej od grupy górskiej Masherbrum znajdującej się po stronie południowej.
;M. białe, 'Błaho LjpJ^SL
l/m. biarc^ędi i '--r? O 6759/ BALTORO Kj .'7422 I C. V-7312°V^SIA° iCHÓGOLISA^y \ \ i'?.'\ mashęrbrum^j: 1 i V -Ci. 7flOI 6370 ■ l.»IL.III 1 II ............. —- -------------
traktorami i jeepami
karawana z tragarzami
droga wyprawy wrocławskiej ▲®
baza i zdobyte szczyty droga wyprawy kobiecej
O D--0* szczyty, lodowce, przslącze U — Urdokas; C — Concordia (ok. 4600 m); Lod. A — Lodowiec Abruzzi, w literaturze włoskiej nazywany: Duca degli Abruzzi; Lod. G.A. — Lodowiec Godwina Austena; szczyty w masywie Falchan Kan-flri: N — Północny, MD — Środkowy (I wejście dokonane zostało przez wyprawę wrocławską 28.7.1975 roku), M — Główny (8047, także 8051 m). Szkic wykonany został na podstawie map: Tactlcal Pilotage Chart, seria TPC, ark. G-7D, skala 1:500000, wyd. ACIC 1959, mapy Ghiacciaio Baltoro, skala 1:100000, wyd. Instituto Geografico Militare 1969, mapy India and Pakistan, Mundik, seria U 502, ark. NI 43-3, wyd. 2-AMS 1963. 1 z polową bagażu wyprawy i czekaliśmy na resztę. Dobrze jeszcze, że można było chodzid na wycieczki w okoliczne góry. Po tej stronie Indusu to jeszcze Himalaje. Co prawda wyglądają 0 wiele skromniej niż widoczne na horyzoncie białe szczyty Karakorum, ale nazwa imponuje. Po czterech dniach przyleciała następna częśd wyprawy z resztą bagażu, a dziś jesteśmy wreszcie w komplecie. Przyleciały dziewczyny jeszcze pod świeżym wrażeniem spotkania z panią Bhutto i kwiatem żeoskiej dyplomacji. Jest wieczór. Przed naszym resthauzem stoją już zamówione na jutro traktory i jeepy, które mają przewieźd bagaż
1 nas 90 kilometrów dalej — tam kooczy się droga jezdna. Skooczyliśmy już kolejne przepakowywanie bagażu. Zwerbowani kulisi ruszyli dzisiaj piechotą do Dassu, gdzie będzie się formowad karawana. Ku naszemu zdziwieniu stawili się dosyd licznie, chod przed nami są przecież Amerykanie. Podobno zwerbowali pod K2 około sześciuset tragarzy. Nasza karawana będzie liczyd „jedynie" dwustu pięddziesięciu. Wzruszył nas dziadek, który przyszedł z własnymi nosiłkami i w butach otrzymanych od japooskiej wyprawy. Pokazywał referencje od Moraveca — zdobywcy Gasherbruma II z 1956 roku. Reguły gry są twarde. Karawanę formuje sardar (dowódca karawany) i on dobiera ludzi, którzy w jego opinii nadają się na tragarzy. Stary weteran odszedł z niczym. Jutro żegnamy to ostatnie miejsce, gdzie jeszcze odczuwamy więź z resztą świata. Mała placówka pocztowa w Skardu umożliwia wysyłanie korespondencji, która dociera do Polski — przy odrobinie szczęścia już po dwóch tygodniach. Od jutra będziemy skazani wyłącznie na przypadek i droga wysyłanych listów wydłuży się o całe tygodnie. Toteż każdy, kto spakował swój plecak, chwyta za pióro usiłując przekazad swym bliskim jedyne byd może na przeciąg długich miesięcy słowa. Żywności mamy na dwa i pół miesiąca, a nie zrezygnujemy łatwo z naszej góry. 30.V. Gomboro Zbyszek miota się w kręgu klaszczących kulisów. Podsuwa terkoczącą kamerę przed roześmiane twarze. Filmuje taoczących kołysząc się wraz z nimi w takt rytmicznej melodii. Ciężkie jest zadanie filmowca, który chce zrobid kilka nie pozowanych ujęd. Kulisi bawią się. Wanda zarządziła dzieo postoju i wykorzystują to ciesząc się bezczynnością. Za ten dzieo należy im się zwyczajowo połowa normalnego wynagrodzenia. Jesteśmy w Gomboro, o dzieo drogi od Dassu. Do samego Dassu nie dojechaliśmy. Ostatni odcinek drogi zniszczyło zeszłoroczne trzęsienie ziemi. Rozładowaliśmy traktory o 10 kilometrów wcześniej w przysiółku o nazwie Baha. O te 10 kilometrów wydłużyła się droga, któ-
rą mamy przebyd pieszo. W sumie — jak to żartobliwie określamy — przed nami dwutygodniowe wczasy wędrowne na dystansie około 250 kilometrów w poziomie i 2,5 kilometra w pionie. „Z Orbisem po radośd i zdrowie w najwyższe góry świata". Krzywiąc się prostuję grzbiet obolały po wczorajszym etapie. Plecaki grupy męskiej nie różnią się zbytnio wagą od tego, co noszą kulisi. Kobiety niosą niewiele mniej. Trzeba maksymalnie wykorzystad nasze możliwości transportowe. Jeden ładunek tam w górze to możliwośd przedłużenia działalności górskiej o jeden dzieo. Z każdym dodatkowo zatrudnionym kulisem koszty i kłopoty z karawaną rosną w postępie geometrycznym. A kłopotów i tak mamy dosyd. W Dassu został Saeed z Marcinem i Markiem nad stosem ładunków, do których zabrakło tragarzy. Janusz został wczoraj na trasie z chorym kulisem i przyszedł o drugiej w nocy. Ostatni kulisi dotarli do nas dopiero rankiem. Siedzimy więc i czekamy. Przede wszystkim na Saeeda, który faktycznie trzyma w garści całośd spraw karawany. Wykorzystuję ten dzieo na błogie lenistwo. Ostatniej nocy miałem z Jędrkiem 1 Pomurnikiem kuchenny dyżur (kolacja — śniadanie). Czystą wodę możemy teraz oglądad tylko we śnie. Na biwakach mamy do dyspozycji zamuloną wodę z lodowca o kolorze kawy z mlekiem. Zdrowa, ale przyjemnych skojarzeo nie budzi. Z rozmyślao wyrywa mnie zmiana rytmu melodii. W środku kręgu
śpiewaków pozostał tylko jeden solista. Wyginając się taoczy „taniec z szalem" udając nadobną hurysę. W sumie — męski piknik. Jesteśmy przecież w muzułmaoskim kraju. 2,VI. Askole Mały placyk zastawiony jest rozbebeszonymi ładunkami. Zginamy grzbiety nad kolejnym przepakowywaniem bagażu wyprawy. Niespodzianka finansowa — wyższe stawki powyżej Askole — zmusza nas do redukcji ilości ładunków. Zostawiamy częśd żywności i sprzętu. Wyciągamy z naszej żywności herbatę dla kulisów. Jestem odpowiedzialny za tę operację. Klnąc pod nosem przeglądam zawartośd każdego bębna. Wyjmuję rzeczy, bez których możemy się obejśd. Teraz to już w ogóle nie będzie można nic znaleźd przed dojściem do bazy. Ma tam dotrzed sto pięddziesiąt ładunków. Nienaruszone pozostawiam tylko bębny z prowiantem na czas trwania karawany. Projektowałem je tak, aby jeden bęben wystarczał na nasze całodzienne wyżywienie — każdego dnia można będzie zwolnid jednego tragarza. Przybywa ładunków. Kupiliśmy mąkę dla tragarzy. Przepisy rządowe wyliczają bardzo dokładnie, co należy się tragarzom, a my musimy do tego dostosowad. Na całą tę operację mamy jeden dzieo. 2
— Zdobycie Gasherbrumów
3?
Tyle trwa zwyczajowy postój w tej ostatniej ludzkiej siedzibie. Postój nie pozwolił nam jednak na połączenie wyprawy. W Gom-boro dogonili nas Saeed i Marcin, a obecnie Pomurnik i Leszek, którzy zostali tam czekając na koocówkę karawany. W Gomr boro Janusz z Markiem smętnie siedzą nad dwudziestoma pięcioma ładunkami, usiłując zorganizowad ich transport. Tutaj czujemy już oddech gór. Po drugiej stronie doliny szczyty połyskują bielą śniegu. Samo Askole o dziwo przypomina nasze polskie wioski. Szeroką kotlinę pokrywają pola uprawne (pszenica, groch, jęczmieo, hreczka). Ścieżka wije się miedzami, przemyka pośród wiejskich opłotków obsadzonych wierzbami i topolami. I tylko te strzeliste szczyty wokół i jeszcze świadomośd, że jesteśmy na wysokości 3000 metrów. W kącie placyku Marysia urzęduje wśród tłumu pacjentów. Zeszli się chyba z całej doliny do mem-sahib, która daje takie ładne kolorowe pigułki. Jest sporo symulantów, którzy chcą po prostu dostad kolorową tabletkę, ale są i ludzie rzeczywiście chorzy. Ci dostają zastrzyki, antybiotyki. W organizmie, który nie zetknął się nawet z aspiryną, jedna kapsułka może zdziaład cuda. Jest zadziwiająco mało pacjentów z chorobami skóry. Podobno to zasługa gorących źródeł siarkowych, które mijaliśmy po drodze. W jednym z nich siedziała grupa nagusów — to tragarze amerykaoskiej wyprawy, która założyła właśnie bazę pod K2, wracają do domów. Wejście do kotliny, w której leży Askole, zamykają potężne skalne wrota. Kiedy żmudnie podchodziłem ścieżką omijającą przełom wierzchem górskiego grzbietu, zrozumiałem dlaczego plecy ludzkie są tu jedynym środkiem transportu. I jeszcze długo pozostaną... 3.VI. Korophon ^ Wiatr miecie piaskiem i łopoce ściankami tropiku, który służy nam za kuchenny namiot, to oddech gór. Wychodzę, żeby dołożyd parę kamieni obciągających płótno. Nad krawędzią skarpy ukazuje się głowa. To Pomurnik przydźwigał kolejny kanister wody z odległej o paręset metrów rzeki. Mam dzisiaj razem z nim
i z Jędrkiem dyżur kuchenny. Trzeba nakarmid i napoid towarzystwo. Dwadzieścia osób to już stołówka. Na drogę każdy musi dostad kompot do bidonu. Śniadanie trzeba podad wcześnie, aby nie opóźniad wymarszu. Załoga kuchni wstaje jutro przed godziną czwartą. W garze bulgoce już rybna zupa. Doprawiam ją na ostro i zaczynamy obdzielad towarzystwo, które jeszcze się schodzi. Nieufne początkowo twarze rozpogadzają się po pierwszych łykach. Większośd odnosi się z rezerwą do moich wyczynów kulinarnych, ale zmęczenie dodaje smaku każdej z potraw. 9i Z Askole wyruszyliśmy dośd późno, a etap nie należał do najłatwiejszych. Szczególnie czujemy w kościach trawersowanie lodowca Biafo. Mocno pofałdowany teren pokryty osuwającym się spod nóg piargiem, wśród którego wiła się ledwo widoczna i zanikająca co chwila ścieżka. A niektórzy z naszych kulisów idą boso. Jest już ciemno, a jeszcze nie widad Wandy, Saeeda i Leszka Cichego, którzy wyprawiali z Askole ostatnich kulisów. Spod ogromnego kamienia, gdzie ulokowali się kulisi, dobiegają chóralne śpiewy. Podziwiam tych ludzi. Kiedy drugiego dnia karawany z trudem pokonałem strome górskie podejście, zobaczyłem na ścieżce taoczących tragarzy. Bawili się znakomicie. I to przy ich systemie noszenia ładunków... Nie uznają żadnych taśm ani pasów nośnych. Całe ich wyposażenie to kawał sznura kręconego ręcznie z owczej wełny. Omotują nim ładunek naprężając sznur przy pomocy patyka i przekładają pojedynczy sznur przez ramiona. Pije to w barki, toteż co kilkadziesiąt metrów przystają w rozkroku opierając ładunek o specjalnie niesiony kij z poprzeczką. Kij ten służy również do podpierania się przy trawersowaniu stromych stoków. W Askole została Alison z Zajączkowskim. Mają czekad na „ogon" karawany, który stanowią Janusz, Marek i dwadzieścia pięd ładunków. Wanda podliczyła kasę i zostawiła Januszowi polecenie, żeby zabrał również częśd ładunków pozostawionych w Askole. Jutro czeka nas przeprawa przez górską rzekę — podobno niezbyt trudna przy obecnym poziomie wody. W okresie „dużej wody" buduje się w górze rzeki most linowy, ale oznacza to wydłużenie drogi o jeden dzieo. 7.VI. Paiju Fragment listu: „Wreszcie jest możliwośd przesłania korespondencji. Spotkaliśmy karawanę amerykaoską schodzącą na dół po paliwo. Ich sardar jest starym znajomym Saeeda i weźmie naszą korespondencję do Skardu. Jesteśmy w Paiju (piękna oaza zieleni tuż przed czołem lodowca Baltoro) i mamy pierwszy strajk kulisów. Siedzimy i czekamy aż zmiękną. Na dwoje babka wróżyła, ale ogólnie nie jest źle. Wokół góry tak piękne, że aż dech zapiera. Kupa dziewiczych sześciotysięczników. Nic tylko się wspinad. Ech! Chyba jeszcze żadna polska wyprawa nie miała takich problemów. Jak na razie nasze „wczasy wędrowne" trwają i trwają. Dziś dziewiąty dzieo karawany (w tym cztery dni postoju), a dla mnie pięddziesiąty dzieo wyprawy. W sumie — nie wiadomo, co z tego wyjdzie. U nas sytuacja zmienia się kilka razy dziennie, a jest już początek czerwca. Na wyprawę to jednak późnawo. Francuzi mają już obóz I, Amerykanie bazę wysuniętą, a my siedzimy o osiem dni drogi od naszej ewentualnej bazy i nie wiadomo, czy ruszymy. Na razie pogoda zupełnie jak w Tatrach. Rano deszczyk, potem słooce, chmury, wiatr (to już
tutejsza specjalnośd), a wieczorem się rozpogadza. Nasza wyprawowa pani doktor ma pełne ręce roboty. Sylva od kilku dni jest ciężko przeziębiona, Kryśka skręciła nogę, a codziennie zgłaszają się poranieni kulisi. Na każdym etapie ścieżka trawersuje jakieś skały, gdzie trzeba się wspinad. Na razie idzie mi się nieźle. Weszliśmy na wysokośd 3500 metrów i do góry już tylko 1500 metrów, a w poziomie ze 100 kilometrów do przejścia (oczywiście do bazy)..." Dwa dni trwały pertraktacje z kulisami. W efekcie dostali niewielką podwyżkę i obietnicę, że na lodowcu otrzymają od nas prymusy, paliwo i namioty. Uszczupli to nasze zasoby, ale podobno w granicach tolerancji. Tak twierdzi Marek, który wczoraj wieczorem dotarł do nas; on zajmował się sprzętem gospodarczym i paliwem przy organizacji wyprawy. O wiele bardziej pogarsza naszą sytuację fakt, że kulisi wywalczyli zgodę na dokonanie wypłaty na Concordii — to miejsce na lodowcu, gdzie zbiega się kilka bocznych dolin, o dwa dni drogi od miejsca, gdzie chcemy założyd bazę. Zostaniemy wtedy praktycznie zdani na ich łaskę, a właściwie na chęd zarobku. Mogą nas zniszczyd żądając horrendalnych stawek za ten ostatni odcinek. Od wczoraj zaczęliśmy wydawad kulisom żywnośd według przepisowych stawek. Nie wszystkim. Niektórzy zgodzili się — oczywiście za dopłatą — iśd dalej korzystając tylko z własnych zapasów. Dzisiaj dwie miłe niespodzianki: nawiązaliśmy kontakt radiowy (nieocenione „Klimki") z Januszem i Alison, którzy biwakują z resztą karawany o dzieo drogi od nas i dogoniła nas wyprawa amerykaoska. Grupa filmowców będzie kręcid film o wyprawie znanych alpinistów. Amerykanie bawią się jak dzieci prowokując tragarzy do pozowania przed kamerą. Wieczorem urządzamy śpiewy zbiorowe w "namiocie kuchennym. Wanda siedzi z miną dosyd niewyraźną. Ma prawo niepokoid się o dalsze losy wyprawy. Co będzie, jeśli kulisi zostawią nas ze stosem bagażu przed dojściem do bazy? 8.VI. Liligo Po kamieniach pełga blask ognisk, a zewsząd dobiegają odgłosy śpiewów. Aż się wierzyd nie chce, że na tym niewielkim, zasłanym skalnymi blokami tarasie nocuje czterystu ludzi — tylu mniej więcej liczą połączone karawany, nasza i amerykaoska. Wypełniłem już swoje codzienne obowiązki — razem z Pomurnikiem i Jędrkiem stanowimy teraz zespół wydzielający żywnośd kulisom. Jesteśmy za to zwolnieni od innych obowiązków. U nas
już ciemnośd, nad głową gwiazdy, a po przeciwnej stronie doliny różowi się jeszcze w zachodzącym słoocu dumna wieża Paiju Peak. Połamała na niej w zeszłym roku zęby wyprawa, w której brał udział nasz kapitan Saeed. Rzeczywiście wygląda na twardy orzech do zgryzienia. W ogóle Karakorum zaskoczyło mnie swoją wielkością. Stoją potężne skalne i skalno-lodowe ściany. Jak gdyby Alpy zwiększone dwa—trzy razy. Biwakujemy na wysokości 3800 metrów, a przecież dopiero weszliśmy na lodowiec i zaledwie przeszliśmy go w poprzek. Lodowiec pełznie jeszcze dalej wspinając się na sześciotysięczne przełęcze.
Układam się do snu pomiędzy ładunkami. Zanim naciągnę kaptur śpiwora, patrzę jeszcze raz w gwiazdy mrugające w przejrzystym powietrzu. Co nam przyniesie jutro? Od sąsiednich kamieni dochodzi ciągle jeszcze pomruk chóralnego śpiewu. 10.VI. Urdokas Sylva zostaje. Decyzja Marysi zabrzmiała jak wyrok, ale jest nieodwracalna. Sylva choruje już od kilku dni. Początkowo była nadzieja na poprawę. Nie można było odbierad jej szansy udziału w wyprawie. Gorączkująca dziewczyna szła dzielnie wytrzymując tempo karawany. Mogliśmy jedynie odciążyd ją od bagażu. Dalej iśd już nie może. Dzisiaj wchodzimy na lodowiec. Dotąd szliśmy głównie bocznymi morenami. Urdokas ,to ostatnia oaza zieleni na naszym szlaku. Aż nierzeczywista w swym pięknie. Nie ma co prawda drzew tak jak w Paiju, ale trudno sobie wyobrazid na wysokości 4050 metrów to, co zobaczyliśmy tutaj. Połogie żebro górujące nad lodowcem "porośnięte bujną trawą. Wszędzie pełno karłowatych wierzb, kwiatków. Spoglądamy na nie z rozczuleniem świadomi, że to ostatnie żywe rośliny, jakie możemy oglądad na tym lodowym pustkowiu. Nawet zmęczenie pracą nie zabija tego wrażenia. A roboty nie brakuje. Po wczorajszym wcale niełatwym etapie nasza trójka musiała jeszc2e rozdzielid żywnośd dla kulisów na kilka porcji. Częśd przeznaczona na powrót (to także musimy im zapewnid) zostaje pod opieką oficera łącznikowego Amerykanów, którzy tu się zatrzymują. Na drogę do góry wydajemy żywnośd na dwa dni naprzód. Wszystko to pozwala odprawid na dół kilku kulisów więcej, ale trzeba im było osobno wydzielid racje żywności na powrót. Dzisiaj od rana wydajemy pozostałym tragarzom przygotowane uprzednio trampki i okulary słoneczne (również zastrzeżone przepisami). Mamy ich za mało. Niektórzy tragarze godzą się iśd dalej bez tego wyposażenia, oczywiście za dodatkową opłatą- Amerykanie wspomagają nas ofiarując dwa tuziny okularów. Do tego wszystkiego dochodzi nowy problem. Wanda została
wczoraj w Liligo razem z Ewą Abgarowicz i Markiem. Chciała skontaktowad się z podążającym z dołu Januszem. Doszli do nas dopiero dzisiaj po biwaku na lodowcu. I wybuchła burza. Wanda wyznaczyła Marka, aby został z Sylvą jako opiekun. Stanęliśmy okoniem. Ta decyzja oznaczała w praktyce wykluczenie go z akcji. Ewentualne sprowadzenie Sylvy na dół i powrót do bazy zajmą około miesiąca. A to przecież Marek był jednym z głównych organizatorów wyprawy i włożył w nią wiele pracy. Poza tym stanowi istotną częśd naszej siły uderzeniowej. Jako grupa męska złożyliśmy na ręce Wandy oświadczenie, że jeśli wprowadzi w czyn swoją decyzję, zostajemy i schodzimy na dół razem z Markiem. Jedynie Leszek Cichy pozostał na uboczu, nie przyłączając się do głosów protestu. Wanda skapitulowała. Z Syl-vą zostaje Ewa. Jeśli po tygodniu amerykaoski lekarz uzna, że stan zdrowia pacjentki nie rokuje nadziei na poprawę, zejdą obie do Skardu, skąd Ewa wróci ewentualnie do góry. Jako fotograf wyprawy zdąży jeszcze zrobid dokumentację fotograficzną. Z westchnieniem ulgi przyjęliśmy ten werdykt.
Ostatni tragarze znikają za zakrętem ścieżki. Jeszcze raz ogarniam wzrokiem zielone stoki i garbiąc się pod ciężkim plecakiem schodzę w kierunku wijącej się w dole burej wstęgi lodowca. ll.VI. Lodowiec Baltoro u stóp Mitrę Peak Długi wąż ludzi powoli schodzi lodowym stokiem. Ostrożnie stąpają po wyrąbanych w lodzie stopniach, a potem po ogromnym głazie chybocącym się w nurcie lodowatej rzeki. Z rozpaczą patrzę na ciemniejące niebo. Ta przeprawa przez rzekę będzie nas kosztowad o jeden biwak więcej. Chyba nie zdołamy dzisiaj dotrzed do Concordii. Nie wiedzie nam się. Wczorajszej nocy spadł śnieg. Z ponurymi myślami zwijaliśmy rankiem wilgotne namioty. Odbieraliśmy od kulisów namioty, które dostali na nocleg, i wiązaliśmy je w gotowe ładunki. Tragarze również nie byli zbyt weseli. A teraz jeszcze ta przeprawa. Na dodatek jesteśmy w zdekompletowanym składzie. Brakuje aż sześciu osób. Wanda, Marcin i Leszek Cichy poszli przodem — chyba są już na Concordii; Pomurnik i filmowcy są gdzieś z tyłu. Słowem: wyprawa w proszku. Dmie mroźny wiatr. Tragarze zbili się w gromadę przy ładunkach i wyraźnie dają do zrozumienia, że nie ruszą się stąd za żadne skarby. Ha! Trudno! Wyciągamy namioty. Rozpakowuję skrzynię z czekanami i rozdaję. Gdybyśmy mieli je w garści parę godzin temu, przeprawa trwałaby o wiele krócej. Gorąca zupa poprawia humory. Rzedną nam tylko miny, gdy pomyślimy 38 o kolegach nocujących na głodno gdzieś na lodowcu. No, nie jest z nimi tak źle. Mają śpiwory, pianki i po kawałku plastykowej folii — nasze normalne osobiste wyposażenie. Wystarczy na znośne spędzenie nocy pod gołym niebem. 12.VI. Concordia Jednak doszliśmy do stóp K2. Nie jest to jeszcze cel naszej wyprawy, ale w sercu Karakorum już jesteśmy na pewno. Kopuła K2 błyszczy w słoocu, wszechobecna i piękna w swoim ogromie. Góra, o której śni wielu. Z drugiej strony nachyla się nad naszym obozowiskiem rogata głowa Mitrę Peak. Dotąd nie zdobytego szczytu. Wzbudza podziw i szacunek stromizną ścian broniących ze wszystkich stron dostępu do głównego wierzchołka. Perspektywę doliny zamyka ściana Gasherbruma IV. Jesteśmy prawie w komplecie. Zagubiona szóstka nocowała razem o dwa kilometry od nas. Wanda i Marcin mają przeziębione gardła, chrypkę. Rozbiliśmy namioty na śniegu leżącym wszędzie grubą warstwą. W jednym z nich usiadł na stosie banknotów Saeed i wypłaca należnośd kulisom. Na dalszą pracę zgodziło się trzydziestu trzech, oczywiście za podwojone stawki. Zostało około stu czterdziestu ładunków, które mają dotrzed do bazy. Czeka nas teraz kilkudniowy transport wahadłowy. Najpierw do obozu przejściowego, a potem do bazy. Dla przyspieszenia akcji trzeba będzie nosid na równi z kulisami. Na razie ciężko sapiąc noszę kamienie. Wykładam nimi platformę, na której stanie „Turnia" dla naszego męskiego zespołu. Zabawimy tu parę dni, a nie chcę gnieśd się tłumnie w dużych bazowych namiotach ustawionych na gołym śniegu. Każdy ruch jest zwolniony i wymaga o wiele większego wysiłku. Łatwo dostaję zadyszki. Nic dziwnego — jesteśmy przecież na wysokości 4600 metrów. Tlenu tu prawie dwa
razy mniej niż na poziomie Warszawy. Nareszcie wyciągam się jak długi na podściółce z pianek. Słooce nagrzewa wnętrze przez płócienne ściany. Trzeba zebrad siły. Dzisiaj musimy jeszcze wydad żywnośd kulisom, a jutro niesiemy razem z nimi pierwsze ładunki do obozu przejściowego. Humory dopisują. Teraz naprawdę uwierzyliśmy, że dotrzemy pod naszą górę. Znowu jest okazja przesłania korespondencji. Rzucamy się do Pisania listów. Damy je schodzącym na dół kulisom. Skooczyły się już jednodniowe porcje żywności przyszykowane na drogę karawany i prowiant na bieżące potrzeby trzeba kompletowad grzebiąc na chybił trafił w bębnach z wyposażeniem bazowym. Zwiększa to i tak spory już zamęt panujący w bagażu wyprawy. 39 13.VI. Lodowiec Baltoro Z wysiłkiem wyrywam nogę z głębokiego śniegu po to, by zapaśd się z powrotem jeszcze głębiej. Słooce wznosi się coraz wyżej, a we mnie wzbiera wściekłośd walcząca skutecznie z narastającym znużeniem. Jeszcze krok i jeszcze... Widad już namioty obozu na Concordii, a tutaj każdy metr trzeba okupywad potężnym wysiłkiem. Wyszliśmy o świcie. Słooce dopiero zaczynało różowid skuty nocnym mrozem śnieg. W pośpiechu dopijaliśmy gorącą herbatę oglądając się na ruszających właśnie tragarzy. Kilku z nich zatrzymało się śpiewając na wysoką nutę. Zupełnie jakby przyśpiewki naszych górali. Raźno podążamy za nimi. Przymocowany do stelaża nosiłek bęben nie ciążył więcej niż noszony dotąd plecak. Bez trudności mogłem nadążyd za kulisami, którzy na zmrożonym, twardym śniegu narzucili ostre tempo. Przeprawa przez wijący się po powierzchni lodowca strumieo wymagała pomocy kolegów. Skok na oblodzony kamieo nie był niebezpieczny, ale groził w konsekwencji przykrą kąpielą po pas w wodzie. Zostałem, żeby pomóc w przeprawie idącym z tyłu. Dogonił mnie Jędrek, który marudził przy śniadaniu. Ma wspaniałą kondycję. Po godzinie dogoniliśmy Pomurnika dumającego smętnie nad resztkami nosiłek. Trzasnęły połączenia du-raluminiowych rurek. Pomogliśmy mu sporządzid prowizoryczne szelki, na których doniósł jakoś swoje brzemię do ładunków zwalonych na stos pośrodku lodowca. Tutaj będzie obóz pośredni. Kulisi pozbywszy się swego ciężaru natychmiast uciekli. Jak na mój gust za wcześnie. Został jeszcze kawał drogi do stóp białego olbrzyma zamykającego dolinę. To Baltoro Kangri (Golden Throne). Istotnie przypomina z daleka masywny fotel z poręczami i wysokim oparciem. U jego stóp odgałęzia się w lewo lodowiec Abruzzi doprowadzający pod kolekcję sześciu Gasher-brumów. Rozbiliśmy jeden z bazowych namiotów, który będzie służył za skład bardziej delikatnego wyposażenia, i zaczęliśmy wygrzewad się w słoocu. W koocu około południa ruszyliśmy z powrotem. I zaczęła się tragedia. Rozmiękły na słoocu śnieg nie wytrzymywał naszego ciężaru. Poranną ścieżkę przecinały świeżo powstałe bajora, które trzeba było obchodzid. Co krok zapadaliśmy się powyżej kolan w śnieżnej kaszy. Wlekliśmy się powoli. Dobrze jeszcze, że tu i ówdzie wystawały ponad warstwę śniegu smugi kamienistej moreny powierzchniowej. Pozwalały odetchnąd i pokonad bez wysiłku kilkadziesiąt cennych metrów. W koocu zbliżam się do namiotów. Już dobiegają do mnie dopingujące okrzyki. Nic więcej nie można dla mnie zrobid — idę bez żadnego bagażu. A jednak... O dwadzieścia metrów od namiotów 40
znajduję potężny kubas kompotu wetknięty w śnieg. Wznoszę nim zdrowie kolegów, którzy zatroszczyli się, żeby dodad mi sił na tych ostatnich metrach trudnej drogi. 15.VI. Lodowiec Abruzzi „Chciałeś baranie — to masz". Tak mi co pewien czas powtarza Jędrek, kiedy kolejny etap szczególnie da nam się we znaki. Powtarzam sobie teraz te słowa przed każdym kolejnym pagórkiem. Słooce opuszcza się coraz niżej. Zaczyna już nas ogarniad cieo, a bazy Francuzów ciągle nie widad. Wczoraj zawitał do nas niespodziewany gośd — oficer łącznikowy Francuzów, kapitan Kawkab. Prezentował się nad wyraz malowniczo w nylonowym kombinezonie o żywych barwach. Towarzyszył mu osobisty kucharz i tragarz jednocześnie. Jakiż kontrast z naszym Saeedem, który nosi plecak tak jak my i jada posiłki razem z nami. Wanda zdecydowała, że pójdzie z jednym z nas w towarzystwie Kawkaba do bazy francuskiej i wybierze miejsce na nasz obóz bazowy. Lepiej uprzedzid inicjatywę tragarzy, którzy mogą oznajmid, że „to tu" w jakimś miejscu lodowca. Dla nas był to dzieo odpoczynku. Na obiad pomocnik Kawkaba zrobił dla wszystkich ciapaty. Placki z mąki zarobionej z wodą, smażone w gotującym się tłuszczu — podstawa pożywienia tragarzy — zmogły nasze europejskie żołądki. Jako jeden z nielicznych, którzy zdołali je strawid, zaproponowałem Wandzie, że pójdę z nią. No i idę. Do ziemi przygniata mnie mój plecak, do którego dołożyłem jeszcze mały namiocik. Płuca oddychają rozrzedzonym wysokością powietrzem, a celu naszej wędrówki ciągle nie możemy dostrzec. Idziemy moreną środkową tworzącą szereg pagórków czerniejących warstwą piargu. Tylko niektóre daje się ominąd stokami (w dole leży warstwa rozmiękłego śniegu). Pozostałe trzeba zdobywad mozolnie po to, żeby za chwilę zejśd ich przeciwległym stokiem. Coraz częściej przysiadamy pod naszym brzemieniem. Wysokośd daje się jednak we znaki pomimo dobrej dotąd aklimatyzacji. Przekroczyliśmy już przecież wysokośd 5000 metrów. Tempo posuwania się jest raczej żółwie. Późną nocą docieramy do bazowego namiotu Francuzów jarzącego się w ciemności. Teraz dopiero zwala się na nas zmęczenie dzisiejszego dnia. Siedzimy otępiali i pochłaniamy kolejne filiżanki gorących napojów. Coś gryziemy. Szczęściem nie musimy rozkładad przyniesionego przez nas namiociku. Jest dosyd miejsca w obozie Francuzów. Prawie cała wyprawa siedzi w tej chwili powyżej bazy szykując się do decydującego ataku. Z ulgą wyciągam się na polowym łóżku w namiocie Kawkaba i natychmiast zasypiam. 41 16.VI. Baza. Lodowiec Abruzzi Słoneczny ranek wygonił mnie z namiotu. Od razu pojawił się obraz aż nierealnej w swym symetrycznym kształcie piramidy Gasherbruma II. Naszej góry stąd nie widad. Przed głównym namiotem bazy stoi jeden z Francuzów z lornetką w garści. Zagaduję go posługując się moim skromnym zapasem angielskich słówek. Tak. W górze ruszyli do ataku. Są już powyżej obozu II. Przez użyczoną mi lornetkę dostrzegam ciemny punkcik pełzający łukiem po białej płaszczyźnie. Za nim drugi. Posuwają się powoli po założonych linach poręczowych.
Po śniadaniu pomagam przy przesuwaniu namiotu bazowego. Półkolisty hangar długości około 12 metrów stoi częściowo w kałuży pomiędzy pagórkami moreny. W ogóle wody tu nie brakuje. Niektóre namioty stoją jak gdyby na wysepkach otoczonych wodą. Przenosimy namiot wraz z zawartością na oczyszczony ze śniegu placyk. Zapasy żywności Francuzów nie przedstawiają się imponująco. Ale oni już kooczą wspinaczkę. Mieli ponad dwa tygodnie dobrej pogody non stop. Jeszcze dwa dni i staną na szczycie. Jeśli pogoda dopisze. Wanda nawiązuje kontakt radiowy z obozem przejściowym. Siedem osób wyruszyło w naszym kierunku wraz z grupą tragarzy. Idziemy szukad miejsca na naszą bazę. O 200 metrów od obozu Francuzów otwiera się widok na Gasherbrum III. Wygląda zupełnie jak na zdjęciu stanowiącym reklamową pocztówkę wyprawy. Jesteśmy na wysokości 5200 metrów; miejsca pod namioty dosyd, nie grozi zalanie tak jak Francuzom, a środkiem terenu sączy się wąski strumyk zapewniający zaopatrzenie w wodę. Po krótkiej dyskusji Wanda decyduje, że tu będzie nasz obóz bazowy. W czasie kolejnej łączności z posuwającą się do góry grupą dowiadujemy się o nowym kłopocie. Tragarze rzucili na stos ładunki dobry kawał drogi poniżej bazy. Wyraźnie chcą dostad zapłatę o jedną dniówkę większą. Wypożyczamy tragarza od Francuzów i ruszamy trójką w dół. Po półtorej godzinie dochodzimy do naszych kolegów. Właśnie ugotowali obiad i częstują nas gorącym rosołem. Czują wpływ wysokości. Chcą rozbid biwak przy bagażach. Perswadujemy im ten zamiar. Ładuję z Wandą i tragarzem namioty, trochę żywności i wyposażenie kuchenne. Pozostali objuczają się swymi plecakami i ruszamy do góry. Do miejsca wybranego na obóz bazowy dochodzimy o zmierzchu. Bierzemy się do rozbijania namiotów. Nagle ciemnośd rozjaśnia blask ognia. W chwilę potem ze stojącego już namiotu wylatuje kanister tryskający strugą płonącej benzyny. W ślad za nim wybiega Jędrek Łapioski. Gorączkowa wymiana słów: „Nie, nic się nie stało" i rzucamy się ratowad kanister, 42 który kilka metrów niżej wypluwa w śnieg swą płonącą zawartośd. Udało się uratowad około dwóch litrów benzyny. Reszta — chyba ze sześd litrów — wsiąkła bezpowrotnie w śnieg i teraz wypala się powoli, rozjaśniając noc żółtym płomieniem. Oto efekt nieostrożnego rozpalania prymusa. Miny nam się wydłużają. To poważna strata te kilka litrów paliwa, które przebyło kilkadziesiąt kilometrów na ludzkich plecach. Za późno na wyrzuty. Należy się raczej cieszyd, że nikt nie odniósł obrażeo. Mogło się to zakooczyd o wiele gorzej. 18.VI. Baza. Lodowiec Abruzzi Skrzypi raźnie śnieg pod nogami. Jakaż ogromna różnica w porównaniu z mozolnym marszem sprzed paru dni albo chociażby z ciężką pracą wczoraj. Wczoraj poszedłem z Pomurnikiem i Łapą po kolejne ładunki ze stosu leżącego na lodowcu. Nie ma mowy 0 próżnowaniu. Trzeba urządzid bazę do momentu nadejścia reszty karawany. Dziewczyny zostały pracując nad przygotowaniem platformy pod namiot kuchenny, magazyn, i świetlicę. Nie był to spacer wypoczynkowy. W dół, bez bagażu — półtorej godziny i w górę, z normalnym ładunkiem tragarza — trzy godziny marszu. Kulisi znowu doszli tylko do tego miejsca co poprzednio. Nasi koledzy z dołu oczywiście
również pracowali jak co dzieo razem z nimi. Marek dotarł do nas przynosząc baokę nafty. Dotąd paliliśmy benzyną w naftowych prymusach, co dawało raczej mierne efekty. Wyciągnęliśmy wnioski z tego, co się działo dotąd. Trzeba działad „po alpejsku". Wyjście o świcie gwarantuje łatwe i bezpieczne przejście po ściętej nocnym mrozem warstwie śniegu. Kto się spóźni — płaci wielogodzinną ciężką pracą. I rzeczywiście. Jeszcze nie minęła godzina od startu, a już dochodzimy do ładunków leżących pośrodku lodowca. Dziś wyruszyliśmy wszyscy. Jeśli skompletujemy potrzebne (wyposażenie, wyruszymy jutro zakładad obóz I. Szlak przez potrzaskany lodowiec wytyczyli już Francuzi. Każdy chwyta jeden ładunek (dziewczyny — mniej) i zawracamy. Po upływie następnych sześciu kwadransów jestem z powrotem w bazie. W przelocie dowiaduję się, że Gasherbrum II został zdobyty. Na wierzchołku stanął Yannick Seigneur i Marc Batard, finalizując nową drogę prowadzoną na ośmiotysięcznik 1
zarazem dokonując drugiego wejścia.
Po południu dociera do nas czterdziestu kulisów, Kryśka, Leszek i Anka Okopioska. Poimy ich i karmimy. Rozpakowujemy przyniesione ładunki, kompletujemy wyposażenie. Jutro zakładamy obóz I. 43 W czasie marszu wyprawy do bazy niewielka częśd karawany została w tyle. Prowadzili ją od Askole Janusz i Alison, którzy dogonili karawanę główną dopiero na Concordii. (fragmenty dziennika J. Onyszkiewicza) 30.V. Saeed „zaparł" się w Dassu. Trzeba go koniecznie zluzowad. Ruszam więc o osiemnastej z nadzieją, że wyłapię w jakimś z bębnów, które są jeszcze na trasie, jednego „Klimka", dzięki czemu będę miał łącznośd radiową z główną grupą i wypchnę Saeeda do przodu. Spotykam go na szczęście już niedaleko Gomboro z ostatnią grupą kulisów. Idę jednak dalej, bo w Dassu został sam Marek z dwudziestu pięciu ładunkami i marnymi widokami na zwerbowanie dalszych tragarzy. Idzie mi się doskonale, niestety mylę żleb wyjściowy na plateau. O godzinie dwudziestej jestem już znów przy rzece. Odnalezienie Marka po ciemku zabiera mi mnóstwo czasu. 31.V. Wicesardar, który został z Markiem, aby pomóc w werbowaniu tragarzy, okazuje się okropnym niedołęgą. Wczoraj zdołał zorganizowad tylko szesnastu ludzi. Tylu też wyszło pod kierunkiem Marka około ósmej rano. Później zdołałem zwerbowad jeszcze sześciu kulisów i posład w ślad za Markiem. W koocu po wielu usiłowaniach znalazłem dwu krzepkich staruszków, którzy zdecydowali się wziąd po półtora ładunku każdy. Nie ma rady, biorę jeden cały ładunek — wór soczewicy „nafaszerowany" dodatkowo przez Marka konserwami. Plecak mój osiąga 50 kilogramów. Z początku wprost nie wierzę, że będę mógł z tym dojśd. Na duchu podtrzymuje mnie tylko świadomośd, że i kulisi mają niezły bagaż. Dziwne typy. Jeden z ogromnym wolem i dośd tępy. Drugi o zupełnie startych zębach i twarzy jak
Australijczyk. Wyraźnie się tym pierwszym opiekuje. Idą zabawnym, tanecznym krokiem. Ten z wolem niesie cały czas swoje buty w ręce. Nie ma za to podpórki pod ładunek i wyraźnie zostaje w tyle. Pod koniec Australijczyk zamienia się nawet ładunkiem z wolowatym. Po drodze mijamy kulisów, których wyprzedziłem wczoraj w drodze do Dassu. Pozdrawiają mnie serdecznie machając rękami i wołając „gdod, góo9". Pod koniec drogi moi kulisi słabną. Stają do44 słownie oo 10—20 metrów. Do Gomboro dochodzą około dwudziestej drugiej okropnie wyczerpani. l.VI. W nocy leje. Stawiamy namiot. Rano wyrusza Leszek z pewną ilością dodatkowo zwerbowanych tragarzy. Marek połamany przez lumbago ledwie łazi. Werbunek dalszych kulisów zaczyna byd poważnym problemem. Pojawia się jakiś tubylec w marynarce US Air Force. Mówi trochę po angielsku. Twierdzi, że „jego ludzie" żądają 50 rupii za dzieo. Zgoda na taką stawkę to samobójstwo — stworzy precedens i zrewoltuje całą główną karawanę. Nasz wicesadar twierdzi, że nikt za mniej niż 50—60 rupii, nie poniesie ładunków. Trzeba ich wziąd na przetrzymanie. Rano łącznośd radiowa z Wandą. Ponod idzie do nas dwudziestu pięciu kulisów. W koocu dociera dziewiętnastu. Wysyłamy natychmiast najważniejsze ładunki i naszego wicesardara. Zostaje jeszcze pięd ładunków. Wieczorem pojawiają się Amerykanie, którzy idą na Białe (6729 metrów). Mocny zespół — parę nazwisk o międzynarodowej renomie. Mieli strajk kulisów w Dassu i podnieśli stawkę dzienną do 35 rupii. Miejscowi miękną nieco. Na jutro zgłasza się w koocu trzech — tym razem wyrostków i tylko do Askole. 3 .VI. Decydujemy się na zostawienie części rzeczy i wyruszamy z trzema kulisami o siódmej. Marek idzie pierwszy. Chwała Bogu, lumbago czy coś innego jakoś mu przeszło. Ja trzymam na oku naszych kulisów. Doganiają nas Amerykanie. Wspólnie dochodzimy do Chongo. Marek idzie bezpośrednio do Ąskole, gdzie według informacji radiowej jest Zając i Ali. Moi kulisi są bardzo zmęczeni, decydują się więc na nocótoanie i dojście następnego ditfa. 4.VI. Ruszamy o piątej i Około pół do dziesiątej jesteśmy w Askole. Zastaję tam Marka i Ali oraz ponad trzydzieści ładunków. Kulisów brak. Prowadzimy znów twarde pertraktacje, ale szanse są słabe. Po południu dochodzą Amerykanie. Mają kolejny strajk. Za-Wodzą ich niestety nerwy i godzą się na kolejną podwyżkę do 40 rupii zą dzieo. Bardzo to komplikuje nąsgą sytuację. Szefem wioski (lambardanem) jest HadS Mahdi. Jest to dośd 45
drobny mężczyzna trochę po czterdziestce. Chodzi w europejskim płaszczu narzuconym na strój miejscowy i ma nawet zegarek. Wygląda na to, że całą wioskę ma w kieszeni. Ma ponadto ogromny autorytet moralny — był dwukrotnie w Mekce. Hołubimy go jak tylko możemy, częstując herbatą i papierosami i dając mu rozliczne prezenty. Jego pomoc może byd bezcenna. Ta taktyka skutkuje. Pod wieczór mamy już kilkunastu kulisów. 5.VI. Decydujemy się zostad z Alison i pełnid rolę „czerwonego światełka" zamiast Marka, który żyd bez witaminy C nie może, a cały zapas ma główna karawana. Marek wyrusza za Amerykanami z zamiarem przejścia w dwa dni trzech etapów. Kooczymy werbowanie kulisów. Po południu jesteśmy zaproszeni na herbatę przez Hadżiego. Dzięki temu możemy obejrzed dokładnie dom baltijski od środka. Życie w nim toczy się na trzech poziomach. Płaski dach służy do spania latem i różnych prac gospodarskich, kiedy słooce nie doskwiera. Centralną częścią domu jest „parter", który składa się przeważnie z jednej sporej izby z dużym kwadratowym wycięciem w dachu, z czterema wąskimi drewnianymi kolumienkami w rogach. Po bokach stoją szerokie łóżka, wyplatane i dośd niskie; w piwnicy znajdują się pomieszczenia, w których mieszka się zapewne zimą razem z bydłem. Hadżi Mahdi ma jednak ponadto swoje własne sanktuarium — osobny domeczek dośd porządnie wylepiony z gliny, o solidnych drewnianych drzwiach. W środku jest nawet kilka krzeseł i dywan perski — wielka rzadkośd w tych stronach i niewątpliwy symbol wysokiego statusu, przywieziony zapewne z pielgrzymki do Mekki. Hadżi sadza nas za stołem na rachitycznych krzesełkach i daje jednej ze swych żon klucze od szafki kryjącej takie specjały jak cukier do herbaty. Izba pomału zaludnia się. Przychodzi coraz więcej osób — zapewne miejscowi notable. Inni nieśmiało zaglądają tylko przez uchylone drzwi. Sami mężczyźni, paru synów Hadżiego. Córki nie przyszły, a żona po przyniesieniu herbaty wycofała się tyłem z izby. Między siedzącymi pod ścianą mężczyznami jest brat Hadżiego — Fazil Ali. Będzie on szefem kulisów zwerbowanych w Askole. Duży, barczysty mężczyzna z bujną czarną brodą. Kojarzy mi się z szefem zbójców od Ali Baby. Pod wieczór przychodzą kulisi pobrad ładunki, bo jutro wcześnie wymarsz. Denerwujące dyskusje na temat wagi ładunków. Zaczyna łamad mnie grypa. Niedobrze. 46 6.VI. Wyruszamy z planem dojścia od razu do Bardumal. Niestety tempo mamy słabe. Fazil Ali dwukrotnie zarządza dłuższe postoje na herbatę. Trawers lodowca Biafo to pierwsze zetknięcie z lodem. Około szesnastej docieramy zaledwie do Korophon. Nocleg pod charakterystycznym, ogromnym głazem. Jakaś wyprawa, zapewne dla zabawy, wspięła się na jego szczyt i ustawiła kopczyk. Wygląda to na zupełnie trudną wspinaczkę! Czuję się nieco lepiej. 7.VI.
Brak łączności z główną karawaną. Pewnie są już za Paiju a może nawet w Urdokas. Kulisi idą wolno, znów pokonujemy tylko jeden odcinek. Pogoda piekielnie zmienna. Co chwila bądź silny lodowaty wicher (na szczęście w plecy), który wznosi tumany kurzu, bądź prażące słooce. Ciągle się w związku z tym przebieramy. Przekraczamy rzekę Dumordo. Lodowata woda definitywnie leczy mnie z grypy. Biwakujemy w Bardumal — na stromym zboczu jest sporo koleb i platform. Zwalniamy następnych kulisów — żywnośd, którą nieśli, została już zjedzona. Przy okazji wypłaty kolejny strajk. Twardo oświadczam waląc teatralnie pięścią w kamieo, że nie dam ani grosza więcej. Załamują się po dwu godzinach. 8.VI. Rano wreszcie kontakt radiowy z Wandą. Nic dziwnego — są blisko, bo w Paiju. Mieli strajk i musieli pójśd na ustępstwa. Ciekawe, czy w tej sytuacji starczy nam pieniędzy? Po południu docieramy i my do Paiju. Miejsce piękne — drzewa, zieleo, znakomita woda, no i niezwykła wprost panorama. Dolina zamknięta czarnymi od kamieni zwałami lodowca Baltoro. Spotykamy wielu schodzących kulisów wyprawy amerykaoskiej na Białe. W Paiju mają zostawioną żywnośd na drogę powrotną. Żywności pilnuje pozostawiony jeden z kulisów. Mówi trochę po angielsku. Gdy się go pytam, gdzie się tego języka nauczył, odpowiada z dumą: „I am a security man!" Nie masz to jak jawni tajni agenci. 9.VI. Ruszamy przeszło godzinę po kulisach. Nie mogliśmy odmówid sobie przyjemności dokładnego wyszorowania się. To chyba na 47 długo ostatnia możliwośd. Wychodzimy w koocu na lodowiec. Kulisów doganiamy jednak dopiero w samym Liligo, w naszym kolejnym punkcie etapowym. Zastajemy tam Wandę, Ewę i Marka — zostali, by chwilę z nami pogadad. Około piętnastej ruszają w pogoni za swoją karawaną. Wieczorem w czasie kontaktu radiowego słyszę nawoływania Wandy — gdzieś się zgubili i śpią na lodowcu. Z Sylvą podobno niedobrze. 10.VI. Rano dramatyczne rozmowy na temat Sylvy. Ktoś z nią musi zostad, a jeśli się sytuacja nie poprawi, zejśd do Skardu. Staje na tym, że ma się tym zająd Ewa. Dochodzimy do Urdokas, gdzie zastajemy Amerykanów no i Ewę z Sylvą. Plan niezatrzymywania się zawodzi. Kolejny strajk, którego duszą jest (jak zwykle) Fazil Ali. Nawet dośd sympatyczny na co dzieo i wręcz opiekuoczy, jest jednak niesłychanie twardy w walce o interesy kulisów,
nawet wbrew umowom. Amerykanie twierdzą, że nadałby się na lokalnego działacza związkowego. Kulisi dwukrotnie demonstracyjnie szykują się do odejścia, ale w koocu zostają. Płacimy im tylko 5 rupii za ten dzieo postoju, ale mamy zobowiązanie, że dwunastu z nich pójdzie powyżej Concordii aż do bazy. Rozdajemy buty i okulary. Z Sylvą dalej źle. 11.VL Postój w Urdokas. Kulisi pieką ciapati na drogę, bo dalej nie ma nawet trawy na opał. Sylva bez zmian, niestety — ciągle wysoka gorączka. Prawie nie wychodzi z namiotu. 12.VI. Ruszamy wcześnie, aby przejśd dwa etapy jednego dnia. Jeden z kulisów poczuł się źle — trzeba go było odesład. Załatwianie z nim spraw finansowych daje okazję do kolejnego strajku. Tym razem kulisi są naprawdę wściekli. Czuję jednak swoją przewagę, bo mogę im po prostu nic nie zapłacid, a należy im się już sporo, chyba żeby wzięli siłą. Ale powiedziałem im, że i tak nie mam pieniędzy, bo są z główną karawaną. Załamują się więc w koocu. Do Gore docieramy około siedemnastej. Pogoda się psuje. Spotykamy licznych naszych kulisów schodzących już w dół z Concordii. Podobno zostało tam do dalszego transportu tylko trzydziestu. Biwakujemy w kamiennych kręgach. 13.VI. Planowaliśmy wyjście już o piątej, .aby iśd po zmrożonym jeszcze śniegu. Pogoda jednak marna — pada śnieg i kulisi ociągają się ze wstawaniem. Ruszamy w koocu o siódmej. Idziemy po najautentyczniejszym lodowcu ze wszystkimi jego „atrakcjami". Kulisi początkowo maszerują dzielnie i sami wynajdują drogę. Około południa pogoda się poprawia i słooce zamienia śnieg w grzęzawisko. Kulisi nie chcą prowadzid — boją się szczelin. Wychodzimy z Ali na prowadzenie. Mimo tego około szesnastej trzydzieści kulisi mają zupełnie dośd, chod widad już namioty naszej wyprawy na Concordii. Perspektywę doliny zamyka wspaniała ściana Gasherbruma IV. Jest cała złota w zachodzącym słoocu. OD BAZY DO OBOZU III Anna Czerwioska 16.VI. Godzina siódma rano. Na namioty .High Camp padają pierwsze promienie słooca. High Camp to niewielkie płaskie miejsce na grzbiecie jednej z wielu moren lodowca Baltoro. Tutaj, wahadłowym systemem, donieśliśmy w ciągu kilku dni ładunki z Con-cordii. Przed nami pozostał ostatni etap ponad 200-kilometrowej karawany — wyjście na lodowiec Abruzzi i dojście aż do miejsca, gdzie łączy się z nim południowy lodowiec Gasherbrum, spływający spod „naszych" gór. Tam będzie obóz bazowy. Podniecona myślą, że jeszcze dzisiaj zobaczę na własne oczy szczyty, które ze zdjęd i opisów znam od ponad pół roku, wyruszam w drogę. Dzisiaj idę z Alką i Haliną.
Wczoraj wieczorem rozmawialiśmy przez radiotelefon z Wandą, która razem z Brodaczem poszła do bazy Francuzów. Powiedziała nam, że należy cały czas iśd moreną w stronę Baltoro Kangri, a potem przetrawersowad lodowiec w lewo i wejśd na drugą morenę, która doprowadzi nas aż do bazy. Miejsce trawersu oznaczyli traserem. Powoli wędrujemy grzbietem moreny. Miejscami jest szeroki, miejscami zwęża się w stromego „konia", od czasu do czasu przerywają go uskoki, które trzeba obchodzid bokiem. Idziemy ciągle w górę i w dół, żwir osypuje się spod nóg, morena zdaje się mied nieskooczoną ilośd wzniesieo, które trzeba kolejno zdobywad. Upał wzmaga się. Przed nami wspaniały Baltoro Kangri zalany słoocem. Z prawej przepiękna piramida Chogolisy. Opuszczam rondo kapelusza, żeby chociaż częśd twarzy pozostawała w cieniu. Coraz bardziej zmęczone upałem, moreną i ciężkimi plecakami dochodzimy wreszcie do trasera. Skręcamy w lewo w fantastyczny las lodowych turni i penitentów. Wpatrzona w prowadzące mnie ślady uparcie brnę przez rozmiękły śnieg, przemakam przy przechodzeniu prawie niewidocznych potoczków i wreszcie docieram do następnej moreny. Gdy dołączają do mnie Ala 90 i Halina, ruszamy dalej. Już po południu dochodzimy do miejsca, w którym kulisi porzucili ładunki. Spotykamy tu grupę, która przyszła trochę przed nami: Łapa i Pomurnik walczą z prymusem, Alison wyciągnięta na materacyku śpi. Podczas gotowania obiadu przychodzą Wanda i Brodacz. Znaleźli miejsce na naszą bazę trochę powyżej bazy Francuzów i namawiają nas, żebyśmy jeszcze dzisiaj tam podeszli. Nie wywołuje to ogólnego entuzjazmu, ale ruszamy. Znów nie koocząca się wędrówka po osypiskach moreny. Towarzyszący mi Pomurnik jest optymistą i przed każdym wzniesieniem twierdzi, że to już ostatnie podejście i że zaraz będzie baza Francuzów. Kiedy powtarza się to po raz któryś z kolei, wściekła siadam, żeby trochę odpocząd. Ale Pomurnik woła, że teraz już naprawdę koniec drogi. Rzeczywiście — widad namioty. Przechodząc przez obóz Francuzów wpadamy po kolei do jeziorka, które zalało ich bazę. Kilka wzniesieo dalej rzucamy plecaki: tu będzie nasza baza! Jest już prawie ciemno, jednak z tego co widad wynika, że trzeba będzie dobrze popracowad, zanim będziemy mogli ustawid namioty. Na razie na prowizorycznie wyrównanej platformie rozbijamy z Alison i Zbyszkiem „Turnię I". Robi się bardzo zimno, ubieramy się więc w kurtki i jak najszybciej chowamy do namiotu. Jest ciasno ale przytulnie. Rezygnuję nawet z herbaty, którą gotują w sąsiednim namiocie, i zaszywam się w śpiworze. Pierwsza noc w bazie na wysokości 5200 metrów. Mimo że jest to mój kolejny rekord wysokości, zasypiam natychmiast. 17.VI. Pogoda od rana jest piękna. Miejsce, w którym się znajdujemy, stanowi doskonały punkt widokowy. Wyraźnie widad wspaniały lodospad, którym będzie biegła w przyszłości nasza droga pod masywy Gasherbrumów II i III. Mimo znacznej odległości wydają się bliskie dzięki przezroczystości powietrza. Po śniadaniu rozpoczynamy prace przy urządzaniu bazy. Przede wszystkim należy przygotowad platformy pod dwa duże namioty — hangary, z których jeden będzie kuchnią a drugi świetlicą i równocześnie
namiotem technicznym. Zwrócone do siebie wejściami, będą stanowiły centrum naszej bazy, będą miejscem posiłków, narad, towarzyskich spotkao. Miejsce bazy pokryte jest jeszcze zimowym śniegiem, który nie zdążył stopnied. Po jego odgarnięciu musimy wyrównad lodowe podłoże i nanieśd na nie warstwę szutru i kamieni. Dopiero na tym postawimy namioty. Podczas rąbania lodu zaczynam odczuwad wpływ wysokości: już kilka gwałtowniejszych uderzeo czekanem powoduje zadyszkę i przyspiesza akcję serca. Ciągnięcie worków 51 napełnionych żwirem z sąsiedniego pagórka też nieźle daje się we znaki. Prace „budowlane" trwają cały dzieo. Wieczorem dowiadujemy się, że dwaj Francuzi biwakują 300 metrów poniżej szczytu Gasherbruma II. Jutro powinni byd na szczycie. 18.VI. Wcześnie rano wyruszamy, aby zabrad częśd ładunków porzuconych przez kulisów na morenie. Jest bardzo zimno. Zmrożony śnieg pozwala nam iśd równolegle do moreny śnieżno-lodo-wymi zboczami. To znaczna oszczędnośd sił i czasu w porównaniu z wędrówką grzbietem moreny. Po godzinie jesteśmy przy ładunkach. Czuję się dobrze i ambitnie „przymierzam się" do wora z butami. Z trudem umieszczam go na nosiłkach, podczas gdy Ala przymocowuje do swoich jeden z bębnów. Zakładamy sobie nawzajem nasze ładunki na plecy i ruszamy do góry. Śnieg jest jeszcze twardy. Mimo 30 kilogramów obciążenia idę bez odpoczynków. Przechodząc koło bazy Francuzów, tradycyjnie już wpadam do jeziorka. Gdy wygrzebuję się z trudem, podchodzi do mnie jeden z nich. Nie rozumiem wprawdzie, co mówi, ale ręką wskazuje szczyt Gasherbruma II i podając mi lornetkę uśmiecha się. Po chwili w polu widzenia mam już szczyt — czerwona plamka na wierzchołku śnieżnej piramidy oznacza zwycięstwo francuskiej wyprawy. Czy dla nas także „nasza" góra okaże się łaskawa? Powoli człapię do bazy. Reszta dnia upływa na dalszych pracach gospodarczych. Na przygotowanych platformach rozbijamy hangary. Jest to dośd skomplikowana operacja. W koocu jednak dwa pomaraoczowe prostopadłościany są gotowe. Na następne dni planujemy zbudowanie magazynu na sprzęt i żywnośd oraz rozbicie namiotów mieszkalnych. Baza musi byd wygodna! Przez wiele tygodni będzie to nasz jedyny dom, jedyne miejsce odpoczynku. 19.VI. Po wczorajszym dojściu do nas Krystyny, Anki i Leszka Cichego większośd uczestników i ładunków jest już w bazie. Rozpoczynamy akcję górską. Wanda razem z Brodaczem, Łapą i Pomurnikiem wyrusza, aby założyd obóz I. Wychodzą wcześnie, jeszcze nocą, aby przejśd dolny lodospad przed wschodem słooca. Tak wczesne wyjście to w praktyce jedyna recepta na w miarę bezpieczne pokonanie potrzaskanego lodowca. Wśród prawdziwego chaosu lodowych turni będą ich prowadziły ślady i tra-sery Francuzów, ponieważ aż do pierwszego obozu francuskiego ich droga pokrywa się z naszą. Aby o3 początku iśd wytrasoWa-
2 nym szlakiem, Wanda z chłopcami startuje z bazy Francuzów. ■Wytrasowanie odcinka lodowca wprost od naszej bazy do dalej biegnącego „szlaku" powierzone zostało Ance, Leszkowi i mnie. Wychodzimy wcześnie. Chcemy możliwie najłatwiejszą drogą osiągnąd szlak i w czasie powrotu oznakowad ją traserami. Związani liną idziemy ostrożnie, coraz dalej zapuszczając się w lodowy labirynt. Dochodzimy wreszcie do niebieskiego trasera — droga biegnie tędy. Krótki odpoczynek i wracamy, co kilkadziesiąt metrów wbijając nasze czerwone chorągiewki. Przychodzimy do bazy akurat na śniadanie. Czekamy na łącznośd z grupą Wandy. Zgłaszają się po przejściu dolnego lodospadu, z wielkiego plateau poniżej drugiego pasa seraków. Przekazują nam wrażenia i wiadomośd, że w składziku francuskim, który dostaliśmy w spadku, jest dużo jedzenia. Wanda zadziwia nas opowieścią o „bajkowym świecie seraków". Po południu przychodzi do bazy reszta uczestników. Wieczorem raz jeszcze łączymy się z Wandą. Mówi, że założyli obóz I na plateau pod ścianą, około 150 metrów wyżej niż obóz francuski. Stoi w doskonałym miejscu przy koocu długiej bocznej grani spadającej z Gasherbruma I. 20.VI. W nocy załamuje się pogoda. Duży opad śniegu uniemożliwia wyjście do obozu I następnych grup. Zespół Wandy, wykorzystując poranne przejaśnienie, powraca do bazy. Razem z Alką Bednarz, z którą Krystyna i ja będziemy mieszkały, rozstawiamy naszą „Wartę" na niewielkim wzniesieniu moreny. Troskliwie wyrównujemy platformę, na której rozkładamy warstwę tektury i worków nylonowych, po czym rozbijamy namiot. Jest w nim dużo miejsca i od razu widad, że będzie się w nim wygodnie mieszkało. Do przedsionka wstawiamy rozpakowane już bębny, w których przechowywad będziemy ubrania i osobisty sprzęt. Na górce obok nas mieszkad będą w drugim namiocie Halina z Marysią i Leszkiem Cichym. Po drugiej stronie bazy, bliżej wyjścia na lodowiec, urządzają się Onyszkiewiczowie, filmowcy oraz Marcin z Saeedem i Markiem Janasem. Trójka indywidualistów: Łapa, Pomurnik i Brodacz wynoszą się ze swoim namiotem za następny pagórek. Czyżby demonstracja stanowczego wydzielenia się z „Ladies Expedition"? Osobny mały namiocik dostaje nasz kucharz, a jednocześnie osobisty służący Saeeda. Po południu pryska miły nastrój towarzyszący gospodarskim zajęciom. Dowiadujemy się, że drugi zespół francuski atakujący Gasherbrum II został zaskoczony nagłym załamaniem pogody w szturmowym namiocie wysoko pod szczytem. Namiot ten zostawiony został przez Seigneura i Batarda w czasie ich zwycięskiego ataku. Startując z nisko położonego obozu II osiągnęli 53 76'40' G-GASHERBRUM l* , 7952jnS§C,<\ jr
I
6350
4
^ 7925>: G IV? ; Gasherbrum La *—'.6600 40 7I-ok. 6800/ ^ 6748 >0^ 6800 o----G VIII ok. 7000 ) I/ //
*
'(( /////V 5600 ^ -7 JJu^// / A, 7190,7003 \ \ \ P 7063
0 . .V 'aj i 76VC 3 KM \ I J. WALA I oni po dniu wspinaczki wysokośd około 7800 metrów, spędzili noc w namiocie i następnego dnia wcześnie rano weszli na szczyt. Schodząc pozostawili namiot dla drugiego zespołu. Ale zespołowi temu zła pogoda uniemożliwiła zdobycie szczytu. Należało schodzid. Do obozu II wrócił tylko jeden ze wspinaczy, Audoubert. Drugi, nazwiskiem Villaret, będąc prawdopodobnie pod wpływem choroby wysokościowej, odmówił zejścia i pozostał w namiocie, aby, jak oświadczył, czekad na pogodę i wejśd na szczyt. Nie mogąc nakłonid go do zejścia jego partner zszedł sam. W obozie II nie znalazł się jednak nikt, kto wyruszyłby do góry. Nie zorganizowano żadnej akcji ratunkowej. Nie mogliśmy tego zrozumied. Dopiero wtedy właściwie dotarło do mojej świadomości, że jesteśmy w górach najwyższych, gdzie wysokośd 1 aklimatyzacja decydują o wszystkim. W naszej bazie była cała wyprawa. W niższych górach moglibyśmy wyruszyd na ratunek. Tu, wobec braku aklimatyzacji byliśmy bezsilni.
2
l.VI.
Od rana pada śnieg. Nastrój w bazie jest ponury. Sprawa Villareta rzuciła cieo na pierwsze dni naszego pobytu w bazie. Po śniadaniu Krystyna nakłania mnie i Marcina do stawiania masztu z anteną dla naszego bazowego „Klimka". Od chwili rozpoczęcia akcji górskiej, tak długo jak długo ktokolwiek będzie w górach, radiotelefon ten będzie cały czas na nasłuchu. Wieczorem zapraszamy Francuzów na pożegnalną kolację. Jutro, po dwudziestu jeden dniach pobytu w bazie, schodzą w dół. Szybko uporali się z nową drogą na Gasherbrum II. Chyba im trochę zazdrościmy! 22.VI. Rano Francuzi schodzą angażując naszych kulisów. Kręcimy się w opuszczonej bazie francuskiej wyszukując drobiazgi, które mogą się nam przydad — plastikowe miski, przeciwsłoneczne «----Mapka szkicowa otoczenia Południowego Lodowca Gasherbrum z zaznaczoną działalnością Wyprawy Kobiecej w Karakorum w 1975 roku oraz innych wypraw w tym rejonie. Drogi: 1
—wyprawy włoskiej w 1958 r. (kierownik R. Cassin),
2
— wyprawy francuskiej w 1975 r. (kierownik J.-P. Frśsafond),
3
— wyprawy polskiej kobiecej w 1975 r. (kierownik Wanda Rutkiewicz),
4
— zespołu R. Messner i P. Habeler w 1975 r„
5
— wyprawy amerykaoskiej w 1958 r. (kierownik P. C. Schoening),
6
— wyprawy jugosłowiaoskiej w 1977 r. (kierownik J. Londar).
Mapka opracowana na podstawie mapy instituto Geografico Militare 1:100000, fotografii z Wyprawy Kobiecej w Karakorum 1975 oraz fotografii Polskiej Wyprawy na K2 w 1977 roku iz literatury. 55 kremy, różnej wielkości pudełka to dla nas prawdziwe skarby. Najwięcej radości ma Marysia, która odziedziczyła całą wspaniale wyposażoną aptekę: od aparatów reanimacyjnych do najróżniejszych leków i materiałów opatrunkowych. 2 3. VI. Pogoda jest nadal niepewna. Od rana uwijamy się z Krystyną w kuchni, ponieważ na nas wypadło dzisiaj gotowanie. Obydwie słabo znamy się na sztuce kulinarnej. Eksperymentalnie gotujemy odziedziczoną po Francuzach suszoną fasolkę. Wszystkim bardzo smakuje, ale też prawie wszystkim szkodzi. Po prostu na tej wysokości nie można jej ugotowad systemem tradycyjnym, tylko szybkowar czyni ją jadalną. Wieczorem uroczyście obchodzimy imieniny pani kierowniczki. Alka smaży wspaniałe racuszki, Krystyna postarała się o muzykę. Nastrój jest prawie domowy. Żeby jeszcze tylko śnieg przestał padad!
24.VI. Po kilku dniach opadów nareszcie dobra pogoda! Wyrusza czteroosobowy zespół, mający za zadanie przetorowanie dojścia do obozu I. Jego śladami następnego dnia pójdzie duża grupa transportowa, której celem będzie doniesienie reszty wyposażenia i żywności do obozu I a także sprzętu, namiotów i jedzenia do obozów wyższych. Ilośd i różnorodnośd rzeczy, jakie będą potrzebne wyżej, jest wprost niewiarygodna: butan, maszynki bu-tanowe, menażki, świeczki, śpiwory, sprzęt wspinaczkowy, lekarstwa i oczywiście odpowiednio dobrane jedzenie. Trochę niespokojni o grupę pracującą na lodospadzie, czekamy od rana w bazie na nasłuchu. Wreszcie zgłaszają się. Narzekają na głęboki śnieg utrudniający poruszanie się. Są już na plateau, za chwilę wyruszą w dalszą drogę do obozu I. W bazie krzątanina. Wszyscy oprócz Marysi, Janusza i filmowców szykują się do jutrzejszego wyjścia. Janusz przydziela każdemu jego „porcję" do wyniesienia. Wieczorem jeszcze raz rozmawiamy z Wandą. Trzeba omówid ilośd zabieranych śpiworów oraz wyjście Saeeda, który czując się uczestnikiem wyprawy chce brad udział w akcji górskiej. Zapakowane plecaki ustawiamy w przedsionku namiotu, w którym mieszkamy. Kładziemy się wcześnie, ale obie z Krystyną jesteśmy zbyt przejęte jutrzejszym wyjściem i ciągle gadamy. Jutro o 800 metrów pobijemy nasz rekord wysokości. Jak będziemy się czuły? Obóz I to już wysokośd 6000 metrów. Alka zdecydowanym: „cicho, gaduły" przerywa nasze rozważania.
25.VI. Baza, godzina czwarta rano. Błyskają światełka latarek. Dziesięd osób w dwójkowych zespołach wyrusza do obozu I. Wiążemy się z Krystyną czerwoną francuską liną. Wyszukując w świetle latarek ślady poprzedników idziemy klucząc w labiryncie lodowych turni. Gdy robi się jasno, dochodzimy do najbardziej stromego odcinka lodowca, który opadając gwałtownie z plateau tworzy gigantyczną lodową kaskadę. Ogromne szczeliny i fantastycznie spiętrzone lodowe bloki. Z niepokojem przekraczamy szereg śnieżnych mostków. Teraz szczelina, przez którą trzeba przeskoczyd. Na szczęście skacze się z góry na dół, zawsze to łatwiej. Odpocząwszy po tych emocjach ruszamy dalej. Wreszcie: plateau oddzielone od lodospadu jeszcze jedną ogromną szczeliną. Śnieżny most na niej był z pewnością najszybciej pokonanym przez nas miejscem całej drogi. Idąc nieznacznie wznoszącą się równiną plateau zaczynamy odczuwad zmęczenie. Gdy wchodzimy w zasięg słooca, sytuacja jeszcze się pogarsza. Plateau ma prawie 5 kilometrów długości, toteż gdy dochodzimy wreszcie do drugiego pasa seraków, ledwie żyjemy ze zmęczenia. Drugi lodospad pokonujemy trawersem w prawo, idąc głębokim wąwozem między lodowymi turniami. Z sopli wiszących wysoko nad naszymi głowami spadają krople, śnieg robi się miękki, jest gorąco. Ponad serakami na zboczu, którym wiedzie długi trawers do obozu francuskiego, nasze tempo jest już bardzo wolne. Wreszcie dochodzimy. Z przyjemnością siadam i rozglądam się. Jesteśmy na niewielkim, śnieżnym tarasie, zawieszonym wysoko ponad drugim lodospadem. Wokół resztki jedzenia i lekarstw Francuzów. Spotykamy tu grupę Wandy. Zapewniają, że z obozu francuskiego do naszego jest najwyżej pół godziny drogi. Powoli podchodzimy
stromym żlebem w górę. Teraz trawers w lewo przez seraki, szczelina z poręczówką, jeszcze śnieżne zbocze i już namioty obozu I. Z ulgą zrzucamy plecaki. Łapa częstuje Krystynę i mnie herbatą. Jesteśmy mu niesłychanie wdzięczne. Potem instalujemy się w przydzielonym nam namiocie. Po południu przychodzi Alison, Halina i Marcin. Alison, która będzie z nami mieszkad w namiocie, od razu zabiera się do topienia śniegu. Gotujemy coś niecoś i wyciągamy się w śpiworach. Ale zasnąd jest trudno. Męczy nas pragnienie i dokuczają poparzone przez słooce twarze. 26.VI. Miejsce obozu I zostało doskonale wybrane: namioty stoją na śnieżnym plateau otoczonym łaocuchem sześciu Gasherbrumów. 58 Wyraźnie widad stąd naszą dalszą drogę. Podejście pod ścianę Gasherbruma II nie powinno trwad dłużej niż godzinę. Po śniadaniu kilka osób schodzi do obozu francuskiego, aby zabrad stamtąd większą częśd pozostawionej żywności. Zabieramy jedzenie, zostawiamy tylko soki, menażki i jedną maszynkę butanową. To na przyszłośd: zmęczeni drogą z bazy, będziemy mogli napid się przed dojściem do obozu I. Powrót męczy nas wszystkich. Brak aklimatyzacji jest wyraźny. O dwunastej ruszamy z powrotem do bazy. Schodzę razem z Alison i Krystyną. Trawers od obozu francuskiego i górny pas seraków dają się nam we znaki w upalnym słoocu. O plateau lepiej w ogóle nie mówid. Dopiero w miejscu przełamania lodowca zaczynamy czud się lepiej. Szczęśliwie mijamy wielkie szczeliny i rozmiękłe w słoocu śnieżne mostki. Musimy przejśd jeszcze przez tę szczelinę, przez którą tak bohatersko skakałyśmy idąc do góry. Teraz, idąc w odwrotnym kierunku, musimy dostad się na jej wyższą krawędź. Założona tam lina nie ułatwia sprawy, gdyż trudno jej dosięgnąd. Jestem wysoka i jakoś udaje mi się chwycid poręczówkę, robię „szpagat" nad szczeliną i za pomocą liny wspinam się na kilkumetrową lodową ściankę. Wbijam w lód dziób czekana i ściągam Alison. Po chwili jest już przy mnie. Chcę poprawid trochę asekurację, ale zniecierpliwiona i nie wierząca w szczeliny Krystyna nie dała mi na to czasu i uczyniła o jeden krok za dużo. W momencie, gdy wyciągnęła rękę po poręczówkę, krawędź szczeliny ułamała się, a moja partnerka zniknęła. Silne szarpnięcie. Blokując przesuwającą się linę na czekanie, krzyczę do Alison o pomoc. Mocujemy linę na dwóch czekanach, następnie ostrożnie zaglądam do szczeliny, ale niestety nic nie widzę. Gdzieś z głębi dochodzi głos Krystyny, która mówi że wszystko jest w porządku i prosi 0 pętle, z pomocą których mogłaby wspiąd się po linie. Za ich pomocą zaczyna wychodzid do góry. Już po chwili jest przy nas. Nic jej się nie stało i chyba nawet nie jest zdenerwowana. Już bez dalszych przeszkód docieramy o szesnastej dwadzieścia do bazy. Świetny kompot na powitanie sprawia, że czujemy się jak po powrocie do domu. 27.VI. Dzisiaj wyruszyła ośmioosobowa grupa w celu założenia obozu II. Wcześnie rano pogoda była dobra, ale w ciągu dnia wyraźnie się psuje. Pada śnieg. Mimo to grupa dotarła do obozu I
1 jest dobrej myśli. Byli na rekonesansie pod ścianą. Pokonanie szczeliny brzeżnej nie przedstawia trudności. Jutro będą próbowali iśd do góry. 59 28.
VI.
Pogoda od rana jest niepewna. Aby nie siedzied bezczynnie, wyruszam z Krystyną i Saeedem w celu założenia poręczówek na obejściu szczeliny, w którą wpadła Krystyna. Padający śnieg utrudnia nam trochę orientację, ale jakoś trafiamy. Saeed, który nie czuje się najlepiej, siada aby odpocząd, a my zaczynamy szukad możliwie najlepszego sposobu ominięcia szczeliny. Wreszcie wybierając najpewniejsze z niepewnych mostków podchodzimy aż pod 10-metrową pionową lodową ściankę. Wspinamy się na nią i zakładamy poręczówkę. W pobliżu wbijamy traser, aby nie było wątpliwości, gdzie teraz biegnie droga. Śnieg pada cały czas. Po południu rozmawiamy z Januszem, który jest w obozie I. Dowiadujemy się, ze zostały założone poręczówki na żebrze, wyprowadzającym nad dolny obryw grzędy Gasherbruma II. Rozpiętych zostało kilka 80-metrowych lin. Nastromienie lodo-wo-śnieżnego filara na górze osiąga 60 stopni. Doszli do niewielkiej przełączki na wysokości 6450 metrów i wrócili do obozu I. Mówimy im jeszcze, jak wygląda nowa droga omijająca szczelinę. Nie możemy ich pocieszyd wiadomością o pięknej pogodzie, ponieważ na dole pada śnieg. 29.VI. Całą noc sypie śnieg. O wyjściu do góry nie ma mowy. Grupa Wandy rezygnuje z dalszych prób założenia obozu II i schodzi do bazy. Wieczorem zbieramy się wszyscy w naszej świetlicy. Muzyka, rozmowy, dyskusje. Zając krąży wśród nas i nagrywa co ciekawsze wypowiedzi. „Złota rączka" — Zbyszek jak zwykle coś naprawia, a Krystyna stacza boje z radiem. Do późna w nocy pada śnieg, pokrywając wszystko coraz grubszą warstwą. 30.VI. Nad ranem śnieg przestaje padad. Mimo mgieł podchodzących od Concordii wyruszam z Alką, Krystyną i Saeedem do „jedynki". Następnego dnia chcemy uzupełnid poręczówki na grzędzie Gasherbruma II i wynieśd wyżej ładunki zostawione tam przez poprzednią grupę. Na zmianę torujemy w głębokim śniegu. Na szczęście znamy już jako tako „układ" szczelin; po opadzie są one często niewidoczne, co stwarza dodatkowe niebezpieczeostwo. Skok przez szczelinę znowu dostarcza nam emocji. Kiedy wychodzimy na plateau, śnieg znów zaczyna padad. Wieje wiatr, a widocznośd nie przekracza kilkunastu metrów. W tych wa60 runkach kilkakrotnie schodzimy z właściwej drogi. Wyżej, w drugim pasie seraków, jest jeszcze gorzej — głęboki śnieg i trudna orientacja. Poza tym pootwierały się nowe szczeliny. Krystyna wpada w jedną z nich tuż obok kolejnego trasera. Na trawersie do obozu francuskiego idąca przodem Alka uparcie toruje
w lawiniastym śniegu. Idziemy właściwie „na wyczucie" — w rezultacie podchodzimy zbyt wysoko i musimy obniżyd się kilkadziesiąt metrów, by osiągnąd miejsce obozu francuskiego. Nie zważając na padający ciągle śnieg gotujemy herbatę. Jesteśmy już zmęczeni. Powyżej obozu francuskiego walczymy z osypującym się śniegiem. Wreszcie plateau. Jeszcze trochę torowania i widzę już wierzchołki namiotów. Są częściowo zasypane, ale noc i tak będzie komfortowa. Oby tylko przestało padad. Wieczorem łączymy się z bazą. —
Czy dobrze zrozumiałam, że tam u was jest 40 centymetrów świeżego śniegu? — pyta Wanda.
— Na plateau jest mniej, dopiero w górnych serakach i na trawersie jest śnieg po kolana. Tu w obozie też jest bardzo dużo śniegu — mówi Alka. — Dobrze Alu, jutro z dołu wychodzi sześd osób, a wy idźcie do góry, jeżeli tylko będzie można. Plan maximum: uzupełnienie brakujących poręczówek i wyniesienie ładunków na prze-łączkę — odpowiada Wanda. Na zakooczenie rozmowy baza przesyła nam w koncercie życzeo piosenkę Aznavoura. To taki zwyczaj na naszej wyprawie, że dla ludzi w obozach „Radio Gasherbrum" nadaje wieczorne melodie. Zajmuje się tym głównie Zając. 1.vn. Budzimy się zasypani śniegiem. Wieje silny wiatr, widocznośd prawie zerowa. Po rozmowie z bazą postanawiamy, że spróbujemy przeczekad niepogodę. Dzieo wlecze się niemiłosiernie. Śnieg nie przestaje padad. Śpiwory stają się coraz bardziej wilgotne. 2.VII. Rano decydujemy się na powrót do bazy. Przejście trawersu poniżej obozu francuskiego bardzo nas niepokoi. Na tym rozległym zboczu, pokrytym grubą warstwą śniegu, będziemy przez cały czas narażeni na lawiny. Trzeba schodzid szybko i oczywiście wierzyd w swoje szczęście. Wiążemy się w jeden zespół 1 rozpoczynamy trawers. Spieszymy się maksymalnie i wreszcie z ulgą lądujemy na bezpiecznym śnieżnym polu. Tutaj spotykamy grupę Onyszka, która wyszła z zamiarem zastąpienia nas w obozie I. Jeśli poprawi się pogoda, jutro ruszą w stronę „dwój61 ki". Posuwając się ich śladami szybko i bez przygód zbiegamy na dół. O czternastej trzydzieści jesteśmy znowu w bazie. 3.
VII.
Wcześnie rano wychodzą z bazy Wanda, Anka, Łapa, Brodacz i Pomurnik. Tymczasem powyżej obozu I grupa Onyszka walczy o założenie obozu II. Z trudem posuwając się do góry w głę-bokifn śniegu, poprawiają i uzupełniają poręczówki oraz wynoszą ładunki na przełączkę. Osiągają wysokośd 6400
metrów. Na niewielkim śnieżnym tarasie zakładają tymczasowy obóz II, gdzie biwakują, wykorzystując wyniesione przez siebie namioty. 4.VII. Startując z biwaku na wysokości 6400 metrów, Janusz, Leszek i Marek poręczują dalsze lodowe uskoki grzędy. Na biwaku zostają Alison i Halina. Od obozu I wzdłuż poręczówek podchodzi grupa Wandy. Obie grupy mają między sobą łącznośd. Wanda z Januszem ustalają, że obóz II stanie na niewielkim śnieżnym pólku na wysokości 6500 metrów. Po południu obóz II jest już założony. Zostaje w nim na noc grupa Wandy z Leszkiem Cichym, a pozostali schodzą do „jedynki". Wieczorem w obozie II pożar. Wybuch butanu powoduje zniszczenie namiotu i dwóch śpiworów. Na szczęście pogorzelcy wyszli cało. 5.VII. Kolejny raz załamanie pogody przerywa akcję górską. Zespoły z obozów I i II po rozmowie z bazą postanawiają jeszcze kilka godzin przeczekad, a jeśli pogoda nie ulegnie poprawie, schodzid do bazy. Niestety, pogoda nie poprawia się. Altimetr w bazie wskazuje wysokośd 5245 metrów. Świadczy to, że jesteśmy w zasięgu niżu. Sypie mokry śnieg, jest aż ciemno z powodu grubej warstwy chmur. Jesteśmy wszyscy przygnębieni tym kolejnym wstrzymaniem akcji górskiej. Jeśli pogoda będzie nadal tak niestabilna, w jaki sposób przy jedno-, dwudniowych przejaśnieniach uda nam się założyd obóz III? Jak będą wyglądały ataki szczytowe? Tymczasem na górze trwają radiotelefoniczne dyskusje między Wandą i Onyszkiem. Ponieważ baza pozostaje na nasłuchu, jesteśmy zorientowani, o czym mówią. Janusz nalega, aby w obozie I zostawid trzyosobową grupę, która, o ile następnego dnia pogoda poprawi się, przetoruje podejście do „dwójki" i zacznie 62 poręczowad grzędę ponad nią. Wanda natomiast uważa, że trzy osoby to zbyt mała grupa, która po prostu nie da sobie rady w głębokim śniegu. Jeśli zespół ten ma z powodzeniem działad, musi liczyd pięd—sześd osób. W koocu staje na tym, że grupa Wandy schodzi do obozu I i tam dopiero zostaną podjęte ostateczne decyzje. W międzyczasie Alce udaje się nawiązad łącznośd z Concordią, i wyprawą wrocławską na Broad Peak. Słyszymy się słabo, ale chłopcom udaje się przekazad nam wiadomości o pogodzie: w całym Pakistanie od kilku dni leje. Wieczorem wracają do bazy Wanda, Marysia, Anka, Leszek, Marek i Pomurnik. W obozie I na „dyżurze" pozostaje Halina z Alison oraz Onyszek, Łapa i Brodacz. 6.vn. Znowu podchodzimy do obozu I. Pogoda wprawdzie daleka jest od ideału, ale mamy już dośd siedzenia w bazie. Tak jak poprzednio idę z Alką a Krystyna z Saeedem. Przez mgły coraz silniej zaczyna
przeświecad słooce, śnieg rozmięka błyskawicznie i już wkrótce zapadamy się powyżej kolan. Cały stok, którym biegnie trawers do obozu francuskiego, poryty jest śladami lawin. Nie jest to miękki puch, a zbite bryły ciężkiego, nasiąkniętego wodą śniegu. Na skutek gwałtownego nagrzania cała powierzchnia zbocza zaczyna groźnie osuwad się. Panujący upał pogarsza jeszcze sytuację. Obserwuję idącą dwójkę. Widzę, jak z góry zsuwa się w ich kierunku język kolejnej lawinki. Grudy śniegu toczą się coraz prędzej po zboczu. Nie możemy ich ostrzec ani pomóc im, jesteśmy tylko widzami. Wreszcie dostrzegają niebezpieczeostwo i wbijają czekany. Oby tylko nie zrzuciło ich w dół do szczeliny, otwierającej się u podnóża zbocza. Z narastającym niepokojem patrzymy, jak śnieżna rzeka przesuwa się przez miejsce, w którym stoją, i z szumem znika w ogromnej szczelinie. Na szczęście lawina nie była zbyt wielka i po jej przejściu zespół rusza dalej. Oddychamy z ulgą. Odpoczywamy chwilę w cieniu niewielkiego seraka, a potem przechodzimy trochę z duszą na ramieniu niebezpieczny trawers. Do obozu I dochodzimy późnym popołudniem. Pogoda jest piękna. Gdy tylko słooce chowa się za grao Gasherbruma IV, natychmiast robi się strasznie zimno. Mróz zapędza nas do namiotów. Czekamy na rozmowę bazy z Onyszkiem, który razem z resztą grupy dyżurującej podszedł dzisiaj do obozu II. Pytamy, co słychad na górze i co mamy zabrad jako grupa idąca jutro z transportem do „dwójki"-. Onyszek wylicza taką masę brakujących rzeczy (głównie jedzenia), że jesteśmy tym- przerażo63 ne. Wanda, mówiąc z bazy, „dokłada" nam jeszcze „Wysotkę", 6
pianek i maski tlenowe. Ale najważniejsze, że jutro idziemy do „dwójki".
7
.VII.
Rano budzimy się bardzo późno, jest już pół do ósmej. Na domiar złego Zając przekazuje nam z bazy polecenie Wandy, aby zwinąd jedną „Turnię II" w obozie I i samą płachtę zabrad do góry, na miejsce spalonego namiotu, a w obozie I rozbid „Turnię I". Tracimy na to sporo czasu i w rezultacie wyruszamy dopiero o dziesiątej. Idziemy po śladach grupy Onyszka przez prawie płaskie plateau w kierunku wyraźnie widocznej lodowo-śnieżnej grzędy, która łukiem omija z prawej strony uskoki skalnej turni i wyprowadza na przełączkę poza nią. Droga przez plateau wydaje się nie zagrożona szczelinami i idziemy nie związani, każdy swoim tempem. Na koocu plateau, u podnóża buli, przysiadamy na krótki odpoczynek. Teraz czeka nas dosyd strome podejście na bulę, przejście między serakami i trawers w lewo, na śnieżno-lodowego „konia" grzędy. Wbity wysoko traser oznacza początek poręczówek. Siady, którymi idę, są częściowo zawiane i muszę torowad od nowa. Miejscami śnieg sięga mi powyżej kolan. Na stromym stoku wyprzedzam trochę grupę, dzięki temu po przejściu pod serakami mam czas na zdjęcia i kontemplację widoków. W obozie I dostrzegam kręcących się przy namiotach ludzi. To grupa, która wcześnie rano wyruszyła z bazy i dzięki świetnym warunkom (twardy śnieg) już dotarła do obozu. — Powoli zbliżam się do trasera na początku poręczówek. Za mną idzie Saeed, a trochę niżej widzę Krystynę i Alkę. Śnieg jest rozmiękły. Wreszcie z ulgą wspinam się do poręczówki. Podchodzę trochę wyżej i
czekam na Saeeda. Potem ruszam do góry i po chwili wychodzę na grzbiet „konia". Krótki odpoczynek i idę dalej. Łagodnie początkowo nachylony grzbiet robi się bardziej stromy, ale nie odczuwam większego zmęczenia. Co krok mocno chwytam się liny. Pomaga to bardzo, gdyż śnieg jest zupełnie miękki i czekan nie daje dobrego oparcia. Co około 40 metrów liny umocowane są do szabli śnieżnych wbitych w śnieg, a oprócz tego są one wszystkie połączone ze sobą w jeden ciąg, co zwiększa bezpieczeostwo. W górnej części filara na-stromienie dochodzi do 60 stopni. Ryję głęboki wąwóz w miękkim śniegu i błogosławiąc poręczówki wychodzę wreszcie na przełączkę. Teraz jest eksponowana śnieżna graoka i schodzę na niewielki śnieżny taras. Po dojściu Saeeda ruszamy dalej. Przechodzimy prawie pionową ściankę pierwszego seraka, podchodzimy pod drugi, oddzielony głęboką szczeliną. Po jej przejściu tra64 Strajk kulisów w Paiju ne. Wanda, mówiąc z bazy, „dokłada" nam jeszcze „Wysotkę", 6
pianek i maski tlenowe. Ale najważniejsze, że jutro idziemy do „dwójki".
7
.VII.
Rano budzimy się bardzo późno, jest już pół do ósmej. Na domiar złego Zając przekazuje nam z bazy polecenie Wandy, aby zwinąd jedną „Turnię II" w obozie I i samą płachtę zabrad do góry, na miejsce spalonego namiotu, a w obozie I rozbid „Turnię I". Tracimy na to sporo czasu i w rezultacie wyruszamy dopiero o dziesiątej. Idziemy po śladach grupy Onyszka przez prawie płaskie plateau w kierunku wyraźnie widocznej lodowo-śnieżnej grzędy, która łukiem omija z prawej strony uskoki skalnej turni i wyprowadza na przełączkę poza nią. Droga przez plateau wydaje się nie zagrożona szczelinami i idziemy nie związani, każdy swoim tempem. Na koocu plateau, u podnóża buli, przysiadamy na krótki odpoczynek. Teraz czeka nas dosyd strome podejście na bulę, przejście między serakami i trawers w lewo, na śnieżno-lodowego „konia" grzędy. Wbity wysoko traser oznacza początek poręczówek. Siady, którymi idę, są częściowo zawiane i muszę torowad od nowa. Miejscami śnieg sięga mi powyżej kolan. Na stromym stoku wyprzedzam trochę grupę, dzięki temu po przejściu pod serakami mam czas na zdjęcia i kontemplację widoków. W obozie I dostrzegam kręcących się przy namiotach ludzi. To grupa, która wcześnie rano wyruszyła z bazy i dzięki świetnym warunkom (twardy śnieg) już dotarła do obozu. Powoli zbliżam się do trasera na początku poręczówek. Za mną idzie Saeed, a trochę niżej widzę Krystynę i Alkę. Śnieg jest rozmiękły. Wreszcie z ulgą wspinam się do poręczówki. Podchodzę trochę wyżej i czekam na Saeeda. Potem ruszam do góry i po chwili wychodzę na grzbiet „konia". Krótki odpoczynek i idę dalej. Łagodnie początkowo nachylony grzbiet robi się bardziej stromy, ale nie odczuwam większego zmęczenia. Co krok mocno chwytam się liny. Pomaga to bardzo, gdyż śnieg jest zupełnie miękki i czekan nie daje dobrego oparcia. Co około 40 metrów liny umocowane są do szabli śnieżnych wbitych w śnieg, a oprócz tego są one wszystkie połączone ze sobą w jeden ciąg, co zwiększa bezpieczeostwo. W górnej części filara na-stromienie dochodzi do 60 stopni. Ryję głęboki wąwóz w miękkim śniegu i błogosławiąc poręczówki wychodzę wreszcie na przełączkę. Teraz jest eksponowana śnieżna graoka i schodzę na
niewielki śnieżny taras. Po dojściu Saeeda ruszamy dalej. Przechodzimy prawie pionową ściankę pierwszego seraka, podchodzimy pod drugi, oddzielony głęboką szczeliną. Po jej przejściu trawersujemy stromy odcinek w lewo i wychodzimy na śnieżny stok. Kilkadziesiąt metrów nad miejscem, gdzie kooczą się poręczówki, dostrzegam wiązkę traserów. Obóz? Jeszcze kilka pospiesznych kroków i zdyszana wychodzę wprost na namioty. — Cześd Czerwosia — słyszę głos Łapy — chodź do nas na zupęJestem tak głodna, że zapominając nawet o zdjęciu plecaka rzucam się w kierunku menażki. Wysokośd najwyraźniej mi służy. Trochę później, gdy rozpakowuję plecak, przychodzą Krystyna i Alka. Tak jak ja cieszą się z dojścia do „dwójki". Wypytujemy chłopców, co działo się dzisiaj i jakie mają plany na jutro. Mówią, że śnieg nad obozem II jest bardzo głęboki I że założyli tylko kilka poręczówek. Jutro mają wszyscy schodzid do bazy. Są trochę rozżaleni, gdyż chcieli skooczyd rozpoczętą pracę, ale Wanda nie dała się przekonad. Jutro cały jej respół (siedem osób) podejdzie z obozu I do II, a pojutrze częśd ruszy z zamiarem założenia obozu III. Zadania dla naszego zespołu są następujące: Saeed ma jutro zejśd do bazy razem z Onyszkiem, Alka ma czekad w „dwójce" i dołączyd do zespołu Wandy, a Krystyna i ja mamy zejśd do „jedynki" i uporządkowad obóz. Przyjmujemy ten wyrok z ciężkim sercem. Czujemy się świetnie, a walka o założenie obozu III rozegra się jednak bez nas. Wprawdzie plan Wandy przewiduje, że po dniu przerwy wrócimy do obozu II i byd może pójdziemy potem do obozu III, ale nie wierzymy, że pogoda utrzyma się tak długo. Obóz II składa się z trzech namiotów typu „Turnia II", stojących na nachylonym śnieżnym zboczu. Nocujemy w nylonowej „Turni". Wykorzystując ostatnie promienie słooca robię zdjęcia i podziwiam wspaniałą panoramę: z lewej strony urwista ściana Gasherbruma I, na wprost pod nami lodowa rzeka Baltoro ze wznoszącym się po jego drugiej stronie rozłożystym Baltoro Kangri, który oświetlony zachodzącym słoocem rzeczywiście zasługuje na miano „Złotego Tronu". Z prawej strony łaocuch pozostałych Gasherbrumów. Najbliższy nas — Gasherbrum IV urzeka ostrym, alpejskim zarysem grani. 8.vn. Rano, w czasie pięknej pogody, z żalem schodzimy na dół. Szybko obniżamy się po poręczówkach. W połowie ich spotykamy grupę Wandy. W niespełna trzy godziny jesteśmy w obozie I. Panuje tu straszny upał, biorę się więc natychmiast do przygotowania czegoś do picia. Po odpoczynku zaglądamy po kolei do Wszystkich namiotów i stwierdzamy, że bałagan jest spory. Suszymy pianki i śpiwory oraz robimy remanent porozrzucanego 3 — Zdobyci* Gashtrbrumów
85
po namiotach jedzenia. Wieczorem Krystyna wywołuje obóz Ij. Zgłasza się Wanda: — Słyszę cię dobrze, Krysiu. Chciałabym przekazad ci plany na dzieo jutrzejszy i najbliższe. Nie da się „wypuścid" was jutro do obozu II. Stwarzałybyście niebezpieczeostwo zagęszczenia w obozie II, jeśli my
nie założymy od razu „trójki", z czym należy się liczyd. A poza tym szłybyście tylko dwie, bez asekuracji innego zespołu. —
Na poręczówkach to przecież nie ma żadnego znaczenia — odpowiada Krystyna.
— Tak, ale mnie chodzi o wasz start do obozu III, a nie o dojście do „dwójki". Musicie czekad jeden dzieo w obozie I, potem razem z Marysią, która jutro schodzi, ruszycie do obozu II, a pojutrze... Przygnębione perspektywą bezproduktywnego siedzenia w obozie I szykujemy się do snu. Dopiero piosenka wysłana dla nas z bazy przez Zająca poprawia nam trochę humory. 9.VII. Leżąc jeszcze w śpiworach włączamy radiotelefon. Słyszymy rozmowę obozu II z bazą: — U nas wszystko w porządku. Pierwsza trójka poszła do góry, my wyjdziemy za pół godziny. Za chwilę Marcin z Marysią schodzą na dół — mówi Pomurnik. — W porządku, zrozumiałem. Powiedz mi jeszcze, bo przed chwilą obserwowałem was przez lornetkę, kto jest w pierwszej trójce? — pyta Zając. — Anka, Wanda i Leszek Cichy. Są około 150 metrów od obozu. No to cześd, następny kontakt o dwunastej. Gawędzimy jeszcze chwilę z Zającem. Po śniadaniu, zgodnie z poleceniem Wandy, dalej porządkujemy obóz. Prywatne rzeczy uczestników składamy w jednym namiocie, następnie bierzemy się do mycia menażek. Przy tej operacji zastaje nas Marysia, która razem z Marcinem schodzi z „dwójki" do bazy. Marcin jak najszybciej musi znaleźd się możliwie nisko, ponieważ jego stan po pobycie w obozie II gwałtownie się pogorszył. Prawie nie może mówid, jest bardzo zmęczony. Częstujemy ich sokiem i po chwili znikają nam z oczu. Pogoda od rana jest piękna i upał na przypominającym soczewkę plateau, gdzie stoi obóz I, staje się nie do wytrzymania. Aby jakoś przeżyd, robimy prowizoryczny daszek i chronimy się w cieniu. Co pewien czas obserwujemy przez lornetkę akcję ponad obozem II. Kilka ciemnych punkcików powoli zbliża się ku śnieżnemu siodłu, jakim załamuje się grzęda Gasherbruma II na wysokości około 7000 metrów. Tam stał obóz III austriackiej wy* prawy Moraveca, która w 1956 roku zdobyła Gasherbrum II. Ale nasz obóz III będzie stał znacznie wyżej. Tak przewiduje plan Wandy. O szesnastej, żądne wiadomości, łączymy się z bazą. Niestety nie mieli żadnego kontaktu z grupą Wandy i tylko, podobnie jak my, obserwują ich przez lornetkę. Jeszcze kilkakrotnie w ciągu popołudnia wywołujemy bazę, ale niezmiennie słyszymy, że nie mają dla nas żadnej wiadomości. Mamy nadzieję, że to tylko awaria „Klimka" uniemożliwia im kontakt, niepokój o nich jednak wzrasta. O dwudziestej zgłaszamy do bazy, że jutro wcześnie rano wyruszamy do obozu II. Na wszelki wypadek zabierzemy ze sobą „Klimka". To wszystko, co możemy zrobid. i|vii.
Budzimy się wcześnie rano. Jest bardzo zimno. Szybko kooczymy śniadanie. Dopakowujemy do plecaków śpiwory oraz radiotelefon i ruszamy. Plateau jest jeszcze w cieniu i po zamarzniętej powierzchni idzie się świetnie, toteż szybko dochodzimy pod ścianę. Pozostawione ślady ułatwiają nam znacznie przejście grzędy. Jeszcze ostatnia poręczówka i wychodzę na przełączkę. Spoglądając w górę dostrzegam dwie osoby schodzące do obozu ii. Gdy dochodzi Krystyna, wywołujemy bazę. Zgłasza się Zając: —
Nie mamy od nich żadnej wiadomości, a gdzie wy jesteście?
— My w tej chwili jesteśmy na przełączce. Widzimy schodzącą dwójkę, poza tym wydaje mi się, że widzę także kogoś idącego do góry. Jak to wygląda z bazy? — pyta Krystyna. — My też widzimy schodzącą dwójkę. Spotkacie się na pewno z nimi w obozie II. Tylko zrób coś z radiotelefonami, bo to zaczyna byd denerwujące. Całe szczęście, że chociaż ich widad. —
W porządku, zgłosimy się z „dwójki". Będziemy tam za godzinę. No to cześd!
Ruszamy dalej. Podczas gdy pokonujemy strome ścianki seraków pod obozem II, do bazy zgłasza się Anka Okopioska. To ona razem z Wandą schodziła do obozu II. Relacjonuje przebieg wydarzeo. Wczoraj doszli do wysokości 7150 metrów i na platformie wyrąbanej w stromym zboczu rozstawili „Whillans-box", w którym sześd osób spędziło niewygodny biwak. Dzisiaj rano Alka z chłopcami poszła w górę, aby poszukad wyżej lepszego miejsca na obóz III, a Wanda z Anką wróciły do „dwójki", aby następnego dnia razem z nami podejśd do właściwego obozu III z transportem żywności i sprzętu. Wyjaśnia się także sprawa braku łączności. Po prostu zabrali „Klimka" ale bez akumulatora. Popołudnie upływa na długich dyskusjach z grupą Onyszka w bazie. Wanda przedstawia zadania dla tej grupy oraz zarys Planu ataków szczytowych. Pakując na jutrzejszy dzieo plecaki, 67 słuchamy z dużym zainteresowaniem. Od pewnego czasu widzimy schodzącą ku nam dwójkę. Rozpoznajemy Leszka i Pomurnika. Szybko zbiegają do obozu. Zarzucamy ich pytaniami. Mówią, że obóz III stoi u stóp skalnej grzędy Gasherbruma II. Rozbili tam „Whillans-box" oraz „Turnię I". Miejsce jest bezpieczne i dośd wygodne. Wysokośd około 7400 metrów. Warunki śnieżne w górze są ciężkie: stromy stok pokryty jest nie związanym śniegiem, leżącym na lodzie lub na skałkach. Po krótkim odpoczynku chłopcy ruszają na dół, będą nocowad dzisiaj w obozie I. Czekając na schodzących jeszcze z góry Alkę i Marka łączymy się z bazą: — Słuchaj, Janusz, obóz III założony jest w stosunku do obozu II o 900 metrów wyżej — informuje Wanda. — Takie przewyższenie na tej wysokości może się dad potężnie we znaki. No, ale sprawdzimy to jutro na waszej skórze. A co mówili chłopcy? — pyta Janusz. — Mieli podobno przepiękny widok z góry. Wykluczają możliwośd wejścia kuluarem na Gasherbrum III. Pozostaje tylko grao od przełęczy.
—
A jak wygląda trawers na przełęcz?
—
Jest śnieżny, ale może wymagad poręczowania, chociażby dla orientacji.
Z niepokojem czekamy na wolno schodzących Alkę i Marka. Nie zdążą już dzisiaj zejśd do „jedynki", a w obozie II nie ma dla nich śpiworów. Wreszcie schodząca dwójka jest w obozie. Są zmęczeni. Na noc Marek zrzędząc układa się między mną i Krystyną w swoich puchowych spodniach i kurtce. Alkę zabierają do swego namiotu Wanda z Anką. Jeszcze wieczorna rozmowa z bazą i można spad. Jutro czeka nas ciężki dzieo — podejście do obozu III. n.vn. Budzimy się wcześnie. Szybko gotujemy śniadanie i przed ósmą wychodzimy z Krystyną z namiotu. Ponieważ Wanda z Anką jeszcze krzątają się w swojej „Turni", ruszamy jako pierwsza dwójka. Idąc zawianymi częściowo śladami zbliżamy się powoli do trasera, oznaczającego początek ciągu poręczówek. Gdy dochodzimy do pierwszej poręczówki, zaczyna nas oświetlad słooce. Przez chwilę jest cudownie ciepło, ale równocześnie zbocze zaczyna gwałtownie rozmiękad. Każda kolejna lina wydaje się dłuższa od poprzedniej. Z wysiłkiem posuwam się do góry. Co kilkanaście kroków przystaję na krótki odpoczynek. Nade mną lodowa ściana przełamuje się. Przed chwilą zniknęła tam Wanda, wreszcie i ja wychodzę na mało strome, śnieżne pole. Widzę siedzące Ankę i Wandę. Z ulgą zrzucam plecak. P° chwili ruszamy dalej. Grzęznąc w miękkim śniegu, co chwila spoglądam w górę. Pologa częśd grani, na którą wyprowadzają poręczówki, zbliża się bardzo wolno. Wreszcie jednak wychodzimy na prawie płaski grzbiet grzędy, obrywającej się z lewej strony wielkim urwiskiem. Kilka metrów ode mnie łopoce chorągiewka trasera. —
Gratuluję wysokości 7000 metrów — mówi do mnie Wanda.
Cieszę się, ale radośd przysłania niepokój, gdyż jest już późno, a do obozu III wciąż daleko. Zakładam raki. Przed dalszym podejściem rozglądam się jeszcze dookoła: dopiero teraz widad, jak wysoko już jesteśmy. Wiele szczytów tak potężnie wyglądających z obozu II zmalało. Zza grani Gasherbrumów IV, V i VI wyłania się wspaniała panorama. Aż do granic widnokręgu nic, tylko góry. W dole widad ostry kontur turni pod obozem II, a poniżej białą powierzchnię plateau, na którym jako drobne kolorowe plamki rozpoznaję obóz I. Cienka nitka śladów biegnie od niego w stronę ściany. Dalsza nasza droga wiedzie trawersem w prawo, łagodnie' nachylonym tu zboczem. Potem stok przechodzi w stromą lodową ścianę. Ponad nią, u stóp urwisk szczytowych Gasherbruma II, stoi obóz III. Wspinamy się teraz stromo śniegiem na prawo od ostrza grzędy. Śnieg jest miękki i zaczynają spod niego wystawad skałki. Raki zgrzytają. Dochodzimy wreszcie do niewielkiej wyrąbanej w zboczu platformy. To miejsce biwaku. Siadamy na odpoczynek i wywołujemy bazę. —
Jesteśmy na miejscu naszego biwaku. Pewnie zresztą widzicie nas przez lornetkę?
—
lak, cały czas was obserwujemy. Powiedz, jaka jest sytuacja — pyta Zając.
— To raczej my chcemy was spytad, bo nie wiemy, co się dzieje w obozie I. INie widzimy, żeby ktoś schodził z „dwójki" ani żeby ktoś podchodził do „jedynki". Czy wiesz coś na ten temat? —
Leszek i Pomurnik przed chwilą zeszli do bazy, ale Alka i Marek nie zgłosili się dotąd.
— To dziwne. Widziałyśmy ich, jak zaczynali schodzid około dziewiątej. Powinni już dawno byd. Niepokoimy się, bo nie widziałyśmy nikogo na plateau. Popatrzcie jeszcze na poręczówki pod obozem II. ■— A kiedy będziecie schodzid? —
Jutro. Dziś nocujemy w „trójce", o ile tam w ogóle dojdziemy, bo jesteśmy już ledwie żywe.
Z dalszej rozmowy wynika, że dzisiaj do „jedynki" wyruszyła tylko Marysia z Brodaczem, natomiast większośd grupy Onysz-ka zawróciła z powodu żołądkowych kłopotów. Wleczemy się dalej. Mamy nadzieję, że obóz jest tuż, tuż, ale naszym oczom ukazują się tylko kolejne uskoki grzędy, która P° prostu wydaje się nie mied kooca. Wreszcie po przejściu stromego żlebka wychodzimy na kamienisty grzbiet. Kilkadziesiąt metrów wyżej widad niebiesko-czerwone pudełko — „Whillans-box". Wanda z Anką ruszają do obozu, a ja czekam przy wyjściu ze żlebu na Krystynę, która została w tyle. Jest zimno i już po chwili wstrząsają mną dreszcze, ale nie mogę zmobilizowad się do założenia puchowej kurtki. Po prostu siedzę i marznę. Gdy dochodzi Krystyna, ruszamy po kamienistym stoku w kierunku obozu. Namiot przybliża się bardzo powoli. Wreszcie jesteśmy przy nim. Zdejmujemy raki i jak najszybciej wchodzimy do środka. Łączymy się z bazą: —
Jak się czujecie? — pyta Leszek.
— Czujemy się dobrze. Muszę przyznad, że po raz pierwszy niosłam — pozostałe dziewczyny również — tyle kilogramów na wysokości 7400 metrów — mówi Wanda. — A jak się czują dziewczyny — te dwie nasze małe? — (Tak określił Leszek Krystynę i mnie, wysokościowe debiutantki). —
Myślę, że będzie z nich pociecha.
Zabieramy się do gotowania, ale idzie nam niezbyt składnie. Mimo że siedzę w kurtce, zawinięta jeszcze w śpiwór, trzęsę się z zimna. To wpływ zmęczenia i wysokości. Jest zresztą naprawdę zimno, wiatr szarpie namiotem, na którego ściankach osiada od wewnątrz coraz grubsza warstwa szronu. Po niezbyt obfitej kolacji kładziemy się spad. Wanda z Anką zostają w namiocie „Whillans-box", a my przenosimy się do stojącej obok „Turni". Krystyna szybko zakopuje się w puchy i przestaje się odzywad. Mając do dyspozycji tylko zalodzony śpiwór i cienką piankę, spędzam nie najlepszą noc. Wielokrotnie budząc się z zimna z utęsknieniem oczekuję świtu. 12.VII. Rano gotujemy na śniadanie kisiel i popijamy go ziołową herbatą odziedziczoną po Francuzach. Na inne jedzenie nie mamy ochoty. Następnie bierzemy się do umocowania namiotu, który dotąd po prostu
tylko stał na platformie. Robimy jeszcze porządki, zakładamy raki, pstrykam kilka zdjęd i zaczynamy schodzid na dół. Obie z Krystyną jesteśmy senne. Wiążemy się i schodzimy z asekuracją. Już wczoraj zresztą w rozmowie z bazą Wanda zdecydowała, że odcinek pod obozem III musi zostad zaporęczo-wany, ponieważ w czasie zejścia, zwłaszcza przy dużym zmęczeniu lub po opadzie, może okazad się niebezpieczny. Rozwiązujemy się dopiero na części połogiej i po chwili dochodzimy do poręczówek. Schodząc lina za liną zaczynam po prostu zasypiad. No cóż, pierwsze zetknięcie się z tak dużą wysokością musiało się jakoś odbid. Wlokę się powoli. Wreszcie poręczówki się kooczą, jeszcze śnieżny stok nad obozem II i już namioty. Po odpoczynku schodzimy dalej. Tu, na znanej już wysokości, czujemy się z Krystyną znacznie lepiej. Poręczówki na śnieżnym „koniu" wspaniale ułatwiają schodzenie. Wreszcie zza śnieżnej wydmy ukazują się namioty obozu I. Widzimy krzątającą się grupę Onyszka. Jeszcze chwila i jesteśmy wśród nich. Wanda z Anką zdecydowały się schodzid do bazy. Ja jednak protestuję stanowczo i w rezultacie zostajemy z Krystyną na noc w „jedynce". Z ulgą wchodzę do śpiwora. Mam tylko jedno pragnienie: spad! AKCJA TRWA Janusz Onyszkiewicz V Marcysia pokpił sprawę i nas nie obudził. Dopiero Halina ocknęła się jakcś, kiedy zaczęło już świtad, i narobiła alarmu. Bardzo późno — dochodzi szósta. Nawet zbierad się szybko nie warto, nie bardzo jest już po co. Pogoda zapowiada się znakomita — tym gorzej dla nas. Na tym plateau słooce wysysa błyskawicznie całą energię z człowieka. Doświadczaliśmy tego już wiele razy. Nie ma jednak rady, i tak mamy przecież cały dzieo spóźnienia przez niedyspozycje żołądkowe. Spotykamy się w kuchni przy śniadaniu. Menu jak zwykle dcśd skromne: płatki na mleku, trochę sucharów i mięsa z puszki, herbata. Mimo spóźnienia jest dośd wcześnie — zupełnie nie moja pora na śniadanie. Pytam o samopoczucie, wygląda na to, że jest o wiele lepiej niż wczoraj. Ten jeden dzieo aklimatyzacji więcej to jednak bardzo wiele. Nalewamy jeszcze w odę z sokiem do butelek. Trzeba tego wziąd ze sobą sporo, każdy z nas doświadczył chyba skutków odwodnienia w tym rozżarzonym piecu, w jaki słooce w południe zamienia lodowiec. Kiedy wychodzimy z namiotu kuchennego, słooce już oświetla całe szczytowe kopuły Chogolisy i Baltoro Kangri. W bazie jest jeszcze cieo, ale to już kwestia najbliższej godziny. Halina i Łapa gotowi są do drogi. Ich namioty stoją po przeciwnej stronie kuchni, schodzą więc od razu z plecakami. Nasz namiot — bezpośrednio przy drodze w górę, zostawiamy więc zawsze plecaki idąc na śniadanie, aby je zatrad po drodze z kuchni. I zawsze wracając do namiotu okazuje się, że trzeba je dopakowad albo coś wyjąd. W efekcie wychodzimy zawsze później niż inni. Nie ma to na szczęście żadnego znaczenia i tak idziemy niezależnymi, dwójkowymi zespołamiKiedy w koocu startujemy z Alison, ciemne sylwetki Haliny i Łapy widad już dośd daleko na lodowcu.
Na razie idzie się dobrze. Słooce jeszcze nie rozmiękczyło lodowca i zmrożony śnieg nie zapada się zbytnio pod butami. Trzeba jednak uważad — tych parę dni pogody zmieniło lodowiec w zbiorowisko jeziorek i strumieni tylko po wierzchu zamarzających nocą. W ciągu ostatnich dni mieliśmy na koncie kilka niespodziewanych „kąpieli". plecak mamy jak dotąd tylko jeden i to lekki. Drugi czeka na nas w połowie pierwszego lodospadu. Kiedy dochodzimy do niego, ogarnia już nas słooce. Od razu robi się gorąco. Zdejmujemy z siebie wszystko, co się da, aby tylko mied całą skórę zasłoniętą, i dopychamy szybko plecaki. Śnieg robi się coraz bardziej grząski. Trzeba się w koocu związad liną. Szybko pokonujemy ostatnie ścianki lodowe u szczytu lodospadu. Teraz najgorsze: trzeba przejśd system szerokich szczelin, w które popękał lodowiec przełamując się w lodospad. Za każdym razem jest tu inaczej i za każdym razem gorzej. Stare mosty śnieżne zawalają się, a szczeliny robią się coraz szersze. Zygzakując, skacząc, przepeł-zając mostki i lodowe „konie" wychodzimy w koocu na plateau. Chłodzi nas tu nieco lekki zefirek. Jest już około dziesiątej. Smarujemy się ponownie kremami przeciwsłonecznymi i ruszamy powoli dalej. Godziny południowe na plateau to prawdziwe szaleostwo światła. Odbijane tysiącznymi refleksami od śniegu i lodu, atakuje człowieka ze wszystkich stron. Jego siłę czuje się niemal całym ciałem. Mozolne posuwanie się naprzód urozmaica nam spotkanie z Alą i Markiem schodzącymi z obozu I. Oboje są- w dobrych humorach, chod Ala wygląda na zmęczoną. Nic w koocu dziwnego, mają już za sobą podejście do obozu III. Żegnamy się z nimi po krótkiej pogawędce, radząc maksymalną ostrożnośd przy przechodzeniu ostatnich szczelin. Kiedy dochodzimy do górnego lodospadu, Łapa i Halina wchodzą już na trawers prowadzący do francuskiego obozu. Stajemy na krótki odpoczynek w tradycyjnym miejscu, pod pierwszym serakiem. W koocu nie ma się co spieszyd. Teraz przecież najgorsze godziny. Pijemy wodę z sokiem z bidonu i jemy słodycze. Jak gorąco! Wszystko zamiera w całkowitym bezruchu. Nawet pokazujące się czasami wrooczyki gdzieś się pochowały. Tylko czasem od strony Gasherbruma VI sypią się bezgłośnie małe śnieżne lawiny. Po chwili zaczyna się jednak robid chłcdno. Siedzimy przecież w cieniu, a to kolosalna różnica. Zbieramy się więc do dalszej drogi. Nad nami wznoszą się wielkie lodowe schody o kilkudziesięciometrowych stopniach. Oby się nie zawaliły. Dotąd nie mieliśmy żadnych dramatycznych Przygód z walącymi się serakami. To raczej szczeliny dostarczały nam emocji. Słooęe przeszło już na lewą częśd nieba i seraki zaczynają rzucad krótkie cienie. Robi się nieco lepsza pora do zdjęd. Alison w swym jaskrawoczerwonym kombinezonie tworzy ładną barwną plamę na lodowcu. Puszczam ją przodem i robię zdjęcia w miarę, jak zbliżamy się do kooca trawersu. Teraz
73 wyjście na stok Gasherbruma I i łagodne podejście na ukos pod skałkę, pod którą stał obóz francuski. Robi się już późne popołudnie. Ruszamy dalej. Z góry dobiegają nas jakieś głosy. To Wanda z Anką
schodzą z obozu III do bazy. Rozmawiamy przez chwilę na temat dalszej akcji, potem dziewczyny szybko zbiegają w dół. Najgorszy, dolny kawałek plateau jest już w cieniu — zanim dojdą, pewnie podmarznie i przejście winno byd w miarę bezpieczne. Tak, tylko że nie zostanie wiele czasu na zejście za dnia z dolnego lodospadu. No, ale to ich kłopot. Zresztą dadzą sobie radę. Ostatni odcinek przed obozem I to po całym lodowcu prawdziwe wytchnienie. Jest to sprawa przeżyd psychicznych — trasa jest początkowo stroma, potem także nieco niebezpieczna ze względu na szczeliny. Ale jest jakoś bardziej różnorodna i interesująca. No i perspektywa gorącej herbaty i śpiworów też robi swoje. W obozie zastajemy Marysię i Brodacza już dobrze zadomowionych. Łapa z Haliną, którzy przyszli dobrą godzinę przed nami, też siedzą w drugim namiocie i coś tam pitraszą. Wchodzimy i my. Szybkie gotowanie i spad! Dla Alison to ostatnia okazja wyspania się. Wyżej jest już zbyt wysoko i nawet środki nasenne nie działają na nią. Nazajutrz dalej doskonała pogoda. Nastroje też dobre. Szlak bądź co bądź przetarty przez schodzące dziewczyny, a w nocy nie padało. Pierwszy rusza Łapa, za nim Marysia z Haliną i Brodaczem. Alison i ja trochę zamarudziliśmy. Dochodzimy do kolegów na początku poręczówek. Łapa jest jednak sporo wyżej. Trzeba go w koocu zmienid w prowadzeniu, ślady są nieco zawiane. Mijamy więc całą trójkę i zaczynamy powoli zmniejszad dystans dzielący nas od Łapy. Idę wciąż za Alison. Ma ona rzadką zaletę utrzymywania cały czas dokładnie takiego samego tempa. Prędko wpada się dzięki temu w automatyzm ruchów powtarzanych cyklicznie stałym rytmem. Noga, podciągnięcie jumara * na linie, przytrzymanie — wtedy Alison podciąga swojego, podciągnięcie się na linie na wyższy stopieo. Cztery oddechy i znów to samo. Alison nie chodzi szybko. Jest, jak sama mówi, „naturally slow". Ale prawie nie zmienia tempa ze zmianą wysokości. Tak więc stosunkowo powolna niżej, tu porusza się tempem wręcz doskonałym. Stok jest stromy i idąc tuż za nią widzę tylko jej buty. Mogę powtarzad dokładnie jej ruchy i myśled o przysłowiowych „niebieskich migdałach". Nie ma to jednak charakteru rozważao na jakiś konkretny temat. Ot, po prostu „strumieo świadomości" utkany z często niewyrażalnych słowami odczud i nastrojów. * Nazwa urządzenia zaciskającego się pod obciążeniem na linie. 74 Tylko jedno bardziej konkretne wrażenie kołacze mi się po głowie: chyba jednak „złapałem" w koocu formę i zaaklimatyzowałem się. Silne osłabienie, będące wynikiem zatrucia i przeziębienia na początku akcji, jakoś wreszcie minęło. Nie mam w każdym razie już uczucia, że „odstaję" od innych. Łapę doganiamy pod pierwszym serakiem i około czternastej osiągamy całą trójką obóz II. Upał tu nie dokucza tak jak w obozie I, mimo pięknego słooca. Szybko wyrzucamy z namiotów mokre śpiwory i piankowe materace. W silnym słoocu schną bardzo szybko. Jeszcze trochę i wreszcie można spokojnie się położyd. Trzeba dobrze wypocząd. Jutro czeka nas naprawdę ciężki dzieo — przejście odcinka z obozu II do obozu III. Bądź co bądź ponad 800 metrów różnicy poziomu i to na tych wysokościach. No i samo
dojście to nie koniec, czekad nas będzie jeszcze najbardziej jak dotąd emocjonująca częśd trasy — wyjście na dziewiczą przełęcz i założenie tam obozu IV. Trzeba się też solidnie najeśd. Leżąc już w namiocie rozpoczynam gotowanie. Z sąsiednich namiotów też dobiegają odgłosy kuchennej krzątaniny. Nieco głośniej jest w namiocie Haliny i Łapy. Po chwili słychad głos tego ostatniego. —
Brodacz, a u was kto gotuje?
—
Ja — odpowiada dziarsko Leszek.
—
Au was, Onychy?
—
Ja — odpowiadam podnosząc głowę znad menażki.
—
O, i to się nazywa Ladies Expedition! — z boleścią w głosie stwierdza Łapa.
Budzimy się wcześnie — trzeba przecież wyjśd najpóźniej o ósmej, żeby mied pewnośd, że się za dnia dojdzie. Jeszcze kontakt radiowy z bazą, ostateczne uzgodnienia, listy wynoszonego sprzętu, przypomnienie drogi dojścia do „trójki" i ruszamy. Pogoda niestety nie nadzwyczajna. Pojawiają się chmury, zaczyna padad drobniutki śnieżek. Idziemy z Łapą przodem. Pierwsze poręczówki to jeszcze teren nam znany. Tu przecież dokładnie tydzieo temu walczyliśmy rozpaczliwie dosłownie o każdy metr w koszmarnym śniegu po to tylko, by po całym dniu wydrzed górze dalszych 80 metrów. Teraz jednak idzie się zdecydowanie inaczej. Śnieg trzyma o wiele lepiej no i pozostawione już ślady są tylko częściowo zawiane. Pogoda zaczyna upodabniad się jednak coraz bardziej do tej sprzed tygodnia. Trudno, tydzieo temu rozjaśniło się w parę godzin po tym, jak skapitulowaliśmy i zeszliśmy z powrotem do obozu II. Teraz pogoda też może się poprawid. Zmieniając się solidarnie w prowadzeniu osiągamy w koocu częśd połogą. Wysokośd prawie 7000 metrów. Wieje tu już potężnie. Naciągamy szybko anoraki. Łapa zakłada jeszcze spodnie Przeciwwiatrowe. Po chwili dołącza do nas Alison. Pogoda psu75 je się coraz bardziej. Miejsce, w którym siedzimy, wygląda nawet na stosunkowo zaciszne w porównaniu z tym, co się dzieje wyżej. Chorągiewka następnego trasera trzepoce spazmatycznie w wichrze niosącym kłęby śniegu. —
Panie kierowniku — słyszę głos Łapy — chyba trzeba się poddad i wracad na dół.
—
Nie wygląda to dobrze, to prawda. Ale poczekajmy na resztę. Może się coś wyklaruje.
Siadamy we trójkę tyłem do wiatru. Łapa jak zwykle zapala papierosa. Jak on może palid i jeszcze mied tyle energii w tych górach to jego prywatna tajemnica. Po chwili zza śniegu wyłania się uśmiechnięty Brodacz. Za nim w pewnej odległości brnie Marysia i Halina. —
Chodź tu, chodź, to ci zaraz humor przejdzie — nawołuje Łapa.
Istotnie robi się coraz gorzej. Trudno. Czas na kontakt. Łączę się z bazą. — Halo, Wanda, czy mnie słyszysz? Jesteśmy już na części połogiej. Wieje tu jak cholera i pada śnieg. Wygląda na to, że pogoda się definitywnie łamie. Chyba zejdziemy do „dwójki". Cq ty na to? — Halo, Janusz, słyszę cię dobrze. Zrozumiałam, że u was jest zła pogoda. Wiesz, tutaj nie jest wcale tak źle. To się może rozejśd. Wygląda na to, że Wanda pragnie dodad nam ducha i nakłonid do dalszej akcji. To zrozumiałe. Ta piekielna pogoda potrafi zmienid się całkowicie w ciągu paru godzin. Ja też nie mam ochoty na schodzenie. Pamiętam naszą akcję sprzed tygodnia, kiedy to zrezygnowaliśmy trochę za wcześnie. Ale kto mógł wiedzied? W Tatrach czy Alpach byłoby to wyraźne załamanie, a tu — diabli wiedzą. Żebyśmy chod znali prognozę pogody, ale cóż, nasze radio nawaliło, a barometr to trochę za mało. Przed nami jednak ciągle jeszcze kawał drogi. W tych warunkach możemy po prostu nie dojśd do obozu III, a o biwaku nie może byd mowy. Z drugiej strony, jeśli zejdziemy teraz i pogoda się poprawi, mamy pełne szanse, by ruszyd jutro znów i idąc połowę drogi „na lekko" dotrzed do „trójki" bez problemów. —
Halo, Wanda. Będziemy schodzid. Sprzęt zostawimy przy traserze — mówię przez radio.
—
No, jak chcecie. Ale tu u nas jest dosyd znośnie...
—
Janusz, złazimy — wtrąca się Halina.
— Wanda, może u was jest dobrze, ale tu — całkiem do kitu, a my jesteśmy właśnie tu, a nie 2000 metrów niżej w bazie. Złazimy. —
Dobrze. Czy macie coś jeszcze? Jeśli nie, to koniec. Następny kontakt o osiemnastej.
76 Szybko wypakowujemy plecaki i układamy rzeczy w stos Miejsce oznaczamy traserem. Zostawiamy także swoje raki — niżej mamy poręczówki i nie będą chyba potrzebne, a zawsze to o kilogram mniej. Zejście nie zabiera nam wiele czasu. Ze względu na padający śnieg nie ma nawet co oszczędzad ścieżki podejściowej — 1 tak wszystko będzie zasypane i zawiane. Zjeżdżamy więc na siedzeniach trzymając liny pod pachami. Zaszywamy się w namiotach, śnieg pada ciągle, wiatr też się nie zniechęcił. Pod wieczór kontakt radiowy z bazą. Pojawiła się wyprawa Austriaków z Grazu. Mają pozwolenie na zdobywanie Baltoro Kangri, ale chcą iśd na Gasherbrum I drogą Amerykanów. Na zdobywanie tego szczytu ma ponod pozwolenie Messner, który ma się zjawid lada dzieo i który zgodził się na ich wejście. Wszystko to razem strasznie zawiłe. Poza tym Amerykanie wycofali się z K2, a ataki Herrligkoffera na Nanga Parbat też się załamały. Ta pogoda pewnie wszystkim daje się we znaki. Następnego dnia budzimy się wcześnie. Nie ma jednak po co. Śnieg pada dalej. Padał zresztą chyba całą noc, bo namioty są już mocno przysypane.
Co robid? Wyjście do góry prawie nie wchodzi dziś w rachubę. Trzeba poczekad, aż te masy świeżego śniegu nieco „siądą". W takich warunkach, pomijając nawet niebezpieczeostwo lawin, dojście do obozu III jednego dnia jest wykluczone. Pozostaje możliwośd przeczekania złej pogody w obozie II. W danej chwili wydaje się to najlepsze. Po prostu szkoda mi tego całego podejścia. Po krótkiej naradzie ustalamy, że śpimy jeszcze do dziesiątej. Potem zobaczymy. O dziesiątej nadal jednak bez zmian. Może nawet jest trochę gorzej. Wygląda to na głębokie załamanie pogody. Wielkie opady śniegu mogą nas po prostu odciąd od obozu i i od bazy. Na długie czekanie w obozie II nie mamy ani żywności, ani paliwa. No i w koocu jesteśmy na wysokości 6500 metrów i ta wysokośd też może zacząd dawad się we znaki. A więc odwrót. Kooczymy gotowanie, zjadamy śniadanie i zaczynamy się zbierad do wyjścia. W ciasnocie poprzywalanych śniegiem namiotów nie jest to wcale łatwa sprawa. Do tego dochodzi jeszcze wysokośd, która sprawia, że wciągnięcie buta na nogę to już poważny wysiłek zmuszający do paru chwil odpoczynku. Wreszcie zaczynamy wyłazid z namiotów. Dopiero będąc na zewnątrz, można ocenid, jak podła jest pogoda i ile śniegu już napadało. Nie ma na co czekad, więc Łapa i Halina, którzy pierwsi jakoś się pozbierali, ruszają w dół. W jakiś czas później za nimi startuje następna para — Leszek i Marysia. Grzebiemy się jeszcze trochę z Alison. I tak nie ma co iśd w grupie, bo będą przestoje na poręczówkach. Kiedy ruszamy, innych skryła już mgła. Dobrze nam znany teren wygląda teraz wręcz groźnie. Ogromne masy śniegu wydają się tylko czekad na drobny impuls, by runąd w dół lawiną. Padający jednak gęsty śnieg głuszy wszelkie odgłosy. Bezszelestnie też wysuwa się spod nas na graoce wielka „deska" śnieżna. Kilkanaście metrów dalej następna. Lodowo-śnieżnej ściany Gasherbruma II znajdującej się po lewej ręce nie widad w padającym śniegu. Czasami dobiegają tylko stamtąd grzmoty spadających lawin. Dochodzimy do siodełka pod turnią, skąd zaczyna się następna seria poręczówek prowadzących stromo w dół po lodowo-śnieżnym „koniu". Przed nami głęboka rynna wybita w stoku przez zjeżdżających naszych poprzedników. Musieli mied niezłą zabawę zrzucając przed sobą całe śnieżne lawiny po tej stromiźnie. Nie widad ich jednak już wcale. Pewnie idą znacznie szybciej niż my. Zejście po poręczówkach nie nastręcza żadnych poważniejszych trudności. Idzie się jednak w tej pogodzie zdecydowanie wolniej niż zazwyczaj. Kiedy osiągamy podnóże ściany, dochodzi już chyba piętnasta. Teraz najważniejsze to nie zgubid szlaku. Ponadmetrowe tyczki traserów są zasypane całkowicie. Mamy jednak na szczęście ślady poprzedników. Łapa i Halina mieli niezłą robotę, aby znaleźd dojście w tej mgle do „jedynki". Pobłądzili oczywiście. To nie do uniknięcia prawie. Zauważyliśmy, że ścieżka zatacza na pewnym obszarze spore koło. Ale doszli, a za nimi i pozostała nasza czwórka. Kiedy zbieramy się wszyscy w obozie I, staje się jasne, że o dalszym zejściu dzisiaj chyba nie ma co marzyd. Po pierwsze jest już dośd późno, a czekałoby nas ciężkie torowanie w świeżym śniegu. Ale przede wszystkim zapewne nie do przejścia jest trawers poniżej francuskiego obozu I. Stromy stok, którym jest prowadzony, powinien w tej sytuacji obsunąd się z lawiną.
Nie można dad się ponieśd psychozie „ratuj się kto może". Szybki odwrót może byd czasem znacznie gorszy od czekania. W koocu w obozie I nic nam nie grozi, a jest na tyle nisko i na tyle wygodny, że można tu ewentualnie przeczekad najgorsze. Zostajemy więc na biwak. Nie jest on może „z tych najprzyjemniejszych". Śnieg nie pada już wprawdzie tak gęsty jak wczoraj, ale zrywa się wiatr. Kiedy budzimy się rano, namio'ty zawiane są śniegiem aż po kalenice. Wiatr ma jednak swoją dobrą stronę — prasuje śnieg, który dzięki temu staje się mniej lawiniasty. Przed wyruszeniem kontakt radiowy z bazą. Bardzo się tam niepokoją o nas i nie szczędzą nam różnych rad. Po ścieżce nie ma ani śladu. Zaczynamy więc mozolne torowanie w śniegu po pas. Widocznośd: około 10 metrów, silny wiatr miecie śniegiem prosto w twarz. Szczęściem pierwsza częśd trasy 78 jest orientacyjnie prosta. Do obozu francuskiego docieramy bez przygód. Tu zaczyna się najbardziej denerwujący kawałek drogi: długi trawers po silnie nachylonym stoku. Spadnie z nami lawina czy nie? Wbijam hak w ścianę, zakładam stanowisko asekuracyjne. Przy naszym sześcioosobowym zespole zawsze ktoś pozostanie poza ewentualną lawiną. O ile nie zrzuci nas ona i nie zamuruje w szczelinach na lodowcu poniżej, mamy szanse wyjścia z tego cało. Wchodzę na stok asekurowany przez Brodacza, z uczuciem że wstępuję na pole minowe. Po kilku jednak krokach stwierdzam, że śnieg chod głęboki, nie jest specjalnie lawiniasty. Ten wiatr widad zrobił swoje. No więc dalej. Na stok wchodzid zaczynają kolejno następni. W połowie trawersu wbijam „nieboszczyka" *. Tu może coś na nas z góry spaśd, lepiej więc mied coś jeszcze niż tylko czekany. Ukośne schodzenie przybliża nas jednak coraz bardziej do bezpiecznej od lawiny płaszczyzny lodowca. Wreszcie wszyscy lądujemy na szerokim polu śnieżnym obok górnej bariery seraków. Uff... Zawiadamiamy bazę, która jest cały czas na nasłuchu, o przejściu najgorszego odcinka. — Zapytaj ich — woła Łapa, kiedy przekazuję meldunek — czy nie mają „ratraka" albo pługu śnieżnego? Wanda zrozumiała aluzję. —
Zamówiliśmy już „ratrak", który wyruszy o jedenastej.
— A powiedz im, żeby włożyli do tego „ratraka" termos z czymś gorącym do picia, bo tu sakramencko wieje — krzyczy Halina. Ustalamy jeszcze łącznośd i ruszamy. Idziemy związani w dwa zespoły: Łapa i ja w przodzie w charakterze pługu śnieżnego, za nami pozostała czw7órlca na jednej długiej linie. Torowanie w tym skomplikowanym i pełnym szczelin terenie jest. zajęciem bardzo męczącym i nie pozbawionym emocji. Tra-sery są pozasypywane i trzeba szlak wyszukiwad na nowo. Od czasu do czasu
lądujemy w niewidocznych pod śniegiem szczelinach. Nie są one na szczęście szerokie, toteż wydostawanie się z nich jest stosunkowo proste. Kiedy wychodzimy na górny skraj plateau, pogoda poprawia się znacznie. Ułatwia to bardzo utrzymanie właściwego kierunku dalszego marszu. Brzeg plateau zbliża się nawet dośd szybko. Kraocowe wielkie szczeliny przechodzimy gładko. Zaczyna nas tylko nieco niepokoid brak kontaktu z idącym z dołu „ratra* * (dead man) płytka o dużej powierzchni zakopywana w śniegu, służąca do asekuracji. 79 kłem" Zapewne ciężko walczą ze świeżym śniegiem. Nam jednak jest łatwiej — idziemy przecież w dół. Obyśmy się tylko nie minęSpotkaliśmy się jednak na szczęście prawie „nos w nos" w górnej partii pierwszego lodospadu. Odwalili kawał piękne+ roboty. W nisko stojącym słoocu widad było głęboki do pół uda row, który mozolnie wydeptali. Do bazy docieramy już o zmierzchu. PIERWSZY SUKCES Krzysztof Zdzitowiecki Po założeniu i wstępnym zaopatrzeniu obozu III przyszła kolej na ataki szczytowe. Miały one byd poprzedzone jeszcze jednym wyjściem zaopatrzeniowo-aklimatyzacyjnym, ale ciężkie załamanie pogody w dniach 14—16 lipca udaremniło ten zamiar. Sześcioosobowa grupa zawróciła z wysokości 7000 metrów zostawiając tam ładunki. Opad śniegu był tak duży, że groziło więcej niż całodzienne przebijanie się z obozu I do bazy. Sytuację wyjaśniła poprawa pogody i wyjście naprzeciw schodzącym pięcioosobowego zespołu torującego. Kolejne dwa dni upłynęły na odpoczynku i porządkowaniu bazy. Wreszcie znowu można było ruszyd w górę. Problem nie był łatwy. Zapowiadało się, że grupa czołowa, tak zwany „ratrak", będzie musiała nieśd duże ładunki i równocześnie uporad się ze świeżym śniegiem niewiadomej grubości. Ostatecznie Wanda zaplanowała wyjście w trzech zespołach, opuszczających bazę kolejno dzieo po dniu. 19 lipca wyruszyliśmy czwórką: Leszek Cichy, Marek Janas, Janusz Onyszkiewicz i ja. Oprócz przetarcia szlaku mieliśmy uzupełnid zaopatrzenie obozów I—III, założyd na przełęczy między Gasherbrumami II i III obóz IV i zaatakowad z niego Gasherbrum II. Brane było pod uwagę odciążenie naszej grupy przez czasowe włączenie do niej Brodacza i Łapy. Wzięliby oni na siebie torowanie do obozu II i zawróciliby na odpoczynek do obozu I. Projekt ten miał wiele wad i nie był ostatecznie zrealizowany. Drugi zespół tworzyło sześd dziewczyn: Ala Bednarz, Alison Chadwick-Onyszkiewicz, Anka Czerwioska, Halina Kruger-Syro-komska, Anka Okopioska i Wanda Rutkiewicz. Miały one donieśd kolejną porcję zaopatrzenia i wryłonid liczący dwie do czterech osób zespół szturmowy na Gasherbrum III. W trzeciej grupie znajdowali się wyżej wymienieni Brodacz i Łapa oraz Marysia Mitkiewicz, Krysia Palmowska i kapitan Saeed. Na dole został Marcysia, prezes „towarzystwa bazowego", któremu zapalenie gardła
uniemożliwiło działanie w górach, oraz filmowcy. Przez cały czas trwania akcji przesyłali nam za pomocą radiotelefonu 81komunikaty meteorologiczne i umilali życie koncertami życzeo nadawanymi z posiadanych taśm magnetofonowych. Po intensywnych opadach śniegu nastała piękna pogoda, nocami silne mrozy, w dzieo szalone upały. Bazę opuściliśmy o świcie. Był to jedyny sposób uniknięcia zapadania się w rozmiękły śnieg. Dolny próg lodowca i położone nad nim plateau nie sprawiły kłopotów. Ta częśd drogi była zresztą przetafta przez schodzących trzy dni wcześniej. W czasie dojścia do byłego obozu I wyprawy francuskiej też nie było źle. Za to dalej zaczęło się... Na przestrzeni ostatnich paruset metrów przed naszym obozem I lodowiec pokrywała metrowa warstwa świeżego śniegu, na której uformowała się pokrywa szreni. Była akurat tak gruba, aby prawie wytrzymywad ciężar ciała ludzkiego i załamywad się w czasie przenoszenia drugiej nogi. Był to przedsmak przyszłych rozkoszy i od razu wywarł wpływ na moje słownictwo... Obóz zastaliśmy zasypany po kalenice namiotów. Odkopywanie trwało parę godzin i było bardzo męczące. Poprzestaliśmy na doprowadzeniu do użytku trzech namiotów, na crwarty zabrakło sił i ochoty. Problemy były z wysuszeniem większości materacyków piankowych. Ich biała barwa powodowała odbijanie promieni słonecznych zamiast pożądanego pochłaniania. Pogoda była dobra i drugi dzieo marszu rozpoczęliśmy pełni optymizmu. W praktyce okazał się on ośmioi półgodzinną męczarnią. Tak ciężkiego torowania dawno nie miałem. Zmienialiśmy się w prowadzeniu co piętnaście minut. Doprowadzający pod ścianę płaski odcinek lodowca przechodziliśmy zwykle w dwadzieścia minut. Tym razem było to półtorej godziny orki. Swoistej przyjemności dostarczała nam szreo. Na początku podejścia zrobiło się jeszcze gorzej, chwilami zapadaliśmy po pas. W takich warunkach najmniej kłopotów miał długonogi Leszek. Z .kolei pozostali przeklinali zbyt wysokie stopnie w śniegu. Chorągiewka trasera oznaczająca początek poręczówek zbliżała się powoli. Wreszcie znalazła się poniżej nas. Rodzaj wysiłku uległ zmianie. Można było pomagad sobie liną, ale przedtem prowadzący musiał ją wyrywad spod śnieżno-lodowej skorupy. Przeszło dwudziestokilogramowe plecaki ciężyły coraz bardziej, słooce paliło, z radości można się było wściec. Wszystko się kiedyś kooczy, skooczyła się i stroma, śnieżna grao. Odpoczęliśmy trochę i zabraliśmy się do dalszego torowania. Wreszcie poręczówki zostały za nami. Od obozu II dzieliło nas 80 metrów łagodnego stoku. Poprzednio przejście go trwało kilka minut, tym razem była to prawie godzinna walka ze zbitym śniegiem sięgającym po pas. Namiotów nie było widad do ostatniej chwili. Nagle ukazała się tuż nad powierzchnią chorągiewka trasera. Obok niej w paru miejscach widad było niewielkie, kolorowe płaszczyzny — frag82 menty dachów namiotów. Cała reszta zniknęła w zaspach. Śnieg był mniej zbity niż w obozie I i odkopywanie nieco łatwiejsze, ale i my dużo bardziej zmęczeni. Wykopaliska trwały dwie godziny. Oczyściliśmy dwie „Turnie", trzeciej — nikt już nie miał siły. Zgodnie uznaliśmy, że .nasze koleżanki z drugiego zespołu też powinny „poznad życie". Próbę dostania się do czwartego, uszkodzonego namiotu, gdzie mieścił się magazyn sprzętowy, odłożyliśmy do rana. Powinna tam byd częśd haków. Marek i Janusz
długo i bezskutecznie ich szukali nazajutrz. Przepadły jak i szereg innych nie zabezpieczonych odpowiednio drobiazgów. Trzeci dzieo był najbardziej wyczerpujący. Przekroczyliśmy już wysokośd 6500 metrów. Skooczyła się krwawa (dosłownie) walka ze szrenią, nie skooczyło zapadanie. Ponad dziesięd godzin brnęliśmy do góry. Po wyjściu na połogę częśd grzędy (według wskazao wysokościomierza: 6950 do 7050 metrów) skooczyły się liny poręczowe. Omijanie skał spiętrzenia miało już poprzednio fatalną opinię. Tym razem nie było nawet dużo gorzej niż podczas zakładania obozu III, ale już wtedy myśleliśmy, że to szczyt niedogodności. Wykonywane ruchy niekiedy kojarzyły się z pływaniem stylem rozpaczliwym. W dodatku stało się najgorsze: koniec pogody. Niebo powoli zasnuwały chmury, uderzyły w nas pierwsze podmuchy wiatru. Zrobiło się zimno. Podczas podejścia koocową, nie nastręczającą już większych kłopotów, częścią grzędy zaczęły mi marznąd nogi. W pewnym momencie straciłem nawet czucie w palcach. Na szczęście obóz III był zasypany w stopniu umiarkowanym. Z większością śniegu uporał się za nas wiatr. Już po niewielu minutach zaszyliśmy się w namiotach. Mocno zmęczeni zasnęliśmy z nadzieją, że chmury znikną i pogoda utrzyma się chociaż jeszcze dwa dni. Obudziłem się w środku nocy. Wiał silny wiatr, obóz tonął we mgle. Zawierucha wzmagała się i rano nie było mowy o pójściu dalej. Cały dzieo 22 lipca przesiedzieliśmy w „Whillans-box'ie". To namiot, który, jeżeli go dobrze zakotwiczyd, wytrzymuje huragan. Od wiatru chronił cudownie. Nie darmo używano go w Patagoni; i na Antarktydzie. W naszych warunkach okazał się za szczelny. Początkowo nie mogliśmy zrozumied, dlaczego świeczka gaśnie, a maszynki butanowe nie chcą się palid. Prędko pojęliśmy istotę zjawiska. Wskutek utrudnionej wymiany gazowej przez impregnowane ściany szybko zużywaliśmy tlen, którego na wysokości prawie 7500 metrów i tak nie ma wiele. Zaczęliśmy odczuwad dusznośd. Trzeba było otwierad wejście i wpuszczad świeże powietrze a z nim szalejącą na zewnątrz zawieję. Do środka dostawało się coraz więcej śniegu, zwiększała się wilgotnośd i warstwa szronu na ścianach i suficie. Poniżej nas, W obozach I i II przeczekiwały wichurę następne grupy. Na ra8? zie nikt, a rozmów radiotelefonicznych było sporo, nie mówi! 0
odwrocie.
Następnego dnia pogoda nie zmieniła się. Przez chwilę wydawało się nam, że wiatr przycicha a widocznośd poprawia się, ale prędko przestaliśmy się łudzid. Przerwaliśmy przygotowania do pójścia dalej. Po dwóch radiotelefonicznych rozmowach z Wandą zapadła decyzja odwrotu. Cztery dziewczyny zeszły z obozu II do obozu I, dwie tzekały na nas. Z ciężkimi sercami ruszyliśmy w dół. Dzięki traserom nie mieliśmy trudności w orientacji. Śnieg, chod głęboki, nie okazał się lawiniasty. Na najbardziej stromym odcinku pozostawiliśmy naszą pięddziesięciometrową linę w charakterze poręczówki i po półtorej godziny byliśmy już na bezpiecznej części połogiej. Stąd przeszło pół kilometra poręczówek dawało pełne poczucie bezpieczeostwa. W obozie II powitały nas Alison i Halina. W obozie I nie było już miejsca w namiotach i całą szóstką biwakowaliśmy w „dwójce".
Markowi i mnie dostała się na tę noc ortalionowa „Turnia". Był to właśnie ten namiot, którego nie odkopaliśmy-idąc do góry. Dziewczyny ograniczyły się do oczyszczenia dachu i wejścia. W rezultacie mieszkaliśmy w... jeziorze. Zapasy wody były prawie nieograniczone i ciągle odnawiające się. Pracy przy odgarnięciu śniegu ze ścian byłoby na parę godzin i to, w związku z koszmarną zawieruchą, raczej syzyfowej. Nie to było jednak najgorsze. Okazało się, że brakuje menażek. Przypadała jedna na namiot. W rezultacie ograniczyliśmy się do gotowania płynów. Rano byłem przemoknięty i głodny. Zapadła decyzja schodzenia. Pozornie wypocząłem, ale po niewielu krokach stwierdziłem ze zdziwieniem 1 lekkim przestrachem, że ledwo powłóczę nogami. Do obozu I dotarłem zupełnie wykooczony. Natychmiast dałem nurka do względnie suchego namiotu i zacząłem gotowad. Wanda, która czekała tu na nas, usiłowała zmobilizowad mnie do dalszego zejścia. Nie czułem się na siłach i odmówiłem. Żeby nie było nieporozumieo — byłem absolutnie zdrowy. Po prostu zmęczony i głodny. Trójka moich partnerów i cała druga grupa poszli do bazy. Chwilowo zostałem sam. Grupa Brodacza próbowała w tym czasie dotrzed do obozu II. Zawrócili z połowy drogi. Znów miałem towarzystwo. Powitałem ich gorącą zupą, a potem leniuchowałem obsługiwany przez Łapę. Ranek 25 lipca przyniósł oczekiwaną zmianę pogody. Świeciło słooce. Piątka Brodacza szybko zebrała się i przejęła funkcję „ratraka". Na najbliższe dwa dni zostałem sam. Akurat przypadały moje imieniny. Wychodząc z bazy miałem cichą nadzieję zrobienia sobie prezentu w postaci wejścia na ośmiotysięcznik. Teraz rozmyślałem smutno, jakie mam szanse na takie odzyskanie sił, aby w ogóle pójśd do góry. Na razie wziąłem się do porządkowania obozu. Tego dnia odkopałem i wysuszyłem trzy namioty, na4 stępnego — czwarty. To, że mogłem to zrobid nie odczuwając specjalnego zmęczenia, podniosło mnie na duchu. Przy okazji zrobiłem przegląd zapasów. Okazało się, że jedzenia i butanu jest niewiele. Nie wiedziałem, czy w bazie zdają sobie z tego sprawę. Powstał problem, jak przekazad tę wiadomośd. Bateria mojego radiotelefonu wyczerpała się. Trochę ją naładowałem przez podgrzewanie. Była jednak tak słaba, że w ciągu niewielu sekund traciła moc i zabieg trzeba było powtarzad. W rezultacie wysłałem w eter szereg jednobrzmiących depesz: „W obozie I brak żywności i butanu". Żadnego potwierdzenia odbioru nie usłyszałem. Okazało się, że ich słyszalnośd była dostateczna, a monotematycz-nośd wywołała pewne obawy co do mojego stanu psychicznego. Ale skutek odniosły, a o to mi tylko chodziło. W górze grupa trzecia ciężko pracowała. Pierwszego dnia dotarli do obozu II, następnego poszli dalej. Zdołali przedrzed się przez zaspy do wysokości około 7100 metrów. Stąd zawrócili Krysia, Łapa i Saeed. Marysia i Brodacz założyli jeszcze osiem-dziesięciometrową poręczówkę i podążyli za nimi. 27 lipca rano nadal utrzymywała się piękna pogoda. Miałem już zupełnie dosyd siedzenia w obozie. Ku swej radości ujrzałem podchodzącego z dołu człowieka. Nie należał on jednak do naszej wyprawy. Był to mój znajomy spod Noszaka, Reinhold Messner. Wkrótce pojawił się jego partner, Peter Habeler. Przyjechali do Pakistanu, by we dwóch tylko atakowad nową drogę na Gasher-brum I. Drobnymi grupkami, każda w optymalnym dla siebie tempie, schodzili się członkowie naszej ekspedycji. Grupa pierwsza znów była w komplecie, przyszły cztery dziewczyny. Obie Anki zostały na dole. Czerwioska skręciła nogę, a Okopioską rozbolał ząb. Od Austriaków, naszych sąsiadów, dowiedziała się, że na
Concordii jest baza wyprawy, w której składzie znajdują się dentyści. Adres był w miarę dokładny: kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych pagórków pokrytych moreną, pociętych szczelinami i pooddzielanych huczącymi w lodowych korytach potokami. Wszystko to dzieo drogi od naszej bazy, na wysokości 4500 metrów. Okopioską wraz z Andrzejem Zajączkowskim udała się na poszukiwania i znalazła. Ząb usunięto, a częśd członków wyprawy miała okazję poznad sławnego everestowca Reista, który odwiedził potem naszą bazę. W górze akcja trwała dalej. Nasz pakistaoski przyjaciel, kapitan Saeed zdecydował się zawrócid. Towarzyszyła mu Marysia, Brodacz, Krysia i Łapa nie dali za wygraną. Zakładając po drodze jeszcze trzy osiemdziesięciometrowe poręczówki osiągnęli obóz III. To był wielki dzieo Łapy, którego tempo posuwania się było wspaniałe. Tymczasem świeżo przybyli podjęli w obozie I odważną decyzję. Było wcześnie, większośd z nich — w doskonałej formie. Niezwłocznie wyruszyliśmy do obozu II. Dzięki przetorowanym śladom było to coś zupełnie odmiennego od walki ze śniegiem sprzed kilku dni. W ciągu czterech godzin byliśmy na miejscu. Poprawiliśmy nieco namioty i w doskonałych humorach ułożyliśmy się w śpiworach. Moi współtowarzysze cieszyli się z pokonania w jednym dniu dwóch odcinków, ja — z niezłej, po wypoczynku w obozie I, kondycji. Po noclegu poszliśmy wyżej, nadal wygodnymi schodami zrobionymi przez poprzedników. Spotkaliśmy ich schodzących po biwaku w obozie III. Wiadomości mieli niewesołe. W górze wiał silny wiatr. Uniemożliwił im rozstawienie trzeciego namiotu. Próba oczyszczenia przysypanej do połowy „Turni" okazała się syzyfową pracą. Tylko, silnie od środka zalodzony, „Whillans-box" nadawał się do względnie normalnego użytku. W tych warunkach w obozie nie było miejsca dla naszej ośmioosobowej grupy. A i pogoda zaczęła się psud. Zrozumieliśmy, że nadchodzi kolejne załamanie. Wanda od razu odesłała na dół Alę, która nie najlepiej się czuła. Dołączyła ona do powracającego do bazy zespołu Brodacza. Wkrótce pozostała siódemka też zawróciła do obozu II. Wstyd przyznad, ale chciało mi się płakad. Tyle wysiłku i znowu porażka. Na krótko straciłem nawet wiarę w koocowy sukces. Ale gdy stanął na wokandzie problem odwrotu do bazy, zaparłem się. Chciałem, nie jedyny zresztą, czekad w „dwójce" aż do ponownego rozpogodzenia. Na tym też stanęło. W nocy rozszalała się zamied, ta sama w której zginęli nasi koledzy z wyprawy na Broad Peak. My byliśmy bezpieczni w wilgotnych lecz przytulnych namiotach. Cały dzieo 29 lipca spędziliśmy w śpiworach. Tylko parę razy podejmowałem, z umiarkowanym rezultatem, próby odgarnięcia śniegu. Zapobiegałoby to przesiąkaniu do wnętrza wody, co stanowiło poważny problem. Głównym moim sukcesem było rozdarcie przy tym ściany namiotu. W rezultacie Wanda miała zajęcie: szycie. Dodatkowych atrakcji dostarczał nam radiotelefon. Mogliśmy odbierad wszystko, co nadawano do nas z bazy, ale oni nas nie odbierali. Oczywiście nie mieli przy tym pojęcia, że my ich słyszymy. Od czasu do czasu, ni stąd ni zowąd, nasz aparat przemawiał. Były kolportowane poglądy, że na znak protestu odmawia posłuszeostwa kierowniczce, bo więcej szczęścia w nawiązywaniu łączności miał Janusz. Usiłowaliśmy wmówid w kolegów z bazy, że uszkodzenie jest u nich. W rzeczywistości źle działał nasz
nadajnik. Kłopoty miały się skooczyd po osiągnięciu przez nas któregokolwiek z sąsiednich obozów, w każdym był pełnosprawny aparat. Zdecydowani czekad do skutku, skontrolowaliśmy stan jedzenia i paliwa. Remanent wypadł słabo. Było nas za dużo. 30 lipca w południe Marek, długo nie mogący się pogodzid z decyzją Wan-
dy, i Alison zostali odesłani w dół. Oboje w pełni sił, ale ktoś musiał zejśd. Dla nich i ta próba ataku zakooczyła się niepowodzeniem. Tymczasem zaczęło się przejaśniad. Zdecydowaliśmy czwórką: Wanda, Janusz, Leszek i ja, przetrzed odcinek drogi do części po-łogiej, to jest do wysokości 6950 metrów. Halina, słabsza od nas fizycznie i drobniejszej budowy, została uporządkowad obóz. Ku naszemu wielkiemu zdumieniu torowanie okazało się dosyd łatwe. Wiatr wymiótł większośd świeżego śniegu, ubił resztę. Niestety, swoją formę fizyczną oceniłem jako dośd słabą. Z dużym wysiłkiem wykonałem przypadającą na mnie częśd pracy. Po czterech godzinach byliśmy z powrotem w namiotach. Radiotelefonowi właśnie zachciało się działad i nawiązaliśmy kontakt z bazą. Poprosiliśmy o prognozę pogody. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że prognozy nie ma i nie będzie. Wybuchła wojna indyjsko-pakistao-ska i rano mamy wszyscy schodzid. Osłupieliśmy. Wanda i Janusz zaczęli rozpaczliwie pertraktowad. Tłumaczyli, że dwa dni nie mają znaczenia, bo i tak bez kulisów nie możemy schodzid w dół. Prosili Saeeda o zezwolenie na atak szczytowy. Po kwadransie nasi rozmówcy zlitowali się i zdementowali komunikat. Był on dowcipem Saeeda i jego kolegów, oficerów łącznikowych sąsiednich wypraw. Prognoza meteorologiczna była dobra. Mogliśmy spokojnie iśd spad. Następnego dnia planowaliśmy wymarsz przed świtem, ale nocą znów harcował wiatr. Dopiero około szóstej ucichł i nastał piękny, słoneczny dzieo. W cudowny sposób odzyskałem siły. Warunki były dobre. Ciężko pracowaliśmy tylko mijając skały spiętrzenia grzędy powyżej jej części połogiej. Był tam głęboki śnieg, ale były i poręczówki świeżo założone przez naszych poprzedników. Jakże ich błogosławiliśmy. Każdy z mężczyzn i Wanda przetoro-wali ślady wzdłuż jednej liny, to jest po 80 metrów. Najbardziej pechowo trafił Janusz, który prowadził jako ostatni. Halina bila za każdym krokiem swój rekord życiowy ustanowiony na Piku Lenina i poruszała się wolniej. Na koocu poręczówek dogoniła nas i już razem doszliśmy do obozu III. Szybko doprowadziliśmy go do stanu używalności. Odgarnianie śniegu trwało niewiele ponad godzinę. Nieco większy kłopot był z wyrąbaniem lodu z wnętrza „Whillans-box'a". Zasypiając zaciskałem kciuki. Potrzebny, wręcz konieczny był przynajmniej jeden dzieo dobrej pogody. W nocy znowu zaczęło wiad. Co gorsze nie przestało i rano. Było bardzo zimno i z wymarszem zaczekaliśmy na słooce, to jest do ósmej. Postanowiliśmy stworzyd sobie możliwośd bezpiecznego spędzenia nocy na przełęczy między Gasherbrumami II i III. W tym celu wzięliśmy namiot — „Wysotkę", maszynkę butano-wą, dwie menażki i trochę jedzenia. Uznaliśmy, że śpiwory nie są niezbędne. W koocu każdy miał ze sobą puchowe części garde87
roby: kurtkę, spodnie, botki i rękawice. Niektórzy wzięli też spodnie przeciwwiatrowe, każdy miał ratunkowe płachetki biwakowe z materiału odbijającego promienie cieplne. Zbocze prowadzące ku przełęczy było podcięte barierami seraków. Aby je obejśd, podeszliśmy kilkadziesiąt metrów w górę. Stąd rozpoczynał się lekko wznoszący trawers w lewo. Torowanie nie było specjalnie uciążliwe. Śnieg przeważnie nie sięgał nawet do kolan i nie był zbity. Trafiały się nawet zmrożone odcinki, na których w ogóle nie zapadaliśmy się. Gorsze było zimno i potęgujący je wiatr. Nogi zaczęły mi marznąd zaraz po wyruszeniu, grzebanie się w sypkim śniegu pogarszało sytuację. Przyjąłem, dośd rozpaczliwe chyba, założenie, że kiedy bolą, to mam w nich czucie i nie ma się czym przejmowad. Sygnałem ostrzegawczym był brak bólu. Wtedy zaczynałem energiczną gimnastykę palców. Ból powracał i uznawałem, że wszystko jest w porządku. Taka zabawa trwała przez cały dzieo. W rezultacie nóg nie odmroziłem. Leszek stosował „broo chemiczną" i zażywał pastylki powodujące rozszerzanie obwodowych naczyo krwionośnych. Trochę za bardzo im zaufał, pozornie miał mało kłopotów i potem długo leczył odmrożone palce u jednej nogi. Opatuleni w kurtki puchowe, niosąc po kilkanaście kilogramów w plecakach, brnęliśmy nie kooczącym się zboczem. Trawersowaliśmy przeszło kilometr. Architektura górska skrywała widok przełęczy za wypukłością zbocza prawie do ostatniej chwili. Po trzech godzinach doszliśmy. Przełęcz okazała się śnieżną równiną urozmaiconą porozrzucanymi blokami skalnymi. A nad nią... Zamiast „uczciwych" grani piętrzyły się skalne ściany. Grao Gas-herbruma III urywała się stupięddziesięciometrowym uskokiem. Gasherbrum II zwracał ku nam kilkusetmetrowe miejscami przewieszone urwisko. Z ulgą złożyliśmy pod kamieniem wyposażenie obozu i rozdzieliliśmy się. Wanda i Halina poszły szukad słabego punktu w skalnej barierze broniącej dostępu do grani Gasherbruma III. Nam początkowo opadły ręce. Ale Janusz głęboko wierzył w możliwośd wejścia od północy. Udaliśmy się w dalszy trawers. Po przejściu kamienistej równiny ujrzeliśmy rozciągające się nieco niżej śnieżne plateau. Za nim prezentował piękną sylwetkę nieznany szczyt mierzący sporo ponad 7700 metrów. Pomyślałem, że jeżeli nie będzie z tej strony możliwości wejścia na nasz szczyt, możemy spróbowad go zdobyd. W tym przypadku atakowalibyśmy Gasherbrum II drogą austriacką, po powrocie do obozu III. Na razie uparcie nie dawaliśmy za wygraną. Aby nie tracid wysokości posuwaliśmy się zboczem poniżej skał. Były coraz mniej strome. Minęliśmy kolejne żeberko i odetchnęliśmy z ulgą. Nad nami ukazała się, w samym środku północno-zachodniej ściany, śnież-no-lodowa depresja. To było to, o czym marzyliśmy. 88 Zbliżało się już południe, ale bez namysłu skierowaliśmy się skośnie ku górze. Nadeszła pora kontaktu radiotelefonicznego. Zatrzymaliśmy się przy wystającej spod śniegu grupie skał. Odpoczynek był już bardzo potrzebny. Od bazy oddzielał nas masyw naszej góry, ale kontakt nawiązaliśmy bez kłopotów. Kilometr od nas, po drugiej stronie przełęczy, widad było dziewczyny dochodzące pod uskok grani Gasherbruma III. W tyle widniały wspaniałe sylwetki K2 i Broad Peak. Byłoby pięknie, gdyby nie dający się we znaki wiatr.
Odpoczywaliśmy krótko. Należało się spieszyd. Teraz poszliśmy już prosto do góry. Ścianę zamykała śnieżna grao, w której sterczały trzy turnie zbudowane z jasnych skał. Nie wiedzieliśmy, ' gdzie jest wierzchołek. Prawa turnia wydała się najwyższa i szliśmy, w miarę możliwości, w jej kierunku. Torowaliśmy na zmianę. Regulowanie długości trwania zmian za pomocą zegarka skooczyło się już wcześniej. Każdy prowadził, ile mógł, następnie stawał na odpoczynek, rozgrzewał nogi i szedł za partnerami. Droga zespołu L. Cichy. J. Onyszkiewicz i K. Zdzitowiecki północno-zachodnią ścianą Gasherbruma II (/ wejście. 1.8.1975 roku). 89 Ściana stawała się coraz bardziej stroma. Śnieg był zmienny — miejscami po kolana, gdzie indziej twardy jak lód. Takie odcinki pokonywaliśmy na przednich kolcach raków. Pierwszy pas skał przeszliśmy śnieżnym kominkiem. Wysokośd rosła w tempie około 120 metrów na godzinę. Z niepokojem spoglądaliśmy na zegarki i wysokościomierz. Czy zdążymy? Wiatr wzmagał się. Ewentualny biwak groził poważnymi odmrożeniami. Obawialiśmy się drugiego pasa skał. Szybko został za nami. Umożliwiła to skośna, śnieżna rynna. Nad nią przywitały nas niesione wiatrem tumany śniegu. Nagle utknęliśmy. Nie spowodowały tego trudności techniczne. Dostępu do grani bronił stumetrowy pas świeżego śniegu. Zapadaliśmy się w nim chwilami po pierś. Przy nastromieniu, na oko, około 55 stopni, graniczyło to z klęską żywiołową. Oraliśmy w tych zaspach półtorej godziny. Każdy odbył odpowiednio wyczerpujący dyżur. Ale nawet ostatni z podchodzących zapadał się po kolana, często drepcząc w miejscu w obsuwającym się śniegu. Swój odcinek usiłowałem przebrnąd trochę za szybko. Drogo mnie to kosztowało. Gdy przeszkoda została za nami, byłem już bardzo zmęczony. Tak dalece, że poprosiłem o zwolnienie z torowania. Ale Leszek musiał kiedyś skooczyd prowadzenie, a Janusz, który torował przed nim, jeszcze nie wypoczął. Nie było rady, musiałem wykrzesad z siebie potrzebne rezerwy sił. Do grani nie było daleko — około 100 metrów. Akurat wystarczyło na dwie zmiany: moją i Janusza. Bardzo stromy stok, podejrzewam nachylenie ponad 60 stopni, wiatr uformował w szeregi zlodowaciałych zasp. Każdą podcinała prawie pionowa ścianka. Lawirując pomiędzy nimi dotarliśmy pod skały prawej, rzeczywiście najwyższej turni. Tu trochę mniej wiało. Chcieliśmy chod na chwilę usiąśd i odpocząd, ale było paskudnie stromo i Leszek zdecydował się wyjrzed na grao. Podszedł kilka metrów. Nagle zawołał: „jestem na szczycie, tu nie wieje" i zniknął nam z oczu. Podążyliśmy za nim. To był naprawdę wierzchołek Gasherbruma II, a tuż przy nim znajdowała się osłonięta ze wszystkich stron kotlinka. Była godzina szesnasta dwadzieścia. Piędsetmetrową ścianę pokonaliśmy w pięd godzin. Słooce pięknie świeciło i powoli dochodziliśmy do siebie. Nawiązaliśmy kontakt z bazą. Okazało się, że koledzy obserwowali szczyt przez lunetę i zobaczyli nas w momencie wejścia na wierzchołek. W osłoniętej kotlince byliśmy niewidoczni. Zbyszek chciał sfilmowad nas przez teleobiektyw, więc weszliśmy jeszcze raz na śnieżną kopułkę górującą nad dwiema miniaturowymi skalnymi igliczkami. Przy okazji wziąłem na pamiątkę kilka kamyków. W takich momentach przyjęte są wzniosłe słowa do mikrofonu. Wyraźnie nie dorośliśmy do sytuacji, a może zabrakło opracowania odpowiedniego tekstu w bazie, bo nic takiego nie przekazaliś-
90 my. Zrobiliśmy po kilka zdjąd i uciekliśmy przed wiatrem z powrotem do kotlinki. Nadeszła pora zejścia. Początkowo planowaliśmy powrót tą samą drogą. Byłby trudny i nieprzyjemny, wręcz ryzykowny. Ale istniała przecież droga austriacka. Leszek pierwszy wyjrzał w jej kierunku i zaraz krzyknął, że tylko nią chce wracad. Wyjrzałem za nim i przestałem mied wątpliwości. Pod samym wierzchołkiem czekał nas krótki, stromy i eksponowany trawers, dalej było zupełnie łatwo. Trafiały się jedynie krótkie, bardziej strome odcinki. Wszystkie były bez ekspozycji i kooczyły się łagodnymi pólkami miękkiego śniegu. Na wszelki wypadek związaliśmy się liną (wiadomo, że najbardziej niebezpieczne są łatwe zejścia — ze względu na odprężenie nerwowe i zmniejszoną uwagę, połączone ze zmęczeniem). O siedemnastej dwadzieścia ruszyliśmy w dół. Śnieg był niezły, torowanie mało uciążliwe. Cały czas prowadził Janusz. Szlak wiódł po północnej stronie wschodniej grani. W ciągu godziny doszliśmy do siodełka, z którego udało się bez kłopotów opuścid na południowo-wschodni stok. Tu zarządziliśmy dziesięciominutowy postój. Dalej kierunek marszu zmienił się 0 prawie 180 stopni. Kilometrowy trawers prowadził do obozu III. Baliśmy się kopnego śniegu i nie szliśmy słabo nachylonym plateau, lecz stokiem nad nim. Wybór trasy był słuszny i kłopotów nie mieliśmy. Całe zejście prowadziło terenem osłoniętym 1 o wietrze dawno zapomnieliśmy. Do namiotów dotarliśmy o dziewiętnastej trzydzieści. Dziewczyny już na nas czekały. Przeprowadziły rekonesans uskoku grani Gasherbruma III, napotkały wielkie trudności i stwierdziwszy brak szans zdobycia szczytu tego dnia wróciły do obozu godzinę wcześniej. Dobiegał kooca dzieo 1 sierpnia, czternasty dzieo od chwili opuszczenia przeze mnie bazy, osiemdziesiąty pierwszy od odlotu z Warszawy. Okazał się jednym z najpiękniejszych moich górskich dni. Byłem zmęczony, ale dużo mniej niż po nieudanej próbie dziesięd dni wcześniej. Z nadmiaru wrażeo nie spałem pół nocy. Rozpamiętywałem minione dni i godziny. Rano okazało się, że Leszek odmroził nogę. Janusz też nieco ucierpiał. Wanda chciała kontynuowad rekonesans w kierunku Gasherbruma III, ale po naradzie z Haliną zrezygnowała. Zaczęliśmy wszyscy schodzid. Jeszcze raz błogosławiliśmy półtora kilometra poręczówek, które pozbawiały drogę do obozu I wszelkich elementów ryzyka. Potwierdzeniem naszej dobrej formy było dotarcie do bazy w ciągu jednego dnia. Długo nie zapomnę serdecznego powitania. Góra opustoszała. Dalsze ataki na Gasherbrumy miały nastąpid za kilka dni. Dla naszej trójki wielka przygoda, zwana Gasherbrum II, przeszła do kategorii czasu przeszłego dokonanego. 91 GODZINA ZERO Wanda Rutkiewicz
3 sierpnia. Baza. Słooce. Życie toczy się pozornie normalnym zwolnionym rytmem. Poprzedniego dnia pięd osób wróciło z obozu III: Janusz, Krzysztof i Leszek po udanym wejściu na Gasher-brum II, Halina i ja po rekonesansie na wschodniej grani Gasherbruma III. Większośd ludzi w bazie zajęta jest drobnymi pracami gospodarskimi, częśd leniuchuje. Dzisiaj jest jeden z rzadkich dni, kiedy wszyscy są w bazie, i od razu podczas śniadania w kuchni dał się odczud brak miejsc siedzących, ciasnota, brak łyżek i kubków wyniesionych do górnych obozów. Namioty stoją już na wysokich lodowych postumentach, bowiem słooce wytopiło lód i poziom lodowca z wyjątkiem osłoniętych miejsc obniżył się o prawie metr. Wejście do namiotu kuchennego i świetlicy jest obłym lodowym stopniem, na którym od czasu do czasu ktoś się ślizga i wywraca. Przed namiotem stoi duży gar kompotu, to picie przede wszystkim dla tych, którzy powrócili odwodnieni z góry. Dzisiaj należałoby opracowad jakiś plan dalszego działania, przedyskutowad go i podjąd jakieś decyzje. Mamy już pierwszy sukces, który znaczy wiele, ale Gasherbrum III w dalszym ciągu jest nie zdobyty i na dodatek nie wiadomo, którędy przeprowadzid atak szczytowy: granią czy kuluarem. Przypominam sobie pierwsze wrażenie, jakie przy zakładaniu obozu III wywarł ku-luar na Leszku, i jego słowa przez radiotelefon: „Mamy stąd dobry wgląd w ścianę Gasherbruma III, kuluar stoi tak, że mógłby byd dobrym celem w Tatrach, a nie tutaj, na takiej wysokości. Według mnie tędy się nie da wejśd!" Dlatego przed dwoma dniami z Haliną byłyśmy zdecydowane próbowad wejśd na szczyt wschodnią granią, która skalnym urwiskiem wrastała w łagodne, śnieżne siodło przełęczy pomiędzy Gasherbrumem II i Gasherbrumem III, na wysokości około 7650 metrów. Chłopcy, z którymi dotarłyśmy na przełęcz, odeszli w prawo, by spróbowad szczęścia na niewidocznej stąd, schowanej za skalną grzędą, północnozachodniej ścianie Gasherbruma II. Na przełęczy dożyliśmy rzeczy, które w razie czego mogły 92 umożliwid jaki taki biwak. Przepakowywałam plecak, kiedy odezwała się Halina, trochę przestraszona nagłą samotnością. — Słuchaj, jest godzina jedenasta, późno jest; nie rozstawiajmy namiotu, bierzmy, co trzeba, i chodźmy, chłopcy już poszli... A w ogóle to nie trzeba było ich puszczad na Gasherbrum II, tylko pójśd razem na Gasherbrum III; jeszcze możesz ich odwoład. Pomysł Haliny miał swoje uroki, ale byłby zbyt skwapliwą rezygnacją z przyjętego planu akcji. — Czasu jest jeszcze dosyd; jak się dzisiaj nam nie uda, to zdążymy spróbowad jeszcze raz. No cóż, staruszko, pójdziemy jednak same, tak jak już kiedyś bywało — powiedziałam odczuwając nagłą potrzebę serdeczności. Grao okazała się nie do przebycia, w każdym razie — nie w ciągu tego dnia. Nie miałyśmy sprzętu puchowego, więc nie mogłyśmy ważyd się na biwak w takich warunkach. Na stronę chioską spadały prawie pionowe, gładkie i pozbawione śniegu płyty skalne, sama grao spiętrzała się szeregiem skalnych turniczek, trudnych uskoków, których pokonanie nastręczało duże trudności od razu na starcie z przełęczy. Spróbowałam znaleźd przejście po stronie zwróconej do przełęczy, ale system półek
wyprowadzał mnie za każdym razem pod kolejny trudny uskok skalny. Zdecydowałam wycofad się i zejśd z powrotem na dół do marznącej na stanowisku Haliny. Mnie było, co tu ukrywad, raczej gorąco. — Za jednym zamachem tego się nie przejdzie. Może by przeprowadzid jutro rekonesans w kuluarze, jakoś po dzisiejszym dniu mam więcej do niego serca — powiedziałam. Ale następnego dnia zeszłyśmy z obozu III do bazy. Halina nie miała ochoty podchodzid jeszcze raz na przełęcz. Także nikt z zespołu, który wrócił ze szczytu Gasherbruma II, nie mógł tego zrobid. Leszek odmroził sobie nogi, więc musiał spieszyd się na dół, a Janusz i Krzysztof byli trochę zmęczeni. Ale był to błąd. 3 sierpnia w bazie, podczas planowania dalszej akcji bardzo brakowało tego rekonesansu i podstawowego założenia, którędy będziemy zdobywad szczyt. Nie wiadomo było także, czy uda się zdobyd szczyt w jeden dzieo od wyruszenia z obozu III. Nie można podjąd tylko jednego ataku na Gasherbrum III, bowiem jeśli nie uda się w pierwszym dniu zdobyd szczytu i zespół zejdzie na przełęcz, to następnego dnia może nie mied sił na powtórzenie ataku. Trzeba utworzyd dwa zespoły atakujące dzieo po dniu i równorzędnie silne. Pierwszy będzie zakładał w trudnych miejscach liny poręczowe i jeśli zdąży, może dojśd do szczytu, jeśli nie, to drugi zespół wkroczy do akcji następnego dnia. Należy pomyśled o alternatywnym celu dla drugiego zespołu — rozmyślałam siedząc w namiocie-świetlicy. Podeszłam do namiotu Saee-da, aby uzyskad potwierdzenie wyrażonej kiedyś mimochodem zgody na atakowanie Gasherbruma II również przez kobiety, 93 jeśli on będzie w tym ataku uczestniczył. Wejście również kobiet lub kobiety na Gasherbrum II — to moje skrycie pielęgnowane od początku wyprawy marzenie. Przekroczenie przez Polkę granicy 8000 metrów byłoby prawdziwą rewelacją, bardziej przemawiającą do wyobraźni opinii publicznej niż zdobycie dziewiczego szczytu siedmiotysięcznego. Saeed potwierdził swoją zgodę, ale na razie wolałam nie mówid o tym w bazie. Chłopcy byli bardzo zazdrośni o „swój" ośmiotysięcznik, na wszelkie sugestie na ten temat odwarkiwali: —
Dobrze, ale my wtedy wchodzimy również na Gasherbrum III.
— Wanda, gdzie jesteś? — usłyszałam głos Marysi. — Aha, tutaj jesteś. Słuchaj, powinnaś o tym wiedzied przy układaniu planów — powiedziała — jako lekarz muszę cię poinformowad, że Ala miała niedawno wysokie ciśnienie i że Anka nie powinna iśd w najbliższym czasie do góry, bo ma jeszcze nie zasklepiony zębo-dół. Duży wysiłek może spowodowad krwotok. —
Masz ci babo placek..., ale nie wykluczasz jej udziału w ataku szczytowym?
—
Teraz tak, a co będzie za kilka dni — zobaczymy.
W ten sposób pozostała nas tylko czwórka, której nic nie dolega: Alison, Halina, Krystyna i ja. Druga Anka mając nogę w gipsie oczywiście nie może byd brana pod uwagę, Marysia musi opiekowad się pacjentami w bazie. Mało nas.
Po prawie trzygodzinnej dyskusji z Januszem — reprezentantem interesów mężczyzn, kiedy układaliśmy różne warianty planu nawzajem je zbijając, utwierdziliśmy się w przekonaniu, że taktyka dwóch kolejnych ataków na Gasherbrum III jest w aktualnej sytuacji najlepsza. Pierwszemu zespołowi kobiecemu towarzyszyd będzie ubezpieczający akcję zespół męski, który może pomóc przy zakładaniu lin poręczowych, ale nie będzie wchodził na szczyt. Kiedy do dyskusji dołączył się Krzysztof, zarówno on jak i Janusz wyrazili gotowośd udziału w tej akcji po kilkudniowym odpoczynku. W ten sposób akcja kobiet na Gasherbrum III nie zablokuje pozostałej trójce męskiej możliwości wchodzenia na Gasherbrum II. Ponieważ jestem już gotowa do przedstawienia planu wszystkim, umawiamy się w namiocie-świetlicy na dyskusję po obiedzie. Przed spotkaniem sonduję jeszcze opinię na temat naszego oficera łącznikowego. Pomysł zabrania Saeeda wzbudził zdecydowany sprzeciw. Argument wdzięczności dla niego za udzielone na własną rękę zezwolenie na atakowanie Gasherbruma II przez chłopców nie przemawiał do przekonania w sytuacji, kiedy jego umiejętności wspinaczkowe i doświadczenie wysokościowe są mniejsze niż pozostałych uczestników wyprawy. Może on stanowid zbyt duże zagrożenie dla siebie i innych. Broni go tylko Kry94 styna, która najczęściej chodziła razem z nim w zespole. Halina natomiast się zaparła: —
Jeśli Saeed pójdzie do góry, to ja nie idę — powiedziała.
Zobaczymy, co powiesz, jak przedstawię ci cały plan akcji — pomyślałam. Przed obiadem wyjawiam jej założenia planu i konsultuję sprawy składu obu zespołów. — Słuchaj, w pierwszym zespole pójdzie Alison i ja oraz jako zespół wspierający Janusz z Krzysztofem. Jeśli zdecydujemy się iśd od przełęczy granią, mamy małe szanse dojśd do szczytu w jeden dzieo i naszym zadaniem będzie założenie poręczówek i zejście na przełęcz. Po spędzonej tam nocy, jeśli któraś z nas będzie czuła się dobrze, może dołączyd do zespołu twojego. Ty wyruszysz z bazy z Krystyną, Anką — jeśli będzie mogła, oraz z Saeedem dzieo po nas. Z Krystyną oraz z Anką spróbujcie zdobyd szczyt korzystając z założonych przez nas poręczówek. —
Wanda, daruj sobie Saeeda...
— Widzisz, kryje się tutaj pewien podstęp. Jeśli my z Alison zdołamy jednak założyd poręczówki i zdobyd szczyt, to twój zespół może następnego dnia wchodzid na Gasherbrum II, a to jest tylko możliwe, jeśli Saeed będzie razem z wami. Jeśli poczuje się źle, to w zależności od rozwoju sytuacji sprowadzi go albo Krystyna albo ktoś od nas. Wejście na ośmiotysięcznik jest też coś warte, nie uważasz? Halina przestała od tej chwili protestowad przeciwko udziałowi Saeeda w akcji. — Słuchaj Halino — powiedziałam jeszcze — plan jest taki, że nie wiadomo komu stwarza większą szansę zdobycia Gasherbruma III, za dużo tu niewiadomych. Wydaje mi się jednak, że jest po prostu optymalny z największymi szansami na sukces. Przedstawiając wszystkim plan, nie będę mówiła o
alternatywie wchodzenia na Gasherbrum II, aby nie drażnid niepotrzebnie chłopców. Ewentualnośd ta wydaje mi się mało prawdopodobna. Spotkaliśmy się wszyscy po południu w namiocie-świetlicy. W powietrzu wisiało napięcie. — Słuchajcie — zaczęłam — z akcji na Gasherbrum III wyłączeni są Marek, Andrzej i Brodacz, którzy wyruszą z bazy, kiedy będą gotowi, z celem wejścia drogą austriacką na Gasherbrum II. Szefem zespołu będzie Brodacz. Kiedy chcesz wyruszyd? —
My możemy wyjśd jutro, tylko musisz dzisiaj powiedzied nam, co mamy wynieśd z bazy.
— O key, to po zebraniu. Nasza akcja na Gasherbrum III zacznie się za trzy lub cztery dni, jak tylko trochę odpoczniemy w bazie. Nie powinno byd między nami większego odstępu jak dwa dni. Następnie przedstawiłam plan zdobywania Gasherbruma III. Dyskusja nad nim była bardzo burzliwa, nie brakowało drama95 tycznych spięd, niekiedy rozmywała się w szczegółach, robiła chaotyczna. Plan, prawdę mówiąc, nie wzbudził entuzjazmu. Ponieważ miał to byd decydujący atak, budził w większości niepokój. Zwróciłam uwagę na jeden ton, który po raz pierwszy usłyszałam na wyprawie: zwątpienie i znużenie. Zaczął Leszek. — Wanda, chciałem ci zwrócid uwagę, że my tu już jesteśmy sześd—siedem tygodni i wszyscy poza tobą mają tego wszystkiego dośd. Ten atak będzie traktowany trochę rozpaczliwie, a to nie jest dobra sytuacja. Na następny atak nie będziemy mied już sił. — Dlaczego rozpaczliwie? Przecież dopiero teraz układamy plan na Gasherbrum III, wiedząc coś o nim po poprzednim rekonesansie. — Ludzie będą wiedzieli, że to jest ostatni atak, wobec tego będą. woleli zaryzykowad biwak w czasie wejścia, niż się wycofad. Nastawienie ludzi, którzy wiedzą, że to jest ostatnia szansa, zwiększa możliwośd wypadku. —
No więc czy w związku z tym nie należy w ogóle atakowad?
—
Tego nie powiedziałem, tylko uważam, że ryzyko należy zmniejszyd do minimum.
—
Co robid więc, aby zmniejszyd ryzyko? — zapytałam.
— Żeby nic innego nas nie absorbowało tylko Gasherbrum III, żadni inni ludzie, żadne inne góry, żadne inne sprawy. —
Ale to nie zmniejsza naszego ryzyka — atakujących Gasherbrum III.
—
Zmniejsza.
—
W jaki sposób?
— Wyjście zespołu Brodacza na Gasherbrum II to rozproszenie sił i zawsze jakieś dodatkowe prawdopodobieostwo wypadku. Poza tym stwarza je obecnośd Saeeda w waszym zespole; tam trzeba chodzid w rakach, jest dosyd trudno zejśd — niech się po-iliznie... Musisz więc i o tym myśled. —
A więc co proponujesz?
Z odpowiedzią włącza się Anka. — Nie trzeba Brodacza wysyład na Gasherbrum II, niech poczeka na nas. Janusz i Krzysztof, którzy zeszli z ośmiotysięcznika, nie będą w stanie ubezpieczad nikogo, są wyeksploatowani. — Nie zgadzam się z tobą, rozmawiałam przecież z nimi. Nie czują się zmęczeni. Mam poza tym pewien punkt odniesienia — byłyśmy z Haliną tylko 300 metrów niżej niż oni i jakoś nie czujemy się wyeskploatowane. Do akcji wspierającej czy ubezpieczającej starczy im sił na pewno. Nie ma więc powodu, by zatrzymywad Brodacza. Należy mu się to wejście. Przedstawiony plan może dotyczyd tylko tych siedmiu czy ośmiu osób, o których mówiłam. — W takim razie — uniósł się Leszek — uważam,, że w ogóle nie należy wychodzid. W takim zespole, jaki pozostał! 96 Anna Czerwioska w obozie III na tle kopuły szczytowej Gasherbruma III Andrzej Łapioski zdejmuje Annie Czerwioskiej gips pod fachowym nadzorem Marii Mitkiewicz
—
To co, należy w takim razie wracad do Warszawy?
—
Należałoby. Słabośd plus słabośd nie stanowi siły — odpowiedział Leszek.
—
W tej chwili to chyba rzeczywiście tak — dodała Anka.
—
Oj — jęknęłam, nie wierząc własnym uszom, tego się po prostu nie spodziewałam.
—
Nie oj, tylko sytuacja jest taka — odparowała Anka. Poparł ją Leszek.
—
Niestety, są tak małe szanse wejścia na szczyt, że...
— Koniec dyskusji na temat odwrotu — zdenerwowałam się wreszcie. Dyskusja zaczęła przybierad niebezpieczny obrót. — To według ciebie nie powinniśmy w ogóle dyskutowad, tylko poddad się i jak barany iśd na rzeź! — usłyszałam ze zdumieniem w odpowiedzi i zrozumiałam nagle, jak niewiele wiem o wyprawie.
— Czekajcie, nie, nie — przyszła mi z pomocą Halina. — Słuchaj Wanda, — zwróciła się do mnie — oczywiście trzeba atakowad, można spróbowad i babskimi siłami, bo męskich de facto nie mamy do dyspozycji — usłyszałam z ulgą. Słowa Leszka i Anki reprezentujące pewnie nie tylko ich poglądy uświadomiły mi, jak bardzo zaważył na nastroju wyprawy długi pobyt w bazie i brak sukcesu na Gasherbrumie III. Przekonały mnie, że wyprawie starczy sił tylko na ten jeden atak. Od niego wszystko teraz zależało: czy zwyciężymy, czy poniesiemy porażkę i czy wszyscy w komplecie wrócimy do domów. Ale nie na darmo całe przedpołudnie minęło na rozważaniach na ten temat. Byłam przekonana o słuszności planu. Jak Waoka-wstaoka wracałam do zaproponowanej koncepcji, starając się przekonad do niej wszystkich. Plan został przyjęty. Janusz dyplomatycznie nie włączał się do dyskusji, która teraz potoczyła się na temat techniki zdobywania Gasherbruma III i też była dosyd napięta. Niepokojąc się o sukces wyprawy, prawie każdy chciał uczestniczyd w jego tworzeniu. Plan mógł taką szansę stworzyd lub ją nieodwołalnie przekreślid, ponieważ była to nasza ostatnia akcja. Ala ciężko przeżyła decyzję o wyłączeniu jej z akcji zdobywania Gasherbruma III. Rozumiałam jej żal, bowiem na własnej skórze poczułam kiedyś, jak to boli, ale byłam bezwzględna — wprowadzenie jej do akoji uważałam za zbyt duże zagrożenie dla niej samej i dla powodzenia planu. — Więc podchodzicie, Wando, pod uskok grani i poręczujecie. Załóżmy, chociaż w to nie wierzę, że uda wam się zaporęczowad cały ten uskok — w dalszym ciągu kracze Leszek. — Właśnie, dlaczego chcesz iśd z Alison? — wtrąciła się Anka. — Przecież Alison nie była ani razu powyżej 7000 metrów! — Alison świetnie się wspina, była na części połogiej grzędy, a to jest właśnie 7000 metrów. Tego trudnego wspinania nie jest * — Zdobycie Gasherb rumów 97 tak dużo, jakieś 150 metrów, więc nawet z gorszą aklimatyzacją da sobie z tym radę — odpowiedziałam. — No dobrze, zaporęczujecie i myślisz, że potem dwójka kobiet da sobie radę następnego dnia wejśd na szczyt i zejśd? —
Tak, bo do szczytu od przełęczy jest tylko około 350 metrów.
— Podziwiam twój optymizm, bo ja myślę, że się nie uniknie biwaku, wystarczy trochę wiatru; mróz będzie jak zwykle około minus 30 stopni C i biwak może się skooczyd bardzo źle — włączył się znowu Leszek. —
Rozumiem, więc co proponujesz?
—
Musisz maksymalnie wykorzystad chłopaków.
—
Wejście na Gasherbrum III musi byd kobiece — protestuję.
Do namiotu wpadł w międzyczasie Marcysia. Zaczepił nogą o linki od namiotu, stracił równowagę, rozdarł folię osłaniającą wejście do namiotu i wywrócił bęben, który stał w przejściu. —
Marcin, czy ty nie możesz bardziej uważad!
Marcin nas złościł w takich wypadkach. Halinę zaniepokoiła inna sprawa. — Jeżeli Anka nie pójdzie, bo ją Marysia nie puści, to co wtedy? — zapytała. — Ktoś musi wejśd na ten wierzchołek, a kto? —
No ty i Krystyna — odpowiedziałam.
— Co, ja mam iśd sama z Kryśką? To jest zbyt ryzykowne! Kryśka świetnie się wspina — ciągnie dalej Halina — ale nie ma tak zwanego doświadczenia. Wanda, sama się przekonałaś7 poza tym, że dwie osoby na atakowanie szczytu to za mało. —
Ale wy będziecie mied poręczówki, a potem jest już łatwo!
—
A skąd wiesz, co jest na górze?
— Halino, jest taka możliwośd, że Alison lub ja dołączymy do ciebie po pierwszym dniu, ale nie można tego założyd z góry. —
Znając ciebie, Wanda, to ty padniesz a pójdziesz...
— Może tak, a może nie będę w stanie, w każdym razie będziemy was ubezpieczad. Na pewno przygotujemy gorącą herbatkę, jak zejdziecie. Tak między nami, to czy wierzysz w poważną akcję ratunkową na tej wysokości? Nie znam takiego przypadku. — Wanda, nie wolno ci tak mówid! — zdenerwowała się nagle Alka. — Chodziłam po Hindukuszu, byłam na dwu siedmiotysięcznikach, ale zawsze wiedziałam, że mogę liczyd na pomoc kolegów. — Nie denerwuj się, Ala, nie o to mi chodziło — zdałam sobie sprawę, że nie można mówid wprost o tym, co każdy chciałby usunąd ze swojej świadomości. — Możemy już chyba sobie nie mówid, że każdy z nas zrobi wszystko, by ratowad drugiego. Ale lepiej wiedzied, że na tej wysokości niewiele można zrobid, w każdym razie lepiej wiedzied o tym w chwili układania planów. 98 — Jeszcze jedno, Wanda — wtrąca się do rozmowy Anka — czy Janusz i Krzysztof ruszą się z przełęczy wyżej? — Mogą się ruszyd i pomóc przy zaporęczowaniu grani, ale na szczyt pójdziemy, jeśli pójdziemy, tylko z Alison. Wejście na Gasherbrum III musi byd kobiece, ze względu na...
Gwar przerwał mi dalszą wypowiedź: —
Nie musi!
—
Nie musi byd kobiece!
— Słuchajcie, przecież przyjechaliśmy tu po to, żeby w ogóle ktoś wszedł na szczyt, no nie? Uważam, że Gasherbrum III jest tak znakomitym celem — pardon za szumne słowa — dla polskiego alpinizmu, że trzeba zrobid wszystko, by go osiągnąd — to chyba mówił Leszek. —
Nie można stawiad alternatywy: albo kobiece, albo żadne! — powiedział ktoś inny.
Tak, ten problem istniał od samego początku, jeszcze w Warszawie, kiedy sprzeczałam się na ten temat z Januszem. Nikt mi oczywiście nie powiedział tego jako nakazu: że jeżeli nie uda się atak kobiecy, to niech idzie mieszany, a jeśli się nie uda mieszany, niech idzie męski, bowiem nie wolno zmarnowad szansy zdobycia przez Polaków Gasherbruma III — ale takie przekonanie, nie ujawnione wprost, istniało. — Powtarzam po raz któryś z rzędu, że celem wyprawy jest zdobycie Gasherbruma III przez kobiety i- dopóki istnieje szansa, a istnieje, żeby zdobyd szczyt kobiecymi siłami, należy to zrobid, a mój plan to umożliwia. Może lepiej jest puścid od razu najsilniejszy zespół kobiecy, niech idzie tylko jeden atak — uda się to dobrze, nie uda się to szczyt pozostanie niezdobyty, tak? Przecież nikt nie wie, jakie są trudności na grani czy w kuluarze i czy uda się je pokonad w jeden dzieo. Nie można stawiad wszystkiego na jedną kartę; nawet gdybyśmy już teraz założyli atak mieszany, tak jak ty to Leszku proponowałeś, to też z tego samego powodu nie wiadomo, czy dojdzie do szczytu. Uważam, że ten plan jest dobry. Jeżeli uważacie, że jest zły, to zaproponujcie inny — wygłosiłam dłuższe expose. — Rzeczywiście, dużo w' tym planie zmienid nie można... A dlaczego? Bo obejmuje on tylko siedem czy osiem osób i jest bardzo mała możliwośd wymiany kogokolwiek. Tylko chciałem ci powiedzied, że plan atakowania wydaje się mocno ryzykowny, a ty widzisz wszystko bardzo różowo — to znowu Leszek. Dzięki dyskusji pozbyliśmy się niepokoju, niepewności jak będzie lepiej, jak bezpieczniej. Coś zostało postanowione i koniec, teraz trzeba się skoncentrowad tylko na samej akcji. —
Wanda, a kiedy wyruszysz? — pyta mnie Krystyna.
— Wanda może wystartowad jutro, nie zadawaj takich nietaktownych pytao, Krysia — wyzłośliwia się Halina. 99 — Moja grupa do pełnego odpoczynku potrzebuje trzech—czterech dni, dzieo po naszym wyruszeniu z bazy pójdziecie wy. Rozmowa trwała jeszcze dosyd długo, w koocu noc rozgoniła wszystkich do namiotów, które w chwilę potem rozświetliły się ciepłym pomaraoczowym światłem. Ja zostałam w namiocie-świe-tlicy, gdzie w kącie, między sprzętem radiowym a bębnem z różnymi rzeczami stało moje składane łóżko
odziedziczone po Francuzach. Nie mogłam zasnąd. Od pewnego czasu przestałam odczuwad potrzebę snu, do późnej nocy układałam zazwyczaj różne warianty akcji, liczyłam ładunki, które w związku z każdą akcją należało wynieśd do góry lub przenieśd z obozu do obozu, rysowałam grafiki ruchów zespołów, zastanawiałam się nad pytaniem — kto? i którędy? Wyszłam wreszcie przed namiot i zapatrzyłam się w noc piękną jak w bajce. W blasku księżyca wszystko było czarno-białe i tajemnicze, góry wydawały się bliższe, istniały teraz tylko one. W namiotach już pogasły światła i przez chwilę wydawało mi się, że jestem tutaj sama, że ^tałam się cząstką tego świata i tu jest moje miejsce. Lodowiec żył swoim własnym życiem, w jego lodowych arteriach płynęła woda. Na szczytach obu Gasherbrumów wiatr, którego tu nie było słychad, wzbijał pióropusze śniegu. Szczyty stały oświetlone księżycem jak białe zjawy wyniosłe i obojętne. Czekały. Stałam wtopiona w noc, nie czułam się tutaj intruzem. Droga w dół do ludzi była otwarta, ciągnęła się czarną moreną w dół, widoczna aż do załamania lodowca Abruzzi. Ale nie kusiła mnie, nie pragnęłam opuścid tych kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych lodu i kamieni. 4 sierpnia. Brodacz, Marek i Andrzej wyszli z bazy do góry. Dwa dni później z wrocławskiej bazy, oddalonej o około 30 mil, do naszej przyszła Ewa Abgarowicz w eskorcie dwu kucharzy, naszego Gulama i kucharza Austriaków. Ewa po odprowadzeniu Sylvy do Skardu zdecydowała się wrócid jeszcze raz na lodowiec Baltoro. Z goocami pocztowymi wyprawy wrocławskiej dotarła do niej i była tam przez prawie miesiąc. Przyniosła tragiczne wieści. — Andrzej, Marek i Bogdan nie żyją, zginęli w czasie zejścia ze szczytu 28 lipca. Kazkowi nie stało się nic, ale Kulka odmroził sobie nogi... Kiedy w głuchej ciszy czytałam opis wypadku z listu od Janusza Fereoskiego — kierownika wyprawy, Ewa słuchając płakała. Potem opowiedziała szczegóły. Przypomniałam sobie tamten dzieo. 28 lipca w osiem osób wyruszyliśmy z obozu II do obozu III. Na połogiej części grzędy wiatr prawie przygniótł nas do ziemi. Według prognozy pogody wiał z prędkością 40 węzłów. Dusząc się szliśmy pod wiatr do kooca części połogiej, do trasera na wysokości 7050 metrów. W zamieci śnieżnej wzbijanej przez wiatr zobaczyłam schodzące z góry sylwetki — to Brodacz, Kry100 styna i Łapa schodzili z obozu III. Brodacz odwracając się tyłem do wiatru i przekrzykując wiatr zdał relację z sytuacji na górze: — Tam wieje tak... że nie mogliśmy rozbid... jeszcze jednego namiotu. „Turnia" jest porwana, podarła się od ciężaru śniegu nawiewanego przez wiatr! Podeszliśmy jeszcze około 100 metrów i zrezygnowaliśmy. Wycofaliśmy się do obozu II. — Huragan zastał ich, jak dochodzili do szczytu — opowiadała Ewa. — Bogdan zginął pierwszy; w nocy podczas zjazdów na przełęcz, w tej zawiei, nikt nie zauważył, kiedy to się stało. Po biwaku, bez śpiworów, bez namiotu na przełęczy — to prawie 8000 metrów. Zaczęli schodzid po południu dalej, pogoda wcale się nie poprawiała, wtedy zginęli Andrzej i Marek. Zapanowało milczenie.
Jutro powinniśmy wyjśd do góry, ale nie mogę zabrad się jakoś do spakowania plecaka. Nikt właściwie nie ma ochoty wyruszyd jutro. Odraczam wyjście o jeden dzieo. Wieczorem podczas kontaktu z obozem II powiedziałam Brodaczowi: — Do bazy dzisiaj przyszła Ewa. Pytasz co z nimi? A więc zdobyli szczyt 28 lipca, szczegóły potem. Prognoza pogody na jutro nie jest najlepsza, nie podejmujcie większego ryzyka, niż można, i uważajcie podczas zejścia. Jakaś wyprawa na Baltoro miała wypadek podczas zejścia ze szczytu. Uważajcie na siebie; Spokojny głos Brodacza napawał otuchą. —
O key, nie ma co się denerwowad. Jutro i tak nie wyruszymy, właśnie pada śnieg.
— Dobra Brodacz, my niezależnie od pogody wyruszymy pojutrze. W koocu pogoda musi się poprawid. Rankiem 7 sierpnia słooce rozświetliło jak zwykle wierzchołek Chogolisy, ale potem zaczął padad drobny śnieg. Po południu rozpogodziło się znowu. —
Zobaczcie, wrooczyki! — zauważył ktoś.
Rzeczywiście, wysoko nad bazą krążyły czarne ptaki. — Z czego one żyją na tych wysokościach, toż to przecież ponad 5000 metrów! Ciągną za wyprawami! —
Mnie się wydaje, że one wróżą ocieplenie i opady.
Marysia ze spaceru z Krzysztofem przyniosła niezwykłą rzecz? —
Zobacz, co znaleźliśmy — powiedziała.
Na jej dłoni leżało kilka drobnych kwiatków i trochę zieleni. Była to pierwsza zieleo, jaką widzieliśmy od ośmiu tygodni. Wieczorem trochę słucham muzyki. Jutro rano o czwartej zacznie się nasza ostatnia godzina 0. Plecaki mamy już spakowane. Na wszelki wypadek nasz zespół weźmie biało-czerwony proporczyk. Starannie więc zawijam go w folię i wsadzam do kieszeni w klapie plecaka. 101 GASHERBRUM III ZDOBYTY Wanda Rutkiewicz 8 sierpnia. I znowu, jak tyle razy wcześniej, budzik zadzwonił o trzeciej nad ranem i znowu odczułam prawie nienawiśd do losu, że trzeba wyjśd z ciepłego śpiwora. Przeciągam o kilka minut ten stan pośredni między snem a działaniem i marzę: Ech, żeby mied taki gest i nie wyjśd, powiedzied, że mam to wszystko
gdzieś, że wybieram spanie dalej, że chcę jeździd w góry, ale kto to widział wstawad w nocy, spad w śniegu, marznąd, głodowad, bad się, padad na nos z wyczerpania... —
Wanda wstawaj — budzi mnie Reinhold, który z Peterem wychodzi dzisiaj na Gasherbrum I.
Budzę pozostałą trójkę: Alison, Janusza i Krzysztofa. Śniadanie. Wszyscy jak senne muchy. Ciemno. Śniadanie po raz któryś z rzędu takie samo i tak samo nienawistne: płatki z mlekiem, herbata, keks, rybki, herbatniki szalupowe. Janusz — głodomór podgrzewa sobie resztki z wczorajszego obiadu. Patrzę na niego nieledwie z obrzydzeniem. I tak to wszystko, co zjadłam, będzie podchodzid do gardła w czasie drogi do obozu I. Każdy pobyt w bazie obciąża nam żołądki, które buntują się przy pierwszym wysiłku. Dlatego najmniej przyjemny odcinek drogi to dojście do obozu I. Dzisiaj po raz dziewiąty wychodzę z bazy. Lodowiec zmienił się zupełnie w porównaniu z ubiegłymi dniami. Większośd traserów wytopiło słooce i gdzieś zniknęły unoszone przez płynący ze ślimaczą powolnością lodowiec. Niektóre sterczą teraz w zupełnie absurdalnych miejscach, gdzie nikomu nie przyszłoby do głowy ich umieszczad. Lód stwardniał i zestalił się a na lodowcu w dolnej jego części prawie nie było śniegu, natomiast pojawiły się liczne jeziorka i strumienie nie zamarzające nawet w nocy. Na plateau pomiędzy dwiema barierami lodowca Alison obejrzała się w tył: —
Janusz, Janusz, odwród się, szybko — usłyszałam nagle jej zemocjonowany głos.
Rzeczywiście, było na co patrzed. Lodowiec poniżej nas właśnie się poruszył i tam, gdzie niedawno jeszcze byliśmy, wytrysnął 102 w górę fontannami śniegu wypychanego przez zbicie się ze sobą szczelin lodowca. Głuche grzmoty towarzyszyły temu zjawisku. Nie komentowaliśmy go. Poszliśmy dalej z niejasnym wrażeniem, że drogę powrotną mamy odciętą. Dtoga wejścia Wyprawy Kobiecej w Karakorum w 1975 roku oraz wyprawy francuskiej, która dokonała w 1975 roku drugiego wejścia na Gasherbrum II nową drogą. 1 — droga i obozy wyprawy francuskiej w 1975 r. (kierownik J.- P. Frisafond). 2— droga wyprawy austriackiej w 1956 r. (kierownik F. Moravec) powtórzona przez polską wyprawę w 1975 roku. 3 — droga zespołu: L. Cichy, J. Onyszkiewicz I K. Zdzitowlocki, 1.8.1975, z wyprany kobiecej. I przejęcia ściany, zeszli drogą austriacką. *— droga zespołu: Alison Chadwick-Onyszkiewlcz, W. Rutkiewicz, J. Onyszkiewicz i K. Zdzltowieckl, 11.8.1975, z wyprawy kobiecej. I wejście na szczyt. 6 — wejście drogą austriacką na Gasherbrum II zespołów: M.Janas, A. Łapioski i W. L.Woźniak, 9.8.1976, oraz H, Kruger-Syrokomska i A. Okopioską, 12.8.1975, z wyprawy kobiecej. I wejście kobiece. 103
o co walczyd... Teraz dopiero ogarnia mnie zmęczenie, gasząc zbudzoną radośd jak płomyk świeczki. Wypowiadam do podsuniętego radiotelefonu parę zdawkowych uwag i zaczynam rozwijad linę, przygotowując się do zejścia." 10 sierpnia. Podchodząc do obozu III, spotykamy powyżej pierwszej poręczówki za częścią połogą grzędy schodzącą z góry grupę Brodacza. Gratuluję po kolei całej trójce i całując się na stoku o nachyleniu ponad 40 stopni z trudem utrzymuję równowagę. Wszyscy sprawiają wrażenie jakby skrępowanych tymi gratulacjami, jakby myśleli: „o co tyle hałasu, weszliśmy po prostu i tyle". Nie ukrywam przed nimi dłużej tragicznych wieści spod Broad Peak. Teraz wiedzą, dlaczego tak często słyszeli z bazy prośby o ostrożnośd. Po kilkunastu minutach schodzą dalej na dół. W obozie II spotykają się z dziewczynami i Saeedem. Wczesnym popołudniem docieramy do obozu III. Pogoda w dalszym ciągu dopisuje. Widoczne przez przełęcz między Gasherbrumem IV i Gasherbrumem V otoczenie lodowca Baltoro podświetlone jest promieniami zachodzącego słooca. Od dołu lodowca podpełzają jednak skłębione chmury. To śmieszne: tam w dole, jeśli ktoś idzie lodowcem, to idzie w chmurze — myślę. Tego dnia Reinhold z Peterem wchodzą na Gasherbrum I. Pakujemy na jutro sprzęt. Weźmiemy trzy liny, haki, karabinki, ławeczki (na trudności uskoku), dwa czekanomłotki (młotek wynieśliśmy wcześniej na przełęcz), radiotelefon, „dedmeny", szable śnieżne, trochę pętli, trochę jedzenia do gotowania, jedzenie szturmowe, menażki, jeszcze jedną maszynkę butanową, pianki, śpiwory, kurtki puchowe, spodnie puchowe i aparaty fotograficzne; minimalną apteczkę, jumary... Sporo tego będzie, na każdego przypadnie kilkanaście kilogramów. Bardzo niecierpliwie czekam na wieczorny kontakt z bazą. Przy tylu niewiadomych, których nie określę wcześniej niż jutro, chcę znad chociaż w przybliżeniu jutrzejszą pogodę. Dzisiaj trzeci dzieo jest prawie doskonała, a zwykle po trzech, czterech dniach dobrej — następowała zła, i na odwrót. Taką regularnośd zaobserwowaliśmy i my i inne ekspedycje na lodowcu Baltoro. Nasi koledzy spod Broad Peak nie zdążyli zakooczyd akcji w sprzyjającej pogodzie, huraganowy wiatr zastał ich schodzących ze szczytu, Zaczynam żałowad, że nie wyszliśmy z bazy 7 sierpnia, w ostatni dzieo niepogody; teraz może zabraknąd nam tego jednego dnia. Zbliża się godzina siedemnasta dwadzieścia. O tej porze podawano przez radio prognozę pogody na najbliższe dwadzieścia cztery godziny dla ekspedycji znajdujących się na terenie Karakorum i Nanga Parbat. Nie mieliśmy radia, uległo uszkodzeniu. By wysłuchad kolejnej prognozy, Marcin zazwyczaj biegł o tej porze do Austriaków.
Godzina osiemnasta. Z bazy odzywa się Leszek i przekazuje usłyszaną od Marcina prognozę pogody: — Do południa pogoda idealna, po południu mają byd jakieś takie zamiecie, to znaczy pogoda taka jak wczoraj przy ataku szczytowym chłopaków. Temperatura na poziomie obozu III minus 24 stopnie C, biwaki raczej zabronione, wiatr od 20 do 35 węzłów, trochę większy przy zamieciach ewentualnie..; — i
dodaje już własny komentarz: — tak że pogoda raczej dobra, nie przewiduje się jakiegoś generalnego załamania. Wczoraj pogoda była idealna, chłopcy ponod opalali się na szczycie ośmiotysięcznika bez koszul. Co będzie jutro? Czy będą zamiecie i wiatr, którego szybkośd (znowu ci Anglicy!) podano jak zwykle w węzłach; 35 węzłów to prędkośd wiatru około 65 kilometrów na godzinę. Wrocławiacy mieli 28 lipca wiatr o prędkości 40 węzłów. No i czwarty dzieo pogody, czy nie będzie ostatni w tym cyklu pogodowym. Wprawdzie wiadomo, że co będzie to będzie, że i tak postanowid cokolwiek można będzie dopiero jutro; zresztą może sama pogoda postanowi za nas. Długo rozmyślam na ten temat i nie mogę usnąd. Marysia, kiedy się jej w bazie skarżyłam na bezsennośd i na gonitwę myśli, której nie mogę zatrzymad, kazała po prostu zażywad środki nasenne. To objawy nerwicy — powiedziała. Nie chcę zażywad dzisiejszej nocy tabletek. Jutro wstajemy bardzo wcześnie, około trzeciej nad ranem, chcę byd przytomna i od razu czujna. Krzysztof śpi dzisiaj sam w „Turni" tak przywalonej śniegiem, że jest w niej miejsce tylko dla jednej osoby. Alison, Janusz i ja leżymy razem w „Whillans-box'ie". Janusz twierdzi, że mu jest wszystko jedno, w jakiej pozycji śpi. Chyba tak jest rzeczywiście, bo leży już dłuższy czas nieruchomo, ale ja nie mogę przecież cały czas leżed wyciągnięta jak struna z nosem przy chłodnej, bo za nią śnieg, ścianie namiotu, więc się wiercę, przewracam. W koocu budzi to protest moich sąsiadów zazwyczaj bardzo tolerancyjnych. Zrezygnowana zażywam w koocu tabletkę i zasypiam takim pół-snem. Rano — trudno to zresztą nazywad rankiem, jest godzina pół do czwartej — budzę się, ale daleko mi do przytomności. Zachowuję się jak lunatyk, prawie zasypiam z łyżką w ręce. Mimo zaspania zauważam rzecz zdumiewającą: Alison, która nienawidzi rannego wstawania i zazwyczaj po obudzeniu długo dochodzi do przytomności, pawie daje się przestawiad, doprowadzając tym innych do pasji, tym razem jest uosobieniem energii. Z namiotów wychodzimy kilkanaście minut po piątej. Podejście na przełęcz trwa tym razem o godzinę krócej niż za pierwszym razem, o pół do ósmej docieramy do pozostawionych na przełęczy rzeczy. Wysiłek podejścia rozbudził mnie zupełnie. Stawiamy namiot na śnieżnej rampie u stóp pięknej, oświetlonej wschodzącym
słoocem ściany Gasherbruma III. Skała ma kolor brunatno-poma-raoczowy i sprawia wrażenie ciepłej. Ale temperatura jest bardzo niska, po zdjęciu rękawiczek natychmiast straciłam czucie w palcach. Krzysztof zaczął się denerwowad, że jest późno. — Zadecyduj, którędy idziemy. Kuluar jest chyba łatwiejszy, ale boję się zejścia. Pójdę, gdzie zadecydujesz — powiedział do mnie szorstko. — Nie marnujmy tyle czasu. Przecież cały czas myślę tylko o tym — którędy. Żeby to można było znad przyszłośd i wiedzied, co będzie dzisiaj.
—
Janusz, a ty jak myślisz? — zapytałam gramolącego się z namiotu Janusza.
—
Ja jestem za granią — odpowiedział.
Dzisiaj raczej nie dojdziemy nią do szczytu, a jeśli pogoda się pogorszy, to drugi zespół jutro też nie dojdzie i szczytu nie zdobędziemy w ogóle. Kuluar wydaje się rzeczywiście łatwiejszy niż grao i jeżeli pójdziemy nim we czwórkę, to mamy szansę dotrzed dzisiaj do szczytu. Może zdążymy przed kolejnym cyklem niepogody. Dzisiaj jest już właśnie ten czwarty dzieo. Za duża stawka, by ryzykowad odkładanie ataku na jutro. Halina, która z dziewczynami i Saeedem jest już pewnie w drodze do obozu III, opowiadała się za atakiem mieszanym, kiedy byłyśmy na przełęczy dziesięd dni temu. Dziewczyny pójdą jutro na Gasherbrum II, jeśli pogoda pozwoli. Saeed może mied mi za złe pójście na Gasherbrum III w zespole nie tylko kobiecym, ale to jest problem do rozwiązania na później. — Pójdziesz Krzysiu kuluarem? We czwórkę — zwróciłam się specjalnie miękko do wyraźnie już złego, ostentacyjnie gotowego do ruszenia gdziekolwiek Krzysztofa. Klamka zapadła, od tego momentu przestałam przeżywad kierownicze rozterki i skupiłam się na samej akcji. Krzysztof ruszył do przodu jak zawodnik na starcie i zaczął brnąd śnieżną rampą prowadzącą do wylotu kuluaru. Za nim ruszył Janusz. Zostałyśmy z Alison jeszcze chwilę przy namiocie. Wyciągnęłam radiotelefon i zawiadomiłam bazę o naszej decyzji. Uporządkowałyśmy namiot i po godzinie dogoniłyśmy Janusza i Krzysztofa, których zatrzymały trudności. Krzysztof stał pod przewieszonym skalnym progiem kuluaru na stanowisku w tak stromym lodzie, że dochodząc do niego po wyrąbanych stopniach musiałam się wspinad. Janusz był już wyżej i powoli posuwał się w prawo w górę śnieżno-skalnym terenem umożliwiającym obejście progu z prawej strony. Po około 30 metrach założył stanowisko, stając na udeptanych w śniegu stopniach. Korzystając z liny, doszłam do niego zgrzytając nieprzyjemnie rakami o skałę, często obsuwając się ze śniegiem na niższe stopnie. Zerknęłam podejrzliwie na stanowiskowy hak i ruszyłam dalej.
Nie lubią stanowisk z jednym hakiem, więc po kilku metrach wbiłam następny wyżej. Po prawie 20 metrach dosyd łatwej wspinaczki należało zacząd trawers w lewo z powrotem do kulua-ru. Wyglądał bardzo nieprzyjemnie, na stromych płytach skalnych leżała cienka warstwa śniegu, płyty były niekorzystnie uwarstwione. Wbiłam jeszcze jeden hak, słaby zresztą. Postawi mnie na nogi, jeśli spadnę — pomyślałam. Byłam związana z Alison cienką liną zjazdową, która w tej sytuacji wydawała mi się szczególnie cienka. Ruszyłam ostrożnie i powoli w lewo w górę. Było mi gorąco z emocji, czas upływał niedostrzegalnie. Tuż przed dwunastą po zrobieniu ostatnich kilku ryzykownych kroków z ulgą dopadłam śniegu w kuluarze. Południe. Wywołałam bazę. Przerywanym głosem, bo jeszcze nie uspokoiłam oddechu, powiedziałam do radiotelefonu:
— No więc wszystko w porządku, nachylenie stoku znośne. Właśnie zawieszamy linę, która umożliwi nam zejście przez ten próg... z tą przewieszką, którą ominęliśmy... trawersami w prawo i w lewo... —
Tak, widzimy was z dołu. Jakie były trudności na tym trawersie, z tego pólka w lewo?
—
Słuchaj, właściwie normalny śnieżno-skalny teren...
—
Czy masz wysokościomierz i ile wskazuje?
—
Mój wysokościomierz jest chyba do kitu, bo raz wskazuje 7000...
—
Ile?
—
7150... nie bardzo chce mi się wierzyd... Przepraszam, 7715.
Jeszcze przez jakiś czas konferowaliśmy na temat dalszej drogi widocznej dosyd dobrze z obozu bazowego. W koocu schowałam radiotelefon do plecaka. — Można iśd — krzyknęłam na dół. — Zabierzcie ze sobą „dedmena", bo nie mam z czego założyd stanowiska, nie skaczcie na linie! —
Idzie Alison, weźmie ze sobą „dedmena" — usłyszałam z dołu.
Po dojściu Alison założyła stanowisko z tego „angielskiego wymysłu", do którego nie miałam w tych warunkach ani krzty zaufania. Śnieg był za stromy i za słabo związany, ale mówid źle o tej zakopanej w śniegu duralowej płytce znaczyłoby ranid uczucia Alison. W kuluarze rozwiązaliśmy się. Chłopcy zabrali liny do plecaków. Wydawało się, że następny odcinek podejścia będzie nietrudny. Ruszyliśmy do góry, torując z Krzysztofem i Januszem na zmianę, ale po około 100 metrach dalszą drogę zamknęła wielka skalna ściana. Od tego miejsca istniała możliwośd pójścia w prawo w górę stromym zachodem śnieżnym przetykanym skałkami, który podprowadzał kolejno do dwóch kuluarów wycho5 — Zdobycie Gashrerbruraów 109 dzących już na grao szczytową. Stromizna śniegu była już tutaj zawrotna, śnieg trzymał się skały nie wiadomo na jakiej zasadzie. Ten trawers kosztował nas najwięcej sił. Torowaliśmy drogę w śnieżnym puchu, trzeba było odgarniad rękami śnieg sprzed nosa, żmudnie udeptywad stopieo, który najczęściej nie wytrzymywał ciężaru ciała i torujący obsuwał się w śnieżnym puchu z powrotem. Wszystko tylko nie ten śnieg — myślałam, rozglądając się dookoła. Janusz doszedł właśnie prawie do połowy zachodu i stanął w słoocu tuż za granicą cienia. Krzysztof spróbował podejśd pod pierwszy kuluar. —
Tam powinno byd łatwo — stwierdził.
— Chyba jest trudniej, niż myślałem — usłyszałam po chwili. Ale kiedy zobaczyłam, że Krzysztof stoi opierając kooce raków o występ skalny, trzymając się rękami skały i że nie może zdecydowad się na
zrobienie następnego ruchu, wiedziałam już, że raczej tędy nie pójdziemy. Poszliśmy mozolnie dalej po śniegu. Teraz Alison ruszyła naprzód, potem znowu ją ktoś zmienił. \ Wejście do drugiego kuluaru okazało się bardzo niebezpieczne, tam już nie było żartów. Każdy krok trzeba było stawiad delikatnie, próbując, czy raki przebijające cienką warstwę śniegu utrzymają na skale. Nie można było pozwolid sobie na- żaden nieostrożny ruch. Każdy błąd spowodowałby konsekwencje ostateczne. Kilkaset metrów przyprószonych śniegiem skał pod nami jakby uginało się. Niebezpieczeostwo zmobilizowało mnie. Wyszłam na prowadzenie i szłam dalej jak maszyna, równo i dosyd szybko jak na tę wysokośd. Za szybko. Zatkało mnie kilkanaście metrów poniżej grani i odpoczywałam trzęsąc się z zimna. Po śladach doszli do mnie pozostali. Pierwszy ruszył dalej Janusz. Zauważyłam, że szedł związany z Alison. Zrozumiałam, że był jeszcze ciągle pod wrażeniem śmierci Ewy w Pamirze. Wszyscy wtedy schodzili nie związani i kiedy Ewa się potknęła, nic już nie mogło jej zatrzymad. Kiedy doszłam do grani, Janusz umocowywał właśnie koniec liny zjazdowej do haka wbitego pod szczytem skalnej turniczki. Musieliśmy ją minąd, by dojśd do przełączki przed ostatnimi na szczęście już śnieżnymi wzniesieniami. Za pomocą założonej liny przetrawersowaliśmy zbocza turniczki w lewo i na przełączce stanęliśmy naprzeciw zachodzącego już słooca, które grzało. Wiatr jakby trochę ucichł. Szczyt powinien byd kilkanaście metrów wyżej — pomyślałam. Grao od zachodu spadała na stronę chioską stromym śnieżnym zboczem. Śnieg był twardy, tylko jego kilkucentymetrowa warstwa rozmiękła w słoocu przylepiała się do raków. Kiedy idąc zachodnimi zboczami, doszliśmy do przełączki rozdzielającej dwa śnieżne wzniesienia, zwróciłam się do Janusza: —
Zaczekaj, pójdę zobaczyd, który jest wyższy.
Ten dalszy sprawiał wrażenie najwyższego punktu grani. 110 Nie czułam zmęczenia, przepełniała mnie radośd, czułam niezwykłą w porównaniu z ostatnimi godzinami lekkośd. Nogi stawiałam byle jak, nie zważałam na to, że raki ślizgają mi się w rozmiękłym śniegu i że mogę po prostu spaśd na dół. Dopiero kiedy pośliznęłam się mocniej, oprzytomniałam. Ostrożnie weszłam na ostatnie śnieżne wzniesienie uważając, by nie stanąd na nawisie. Byłam chyba na szczycie. Z drugiej strony grani wionął dojmujący chłód. W dole, ponad 2500 metrów niżej była baza i ludzie przy lunecie. Może mnie widzą — przemknęła mi przez głowę myśl. Kiedy obejrzałam się wstecz, pierwsze wzniesienie wydało mi się jednak wyższe. Wróciłam na przełączkę, na której stali już wszyscy. Od szczytu wzniesienia dzieliły nas dosłownie metry. Krzysztof ruszył przodem. —
Zaczekaj,- — krzyknął Janusz — niech dziewczyny wejdą pierwsze.
Krzysztof jakby nie usłyszał, szedł dalej równym krokiem, jak w lunatycznym śnie. —
Krzysztof, zaczekaj!
—
Dobra, oczywiście — powiedział jakby nie całkiem przytomnie.
Wreszcie na szczycie. Nie jestem w stanie niczego sobie uświadomid, niczego odczud w tym momencie. Wiem tylko, że nie trzeba już iśd wyżej. Z tego miejsca tamto wzniesienie znowu wydaje mi się wyższe. A niech tam, to właściwie wszystko jedno, które jest wyższe naprawdę. Wyciągnęłam radiotelefon i zgłosiłam się do bazy. Usłyszałam w odpowiedzi: —
Tu baza, słyszymy was i zarazem widzimy na wierzchołku... Jak się czujecie?
— Czujemy się dobrze, dopiero dotarliśmy, najbardziej nam dokuczał śnieg... Myślałam, że po prostu już nie dojdziemy przez ten śnieg... Na szczęście jesteśmy... Niedługo posiedzimy, bo jest późno. Schodzimy naszymi śladami... — Dobra, przede wszystkim... gratulacje i naprawdę... Rzeczywiście krótko siedźcie, poróbcie tylko mnóstwo zdjęd i... bardzo szybko schodźcie i bardzo uważnie, jest jednak dosyd późno, a tam jest stromo i niebezpiecznie... O godzinie osiemnastej włączyła się Halina z obozu III: — A więc Wanda, gratulacje od nas wszystkich... również od Saeeda. Przykro mi tylko, że nie mogę ci złożyd gratulacji za czysto kobiece wejście... My idziemy jutro na Gasherbrum II, tak? Potwierdzam jeszcze tylko wyjście jej zespołu na Gasherbrum II i chcę kooczyd rozmowę, kiedy włącza się Łapa. Mówię mu, że zimno, że trochę tchu brakuje, ale on troszczy się przede wszystkim o nasze nogi, mamy na nie uważad. Wreszcie kooczymy łącznośd. Chmury zaczęły się podnosid i wpełzły na przełęcz mię111 dzy Gasherbrumem II i Gasherbrumem III. Zrobiło się bardzo zimno, ponieważ słooce prawie już zaszło. Przywiązuję do czekana flagę pakistaoską i polską, Alison dowiązuje jeszcze żółtą chorągiewkę jej rodzinnej Kornwalii, fotografujemy się z tym czekanem wszyscy. Trzeba schodzid, zaraz zrobi się ciemno — myślę, ale nikt nie daje hasła do schodzenia. Mimo że tyle jeszcze niepewnego przed nami: nasze zejście na dół, jutrzejszy atak na Gasherbrum II, to odczuwam ogromną, rozluźniającą wielomiesięczne napięcie radośd, że ten szczyt został zdobyty. Nie wątpiłam albo raczej nie chciałam wątpid w to w kraju, kiedy przedstawiałam cele wyprawy, ale moja pewnośd wypływała z żarliwej chęci, aby tak się stało, ba, z wiary, którą zarażałam wszystkich, że tak się stad musi. Nie rozmawiamy ze śobą. Wykonujemy proste czynności. Każdy tam o czymś myśli, ale czujemy nawzajem swoją obecnośd i to, jak bardzo staliśmy się związani przeżyciami dzisiejszego dnia. Chod pewnie nieraz w przyszłości pokłócimy się i będziemy mied coś sobie za złe, chod poznaliśmy siebie przecież dokładnie, od złych stron również, to nie przekreślimy tego dnia, nie uda nam się go wymazad z pamięci. Zresztą nie będziemy nawet chcieli tego zróbid, w miarę upływu czasu będziemy coraz chętniej wracad do tych wspomnieo z żarliwym pragnieniem ocalenia czegoś bardzo ładnego — przyjaźni.
Zejście nie było przyjemne, do namiotu pozostawionego u stóp kuluaru dotarliśmy późną nocą. W czasie schodzenia zasypiałam prawie na stojąco, walka ze śniegiem nie pozostała bez echa i ciało ważyło jakby setki kilogramów. Na ostatniej rampie śnieżnej podprowadzającej wielkim łukiem pod namiot schodziłam już jak zepsuty automat. Żeby się tylko nie potknąd — myślałam. Jeśli potknę się i obsunę poniżej rampy na równię przełęczy, to nie wstanę już, tylko zasnę. Spaó... spad... marzę o chwili, kiedy wyciągnę się w śpiworze. Kto to mówił, że na wysokości się źle sypia. No, w koocu... W namiocie położyliśmy się we czwórkę w poprzek. Janusz, Krzysztof i ja zasnęliśmy prawie natychmiast, tylko Alison się złościła: — Tak nie można, musimy coś wypid, zjeśd, trzeba się zregenerowad. Wierciła się przy menażkach, chyba w koocu coś ugotowała, ale nie jestem tego pewna. Zasnęłam. POWYŻEJ 8000 METRÓW Krystyna Palmowska Tak już jest, że chociaż na sukces grupy, która ostatecznie staje na szczycie, składa się praca i poświęcenie całego zespołu, w pamięci ludzkiej zostają przeważnie tylko zwycięzcy. Reszta pozostaje ukryta w cieniu, postacie bez twarzy. Byłam jedną z nich.
W dzieo po zespole Wandy wyrusza z bazy nasza czwórka: Halina — kierownik grupy, Anka Okopioską, Saeed i ja. Gdy gramolę się z namiotu w ponurą ciemnośd nocy, budzą się moje współlokatorki: Ala Bednarz i Anka Czerwioska, moja stała partnerka z górskich wspinaczek. Dziewczyny życzą mi wejścia na szczyt. Ba, czy znajdę się w kobiecym zespole, który według planu taktycznego Wandy ma zaatakowad ostatecznie Gasherbrum III? Jest to nasza ostatnia szansa zdobycia tego szczytu, na następny atak nie starczy już ani czasu ani sił. W bazie pełna mobilizacja; zostają tylko ranni, chorzy no i oczywiście filmowcy, czyli Towarzystwo Bazowe * w pełnym składzie. Opiekę nad unieruchomioną Anką przekazuję Ali i Marysi Mitkiewicz, która właśnie dokonała operacji i gipsowania chorego kolana Anki. Zapewne zapisała się tym w historii medycyny wypraw himalajskich (a przynajmniej wypraw kobiecych). Marysia ma wręcz anielską cierpliwośd dla swoich pacjentów, nie wszystkim bowiem starcza hartu ducha, aby znosid swój los równie dzielnie jak moja partnerka. Tak więc prezes, nieoceniony Marcin Zachariasiewicz, musi się nieźle napracowad, aby wywiązad się ze swoich licznych i odpowiedzialnych obowiązków; należy do nich również troska o morale członków Towarzystwa. Sporo osób przekroczyło już staż pobytu w bazie, uprawniający do tytułu członka honorowego, jednak absolutny rekord długości przebywania w bazie należy do filmowców. Tylko Zającowi * lub raczej International Base Camp Company, była to już bowiem organizacja międzynarodowa. 113
udało się zrealizowad dłuższy wypad z bazy. Towarzyszył wtedy Ance Okopioskiej w poszukiwaniach dentysty — lekarza wyprawy szwajcarskiej, który miał się znajdowad w pobliżu Concordii, miejsca oddalonego o dwa dni marszu od naszej bazy. Udało się: ząb, przyczyna całego zła, został wyrwany. Czy jednak Ance, karmionej środkami przeciwbólowymi niemal przez trzy tygodnie, wystarczy sił do wejścia na szczyt? Leszek Cichy, powłócząc odmrożoną nogą, schodzi do namiotu kuchennego, aby przygotowad nam śniadanie. Na nasze pożegnanie otwiera ostatnią puszkę z keksem, ale o drugiej w nocy każdy posiłek jest czystym marnotrawstwem jedzenia; z niechęcią wspominam potem ten keks w czasie całej drogi przez lodowiec. Śnieg jest twardy, porowaty, wierzchnia warstwa zmarznięta po ostatnim okresie pogody, więc nie widad żadnych śladów z wyjątkiem chorągiewek ustawionych zbyt rzadko. Gdzieś w połowie gubimy się trochę w tym labiryncie seraków. Mimo to tempo jest nie najgorsze. Pokonujemy charakterystyczną ściankę lodową, ubezpieczoną poręczówką. Tędy prowadzi obejście ogromnej szczeliny, przez którą początkowo wiodła droga przez lodowiec. Do tej szczeliny wpadłam jeszcze na początku naszej górskiej działalności. Następnego dnia po tym wypadku wraz z Anką Czerwioską poszłyśmy znaleźd bezpieczniejsze obejście tego fragmentu drogi, sama wtedy zakładałam tę poręczówkę. Teraz, po dwu miesiącach szczelina jest tak szeroka, że nie można byłoby jej w ogóle przeskoczyd. Na całym zresztą odcinku między dolnym pasem seraków i plateau konfiguracja terenu zmienia się bardzo szybko, czasem po kilku dniach trudno jest go rozpoznad. Wiążemy się. Stało się już regułą, że moim partnerem linowym jest Saeed. Ten dwudziestotrzyletni chłopak zyskał sympatię wszystkich, zgadzając się byd zwykłym uczestnikiem wyprawy i odsuwając na dalszy plan przywileje, ale także i obowiązki oficera łącznikowego. Był z nami, aby dopilnowad właściwej realizacji celów wyprawy zaakceptowanych uprzednio przez jego władze. Jednak naszej kierowniczce dośd łatwo udało się skłonid go do coraz to nowych ustępstw, które okazały się w istocie przekroczeniem jego kompetencji. Pierwszym z nich było pozwolenie na zdobywanie Gasherbruma II przez mężczyzn. Teraz zgodził się na zaatakowanie Gasherbruma II przez kobiety pod warunkiem, że on sam weźmie udział w tym ataku. (W przypadku sukcesu byłoby to pierwsze wejście Pakistaoczyka na ośmiotysięcznik.) W gorących dyskusjach, jakie toczyły się w bazie na temat celowości wyjścia z nami Saeeda, byłam za tym, żeby szedł. Faktem jest, że stanowił raczej obdiążenie naszego zespołu — bez większego doświadczenia wspinaczkowego i bez aklimatyzacji, dodatkowo osłabiony ciągłymi niedomaganiami żołądkowymi. Uważałam jednak, że szansa pierwszego wejścia Polki na ośmiotysięcznik jest 114 warta podjęcia ryzyka zabrania ze sobą tak młodego i niedoświadczonego wspinacza. Poza tym był jeszcze zespół Janusza i Pomurnika, który miał stanowid ubezpieczenie dla kobiecego ataku na Gasherbrum III i miał sprowadzid Saeeda na dół w przypadku jego niedyspozycji. Tak wtedy myślałam, chociaż wszystko potoczyło się zupełnie inaczej.
Do obozu I dochodzimy rano, słooce praży nieznośnie, w namiocie nie można spad, duszno nie do wytrzymania. Halina i Anka chytrze lokują się pod szkieletem „Turni II", na którym rozłożyły śpiwory. Chronione w ten sposób od słooca, oddychają świeżym powietrzem i szybko zasypiają. Budzi je dopiero zachód słooca. Sytuacja zmienia się wtedy kraocowo, natychmiast robi się piekielnie zimno. Następnego dnia najwcześniej wychodzi Halina, ale już na poręczówkach śnieżnego „konia" pierwsza jest Anka. Najwidoczniej cała historia z zębem nie była w stanie jej zaszkodzid. Mknie jak mały motorek, jest po prostu o klasę lepsza od nas wszystkich. Zastanawiam się, czy to wpływ aklimatyzacji — zaledwie przed kilkoma miesiącami osiągnęła na Lhotse wysokośd 7000 metrów — czy jakieś szczególne predyspozycje do przebywania na wysokości. Tak czy inaczej w obozie II jest o jakąś godzinę wcześniej ode mnie i chyba o dwie-trzy od Haliny. Zbliżając się do obozu widzimy schodzących z góry po poręczówkach chłopców, którzy poprzedniego dnia stanęli na Gas-herbrumie II. Wychodzimy z Anką naprzeciw — z tradycyjnymi kubkami kompotu, którymi zwykle przyjmowało się zwycięzców. Wiedzą już od Wandy o tragedii wrocławiaków. Andrzej Łapioski szczególnie mocno przeżywa śmierd Andrzeja Sikorskiego, który był jego bliskim przyjacielem. Opowiadają o drodze na szczyt. Twierdzą, że zdobycie Gasherbruma II było dla nich łatwiejsze niż turystyczne wejście na Rysy(!). Dla nas, a raczej dla całego kobiecego zespołu cel jest jeszcze przed nami. W wieczornej rozmowie radiotelefonicznej Wanda znajdująca się w obozie III ustala z Haliną listę rzeczy, które powinny byd przez nas wyniesione do góry. Wanda potwierdza, że wszystko ma byd zgodne z dotychczasowym planem. Nie jest jeszcze zdecydowana, jaką drogą ma pójśd jutrzejszy atak na Gasherbrum III, ale skłonna jest raczej wybrad kuluar; uważa, że panujące obecnie doskonałe warunki śnieżne przemawiają za taką alternatywą. Halina natomiast sądzi, że kuluar jest zbyt ryzykowny. Tak więc rozstrzygnięcie przyniesie jutro. Dyskusję kooczy Wanda. — Jeszcze raz tylko przypominam, cośmy przedtem ustaliły, że jeżeli szczyt jest zdobyty, to wy atakujcie „dwójkę", jeżeli nie jest zdobyty, to podchodzicie wcześnie rano pod obóz IV i stąd utworzy się nowy zespół, prawdopodobnie bez trzech osób z tego 115 zespołu, który walczył poprzedniego dnia. Tak dla przypomnienia. — Wandziu, ja jeszcze nie mam sklerozy — odpowiada na to Halina i łączymy się z bazą, aby wysłuchad prognozy pogody. Leszek Cichy przekazuje nam optymistyczną wiadomośd, że pogoda ma byd bez zmian. Pada jeszcze sakramentalne pytanie: co słychad, w bazie? — Tu w bazie wszystko w porządku. Wszyscy czekamy z niecierpliwością na dzieo jutrzejszy, ewentualnie pojutrzejszy. Towarzystwo życzy łatwego śnieżnego kuluaru aż na sam szczyt. No i cóż, ciapaty sobie pieczemy, codziennie mamy szyneczkę lub polędwiczkę, tak że życie w bazie jest piękne...
I przez chwilę staje nam przed oczami obraz życia w bazie. Rano budzi nas wołanie Gulama, naszego kucharza, który już zupełnie nieźle posługuje się świeżo nabytym zasobem polskich słów. I do śniadaniowego rytuału weszło, że na Saeeda: „dzieo dobry pani doktór" Marysia odpowiada z niezmiennym uśmiechem „dzieo dobry panie kapitanie". Następnie z pogodą wdaje się w wyjaśnienia zaobserwowanych u poszczególnych osobników nieprawidłowości funkcjonowania układu trawiennego i wydal-niczego. W ciągu dnia Marcin rozwija działalnośd, okropnie zachrypniętym głosem przekazując członkom Towarzystwa najświeższe wiadomości z ostatnich kontaktów radiotelefonicznych i ożywiając w ten sposób nawet najbardziej ospałych. Wreszcie wieczorem, po zakooczeniu akcji w górnych obozach można kolejny raz posłuchad w naszej „świetlicy" nagrao muzyki, zgromadzonych z najprzeróżniejszych źródeł w Warszawie. I znów znajome poręczówki w pierwszej części podejścia do obozu III. „Zaliczam" je już czwarty raz, pocieszam się tylko, że w coraz lepszym stylu. Pierwszy raz szłam tędy z obiema Ankami i Wandą, w dzieo po założeniu obozu III. Podobnie jak moja partnerka, Anka Czerwioska, pobiłam wtedy swój dotychczasowy alpejski rekord wysokości o prawie 4000 metrów. Byłam z tego niesłychanie dumna — po zejściu oczywiście, bo przedtem byłam zbyt zmęczona, aby odczuwad cokolwiek. Wydawało mi się to szczytem marzeo i nie myślałam, że będę miała szanse sięgnąd po więcej. Jak wtedy, pogoda jest piękna. Okres pogody trwa nietypowo długo, czy starczy go także i dla nas? Koniec poręczówek jest zawsze miejscem dłuższego odpoczynku. Roztacza się stąd wspaniały widok na otaczające góry, całe morze szczytów, a na pierwszym planie gniazdo Gasherbrumów zamykające lodowiec, którym prowadzi nasza trasa. Doskonale widoczna jest stąd ściana Gasherbruma I, którą wiedzie droga Messnera i Habelera. Wydaje mi się, że widzę cienką nitkę śladów, ale gubi się ona stosunkowo nisko. Dopiero dwa dni później dowiemy się, że udało im się już wejśd na szczyt. Anka Okopioską zaniepokojona jest brakiem raków, które zo116 stawiła zatknięte na traserze, kiedy była tu ostatnim razem Dotąd nie są one specjalnie potrzebne, ale wyżej trudno się bez nich obejśd, a do ataku szczytowego są wręcz niezbędne. Kopiemy więc czekanami w śniegu, przeszukujemy cały teren w pobliżu trasera, niestety bez rezultatu. Pozostaje tylko nadzieja, że ktoś z poprzedniej czwórki zabrał je do obozu III. Tak zwana częśd połoga, którą wiedzie dalsza droga, zawsze daje się najbardziej we znaki. Wysokośd ponad 7000 metrów, najwyższy punkt osiągnięty do tej pory przez Marysię i Saeeda. Przed dwoma tygodniami byliśmy tutaj razem w piątkę, jednak z powodu fatalnych warunków śnieżnych i atmosferycznych zawróciliśmy. Nasz oficer dostał wtedy nieźle w kośd, następnego dnia musiał zejśd na dół, sprowadzony przez Marysię, podczas gdy nam udało się — głównie dzięki Łapie — założyd poręczówki na nie ubezpieczonym dotąd odcinku drogi do „trójki". Na szczęście tym razem warunki są świetne i wszyscy czujemy się znakomicie — do momentu, kiedy wychodzimy na ostatni odcinek prowadzący do upragnionego „pudła" Whillans'a w obozie III.
Tu bowiem stajemy zaskoczeni. W kuluarze szczytowej ściany Gasherbruma III widzimy wyraźnie cztery poruszające się plamki. Są jeszcze stosunkowo nisko, ale szybko zdobywają wysokośd. A więc jednak Wanda zdecydowała się na atak w składzie mieszanym, zrezygnowała nagle z kobiecego wejścia na Gasherbrum III, które było głównym celem wyprawy. Zrezygnowała z idei, której sama była dotychczas najgorętszym zwolennikiem i w którą nam kazała wierzyd. Co skłoniło ją do zmiany planów, obawa przed załamaniem pogody, zwątpienie w sukces kobiecego ataku, czy jeszcze inne względy? Przeżywamy ogromny zawód. Rozumiemy, że w sytuacji, kiedy była to ostatnia szansa sukcesu, należało uniknąd wszelkiego ryzyka. Dlaczego więc, gdy możliwośd ataku mieszanego była dyskutowana w bazie, Wanda stanowczo ją odrzuciła, zapewniając nas wszystkich, że w grę wchodzi tylko atak kobiecy, dlaczego jeszcze wczoraj w wieczornej rozmowie przez radiotelefon twierdziła, że „wszystko jest tak, jak było uzgodnione"? Nasz oficer przeżywa to równie mocno, gdyż jest to złamanie umowy zawartej między nim i Wandą, według której pozwolenie na zdobycie Gasherbruma III miały tylko kobiety. Wieczorem, gdy Gasherbrum III zostanie pokonany — po raz pierwszy — przez Polaków, Halina rozmawia z Wandą, stojącą na szczycie. Rozmowa jest krótka. — Gratulacje od nas wszystkich, no i w takim razie jest sprawa do uzgodnienia, jutro startujemy we czwórkę na Gasherbrum I+t- Zgoda? —
O kay. Myślę, że jakby się to udało, to byłoby genialnie.
117 — Może się uda, a może nie. Przykro mi, że nie mogę ci złożyd gratulacji za czysto kobiece wejście. Aha, gratulacje również od Saeeda. W takim razie my jutro startujemy, na noc wracamy do „trójki" i schodzimy potem w dół. —
O kay, Halinka. Ja tutaj porozmawiam jeszcze z bazą.
—
Cześd.
Największy problem stanowią teraz raki Anki, których nie ma w „trójce". Chłopcy z bazy, z którymi dzielimy się wszystkimi zmartwieniami, pocieszają, że wejście bez raków powinno byd możliwe, w trudniejszych miejscach po prostu Anka pójdzie ze sztywną asekuracją. „Klimek" bazowy jest teraz stale na nasłuchu, dobra jest ta świadomośd. Zdajemy sobie sprawę z ogromnej szansy, która przed nami stoi: pierwsze Polki na ośmiotysięczniku. Prognoza pogody nie jest tym razem najlepsza, przewidywane są opady śniegu. Kładąc się myślimy tylko, aby schodzącej już z Gasherbruma III czwórce udało się dotrzed przed nocą do namiotu rozbitego pod kuluarem. Dzieo ataku. Więc wyruszamy — we czwórkę. Nasza droga wiedzie długim, ukośnym trawersem biegnącym u podstawy kopuły szczytowej Gasherbruma II, tak zwanym trawersem Moraveca. Śnieg jest początkowo miękki, idziemy po śladach zostawionych przez trójkę chłopców, którzy byli tu dwa dni
wcześniej. Po fatalnej nocy (bezustanny kaszel Saeeda nie pozwolił zasnąd mnie i Ance) czuję się wyraźnie słabiej, wysokośd daje się we znaki. Halina dodaje mi otuchy, po pewnym czasie odzyskuję siły i łapię rytm. Stopniowo zbocze staje się coraz bardziej strome, buty ślizgają się na zlodowaciałej powierzchni. Anka jest jak zwykle w przodzie, ale bez raków porusza się bardzo niepewnie, musi podrąbywad stopnie. Pogoda zaczyna się psud, sypie drobny śnieg. Nagle Saeed przeżywa kryzys. Kiedy pomagam mu w przymocowaniu raków, widzę że jest niedobrze, idziemy jednak jeszcze przez pewien czas. Po chwili niespodziewanie oświadcza, że nie może iśd dalej. Próbuję go namówid, żeby doszedł do grani, która wydaje się byd już blisko, twierdzi jednak, że nie ma sił. Stało się to, co było do przewidzenia i o czym zapomniałam w napiętej atmosferze ostatniej doby. Gonię Halinę. Krótka narada, rozmowa z bazą. Czy można byłoby zaryzykowad samotny powrót Saeeda do obozu? Dowiadujemy się, że czwórka z Gasherbruma III jest w drodze do obozu III, ale my nie możemy czekad, jest już późno. Zresztą zdajemy sobie sprawę, jak bardzo są zmęczeni i że ich pomoc jest raczej problematyczna. Nie ma rady, ktoś musi zejśd. Więc — z rozpaczą — rezygnuję, ponieważ... moim koleżankom byłoby jeszcze trudniej podjąd taką decyzję. Jestem w koocu debiutantką na tej wyprawie w góry najwyższe, Halina i Anka mają nieporównywalnie większe doświadczenie w tego typu górach. 118 Moje raki oddaję Ance. Halina schodzi ze mną do miejsca, gdzie zakładaliśmy raki. Anka nie może już po nie wrócid, schodzid w tym terenie jest trudniej niż wchodzid. Później, już po powrocie, przy różnych okazjach niejednokrotnie wracam do tej decyzji: czy musiałam wrócid? Prawdopodobnie Saeed mógłby zejśd sam, chociaż wracając z nim widziałam, że był zupełnie wyczerpany i sądzę, że nie można było podjąd takiego ryzyka.- Była jednak dodatkowo sprawa tych nieszczęsnych raków, bez których wejście na szczyt byłoby praktycznie niemożliwe; z nas dwu Anka była po prostu lepsza. Tego dnia Halina i Anka stanęły na szczycie Gasherbruma II — jako pierwszy w ogóle zespół kobiecy i jako pierwsze europejki na ośmiotysięczniku. Razem z Wandą czekam na nie w obozie III. Nie jestem zdaje się zbyt rozmowną towarzyszką. Przytłacza mnie świadomośd własnej porażki tak nieoczekiwanej, chociaż przecież — logicznie rozumując — tak łatwej do przewidzenia. No tak, „są jeszcze inne Annapurny...", tylko nic nie zwróci mi tej, którą właśnie utraciłam. Słucham Wandy, która cieszy się zdobyciem Gasherbruma III — sukcesem wyprawy i niewątpliwie jej własnym i prawie pewnym sukcesem naszych koleżanek, walczących teraz 0 zdobycie szczytu. Słucham i jak z oddali dociera do mnie myśl, że ona nie rozumie uczud naszej grupy, naszego rozgoryczenia
1 świadomości, że zostałyśmy w jakiś sposób oszukane. Jedno jest pewne: Wanda ostatecznie zwątpiła w możliwośd wyłącznie kobiecego wejścia na Gasherbrum III. Zbyt poważnie traktowałyśmy jej poprzednie deklaracje. Pamiętna dyskusja w bazie była tylko sondażem opinii. W decydującym momencie odrzuciła wszelkie skrupuły tak, jak odrzuca się coś zupełnie nieprzydatnego, by sięgnąd po to, czego się pragnie. A przecież musiała dopuszczad wcześniej możliwośd ataku w składzie mieszanym. Cały plan na to wskazuje, wszystkie okoliczności: udział zespołu męskiego w pierwszym ataku na Gasherbrum III w zestawieniu z ambicją Janusza i Krzysztofa, stworzenie alternatywy działania dla naszej grupy... A teraz wracamy na szczyt. Około szesnastej zgłasza się Halina. —
Halo baza, tu Anka i Halina, czy nas słyszycie? Odbiór.
W bazie szał. Ogłuszające hurra!!!, a potem z radiotelefonu płynie fragment hymnu śpiewanego przez Joan Baez „We shall oyercome". Takiego przyjęcia nie miał nawet zespół męski, który pierwszy odniósł sukces zdobywając Gasherbrum II nową drogą. Mówi Halina: — No więc jesteśmy na tym piku, tylko wieje jak cholera. Zaraz schodzimy na dół. Od przełęczy podchodziłyśmy trzy go-
dżiny. Aniśmy się obejrzały, żeśmy weszły, a już schodzimy! — kooczy jakby zaskoczona. —
Cholerne, cholerne gratulacje — składa Leszek.
— Halinko, powiedz, co ci zrobid? — woła Ala, proponuje pączki (niestety, nie zachowały się do naszego powrotu). Odbiór jest nie najlepszy, na szczycie wieje silny wiatr, dziewczyny marzną, trzeba kooczyd rozmowę. Zając dociska się wreszcie do bazowego „Klimka", ma coś ważnego do powiedzenia Ance. —
Ja mam tylko taką prośbę. Tam w lewej kieszeni koszuli jest myszka. Nie zgub jej.
Anka nie zrozumiała, więc Andrzej musi powtórzyd jeszcze raz. Brzmi to wzruszająco i śmiesznie zarazem. Jeszcze tylko: —
Uważajcie teraz w czasie zejścia! — to Leszek.
—
Schodźcie na dół jak najszybciej, tylko ostrożnie, błagam, ostrożnie! — to głos Zająca.
Dziewczyny są wzruszone, dziękują za wszystko i obiecują zgłosid się zaraz po zejściu do obozu III. Czekamy na nie w namiocie. Wanda przygotowuje picie. Wreszcie są.
Opowiada Anka Okopioską: „Od miejsca, w którym rozstałyśmy się (wysokośd około 7600 metrów), droga do grani zajęła nam jeszcze dwie godziny. Przed samą granią trawers stawał się bardzo stromy i wchodziło się w śnieżny żlebik między skałkami. Żlebik wyprowadzał do rynny przypominającej łukowaty tor bobslejowy, potem jeszcze 100— 150 metrów łagodnego terenu do siodła w grani i dopiero stamtąd widad było chioską stronę Gasherbruma II. Tam odpoczęłyśmy i o trzynastej ruszyłyśmy dalej. Za siodłem była śnieżna ściana o nachyleniu około 30 stopni. Siady chłopców były już trochę przysypane, ale można było z nich korzystad. Śnieg był dobry, przeważnie zapadałyśmy się do kostek, w każdym razie w rakach można było iśd bez liny. Związałyśmy się dopiero przed samym szczytem, dokładnie przed ostrą graoką śnieżno-lodową, "takim jakby „koniem". Wyszłam na tę graokę, usiadłam na niej okrakiem i zrobiło mi się potwornie zimno. Jak dotąd, do 8000 metrów szłam w koszuli flanelowej, dopiero tutaj powiał lodowaty wiatr zza grani i właśnie siedząc tak na niej zaczęłam wkładad sweter i kurtkę puchową. Halinka miała stanowisko pod „koniem", a ja szłam po jego przeciwnej stronie, tak że asekuracja była znakomita. A grao była ostra, bardzo eksponowana na obie strony i w bardziej stromych miejscach było rzeczywiście nieprzyjemnie. Przed samym szczytem skooczyła się lina. Założyłam stanowisko. Do góry poszła Halina, po 20 metrach wylazła na szczyt, ściągnęła mnie. Nawet nie czułyśmy się takie zmęczone. Zresztą na dół szło się 120 nam bardzo dobrze, zeszłyśmy w dwie godziny, chłopcy w dwie i pół godziny. Sam szczyt Gasherbruma II jest bardzo dziwny. W koocowym odcinku drogi wychodzi się na szeroką grao śnieżną. Najwyższym punktem są zwietrzałe i rozsypujące się skałki wapienne, gdzie zrobiłyśmy kilka zdjęd, ale obok właściwego wierzchołka jest tam jeszcze spora kopa śnieżna. Właśnie za nią odnalazłyśmy dośd zaciszny dołek, a w nim pozostawioną przez chłopców paczkę herbatników — nie mogłam jednak zjeśd ani jednego. Połączyłyśmy się przez radiotelefon z bazą. I właściwie dopiero ta rozmowa i ogromna radośd zgromadzonych w bazie koleżanek i kolegów pozwoliła nam odczud smak zwycięstwa i uświadomiła rozmiar sukcesu. Bo przedtem nie łączyłyśmy się. Jeszcze przed samym „koniem" miałam wielką ochotę dowiedzied się przez radiotelefon, jak daleko jesteśmy od szczytu (okazało się potem, że podobną ochotę miała też Halinka). W koocu nie wiedziałam przecież, że znajdę się na tej drodze, słyszałam o niej tylko trochę opowiadao chłopców. A jednak byłoby dobrze wiedzied, że to już był prawie szczyt." Potem zostaje już tylko zejście. Następnego dnia docieramy do obozu I. Dopiero tutaj widad, jak bardzo zmęczone są Anka i Halina i jaki olbrzymi wysiłek musiały włożyd w ten ostatni atak na szczyt. Ance puchnie twarz, przy jej drobnej buzi i charakterystycznej wschodniej urodzie wygląda to bardzo zabawnie. Jak twierdzi Marysia — to reakcja
na odwodnienie polegająca na zatrzymaniu wody w organizmie. Natomiast z Haliny została mniej więcej połowa i... cięty język, którym ma zwyczaj przedstawiad swoją zawsze rzeczową ocenę sytuacji. Powrót do bazy. Pogoda psuje się. Śnieg bardzo miękki, a droga znaczona jest dużymi dziurami — to ślady po grupie Onyszka. Chłopcy wyszli wczoraj dopiero o szesnastej po południu, gdy warunki na plateau są najgorsze. Zapłacili za to biwakiem w dolnych serakach, już niedaleko od bazy. Drogę do obozu I będę musiała przebyd jeszcze raz — z Alison, Pomurnikiem i Brodaczem, aby znieśd resztę cennego sprzętu, który tu został. Teraz odczuwam tylko ulgę i radośd z zakooczenia tej wyprawy, która trwała zbyt długo, żal, że nie dane mi było osiągnąd więcej. Nie tak sobie wyobrażałam atmosferę towarzyszącą akcji zdobywania wielkiego szczytu. Nie tak sobie wyobrażałam tę wyprawę, której ostateczny sukces był jakby dziełem Przypadku. Koledzy wychodzą z bazy na nasze powitanie. Szybko wymykam się z „szalejącego tłumu", aby ukryd te moje nieodpowiednie do chwili uczucia. 121 WYPRAWA NIE KOOCZY SIĘ W GÓRACH Wanda Rutkiewicz Rankiem 12 sierpnia, następnego dnia po wejściu na Gasherbrum III, Alison, Janusz, Krzysztof i ja zaczęliśmy schodzid z biwaku na przełęczy do obozu III. Kiedy tam dotarliśmy, nikogo już w nim nie było. Halina, Anka, Krystyna i Saeed wyruszyli we wczesnych godzinach rannych na swój szczyt, śladami wyprawy austriackiej i naszego zespołu sprzed kilku dni. Połączyłam się z bazą. Andrzej Łapioski poinformował mnie od razu o wydarzeniach w czasie podejścia dziewczyn, o rezygnacji Saeeda i o tym, że do obozu III odprowadza go Krystyna. Zdecydowałam więc, że od obozu III Saeeda, którego na wszelki wypadek należało sprowadzid jak najszybciej do niższych obozów, zabiorą ze sobą Alison, Janusz i Krzysztof. Ja natomiast pozostanę z Krystyną w obozie III, aby ubezpieczad nasze koleżanki idące dalej do szczytu. Czekała mnie tym samym trzecia z kolei noc na wysokości 7500 metrów, ale czułam się dobrze. Czas oczekiwania na Halinę i Ankę wlókł się powoli. Mimo niepewnych prognoz pogoda była słoneczna i tylko zimny wiatr był bardzo przykry. Dobra widocznośd niwelowała różnicę wysokości, jaka dzieliła nas od bazy. Radiotelefon bazowy był cały czas na nasłuchu. W ciągu dnia zgłosił się Marcin. Powiedział, że właśnie Reinhold i Peter przybyli do bazy, że weszli na Gasherbrum I i że jutro zamierzają rozpocząd drogę powrotną. To oni przekażą w świat pierwszą wiadomośd o wejściu na Gasherbrum III. Saeed prosił tylko, aby nie mówili nic o wejściu kobiet na Gasherbrum II. Wolałby byd pierwszym, który poinformuje Tourism Division 0
udzielonym na własną odpowiedzialnośd zezwoleniu. Marcin
1 Marek zgłosili się na ochotnika do zejścia na dół razem z Reinholdem i Peterem w celu zorganizowania karawany powrotnej, zamówienia jeepów i rezerwacji miejsc na przelot do Islamabadu. Uzgodniliśmy termin przyjścia kulisów do bazy na 20 sierpnia. Marcin wyliczył, że na powrotną drogę
powinno wystarczyd dwudziestu pięciu tragarzy. Jeszcze zamieniłam kilka słów z Reinholdem, który gratulował wyprawie sukcesu i dziękował za gościnnośd. Ja również pogratulowałam im udanego ataku na Gasher122 brum I. Korzystając ze słooca zaczęłyśmy przygotowywad obóz III do likwidacji, suszyd śpiwory, zeskrobywad lód z podłogi namiotu, czyścid garnki. Trudno byłoby mi nie zostad w obozie III. Wolałam byd bliżej akcji, która trwała powyżej. Po prostu bałam się, aby nic nieprzewidzianego się nie wydarzyło. Tylko nieoczekiwane mogło zagrozid wchodzącym. Ślepy los, który w czasie wypraw himalajskich zebrał tyle ofiar, mimo przestrzegania przez nie wszelkich reguł sztuki. Pęknięcie raka, spadający nie wiadomo skąd kamieo, chwila nieuwagi mogły przesądzid o wszystkim. Wszelkie dyskusje na temat planowanych akcji nie gwarantują wyboru najwłaściwszej i mają sens tylko przed i po przeprowadzonej akcji. Jedynym wyróżnikiem poprawności planu działania jest sukces, mimo że osiągnięcie go jest nie tylko zasługą planu, ale realizujących go ludzi i przede wszystkim szczęścia. Szczęście — to brak wpływu negatywnych czynników, których nie można było z góry przewidzied. Kiedy usłyszałyśmy w radiotelefonie rozmowę Haliny i Anki z bazą, radośd z odniesionego przez nie sukcesu wzmogła jeszcze napięcie — żeby nic nie przydarzyło się podczas zejścia ze szczytu. Ale niepokój okazał się niepotrzebny, bowiem pod wieczór, w szarzejącym i lekko zamglonym powietrzu niedaleko namiotów ukazały się dwie drobne sylwetki. Szły szybko krokiem, który nie wskazywał na nadmierne zmęczenie. Czekałam na nie przed namiotem, Krystyna krzątała się już przy gotowaniu. Gratulowałam im serdecznie sukcesu, ich osobistego sukcesu, który był bardzo potrzebny wyprawie. Brakowało bowiem osiągnięcia wyłącznie kobiecego i wejście Haliny i Anki na Gasherbrum II ten brak zrekompensowało. / Nasza ostatnia noc w obozie III upłynęła bez niespodzianek. Trochę niepokoił nas wiatr, niezbyt silny na szczęście, który pobrzękiwał wystawionymi poza namiot rzeczami, menażkami, rakami wiszącymi na czekanie. W pewnej chwili uległam złudzeniu — słyszałam kroki człowieka obutego w raki, podpierającego się czekanem. Poza nami nie było nikogo, nikt nie mógł podchodzid do namiotów. Rano załadowałyśmy na plecy co cenniejsze rzeczy, z żalem pozostawiając resztę wyposażenia obozu III. Nie byłyśmy w stanie zabrad wszystkiego. Pierwszeostwo miał cenniejszy sprzęt wspinaczkowy i butle tlenowe, które znajdowały się nieco poniżej obozu na wysokości 7000 metrów. Na szczęście tlen nie był potrzebny. Tego dnia zeszłyśmy tylko do obozu I, aby tam przenocowad.' Schodzenie popołudniem w rozmiękłym śniegu przez bariery lodowca było zbyt ryzykowne i ostatni odcinek dzielący nas od bazy Przeszłyśmy następnego dnia rano, jeszcze po twardym śniegu. W bazie powitano nas radośnie serdecznymi gratulacjami, gorą123
cym kompotem i szumem kamer. Tak zakooczyła się akcja zdobywania Gasherbrumów i pozostało nam jeszcze tylko jedno wyjście zespołu w celu likwidacji obozu I. Na więcej wyjśd nie było ani ludzi ani czasu. Ruszyli więc po kilkudniowym odpoczynku w bazie ostatni raz do góry Alison, Krystyna, Krzysztof i Brodacz. Kiedy i oni po nocy spędzonej w obozie I powrócili do bazy, można było nareszcie powiedzied sobie, że akcja górska zakooczyła się szczęśliwie. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Nareszcie skooczyło się długotrwałe napięcie i oczekiwanie, skooczyło się niepewne. Zajęliśmy się swoimi sprawami i przygotowaniem powrotu. Ani ja ani inni nie robiliśmy tego tak sprawnie jak przed wyprawą. Łatwo zwykłemu człowiekowi zostad bohaterem, ale bardzo trudno bohaterowi zostad zwykłym człowiekiem. Po intensywnych przeżyciach w górach trudno się było zmobilizowad do żmudnej i drobiazgowej pracy przy pakowaniu sprzętu. 20 sierpnia rozpoczęliśmy marsz powrotny. We wrześniu i październiku kolejne grupy uczestników docierały do kraju. Przez jeszcze prawie rok trwało rozliczanie i podsumowywanie wyprawy, więc nie dla każdego powrót oznaczał jej koniec. Ponieważ jednak wszystko kiedyś ma swój kres, więc i ten niewdzięczny etap pozostał za nami. I wtedy wszyscy mogliśmy sobie powiedzied, że wyprawa nareszcie się skooczyła. O ile w czasie ostatnich akcji szczytowych w bazie zapanowało poruszenie w związku z moją decyzją wchodzenia na Gasherbrum III pierwszego dnia razem z mężczyznami, o tyle po zakooczeniu działalności górskiej nastąpiło „zawieszenie broni". Żale i urażone ambicje nie wygasły jednak i odżyły po powrocie do kraju. Spowodowały, że atakowano mnie za pochopne podjęcie decyzji i co za tym icteie za niezdobycie Gasherbruma III wyłącznie w kobiecym zespole oraz za pominięcie koleżanek przy akcji na Gasherbrum III. Ton żalu za straconą okazją zdobycia przez kobiety najwyższego z niezdobytych szczytów przebijał przez wszystkie relacje prasowe moich koleżanek, mimo że dopuszczały wcześniej możliwośd ataku w zespole mieszanym. Nihil novi sub sole. Jak doświadczenie uczy, z prawie każdej wyprawy himalajskiej częśd uczestników wracała do kraju rozgoryczona i pełna pretensji. Po powrocie do kraju i ja zaczęłam mied powody do rozgoryczenia. Plan ostatniej akcji szczytowej wydawał mi się najlepszy z możliwych w ówczesnej sytuacji. Stwarzał największe szanse na realizację celów. Tymczasem bagatelizowano mój argument o złej prognozie pogody, która zadecydowała o składzie zespołu atakującego Gasherbrum III pierwszego dnia planowanej akcji. Prognoza bowiem się nie sprawdziła i pogoda dopisała przez kilka następnych dni. Odnosiłam wrażenie, że w blasku słooca niektórzy zapomnieli o tym, iż w górach może byd inaczej, chod mieliśmy 124 Piramida szczytowa Gasherbruma II. U)ej podnóża, na granicy słooca i cienia, biegnie tzw. trawers Moraveca - droga pierwszych zdobywców r
•i
iii już wiadomośd o tragedii pod szczytem Broad Peak. W górach nie powinno się targowad o korzystny dla siebie podział sukcesów. Niekiedy prawie żałowałam, że planowałam akcje tak, by było ich jak najwięcej. Nie byłoby sporów, który sukces jest ważniejszy, gdyby przed wyprawą stał tylko jeden cel i planowanie akcji nie dopuszczałoby alternatywy. Wyprawę każdy przeżywał na pewno inaczej. Niemożliwością jest przekazanie wszystkich przeżyd, przedstawienie wszystkich postaw. Wprawdzie książka jest zbiorem relacji kilku jej uczestników, nie daje to jednak gwarancji pełnego obrazu wyprawy, czy w pełni obiektywnego spojrzenia na nią. Dla mnie wyprawa była bardzo trudna. Na czas jej trwania oddaliłam od siebie wszystko to, co mogło przeszkadzad w rozwiązywaniu jej problemów. Oczekiwałam tego samego od innych. Wyprawa była dla mnie wielką przygodą i ukierunkowaniem potrzeby walki. Poznałam dzięki niej radośd tworzenia. Pozwoliła mi skonfrontowad Bwoje wyobrażenia o pracy w zespole w warunkach trudnych, wywołujących wiele napięd, szczególnie w zespole kobiecym. Ale mimo wszystkich negatywnych doświadczeo, te pozytywne były źródłem wielkiej satysfakcji. Wyprawa stała się dla mnie lekcją życia, co prawda życia nieco specyficznego przez swoje ograniczenia. Wyprawę alpinistyczną cechuje bowiem skooczony czas trwania, ograniczenie liczby osób i przestrzeni działania. W określonym czasie, w określonym zespole i w określonym miejscu należy osiągnąd pewien cel. Nie można tak jak w normalnej pracy wykonad pewnego zadania z opóźnieniem lub zmienid zespołu. W górach cel albo zostanie osiągnięty, albo nie, innej alternatywy nie ma. Wydawało mi się w związku z tym, że odmienne warunki działania narzucają odmienny sposób postępowania i kierowania zespołem, że dopuszczalna jest bezwzględnośd i potrzebny altruizm. W normalnych warunkach przywykliśmy jednak do tego, że życie nasze jest uporządkowane i poszufladkowane, że znamy dokładnie zakres naszych obowiązków i naszych praw; nie lubimy nieoczekiwanych zmian, nawet jeśli pomyślane są dla naszego dobra, czy dla dobra sprawy. Dlatego w odmiennych warunkach trudno jest zmienid sposób myślenia. Niezrozumienie konieczności tej zmiany wydawało mi się praźródłem konfliktów, które istnieją na wyprawach, i źródłem wielkich emocji. Tym łatwiej o nie, jeśli jest trudno, głodno, zimno i źle. W takich warunkach rodzi się agresja i nieprzyjaźo, ale rodzą się również wielkie przyjaźnie. Większośd konfliktów, które powstawały na wyprawach, rozwiązywała się po powrocie do kraju: W miarę upływu czasu, z pewnego dystansu topniały wszelkie urazy, jeśli u ich podłoża nie leżały zadawnione konflikty. Dlatego tak ważną sprawą dla każdej z wypraw jest dobór uczestników. Nie mogą wziąd w niej 6— Zdobycie Gasherbrumów 125
udziału ludzie nie lubiący się i „obywatele Rzeczypospolitej War-cholskiej". Zarówno jedni jak i drudzy są plagą wielu wypraw, wielu kierowników; W warunkach szczególnie trudnych czują się zwolnieni od zasad gry fair i lojalności. Są nawet usprawiedliwiani, gdy zaczynają występowad w imieniu niezadowolonych, 0 których nietrudno na wyprawach. Rola trybuna ludowego zaspokaja ich ambicję, rola ta jest wygodna, bowiem nie przyjmuje żadnej odpowiedzialności, a zjednuje popularnośd. Trudno jest z takimi ludźmi współpracowad, jeśli są nielojalni, i trudno jest obronid się przed nimi, ponieważ pozycje obronne są z reguły gorsze. Wyprawa jest miniaturową społecznością, która kieruje się określonymi zasadami etycznymi. Nikt z alpinistów nie pozwoli sobie na czyn nieetyczny w czasie akcji górskiej, nikt nikogo nie zepchnie do szczeliny, nie strąci ze skały, wprost przeciwnie — będzie gotów z narażeniem życia ratowad drugiego. Zasady te są akceptowane w warunkach trudnych, w czasie zmagao z górami 1 własną słabością.- Ale w normalnych warunkach społecznośd ta rządzi się tymi samymi prawami, co każda inna. Każdy wnosi do niej swój indywidualny bagaż cech dobrych i złych. Egoista — pozostanie egoistą, pozbawieni skrupułów — nie będą mieli ich więcej, zawistni — nie zaczną się cieszyd sukcesami innych, skłonni do bezinteresowności — pozostaną nimi, życzliwi dla innych — zachowają tę życzliwośd, przywykli do dawania wiele z siebie — nie zaczną byd nastawieni do życia konsumpcyjnie. Cechy te ujawnią się zarówno w górach podczas akcji, jak i w czasie odpoczynku w bazie, czy w marszu karawany. Wyjdą też na jaw w sytuacjach nadzwyczajnych, jak wypadek w górach, i przy ustalaniu odpowiedzialności za porażkę. Także przy podziale sukcesów. Wspomniałam, że wyprawa była dla mnie trudna. Składała się z dwu grup, które miały własne cele, ale jednocześnie tworzyły jeden organizm. Dlatego przy planowaniu i prowadzeniu akcji górskiej należało kierowad się zasadami nie tylko efektywnego działania, ale i nie zawsze zbieżnymi interesami obu grup — kobiecej i męskiej. Większośd uczestników przyzwyczajona była do innego modelu wyprawy, w której występuje maksymalna koncentracja sił i środków na jednym celu. Dlatego nie zawsze akceptowano odrębnośd naszej całkowicie eksperymentalnej wyprawy. Z tego też powodu rodziły się niekiedy burzliwe dyskusje w zespole. Cele kobiece miały priorytet, ale nie można było egzekwowad tego w sposób bezwzględny. Wyważenie złotego środka było sprawą najtrudniejszą i nie zawsze przynoszącą popularnośd kierownikowi zarówno u jednej, jak i drugiej grupy. Aby przy podejmowaniu decyzji opierad się nie tylko na opiniach uczestników, ale także na własnych spostrzeżeniach, uczestniczyłam w większości akcji zakładania obozów i zaopatrywania ich. Niejako 126 sprawdzałam na sobie dopuszczalne obciążenie innych, wysiłek którego mogłam jeszcze wymagad zarówno od kobiet jak i od mężczyzn. Świadomie ryzykowałam przemęczenie, które mogło mnie wyeliminowad z akcji szczytowych. Dlatego w bazie przebywałam mało i nie znałam bazowego nurtu wyprawy, który uwieczniony został w filmie. O pewnych wydarzeniach na wyprawie dowiadywałam się potem w kraju, oglądając film czy słuchając nagranych taśm. I wtedy różne myśli przychodziły mi do głowy. Na wyprawie nie miałam na nie czasu. Nie dzieliłam wtedy włosa na czworo. Zakładałam u innych postawę dobrej woli i sama taką przyjęłam. W kraju nadszedł czas na rozważania i przemyślenia, kiedy
skooczyło się działanie, kiedy nie było celu mobilizującego siły i skupiającego uwagę tak, że byłam niewrażliwa na wiele spraw. Stały się one dokuczliwe po powrocie. Ale wszelkie rozważania snute po powrocie, a nie w trakcie wyprawy, nie są autentycznym odzwierciedleniem przeżyd. Może więc są niepotrzebne w opowieści o wyprawie. Mówią, że łyżka dziegciu potrafi zepsud smak beczki miodu. Czy warto więc psud smak miodu? Czy warto zapominad o tym, co było na wyprawie najpiękniejsze: o pełnej napięcia walce każdego z nas dla osiągnięcia sukcesu wyprawy, o przyjaźniach, które powstały tam i w czasie przygotowao do wyprawy i przetrwały próbę czasu, o przeżyciach, które stały się naszym udziałem i do których, jeśli się tylko spotkamy, stale wracamy? Na pewno nie warto. LAURY I SPLENDORY Ewa Krasioska „Biorąc pod uwagę sumę wyników, wyprawę można uznad za najowocniejszą w historii polskiego alpinizmu, a jeśli chodzi o alpinizm kobiecy — za najdonioślejszą w ogóle" — stwierdził Polski Związek Alpinizmu oceniając osiągnięcia wyprawy. Wyprawa odbiła się szerokim echem w prasie zarówno rodzimej jak i obcej, nie szczędzono jej słów pochwały i podziwu, wręczono odznaczenia; Pierwsze gratulacje były jeszcze w górach, a potem już w Skar-du, gdzie w oczekiwaniu na samolot uczestnicy wyprawy spotkali się z innymi wyprawami. A potem Islamabad. Honorowy patron wyprawy, pani Begum Nusrat Bhutto, żona ówczesnego premiera Pakistanu, która już przed wyruszeniem w góry nie szczędziła pomocy i słów zachęty uczestniczkom, przysłała na ręce Wandy Rutkiewicz słowa pełne podziwu i życzliwości: „I congratulate your mountaineering team on the success achieved by it in conąuering Gasherbrum II. In this age of grow-ing awakening, this challenging feat accomplished by a team of women shall be acclaimed far and wide. Let us look forward and hope that more such victories will be achieved in the futurę, which will inspire confidence in the ability of women to play a significant role in human society." * Również miejscowa prasa okazała wielkie zainteresowanie wyprawą. „Pakistan Times" jako pierwszy podał wiadomośd o sukcesie kobiet, a później zamieścił obszerne relacje z wyprawy. Znany pisarz i publicysta, A.- Sayeed Khan Qamar, nadał w Pa* Gratuluję waszemu zespołowi wysokogórskiemu sukcesu zdobycia Gasherbruma II. W epoce rozwijającej się świadomości człowieka ten śmiały wyczyn kobiecego zespołu zdobędzie powszechny poklask i uznanie. Miejmy nadzieję, że przyszłośd przyniesie więcej podobnych osiągnięd, które pozwolą ludziom uwierzyd w możliwości odgrywania przez kobiety ważnej roli w społeczeostwie.
kistaoskim Radiu i Telewizji audycje poświęcone wyprawie kobiecej.
Jeszcze w Islamabadzie otrzymali uczestnicy telegramy od władz GKKFiT, KRKP, PZA, rodzin i przyjaciół. Wdzięczne za tyle serca i tak życzliwy stosunek do ich osiągnięd, uczestniczki wyprawy przesłały do I sekretarza KC PZPR Edwarda Gierka, przewodniczącego Rady Paostwa Henryka Jabłooskiego i prezesa Rady Ministrów Piotra Jaroszewicza depeszę z pozdrowieniami, przedrukowaną później w prasie. Po powrocie do kraju uczestniczki wyprawy zostały przyjęte przez przewodniczącego GKKFiT Bolesława Kapitana i wicepremiera Józefa Tejchmę. Późną jesienią uczestnicy wyprawy spotkali się w siedzibie KRKP z opiekunami wyprawy, honorowymi patronami i działaczami PZA. Wiceprzewodniczący GKKFiT, Bogusław Ryba, wręczył uczestnikom w czasie t«go spotkania złote i srebrne medale GKKFiT „Za Wybitne Osiągnięcia Sportowe". Wśród obecnych znajdowała siq między innymi przewodnicząca Krajowej Rady Kobiet Polskich, Maria Milczarek, obecnie minister Administracji Gospodarki Terenowej i Ochrony Środowiska, oraz podsekretarz stanu w Ministerstwie Przemysłu Lekkiego — Mirosława Wąsowicz. Obydwie panie pomagały wyprawie pokonad niejedną trudnośd organizacyjną. W lipcu 1976 roku na wyprawę spłynął jeszcze jeden splendor: zespół kobiecy otrzymał doroczną nagrodę ministra Spraw Zagranicznych za rok 1975 dla sportowców, którzy najbardziej rozsławili imię Polski poza granicami kraju. Prasa nasza dośd długo zamieszczała relacje z przebiegu wyprawy. Parę spotkao z uczestniczkami zaaranżowała Telewizja. Kilkakrotnie wyświetlano w Telewizji również film na temat wyprawy — „Temperatura wrzenia". Film ten reżyserowany przez Andrzeja Zajączkowskiego, ze zdjęciami Zbigniewa Pietrzkiewi-cza, otrzymał na Festiwalu Filmów Krótkometrażowych w Krakowie w 1976 roku III nagrodę — Brązowy Lajkonik. Tamte dni wielkiego sukcesu, chwały i uznania są już historią. Historią alpinizmu. Zespół męski wyprawy poprowadził nową drogę na Gasherbrum II, powtórzył drogę pierwszych zdobywców oraz uczestniczył w ataku na Gasherbrum III. Mimo że wkład do ogólnego sukcesu wniósł zarówno zespół kobiecy jak i męski, to jednak osiągnięcia kobiet bardziej zwracają na siebie uwagę. Przez to, że są bezprecedensowe. Zreasumujmy więc osiągnięcia kobiet: Ośmiotysięcznik osiągnięty samodzielnie przez Polki i dziewiczy szczyt z pogranicza ośmiu tysięcy metrów zdobyty również przez kobiety. Dzięki temu dotychczasowa pięcioosobowa grupa „ośmiotysięcznych pao", składająca się uprzednio jedynie z Japonek 129 i Chinek, powiększyła się o Polki, a alpinistki uczestniczące w zdobyciu dziewiczego szczytu są jedynymi na świecie, które weszły na tak wysoki szczyt. Czy tak wielkie osiągnięcie nie powinno zapoczątkowad eksploracji gór wysokich przez polskie alpinistki?
Czy ten początek umożliwi polskim alpinistkom zorganizowanie następnej wyprawy w góry najwyższe, czy pozostanie zdarzeniem równie sporadycznym jak Międzynarodowy Rok Kobiet? ANEKS KALENDARIUM WYPRAWY Krzysztof Zdzitowiecki 17.IV.1975 r. Łapioski, Woźniak i Zachariasiewicz wyruszają z Warszawy ciężarówką Jelcz 316 z 9tonowym bagażem. 29.IV. Rutkiewicz i Chadwick-Onyszkiewicz odlatują z Warszawy przez Moskwę do Kabulu, skąd pojadą do Ra-walpindi. 2.V. Rutkiewicz i Chadwick-Onyszkiewicz przybywają do Rawalpindi. 7.V. Samochód prowadzony przez Łapioskiego przybywa do Islamabadu. 9.V. Rutkiewicz i Chadwick-Onyszkiewicz zostają przyjęte przez żonę ówczesnego premiera — Begum Nusrat Bhutto. 13.V. Główna grupa (trzynaście osób) odlatuje z Warszawy przez Moskwę do Duszanbe, skąd przyjeżdża przez Ter-mez i Kabul do Islamabadu. Przylot Sylvy Kysylkovej do Rawalpindi. 18.V.
Wszyscy uczestnicy są w Rawalpindi i Islamabadzie.
19.V.
Pierwsza grupa z połową bagażu przelatuje do Skardu.
23.V. Druga grupa z resztą bagażu przelatuje do Skardu. Przyjęcie w rezydencji ambasadora PRL w Islamabadzie, na które przybywa Begum Nusrat Bhutto. 26.V.
Pozostali uczestnicy przylatują do Skardu.
27.V.
Przejazd dziewięcioma traktorami i jeepem do Baha na odległośd 55 mil.
Karawana 28.V.
Przeniesienie bagażu do Dassu (2500 metrów).
29.V. Karawana z większością ładunków dochodzi do Gom-boro. Wobec braku dostatecznej liczby tragarzy częśd ładunków zostaje w Dassu pod opieką Janasa, Zacha-riasiewicza i Saeeda. 131 30.V. Postój w Gomboro: Przybywają tam Zachariaslewicz i Saeed z dalszymi tragarzami. Onyszkiewicz wraca do Dassu.
31.V. Karawana wyrusza z Gomboro, dokąd docierają ostatnie ładunki pod opieką Janasa i Onyszkiewicza. Cichy i Zdzitowiecki czekają na nich. 1.VI.
Cichy dogania karawanę, która dochodzi do ostatniej wioski, Askole (około 3100 metrów).
2.VI. Postój w Askole, dokąd przybywa Zdzitowiecki. •s/3.VI. Karawana wyrusza z Askole, gdzie zostają Chadwick-Onyszkiewicz i Zajączkowski. Początek choroby Ky-sylkovej. 4.VI. Grupa koocowa dociera do Askole. Zajączkowski zaczyna gonid karawanę, z której czeka na niego Cichy. 5.VI. Cichy i Zajączkowski doganiają karawanę, która dochodzi w pobliże czoła lodowca Baltoro (Paiju, około 3500 metrów). 6.VI. W Paiju strajk tragarzy. Onyszkiewiczowie z grupą koocową opuszczają Askole. Janas goni karawanę. 7.VI.
Zakooczenie pertraktacji ze strajkującymi tragarzami. Do Paiju przybywa Janas.
8.VI.
Karawana wchodzi na lodowiec Baltoro. Grupa koocowa posuwa się dzieo drogi za karawaną.
9.VI. Karawana dochodzi do Urdokas (4050 metrów). Rutkiewicz, Abgarowicz i Janas zostają, aby skontaktowad się z grupą koocową, a następnie gonią karawanę biwakując blisko Urdokas. Chora Kysylkova zostaje pod opieką Abgarowicz i lekarza wyprawy amerykaoskiej w bazie Amerykanów w Urdokas. Później Abgarowicz odprowadzi Kysylkovą do Skardu i dołączy się do wyprawy wrocławskiej. Karawana podąża dalej. 11.VI. Nie udaje się dotrzed do Concordii. Rutkiewicz, Cichy, Pietrzkiewicz, Zachariasiewicz, Zajączkowski i Zdzitowiecki wchodzą omyłkowo na ścieżkę prowadzącą pod K2 i biwakują oddzielnie. 12.VI. Karawana dochodzi do Concordii (około 4600 metrów). Wypłata dla większości tragarzy, którzy schodzą na dół. 13.VI. Początek noszenia ładunków przez uczestników i pozostałych tragarzy do obozu pośredniego i następnie do bazy. Grupa koocowa dogania karawanę. Akcja górska 15.VI. Rutkiewicz i Woźniak dochodzą do bazy wyprawy francuskiej na Gasherbrum II. 132 16.VI. Rutkiewicz i Woźniak wybierają miejsce na bazę, na morenie lodowca Abruzzi, na wysokości około 5200 metrów. Pod wieczór docierają tam Bednarz, Chadwick--Onyszłriewicz, Czerwioska, KrugerSyrokomska, Łapioski, Pietrzkiewicz i Zdzitowiecki. Ustawienie w bazie pierwszych namiotów.
18.VI. Francuzi wchodzą na szczyt Gasherbrum II. 19.VI: Ostatni uczestnicy osiągają bazę. Rutkiewicz, Łapioski, Woźniak i Zdzitowiecki przechodzą śladami Francuzów podwójny próg lodowca i w kotle pod Gasherbrumami zakładają obóz I (5950 metrów). Załamanie pogody. 20.VI. Grupa z obozu I wraca do bazy. 21.VI. Tragarze przynoszą do bazy ostatnie trzy ładunki. Wypłata. 22.VI. Francuzi opuszczają swoją bazę i angażując naszych tragarzy schodzą na dół. 24.VI. Poprawa pogody. Rutkiewicz, Okopioską, Janas i Zdzitowiecki podchodzą do obozu I. V 25.VIj Bednarz, Chadwick-Onyszkiewicz, Czerwioska, Kriiger--Syrokomska, Palmowska, Cichy, Zachariasiewicz, Łapioski i Woźniak podchodzą do obozu I. Dwaj ostatni schodzą z grupą Rutkiewicz do bazy. Zachariasiewicz zachorował na zapalenie strun głosowych, które nie ustąpiło do zakooczenia działalności w górach. 26.VI. Wszyscy nocujący w obozie I powracają do bazy. 27.VI. Rutkiewicz, Mitkiewicz, Okopioską, Janas, Łapioski, Onyszkiewicz, Woźniak i Zdzitowiecki podchodzą do obozu I. 28.VI. Janas, Woźniak i Zdzitowiecki przechodzą, zakładając poręczówki, żebro wyprowadzające nad dolny obryw grzędy Gasherbruma II i osiągają wysokośd około 6450 metrów. Rutkiewicz, Okopioską i Łapioski podążają za nimi z ładunkami. Na noc wracają do obozu I, dokąd z bazy dochodzą ChadwickOnyszkiewicz, Krtiger-Sy-rokomska i Cichy. 29.VI. Niepogoda. Woźniak i Zdzitowiecki znakują traserami dojście do żebra. Następnie wszyscy wracają z obozu I do bazy. Czerwioska i Palmowska oraz Saeed poręczują obejście szczeliny na dolnym progu lodowca. 30.VI. Bednarz, Czerwioska, Palmowska i Saeed podchodzą do obozu I. Po południu początek parodniowego okresu opadów. 2.VII. Poprawa pogody. Grupa Bednarz odkopuje namioty obozu I i schodzi do bazy. ChadwickOnyszkiewicz, Kruger-Syrokomska, Mitkiewicz, Cichy, Janas i Onyszkiewicz podchodzą do obozu I. 133 3.YII. 4. VII. 5.VII. 6.VII.
7?VII. 8.VII. 9.VII. 10.VII. 11.VII. 12.VII, Pięcioosobowa grupa (bez Mitkiewicz)' poprawia i uzupełnia poręczówki na żebrze i zakłada tymczasowy obóz II (6400 metrów). Rutkiewicz, Okopioską, Łapioski, Woźniak i Zdzitowiecki podchodzą do obozu I. Cichy, Janas i Onyszkiewicz poręczują dwa uskoki grzędy i wyszukują miejsce na obóz II (6500 metrów). Następnie wraz z Chadwick-Onyszkiewicz i Kriiger--Syrokomską przenoszą obóz na' nowe miejsce, dokąd dochodzi grupa Rutkiewicz. Janas, Woźniak i Zdzitowiecki rozpoczynają przecieranie i poręczowanie szlaku nad obozem. W obozie zostaje na nocleg grupa Rutkiewicz i Cichy. Pozostali schodzą do obozu I. Wieczorem w obozie II wybucha mały pożar, nadpalony zostaje jeden namiot. Załamanie pogody. Grupa z obozu II schodzi do obozu I, a następnie Rutkiewicz, Mitkiewicz, Okopioską, Cichy, Janas i Zdzitowiecki schodzą do bazy. Rozpogodzenie. Onyszkiewicz, Chadwick-Onyszkiewicz, Kruger-Syrokomska, Łapioski i Woźniak podchodzą do obozu II. Bednarz, Czerwioska, Palmowska i Saeed podchodzą do obozu I. Grupa Onyszkiewicza toruje i poręczuje spiętrzenie grzędy nad obozem II, dokąd wraca na noc. Grupa Bednarz podchodzi do obozu II. Rutkiewicz, Mitkiewicz, Okopioską, Cichy, Janas, Zachariasiewicz i Zdzitowiecki podchodzą do obozu I. Grupa Onyszkiewicza i Saeed schodzą do bazy. Czerwioska i Palmowska schodzą do obozu I. Bednarz zostaje w obozie II, gdzie dochodzi grupa Rutkiewicz. Rutkiewicz, Bednarz, Okopioską, Cichy, Janas i Zdzitowiecki kooczą poręczowanie spiętrzenia grzędy nad obozem II, przechodzą częśd połogą i biwakują w jednym namiocie na wysokości około 7150 metrów. Mitkiewicz i Zachariasiewicz schodzą do bazy. Bednarz, Cichy, Janas i Zdzitowiecki zakładają obóz III (7350 metrów). Następnie Bednarz i Janas schodzą do obozu II, a Cichy i Zdzitowiecki do obozu I. Rutkiewicz i .Okopioską schodzą z miejsca biwaku do obozu II, gdzie z obozu I podchodzą Czerwioska i Palmowska. Rutkiewicz, Czerwioska, Okopioską i Palmowska podchodzą do obozu III. Cichy i Zdzitowiecki schodzą do bazy, a Bednarz i Janas do obozu I. Do obozu I podchodzą Mitkiewicz i Woźniak. Onyszkiewicz, Chadwick-Onyszkiewicz, Kruger-Syrokomska i Łapioski podchodzą do obozu I; Do bazy wra134 cają Bednarz i Janas oraz Rutkiewicz i Okopioska. Czerwioska i Palmowska zostają na nocleg w obozie I.
13.VII. Sześcioosobowa grupa Onyszkiewicza osiąga obóz II. Czerwioska i Palmowska wracają do bazy. 14.VII. W południe załamanie pogody. Grupa Onyszkiewicza podchodzi na wysokośd około 7000 metrów i zawraca do obozu II. 15.VII. Wielki opad śniegu. Grupa z obozu II schodzi do obozu I. 16.VII. Lekka poprawa pogody. Grupa z obozu I schodzi do bazy. Z bazy wychodzą Rutkiewicz, Bednarz, Cichy, Janas i Zdzitowiecki i torują szlak na lodowcu do spotkania ze schodzącymi, następnie wracają z powrotem. 19.VII. Rozpoczęcie ataków szczytowych. Grupa męska w składzie: Cichy, Janas, Onyszkiewicz i Zdzitowiecki podchodzi do obozu I. 20.VII. Grupa męska podchodzi do obozu II. Grupa żeoska w składzie: Rutkiewicz, Bednarz, ChadwickOnyszkie-wicz, Czerwioska, Kriiger-Syrokomska i Okopioska podchodzi do obozu I. 2 LVII. Grupa męska podchodzi do obozu III, grupa żeoska do obozu II. Grupa rezerwowa w składzie: Woźniak, Mit-kiewicz, Palmowska, Łapioski i Saeed podchodzi do obozu I. 22.VII. Załamanie pogody. Wszystkie grupy przeczekują w obozach. Okopioska chora (ból zęba). 23.VII. Grupa męska schodzi do obozu II, gdzie zostają też Chadwick-Onyszkiewicz i Kriiger-Syrokomska. Reszta grupy żeoskiej schodzi do obozu I. k! 24.VII. Szóstka z obozu II schodzi na dół. Cała grupa żeoska i trzy osoby z grupy męskiej schodzą do bazy. Zdzitowiecki zostaje w obozie I z grupą Woźniaka. Kontuzja Czerwioskiej. 25.VII. Grupa Woźniaka podchodzi do obozu II. Zdzitowiecki jest nadal w obozie I. Poprawa pogody. 26.VII. Grupa Woźniaka przeciera szlak nad obozem II do wysokości około 7100 metrów i rozpoczyna poręczowanie spiętrzenia pomiędzy częścią połogą a obozem III. Na nocleg schodzą do obozu II. 27.VII. Rutkiewicz, Bednarz, Chadwick-Onyszkiewicz, Krtiger--Syrokomska, Cichy, Janas i Onyszkiewicz podchodzą z bazy do obozu II. W obozie I dołącza do nich Zdzitowiecki. Woźniak, Palmowska i Łapioski podchodzą do obozu III, koocząc po drodze zakładanie poręczówek. Mitkiewicz i Saeed schodzą do obozu I. 135 28.VII. Oznaki zbliżającego się załamania pogody. Ósemka z obozu II podchodzi na wysokośd około 7100 metrów i zawraca do obozu II. Grupa Woźniaka oraz Bednarz schodzą do obozu I. Mitkiewicz i Saeed wracają do bazy. 29.VII. Załamanie pogody. Grupa Rutkiewicz (siedem osób) przeczekuje w obozie II. Czwórka z obozu I schodzi do bazy.
30.VII; Chadwick-Onyszkiewicz i Janas schodzą z obozu II do bazy. W południe poprawa pogody. Rutkiewicz, Cichy, Onyszkiewicz i Zdzitowiecki torują szlak nad obozem II i powracają do niego na nocleg. 31.VII. Cała piątka z obozu II podchodzi do obozu III. Akcje szczytowe l.VIII. Rutkiewicz, Kruger-Syrokomska, Cichy, Onyszkiewicz i Zdzitowiecki osiągają przełęcz pomiędzy Gasherbru-mami II i III (około 7550 metrów, I wejście). Cichy, Onyszkiewicz i Zdzitowiecki wchodzą północno-zachodnią ścianą na Gasherbrum II (8035 metrów, III wejście nową drogą, wysokościowy rekord Polski) i schodzą do obozu III drogą austriacką. Cichy odmraża nogę. Rutkiewicz i KrugerSyrokomska dokonują rekonesansu uskoku wschodniej grani Gasherbruma III i wracają do obozu III. M 2.VIII. Piątka z obozu III wraca do bazy. W bazie wypadkowi ulega Czerwioska (skręcenie nogi w stawie kolanowym). 3.VIII. Rutkiewicz przedstawia plan akcji szczytowej. 4.VIII. Woźniak, Janas i Łapioski podchodzą do obozu I. 6.VIII. Grupa Woźniaka podchodzi do obozu II. Do bazy przybywa Abgarowicz z wiadomościami o zdobyciu Broad Peak Middle przez wyprawę wrocławską i o śmiertelnych wypadkach podczas zejścia. 7.VIII. Krótkie załamanie pogody. Grupa Woźniaka przeczekuje w obozie II. 8.VIII. Początek długiego okresu (do 18.VIII) dobrej pogody. Grupa Woźniaka podchodzi do obozu III. Rutkiewicz, Chadwick-Onyszkiewicz, Onyszkiewicz i Zdzitowiecki podchodzą do obozu I. 9.VIII. Woźniak, Janas i Łapioski wchodzą drogą austriacką na Gasherbrum II (IV wejście, wyrównany rekord Polski) i wracają do obozu III. Grupa Rutkiewicz podchodzi do obozu II. Kruger-Syrokomska, Okopioską, Palmowska i Saeed podchodzą do obozu I. 136 10.VIII. Grupa Rutkiewicz podchodzi do obozu III, grupa Krii-ger-Syrokomskiej do obozu II. Grupa Woźniaka schodzi do obozu I. 11.
VIII. Rutkiewicz, Chadwick-Onyszkiewicz, Onyszkiewicz
i Zdzitowiecki zakładają na przełęczy obóz IV (około 7550 metrów) i wchodzą południowo-wschodnią ścianą na Gasherbrum III (7952 metry, I wejście, kobiecy rekord wysokościowy Polski i Europy). Na nocleg schodzą do obozu IV. Grupa z obozu II podchodzi do obozu III. Grupa Woźniaka wraca do bazy. 12.VIII. Kriiger-Syrokomska i Okopioska wchodzą drogą austriacką na Gasherbrum II (V wejście, I wejście kobiece, kobiecy rekord wysokościowy Polski i Europy, pierwszy żeoski zespół na szczycie ośmiotysięcznym). Wracają do obozu III.
Palmowska i Saeed zawracają z wysokości około 7600 metrów. Grupa Rutkiewicz schodzi do obozu III.Następnie Chadwick-Onyszkiewicz, Onyszkiewicz, Zdzitowiecki i Saeed schodzą do obozu II. 13.VIII. Czwórka z obozu II schodzi w kierunku bazy i biwakuje na lodowcu nie dochodząc do niej. Czwórka z obozu III schodzi do obozu I. Janas i Zachariasiewicz opuszczają bazę i schodzą na dół, by przygotowad powrotny transport jeepami i samochodem.14.VIII. Oba czteroosobowe zespoły powracają do bazy. 17.VIII. Zdzitowiecki, Chadwick-Onyszkiewicz, Palmowska i Woźniak podchodzą do obozu I. 18.VIII. Grupa z obozu I schodzi do bazy. 19.VIII. Załamanie pogody. Przybywają tragarze. Powrót 20.VIII. Początek karawany powrotnej. 21.VIII. Dalsze zejście. Onyszkiewicz, Chadwick-Onyszkiewicz, Kriiger-Syrokomska i Cichy odłączają się i idą na rekonesans pod K2. Okopioska i Zajączkowski gubią drogę na lodowcu. 22.VIII. Karawana przybywa do Urdokas. Rutkiewicz i Zdzitowiecki poszukują Okopioskiej i Zajączkowskiego. Po spotkaniu z nimi przebywają dwie trzecie etapu i biwakują na lodowcu. Grupa rekonesansowa rezygnuje wobec złej pogody z dojścia pod K2 i podąża za karawaną. 23.VIII. Karawana przeczekuje niepogodę w Urdokas, gdzie doganiają ją pozostałe grupy. 137 24.VIII. Karawana dochodzi do Paiju (koniec lodowca Baltoro). \^25.VIII. Czerwioska pod opieką Chadwick-Onyszkiewicz i Onyszkiewicza zostaje w Paiju i czeka na helikopter. Janas i Zachariasiewicz przybywają do Islamabadu. \J 27.VIII. Czerwioska i Onyszkiewiczowie rezygnują z czekania i kontynuują zejście. 29.VIII. Koniec karawany. Przejazd dwoma jeepami i traktorem do Skardu. \/ 30.VIII. Helikopter odnajduje Czerwioską poniżej wsi Chongo (około 2900 metrów) i przewozi ją do Skardu. Onyszkiewiczowie kontynuują zejście. I.IX.
Przejazd na lotnisko i początek oczekiwania na samolot.
2.IX. Onyszkiewiczowie łączą się z główną grupą. 9.IX. Przelot do Rawalpindi. Bagaż zostaje w Skardu. II.IX.
Pierwsi uczestnicy rozpoczynają powrót do kraju przez Afganistan i ZSRR.
13.IX. Przylot i odebranie bagażu. 15.IX. Konferencja prasowa w ambasadzie PRL w Islamabadzie. 19.IX. Samochód wyprawy opuszcza Islamabad. Pierwsi uczestnicy przybywają do kraju. 24.X. Samochód prowadzony przez Łapioskiego przybywa do Warszawy. KARAKORUM Zbigniezu Kowalewski Łaocuch górski Karakorum wznosi się na terenie Pakistanu, Indii i Chin i jest drugim (po Himalajach) pod względem wysokości na Ziemi. Ciągnie się z północnego zachodu na południowy wschód na przestrzeni około 450 kilometrów długości i około 100 kilometrów szerokości między Himalajami a Kun-Lunem Zachodnim. Od zachodu graniczy z Hindukuszem i Pamirem, na wschodzie ogranicza go rzeka Shayok, będąca dopływem Indusu. Karakorum zbudowane głównie z prekambryjskich gnejsów i granitów, uformowane zostało ostatecznie w orogenezie alpejskiej. Łaocuch ten ma rzeźbę alpejską ze skalistymi, o ostrych zarysach szczytami oraz głębokimi, wąskimi dolinami dopływów Indusu i Tarymu. Jest silnie zlodowacony i ma jedne z najdłuższych górskich lodowców świata: Siachen (72 kilometry), Biafo (68 kilometrów), Baltoro (62 kilometry) i Batura (58 kilometrów). Przeciętna wysokośd grani — 6000 metrów. Ponadto sto wierzchołków przekracza wysokośd 7000 metrów. Najwyższymi szczytami są: K2 (8611 metrów), Gasherbrum I (Hidden Peak, 8068 metrów), Falchan Kangri (Broad Peak, 8047 metrów) i Gasherbrum II (8035 metrów). Granica wiecznego śniegu zaczyna się na wysokości około 5900 metrów na północnych stokach i około 4700 metrów na południowych. Alpinistyczną eksplorację tych gór rozpoczęto w XIX wieku, ale większe sukcesy odniosła dopiero w 1934 roku międzynarodowa wyprawa (IHE) kierowana „ przez Guntera Oskara Dyhren-furtha, która zdobyła Sia Kangri (7422 metry) i Baltoro Kangri V (7260 metrów). Najwięcej sukcesów odnieśli alpiniści w latach 1954—60, kiedy zdobyto wszystkie ośmiotysięczniki i dwanaście siedmiotysięczników. W latach sześddziesiątych, w związku z kryzysami politycznymi i konfliktami zbrojnymi w tej części Azji, działały tylko nieliczne wyprawy, które zdobyły pięd siedmiotysięczników z najwyższym Saltoro Kangri (7742 metry). W 1969 roku w rejonie szczytu Malubiting (7453 metry) działała polska wyprawa, która zdobyła jego północny wierzchołek (6843 metry). Wyprawa ta miała rekonesansowy charakter i była 139 pierwsza z całej serii znakomitych sukcesów Polaków w latach następnych: zdobycie w 1971 roku Kunyang Chhish (7fl52 metry), w 1974 roku Shispare (7619 metrów), w 1975 roku Falchan Kan-gri Środkowego (Broad Peak Middle, 8016 metrów). Zdobyte przez relacjonowaną w książce polską
wyprawę szczyty Gasherbrum II i III wznoszą się w grupie górskiej o tej samej nazwie i wchodzą w skład Baltoro Mustagh. Baltoro Mustagh stanowi północne obramienie lodowca Baltoro od przełęczy Old Mustagh (5420 metrów) na zachodzie do przełęczy Abruzzi na wschodzie. W grupie Baltoro Mustagh znajdują się wszystkie cztery ośmio-tysięczniki Karakorum z drugim szczytem świata — K2 (8611 metrów). Baltoro Mustagh jest najbardziej wyeksplorowaną ze wszystkich grup górskich Karakorum, tym niemniej pod względem sportowym będzie atrakcyjna dla alpinistów przez wiele lat. Wykaz ważniejszych wypraw działających w Baltoro Mustagh Szczyt Rok
Wyprawa t kierownik
Osiągnięcia
K2 8611 ra JM? międzynarodowa, Oskar Eckensteln do wysokości 8800 m.
Rekonesans północno-wschodnie] grani
1908 włoska, Lulgi Amadeo dl Savola Odkrycie drogi, którą zdobyto szczyt w 1954 roku. Wykonanie pomiarów fotogrametrycznych, na podstawie których opracowano mapę topograficzną Baltoro Mustagh. 1938
amerykaoska, Charles S. Houston
7900 m na tebrze Abruzzl.
1839 Szerpów.
amerykaoska, Frltz H. Wiessner 8390 m na żebrze Abruzzl. Smferd Du-dleya Wolfa 1 3
1953 Gllkey'a.
amerykaoska, Charles S. Houston
7770 m na żebrze Abruzzl. Śmierd Arthura
1854 włoska, Ardito Deslo Zdobycie szczytu drogą przez iebro Abruzzl. 31 lipca Achille Compagnoni 1 Lino Lacedelll stanęli na wierzchołku Jako pierwszy zespól. 1860
amerykaosko--niemiecka, William D. Hackett
1875
amerykaoska, James W. Whlttaker
7260 m na żebrze Abruzzl.
6750 m na grani północno-zachodniej.
1978 polska, Janusz Kurczab Pokonania północno-wschodniej grani 1 kopuły szczytowej do wysokości około 8400 m. 1977 Japoosko-pakl-staoska, Isaoh Shinkal Powtórzono drogę zdobywców z 1954 roku. Pierwszy atak szczytowy załamał się 4 sierpnia z powodu złej pogody. 8 sierpnia trzech Japooczyków dokonało II wejścia na szczyt. Dzieo później na wierzchołku stanęli Pakistaoczyk 1 trzech Japooczyków. Gasherbrum I (Hldden 1838 żebrze. Peak) 8068 m Schoenlng. 141
1958
francuska, Henry de Sśgogne
6800 m na połudnlowo-zachodnlm
amerykaoska, Nicholas B. Clinch I wejście 5 lipca: Andrew J. Kauffman 1 Peter K.
1975 dwuosobowa II wejście 10 sierpnia: Peter Habeler 1 Reinhold Messner. Alpiniści poprowadzili nową drogę trudną północną ścianą. 1075 austriacka, Hanns Scbell III wejście 11 sierpnia: Robert Schauer, Hanns Schell 1 Herbert Zefferer (drogą amerykaoską). 1978 francuska, dwuosobowa m na południowo--zachodnim żebrze.
Louis Audoubert 1 Marc Batard osiągnęli wysokośd 7000
1977 jugosłowiaoska, Janez Loncar IV wejście 8 lipca: Andrzej Stremfelj 1 Nejc Zaplotnik (zachodnią granią). Śmierd poniósł Drago Bregar. Falchan Kangrl (Broad Peak) 8047 m 1954
niemiecka, Karl Marla Herrllgkoffer
7260 m.
1957 austriacka, Marcus Schmuck I wejście 9 czerwca: Hermann Buhl, Kurt Diemberger, Marcus Schmuck i Fritz Wlntersteller. Sukces czteroosobowej wyprawy, która jako jedyna działała w 1957 roku w tej partii Karakorum. 1974
japooska, Tatsuro Arloka
Rekonesans północnej flanki do wysokości około 6000
m. 1975 polska, Janusz Fereoski I wejście na środkowy wierzchołek (8016 m) 28 lipca: Kazimierz Głazek, Marek Kęsicki, Janusz Kuliś, Bohdan Nowaczyk 1 Andrzej Sikorski. Podczas zejścia zginęli: Kęsicki, Nowaczyk 1 Sikorski. 1970 francuska, Yannlck Selgneur Czteroosobowy zespół idąc drogą Polaków osiągnął przełęcz między wierzchołkami (7800 m). Silny wiatr zmusił wspinaczy do odwrotu 150 m od głównego wierzchołka. 1977 japooska, Michloh Yuasa Noro, Takashi Ozakl 1 Yoshiyuki Tsuji.
II wejście na główny wierzchołek 8 sierpnia: Kazuhisa
Gasherbrum II 8035 m 1958 austriacka, Fritz Moravec Moravec 1 Johann Willenpart.
I wejście 7 lipca: Joseph Larch, Fritz
1975 francuska, Jean-Pierre Frdsafond II wejście (I południową grzędą) 18 czerwca: Marc Batard 1 Yannick Selgneur. Zginął Bernard Ylllaret. 142 1975 polska, Wanda Rutkiewicz III wejście (częściowo nową drogą) 1 sierpnia: Leszek achy, Janusz Onyszkiewicz i Krzysztof Zdzitowiecki. IV wejście 9 sierpnia: Marek Janas, Andrzej Łapioski i Władysław Wożniak. V wejście 12 sierpnia: Halina Krtlger--Syrokomska 1 Anna Okopioską.
1976
japooska, Hisashl Aokl Nieudana wyprawa zakooczona śmiercią trzech wspinaczy.
Gasherbrum III 7952 m 1975 polska, Wanda Rutkiewicz I wejście 11 sierpnia: Alison Chadwlck-Onyszkiewlcz, Janusz Onyszkiewicz, Wanda Rutkiewicz 1 Krzysztof Zdzitowiecki. Gasherbrum IV 7925 m 1958 Maurl.
włoska, Riccardo Cassln I wejście 6 sierpnia: Walter Bonatti i Carlo
Skyang Kangri 7544 m 1909 grani.
włoska, Luigi Amadeo dl Savoia 6600 m na południowo-wschodniej
1975 austriacka, Ferdinand Deutschmann 13 września na wysokości 7000 m zaginął Deutschmann, co było powodem wycofania się wyprawy. 1976
japooska, Genzo Mitsui I wejście U sierpnia: Yoshlokl Fujlohji 1 Hideki Nagata.
Skllbrum 7360 m 1957 austriacka, Marcus Schmuck I wejście 19 czerwca: Marcus Schmuck i Fritz Wintersteller. W dziesięd dni po zdobyciu Falchan Kangri Austriacy weszli na drugi szczyt, wznoszący się w pobliskiej grupie Savola. Urdok Peak I 7Soo m 1975 austriacka, Hanns Schell I wejście 4 sierpnia: Karl Hub, Robert Schauer, Hanns Schall, Lieselotte Schell 1 Herbert Zefferer. Jest to mało wybitne wzniesienie w grani między Gasherbrumem 1 1 Sla Kangri (7422 m). Mustagh Tower 7273 m 1956 angielska, John Hartog I wejście (granią północno-zachodnią) 6 lipca: Joe Brown i łan Mc Naught--Davls. II wejście 7 lipca: John Hartog 1 Tom Patey. 1956 francuska, Guido Magnone III wejście (granią południowo-wschodnią) 12 lipca: Andrd Contamine, Paul Keller, Guido Magnone i Rober Paragot. 1976
japooska, Ryuji Iehihashl
7000 m na południowo-zathodniej ścianie.
1«3 WAŻNIEJSZA LITERATURA DOTYCZĄCA BALTORO MUSTAGH Zbigniew Kowalewski Jan Kazimierz Dorawski: Człowiek zdobywa Himalaje, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1957 Gunter Oskar Dyhrenfurth: D&mon Himalaya. Bericht der Internationalen Karakorum-Expedition 1934, wyd. Schwabe, Basel 1939 Gunter Oskar Dyhrenfurth: Baltoro. Ein Himalaya-Buch, wyd. Schwabe, Basel 1939 Gtinter Oskar Dyhrenfurth: Zum dritten Pol. Die Achttausender der Erde,
wyd. Nymphenburger Verlagshandlung, Miinchen 1952 Gttnter Oskar Dyhrenfurth: Der dritte Pol. Die Achttausender der Erde und ihre Trabanten, wyd. Nymphenburger Verlagshandlung, Miinchen 1960 Jean Escarra: Karakoram. Exp6dition franęaise d l'Himalaya, 1936, wyd. Flammarion, Paris 1938 Mario Fantin: K2, Sogno Vissuto, wyd. Tamari, Bologna 1958 Mario Fantin: I Quattordici „8000". Testi e documenti sulle 14 piu alte montagne delia terra, wyd. Zanichelli, Bologna 1964 Karl Maria Herrligkoffer: Himalaya-Abenteuer. Durch Pakistan zu den Achttausendeni im KarakorumHimalaya, wyd. Passavia, Passau 1975 Marcel Kurz: Chroniąue Himalayenne II. Supplement, wyd. Fondation Suisse pour Explorations Alpines, Ztirich 1963 Fosco Maraini: Gasherbrum IV. Baltoro, Karakorum, wyd. Leonardo da Vinci, Bari 1959 Reinhold Messner: Die Herausforderung. Zwei und ein Achttausender, wyd. BLV Verlagsgesellschaft, MUnchen—Bern—Wien 1976 Reinhold Messner: Arena der Einsamkeit. Ezpeditionen gestem, heute, morgen, wyd. Athesia, Bożen 1976 Fritz Moravec: Wcissc Berge-Schwarze Menschen. Vom Himalaya zu den Riesenkratern Afrikas, wyd. Osterreichischer Bundesverlag, Wian 1958 Andrd Roch: Karakoram Himalaya. Bezwingung von Siebentausendern, wyd. Rascher, Zurlch 1947 Galen Rowell: In the Throne Room of the Mountain Gods, wyd. Sierra Club Books, San Francisco 1977 Luis Trenker, Helmut Dumler: Die hochsten Berge der Welt. Erlebnisse der Erstbesteiger, wyd. F. Bruckmann KG, Miinchen 1974 144 Alpinismus, nr 5/1971, s. 32 Berge der Welt, 1958/59, s. 117—156 Berge der Welt, 1960/61, s. 58—85 La montagne et dlpinisme, nr 103, 1/1976, s. 236—244 Der Naturfreund, 62 Jahrgang, nr 3+4, 1969, s. 11—18
\ Publikacje na temat polskiej wyprawy w 1975 roku na Gasherbrum II i III American Alpine Journal 1976, Volume 20, Number 2, Issue 50, s. 540—541 American Alpine Journal 1977, Volume 21, Number 1, Issue 51, s. 36—41 The Himalayan Journal 1974—75, Volume XXXIV, s. 93—96 Alpinismus, nr 7/1976, s. 40—41 Dookoła świata, nr 9/1976, s. 13—15 Filipinka, nr 22/1975, s. 6—7 Innowacje, nr 51—52/1975, s. 19—22 Kobieta i Zycie, nr 7/1975, s. 6—7 Kontynenty, nr 4/1976, s. 30—33 Mountain, nr 49/1976, s. 18—34 Mountain, nr 53/1977, s. 38—41 Na przełaj, nr 44/1975, s. 18—19 Profile, nr 12/1975, s. 12—14 Sportowiec, nr 41/1975, s. 3—7 Taternik, nr 3/1975, s. 125—126 Taternik, nr 2/1976, s. 50—«5 Trybuna Ludu, Magazyn sobota—niedziela, sześd odcinków od 15 XI1975 do 3 11976 Zarzewie, nr 52/1975, s. 12—13 i 22 DWADZIEŚCIA PIĘD SZCZYTÓW ZIEMI Józef Nyka Czternaście ośmiotysięczników i jedenaście tak zwanych wysokich siedmiotysięczników tworzą elitę wśród szczytów kuli ziemskiej. Oto ich zestawienie opracowane na podstawie listy Guntera O. Dyhrenfurtha:
1. Mount Everest (8848 m) — I wejście wyprawa brytyjska w. 1953 r.; I wejście kobiece wyprawa japooska w 1975 r. 2.
K2 czyli Chogori (8611 m) — I wejście Włosi w 1954 r.
3.
Kangchendzónga (8598 m) — I wejście Anglicy w 1955 r.
4.
Lhotse (8511 m) — I wejście Szwajcarzy w 1956 r.
5.
Makalu (8481 m) — I wejście Francuzi w 1955 r.
6. Dhaulagiri (8167 m) — I wejście wyprawa szwajcarska w 1960 r. (z udziałem przedstawicieli innych narodowości, w tym dwóch Polaków). 7. Manaslu (8156 m) — I wejście Japooczycy w 1956 r.; I wejście kobiece wyprawa japooska w 1974 r. 8.
Cho Oyu (8153 m) — I wejście Austriacy z Szerpą w 1954 r.
9.
Nanga Parbat (8125 m) — I wejście Austriak w 1953 r.
10.
Annapurna (8091 m) — I wejście Francuzi w 1950 r.
11.
Gasherbrum I (8068 m) — I wejście wyprawa amerykaoska w 1958 r.
12.
Falchan Kangri czyli Broad Peak (8047 m) — I wejście Austriacy w 1957 r.
13. Gasherbrum II (8035 m) — I wejście Austriacy w 1956 r.; I wejście kobiece wyprawa polska w 1975 r. 14.
Shisha Pangma (8013 m) — I wejście Chioczycy w 1964 r.
15.
Gasherbrum III (7952 m) — I wejście wyprawa polska w 1975 r.
16.
Annapurna II (7937 m) — I wejście wyprawa angielsko-in-dyjsko-nepalska w 1960 r.
17.
Gasherbrum IV (7925 m) — I wejście Włosi w 1958 r.
18.
Gyachung Kang (7922 m) — I wejście Japooczycy w 1964 r.
19.
Himalchuli (7893 m) — I wejście Japooczycy w 1960 r.
20.
Distaghil Sar (7885 m) — I wejście Austriacy w 1960 r.
21.
Nuptse (7879 m) — I wejście Anglicy w 1961 r.
146 22.
Kunyang Chhish (7852 m) — I wejście wyprawa polska w 1971 r.
23. Peak 29 (7835 m) — I wejście Japooczycy w 1970 r. (wejście nie jest pewne, gdyż zdobywcy nie wrócili ze szczytu). 24.
Masherbrum (7821 m) — I wejście wyprawa amerykaosko--pakistaoska w 1960 r.
25.
Nanda Devi (7816 m) — I wejście wyprawa brytyjsko-ame-rykaoska w 1936 r.
Dwadzieścia bocznych wierzchołków Masywy ośmiotysięczne oprócz wierzchołków głównych mają także niższe od nich wierzchołki boczne. Po zdobyciu głównych szczytów przyszła kolej na nie i dziś są one celami osobnych wypraw. Nasze zestawienie jest kompletnym wyciągiem z listy Dyhrenfurtha. Trzeba dodad, że niektóre z wyliczonych wierzchołków są trzeciorzędnymi wypiętrzeniami grani (na przykład numery 1 lub 7), inne zaś są znacznie wyodrębnione (na przykład trzy wierzchołki zdobyte przez Polaków — numery 3, 13 i 17). Wśród owych dwudziestu wierzchołków dopiero jedenaście zostało zdobytych, z tego trzy przez alpinistów polskich. 1.
Everest p. 8760 m — I wejście wyprawa angielska w 1953 r.
2.
Kangchendzonga Południowa I (8496 m) I wejście Polacy w 1978 r.
3.
Kangchendzonga Południowa II (8494 m) — I wejście Polacy w 1978 r.
4.
Yalung Kang (ok. 8433 m) — I wejście Japooczycy w 1973 r.
5.
Lhotse p. 8426 m — bez wejścia.
6.
Lhotse Shar (8398 m) — I wejście Austriacy w 1970 r.
7.
Lhotse p. 8376 m — bez wejścia.
8.
Everest tzw. plecy (8348 m) — bez wejścia.
9.
K2 p. 8230 m — bez wejścia.
10.
K2 p. 8134 m — bez wejścia.
11.
K2 p. 8132 m — bez wejścia.
12.
Annapurna p. 8051 m — bez wejścia.
13.
Falchan Kangri Środkowy (Broad Peak Middle, ok. 8016 m). — I wejście Polacy w 1975 r.
14.
Annapurna p. 8010 m — pierwsze wejście Hiszpanie w 1974 r.
15.
Makalu p. 8010 m — I wejście Japooczycy w 1970 r.
16.
Nanga Parbat p. 7910 m — I wejście Czechosłowacy w 1971 r.
17.
Kangbachen (7902 m) — I wejście Polacy w 1974 r.
18.
Manaslu p. 7895 m — bez wejścia.
19.
Nanga Parbat p. 7816 m — I wejście Czechosłowacy w 1978 r.
20.
Ngozumpa Ri I (7806 m) — bez wejścia.
Zdobyty w 1974 roku przez wyprawę polsko-niemiecką (RFN) szczyt Shispard (7619 m) zajmuje na liście najwyższych szczy147 tów świata miejsce 49, zaś zdobyty przez Polaków w 1939 roku szczyt Nanda Devi Fast (7434 m) — miejsce 78. Mimo iż światowa walka o zdobycie ośmiotysięczników odbyła się w latach 1950—60 bez naszego organizacyjnego udziału, na liście pierwszych zdobywców gór świata Polacy — szczególnie dzięki intensywnej i dobrze ukierunkowanej działalności w ostatnich latach — zdołali się uplasowad na miejscach 15 i 22. W kategorii pierwszych wejśd kobiecych ustępujemy tylko Japonii. ZAGADNIENIA MEDYCZNE Maria Mitkiewicz Wyprawa składała się z grupy kobiecej liczącej dziesięd osób i z grupy męskiej, w skład której wchodziło siedmiu wspinaczy, dwóch filmowców i pakistaoski oficer łącznikowy. Wśród uczestniczek sześd osób było co najmniej raz na wysokości ponad 7000 metrów, pozostałe cztery osoby osiągały wysokości alpejskie. Wśród wspinaczy sześd osób było co najmniej raz na wysokości około i ponad 7000 metrów, a jeden osiągał wysokości alpejskie.-Oficer łącznikowy uczestniczył rok przedtem w pakistaosko-amerykaoskiej wyprawie w Karakorum na szczyt Paiju. Nasi filmowcy: reżyser i operator nie byli wspinaczami. Operator przebywał uprzednio kilka miesięcy na Antarktydzie. W gronie uczestników wyprawy byłam jedynym lekarzem i moja praca z założenia miała charakter wyłącznie usługowy. Od wszystkich uczestników wyprawy wymagana była karta zdrowia sportowca. Badania dodatkowe to: Rtg klatki piersiowej, elektrokardiogram, badanie morfologiczne krwi, grupa krwi, badanie moczu, badanie stomatologiczne oraz niektóre badania uzupełniające, zależnie od indywidualnych potrzeb, na przykład badanie okulistyczne. Szczepienia obowiązujące to: szczepienie przeciwko ospie, jeżeli od ostatniego szczepienia minęły trzy lata, i szczepienie przeciwko cholerze, jeżeli od ostatniego szczepienia minęło sześd miesięcy. Szczepienie przeciwko durowi brzusznemu i tężcowi było ponadobowiązkowe. W profilaktyce leczniczej stosowano zapobiegawczo leki prze-ciwmalaryczne na trzy tygodnie przed wejściem w rejony zagrożone malarią i trzy tygodnie po wyjściu z rejonów zagrożonych malarią. Podawano arechin raz w tygodniu w ilości 0,5 grama na dawkę,
W okresie trwania wyprawy, w drodze, w czasie pobytu w rejonach subtropikalnych i w górach do poziomu wypasu zwierząt, obowiązywał surowy reżim higieniczny. Woda traktowana była jako niezdatna do picia. Stosowanie pantocidu jako środka odkażającego nie zdało egzaminu ze względu na nieprzyjemny smak 149 tak odkażonej wody. Stosowano ją tylko do mycia naczyo i owoców. Do mycia owoców używano zresztą głównie roztworu nadmanganianu potasu. Owoce o cienkiej skórce jak winogrona i pomidory moczono w takiej wódzie przez okres do pół godziny. Owoce z grubymi skórkami jak pomaraocze, banany, dynie, arbuzy moczono krócej lub myto przed zdejmowaniem skóry czy krojeniem. Ponieważ posiłki przygotowywaliśmy sami — metodą dyżurów, kwestia postępowania higienicznego nie stanowiła problemu. W czasie drogi używaliśmy do picia, oprócz płynów przygotowanych przez nas, wyłącznie napoi produkowanych przez duże firmy, typu coca-cola. W czajchanach * i restauracjach spożywaliśmy potrawy długo gotowane takie jak ryż, baranina lub pieczone kebaby. Podawanych do tego surowych sałatek nie jedliśmy. Zęby myliśmy w przegotowanej wodzie. Leki Planowanie zaopatrzenia w leki wypraw w wysokie góry wymaga uwzględnienia całego szeregu czynników, na przykład: 1) Zapewnienia możliwie największej samowystarczalności leczniczej dla członków wyprawy, ze względu na odległości, jakie dzielą rejony działao górskich od najbliższych szpitali (odległości od parudziesięciu kilometrów do paruset kilometrów) i ze względu na trudności w transportowaniu chorych, spowodowane ukształtowaniem terenu i wysokością. 2) Objęcia opieką lekarską i leczniczą kulisów wyprawy. Jest to niekiedy pokaźna ilośd osób, w naszym przypadku około trzystu. 3) Objęcia opieką lekarską i leczniczą ludności tubylczej w rejonach, przez które przechodzi wyprawa. Z dużą dokładnością można obliczyd jedynie ilości leków do stosowania profilaktycznego dla członków wyprawy i ilośd potrzebnych witamin. Wszystkie inn£ grupy leków bierze się zawsze z dużym zapasem. Z tych powodów leków jest prawie zawsze za dużo, ale to konieczne. Mieliśmy: antybiotyki doustne, domięśniowe i dożylne, sulfonamidy o działaniu ogólnym, sulfonamidy przewodu pokarmowego oraz preparaty: mexaform mexase lakcid, idalbinę, środki rozkurczowe, węgiel medyczny, środki przeczyszczające, leki rozszerzające obwodowe naczynia krwionośne w postaci doustnej, domięśniowej i dożylnej. * Herbaciarnie 150
Mieliśmy też dużą ilośd środków powierzchniowo odkażających skórę i śluzówki, na przykład pyoctaminę w roztworze wodnym i alkoholowym, merkurochrom, zieleo brylantową oraz dużo maści antyseptycznych. Największymi odbiorcami tej grupy leków byli kulisi i tubylcy, ze względu na szeroko rozpowszechnione wśród nich choroby infekcyjne skóry oraz częste urazy skóry powstałe u kulisów w czasie transportu bagażu wyprawy. Następna grupa leków to środki przeciwko zapaleniu spojówek oczu, maści i kremy chroniące skórę przed promieniowaniem ultrafioletowym, leki przeciwgorączkowe, przeciwbólowe, uspokajające i nasenne. Mieliśmy również leki intensywnej terapii, to znaczy leki krążeniowe, przeciwwstrząsowe, przeciwobrzękowe w postaci doustnej, domięśniowej i dożylnej. Dysponowaliśmy dużą liczbą materiałów opatrunkowych jałowych, bandaży i przylepców. Mieliśmy zestaw narzędzi chirurgicznych do zabiegów w zakresie małej chirurgii, kleszcze stomatologiczne, strzykawki i igły jednorazowego użycia, opaski gipsowe, szyny usztywniające kooczyny: Kramera i szyny nadmuchiwane ze sztucznego tworzywa, płyny krwiozastępcze i zestawy do przetaczania, zestaw do intubacji dotchawiczej i aparat Am-bu, preparaty dożylne do narkozy. Mieliśmy dużą ilośd witamin, niektóre w połączeniu z solami mineralnymi, środki przeciwkaszlowe i syropy wykrztuśne, butle tlenowe z osprzętem do celów medycznych, spirytus do celów medycznych. W czasie trwania karawany każdy uczestnik miał przy sobie miniapteczkę złożoną z bandaża, przylepca, witaminy C 400 mg, multivitaminy — dwie tabletki na dobę oraz glucardiamidu. Należy nadmienid, że uczestnicy wyprawy niechętnie obarczali się tym niewielkim ciężarem. W pobliżu mnie szedł kulis z bębnem aptecznym zawierającym dośd szeroki asortyment leków i środków opatrunkowych. Leki te służyły głównie kulisom w czasie drogi i postojów oraz ludności tubylczej w czasie przechodzenia przez wioski. Pacjenci zawsze zgłaszali się tłumnie i przyjmowanie ich trwało codziennie do późnego wieczora, do całkowitej ciemności. Nie przeprowadzaliśmy w czasie karawany, jak sugerują niektóre wyprawy, odro-baczania kulisów, bo to przekraczało nasze możliwości. W bazie i powyżej nie mieliśmy kulisów wysokościowych, tak że problem zniknął. W bazie znajdowała się podstawowa apteka, a w każdym obozie powyżej bazy były małe apteczki zawierające: niewielką ilośd antybiotyków, środków przeciwbólowych, nasennych, przeciwwstrząsowych, odwadniających, rozszerzających obwodowe na151 czynią krwionośne, środki opatrunkowe, unieruchamiające tymczasowo kooczyny, butle tlenowe. Dzięki radiotelefonom można było zdalnie zlecad postępowanie lecznicze w razie zachorowania. Stan zdrowotny uczestników wyprawy
W czasie wielodniowych pobytów w Islamabadzie w klimacie subtropikalnym i w czasie karawany w rejonach górskich występowały sporadycznie, co kilka dni u innych osób, przypadki ostrych zaburzeo żołądkowo-jelitowych, bez gorączki, połączonych z biegunką i wymiotami. Zachorowania te trwały od paru godzin do jednego-dwóch dni. Nie wymagały stosowania antybiotyków, ustępowały po zastosowaniu ścisłej diety, początkowo nawet głodówki, połączonej z intensywnym nawadnianiem i nachlorowaniem doustnym. Następnie stosowano sulfaguanidynę lub mexaform i węgiel medyczny. Na węgiel medyczny było duże zapotrzebowanie. W czasie dwumiesięcznego pobytu w bazie (5200 metrów nad poziomem morza) i powyżej u prawie wszystkich uczestników wyprawy obserwowano w różnym nasileniu tak zwane „zmienione trawienie" w postaci kolek brzusznych i nasilonych wzdęd. Sądzę, że na powstawanie tych dolegliwości miały wpływ co najmniej dwa czynniki, to jest: 1)
nietypowe jedzenie, bo głównie konserwowe,
2) wysokośd, a więc niedotlenienie i może w związku z tym niedostateczna synteza enzymów trawiennych. O ile mi wiadomo, wyżej wymienione dolegliwości powtarzają się regularnie na wszystkich wyprawach wysokogórskich. Drugim problemem wypraw w wysokie góry są przewlekłe nieżyty górnych dróg oddechowych z przewagą nieżytów noso--gardzieli. Na powstawanie tych schorzeo mają wpływ: wzmożone oddychanie, suchośd powietrza i zwiększona zawartośd ozonu w powietrzu. Przebiegają one zazwyczaj bez gorączki, powodują przewlekły kaszel, uczucie suchości w jamie ustnej i w nosie, drapanie w gardle, chrypkę, ból gardła przy przełykaniu. Walka z tymi dolegliwościami jest bardzo trudna i mało skuteczna. Antybiotyki nie pomagają, codeina nieco hamuje odruch kaszlu, ale przewlekłe jej stosowanie nie jest wskazane. Syropy wykrztuśne nieznacznie tylko zmniejszają uczucie suchości śluzówki jamy ustnej i gardła, zresztą praktycznie można je stosowad tylko w bazie. Na jednej z wypraw austriackich stosowano preparat „sztuczną plwocinę" w aerozolu. Każdy uczestnik niósł ze sobą flakon aerozolu i w miarę potrzeby zwilżał jamę ustną. Efekt tego postępowania opisany był jako dobry. Na powyższe dolegliwości uskarżali się kolejno wszyscy uczestnicy wyprawy. 152 Okres trzytygodniowej karawany do bazy, w czasie którego powoli osiągano wysokośd od około 2000 metrów do około 5000 metrów, sprawił, że wszyscy mieli bardzo dobrą podstawę do aklimatyzacji. Działalnośd powyżej bazy aż do osiągnięcia szczytów, to jest od około 5000 metrów do powyżej 8000 metrów, trwała sześd do siedmiu tygodni. Oprócz taktyki osiągania aklimatyzacji przyczyniła się do tego również zmienna pogoda w Karakorum. Okresy trzech-czterech dni pogody regularnie przedzielały trzy— cztery dni niepogody, w czasie której wszyscy obowiązani byli zejśd z górnych obozów do bazy. Dzięki temu każdy z uczestników, z wyjątkiem jednego kolegi — przewlekle chorego, przekraczał od dwu do
siedmiu razy wysokośd 7000 metrów. Zasada prawidłowo przeprowadzonej aklimatyzacji, to znaczy przeznaczenie jednego tygodnia czasu na każde 1000 metrów wzniesienia, ważna zwłaszcza dla osób przebywających i działających po raz pierwszy w wysokich górach, została w naszym przypadku zrealizowana z nadwyżką czasową.Dzięki doskonałej aklimatyzacji nie było potrzeby używania tlenu. Uczestnicy w znacznej większości nie odczuwali typowych dolegliwości wysokościowych, jak bezsennośd, bóle głowy, utrata łaknienia. A nawet apetyt na każdej kolejno zdobywanej wysokości dopisywał wszystkim nadspodziewanie dobrze. W czasie całej działalności górskiej wszyscy otrzymywali od 400 do 1000 mg witaminy C na dobę oraz dwie tabletki wielowi-taminowe. Witaminy były najchętniej spożywane w formie musującej. Co trzycztery dni wszyscy otrzymywali 500 mg polopiryny jako profilaktykę przeciwzakrzepową. U wszystkich uczestników, z wyjątkiem przebywających w bazie dłużej ze względów zdrowotnych, obserwowano utratę wagi ciała w granicach od 5 procent do ponad 15 procent w stosunku do wagi przed wyprawą. U jednej osoby wystąpiły zaniki mięśniowe. Na początku karawany po trzech dniach marszu u jednej z uczestniczek wystąpiły objawy ostrego zapalenia oskrzeli z gorączką. W ciągu następnych sześciu dni mimo pełnego leczenia antybiotykami, początkowo jednym, a następnie skojarzonymi, kaszel ani gorączka nie ustępowały. Istniała możliwośd śródmiąższo-wego zapalenia płuc nie dającego zmian osłuchowych. Po porozumieniu z kierownictwem wyprawy i z chorą podjęto decyzję powrotu do Skardu na ewentualną obserwację szpitalną. Zaopatrzona w leki, pod opieką jednej z uczestniczek wyprawy, z pomocą kulisów zeszła do Skardu. Tam gorączka ustąpiła, poczuła się znacznie lepiej, ale zdecydowała wracad do domu. Pod koniec karawany u jednego z kolegów wystąpił ostry nieżyt krtani bez gorączki, z uporczywą chrypką o zmiennym nasileniu, aż do bezgłosu włącznie. Podjęta próba pójścia wyżej do obozu II przejściowo wyraźnie pogorszyła jego stan. Kolega ten do kooca wy153 prawy został wyłączony z działalności wysokogórskiej. Po powrocie do Islamabadu opisane wyżej objawy chorobowe ustąpiły samoistnie. U dwóch kolegów wystąpiły odmrożenia stóp I i II stopnia. Procesy przebiegały bezinfekcyjnie, zakooczone odpadnięciem paznokci palców. U jednej z koleżanek nastąpiło skręcenie stawu kolanowego z wylewem krwawym okołostawowym. Krwiak ewakuowano, a następnie zastosowano tutor gipsowy. Inna koleżanka przechodziła proces zapalny zęba trzonowego. Doktor stomatologii, uczestnik sąsiadującej z nami w tym czasie wyprawy szwajcarskiej, usunął ząb. Gojenie przebiegało bez powikłao. W niecałe trzy tygodnie później koleżanka ta zdobyła ośmiotysięczny Gasherbrum II. U wszystkich uczestników wyprawy wielokrotnie kontrolowano ciśnienie krwi. W czasie kolejnej kontroli u jednej z koleżanek stwierdzono podwyższenie ciśnienia i skurczowego i rozkurczowego. Koleżanka ta została okresowo wycofana z działalności wysokogórskiej w obawie przed powikłaniami chorobowymi.
Po pewnym okresie ciśnienie krwi zaczęło się normowad, ale plan ataków szczytowych już nie pozwolił na włączenie jej ponowne do działalności wysokogórskiej. Mimo stosowanej ochrony przed promieniowaniem ultrafioletowym miały miejsce niegroźne oparzenia skórne oraz zapalenia spojówek oczu. U większości kobiet w czasie pobytu w bazie i powyżej w czasie działalności wysokogórskiej występowały zaburzenia miesiączkowania: wydłużenie cyklu miesiączkowego na okres od dwu do trzech miesięcy.- Po powrocie na niziny cykle miesiączkowe wracały do normy. Interesujące były jednoczesne obserwacje dwóch grup: kobiecej i męskiej, przebywających i działających w takich samych bardzo ciężkich warunkach. Zgodnym pragnieniem wszystkich uczestników obu grup było osiągnięcie założonych celów wyprawy i uczestniczenie w tym osiągnięciu. To stwarzało dla wszystkich dodatkowe napięcia i stresy psychiczne w czasie całej wielotygodniowej działalności wstępnej zakładania i zaopatrywania obozów pośrednich. Z mojej oceny wynika, że mężczyźni w większości usiłowali rozładowad swoje stany napięciowe w tak zwanej agresji słownej. Kobiety natomiast w większości reagowały demonstrowaniem szeregu różnorodnych dolegliwości, ocenionych przeze mnie jako nerwicowe, które to dolegliwości ustąpiły natychmiast i bezpośrednio po zakooczonej działalności zdobywczej. Wśród ludności tubylczej dominowały trzy grupy schorzeo: 1) choroby skóry, zainfekowane, toczące się przewlekle, 164 2)
niedoczynnośd tarczycy manifestowana ogólnym niedorozwojem i wolami szyjnymi,
3) gruźlica płuc; informacja o tej grupie schorzeo pochodziła od miejscowego jakby pielęgniarza, prowadzącego jednocześnie punkt apteczny. W tych chorobach mogłam pomóc tylko ludziom z pierwszą grupą schorzeo oraz doraźnie w ostrych infekcjach. Podejście ludności do lekarza, nawet kobiety — lekarza, było pełne nieograniczonego i szczerego wydaje mi się zaufania. W przygotowaniach do wyprawy korzystałam z doświadczeo własnych zgromadzonych w czasie poprzednich wypraw w góry Turcji i Hindukuszu, z nielicznych publikacji w polskim górskim piśmiennictwie medycznym oraz z konsultacji z kolegami lekarzami, uczestnikami wypraw w góry wysokie, a mianowicie z Jerzym Hajdukiewiczem i Janem Koisarem. Serdecznie dziękuję im za wszystkie udzielone mi i bardzo pomocne rady. SPIS MAPEK I RYSUNKÓW Trasa Wyprawy Kobiecej w Karakorum w 1975 roku oraz Wyprawy Klubu Wysokogórskiego — Wrocław 1975 .......
Mapka szkicowa Południowego Lodowca Gasherbrum z zaznaczoną działalnością Wyprawy Kobiecej w Karakorum w 1975 roku oraz innych wypraw.............. Panorama północnego otoczenia Południowego Lodowca Gasherbrum Panorama zachodniego otoczenia Południowego Lodowca Gasherbrum Droga zespołu: L. Cichy, J. Onyszkiewicz i K. Zdzitowiecki północno-zachodnią ścianą Gasherbruma II........ Droga wejścia Wyprawy Kobiecej w Karakorum w 1975 roku oraz ■wyprawy francuskiej............. 30—31 54 57 57 89 103