Joe Simpson
Dotknięcie pustki (Przełożyli: Danuta Hołata i Wacław Sonelski)
Przedmowa Poznałem Joe w Chamonix zimą tamtego roku. Podobnie jak wielu wspinaczy zdecydował, że nadeszła pora, aby nauczyć się jeździć na nartach, lecz nie miał najmniejszego zamiaru dołączyć do kursu narciarskiego i wolał ćwiczyć sam. Dużo już wówczas o nim słyszałem i czytałem - znałem historię jego niewiarygodnych przygód i ocierania się o śmierć, a szczególnie tez ostatniej eskapady do Peru. Opowieści wszakże z drugiej ręki nie robiły na mnie większego wrażenia. Gdy siedzieliśmy w barze w Chamonix, z trudem dopasowywałem do niego legendarną reputację. Ciemnowłosy, z nieco punkową fryzurą i ostrym sposobem bycia, jakoś bardziej kojarzył się z ulicami Sheffield niż górami. Potem przestałem o nim myśleć, aż do czasu, gdy wziąłem do ręki maszynopis Touching the Void. Poruszyła mnie nie tyle niezwykła treść tej książki - a jest to jedna z najbardziej niewiarygodnych historii ludzkiej wytrzymałości - ale raczej jej poziom literacki: wrażliwość i dramatyzm, które pozwalają ująć słowem skrajną trwogę i cierpienie - odczucia zarówno własne, jak i partnera, Simona Yatesa. Od momentu, kiedy Joe podczas zejścia pośliznął się i spadł łamiąc nogę, przez samotną gehennę w szczelinie lodowca, aż po chwilę, gdy przywlókł się do obozu - nie potrafiłem, przykuty do książki, przerwać czytania. Jeśli by szukać dla jego walki o przeżycie właściwego tła, to mógłbym ją porównać z tym, co sam przeżyłem na Ogre w 1977 roku , kiedy to Doug Scott spadł podczas zjazdu ze szczytu i złamał obie nogi. Na tym etapie nasza sytuacja była podobna do położenia, w jakim znaleźli się Joe i Simon, gdy wydarzył się wypadek: dwóch ludzi w pobliżu wierzchołka wyjątkowo niegościnnej góry. Lecz w naszym przypadku było jeszcze dwóch innych członków zespołu, którzy siedzieli w śnieżnej jamie na przełęczy tuż pod kopułą szczytową. Złapała nas burza śnieżna i potrzebowaliśmy sześciu dni - z czego pięć bez jedzenia - by zejść na dół. Po drodze pośliznąłem się i złamałem żebra. To było z pewnością najgorsze z moich górskich doświadczeń, jeżeli jednak porównać je do tego, co przeszedł Joe - wygląda dość blado. Podobna rzecz wydarzyła się też w Karakorum, w 1957 roku na górze Haramosh. Celem wyprawy z Uniwersytetu Oksfordzkiego było pierwsze wejście na ten szczyt o wysokości 24 270 stóp. Właśnie zapadła decyzja o odwrocie, gdy dwaj wspinacze: Bernard Jillot i John Emery postanowili podejść granią trochę wyżej, by zrobić kilka fotografii - i zmiotła ich lawina. Przeżyli upadek, a towarzysze zaczęli schodzić w dół, by przyjść im z
pomocą. To był dopiero początek tamtej rozciągniętej w czasie katastrofy, z której uszły z życiem tylko dwie osoby. Tę dramatyczną i poruszającą historię opowiedział zawodowy pisarz. Brakowało jej zatem bezpośredniości i siły, jakie przenikają opowieści o własnych przeżyciach. I tu Joe Simpson wygrywa. Opisał nie tylko jedną z najbardziej niewiarygodnych relacji z walki o życie, jakie znam, ale zrobił to wyśmienicie. Dzięki temu książka zasługuje na to, by stać się w swym gatunku pozycją klasyczną. CHRIS BONINGTON Światowej sławy alpinista, kierował zakończoną sukcesem wyprawą, która dokonała pierwszego przejścia południowej ściany Annapurny w 1970 roku oraz w 1975 - południowo-zachodniej ściany Everestu. luty 1988
Simonowi Yatesowi, za dług, którego nigdy nie spłacę. Przyjaciołom, którzy poszli w góry i nie wrócili.
1 W górach, poniżej jezior Leżę w śpiworze, zapatrzony w światło sączące się przez czerwono-zieloną kopułę namiotu. Simon chrapie głośno, od czasu do czasu drgając przez sen. Możemy być gdzieś, gdziekolwiek. Wnętrze namiotu jest zawsze anonimowe. Kiedy zasuwamy zamek i świat zewnętrzny znika z pola widzenia, zatraca się wszelka świadomość miejsca. W Szkocji, Alpach czy Karakonom - wszędzie tak samo. Szelesty, łopot płachty na wietrze, uwierające przez podłogę kamienie, kwaśny zapach skarpet i potu - to wrażenia uniwersalne, równie swojskie, jak ciepły komfort puchowego śpiwora. Na zewnątrz niebo jaśnieje, a szczyty chwytają pewnie pierwsze promienie słońca. Może jakiś kondor polatuje nad namiotem w prądzie ciepłego powietrza. To niewykluczone, skoro wczoraj po południu widziałem jednego, krążącego nad obozem. Otacza nas wspaniały amfiteatr oblanych lodem gór - piękniejszych dotąd nie widziałem. W głębi namiotu, jedynie huk lawin spadających regularnie z Cerro Sarapo przypomina mi, gdzie jesteśmy: w paśmie Cordillera Huayhuash, Andów peruwiańskich, oddaleni o czterdzieści pięć kilometrów uciążliwego marszu od najbliższej wioski. Tak mi dobrze w bezpiecznym i przytulnym wnętrzu namiotu, że z najwyższą niechęcią wyłażę ze śpiwora, aby zmierzyć się z zadaniem rozpalenia benzynowej maszynki. W nocy spadło trochę śniegu i zmrożona trawa trzeszczy pod stopami, gdy idę w kierunku ogromnego, nachylonego głazu, pod którym urządziliśmy kuchnię. Po drodze mijam namiocik Richarda, na wpół zapadnięty i oszroniony. Nie dochodzą z niego żadne oznaki życia. Siadam w kucki pod przewieszoną skałą, rozkoszując się chwilą całkowitej samotności. Niestety maszynka mimo podgrzewania, z oślim uporem nie reaguje na zanieczyszczone paliwo. Gdy łagodne metody zawodzą, stawiam ją brutalnie na rozpalonym palniku butanowym. Ożywa momentalnie, plując wokoło półmetrowymi płomieniami, w bezsilnym proteście przeciw zabrudzonej benzynie. Woda powoli się grzeje, a ja patrzę na szerokie i zasłane kamieniami suche łożysko rzeki. Wielki głaz, pod którym przycupnąłem - niewidoczny z daleka tylko w najgorszą pogodę - znaczy miejsce naszego obozu. Na wprost, nie dalej niż o dwa i pół kilometra, wznosi się ogromna, prawie pionowa ściana śniegu i lodu, zwieńczona wierzchołkiem Cerro
Sarapo. Obok z morza falujących moren strzelają w górę dwa baśniowe zamki z lukru Yerupaja i Rasac dominując nad obozem od lewej strony. Nie widać stąd majestatycznej, przeszło sześciotysięcznej Siula Grande - zasłania ją masyw Sarapo. Siula została zdobyta w 1936 roku, kiedy dwaj dzielni Niemcy weszli na szczyt granią północną. Od tej pory zrobiono niewiele powtórzeń, a wszystkie ataki na największe wyzwanie tej góry - jej ścianę zachodnią - kończyły się porażką. Gaszę maszynkę i ostrożnie nalewam wrzątek do trzech dużych kubków. W cieniu jest wciąż zimno, gdyż słońce nadal chowa się za przeciwległą granią. - Hej, żyjecie tam jeszcze? Kawa gotowa - oznajmiam wesoło. Mocnym kopnięciem otrząsam ze szronu namiot Richarda; wypełza zeń jego właściciel, skurczony i zziębnięty, i bez słowa kieruje się wprost do łożyska rzeki, mocno ściskając w garści rolkę papieru toaletowego. - Wciąż cię goni? - pytam go, kiedy wraca. - Trochę, ale najgorsze mam chyba za sobą. Okropnie zimno było w nocy. Przychodzi mi na myśl, że to nie fasola tak go urządziła, tylko po prostu wysokość. Rozbiliśmy namioty cztery tysiące pięćset metrów nad poziomem morza, a Richard nie jest przecież alpinistą. Spotkaliśmy go w Limie, w podrzędnym hoteliku, gdzie wypoczywał na półmetku swej włóczęgi po Ameryce Południowej. Za okularami w metalowej oprawce, solidnym ubiorem i ptasim jakby sposobem poruszania kryje się sarkastyczny humor oraz nieprawdopodobny repertuar opowieści i wspomnień, uzbieranych w trakcie rozlicznych podróży. Płynąc z Pigmejami dłubanką przez podmokłą dżunglę Zairu żywił się pędrakami i jagodami; na targu w Nairobi widział, jak skopano na śmierć drobnego złodzieja. Towarzysza podróży zabili mu skorzy do strzelania ugandyjscy żołnierze, których podejrzenia wzbudziła wymiana kaset magnetofonowych. Richard włóczy się po świecie, od czasu do czasu pracując, aby zarobić potrzebne do tego pieniądze. Zwykle podróżuje sam, pragnąc się przekonać, dokąd go zawiodą przypadkowe znajomości w egzotycznych krajach. Pomyśleliśmy, że byłoby dobrze mieć w bazie wesołego kompana, który pilnowałby sprzętu, gdy będziemy się wspinać. Było to pewnie niesprawiedliwe wobec biednych górali mieszkających na tym odludziu, ale po naszych doświadczeniach z bocznych ulic Limy staliśmy się bardzo podejrzliwi. Richard miał ochotę zobaczyć Andy z bliska, więc przyjął zaproszenie, by pójść z nami w góry. Stary, rozpadający się autobus zawiózł nas sto trzydzieści kilometrów w głąb górskich dolin. Ta podróż łatwo mogła przyprawić o atak serca, a widok przydrożnych kapliczek ku
pamięci kierowców i ich pasażerów bynajmniej nie poprawiał samopoczucia. Na dwudziestu dwóch siedzeniach straszliwego gruchota tłoczyło się czterdzieści sześć osób; silnik był powiązany nylonowym sznurkiem, a opony zmieniano za pomocą oskarda. Od ostatniego przystanku musieliśmy jeszcze dwa dni maszerować pieszo. Pod koniec Richard zaczął odczuwać wpływ wysokości. Zapadał zmierzch, gdy zbliżaliśmy się do górnego piętra doliny. Richard nalegał, byśmy szli naprzód zabierając ze sobą osły i przygotowali obóz, nim zrobi się ciemno, a on tymczasem dojdzie na miejsce. „Droga jest prosta, nie da się zabłądzić” - zakończył. Idąc wolno i niepewnie po zdradliwych morenach, doszedł aż do jeziora, nad którym jak mu się zdawało - powinien być nasz obóz. Wtedy przypomniał sobie, że widział na mapie dwa jeziora. Zaczęło padać i robiło się coraz zimniej. Cienka koszula i bawełniane spodnie słabo chroniły przed chłodem andyjskiej nocy. Zmęczony, zszedł z powrotem w dolinę szukając jakiegoś schronienia. Już przedtem zauważył zrujnowane szałasy z kamieni i blachy falistej. Sądził, że są opuszczone, ale na tyle dobre, by mu zapewnić jaki taki nocleg. Ku swemu zdumieniu odkrył, że mieszkają tam dwie młode dziewczyny i wielka gromada dzieci. Po dłuższych negocjacjach udało mu się dostać miejsce do spania w przyległym chlewiku. Dziewczęta dały mu kilka gotowanych ziemniaków i trochę sera oraz wiązkę nadjedzonych przez mole owczych skór do okrycia. Noc była długa i zimna, a wysokogórskie wszy objadły się za wszystkie czasy.
Pod kuchenną skałę przyszedł Simon i opowiada nam swój wyjątkowo wyrazisty sen. Jest głęboko przekonany, że przedziwne halucynacje są bezpośrednim skutkiem działania pigułek nasennych. Postanawiam wypróbować je dzisiejszej nocy. Simon przejmuje kontrolę nad przygotowaniem śniadania, a ja dopijam resztę kawy, biorę dziennik i zaczynam pisać: 19 maja 1985. Baza. Zeszłej nocy duży mróz, dziś niebo czyste. Wciąż nie mogę się przyzwyczaić do tego, że tu jestem. Wszystko wydaje się groźne i odległe, ale jednocześnie porywające; o wiele tu lepiej niż w Alpach - nie ma tłumów wspinaczy, helikopterów, ratowników, tylko my i góry... Życie jest dużo prostsze i bardziej oczywiste. Człowiek pozwala wydarzeniom biec ich własnym torem i szybko przestaje się nad nimi zastanawiać... Ciekawe, na ile naprawdę wierzę w to, co napisałem, i jak się to ma do naszej
działalności tu, w Andach. Jutro zaczynamy aklimatyzację od wejścia na Rosario Norte, by złapać odpowiednią formę. Najdalej za dziesięć dni zaatakujemy niezdobytą dotąd, zachodnią ścianę Siula Grande. Simon podaje mi owsiankę i następną kawę: - To co, idziemy jutro? - Można iść. Jeśli pójdziemy na lekko, to długo nie potrwa. Już po południu będziemy z powrotem. - Boję się tylko o pogodę. Nie wiadomo co z tego wyniknie. Od chwili naszego przybycia codziennie jest tak samo - rano pięknie i bezchmurnie, a w południe napływają od wschodu zwały kumulusów, po czym nieuchronnie zaczyna padać deszcz. Wysoko w górach zmienia się w obfity śnieg, gwałtownie zwiększając groźbę lawin i odcięcia odwrotu. Kiedy w Alpach zbierają się podobne chmury natychmiast trzeba myśleć o wycofie. Jednak tutaj pogoda zachowuje się inaczej. - Wiesz, nie musi być tak źle, jak się zapowiada - mówi w zamyśleniu Simon. Przypomnij sobie, co było wczoraj: zachmurzyło się i sypnął śnieg, ale bez dramatycznego ochłodzenia czy błyskawic. Nie wyglądało też na to, by na szczytach szalał huragan. To chyba w ogóle nie są burze. Może i ma rację, ale coś mnie gryzie i wolę się upewnić. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że mamy się wspinać, gdy pada śnieg? A co będzie, jeśli pomylimy niby zwykłą tutejszą pogodę z prawdziwą burzą? - Jest takie ryzyko. Dlatego trzeba sprawdzić, jak to wygląda u góry. Siedząc tutaj, na pewno niczego się nie dowiemy. - W porządku. Chodziło mi tylko o lawiny. Chciałem być ostrożny. - Tak, wiem - śmieje się Simon. - Masz powody, żeby się ich bać. Ostatnią jednak też jakoś przeżyłeś. Według mnie, będzie tutaj podobnie jak w Alpach zimą: tylko świeży puch, pyłówki, a żadnych ciężkich lawin z mokrego śniegu. Musimy się po prostu przekonać. Zazdroszczę Simonowi, że potrafi beztrosko akceptować wszystko, co przynosi życie. Umie brać z niego, co się tylko da, a swoboda ducha pozwala mu cieszyć się całym sercem, bez najmniejszych wahań czy wątpliwości. Częściej śmieje się niż krzywi, a z siebie kpi równie często jak z innych. Ma większość potrzebnych w życiu zalet i niewiele wad. Przyjacielski i spolegliwy, szczery, zawsze gotów traktować życie jak żart. Wysoki, silnie zbudowany, ma blond czuprynę i bardzo niebieskie roześmiane oczy; jest też lekko zwariowany. Cieszę się, że przyjechałem tutaj właśnie z nim. Znam niewielu, z którymi mógłbym wytrzymać tak długo. Simon uosabia te wszystkie cechy, których nie mam, a chciałbym.
- Na którą planujecie powrót? - pyta sennie Richard z głębi śpiwora, gdy następnego ranka Simon i ja przygotowujemy się do wyjścia. - Najpóźniej na trzecią. Nie będziemy tam długo siedzieć, zwłaszcza jeśli pogoda się załamie. - Dobra. Powodzenia. Poranny mróz ściął powierzchnię gruntu - idzie się lepiej niż przewidywaliśmy. Szybko łapiemy równe tempo marszu, pnąc się zakosami w górę po piargach. Za każdym razem, gdy spoglądam wstecz, namioty są mniejsze. Zaczyna mnie cieszyć to podchodzenie, bo formę mam lepszą niż myślałem. Mimo wysokości wspinam się szybko, a Simon utrzymuje tempo, które mi odpowiada. Niepotrzebnie się obawiałem, że między nami będą znaczne różnice. Jeśli wspinacz musi zwalniać swój naturalny rytm marszu, żeby towarzysz nie został w tyle, ten z kolei zaczyna się męczyć, by dotrzymać kroku. Łatwo sobie wyobrazić napięcia i frustracje w takim zespole. - Jak ci się idzie? - pytam, gdy przystajemy na krótki odpoczynek. - Świetnie. Jednak dobrze, że nie palimy na tej wyprawie. Potakuję w milczeniu, choć przedtem wykłócałem się o papierosy, których Simon nie chciał zabrać do bazy. Czuję teraz, jak ciężko pracują płuca w rozrzedzonym, zimnym powietrzu. W Alpach palenie mi nie przeszkadza, lecz tym razem, przyznaję, rozsądniej było zrezygnować z papierosów. Trudno się znosi tytoniowy głód, ale strach przed chorobą górską i obrzękiem płuc, o których tyle się nasłuchaliśmy, pomógł przetrzymać kilka najgorszych dni. Dwie godziny zabrało podejście piarżystym zboczem. Teraz idziemy na północ, w kierunku potrzaskanych skalnych filarów. Wysoko nad nimi leży przełęcz. Obóz znika z oczu i w tym momencie uświadamiam sobie dwie rzeczy - panującą wokoło ciszę i naszą samotność. Pierwszy raz w życiu rozumiem, co to znaczy być zupełnie odizolowanym od ludzi, od społeczeństwa. Działa to cudownie uspokajająco. Dociera do mnie, jak bardzo czuję się wolny - mogę przecież robić, co zechcę, kiedy chcę i jak chcę. Nagle wszystko wygląda inaczej. Apatyczny nastrój ustępuje miejsca podniecającej myśli, że w tej chwili odpowiadamy tylko przed sobą i nikt nie może nam w niczym przeszkodzić, ani przyjść z pomocą... Simon idzie w milczeniu równym tempem, nieco mnie wyprzedzając. Nie jestem tak szybki, ale przestałem się przejmować swoją kondycją; widać, że i tak zupełnie dobrze do siebie pasujemy. Nie ma się co spieszyć, na pewno nie będzie żadnych trudności z dojściem do wierzchołka. Wiedząc o tym przystaję za każdym razem, gdy tylko pojawia się jakiś
piękny widok, którym chcę się nacieszyć. W żlebach skała jest krucha i niepewna. Kiedy wyłaniam się spoza żółtych kamieni, widzę z radością, że Simon siedzi jakieś sześćdziesiąt metrów wyżej, już na przełęczy, i przygotowuje coś do picia. - Ta kruszyzna wcale nie była taka zła, jak się wydawało - mówię łapiąc oddech. Chętnie bym się czegoś napił. - Widzisz Siula Grande, o tam, na lewo od Sarapo? - O kurczę, fantastyczna! - To, co widzę przed sobą, trochę mnie jednak przeraża. - Na zdjęciach wydawała się mniejsza. Simon podaje mi parujący kubek. Siedzę na plecaku, wpatrzony w roztaczającą się przed nami panoramę. Z lewej południowa ściana szczytu Rasac - niemal pionowe lodowe pole, poprzecinane skalnymi barierami. Wygląda to jak rozkrojony tort. Na prawo od śnieżnego wierzchołka Rasacu widać nieco niższy szczyt Seria Norte. Łączy je grań pokryta niebezpiecznymi nawisami, która dalej schodzi aż do siodła przełęczy, a za nią szerokim łukiem wznosi się ponad dwa skalne żebra, wtapiając ostatecznie w kopułę szczytu Yerupaja. To najwyższa spośród widocznych wokół gór. Dominuje w całej panoramie, wznosząc się wysoko ponad lodowcem Siula i skrząc w słońcu świeżym śniegiem i lodem. Jej południowa ściana ma klasyczny kształt góry - jest trójkątem o równych ramionach. Zachodnia grań, miejscami skalna lub pokryta nawisami, wypiętrza się z siodła przełęczy Seria Norte, a wschodnia skręca i opada ku drugiej przełęczy. Na tej ścianie widać zdumiewający szereg równoległych rynien, utworzonych w luźnym śniegu, które gra słonecznych cieni zmienia w koronkowe wstążki. Dalej rozpoznaję przełęcz Santa Rosa, którą widzieliśmy na fotografiach. Tu zbiegają się południowo-wschodnia grań szczytu Yerupaja i północna Siula Grande. Jej dolny odcinek wygląda jeszcze łatwo, ale potem grań się zwęża i wije przerażająco cienką linią śnieżnych rynien i nawisów, które niepewnie zwieszają się nad ogromną ścianą zachodnią. Miejsce, w którym grań przechodzi w wielki śnieżny grzyb, jest wierzchołkiem Siula Grande. Ta właśnie ściana jest naszym ambitnym celem. Nie mogę w pierwszej chwili rozpoznać tego, co znam ze zdjęć. Teraz, pod innym kątem i w innej skali, wszystko wygląda zupełnie inaczej, ale stopniowo odnajdujemy na niej charakterystyczne punkty i szczegóły. Przez północną grań Siula Grande zaczynają się właśnie przelewać potężne kłęby kumulusów. Jak zwykle nadchodzą ze wschodu, znad wielkich tropikalnych lasów dorzecza Amazonki, gdzie w codziennym słońcu tworzą się ogromne zwały wypełnionych wilgocią chmur.
- Chyba masz rację, Simon. Z tego burzy nie będzie. To po prostu prądy konwekcyjne znad dżungli. Mogę się założyć. - Tak, idzie nasza zwykła, popołudniowa zlewa. - Jak wysoko jesteśmy? - pytam. - Jakieś pięć i pół tysiąca metrów, może trochę więcej. Bo co? - Bo dla nas obu to rekord wysokości, tymczasem prawie tego nie czujemy. - Kiedy się śpi na poziomie Mont Blanc, to ten kawałek wyżej nie robi większego wrażenia - Simon uśmiecha się przekornie. Właśnie kończymy pić, gdy w powietrzu pojawiają się pierwsze płatki mokrego śniegu. Szczyt Rosario jest jeszcze widoczny, ale nie na długo. Wznosi się, jak przypuszczam, nie wyżej niż sto metrów nad przełęczą i przy normalnej pogodzie można go stąd osiągnąć w dobrą godzinę. Żaden z nas nie wspomniał co prawda o odwrocie, ale obaj rozumiemy, że tym razem wejście na wierzchołek trzeba będzie odłożyć. Simon zarzuca plecak na ramiona i rusza w stronę kamienistych zboczy. Po chwili zbiegamy lub zjeżdżamy na butach żlebami, które przedtem mozolnie forsowaliśmy pod górę. Wyjąc z radości, pędzimy na łeb na szyję kilkaset metrów w dół ruchomym piargiem, próbując po drodze narciarskich skrętów. Bez tchu, rozradowani, docieramy wreszcie do obozu. Richard zaczął już gotować wieczorny posiłek. Podaje nam teraz kubki herbaty, którą zaparzył, gdy dostrzegł nas wysoko na piargach. Siadamy przy buzującym palniku i bezładnie w podnieceniu opowiadamy o tym, cośmy widzieli i robili. Przerywa nam fala deszczu przygnanego z doliny, zmuszając do schronienia się w dużym namiocie. Gdyby ktoś podszedł do obozu około wpół do siódmej, po zapadnięciu zmroku, ujrzałby ciepłe światło przeświecające czerwienią i zielenią przez ściany namiotu. Usłyszałby cichą rozmowę, przerywaną niekiedy wybuchami rubasznego śmiechu - Richard opowiada o ośmiu członkach nowozelandzkiej drużyny rugby zabłąkanych w dżungli środkowej Afryki. Potem omawiamy plany kolejnych wspinaczek, a na koniec do późnej nocy gramy w karty. Naszym następnym celem jest dziewicza południowa grań Cerro Yantauri, wznosząca się niedaleko, po drugiej stronie koryta rzeki. Chyba przez całą drogę na szczyt będzie nas widać z obozu. Grań ciągnie się z prawa na lewo, początkowo tworząc mozaikę skalnych uskoków, potem staje się eleganckim śnieżnym grzebieniem, ozdobionym nawisami. Wreszcie dochodzi do bardzo niepewnych, grzybiastych seraków, które spiętrzają się aż do szczytu. Mamy zamiar zabiwakować wysoko na grani, albo podczas wejścia, albo w drodze
powrotnej, aby sprawdzić nasze teorie na temat pogody. Ranek jest co prawda zimny i słoneczny, ale wyjątkowo groźny wygląd nieba na wschodzie skłania nas do odłożenia grani Yantauri na inny dzień. Simon idzie się wykąpać i ogolić do wytopionego w lodzie stawku opodal obozu, a ja ruszam z Richardem po mleko i ser, które chcemy kupić od dziewcząt z szałasów. Wydają się zadowolone z naszych odwiedzin i zachwycone możliwością sprzedaży sera własnego wyrobu. Kulejącej hiszpańszczyzny Richarda wystarczy, aby się dowiedzieć, że dziewczęta nazywają się Gloria i Norma, a w szałasach mieszkają podczas wypasu ojcowskiego bydła na górskich łąkach. Mają trochę dziki i zaniedbany wygląd, ale bardzo troszczą się o dzieci, które zresztą świetnie radzą sobie same. Wylegujemy się na słońcu i przyglądamy ich pracy. Trzyletnia Alecia (przezwałem ją Paddington) pilnuje wejścia do zagrody i skorych do ucieczki cielaków, podczas gdy jej bracia i siostry odsuwają cielęta od wymion, doją krowy lub odcedzają serwatkę w muślinowych woreczkach. Wszystko toczy się bez pośpiechu i na wesoło. Umawiamy się, że brat Glorii, Spinoza, przyniesie nam za parę dni prowiant z najbliższej wioski. Perspektywa świeżych jarzyn, jajek, chleba i owoców jest wprost niewiarygodna po dwóch tygodniach monotonnego jedzenia makaronu z fasolą. Wracamy do obozu pogryzając ser i nieufnie śledząc chmury, które lada moment, wcześniej niż zwykle, mogą nas uraczyć swoją zawartością. Następnego dnia, wczesnym rankiem, wyruszamy na Yantauri. Start nie wróży nic dobrego. Podejście piargami okazuje się wyjątkowo niebezpieczne, gdyż z pokrytej skalnym rumoszem zachodniej ściany spadają na nas kamienne lawinki. Zdenerwowani próbujemy iść szybciej, ale nie pozwalają na to ciężkie wory. W połowie dolnych piargów Simon stwierdza, że na miejscu ostatniego odpoczynku zostawił aparat fotograficzny. Zrzuca plecak i biegnie z powrotem w dół, podczas gdy ja skręcam w prawo, pod osłonę skalnych ścianek. O szóstej wieczorem jesteśmy już wysoko, ale pogoda zaczyna się psuć i ciemne chmury gromadzą się nad naszą odsłoniętą granią. O zmroku rozstawiamy pod przewieszoną ścianką mały namiocik i - niezbyt spokojni - układamy się do snu. Całą noc pada śnieg, ale burza, której się obawialiśmy, nie nadciąga, co chyba potwierdza naszą teorię pogody. Nazajutrz, pełni nadziei, wspinamy się wyżej, ale na wysokości pięciu i pół tysiąca metrów dajemy za wygraną. Kopanie się w głębokim do pasa świeżym puchu bardzo wyczerpuje, a ogromne nawisy są niezwykle niebezpieczne. Przekonałem się o tym nieco poniżej szczytowych seraków, wpadając do pęknięcia w podwójnym nawisie. Zobaczyłem wtedy pod sobą całą ścianę - aż do samego dołu. Postanawiamy zakończyć dzisiejsze wspinanie. Do obozu docieramy zupełnie wykończeni schodzeniem przez kruche, pokryte
skalnym gruzem uskoki zachodniej ściany. Za to wiemy przynajmniej coś konkretnego o miejscowej pogodzie. Z pewnością zdarzają się tu prawdziwe, groźne burze, ale nie trzeba się natychmiast wycofywać na widok pierwszej większej chmury. W dwa dni później znowu wyruszamy, tym razem na południową grań szczytu Seria Norte. Widziana z bazy prezentuje się nader efektownie, a nikt - o ile nam wiadomo dotychczas jej nie przeszedł. Podchodząc bliżej zaczynamy się domyślać dlaczego. Jeszcze w Sheffield Al Rouse powiedział nam, że grań jest „poniekąd trudna”. Oglądając ją uważnie z bliska uznajemy, że Al w pełni zasługuje na reputację człowieka skłonnego do niedomówień. Po zimnym i niewygodnym biwaku znowu brniemy z mozołem w głębokim puchu, aby wejść na przełęcz u stóp grani. Fantastyczne, niemal pionowo sterczące nawisy nakładają się na siebie jak dachówki i tak jest przez sześćset metrów aż do szczytu. Wystarczy dotknąć czekanem najniższego, by zwalić sobie na głowę całą tę masę kruchego lodu. Jakoś udaje nam się odśmiać zmarnowany wysiłek, ciekawi nas tylko, co sobie pomyśli Richard o naszej trzeciej nieudanej próbie. Tak czy owak jesteśmy w dobrej formie: zaaklimatyzowani i gotowi do realizacji głównego celu - pierwszego przejścia zachodniej ściany Siula Grande. Przez dwa dni objadamy się i wygrzewamy w słońcu. Teraz, gdy wiadomo że wyruszymy, jak tylko trafi się kilka dni dobrej pogody, zacząłem przeżywać ataki lęku. A jeśli coś nam nie wyjdzie? Niewiele trzeba, byśmy zginęli. Już wcześniej pojąłem, jak bardzo tam w górze będziemy samotni. Simon zna przyczynę moich obaw i śmieje się z nich, choć sam pewnie żyje w napięciu . Zdrowo trochę się bać i czuć, że ciało reaguje na strach. „Uda się, uda się” - powtarzam sobie jak mantrę, ilekroć w żołądku pojawia się ssąca pustka. Nie ma w tym oszukańczej brawury. To psychiczna mobilizacja, koncentracja przed decydującym ruchem, zawsze mam z nią trudności. Niektórzy mówią o „racjonalizacji uczucia lęku” lepiej i uczciwiej byłoby powiedzieć : „Mam po prostu cholernego pietra”. - W porządku - mówi wreszcie Simon. - Biwakujemy pod ścianą w jamie, a następnego dnia idziemy jednym ciągiem aż na szczyt. Dwa dni w górę, dwa w dół, tak mi się wydaje. - Jeżeli pogoda wytrzyma... Ranek wstał posępny. Szczyty zniknęły w chmurach, a poniżej ciemnego pułapu widać tylko dolne połacie ścian. Pakując na jutro plecaki odczuwamy wiszący w powietrzu niepokój. Czy wyniknie z tego prawdziwe załamanie pogody, czy tylko wcześniejszy niż zwykle deszcz znad Amazonki? Jeśli pogoda nie będzie zła, wyjdziemy jak najwcześniej. Wpycham do wora dodatkowy kartusz gazu. - Nie miałbym nic przeciw temu, żebyśmy tym razem wygrali. Jak dotąd góry
prowadzą ze wspinaczami trzy do zera. Śmieję się ze smutnej miny Simona. - Na Siula będzie inaczej. Tam od razu jest bardzo stromo i puch nie ma jak się utrzymać. - Więc zakładacie, że wystarczą wam cztery dni? - wtrąca od niechcenia Richard. - Najwyżej pięć - Simon rzuca mi szybkie spojrzenie. - A jeśli do tygodnia nie wrócimy, staniesz się dumnym właścicielem całego naszego sprzętu. Widać, że Richard śmieje się tylko dlatego, że my chichoczemy. Nie zazdroszczę mu wyczekiwania bez wieści o tym, co się z nami dzieje. Pięć dni to bardzo długo, zwłaszcza gdy się nie ma do kogo ust otworzyć. - Po trzech dniach zaczniesz sobie na pewno wyobrażać różne okropne rzeczy, ale spróbuj się tym nie przejmować. Wiemy, co robimy. A jakby się stało coś złego, i tak nic nie poradzisz. Niewiele wynika z wszelkich usiłowań, by zmniejszyć ciężar plecaków. Tym razem bierzemy znacznie więcej sprzętu niż poprzednio. Postanowiliśmy zostawić niezbyt wygodny namiot, licząc na śnieżne jamy. Ale nawet bez niego śruby lodowe i śnieżne szable, raki, czekany i sprzęt skalny, a także palniki, gaz, jedzenie i śpiwory przytłaczają nas swym ciężarem. Nazajutrz, w palących promieniach słońca, wyruszamy z bazy. Richard chce nam towarzyszyć do początku lodowca. Idąc równym tempem po godzinie marszu docieramy pod lodowiec i wchodzimy w stromy żleb między dolnymi morenami a jego lewym ograniczeniem - wygładzoną lodem skalną płytą. Błoto i żwir ustępują miejsca piargom i skalnym złomiskom. Niektóre z tych głazów są o wiele wyższe od człowieka. Trzeba je mozolnie obchodzić lub się na nie wdrapywać, co nie jest wcale łatwe z ciężkim worem na plecach. Po dwóch tygodniach życia „na wysokości” Richard sprawuje się wcale dzielnie. Przeszkodą nie do pokonania dla jego lekkich, turystycznych butów będą dopiero bariery małych spiczastych seraków i warstwa błota na powierzchni lodowca, dobrze widoczne z miejsca, w którym przystanęliśmy na odpoczynek. Chcąc się dostać na lodowiec musimy najpierw pokonać niewielki lecz stromy lodowy uskok mniej więcej trzydziestometrowej wysokości. Ogromne skalne bloki trwają w chwiejnej równowadze dokładnie nad linią naszego podejścia. - Lepiej, żebyś stąd zawrócił - odzywa się Simon. - Możemy ci pomóc wejść, ale schodzić musiałbyś sam. Richard z żalem kontempluje smętny widok błota i sterczących głazów. Miał nadzieję,
że zobaczy coś bardziej imponującego. Zachodniej ściany Siula Grande jeszcze stąd nie widać. - Czekajcie, zrobię wam zdjęcia - oświadcza. - Nigdy nie wiadomo. Może zbiję majątek sprzedając je do nekrologów? - Na pewno będą sensacją - mruczy Simon. Zostawiamy go pośród głazów. Z góry, z wysokości lodowych uskoków wygląda jak obraz smutku i opuszczenia. Czeka go długa samotność. - Uważajcie na siebie - woła przez złożone w trąbkę dłonie. - Nie martw się - odkrzykuje Simon. - Nie będziemy się bez sensu narażać. Wrócimy na czas. Do zobaczenia!... Niebawem samotna postać ginie wśród skał, a my zmierzamy w stronę pierwszych szczelin, przy których zakładamy raki i wiążemy się liną. Na lodowcu panuje upał, gdyż promienie słońca odbijają się od szklistych, oblodzonych ścian, nie czuć najlżejszego powiewu wiatru. Powierzchnię lodu przecina mnóstwo nieregularnych, głębokich pęknięć i wielkich krewas. Często oglądamy się do tyłu, aby zapamiętać przejście wśród lodowych rozpadlin. Nie chcemy mieć problemów z wyszukiwaniem drogi podczas zejścia. Nasze ślady z pewnością przysypie śnieg, a w trakcie schodzenia ważne będzie czy iść pod, czy nad poszczególnymi szczelinami. Zimna, jasna noc zastaje nas w przytulnej jamie u podnóża góry. Jutro rano - mroźny start.
2 Kuszenie losu Jest zimno. Zimno piątej nad ranem, wysoko na andyjskim lodowcu. Tak długo szarpałem się z suwakami i ochraniaczami, aż zmarznięte palce odmówiły mi posłuszeństwa. Wcisnąłem dłonie między uda i teraz, zgięty wpół, kiwam się w przód i w tył, jęcząc z bólu. Nigdy dotąd nie było tak źle - myślę, a w palcach mam ogień - ale przecież zawsze tak jest, kiedy wraca w nich czucie. Boli jak diabli! Simon patrzy na moją mękę z krzywym uśmiechem. Cała pociecha w tym, że rozgrzane palce przestają boleć. - Pójdę pierwszy, dobra? - mówi wykorzystując sytuację. Kiwam żałośnie głową. Simon rusza w górę lawiniskiem nad naszą jamą w stronę lodowego pola, błyszczącego w porannym słońcu niebieskim lodem. No cóż, jest jak jest! Widzę go u wejścia w ścianę; wychylony nad niewielką szczeliną wbija czekan w lodowy mur nad głową. Pogoda zapowiada się doskonale. Tym razem nie widać żadnych chmur zwiastujących burzę. Jeśli tak się utrzyma, zdążymy wejść na szczyt i być w połowie zejścia, zanim przyjdzie kolejne załamanie. Przytupuję w miejscu, żeby mi nogi nie marzły. Simon wbija najpierw wysoko przyrządy, potem - podskakując jak królik na obu nogach - zęby raków, znowu czekany podskok; z góry lecą na mnie kawałki lodu, dzwoniąc o kurtkę. Uchylam się przed prysznicem, spoglądając jednocześnie na południe - niebo nad wierzchołkiem Sarapo z każdą minutą robi się jaśniejsze. Kiedy znów spoglądam w górę, pięćdziesiąt metrów nade mną Simon kończy wyciąg. Jest stromo - muszę mocno zadzierać głowę, aby go zobaczyć. Słysząc wesoły okrzyk przygotowuję przyrządy, sprawdzam raki i startuję pod ścianę. Jak bardzo jest eksponowana, przekonuję się dochodząc do szczeliny. Stromizna odpycha mnie w tył, równowagę odzyskuję dopiero po wciągnięciu się na górną wargę szczeliny. Początkowo ruchy mam sztywne i niezborne, idę zbyt siłowo. Później, rozgrzane wysiłkiem ciało odnajduje swój właściwy, płynny rytm. Ogarnia mnie radość, że tu jesteśmy uszczęśliwiony, pcham się do góry w kierunku odległej postaci. Simon wisi, przypięty do śrub wbitych w lód i swobodnie odchylony od ściany,
wspierając się o nią tylko jedną nogą - zupełnie rozluźniony. - Stromo, co? -Prawie pion, zwłaszcza ten kawałek na dole - odpowiadam. - Założę się, że na Droites ściana bardziej leży. Ale lód tu jest super. Wziąłem od Simona resztę śrub i pociągnąłem w górę. Prowadząc, od razu wypociłem z siebie cały poranny mróz. Głowa w dół - stale patrz na stopy - jeden wymach, drugi wymach, podskok - spójrz na stopy - wymach, wymach... I tak wciąż w górę, pięćdziesiąt metrów eleganckiej wspinaczki, ani śladu zmęczenia, żadnego bólu głowy - uczucie, jakbym zdobywał Everest! Wbijając śruby widzę, jak lód protestuje: kruszy się i pęka; wbijam dalej dobra, wpinam się, zawisam - odpoczynek. To jest to! Czuję, jak sprawnie pracuje moje ciało - jak krąży krew, przepływa ciepło i siła. Tak ma być. „Juuu-huuuuuu!” - wsłuchuję się w echo, długo krążące po dolinie. Daleko w dole na lodowcu kreseczki cienia znaczą kręte ścieżki wokół ciemniejszego punktu w miejscu zawalonej śnieżnej jamy. Simon idzie w górę z opuszczoną głową, na przednich zębach raków, waląc siekadłami aż lód pryska. Uderzenie - podskok - uderzenie; mija mnie bez słowa, słyszę tylko równy, spokojny oddech i miarowe rąbanie, posuwa się coraz wyżej, jego postać maleje w oddali. Pokonujemy trzysta metrów, sześćset, a pole nie chce się skończyć. Wreszcie monotonia zaczyna zakłócać rytm wspinaczki. Wciąż zerkam do góry, ukosem na prawo. Staram się trzymać wybranej linii drogi; widziana w skrócie, wygląda jednak całkiem inaczej. Obok nas piętrzy się skalny filar, ginąc u góry w plątaninie rynien. Wszędzie pokryte śniegiem półki, sople i lodowe draperie - ale gdzie jest ten żleb, którego szukamy? Słońce stoi wysoko; kurtki i bluzy poszły do plecaków. Wlokę się za Simonem, coraz bardziej zwalniając z powodu gorąca. W ustach mi zaschło, myślę tylko o piciu. Stromizna trochę maleje. Spoglądam w prawo i uśmiecham się widząc, że Simon, zdjąwszy plecak, stoi okrakiem na skale i robi mi zdjęcie. Przekraczam górną krawędź lodowego pola i łatwą rampą kieruję się w jego stronę. - Obiad - mówi, podając mi czekoladę i kilka suszonych śliwek. Obok, osłonięty plecakiem, szumi pracowicie butanowy palnik. - Zaraz będzie picie. Rozsiadam się wygodnie w słońcu i podziwiam panoramę. Minęło południe i jest bardzo gorąco. Od spiętrzonej pół kilometra nad nami ściany szczytowej stale odrywają się kawałki lodu i lecą z grzechotem w dół. W tej chwili nic nam jednak nie grozi. Skała, na której jemy, to część wystającego żeberka, dzięki czemu spadające z góry kamienie przelatują niegroźnie bokiem po obu jego stronach. Pole lodowe pod naszą obiadową platformą obrywa
się pionową ścianą. Kusi mnie ze zniewalającą siłą, by wychylić się mocniej ponad krawędź coś ciągnie w lodowo-śnieżną przepaść. Wiszę nad nią połową ciała, ze ściśniętym żołądkiem i ostrym poczuciem zagrożenia. Mocna rzecz! Naszych śladów i jamy już nie widać, rozpłynęły się w oślepiającym migotaniu białego lodowca. Jeżeli w nocy będzie wiatr, zatrze po nas wszelkie ślady. Dalsza droga znika wśród uskoków górnej części dzielącego ścianę złotego filara. Wspinając się obok, dostrzegamy jego ogrom - jest to budząca respekt, ponad trzystumetrowa ściana, którą w Dolomitach uważano by za samodzielną górę. Z wyższych partii filara przez cały dzień lecą z furkotem kamienie, waląc w prawą część lodowego pola, po czym odbijają się i toczą w dół aż na lodowiec. Bogu dzięki, szliśmy wystarczająco daleko od skały! Z tej odległości kamienie wydają się małe i niegroźne, ale najmniejszy z nich, spadając z wysokości kilkudziesięciu metrów, może trafić z siłą karabinowej kuli. Musimy teraz odszukać stromy lodowy kuluar, wcinający się w filar od naszej strony. Dojdziemy nim do szerokiego podciętego żlebu, który widzieliśmy z Seria Norte. To kluczowe miejsce drogi. Mamy nie więcej niż sześć godzin, by odnaleźć i przejść kuluar, wejść do żlebu i wykopać w nim dobrą jamę biwakową. Wylot podciętej rynny zdobi kurtyna sopli długich na pięć, czasem i dziesięć metrów, zwieszających się w pustkę nad sześćdziesięciometrową ścianą. Chcemy się do niej dostać, ale przez taką lodową frędzlę nie da się przejść wprost. - Jak myślisz, ile jeszcze do kuluaru? - pytam, widząc, że Simon dokładnie studiuje rzeźbę terenu. - To nie tutaj. Musimy podejść wyżej - odpowiada, wskazując na niezwykle stromą kaskadę sopli tuż na lewo od lodowej ściany. - Tędy mogłoby puścić, ale to nie ten kuluar, który wypatrzyliśmy. Masz rację, nasz jest wyżej, nad tym mikstem. Nie tracimy dłużej czasu. Chowam palnik, porządkuję śruby i przyrządy. Ruszam, najpierw w poprzek rampy, potem na przednich zębach raków w górę stromym wodnym lodem. W tym miejscu jest on twardszy i bardziej kruchy, toteż ostrza siekadeł odłupują wielkie bryły i tafle. Patrzę w dół, między rozstawionymi nogami, i widzę Simona, który robi uniki głośno przeklinając, gdy trafia go boleśnie kolejny kawał lodu. Później, na stanowisku, dowiaduję się dokładnie, co sądzi o tym bombardowaniu. - No dobra, teraz moja kolej. Idzie cały czas skośnie w prawo pofalowanym mikstowym terenem; miejscami spod cienkiego lodu wyziera czysta skała. Teraz ja unikam, jak mogę lodopadu, a leci tego coraz
więcej. Aż nagle czuję, że coś jest nie tak: Simon poszedł za bardzo w prawo! Patrzę w górę, skąd spada lód i wysoko nad sobą, w pobliżu wierzchołka dostrzegam potworne nawisy grani szczytowej. Niektóre wywieszają się nad zachodnią ścianą nie mniej niż dziesięć metrów, a jesteśmy dokładnie pod nimi! Pryska sympatyczny, relaksowy nastrój. Obserwuję Simona głowę ma nisko pochyloną, idzie przerażająco powoli. Włos mi się jeży na myśl, że te cholerne nawisy mogłyby się teraz oberwać. Gdy przychodzi na mnie kolej, wspinam się najszybciej jak potrafię. Simon także zauważył niebezpieczeństwo. - Chryste, spieprzajmy stąd! - mówi, podając mi śruby. Ruszam natychmiast. Ze skalnego uskoku spływa kaskada lodu wysokości kilkunastu metrów. Widzę, że jest stromo, będzie z osiemdziesiąt stopni. Chciałbym to zrobić jednym ciągiem, a potem pójść w prawo. U stóp uskoku wbijam śrubę. Pod lodem płynie woda; czasem uderzenie czekana w skałę krzesze iskry. Wspinam się ostrożnie i trochę wolniej, nie chcąc popełnić żadnego błędu. Już niedaleko do wierzchołka lodospadu. Młotek w lewej - wbić przednie zęby - prawy czekan... Ręka jeszcze wisi w powietrzu, gdy kątem oka dostrzegam, że z góry leci na mnie coś ciemnego. - Kamień! - ryczę, kuląc się instynktownie. Silne uderzenie w ramię, potem w plecak i już po wszystkim. Szukam wzrokiem Simona - właśnie usłyszał moje ostrzeżenie i gapi się w górę. Widzę, jak wprost na niego leci duży blok wielkości beczki. Upływają wieki, nim zaczyna reagować - nie do wiary, jak wolno! Odsuwa się w lewo i wciąga głowę w ramiona, właśnie w chwili, gdy blok jest tuż nad nim. Zamykam oczy i kulę się jeszcze bardziej, bo teraz we mnie wali nowy grad kamieni. Kiedy znów patrzę w dół, Simon jest schowany pod plecakiem, który naciągnął na głowę. - Cały jesteś? - Tak - słychać spod plecaka. - Myślałem, że cię trafiło. - Tylko drobne kamienie. Wiejmy, nie podoba mi się tutaj. Pokonuję szybko ostatnie metry lodospadu i skręcam w prawo pod osłonę skały. Wkrótce pojawia się uśmiechnięty Simon. - Skąd to wszystko spadło? - Pojęcia nie mam. Zobaczyłem w ostatniej chwili. Cholernie blisko! - Chodźmy. Widać już stąd kuluar. Simon - pewnie pod wpływem adrenaliny - wspina się szybko w kierunku stromego, lodowego żlebu w załamaniu głównego filara. Jest wpół do piątej. Zostało nam tylko półtorej
godziny dziennego światła. Następny wyciąg idę na całą długość liny, ale kuluar jakoś wcale się nie przybliża. Płaskie, białe światło utrudnia ocenę odległości. Ostatni kawałek do wylotu żlebu prowadzi Simon. - Powinniśmy zakiblować - mówię dochodząc. - Niedługo się ściemni. - Tak, ale nie tutaj; ani platformy, ani szansy na wykopanie jamy. Ma rację: w tym miejscu nie ma mowy o wygodnym spędzeniu nocy. Coraz trudniej cokolwiek dostrzec. - Podejdę wyżej, póki jeszcze coś widać. - Za późno... Już jest ciemno! - Do diabła! Został tylko jeden wyciąg! - Wzdrygam się na myśl o błądzeniu po ciemku w stromym lodzie i zakładaniu na oślep asekuracji. Robię krótki trawers w lewo, w kierunku wejścia do żlebu. - O Jezu, to się przewiesza, a lód jest parszywy! Simon milczy. Piętrzy się nade mną kilka metrów kaprawego lodu, pełnego dziur i bąbli, ale widzę, że wyżej powinno być lepiej, a ściana nieco się kładzie. Wbijam śrubę w dobry lód pod uskokiem i wpinam linę. Zapalam czołówkę - biorę głęboki oddech - i zaczynam się wspinać. Z początku idę trochę nerwowo, bo pion wypycha mnie do tyłu, a zwietrzały lód pęka i kruszy się pod rakami. Ale głębiej jest twardo i mocno wbite ostrza trzymają pewnie. Wkrótce wspinaczka wciąga mnie bez reszty, jeszcze chwila ostrej walki i uskok zostaje pode mną. Simona już nie widać. Stoję na czubkach raków wbitych w twarde szkliwo lodu, który błękitnym refleksem odbija światło latarki, a wyżej ginie łukiem w ciemności. Ciszę nocy zakłócają tylko uderzenia czekana i skaczący stożek światła. Jestem tak pochłonięty wspinaniem, że Simon mógłby w tej chwili nie istnieć. Uderz mocno - jeszcze raz - dobrze. Patrz na stopy - nie widzę ich. Kopnij mocno - raz - i drugi. Ciągnij w górę... Wypatruję w ciemnościach drogi. Niebieskie szkliwo skręca w lewo jak tor bobslejowy. Z prawej, pod wielką firaną sopli, jest dużo stromiej. Może za tymi soplami będzie łatwiej ? Próbuję przejść tuż pod nimi. Kilka się odłamuje; w mroku słychać dzwonienie wisiorków kryształowego żyrandola, z dołu nadlatuje stłumiony krzyk. Nie mam czasu na odpowiedź. Nie, tędy nie przejdę... Do diabła, do diabła! - wracaj z powrotem na dół... Nie, wbij coś najpierw. Grzebię wśród pętli, ale nie mogę znaleźć żadnej śruby. Olej to! Po prostu zejdź w dół pod sople.
Kiedy znów staję w żlebie, wołam do Simona, ale odpowiedzi nie słychać. Wtem z góry spada pyłówka tak nagle, że serce skacze mi do gardła. Nie mam śrub. Zapomniałem wziąć od Simona, a jedyną, którą miałem, wbiłem na dole. Teraz nie wiem co robić, mając do przejścia trzydzieści metrów stromego lodu bez żadnego przelotu. Wracać na dół? A co będzie, jeśli nie znajdę szczeliny, żeby wbić hak? Przeraża mnie perspektywa wspinaczki bez śrub w takim lodzie. Wołam jeszcze raz i znów brak odpowiedzi. Nie ma na co czekać, bierz się do roboty. Widzę, że lodowy kuluar kończy się pięć metrów wyżej, a ostatnie trzy to stromy tunel w papkowatym śniegu. Walczę, rozpierając się nogami o rozmiękłe ściany. Młócę przyrządami sapiąc z wysiłku. Boję się - sześćdziesiąt metrów lotu i tylko jedna śruba! Rzężąc ciężko, wywlekam się wreszcie na łatwe, śnieżne pola ponad żlebem. Po chwili odzyskuję równy oddech i wspinam się pod skalną ściankę. Zakładam stanowisko, korzystając z niepewnych szczelin i luźnych bloków. Wkrótce, ciężko dysząc, dochodzi Simon. - Aleś się grzebał - warczy. - To było cholernie trudne. - Cały się najeżam. - I właściwie szedłem na żywca. Nie miałem śrub. - Nieważne. Szukajmy miejsca na kibel. Już dziesiąta. Zerwał się wiatr, co stwarza wrażenie, że mrozu jest znacznie więcej niż te piętnaście stopni. Zmęczeni i poirytowani, po piętnastu godzinach harówki, ze strachem myślimy o szesnastej, którą zabierze kopanie jamy. - Tutaj nic z tego nie będzie - mówię, patrząc krytycznie na śnieżny stok. - Za płytko. - Spróbuję z tą kupą śniegu tam w górze. Simon wskazuje na wielką białą kulę średnicy kilkunastu metrów, dziwnie jakoś przylepioną do pionowej skały dziesięć metrów nad nami. Podchodzi do niej i zaczyna delikatnie dziobać śnieg czekanem. Wdzięczny mu jestem za tę ostrożność, bo przy mojej symbolicznej autoasekuracji, nie mielibyśmy szans, gdyby się nagle urwała. - Joe - krzyczy Simon - ale numer! Nie uwierzysz! Słyszę dźwięk wbijanego haka, kilka radosnych pisków, a potem wołanie, żebym szedł. Ostrożnie, z powątpiewaniem, wsuwam głowę w niewielki otwór wybity w śniegu przez Simona. - Wielki Boże! - A mówiłem, że nie uwierzysz. Simon siedzi wygodnie na plecaku, mając solidne auto z dobrego haka i królewskim
gestem wskazuje mi swoją nową posiadłość. - Mamy jeszcze łazienkę - dodaje wesoło; znikły gdzieś zmęczenie i zły humor. Śnieżna kula okazała się wewnątrz pusta, kryjąc komorę tak wysoką, że można w niej prawie stanąć, i drugą - mniejszą. Gotowy pałac! Rozkładamy rzeczy, wchodzimy do śpiworów. Mam uraz na punkcie miejsc biwakowych i ani przez chwilę nie przestają mnie dręczyć wątpliwości, na ile jesteśmy tu bezpieczni. Są powody do obaw, Simon zna je także, ale dyskutować nie ma o czym lepszego miejsca nie znajdziemy.
Bardzo dobrze pamiętam, że dwa lata temu, na południowo-zachodniej ścianie Dru, także nie było wyboru. Na tej czerwono-złotej granitowej iglicy, która dominuje nad doliną Chamonbc, robiliśmy z Ianem Whittakerem filar Bonattiego. Architektoniczna doskonałość linii, podkreślanych światłocieniem na tle zamglonego łańcucha gór, czyni tę wspinaczkę jedną z najbardziej urokliwych w Alpach. Tego dnia wspinaliśmy się sprawnie, radośnie podnieceni naszym szybkim tempem. Zmrok złapał nas zaledwie sto kilkadziesiąt metrów poniżej wierzchołka, jeszcze w stromym i trudnym terenie. Nie dało się dojść na szczyt przed nocą, ale nie musieliśmy gorączkowo szukać platformy biwakowej. Ustaliła się dobra pogoda i równie dobrze mogliśmy wejść na pik nazajutrz. Mieliśmy przed sobą następną ciepłą noc pod niebem, które na wysokości czterech tysięcy metrów jarzy się od gwiazd. Mój partner wspinał się bezpośrednio nad stanowiskiem na wąziutkiej półce, pod którą ziała przepaść ogromnej ściany. Droga biegła pionowym zacięciem. W rosnącej ciemności Ian poruszał się coraz wolniej. Czekałem w skurczonej i niewygodnej pozycji, trzęsąc się z wieczornego chłodu. Przeskakiwałem z nogi na nogę, by utrzymać krążenie. Byłem zmęczony po całym dniu wspinania i marzyłem o tym, aby się położyć i wygodnie odpocząć. W końcu dosłyszałem stłumiony okrzyk - Ian coś wreszcie znalazł. Po chwili kląłem, walcząc w gęstniejącym mroku z trudnościami zacięcia. Nim się do reszty ściemniło, zdążyłem zauważyć, że zboczyliśmy trochę z drogi. Zamiast trawersować w prawo, poszliśmy na wprost - rysą przez pionową ścianę - wchodząc w ten sposób pod olbrzymi okap, sterczący jakieś trzydzieści metrów wyżej. Aby go jutro ominąć, trzeba będzie z pewnością zrobić kilka skomplikowanych diagonalnych zjazdów. Na razie jednak sytuacja miała swoje dobre strony - zabiwakujemy osłonięci przed kamieniopadem. Jan siedział na półce szerokości metra i tak długiej, że obaj mogliśmy się swobodnie
wyciągnąć. Miejsca było akurat tyle, ile trzeba, by się dobrze wyspać. Wspinając się do stanowiska, dostrzegłem w świetle latarki, że półkę tworzy płaski wierzchołek ogromnego bloku, przyklejonego do pionowej ściany nad zacięciem. Wyglądał bardzo solidnie i nie wzbudzał podejrzeń. Godzinę później założyliśmy dla bezpieczeństwa poręczówkę, rozciągając linę między starym, znalezionym w ścianie hakiem a skalnym dziobem. Wpięliśmy się w nią obydwaj i ułożyli do snu. Kilku następnych sekund nigdy nie zapomnę. Właśnie zasypiałem w płachcie biwakowej, a Ian kończył poprawiać swoje auto. Wtem, bez żadnego ostrzeżenia, poczułem że spadam. Jednocześnie rozdarł uszy potężny huk i łoskot. Z głową wewnątrz płachty nie widziałem, co się dzieje. Wymachiwałem tylko bezładnie rękami przez otwór i leciałem w przepaść czując jedno - strach. Mimo okropnego hałasu dosłyszałem jeszcze cienki skowyt przerażenia, po czym sprężyście odbiło mnie w górę - zadziałało auto! Ponieważ w locie zahaczyłem przypadkowo rękami o linę, miałem ją teraz pod pachami. Wisiałem na niej całym ciężarem ciała, lekko się kołysząc i próbując sobie przypomnieć, czy jestem także do niej przywiązany. Na wszelki wypadek mocno przyciskałem do siebie ramiona. Grzmot walących w dół filara ton granitu rozległ się dalekim echem, po czym wszystko ucichło. Byłem zupełnie oszołomiony. Wokół panowała złowieszcza cisza. Gdzie Ian? Przypomniał mi się ten krótki skowyt i struchlałem na myśl, że mógł nie zdążyć wpiąć się w poręczówkę. - O Jezu! - jęknęło przy mnie grubym głosem. Z trudem przepchnąłem głowę przez otwór zaciśniętej płachty, Ian wisiał obok mnie, na linie rozciągniętej w kształt litery V. Głowa bezwładnie zwisała mu na piersi, a czołówka świeciła żółto na skałę. Wygrzebałem z płachty swoją czołówkę, ostrożnie zdjąłem mu ze zlepionych krwią włosów pasek latarki i obejrzałem ranę. Ian tak mocno oberwał w głowę, że z początku nie mógł nawet mówić. Na szczęście rana była powierzchowna. Powoli otrząsaliśmy się z szoku, jakim był nagły, wyrywający nas z półsnu, lot w ciemność. Po dobrej chwili pojąłem, że ogromny blok, na którym leżeliśmy, oderwał się od ściany i runął w przepaść. Stopniowo, wśród nerwowych wymyślań i histerycznych chichotów, docierała do nas groza sytuacji. W końcu umilkliśmy. Strach i niepewność zastąpiły teraz pierwsze reakcje na ten niewiarygodny wypadek - przekleństwa, histerię i głupawe wrzaski. Świecąc w dół zobaczyliśmy smętne resztki obu naszych lin, zwisających
przedtem z krawędzi platformy. Zostały pocięte i poszarpane przez walące w dół odłamki. Co gorsza dostrzegliśmy, że stary wycior, do którego wpięliśmy jeden koniec poręczówki wyraźnie się chwieje, a dziób skalny na drugim końcu liny jest poważnie naruszony! Gdyby choć jeden z tych punktów puścił - polecielibyśmy w pustkę. Wzmocnić jakoś asekurację! - i tu od razu się okazało, że nie mamy żadnego sprzętu: wszystko - nawet nasze buty - spadło razem z półką. Czuliśmy się na niej tak bezpiecznie, że nie przyszło nam do głowy poprzywiązywać rzeczy do poręczówki. Teraz już niczego nie mogliśmy zrobić. Każda próba wspinania się bez liny i w skarpetkach byłaby czystym samobójstwem. Cień ogromnej przewieszki wykluczał nadzieje na pójście w górę, a pod nami kryła się w ciemnościach pionowa ściana - przeszkoda, którą można było pokonać tylko zjazdami na linie. Najbliższe półki były co najmniej pięćdziesiąt metrów niżej i z pewnością skręcilibyśmy kark, zanim udałoby się do nich zbliżyć. Wisieliśmy tak na cienkiej nitce liny przez dwanaście nie kończących się godzin. To była długa, bardzo długa noc. Wiedzieliśmy, że w każdej chwili możemy polecieć w dół. Śmiejąc się histerycznie, to znów milknąc w bezruchu - zawsze ze skurczonym żołądkiem, sparaliżowani strachem - czekaliśmy na to, o czym baliśmy się nawet pomyśleć. Przeżycie, którego nigdy nie zapomnę. W końcu ktoś dosłyszał nasze wołania i helikopter ratowniczy wydostał nas ze ściany. Następnego lata Ian znowu pojechał w Alpy, ale nie miał ochoty się wspinać. Wrócił do domu przysięgając, że nigdy więcej tam nie pojedzie. Ja miałem więcej szczęścia - a może byłem głupszy - i zdołałem opanować strach. Z wyjątkiem jednego - obawy przed biwakiem.
- Co jemy? - Simon trzyma w ręku dwie foliowe torebki. - Mussakę czy potrawką z indyka? - Wszystko jedno, obie są obrzydliwe. - Dobry wybór. Będzie indyk. Po dwóch kompotach i kilku suszonych śliwkach układamy się do snu.
3 Burza na szczycie Tego ranka zwijanie biwaku idzie nam sprawniej. Mamy dość miejsca, by się wyprostować - ułatwia to pakowanie karimatów i śpiworów, porządkowanie sprzętu rzuconego byle jak wczoraj wieczorem. Ja mam prowadzić. Simon zostaje w jamie, asekurując się z haka. Wyłażę przez mały otwór na skośny lód żlebu. Wczoraj szliśmy tędy już w ciemnościach i teraz wszystko dokoła wygląda całkiem obco. Twardy lód, na którym stoję, tworzy pode mną stożek, znikający niżej w wylocie tunelu. Tego, który w nocy kosztował mnie tyle strachu i wysiłku, nim go wreszcie pokonałem. Ogromne pole lodowe dolnej części ściany zostało za nami - stąd go nie widać. Spoglądam w prawo. Górna część żlebu piętrzy się pionowym lodem, ale wyżej teren się kładzie. Pójdę tędy, przez lodospad do następnego stromego kuluaru. Na przednich zębach raków trawersuję w prawo, wbijając po drodze śrubę, po czym atakuję z boku lodową kaskadę. Ostra robota szybko mnie rozgrzewa, a wspinaczka w świetnym wodnym lodzie to sama przyjemność. Simon, wyglądając z otworu jamy, wypuszcza linę w miarę jak się wspinam. Naturalna śnieżna grota robi teraz większe wrażenie niż wczoraj wieczorem. Nie mogę się nadziwić, jakież mieliśmy szczęście, że udało nam się znaleźć coś takiego. Biwak w otwartej ścianie u wylotu żlebu byłby - łagodnie mówiąc niezbyt komfortowy. Ponad lodospadem otwiera się śnieżna rynna, którą idę w górę, dopóki mi starcza liny. Simon szybko do mnie dołącza. - Jest dokładnie tak, jak myśleliśmy - mówię. - Następnym wyciągiem dojdziemy do tego podciętego żlebu. Simon rusza w prawo, po czym opuszcza rynnę, w której stoję odpoczywając, i znika w żlebie - kluczowym miejscu drogi, które dawno temu wypatrzyliśmy z Seria Norte. Liczę na to, że największe trudności mamy za sobą, a teraz wystarczy jedynie pokonać żleb, aby znaleźć się na łatwych polach podszczytowych. Jednakże dochodząc do Simona widzę, że jeszcze nie koniec problemów. U górnego wylotu kuluaru sterczy potężna bariera zębatych seraków, na pierwszy rzut oka - nie do ugryzienia.
Pionowy skalny mur po obu stronach wyklucza obejście, a seraki ciągną się od ściany do ściany, bez najmniejszej przerwy. - Szlag by to trafił! - Taaak... Kiepsko. Tego nie przewidzieliśmy. - Może da się to jakoś obejść - mówię - bo jeśli nie, to kanał. - Cholera! Lepiej, żeby się dało, inaczej trzeba będzie zawrócić. Spoglądam na pobliskie szczyty, próbując oszacować naszą wysokość. - Wczoraj kiblowaliśmy na pięć osiemset - mówię. - Ile to w stopach? Dziewiętnaście tysięcy... Dobra, czyli zostało nam jeszcze jakieś półtora tysiąca stóp. - Raczej dwa tysiące. - Niech będzie dwa. Ale wczoraj zrobiliśmy co najmniej dwa i pół tysiąca trudnego terenu. Więc dziś powinniśmy wejść na szczyt. - Nie byłbym taki pewny. Zależy jak pójdzie z wyjściem na grań, a pamiętaj, że cała końcówka to same śnieżne rynny. Ruszam w górę, wspinając się szybko pięćdziesięciostopniowym kuluarem. Prowadzimy na zmianę, z rzadka się odzywając, skoncentrowani na utrzymaniu dobrego tempa. Wczoraj ubezpieczaliśmy się ze śrub na każdym wyciągu, a wspinaczkę opóźniał stromy lód. Dzisiaj łatwiejszy teren pozwala iść bez przelotów, ale za zdobywaną wysokość trzeba płacić haracz - w rozrzedzonym powietrzu ruszamy się wolniej. Wciąż ten sam rytm podwójnego wyciągu: trzydzieści metrów rąbania stopni na dojściu do stanowiska i dalej to samo, bez odpoczynku podczas prowadzenia. Dyszę ciężko, rozgrzebując śnieg w poszukiwaniu twardego lodu. Zanim krzyknę Simonowi: „Możesz iść!”, zakładam auto z dwóch śrub i wbitych nad stanowiskiem przyrządów. Jesteśmy tuż pod barierą seraków, mając za sobą dobre trzysta metrów wspinaczki żlebem. Spoglądam na zegarek: pierwsza. Rano zaspaliśmy i wyszli dość późno, ale udało się to nadrobić, przechodząc w cztery i pół godziny aż dziesięć wyciągów. Jestem w świetnym nastroju, przekonany, że to droga na miarę naszych możliwości. Na pewno ją skończymy. Podnieca mnie myśl, że wreszcie i ja jestem o krok od zrobienia pierwszego wejścia. I to od razu takiej klasy! Dochodząc do mnie Simon ciężko sapie. Spoza seraków wyłania się słońce, zalewając śniegi pod nami jaskrawym, białym światłem. Simon uśmiecha się szeroko. Nie muszę pytać, skąd się wziął jego dobry humor. To jeden z tych rzadkich momentów, kiedy wszystko układa się gładko, nie ma wątpliwości ani problemów; wystarczy po prostu żyć i cieszyć się chwilą. - Przejdziemy seraki, a potem zrobimy sobie odpoczynek, dobra?
- Jasne - akceptuje Simon, przyglądając się barierze nad nami. - Widzisz te sople? Tamtędy da się przejść. Patrzę na lodową kaskadę i w pierwszej chwili nie widzę żadnych możliwości. Jej podstawa jest wyraźnie przewieszona. Stroma ściana gładkiego, błękitnego lodu, z olbrzymią frędzlą sopli kapiących spod górnej krawędzi, tworzy jedyną solidną powierzchnię w masie kruchych seraków. Nie potrafię wypatrzyć w barierze innych słabych punktów. Pierwsze osiem czy dziewięć metrów poszedłbym lodową ścianką, potem, żeby wejść na łagodniej nachyloną część lodospadu muszę się przerąbać przez barierę sopli. - Trudno będzie. - Aha. Wolałbym spróbować najpierw po skale. - Piekielnie krucha. - Wiem, ale może puści. Tak czy owak, spróbuję. Simon przekłada kilka haków, parę kostek i ze dwa frendy na przód uprzęży, po czym zaczyna trawers w lewo, pod skalną ścianę. Mam mocne stanowisko tuż na prawo od lodowej kaskady. Delikatne seraki, sterczące pionowo między lodospadem a ścianą żlebu, otacza z jednej strony żółta, łamliwa skała. Bacznie śledzę wspinaczkę Simona, bo wiem, że jeśli odpadnie, to nagle - z urwanym chwytem lub stopniem - a nie powoli, obsuwając się z braku sił. Właśnie wkłada w szczelinę frenda, najwyżej jak się da. Kostka siedzi pewnie, wszystkie cztery krzywki oparły się mocno o ścianki szczeliny. Gdyby Simon poleciał, puści raczej skała niż frend - tak mi się wydaje. Idzie ostrożnie, sprawdzając stopnie lekkim kopnięciem, a chwyty - uderzeniem od spodu. Chwila wahania... i rozpłaszcza się na ścianie, sięgając odległego chwytu. Teraz zaczyna powoli przesuwać ciało w górę. Sprężam się, blokuję obie liny w płytce Stichta, by móc natychmiast zatrzymać ewentualny upadek. Raptem chwyty się obrywają i przez sekundę Simon wisi w powietrzu z rozłożonymi rękami, ściskając w dłoniach dwa kawałki skały. Po czym spada na plecy do żlebu pod nami. W obawie, że frend wyskoczy, zapieram się nogami, ale trzyma pewnie i nie mam trudności z wyhamowaniem krótkiego lotu. - Wspaniale - śmieję się ze zdziwionej miny Simona. - Gówno... Byłem pewien, że wytrzyma. Simon wraca na stanowisko i powtórnie lustruje lodową kaskadę. - Wcale nie mam ochoty robić tego środkiem, ale jak mi się uda przejść tam po prawej, z resztą sobie poradzę. - Tamten lód wygląda jak kasza.
- Zobaczymy. Rusza w górę prawą stroną lodospadu, omijając dolną, przewieszoną część ściany. Chce zrobić mały trawers w prawo, podejść wyżej, po czym wrócić w lewo, już ponad galerią sopli. Niestety, lód prędko się kończy, a wyżej jest dziurawy jak sito śnieg i masa kryształów lodowego cukru. Simon zdołał osiągnąć wysokość górnej krawędzi sopli, po czym utknął. Stoi jakieś siedem metrów nade mną i przez chwilę wydaje się, że jest w pułapce - próbując schodzić tą samą drogą, naraziłby się na pewny lot. W końcu zakłada jakoś pętlę wokół grubego sopla, zrośniętego dolnym końcem ze ścianą, i zjeżdża na linie wprost na stanowisko. - Jestem wykończony. Teraz ty. - W porządku. Ale na twoim miejscu odsunąłbym się trochę w bok. Będę musiał odrąbać większość tych sopli. Wiele z nich ma ponad dwa metry długości i grubość ludzkiego ramienia, a trafiają się jeszcze większe. Wchodzę w lodową ścianę, która z miejsca wyważa mnie do tyłu, przez co bardziej wysilam ręce. Ciężar plecaka także odrywa mnie od lodu. Idę w górę na przednich zębach raków. Wbijam je - podskakuję na obu nogach, potem znów rąbię siekadłami w kruchy lód nad sobą - podciągnięcie - podskok - wspinam się jak najszybciej, usiłując w ten sposób oszczędzać siły. Zbliżam się do sopli, ale czuję, że długo tak nie pociągnę. Jestem zbyt zmęczony, żeby je strącać, wisząc na jednej ręce. Walę czekanem z całej siły, wbijając ostrze na tyle głęboko, by utrzymał mój ciężar. Potem wpinam się uprzężą w pętlę przyrządu i zawisam na nim jak worek, przez cały czas śledząc czujnym okiem zagłębiony w lodzie koniec ostrza. Gdy nabieram pewności, że siedzi dobrze, wyrywam z lodu dziób czekanomłotka i ponad głową wbijam w ścianę śrubę. Po wpięciu liny oddycham z ulgą - nie grozi mi już lot dłuższy niż dwa lub trzy metry. Sople mam w zasięgu ręki. Niewiele myśląc, walę młotkiem w lodową frędzlę, gapiąc się przy tym wprost w górę... Ale ze mnie dureń! Dobre kilkadziesiąt kilogramów lodu obrywa się z hałasem i ląduje najpierw na mojej głowie i ramionach, a potem leci dzwoniąc w dół, prosto na Simona. Naraz obaj zaczynamy kląć. Ja wściekam się na swoją bezmyślność, ostry ból rozciętej wargi i złamany ząb, a Simon przeklina mnie. - Przepraszam... Nie pomyślałem. - Właśnie. Zdołałem zauważyć. Znów patrzę w górę i widzę, że młotek jednak zrobił swoje. Trochę bolało, ale za to mamy otwartą drogę do łatwiejszych części lodospadu. Dotrzeć na jego górną krawędź i na ostatnich metrach luzu dojść do stanowiska w płytkiej rynnie - to kwestia kilku minut.
Simon wyłania się z dołu, obsypany śnieżnym pyłem i okruchami lodu. Mija mnie, zmierzając w stronę niewielkiego żeberka, które oddziela nasz żleb od pól podszczytowych. Gdy do niego dochodzę, kuchenka jest już rozpalona i przygotowane wygodne miejsce do siedzenia. - Masz zakrwawione usta - stwierdza spokojnie. - To nic. Zresztą sam jestem sobie winien. Zrobiło się znacznie chłodniej, gdyż opuściliśmy zaciszne żleby wystawiając się na wiatr. Po raz pierwszy możemy zobaczyć wierzchołek góry. Ogromny nawis szczytowy wywiesza się nad jej ścianą jakieś dwieście pięćdziesiąt metrów wyżej. Grań biegnąca w lewo będzie naszą drogą zejścia, ale nie można się jej dobrze przyjrzeć, gdyż znika w kłębach chmur, bez przerwy ciągnących ze wschodu. Pogoda chyba się załamie. Simon podaje mi gorący napój, obraca plecami do ostrego wiatru i wtula głębiej w kurtkę. Ogląda śnieżne pola pod szczytem, wypatrując najlepszej drogi wejścia na wierzchołek. Od tej chwili przestaje nas martwić stromizna czy trudności techniczne ściany. Najbardziej niepokojący jest stan śniegu na ostatniej części drogi. Całe zbocze nad nami żłobią rynny, które powstają w miarę, jak świeży puch zsuwa się w dół ściany. Wiele słyszeliśmy o peruwiańskich „żłobkach” i wcale nam się to nie podobało. Najlepiej byłoby w ogóle do tych rynien nie wchodzić. W europejskim klimacie takie koszmary się nie formują. To góry Południowej Ameryki słyną z efektownych tworów ze śniegu i lodu; tutaj śnieżny puch zdaje się przeczyć prawom grawitacji, usypując zbocza o nachyleniu siedemdziesięciu, a nawet osiemdziesięciu stopni; na graniach wyrastają monstrualne nawisy, spiętrzone jeden na drugim, grożąc w każdej chwili zawaleniem. W każdych innych górach świeży śnieg zsuwałby się w dół, utrzymując jedynie na łagodnych stokach. Całe zbocze nad nami przecina skalna bariera, niezbyt stroma, ale przyprószona warstwą zdradliwego puchu. Trzydzieści metrów wyżej skała znika pod nim, a stromizna stoku coraz bardziej rośnie. Śnieżne rynny zaczynają się tuż nad barierą i ciągną aż do szczytu. Ta, w którą wejdziemy, musi wyprowadzić nas na wierzchołek, gdyż przejście do sąsiedniej przez dzielącą je ściankę jest prawie niemożliwe. Dlatego najważniejsze to wybrać właściwą rynnę, tym bardziej, że wiele z nich kończy się ślepo. Uważnie oglądam zbocze i udaje mi się dostrzec kilka rynien otwartych u góry, ale skoro tylko przesuwam spojrzenie, nie potrafię ich już umiejscowić, bo rozpływają się w plątaninie pionowych żłobków, krawędzi i żlebów. - Chryste, jak to ugryźć?
- Nie widzę nas dziś na wierzchołku. - A już na pewno nie, jeśli z tych chmur sypnie. Która godzina? - Czwarta. Zostały dwie godziny światła. Chodźmy lepiej. Na skalnej barierze marnuję wiele cennego czasu. Jest nachylona jak spadzisty dach, o skale czarnej i litej, z kilkoma skąpymi chwytami przykrytymi śniegiem. Wiem, że to nietrudne, ale mając pod nogami prawie tysiąc dwieście metrów powietrza, czuję się cokolwiek nieswojo. Lina między nami biegnie luźno, nie jest nigdzie wpięta; Simon ubezpiecza w miejscu, gdzie odpoczywaliśmy, asekurując się tylko z zagrzebanych w śniegu czekanów. Jeśli popełnię jakiś błąd, na nic się zda cała ta asekuracja. Obsuwa mi się lewa stopa, zęby raków zjeżdżają po skale. Nie cierpię takiej ekwilibrystyki, ale teraz nie mam już wyboru - wrócić się nie da. Balansuję niepewnie na drżących nogach, zęby raków zgrzytają na nierównościach skały. Krzykiem ostrzegam Simona, a w moim głosie wyraźnie przebija lęk. Wściekam się, że on też to słyszy. Chcę iść w górę, ale zawodzą nerwy i nie potrafię ruszyć z miejsca. Wiem, że wystarczy kilka ruchów i będę w łatwym terenie; próbuję siebie przekonać, że gdyby nie ta przerażająca ekspozycja, chodziłbym tu z rękami w kieszeniach, lecz strach jest silniejszy. Paraliżujący. Stopniowo zaczynam się jednak uspokajać i starannie układam w głowie kolejność ruchów, które trzeba wykonać. Kiedy w końcu ruszam, wydają się zadziwiająco łatwe. Myśl, że przeszedłem trudności, dociera do mnie dopiero w łatwym terenie nad barierą. Stanowisko jest niewiele lepsze od poprzedniego. Uprzedzam o tym Simona, nim ruszy za mną. Nadal ciężko dyszę po napadzie strachu i złości mnie, że on nie ma kłopotów tam, gdzie ja straciłem głowę. - Boże! Tak głupio się zapchałem. - Właśnie. - W którą rynnę startujemy? - Już od dłuższej chwili usiłuję wypatrzyć najbardziej odpowiednią, lecz stojąc tuż pod nimi nie sposób dojrzeć, jak się która kończy. - Nie wiem. Tamta jest chyba najszersza. Pójdę zobaczyć. Simon wchodzi w rynnę i od razu tonie w głębokim puchu. Po obu stronach ma ściany wysokości pięciu metrów. Nie da się iść inaczej. Z góry spadają pyłowe lawinki, chwilami całkowicie przysłaniając brnącą z trudem sylwetkę. Szybko się ściemnia i chyba zaczyna padać śnieg, bo pyłówki stają się jakby cięższe. Jestem dokładnie pod Simonem, przemarznięty do szpiku kości po dwóch godzinach siedzenia bez ruchu. On cały czas zwala w dół ogromne masy śniegu, które spadają wprost na mnie i nie mam jak się przed tym uchronić.
Zapalam czołówkę, patrzę na zegarek. Już ósma! Sto metrów robiliśmy aż cztery godziny! Mam coraz większe wątpliwości, czy uda nam się przejść rynnami. Wreszcie z głębi ciężkich od śniegu chmur słyszę daleki, stłumiony okrzyk - mogę iść. Mimo polara i przeciwwiatrowej kurtki jestem zupełnie przemarznięty. To zły znak. Trzeba będzie wkrótce gdzieś tu zakiblować, na tych okropnych zboczach, bo dalsze wysiadywanie bez ruchu na stanowisku nie wchodzi w rachubę. Posuwam się rynną w górę, nie mogąc uwierzyć w to, czego Simon dokonał - aż do samej góry ciągnie się rów szerokości i głębokości mniej więcej jednego metra. Poszukując solidniejszego podłoża, dokopał się słabej skorupy lodu, która ledwie mogła utrzymać jego ciężar, więc przeważnie zapadał się jeszcze głębiej. Z powodu tych dziur i pęknięć trudno jest brnąć jego śladem. Prowadzenie ostatniego wyciągu zabrało mu trzy godziny. Kiedy docieram na stanowisko widzę, że jest wykończony. Ja zresztą także, a do tego jeszcze ten okropny mróz. Musimy szybko założyć biwak. - Nigdy bym nie uwierzył w taki śnieg! - Cholerny koszmar! Cały czas myślałem, że zaraz polecę. - Trzeba zakiblować. Przemarzłem. - Byle nie tu. Rynna ma za niskie ściany. - Dobra. Idź pierwszy, jeśli możesz. Głupio mi to proponować, bo wiem, że lepiej byłoby zmienić prowadzenie, by uniknąć splątania liny, ale nie mam siły się ruszyć. Po kolejnych dwóch, nie do wytrzymania mroźnych godzinach, ruszam w górę do Simona. Założył autoasekurację w wielkiej jamie, którą wykopał w dnie rynny. - Znalazłem trochę lodu. - Starczy na śrubę? - No, lepsze to niż nic. Jak tu wejdziesz, rozkopiemy jamę na boki. Wciskam się obok niego, przekonany, że dno jamy za chwilę się oberwie. Zaczynamy ryć w ścianach, powiększając dziurę, która z wolna przybiera kształt wydłużonego prostokąta. Jest usytuowana w poprzek rynny, a wejście ma częściowo zawalone wykopanym śniegiem. O jedenastej, po zjedzeniu dania z liofilizatów, leżymy w śpiworach, rozkoszując się ostatnim kubkiem gorącego napoju. - Zostało nam do przejścia sto metrów. Mam nadzieję, że nie będą gorsze od tego, cośmy właśnie zrobili. - Dobrze, że przestało sypać. Za to jest wściekle zimno. Chyba odmroziłem mały palec. Jest całkiem biały. Kiedy w rynnie leciały na nas pyłówki, musiało być dwadzieścia stopni mrozu, a przy
silnym wietrze odczuwa się to jak czterdzieści. Mieliśmy szczęście, znajdując miejsce na jamę. Mam nadzieję, że jutro będzie piękna słoneczna pogoda.
Dno zbiorniczka z butanem pokryła gruba warstwa lodu. Udało mi się go odbić prawie w całości, obstukując kartusz o kask. Teraz rozgrzewam pojemnik w śpiworze, uda mrozi dotyk blachy. W pięć minut później wciąż leżę schowany w puchach aż po czubek nosa i śledzę sennym okiem pracujący tuż obok palnik. Buzuje silnie, niebezpiecznie blisko śpiwora. Świt niebieskawą poświatą przenika ściany naszej dziupli. Kończy się długa, mroźna noc na sześciu tysiącach. Jeśli nie wyżej. Kiedy woda zaczyna kipieć, szybko wkładam polar, kurtkę i rękawiczki. Grzebię w śniegu, szukając czekolady i torebki z sokiem owocowym. - Picie gotowe. - Niech to wszyscy diabli, ale zmarzłem! Simon leży skulony na boku, z kolanami pod brodą; prostuje się na chwilę, odbiera ode mnie parujący napój i z powrotem znika w głębi śpiwora. Pije powoli, tuląc do piersi gorący kubek, w menażce tymczasem topi się następna porcja śniegu. Płomień palnika zaczyna powoli słabnąć. - Ile mamy jeszcze gazu? - Jeden kartusz. A co, ten się już skończył? - Prawie. Wypijmy to, co jeszcze da się na nim ugotować, a ostatni schowajmy na zejście. - Dobra. I tak zaczyna brakować soku, została tylko jedna paczka. - To znaczy, żeśmy wszystko dobrze obliczyli. Picia wystarczy na jeszcze jeden biwak - więcej nam nie potrzeba. Tym razem pakowanie na mrozie cholernie się przeciąga, ale nie to mnie w tym momencie najbardziej pochłania. Przed nami śnieżne rynny, a dzisiaj ja będę prowadził. Kłopoty zaczynają się już na starcie; po wyjściu z jamy muszę przeleźć śnieżny okap, zamykający nad nami rynnę. Jakoś mi się to udaje, lecz za cenę zawalenia jamy i zasypania śniegiem Simona, który ma w niej stanowisko. Stanąwszy w rynnie, spoglądam w dół, szukając wzrokiem rowu, wyrytego przez nas ubiegłej nocy. Wszędzie widać tylko fale nawianego zamiecią śniegu. Rowu ani śladu. Zadzieram głowę do góry. Trzydzieści metrów wyżej boczne ściany naszego żłobka zbiegają się, tworząc ostrą, koronkową krawędź ze
śnieżnego puchu. Ale pech! To znaczy, że jednak będę musiał przedzierać się do sąsiedniej rynny. Niebo jest czyste, wiatru nie ma. Wspinanie w dzień przynosi wątpliwe korzyści; jest trochę łatwiej i mogę w porę dostrzec, czy się nie obsuwam, ale z drugiej strony, widok półtorakilometrowej czeluści pod nogami wytrąca z równowagi. Świadomość, że nasza asekuracja jest właściwie fikcją, a każde obsunięcie oznacza katastrofę, pomaga mi skoncentrować się lepiej na prowadzeniu. Teraz Simon ze stoickim spokojem znosi śnieżny potop, który mu zwalam na głowę. Im bliżej końca rynny, tym bardziej stromo. Za chwilę będę musiał z niej wytrawersować, to jasne... Ale w którą stronę? Ściany po bokach są zbyt wysokie, żeby ponad nimi sprawdzić, co się tam kryje. Rzucam okiem w dół, na Simona, który uważnie obserwuje moje poczynania. Znad krawędzi rozwalonej jamy wystaje tylko jego głowa i tors, a ziejąca za nim pustka nie pozwala ani na chwilę zapomnieć, gdzie jesteśmy. Widzę, że obok stanowiska ścianki rynny są znacznie niższe, więc Simon może lepiej ocenić to, co jest nade mną. - W którą stronę mam iść? Widzisz coś? - Nie idź w lewo. - Dlaczego? - Tam się obrywa. Cholernie groźnie to wygląda. - A jak z prawej ? - Nie widzę, ale chyba trochę się kładzie. Na pewno tędy lepiej. Waham się. Gdy raz zacznę się przebijać przez krawędź żłobka, może już nie być odwrotu. Wcale nie mam ochoty włazić w pułapkę. Wychylam się najdalej jak potrafię, ale i tak nie mogę zajrzeć do samej rynny. Nie jest nawet pewne, czy tam w ogóle jest rynna! Wygląd śniegu nade mną także nie pozwala przewidzieć, co mnie czeka powyżej. - Idę, uważaj na liny! - wołam, zaczynając kopać w prawej ściance. Mam ochotę się śmiać z tego, co właśnie powiedziałem. Jaki ma sens staranna asekuracja, jeśli w każdej chwili można polecieć z całym stanowiskiem? Po chwili ze zdziwieniem stwierdzam, że wściekłe rycie czekanami w śnieżnej ścianie wcale nie jest trudniejsze od kopania się wprost w górę żlebu. W pewnym momencie, ciężko dysząc, przebijam się na drugą stronę. Jest tu rynna, też stroma, ale czterdzieści metrów wyżej wisi ogromny nawis szczytowy. Simon brnie ku mnie, a na widok bliskiego wierzchołka aż ryczy z radości. - Udało się! - Mam nadzieję, ale ten ostatni kawałek wygląda zupełnie pionowo.
- Nic się nie bój. Puści. Rusza w górę, strącając w dół zwały zmrożonego puchu wprost na moje stanowisko w płytkim wykopie. Na kask naciągam kaptur i obracam się plecami do ściany. Widok lodowca wprost pod nogami budzi przerażenie. Stromy, w ogóle nie związany śnieg i brak jakiejkolwiek asekuracji przyprawia o mdłości. Przecież to co robimy jest zupełnie bez sensu... Z zamyślenia wyrywa mnie naglący okrzyk, odwracam się i widzę tylko linę, znikającą za górną krawędzią żlebu. - Gotowe. Koniec z rynnami. Chodź! Kiedy zmęczony wyłażę na górę, Simon siedzi okrakiem na krawędzi, śmiejąc się głupkowato. Za nim, w odległości najwyżej piętnastu metrów, piętrzy się lodowo-śnieżny nawis, zwieszony niebezpiecznie nad zachodnią ścianą. Szybko mijam Simona, idąc twardym śniegiem w górę i na lewo - tam, gdzie nawis jest najmniejszy. Po dziesięciu minutach stoję pod śnieżną granią, która oddziela ścianę wschodnią od zachodniej. - Zrób zdjęcie. Muszę chwilę poczekać, aż nastawi aparat. Wbijam z rozmachem czekan po drugiej, wschodniej stronie grani i z wysiłkiem wciągam się na szerokie siodło przełęczy, tuż pod szczytem. Po raz pierwszy od czterech dni mogę ucieszyć oczy nowym widokiem. Po długich, zimnych i cienistych dniach w zachodniej ścianie, siedzieć tu i grzać się w cieple słońca zakrawa na niebywały luksus. Zupełnie mi umknęło, że wspinamy się przecież na półkuli południowej, wszystko zatem jest na odwrót. Tutejsze południowe ściany odpowiadają w Alpach zimnym ścianom północnym, a tamtejsze wschodnie - tu stają się zachodnimi. Nic dziwnego, że poranki zawsze oznaczają mroźny cień i trzeba czekać aż do południa na te kilka godzin słonecznego blasku. Gdy Simon pojawia się obok mnie, rozradowani, rzucamy niedbale w śnieg czekany i rękawice, zdejmujemy plecaki i siadamy na nich, aby przez chwilę pogapić się spokojnie na góry dokoła. - Zostawmy tu wory i chodźmy na pik - proponuje Simon, przerywając moje leniwe rozmyślania. A, wierzchołek! Rzeczywiście, zapomniałem, że doszliśmy dopiero do grani. Ucieczka z zachodniej ściany stała się w pewnym momencie celem samym w sobie. Patrzę na stożek szczytowy, który wznosi się niespełna trzydzieści metrów od nas niczym gigantyczna porcja lodów śmietankowych. - Idź pierwszy. Jak będziesz na szczycie, zrobię ci kilka zdjęć. Nim się podniesie, bierze jeszcze kawałek czekolady i garść cukierków, a potem brnie wolno pod górę w miękkim śniegu. Wysokość daje o sobie znać. Gdy na samym wierzchołku
nawisu widzę na tle nieba zgiętą nad czekanem sylwetkę, zaczynam gorączkowo pstrykać zdjęcia. Zostawiam na przełęczy plecaki i ruszam za nim. Oddychać trudno, a w nogach ołów. Robimy obowiązkowe zdjęcia szczytowe, jemy czekoladę. Ogarnia mnie zwykłe w takich chwilach zniechęcenie. I co dalej? Przecież to błędne koło. Gdy spełnisz jedno marzenie, wracasz do punktu wyjścia; mija trochę czasu i znów zaczynasz marzyć. Podejmujesz następną grę - bardziej ambitną i ryzykowną. Myśl o tym, dokąd to prowadzi, nie jest przyjemna. To tak, jakby gra, w jakiś perfidny sposób rządziła mną, wiodąc ku logicznemu, lecz strasznemu zakończeniu. Wejście na szczyt wywołuje we mnie rodzaj niepokoju. Ten nagły bezruch, cisza po burzy, chwila namysłu nad tym co robię i drażniące zwątpienie, czy aby jeszcze kontroluję swoje poczynania. Co mnie tu przygnało - żądza przygody, przyjemności, a może zwykłe zadufanie? Czy naprawdę chcę wciąż więcej i więcej? Chyba się rozklejam. Przecież takie momenty mają też w sobie coś radosnego i wiadomo, że nie trwają długo. Niezdrowy nastrój można wytłumaczyć chwilowym lękiem, pesymizmem nie opartym na żadnych zdrowych przesłankach. - Wygląda na to, że znowu będzie sypać - mówi Simon, spokojnie penetrując wzrokiem północną grań, która ma być naszą drogą zejściową. Niewiele co prawda da się wypatrzyć, bo wszystko znika w chmurach, które kłębiąc się wzdłuż ściany przepływają na zachód. Za godzinę nie będzie już widać lodowca, którym podchodziliśmy. Od miejsca, gdzie zostały plecaki, grań zaczyna się wznosić aż do przedwierzchołka, po czym zawraca i krętą linią znika we mgle. Przez okna w chmurach dostrzegam chwilami ostre jak brzytwa krawędzie uskoków i niebezpieczne nawisy, a po prawej szeregi śnieżnych rynien otwierają czeluść wschodniej ściany. Rynny są nie do przejścia, tędy na pewno nie da się obejść nawisów trawersem w bezpiecznej odległości, poniżej grani. - Ale koszmar! - No. Wiejmy stąd lepiej. Jak pójdziemy szybko, zdążymy jeszcze przemknąć pod tym niższym pikiem i wrócić na grań tam, w dole. Mamy najwyżej godzinę czasu, albo i to nie. Simon wyciąga rękę - na rękawicę spływają leniwie pierwsze płatki śniegu. Wracamy po plecaki i natychmiast zaczynamy trawers. Prowadzi Simon; idziemy z lotną asekuracją, niosąc w rękach zwoje luźnej liny. Głęboki puch tak zwalnia tempo marszu, że tylko tym sposobem możemy zdążyć z obejściem przedwierzchołka przy względnie dobrej widoczności. Gdyby Simon poleciał, powinienem mieć dosyć czasu, aby dobrze wbić czekan do asekuracji. Choć wątpię, by to coś dało w tak sypkim śniegu. Mija pół godziny, gdy ogarniają nas chmury, a dziesięć minut później wsiąkamy w
gęste mleko. Wiatr ustał; wielkimi płatami bezszelestnie pada śnieg. Jest wpół do trzeciej i wiadomo, że będzie tak sypać aż do wieczora. Stoimy w milczeniu, rozglądając się dokoła i próbując ustalić, gdzie jesteśmy. - Myślę, że musimy zejść niżej. - Czy ja wiem... Lepiej trzymać się grani. Pamiętasz rynny po tej stronie? Nie przebilibyśmy się z powrotem. - Minęliśmy już niższy wierzchołek? - Chyba tak. - Wyżej nic nie widać. Śnieg i chmury zlały się w jednolitą mleczną biel. W odległości półtora metra nie potrafię odróżnić nieba od śniegu. - Szkoda, że nie mamy kompasu. Mówiąc to, widzę, że niebo nad nami nieco się przejaśnia. Słońce leciutko prześwieca przez chmury, rzucając słaby cień na grań, trzydzieści metrów wyżej. Chcę to pokazać Simonowi, ale już za późno - wszystko znikło. - Widziałem grań. - Gdzie? - Wprost nad nami. Teraz nic nie widać, ale przed sekundą na pewno ją widziałem. - Dobra, pójdę w górę i spróbuję ją znaleźć. Zostań tutaj. Będzie ci łatwiej mnie utrzymać, jak nie zobaczę w porę przełamania. Simon odchodzi i po chwili tylko ruch lin, które ściskam w dłoniach mówi mi, że jest gdzieś tam wyżej. Pada coraz gęstszy śnieg. Czuję lekki niepokój. Ta grań okazuje się o wiele trudniejsza niż przypuszczaliśmy, pochłonięci walką ze ścianą. Już mam zawołać Simona, by spytać czy coś znalazł, gdy nagle liny śmigają mi w rękach, a z chmur dochodzi echem stłumiony huk eksplozji. Kilka metrów luzu ucieka mi przez mokre, zalodzone rękawice, po czym lina, szarpiąc uprząż, zwala mnie twarzą w śnieg. Grzmot zamiera w oddali. Od razu wiem co się stało: Simon przebił ciałem nawis, choć huk był tak ogromny, jakby zeszła co najmniej lawina seraków. Czekam spokojnie. Liny są wciąż napięte ciężarem jego ciała. - Simon! - ryczę. - Żyjesz? Cisza. Czekam, niepewny czy iść w górę, w stronę ostrza grani. Jeśli on zawisnął po tamtej stronie, musi upłynąć trochę czasu nim się pozbiera i wejdzie z powrotem. Mijają minuty. Wreszcie, po kwadransie, słyszę niezrozumiałe wołanie. Lina jest luźna, mogę podejść w tamtą stronę. Już rozumiem, o co mu chodzi.
- Znalazłem grań! Wybucham nerwowym śmiechem, bo tego się przecież domyśliłem. Rzeczywiście znalazł, choć na pewno nie liczył, że będzie jej aż tyle! Gdy jestem blisko, przestaję się śmiać. Simon, nadal drżący, stoi nad krawędzią wielkiego obrywu. - Myślałem, że już po mnie - mamrocze, siadając nagle ciężko na śniegu, jakby ugięły się pod nim nogi. - O, kurwa, mówię ci... Poleciał cały ten jebęcki nawis. Potrząsa głową, jakby chciał odepchnąć to, co przed chwilą widział. Kiedy mija szok i spada poziom adrenaliny, Simon ogląda się do tyłu. Cichym głosem opowiada co się stało: - W ogóle nie widziałem grani; raz mignęła mi krawędź, daleko z lewej; żadnego ostrzeżenia, ani trzasku, pęknięcia, nic; w jednej sekundzie jeszcze się wspinałem, w następnej już spadałem; musiało się urwać z dziesięć metrów od krawędzi; pękło chyba za mną; albo pode mną?... zresztą i tak od razu poleciałem w dół; błyskawicznie! nie zdążyłem nic pomyśleć; nie rozumiałem co się, kurwa, dzieje! czułem tylko, że lecę. - Jasne. Pochyla głowę, widzę za nim olbrzymi uskok ściany. Ciężko oddycha, ręką na udzie próbuje uspokoić nerwowe drżenie nogi. - Spadałem w dół jak na zwolnionym filmie; zapomniałem, że jestem na linie; lecąc w tym łomocie... nic nie rozumiałem; pamiętam wielkie bryły śniegu; z początku leciały równo ze mną, z tą samą prędkością - pomyślałem: „To koniec”; były masywne - takie bloki po dwa... cztery metry. Simon trochę się uspokoił, za to ja wzdrygam się na myśl, co by się stało, gdybym wtedy szedł za nim - zmiotłoby nas obu. - Wreszcie poczułem naciąg liny w pasie, ale zdawało mi się, że ona leci w dół wraz ze mną; nic mnie nie hamowało, a te bloki obijały się w powietrzu o siebie... i o mnie. Milknie, ale po chwili opowiada dalej. - Zrobiło się pode mną jaśniej. Kawały nawisu mijały mnie teraz i spadały w przepaść, wirując i pękając w locie. Widziałem to w przebłyskach, bo wciąż walił we mnie śnieg. Może już wtedy lina tkwiła nieruchomo, a ja kręciłem się w kółko, ale przez tę masę, kotłującą się obok, miałem wrażenie, że jeszcze spadam; jak gdyby to trwało i trwało... Nie czułem strachu, raczej... oszołomienie, otępienie. Jakby czas realny stanął w miejscu i nie było kiedy się bać. W końcu Simon zawisnął na linie w powietrzu. Na lewo od niego nawis jeszcze się kruszył. Widok w drugą stronę zasłaniała chmura, z której wylatywały wielkie śnieżne bloki, pędząc z hukiem w dół, jakby się rozpadała dalsza część grani.
- Z początku byłem tak rozkojarzony, że nie mogłem się połapać, czy coś mi jeszcze grozi, czy nie. Musiałem się dobrze zastanowić, nim zrozumiałem, że wyłapałeś mój lot. Pode mną przepaść; spojrzałem w dół i zobaczyłem całą zachodnią ścianę, półtora kilometra, aż do samego lodowca. Taka otchłań, że na chwilę spanikowałem; wiszę wolno w powietrzu bez kontaktu ze ścianą, dziesięć metrów poniżej grani, i nagle taka lufa pod nogami, rozumiesz... Mógłbym nawet zobaczyć nasze ślady na polu lodowym! - Gdyby poszedł cały ten nawis, wcięło by nas obu - wtrącam. - A jak wróciłeś na grań? - Żeby się wydostać z powrotem, musiałem ostro zawalczyć. Po nawisie zostało dziesięć metrów pionowego śniegu. Pojęcia nie miałem, czy i to się nagle nie urwie. Wreszcie jakoś wylazłem i usłyszałem, że wołasz gdzieś z dołu ze wschodniej ściany, ale nie miałem siły, żeby ci odpowiedzieć. Nie widziałem, gdzie kończy się obryw. Będzie tego ze sześćdziesiąt metrów. To śmieszne, ale jak tylko poleciałem, zaraz poprawiła się widoczność. Pięć minut później - w ogóle bym się w to nie wpakował.
Mamy teraz przed sobą ryzykowną grań, która mimo obrywu wcale nie stała się bezpieczniejsza. Na śniegu widać następne, mniejsze pęknięcia, a jedna ze szczelin ciągnie się - jak daleko sięgam wzrokiem - zaledwie półtora metra od krawędzi.
4 Na krawędzi Szereg pionowych śnieżnych rynien ciągnie się bez końca, znikając sto metrów dalej w chmurach kryjących pustkę wschodniej ściany. Nawet nie ma co myśleć o przechodzeniu poniżej grani, gdyż szybko zagubilibyśmy się w mlecznej bieli. Trawers w poprzek rynien to zbyt wielkie ryzyko i ogromna strata czasu. Przestało padać. Simon wstaje i z największą uwagą posuwa się granią wzdłuż pęknięcia w nawisie, półtora metra od krawędzi. Zszedłem w dół, na wschodnią stronę i czekam, aż wyciągnie za sobą całą linę. Tylko w ten sposób zdołam go utrzymać, gdyby znów się coś oberwało. W końcu jednak ruszam za nim - wspinamy się z lotną asekuracją. Podchodząc do śladów przypominam sobie, że na kilka minut przed obrywem tknęło mnie złe przeczucie. Nieraz już tak bywało, lecz nigdy nie dociekałem, skąd się biorą takie stany nieuzasadnionego niepokoju. Teraz również czuję wyraźnie, że coś wisi w powietrzu, choć nie wiem, co by to mogło być. Zapewne pięćdziesiąt godzin akcji wyostrzyło zmysły na czyhające wokół zagrożenia. Nie podoba mi się to irracjonalne tłumaczenie tym bardziej, że niepokój powraca ze zdwojoną siłą. Simon też jest spięty; schodzenie wygląda o wiele poważniej niż przewidywaliśmy. Mimo zdenerwowania idę ostrożnie, obserwując bacznie szparę w nawisie. Stawiam stopy dokładnie w śladach Simona, a jego plecy widzę stale czterdzieści pięć metrów przed sobą: gdyby poleciał, mamy szansę, jeżeli w porę zauważę upadek. Mogę wtedy rzucić się w przeciwną stronę, licząc na to, że zawiśniemy z obu stron grzbietu, na końcach wciętej w śnieg liny. Simon jest w gorszej sytuacji, jego nic nie ostrzeże. Może dosłyszy sieknięcie ruszającego śniegu albo mój krzyk. Musiałby się odwrócić, sprawdzić dokąd lecę, by samemu skoczyć w przeciwną stronę. Coś mi się jednak zdaje, że najpewniej spadniemy obaj, z jednym wielkim obrywem całej grani. Wreszcie koniec szczeliny. Minąwszy go, oddycham z ulgą - ryzyko zmalało. Za to grań opada teraz uskokami i coraz to zakręca, na każdym zakolu wywalając na zachód ogromny jęzor nawisu; dopiero dalej teren łagodnieje. Simon schodzi w bok, we wschodnią flankę. Z pewnością chce się obniżyć na tyle, by trawersując ścianą ominąć odcinek poskręcanej grani. Łatwe pola zaczynają się jakieś sześćdziesiąt metrów niżej. Przez chwilę
kombinuję, jak długo trzeba będzie schodzić ostro w dół, po czym ruszam za nim. Szybko zapada mrok. Zaskoczony patrzę na zegarek - co, już po piątej? Zeszliśmy z wierzchołka prawie trzy i pół godziny temu, a tak niewiele grani udało się przejść. Za godzinę będzie zupełnie ciemno, a co gorsza, nad głową kłębią się burzowe chmury i od wschodu sypie w twarz śniegiem. Temperatura spada gwałtownie, wiatr się wzmaga, na każdym postoju momentalnie lodowaciejemy. Simon schodzi rynną, ja za nim. Chcąc zachować stałą odległość, idę powoli i tylko wtedy, gdy liny suną w dół. Zanurzam się w jednolitą biel śniegu i chmur. Po pewnym czasie wydaje się, że stąd można by już zacząć poziomy trawers w prawo, na łatwiejszy teren. Tymczasem Simon brnie dalej. Wołam, żeby się zatrzymał. Odpowiedź tłumi mgła. Krzyczę głośniej, wreszcie liny nieruchomieją mi w dłoniach. Nawołujemy się przez chwilę, ale bez skutku, więc zaczynam schodzić w jego stronę. W rynnie robi się coraz bardziej stromo i śnieg przestaje trzymać. Oblatuje mnie strach, zsuwam się po kawałku, potem obracam twarzą do ściany, ale to niewiele pomaga. Jestem już blisko, gdy słyszę pytanie: „Dlaczego stanęliśmy?” W tej samej chwili śnieg wyjeżdża mi spod nóg i ze świstem sunę w dół. Usiłuję hamować obydwoma przyrządami - nic z tego. Ryczę ostrzegawczo do Simona - z rozpędem zwalam się na niego nieruchomieję. - Jezu! Ja... Jaki syf... Myślałem, że to koniec... Pierdzielony interes! Simon nic nie mówi. Pochylam twarz ku ścianie żlebu i próbuję się uspokoić. Nogi mi się trzęsą, a serce wali, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Na szczęście pojechałem niemal tuż nad nim, więc nie byłem na tyle rozpędzony, żeby go wywrócić. - Cały jesteś? - pyta Simon. - Tak, tylko wystraszony. - Hm... - Zeszliśmy za nisko. - Właśnie myślałem, że moglibyśmy zejść prosto na wschodni lodowiec. - Chyba ci odbiło? Przed chwilą nas tu obu, kurwa, prawie nie zabiłem! Skąd wiesz, co jest niżej? - Ale granią nie ma sensu. Dzisiaj nie zdążymy. - Tędy też nie. Człowieku, już jest prawie noc! Jak się w to wpuścimy, trzeba będzie cholernego szczęścia, żeby w ogóle wyleźć z tego gówna. - Dobra, dobra... Uspokój się. To był tylko pomysł. - Wybacz, stary, poniosło mnie. A może by stąd wytrawersować z powrotem na grań,
pod tamtym uskokiem? - No, to idź pierwszy. Porządkuję kłębowisko lin i zaczynam ryć w prawej ściance rynny. Następne półtorej godziny upływa na mozolnym przekopywaniu się przez niezliczone śnieżne żłobki. Simon idzie o długość liny za mną. Nie zdążyliśmy pokonać nawet pięćdziesięciu metrów, gdy powiało gęstymi płatami. Do tego ostry mróz. Jest tak ciemno, że musimy iść przy świetle czołówek. Przebijając kolejną ścianę cukrowego śniegu, potykam się o skałę. - Simon - wołam - stań na chwilę. Tu jest takie skalne żeberko. Trzeba to jakoś obejść. Postanawiam wbić hak i delikatnie przewinąć się za przeszkodę. Udaje mi się z hakiem, ale potem spadam i ląduję po drugiej stronie, jakimś cudem nie obciążając liny. Simon też stosuje podstawową technikę wspinania: siła grawitacji plus ciężar ciała. Zeskoczył ze ścianki, nie wiedząc nawet, na czym wyląduje. Pewnie założył, że impet skoku wbije go bezpiecznie w leżący niżej miękki śnieg. To słuszne rozumowanie ma jedną skazę: brak pewności co do natury miejsca lądowania... Jesteśmy jednak zbyt zmarznięci, żeby się tym przejmować. Idziemy z powrotem w górę śnieżnym polem, na szczęście pozbawionym rynien. Ostrze grani mamy chyba przed sobą. Po dwóch wyciągach stajemy pod wielgachnym stożkiem usypanym pod skalną ścianą. Świetne miejsce na jamę biwakową. Czołówka Simona co chwila gaśnie - pewnie styki są poluzowane albo uszkodzone. Zaczynam kopać, ale szybko odsłania się skała. Przez następne półgodziny próbuję wygrzebać wzdłuż ściany długi, wąski tunel. W końcu daję za wygraną. Śnieżne ściany są tak dziurawe, że wcale nie chroniłyby od wiatru. Okropnie zimno. Simon walczy po ciemku z latarką, reperując miedziane styki gołymi rękami. Ja, rozgrzany kopaniem, prawie wcale nie czuję tych minus dwudziestu, ale Simon w dwóch palcach zdążył stracić czucie. Jest zły, gdy próbuję grzebać gdzie indziej. Ignoruję jego rozdrażnienie - pewnie niesłusznie. Nowe miejsce jest nieco lepsze i choć znowu dokopuję się do skały, w tej jamie powinniśmy się obaj jakoś zmieścić. On zdołał tymczasem naprawić czołówkę kosztem dwóch palców, których nie może rozgrzać. Nadal się gniewa, że mu nie pomogłem. Przygotowuję jedzenie. Niewiele tego zostało. Jemy czekoladę i suszone owoce, pijemy dużo soku. Ustępuje zmęczenie i wzajemna złość, znów zaczynamy widzieć sprawy we właściwych proporcjach. Byłem zmęczony i przemarznięty nie mniej od Simona. Jedyne, czego chciałem to szybko wykopać jamę, wleźć do śpiwora i jak najprędzej napić się czegoś gorącego. Przeżyliśmy kolejny ciężki dzień. Zaczął się dobrze, udało się nam uciec ze ściany.
Za to w zejściu trudności wciąż rosły. Obryw nawisu nami wstrząsnął, a nieustanny wysiłek i napięcie rozkładały psychicznie. Złościliśmy się na siebie dosyć; dłużej nie ma sensu. Oglądamy palce Simona. Powoli wracają do życia, choć ostatnie człony obu wskazujących są nadal twarde i białe. Można tylko mieć nadzieję, że jutro nie będzie gorzej. Jestem pewien, że trudności grani niebawem się skończą, powinniśmy zatem po południu dojść do bazy. Gazu zostało na jedną menażkę, akurat wystarczy. Układam się do snu, usiłując odsunąć dręczące wspomnienia. Niewiele brakowało, by ziściła się wizja nas obu, związanych liną i lecących bezradnie w czeluść ściany. Na samą myśl ciarki chodzą mi po plecach. Simon pewnie czuje to samo. Zeszłego roku, na Filarze Croza w masywie Mont Blanc, był świadkiem takiego właśnie strasznego wypadku. Dwaj japońscy wspinacze zginęli pod koniec drogi, odpadając niedaleko miejsca, w którym stał. Przez trzy dni pogoda była fatalna i warunki w ścianie stały się skrajnie ciężkie. Nierówności skały pokryła lodowa glazura, twarde szkliwo zalało rysy i szczeliny. Wspinaczka przeciągała się w nieskończoność, bo każdy chwyt i stopień wymagał odkucia z lodu. To, co w normalnych warunkach byłoby łatwe, teraz stwarzało ekstremalne trudności. Simon i jego partner Jon Sylvester mieli za sobą dwa biwaki w ścianie, a trzeciego dnia, po południu, znowu nadciągnęła burza. Temperatura spadła, gęste chmury odcięły wspinaczy od świata i niebawem pierwsze pyłówki zaczęły omiatać ścianę. Japończycy trzymali się tuż za nimi. Oba zespoły biwakowały jednak osobno, nie szukając kontaktu; nie było między nimi ani rywalizacji, ani współdziałania. Jedni i drudzy walczyli twardo z trudnościami. Wiele było odpadnięć, często w tych samych miejscach. Obserwowali nawzajem swoje zmagania, loty i kolejne próby. Zaczęli właśnie robić ścianę szczytową, gdy Simon spostrzegł, że prowadzący Japończyk odpada i leci na wznak, rozkładając ramiona szeroko, jakby w zdumieniu. Przepaść - osiemset metrów pustki - prześwitywała za nim przez dziury w chmurach. Przerażony Simon zobaczył, jak ciałem lecącego szarpnęło. Przekręcił się, potem bezgłośnie pociągnął za sobą partnera. Jedyny hak stanowiskowy od razu wyskoczył. Związani liną, runęli w przepaść, bezradni. Simon z trudem doszedł do stanowiska Jona, który nie mógł stamtąd widzieć niższych partii ściany i opowiedział o wypadku. Stali milcząco na skalnej platformie, pośród wzbierającej burzy, usiłując pojąć grozę tego, co się stało. W niczym nie można było pomóc tamtym dwóm, którzy i tak nie mieli szans. Najszybsza droga, by zawiadomić ratowników, wiodła przez wierzchołek w dół, do Włoch. Ruszyli dalej filarem, gdy zmroziło ich okropne wycie gdzieś z oddali - przenikliwy
głos śmiertelnego strachu i samotnej rozpaczy. W dole, dwieście metrów pod sobą, dostrzegli obu Japończyków sunących po lodzie z coraz większą prędkością. Wciąż byli związani, a obok nich spadały rzeczy wyrzucone z plecaków. Simon mógł tylko bezradnie śledzić lot pędzących w dół figurek. Po chwili już ich nie było. Znikły z pola widzenia, wylatując poza krawędź lodowego pola, w czeluść uskoku dolnej części ściany. Jakimś niebywałym trafem przynajmniej jeden musiał przeżyć pierwszy lot i uderzenie o ścianę. Zdołali jednak się zatrzymać - może lina zaczepiła o występ skalny - lecz nie przyniosło im to ocalenia. Los zadrwił okrutnie i z ofiar, i z przerażonych widzów. Zaledwie odroczenie - na pięć minut, nie więcej - aby jeden z nich mógł jeszcze powalczyć o życie, szukać jakiegoś punktu zaczepienia czy oparcia. Jeśli był ciężko ranny, szanse miał niewielkie. Może się ześliznął, może lina puściła; cokolwiek się stało, taki finał był nieuchronny. Simon i Jon skończyli drogę, po ciężkiej walce wchodząc na wierzchołek. Wstrząśnięci i ogłuszeni tym, co widzieli, nie mogli przyjść do siebie. Wszystko stało się tak nagle. Choć nie zdążyli nawet zamienić paru słów z Japończykami, w ścianie połączyło ich wzajemne zrozumienie i szacunek. Gdyby wszystkim udało się bezpiecznie zejść ze szczytu, byłyby rozmowy, wspólny posiłek w drodze do doliny, spotkanie w barze, a może i przyjaźń. Pamiętam tamten powrót Simona na kemping pod Chamonix. Szedł powoli, zatopiony w myślach, nieobecny; wyglądał marnie. Siedział potem odrętwiały, patrząc tępo przed siebie i w kółko pytając, dlaczego tamten hak wytrzymał jego własny upadek, a w chwilę później wyleciał podczas lotu Japończyka. Następnego dnia Simon znowu był sobą. Wchłonął to doświadczenie i odłożył na właściwą półkę pamięci - pojął wszystko, wyjaśnił, zostawił za sobą. Szybko zapadam w sen, odsuwając od siebie myśl, że tak blisko otarliśmy się o los tamtych dwóch. Z tą różnicą, że nas nikt by nie widział. Jak gdyby miało to jakieś znaczenie.
Obok mnie wesoło buzuje palnik, a za nim, w okrągłym obramowaniu dziury przebitej wczoraj przypadkiem w ścianie jamy, roztacza się widok na wschodnią flankę szczytu Yerupaja. Wczesno-poranne słońce podkreśla linie grani światłocieniem, rzucając błękitne refleksy wzdłuż krawędzi rynien. Po raz pierwszy od czterech dni nie czuję w sobie napięcia. Zapominam o pełnych trwogi zmaganiach ubiegłej nocy. Zbladło wspomnienie o tym, jak niewiele brakowało do śmiertelnego lotu. Rozkoszuję się miejscem, w którym jestem i faktem, że mogę sobie tego gratulować. Cholernie chce mi się palić.
W jamie jest ciasno, lecz bez porównania cieplej niż poprzednio. Simon jeszcze śpi, leżąc tuż obok tyłem do mnie. Czuję jego barki, biodra i ciepło ciała przenikające mój śpiwór. Dziwna jest ta intymna bliskość, nawet jeśli zważyć, że jesteśmy tu, w ścianie, nierozłączni. Podnoszę się ostrożnie, by go nie obudzić i wyglądam przez otwór na wschodnią ścianę; uśmiecham się na myśl, że czeka nas udany dzień. Do zrobienia śniadania zużyliśmy resztę gazu, wobec tego następną wodę będziemy mieli dopiero na dole, w jeziorach poniżej moren. Skończyłem się ubierać, przygotowałem swój sprzęt do wspinaczki i wychodzę z jamy na platformę - resztkę pierwszej dziury. Simonowi przygotowania do wyjścia zabierają dzisiaj dużo czasu, ale dopiero gdy staje obok, przypominam sobie o odmrożeniach. Mój dobry humor momentalnie pryska, a na widok jego palców ogarnia mnie niepokój. Koniec jednego sczerniał, trzy inne są białe i sztywne jak drewno. Łapię się na tym - co jest nawet dość zabawne - że bardziej martwi mnie, czy po zejściu ze szczytu Simon będzie mógł się nadal wspinać niż jego zdrowie i stan odmrożeń. Na razie on zostaje na miejscu, pilnując lin, a ja startuję w górę, na krawędź skąpanej w słońcu grani - pół wyciągu wyżej. Dręczy nas obawa, czy znów się coś nie oberwie. Staję na grani, by stwierdzić z przerażeniem, że czekają nas kolejne rzędy spiętrzonych nawisów i śnieżnych uskoków, grożących zawaleniem. Rozwiały się wczorajsze złudzenia, że zdołaliśmy to wszystko obejść trawersem przez ścianę. Krzyczę do Simona, żeby szedł za mną, gdy skończy się lina. Choć pełzniemy z przesadną niemal ostrożnością, w niektórych miejscach nie da się uniknąć niebezpiecznych obsunięć i nagłych upadków. Staram się trzymać pokrętnej linii grani, która coraz to załamuje się urwistymi ściankami. Ciągły strach, że zaraz śnieg się pode mną zarwie, powoli ustępuje; pozostaje bezsilna rezygnacja. Innego wyjścia nie ma - rynny wschodniej ściany to prawie na pewno gorsze rozwiązanie. Obryw nawisu jest ryzykiem równie rzeczywistym, co i śmiertelny lot przez całą ścianę. W razie upadku nie można liczyć na to, że uratuje nas asekuracja liną. Wiem o tym bardzo dobrze, a jednak ilekroć muszę zejść ze stromej ścianki, ryzykuję zeskok. Puch jest tak luźny i sypki - wręcz niematerialny - że jakbym się nie starał i nie grzebał nogami, i tak zawsze zjeżdżam metr lub dwa, gdy tylko przestaję pomagać sobie rękami. A przecież po każdym zapierającym dech ześlizgu jakoś się zatrzymuję, mimo że miejsce, w którym ląduję wcale nie wygląda solidniej niż to, z którego zleciałem. Taka zabawa może człowieka rozłożyć psychicznie... Znów zjechałem, tym razem krzycząc ze strachu. Krótka, stroma ścianka, z której spadłem, wznosi się dokładnie na przełamaniu grani, tworzącej w tym miejscu ostre zakole. W locie mignął mi przed oczami wielki, wybrzuszony nawis, a pod nim tysiąc metrów
zachodniej ściany, aż do lodowca. Simon, idący za mną o długość liny, niczego nie widział, a ja nie zdążyłem go ostrzec, na którą stronę spadam. W chmurze śnieżnego pyłu świsnąłem tak szybko, że mój alarmujący krzyk zabrzmiał jak paniczny pisk. W każdym razie Simon niczego nie spostrzegł ani nie usłyszał. Jak nagle pojechałem, tak gwałtownie stopuję - na stoku, tuż nad przepaścią, z głową w puchu i w rozpaczliwie rozkrzyżowanej pozycji. Boję się poruszyć, zatrzymany w tym miejscu chyba tylko cudem. Po brzuchu i udach osypuje się śnieg, czując to wciskam się coraz głębiej. Unoszę głowę, zerkając przez prawe ramię. Jestem na samym ostrzu grani, dokładnie w punkcie jej skrętu. Przechyliło mnie w prawo, mam wrażenie, że zawisam nad zachodnią ścianą. Myślę tylko o tym, by się nie poruszyć. Oddycham szybko, jakby struchlałe płuca łykały powietrze, i nadal nie ważę się drgnąć. Rozglądam się powtórnie i... widzę swą omyłkę - to było optyczne złudzenie, patrzyłem na coś, czego nie było. Zmyliła mnie wygięta linia grani i brzuchaty nawis pod jej łukiem. W rzeczywistości, podczas upadku przebiłem go prawą nogą i stąd wrażenie zawiśnięcia nad otchłanią. Druga noga zatrzymała mój upadek, dzięki czemu mogę teraz, ryjąc i kopiąc się w śniegu, wrócić na grań. W końcu mi się to udaje i znów jestem bezpieczny, z dala od zdradzieckiej krawędzi. Tymczasem nade mną pojawia się Simon. Idzie wolno, uważnie, cały czas sprawdzając na czym stawia stopy. Wyszukuję sobie bezpieczne miejsce i ostrzegam go, by schodził bardziej z lewej. Dopiero teraz czuję, że nogi mam jak z galarety i cały się trzęsę; nie mogę tego drżenia opanować przez dłuższą chwilę. Patrzę na Simona, jak obraca się twarzą do ściany i schodzi uskokiem, robiąc dwa kroki zakończone nieuniknionym obsunięciem. Odwraca się do mnie i zbliża po śladach. Dostrzegam w jego twarzy silne napięcie: to, co się dzisiaj z nami dzieje, wcale nie jest wesołe ani przyjemne. Gdy Simon staje obok, nasze lęki i stresy wyładowują się w nerwowej gadaninie; staccato przekleństw i w kółko powtarzanych słów. Wreszcie milkniemy.
5 Katastrofa Opuściliśmy jamę o siódmej trzydzieści. W dwie i pół godziny później wiadomo było, że wszystko idzie nam za wolno, rozpaczliwie powoli. Od momentu zejścia ze szczytu wczoraj po południu obniżyliśmy się nie więcej niż o trzysta metrów, a przecież planowaliśmy w sześć godzin znaleźć się na lodowcu! Zaczynam być niespokojny, a do tego zmęczony bezustannym napięciem. Góra bezpowrotnie straciła cały swój podniecający urok nieznanego; chciałbym z niej uciec jak najszybciej. Na bezkresnych połaciach śniegu i lodu światło słoneczne zmienia się w oślepiający blask. Przestałem się przejmować, jaka będzie pogoda; byle zdążyć na lodowiec, zanim nadejdzie codzienna, popołudniowa śnieżyca. Wreszcie skończyły się konwulsyjne skręty grani; idę normalnie wyprostowany, szerokim, pofałdowanym grzbietem, sięgającym aż po uskok na jego północnym skraju. Simon dogania mnie, gdy przystaję na odpoczynek. Siedzimy na plecakach, bez słowa. Dziś rano dostaliśmy porządnie w kość, nie mamy zresztą o czym mówić. Spoglądając w tył, na krętą nitkę naszych śladów, przysięgam sobie, że w przyszłości będę uważniej wybierał drogi zejściowe. Wstaję, biorę plecak, bez sprzeciwu przyjmując, że znów będę szedł pierwszy. Wolałbym co prawda, żeby ten ostatni kawałek poprowadził Simon, ale nie potrafię przyznać się do strachu; chyba mniej się obawiam następnego paskudnego lotu niż jego odpowiedzi na moją prośbę. Szerokie, płaskie siodło pokrywa głęboki śnieg. Nie muszę już napinać nerwów przy każdym ruchu, ale za to kopanie się w zaspach zwyczajnie irytuje. Właśnie kończyła się lina i Simon wstał, by ruszyć za mną, gdy wleciałem do pierwszej szczeliny. Zapadłem się momentalnie i tkwię unieruchomiony, mając krawędź śniegu na poziomie oczu. Płytką szczelinę wypełnia świeży puch, więc choćbym nie wiem jak szybko młócił nogami, prawie nie dźwigam się w górę. Simon, szczerząc zęby w uśmiechu, śledzi moje zmagania z bezpiecznej odległości. W końcu jakoś gramolę się na płaski teren. Robię kilka kroków wzdłuż grani i znów tonę w śniegu po szyję. Klnąc i pomstując, wygrzebuję się z pułapki. Nim doszedłem do połowy plateau, zdążyłem odwiedzić następne cztery szczeliny. Chociaż przez cały czas wlepiam oczy w śnieg, nic nie wskazuje, gdzie pod spodem może kryć się
jama. Simon trzyma się za mną na długość liny. Coraz bardziej zmachany i wściekły jestem bliski wybuchu; gdyby był bliżej, pewnie by się na nim skrupiło. Łapię oddech, przykucnąwszy na krawędzi kolejnej dziury-niespodzianki, z której dopiero co wylazłem. Rzucam okiem przez ramię i przerażeniem dostrzegam pod sobą otchłań! Otwór w śniegu wypełnia biało-niebieskie światło, odbite od majaczącej hen w dole, zachodniej ściany. Pojmuję naraz, skąd te wszystkie wpadki: cały teren wokół przecina wielkie, rozgałęzione pęknięcie, wcięte w olbrzymi zlepieniec nawisów tworzących plateau. Skalna grań formuje w tym miejscu szerokie zakole. Nigdy bym w to nie uwierzył: trawersujemy nawis równie wielki jak szczytowy i do tego wywieszony w powietrze na dobre sto metrów. Gdyby się załamał, zniosłoby nas aż na lodowiec. Uciekam w bok, ostrzegając jednocześnie krzykiem Simona. Po tej nauczce wcale nie mam ochoty zbliżać się do krawędzi; utrzymuję stale rozsądny margines bezpieczeństwa piętnastu metrów. Przedtem, pod wierzchołkiem, Simon szedł trzy metry bliżej i poleciał z obrywem, o ileż mniejszym. Teraz, gdy po wschodniej stronie rynny się wygładziły i przeszły w równe śnieżne zbocze, nie warto zbytnio ryzykować. Na najwyższym wzniesieniu grani oglądam się wstecz. Simon wlecze się czterdzieści pięć metrów za mną, z opuszczoną głową, równie jak ja skonany. Przed nami długi, połogi stok - kiedy zacznę schodzić, stracę go z oczu. Grzbiet tymczasem, wbrew moim nadziejom, zamiast łagodnie opadać ku przełęczy, wznosi się nieznacznie, tworząc z nawisów niewielki wierzchołek, by dalej załamać się kolejnym uskokiem. Na szczęście widać teraz tak wielki fragment południowej grani szczytu Yerupaja, iż nie ma wątpliwości - nasza przełęcz leży tuż za tą ścianką. Jeszcze pół godziny i staniemy w najniższym punkcie grani łączącej masywy Yerupaja i Siula Grande, a stamtąd już łatwa droga na lodowiec. Ta myśl przywraca siły. Ruszam w dół. Od razu czuję, że teren zmienił nachylenie. Schodzenie tędy jest o wiele łatwiejsze niż torowanie przejścia przez plateau. Najchętniej zbiegłbym szybko w dół, lecz lina szarpiąc uprząż daje znać, że Simon wciąż jeszcze brnie moim śladem w głębokim śniegu. Myślałem, że to niewielkie spiętrzenie grani da się pokonać wprost, bez żadnych przeszkód, tymczasem po drodze ze zdumieniem odkrywam lodową ściankę, która przełamuje zbocze pod kątem prostym. Podchodzę ostrożnie do krawędzi i wychylam głowę nad urwiskiem. Będzie tego z osiem metrów, a niżej, gładkie pole śnieżne opada stromo w prawo. Przed sobą, w odległości sześćdziesięciu metrów, widzę ostatni wierzchołek w grani. Im dalej od brzegu nawisu, tym ściana wyższa. Stoję, z grubsza biorąc, w połowie długości
lodowego klina, który przecina grań, węższym końcem dotykając jej ostrza. Trawersuję uważnie wzdłuż krawędzi uskoku, sprawdzając od czasu do czasu, czy nie znajdę jakiejś drogi zejścia. Na drugim końcu klin ma ponad dziesięć metrów wysokości. Niestety, zjazd na linie nie wchodzi w grę, gdyż w luźnym puchu nie da się osadzić pewnie śnieżnej szabli. Mam wobec tego dwie możliwości: trzymać się nadal blisko ostrza grani lub zejść we wschodnią ścianę, próbując trawersować wokół przeszkody. Z miejsca, w którym stoję widać, że takie obejście byłoby z pewnością uciążliwe i niebezpieczne. Trzeba najpierw mocno się obniżyć, okrążyć lodospad szerokim łukiem, wracając później znów na grań. Pole śnieżne od samego początku wygląda stromo i niepewnie, a ja mam już dosyć niekontrolowanych zjazdów i obsunięć. Z tej strony straszy tysiącmetrowa przepaść; gdyby któryś z nas poleciał, zatrzymalibyśmy się dopiero na lodowcu. Ta perspektywa podsuwa mi właściwy wybór. Idąc przez cały czas ostrzem grani można się przynajmniej łudzić, że w razie upadku ocali nas skok w dwie przeciwne strony. Wracam po własnych śladach, z zamiarem zejścia z progu w najłatwiejszym miejscu. Nie zrobię tego blisko linii ostrza, bo tam pod ścianą lodu jest druga, niemal pionowa, ze świeżego puchu. Muszę koniecznie znaleźć na lodospadzie jakąś rampę czy pęknięcie, coś co ułatwiłoby schodzenie. Opodal krawędzi nawisu ciągnie się kilka metrów solidnie wyglądającego lodu. Ta część uskoku jest bardzo stroma, ale nie pionowa. Po chwili znajduję to, czego szukałem - lekkie załamanie ściany. Tędy można próbować. Najwyżej sześć metrów zejścia. Kilka szybkich ruchów i problem załatwiony: będę pod uskokiem. Klęknąwszy na krawędzi, przodem do ściany, osadzam oba przyrządy najmocniej jak potrafię, po czym zwieszam nogi w próżnię i wolno zsuwam się w dół. Leżąc brzuchem na skraju lodu, mogę już wbić przednie zęby raków w ścianę pode mną. Trzymają dobrze. Uwalniam czekan i natychmiast wbijam go tuż obok krawędzi. Dziób wchodzi w lód gładko i siedzi pewnie. Wyrywam teraz ze ściany ostrze młotka, opuszczając jednocześnie ciało aż do chwili, gdy przed nosem mam taflę lodu. Wisząc prawą ręką na czekanie, lewą usiłuję wziąć szeroki zamach. Po kilku próbach wbijam wreszcie młotek, ale dosyć słabo. Przydałoby się solidniejsze oparcie, zanim wyrwę z lodu dziób czekana. Próbuję jeszcze raz. Wymach, słychać trzask lodu i prawa ręka z czekanem w dłoni zawisa w powietrzu. Nagłe wahnięcie ciała - odjeżdżam od ściany - lecę!... Uderzenie w kolana - trzask kości - aaa!! Z rozpędu koziołkuję, sunąc głową w dół, we wschodnią ścianę. Jadę coraz prędzej - co robić, przecież tam przepaść - wyrwę Simona, nie utrzyma tego - szarpnięcie - AUU! Bezruch i cisza. Słyszę tylko wściekły tętent myśli. Spadłem pionowo na sztywne
nogi; walnąłem w ścianę, nim ją jeszcze dostrzegłem... O Boże, jest. Ból w dole uda, dziki, palący. Fala ognia wzdłuż nogi. Sięga pachwiny... rozlewa się, rośnie... Noga, Boże! Mo-o-ja-no!... Leżę na plecach, głową w dół. Lewa noga zaplątana w linę, prawa odrzucona w bok. Unosząc głowę, widzę groteskowo wykręcone kolano, dziwny zygzak prawej nogi. Patrzę i wcale tego nie kojarzę z bólem, który płonie w pachwinie. Jakby kolano nie miało z tym nic wspólnego. Wyplątuję z liny lewą stopę i obracam się na brzuch, nogami w dół; ból cichnie. Wbijam w śnieg lewą stopę, opieram na niej ciężar ciała, wstaję. Ogarnia mnie fala mdłości. Przyciskam twarz do śniegu, ostre zimno działa kojąco. Stało się coś strasznego, jakiś koszmar. Wśród czarnych myśli rodzi się panika. Złamałem nogę, tak, na pewno złamałem! Koniec ze mną. Jesteśmy tylko we dwójkę. Takie złamanie to wyrok śmierci, wiadomo. Jeśli to jest złamanie... Właściwie teraz tak bardzo nie boli... Może tylko coś zerwałem? Pewien, że kość jest cała, prawym butem kopię w stok. O ku!... Trzasnęło; noga eksploduje, kula ognia przeleciała od pachy do kolana. Spoglądam w dół i widzę to, przed czym rozum jeszcze się broni - złamaną w kolanie nogę. Nie, nie tylko złamaną: rozerwaną, wykręconą, zmiażdżoną. Oglądając zniekształcone kolano, pojmuję co się stało. Uderzenie wbiło goleń w staw, aż kość przeszła na wylot. Dziwne, ale ten okropny widok przynosi mi ulgę. Czuję się oderwany od własnego ciała, jakbym przeprowadzał kliniczne badania drugiej osoby. Ostrożnie próbuję zgiąć nogę i zamieram w pół ruchu, zachłystując się z bólu; jest tak ostry, że tracę oddech. Gdy ruszyłem nogą, w stawie znów chrupnęło. Drgnęła kość i jeszcze coś tam w środku. Na szczęście nie ma otwartej rany. O tym wiedziałem od pierwszej chwili, bo nie czułem wilgoci, nie było też widać krwi. Sięgam w dół i prawą dłonią obmacuję nogę usiłując nie zważać na igły przeszywającego bólu. Wytrzymuję tak długo, aż nabieram pewności, że rana nie krwawi. Czuję to kolano: wielkie, skręcone, sztywny kawał drewna, jak obce, nie moje. Ból trwa, pulsuje żarem, niczym dziwne lekarstwo, które miałoby mnie w ten sposób uleczyć. Z jękiem zamykam oczy. Szkła kontaktowe zalewają łzy. Jeszcze raz mocno zaciskam powieki, czując na policzkach gorące krople. Już nie z bólu, płaczę jak dziecko z żalu nad sobą. Śmierć, zawsze odległa, teraz jest wszechobecna, rzuca cień na wszystko dokoła. Wstrząsam głową, chcąc powstrzymać łzy, ale trwoga zostaje. Zagrzebuję głęboko oba przyrządy; dobrą nogą walę w miękki śnieg dopóki nie mam pewności, że się utrzymam. Z wysiłku znów mnie mdli, omal nie tracę przytomności.
Wystarczy jednak jeden ruch i ostry spazm bólu przywraca jasność myśli. Na zachodzie widać szczyt Seria Norte; jestem niewiele poniżej jego wierzchołka. Ten widok dowodzi, jak rozpaczliwie zmieniło się nasze położenie. Walczymy wciąż na grani, na wysokości przeszło pięciu tysięcy siedmiuset metrów, zdani tylko na siebie. Sami. To małe wzniesienie grzbietu na południu miało mi zająć najwyżej parę minut. Teraz, w miarę jak mu się przyglądam, rośnie z każdą sekundą. Nigdy przez to nie przejdę, a Simon także nie zdoła mnie tam wciągnąć. Zostawi mnie! Na myśl o tym brak mi tchu. Miałbym tu zostać? Sam? Robi mi się zimno. Pamiętam, jak zostawiono Roba, na pewną śmierć... Ale on już konał, był nieprzytomny. Ja tylko rozwaliłem nogę, od tego się przecież nie umiera. Znowu ta straszna myśl: zostanę sam, porzucony. Chce mi się kląć, wyć... Milczę, chwila trwa długo, całą wieczność... Zaraz wpadnę w panikę, wystarczy jedno głośne słowo... Lina, dotąd napięta, raptem się luzuje. Nadchodzi Simon! Musiał się domyślić, że coś się stało, ale co ja mu powiem? Gdyby się dowiedział, że tylko zraniłem nogę, a kość jest cała, może by mi pomógł? W głowie krąży jedna myśl: przekonać go, że jestem lekko ranny. Muszę się opanować. Przyciskam twarz do śniegu. Uspokój się! Jeśli zobaczy cię w panice, jak histeryzujesz, gotów od razu położyć na tobie krechę. Przestań się tak bać, bądźże rozsądny. No, oddychaj spokojnie. Widzisz, już prawie nie boli. - Co się dzieje? Wszystko w porządku? Zaskoczony, spoglądam w górę. Nie słyszałem kroków. Simon stoi na krawędzi, patrząc na mnie ze zdziwieniem. Staram się mówić normalnym głosem, jak gdyby nic się nie stało. - Lód się pode mną oberwał na uskoku i spadłem. - Przerywam, po czym dodaję najspokojniej jak potrafię: - Złamałem nogę. Wyraz jego twarzy natychmiast się zmienia. Obserwuję na niej całą gamę reakcji. Przyglądam mu się uważnie, nie chcąc niczego uronić. - Jesteś tego pewny? - Tak. Simon wbija we mnie twarde spojrzenie. Potem gwałtownie odwraca głowę, jakby czując, że patrzył za długo i zbyt intensywnie. Zdążyłem jednak uchwycić w jego twarzy wymowny błysk i odgadłem co znaczy. On wie, że już nie jesteśmy razem. Odbiera mi to resztę odwagi - rośnie poczucie całkowitej obcości, jakbym był czymś zupełnie różnym od Simona. W jego oczach chaos uczuć i myśli. Litość. Tak, politowanie i coś jeszcze. Dystans, przepaść między człowiekiem a rannym zwierzęciem, któremu nie da się pomóc. Ucieka
spojrzeniem w bok, lecz już to dostrzegłem; pełen obaw i żalu, odwracam wzrok. - Zjadę do ciebie. Staje plecami do uskoku, pochylony, wbija śnieżną szablę w miękkie podłoże. Ton miał tak rzeczowy, że zaczynam się wahać, czy moje podejrzenia nie są jakąś paranoją. Czekam, aby jeszcze coś powiedział, ale nie - milczy. Ciekawe, o czym myśli. Szabla trzyma słabo, zjazd jest niebezpieczny, choć krótki. Niebawem Simon staje obok mnie bez słowa. Widzę, że zerknął na nogę, nic nie mówi. Szuka czegoś przez chwilę w plecaku, znajduje pudełko i podaje mi dwie pigułki Paracetamolu. Połykam je, obserwując, jak usiłuje ściągnąć linę po zjeździe. Lina nie schodzi; wcięła się w boki grzyba, który uformował w śniegu wokół szabli zjazdowej. Klnąc, podchodzi pod uskok tam, gdzie jest najniżej - dokładnie nad ostrzem grani. Obaj wiemy, że w tym miejscu śnieg w ogóle nie trzyma, ale nie ma wyboru. Spoglądam w bok, nie chcąc być świadkiem jego lotu w zachodnią ścianę, który - to oczywiste - będzie ostatnim lotem. To by zresztą zabiło także mnie, tylko trochę wolniej. Simon nie mówi, co chciałby zrobić, a ja nie mam odwagi czegokolwiek sugerować. Między nami coś pękło, powstała szczelina nie do przekroczenia; ustało współdziałanie, nie jesteśmy już zgranym zespołem. Joe zniknął za kolejnym garbem, tak szybko, że nie mogłem za nim nadążyć. Dobrze, że zostawiliśmy nareszcie za sobą tamten stromy odcinek. Miałem już serdecznie dosyć całej tej grani. Byłem zmęczony i co chwila padałem, za każdym razem tuż obok skraju nawisu nad przepaścią zachodniej ściany. Ulżyło mi, gdy zamiast torować drogę mogłem iść po śladach. Zatrzymał się, więc udało mi się chwilę odpocząć. Pewnie stanął przed jakąś przeszkodą; pomyślałem, że lepiej czekać aż znowu ruszy. Kiedy lina drgnęła, zacząłem wolno brnąć za nią. Wtem ostre szarpnięcie napięło ją w poprzek zbocza. Powlokło mnie po stoku ładne parę metrów nim zdołałem wbić w śnieg siekadła. Leżałem, solidnie zaparty w obawie przed następnym szarpnięciem. Nic się nie działo. Wiedziałem, że Joe poleciał, ale nie było go widać, wolałem zatem na razie nie ruszać się z miejsca. Czekałem chyba z dziesięć minut, nim Joe odciążył linę. Ruszyłem ostrożnie jego śladem, niepewny co mnie czeka. Byłem spięty, gotów w każdej chwili wbić przyrządy w śnieg. Wszedłem na garb i spojrzałem w dół zbocza tam, gdzie lina znikała za przełamaniem grani. Zbliżałem się powoli do krawędzi, myśląc gorączkowo, co się mogło wydarzyć. Dopiero stojąc przy samym skraju lodu zobaczyłem go niżej na polu śnieżnym. Stał oparty na jednej, wkopanej w stok nodze, z twarzą wetkniętą w śnieg. Spytałem, co się stało, a on
spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Wiedziałem, że jest ranny, ale początkowo nie dotarło do mnie, co się za tym kryje. Bardzo spokojnie oznajmił, że złamał nogę. Wyglądał żałośnie i pierwsza moja reakcja była beznamiętna: „Masz przejebane stary! Koniec z tobą, nie wyjdziesz z tego!” Chyba też o tym wiedział. Miał to wypisane na twarzy. Jedyny logiczny wniosek. Wiedziałem, że w naszej sytuacji ma zero szans. Już był martwy. Do głowy mi nawet nie przychodziło, że ja też mógłbym zginąć. Ani przez chwilę nie wątpiłem, że uda mi się samotnie zejść do bazy. Byłem tego pewien. Widząc co Joe próbował zrobić przedtem, zrozumiałem, że jeśli nie uda mi się zjechać z lodospadu, będę musiał schodzić tak samo jak on. Śnieg ponad ścianką miał wstrętną konsystencję cukrowej kaszy. Odgarnąłem go z wierzchu ile się dało i wbiłem w tę bryję śnieżną szablę. Byłem przekonany, że nie utrzyma mojego ciężaru, toteż od razu uformowałem wokół niej grubego śnieżnego grzyba. Skończywszy, zszedłem na krawędź ściany i szarpnąłem linę. Szabla trzymała, ale nie miałem do niej pełnego zaufania. Zastanawiałem się, czy nie warto by wejść z powrotem na grzbiet grani, tam gdzie ścianka jest najniższa, ale byłoby to nawet bardziej ryzykowne. Opuściłem się w dół, na wpół zjeżdżając, a na wpół schodząc, żeby zbytnio nie obciążać liny. Przez jej drgania czułem niemal fizycznie jak wcina się w śnieg grzyba - ale wytrzymała. Kiedy podszedłem, Joe był spokojny, opanowany, ale miał wzrok wystraszonego, zaszczutego zwierzęcia. Widać było, że z nogą jest kiepsko, a on sam bardzo cierpi. Obaj rozumieliśmy, co to oznacza. Dałem mu kilka tabletek przeciwbólowych, za słabych, by mu ulżyć, ale innych nie było. Prawą nogę miał w kolanie skręconą i zniekształconą, nie mogły tego ukryć nawet grube spodnie z polara. Rana musiała być poważna. Nie wiedziałem, co mówić. Zbyt gwałtownie odmienił się nasz los. Lina zjazdowa zaklinowała się u samej góry i musiałem wejść z powrotem, żeby ją uwolnić. Pozwalało mi to oderwać myśli, dawało czas na odnalezienie się w nowej sytuacji. Na ostrze grani prowadziła tylko jedna droga, którą miałem wchodzić bez asekuracji. Tego się bałem. Joe chciał się ruszyć i omal nie poleciał. Złapałem go, pomogłem odzyskać równowagę. Nadal nic nie mówił. Już wcześniej odwiązał się od liny, dzięki czemu mogłem założyć zjazd. Milczał, bo pewnie zdawał sobie sprawę, że gdybym go nie złapał, zleciałby aż do stóp wschodniej ściany. Kiedy zacząłem się wspinać, zupełnie o nim zapomniałem. Tamto przejście kantem lodospadu było najtrudniejszą i najbardziej ryzykowną ze wszystkich moich wspinaczek. Kilka razy przebiłem nogą śnieżny puch na wylot. Gdzieś w połowie ściany okazało się, że nie bardzo wiem jak iść wyżej, natomiast o zejściu nie było już
mowy. Szedłem jak w powietrzu. Czegokolwiek dotknąłem, rozpadało się. Stopnie się kruszyły, odrywały od ściany, albo zapadały pod butem. Mimo wszystko, w jakiś tajemniczy sposób zdobywałem wysokość. Nie miałem pojęcia, ile czasu minęło; chyba godziny. W końcu, zdenerwowany i roztrzęsiony, stanąłem na górze; uspokoiłem się dopiero po dłuższej chwili. Zerknąłem za siebie, by zobaczyć ze zdumieniem, iż Joe trawersuje w poprzek stoku, oddalając się od lodospadu. Żeby sobie ułatwić zadanie, szedł wzdłuż niewielkiego garbu. A właściwie pełzł bardzo powoli; wbijał przyrządy w śnieg aż po głowice, następnie robił śmiesznie mały skok. Z opuszczoną głową, całkowicie pochłonięty walką, wlókł się bokiem przez zbocze. Pod nim widać było setki metrów otwartej ściany, opadającej na wschodni lodowiec. Obserwowałem go dość obojętnie. Nie mogłem mu w niczym pomóc, a sądziłem, że najpewniej i tak spadnie. Nie przejmowałem się tym. Miałem nawet coś w rodzaju nadziei, że tak się stanie. Dopóki o siebie walczył, nie mógłbym go zostawić, a nie miałem pojęcia jak mu pomóc. Sam nie będę miał problemu z zejściem; jeśli natomiast zacznę go sprowadzać, możemy obaj zginąć. Wprawdzie nie bałem się tego, ale przecież byłaby to czysta strata, po prostu rzecz bez sensu. Gapiłem się na niego, niejako wyczekując, że zaraz poleci... Dość długo czekałem, aż w końcu podszedłem do zagrzebanej w śniegu szabli. Poprawiłem przy niej co się dało i zszedłem z powrotem na skraj lodospadu. Modliłem się, żeby tym razem też mnie utrzymała, a kiedy wylądowałem na zboczu pod ścianką, znów się modliłem, żeby lina zeszła. Nie miałem najmniejszej ochoty powtarzać wspinaczki. Lina spadła na dół bez problemu i trzymając ją w garści, obróciłem się na wpół przekonany, że go nie zobaczę. Ale nie: Joe uparcie trawersował ścianę. Przez cały czas, kiedy się wspinałem na grań i schodziłem w dół, pokonał jakieś trzydzieści metrów. Ruszyłem w jego stronę.
Znienacka pojawił się przy mnie Simon. To, że podczas wspinaczki zwali się w dół, wydawało mi się tak oczywiste, że nie byłem w stanie obserwować, jak pokonuje lodospad. Pomyślałem, że byłoby lepiej, gdybym sam spróbował się ruszyć. Z pewnością nie zdołałbym sforsować wzniesienia grani, wobec czego zaczynam je obchodzić poziomym trawersem. Nie interesuje mnie, co może z tego wyniknąć; przed oczami mam Simona, który walczy w ścianie puchowego śniegu. Idzie mi powoli, z trudem. Posuwam się ostrożnie, tak pochłonięty każdym ruchem, że chwilami prawie zapominam o kolanie. Problem, jak znosić ból, dołączył do tych, które mam ze śniegiem, utrzymaniem równowagi i ruchem o jednej nodze. Po pierwszych chwiejnych podskokach, wypracowałem pewien sposób poruszania się - układ ruchów, który skrupulatnie powtarzam. Każda taka seria, to jeden krok w poprzek zbocza.
Zwolna przestaję zważać na to, co mnie otacza. Wiem tylko jedno: muszę wykonać następny ruch. W którymś momencie przystaję, by spojrzeć na Simona. Chyba zaraz runie. Szybko odwracam wzrok. Pod sobą mam nieskończoną otchłań wschodniej ściany. Gdyby udało się przeżyć lot w taką czeluść... Kusząca perspektywa, ale nic z tego. Na gładkich i równo aż do dołu nachylonych śnieżnych polach nabrałbym pędu, który by rozerwał moje ciało na kawałki, nim bym się zbliżył do podstawy ściany. Zresztą i tak pewnie spadnę, więc czym tu się przejmować? Wcale się nie boję. Przecież to nieuniknione, oczywisty fakt; problem naprawdę akademicki. Ze mną i tak już koniec. Na dalszą metę nie ma znaczenia. Simon mija mnie mówiąc, że idzie sprawdzić, co jest przed nami za załomem. Posuwa się, przekopując rów w poprzek stoku; wreszcie znika za linią zbocza. Żaden z nas ani słowem nie wspomni, co należałoby robić. Obaj chyba sądzimy, że niewiele da się tu wymyśleć. Wobec tego wracam do mego systemu poruszania się, trawersuję dalej. Wydeptany przez Simona rów ułatwia mi zadanie, ale i tak każdy ruch wymaga skupienia. Uderza mnie, że obaj unikamy rozmowy o tym, co się stało. Przez ostatnie dwie godziny zachowujemy się tak, jakby nie wydarzyło się nic szczególnego. Dogadaliśmy się bez słów. Trzeba trochę czasu, by się z tym oswoić. Obaj wiemy, o co chodzi, to proste. Jestem ranny i bez większych szans na przeżycie. Simon potrafi zejść w dół sam. Czekając na to co zrobi, czuję się tak, jakbym trzymał w dłoni jakiś wartościowy i niezwykle kruchy przedmiot. Jeśli go poproszę o pomoc, mogę tę bezcenną rzecz utracić. Mógłby mnie zostawić. Milczę, lecz tym razem nie z obawy, że wpadnę w panikę. Zrobiłem się chłodny i racjonalny. Powtarzam wciąż ten sam układ ruchów jak automat. Zaskakuje mnie pytanie Simona, czy wszystko w porządku. Zupełnie o nim zapomniałem, nie mam pojęcia, jak długo tak kuśtykam. Już prawie nie pamiętam, po co to robię. Podnoszę wzrok i widzę, że Simon mnie obserwuje. Na mój uśmiech, odpowiada grymasem źle skrywającym niepokój. Siedzi na śniegu, patrząc na zbocze wierzchołka, który właśnie obeszliśmy. Za sobą ma grzbiet grani. - Widać już przełęcz - mówi. Czuję przypływ nadziei; ogarnia mnie, niczym chłodny wiatr. - Wprost przed nami? Czy to zbocze schodzi aż na samą przełęcz? - pytam, usiłując ukryć podniecenie. - Mniej więcej... Zaczynam się spieszyć, usiłując jednocześnie opanować gorączkowe ruchy. Na widok przepaści pode mną raptem odczuwam strach. Drżę na całym ciele. Gdybym był w takim stanie po wypadku, w ogóle bym tu nie dotarł. Jakoś dochodzę do Simona, walę się w śnieg, a on kładzie mi dłoń na ramieniu.
- Jak ci idzie? - Jest lepiej. Boli, ale... - mówiąc to, poczułem się mały i nic niewart. Przeraziła mnie jego troskliwość, nie jestem pewien, co się za tym kryje. Może chce mnie łagodnie przygotować na najgorsze. - Koniec ze mną, Simon... Nie widzę się na dole, w tym tempie... Nie wiem, czy spodziewałem się odpowiedzi, ale żadna nie padła. To musiało zabrzmieć melodramatycznie i Simon zignorował ukryte pytanie. Zaczyna odwiązywać liny od uprzęży. Spoglądam w dół na przełęcz: dwieście metrów niżej i trochę na prawo. Zupełnie odruchowo kombinuję, jakby tu na nią zejść. Wprost będzie bardzo trudno, trzeba bowiem przeciąć ukosem strome zbocze. Lepiej skierować się w dół, a potem wejść na przełęcz poziomym trawersem. Chyba byłby on krótszy niż droga zboczem, które właśnie pokonałem. - Myślisz, że uda ci się utrzymać mój ciężar stojąc w tym śniegu? - pytam Simona. Nie mamy już śnieżnych szabli do asekuracji. Jeżeli będzie chciał opuszczać mnie na linie, musi to robić stojąc na otwartym zboczu, w luźnym śniegu i bez żadnego zabezpieczenia. - Utrzymam cię, jeżeli wykopiemy głębokie, dobrze ubite stanowisko do siedzenia. Kiedy zacznie się rozwalać, zawsze zdążę krzyknąć, żebyś odciążył linę. - Dobra. Pójdzie szybciej, jeśli będziesz mnie opuszczał na powiązanych linach. Simon, kopiąc już siedzisko, potakuje głową. Sięgam po liny i łączę je razem, wolny koniec wiążąc do uprzęży. Drugi jest przywiązany do uprzęży Simona. Tym samym jesteśmy teraz połączeni pojedynczą dziewięćdziesięciometrową liną. Pozwoli to zużyć dwa razy mniej czasu na kopanie siedzisk, no i zwiększy dwukrotnie odległość między stanowiskami. Simon będzie regulował szybkość opuszczania za pomocą płytki Stichta, co złagodzi szarpnięcia i zabezpieczy go przed możliwością wypuszczenia liny z oblodzonych rękawic. Problem stwarza węzeł łączący liny. Jedyny sposób przełożenia go przez płytkę, to wypiąć linę z karabinka, przesunąć i wpiąć z powrotem tak, by węzeł znalazł się po drugiej stronie. Aby Simon mógł to zrobić, za każdym razem będę musiał się zatrzymać i odciążyć linę. Gwiazdom niech będą dzięki, że złamałem tylko jedną nogę. - Jesteś gotów? Simon siedzi w głębokiej dziurze, wykopanej w stoku, a rozstawione nogi wbija głęboko w śnieg. Lina jest napięta, płytka odblokowana. - W porządku. Teraz spokojnie, równo wypuszczaj. Jak coś nie zagra, krzycz. - Nie bój się, zawołam. Gdybyś mnie nie dosłyszał, kiedy węzeł dojedzie, pociągnę za
linę trzy razy. - Dobra. Kładę się na brzuchu, tuż pod jego nogami i zsuwam ostrożnie, tak długo, aż zawisam na linie całym ciężarem ciała. W pierwszej chwili instynktownie boję się oderwać stopy od zbocza. Gdyby śnieżne siedzisko się rozpadło, obaj momentalnie zlecimy w dół. Simon z uśmiechem kiwa głową. Ośmielony jego pewnością siebie, unoszę stopy i... zaczynam się zsuwać. Idzie dobrze! Lina schodzi równo, zjeżdżam płynnie, bez szarpnięć. Oparty ciałem o zbocze, trzymam w obu rękach przyrządy, gotów natychmiast hamować, gdybym zaczął spadać. Czasami zęby prawego raka zahaczają o nierówności stoku, szarpiąc nogę. Próbuję powstrzymać okrzyki bólu, za każdym razem bezskutecznie. A nie chcę, żeby Simon przerwał opuszczanie. Aż dziw, jak szybko poszło! Spoglądam w górę; on jest bardzo daleko, widzę tylko głowę i ramiona wystające z dziury w śniegu. Coś krzyczy; nie rozumiem, dopiero trzy szarpnięcia liny wyjaśniają sytuację. Wciąż mnie zdumiewa szybkość, z jaką pokonałem ostatnie czterdzieści pięć metrów, zwłaszcza, gdy wspomnę męki na trawersie grani. Jestem zachwycony, chce mi się śmiać. W krótkim czasie rozpacz zmieniła się w beztroski optymizm, a śmierć, z nieubłaganej oczywistości, znów stała się tylko mglistą możliwością. Staję podskokiem na zdrowej nodze i luzuję linę. Teraz, gdy Simon przekłada węzeł za płytkę, jesteśmy najbardziej narażeni na niebezpieczeństwo. Gdybym się obsunął, z pewnością polecę na całą długość liny, wyrywając go ze stanowiska. Wbiłem przyrządy i stoję bez ruchu. Pod sobą, nieco po prawej, widzę siodło przełęczy, znacznie bliżej niż poprzednio. Znowu szarpnięcie liny, ostrożnie kładę się na śniegu. Zaczynamy drugą połowę opuszczania. Pomachałem ręką; wysoko w górze, czerwono-niebieska kropka drgnęła. Simon wstaje, odwraca się twarzą do ściany i wybija w śniegu stopnie. Schodzi. Obok mnie spływa skrętami lina. Biorę się do kopania kolejnej jamy-siedziska. Ryję dziurę głęboką na tyle, by mógł w niej zmieścić całe ciało. Nadaję jej także odpowiedni profil: siedzisko jest poniżej krawędzi otworu. Zadowolony, kończę robotę, widząc, że schodzący tyłem Simon szybko się przybliża. Następne opuszczanie idzie znacznie sprawniej, wymyśliliśmy skuteczny system. Nasz rosnący optymizm gasi pogarszająca się pogoda. Od wschodu nadciąga masa chmur, które już zaczynają się przelewać przez siodło przełęczy. Wiatr się wzmaga, omiatając zbocza śnieżnym pyłem. Widać chorągwie śniegu, pędzone poziomo wzdłuż zachodniej ściany. Spada temperatura; czuję, jak mnie pali twarz, kostnieje broda i policzki. Zaczynam
marznąć w palce.
Drugie opuszczanie kończy się prawie na wysokości przełęczy, ale by wyjść na siodło, trzeba jeszcze zrobić poziomy trawers. - Pójdę przodem, przetoruję drogę. Simon rusza, nie czekając na odpowiedź. Patrzę, jak się oddala i ogarnia mnie bezradność. Przełęcz zdaje się bardzo odległa. A może odwiązać linę? Nie chcę tego robić, choć wiem, że teraz mnie nie uratuje. Spadając, ściągnąłbym Simona za sobą. Wiem, a jednak nie chcę zrezygnować z uspokajającego poczucia pewności, które daje lina. Zerkam na Simona. Nie do wiary! Jest już na przełęczy, wszystkiego dwadzieścia pięć metrów ode mnie. Tak to słabe przedwieczorne światło fałszuje odległości. - Chodź! - woła, przekrzykując wiatr. - Asekuruję! Lekkie szarpnięcie w pasie, wybrał luz. Gdybym poleciał, musiałby chyba skakać we wschodnią ścianę. Inaczej nie zdoła mnie utrzymać. Zaczynam kuśtykać w bok... A-aa-ch!... Potknąłem się o nogę, omal nie tracąc równowagi. W kolanie skręciła się jakaś chrząstka, aż załkałem. Po chwili ulżyło. Klnę siebie za brak skupienia. Wracam do sprawdzonego przedtem, skomplikowanego sposobu trawersowania. Gdy nie mogę przerzucić nogi, podnoszę ją rękami i przesuwam, po czym znów stosuję mój układ ruchów.
Noga z wolna staje się martwym, ciężkim i bezużytecznym przedmiotem. Kiedy mi zawadza lub sprawia ból, przeklinam ją i odsuwam w bok, jak krzesło, o które się potknąłem. Na przełęczy jesteśmy zewsząd odsłonięci, wystawieni na wiatr, za to po raz pierwszy możemy zobaczyć zachodnią flankę w całej okazałości. Wprost pod nami, niemal tysiąc metrów niżej, lodowiec, którym szliśmy pięć dni temu, opada łukiem ku szczelinom i morenom, skąd blisko do bazy. Czeka nas ciężkie zadanie, wiele długich godzin opuszczania na linie, ale teraz droga prowadzi stale w dół i nie czujemy już tej beznadziei, która nas opadła na grani, pod lodospadem. Dojście do przełęczy było sprawą kluczową. Gdyby oddzielał ją od uskoku choćby jeden kawałek stromizny, nigdy byśmy tutaj nie dotarli. - Która godzina? - pyta Simon. - Właśnie minęła czwarta. Nie mamy za dużo czasu, prawda? Widzę, że rozważa możliwości działania i nasze szanse. Ścianę nad przełęczą bez przerwy omiatają lawiny pyłowe, a chmury niemal całkowicie zakryły niebo. Nie da się stwierdzić, czy zaczął padać śnieg, bo wiatr miecie nam w twarze białym pyłem. Dopiero co przysiedliśmy na przełęczy, a już zdążyłem zesztywnieć z zimna. Chciałbym jak najszybciej podjąć opuszczanie, ale decyzja należy do Simona. Czekam, aż się namyśli. - Chyba musimy ciągnąć dalej - mówi wreszcie. - Dasz radę? - Tak. Ruszajmy. Zimno mi. - Mnie też. Znów straciłem czucie w rękach. - Jak chcesz, możemy zakiblować w jamie. - Nie. Na lodowiec za dnia nie zdążymy, ale to zbocze leci prosto w dół i lepiej stracić jak najwięcej wysokości. - Racja. Ta pogoda mi się nie podoba. - O to właśnie się martwię. Dobra, stąd będę cię opuszczał. Powinniśmy zacząć bardziej z prawej, ale chyba nie dasz rady zjeżdżać ukośnie. Musimy zaryzykować tędy. Z grzbietu grani zsuwam się w zachodnią ścianę. Simon stoi za przełamaniem, zapierając się nogami, by utrzymać mój ciężar. Przelatuje pyłówka ściągając mnie w dół. Pewnie będzie tego więcej. Jadę szybko, coraz szybciej, wołam do Simona, żeby ostrożniej popuszczał linę, ale już mnie nie słyszy.
6 Ostateczny wybór Zdenerwowany, w gorączkowym pośpiechu kopię jamę-siedzisko. Martwi mnie sposób, w jaki pokonałem te pierwsze dziewięćdziesiąt metrów z siodła przełęczy; okazało się, że zjazd skosem w prawo jest niemożliwy. Siła ciężkości zmienia moje ciało w bezwładny balast i na nic się zda rycie czy grzebanie czekanem w śniegu - linia opuszczania pozostaje dokładnie pionowa. Warunki w ścianie są zupełnie inne od tych na zboczu nad przełęczą. Simon spuszcza mnie szybciej niż oczekiwałem, utrzymując ostre tempo, mimo moich próśb i okrzyków bólu. Po piętnastu metrach przestaję się wydzierać. I tak nie słyszymy się nawzajem wśród narastającego wycia wiatru, w ciągłym poszumie zwiewanego śniegu. Skupiam całą uwagę na utrzymywaniu zranionej nogi z dala od powierzchni zbocza. Nic z tego nie wychodzi. Mimo iż zsuwam się leżąc na zdrowej nodze, zęby prawego raka ciągle o coś zaczepiają. Każde takie zahaczenie rozrywa kolano płomieniem bólu. Zachłystuję się i szlocham, przeklinam zimno, ścianę, a najbardziej Simona. Dochodzą mnie umówione szarpnięcia liny. Za nami pierwsza połowa zjazdu, trzeba przełożyć węzeł za płytkę. Wbijam w śnieg styliska młotka i czekana - opieram na nich ciężar ciała - podskokiem staję na lewej nodze, próbując odegnać myśli o bólu. Powoli ustępuje, przechodząc w okropne, rwące pulsowanie, a potem w ciężkie jak ołów znużenie. Nim zdążyłem wytchnąć, nadchodzą kolejne szarpnięcia. Niemal bez namysłu wieszam się na linie całym ciężarem. Opuszczanie trwa długo, ciągnie się bezlitośnie i nic nie mogę zrobić, by uniknąć męczarni. Nie pomaga napominanie Simona wrzaskiem. Zawsze ktoś musi być winny, więc przeklinam właśnie jego, posyłam do wszystkich diabłów. Kiedyż wreszcie skończy się ten zjazd? Wciąż się łudzę, że to już, lada moment... lecz lina jakby była z gumy. Ściana w tym miejscu jest o wiele bardziej stroma niż nad przełęczą; to wystarczy, by mnie przerazić i odebrać wiarę, że Simon będzie w pełni kontrolował sytuację. Wyobraźnia podsuwa obraz rozpadającego się pod nim siedziska - sztywnieję w napięciu, w każdej chwili oczekując gwałtownego przyspieszenia. Wyrwanie ze stanowiska dla nas obu oznacza śmierć... Nic takiego się nie dzieje.
Przeklęty zjazd wreszcie się skończył. Nieruchomieję w zupełnej ciszy, tuż przy ścianie. Napięta lina ledwo wyczuwalnie zadrżała trzy razy; przerzucam ciężar ciała na zdrową nogę - staję. Zalewa mnie fala mdlącego bólu. Dobrze, że mroźny wiatr zacina śniegiem w twarz. Wyczekuję, aż żar w kolanie przygaśnie; tymczasem odzyskuję jasność myśli. Podczas opuszczania kilkakrotnie zahaczyłem o śnieg butem, za każdym razem wykręcając kolano nienaturalnym ruchem w bok. Gdy wracało na miejsce, części stawu ohydnie tarły o siebie z ziarnistym chrzęstem, rozpalając ból do białości. Ledwie zdołałem uciszyć łkanie, przeklęta noga znów gdzieś zaczepiała. W końcu wpadła w drgawki, których nie jestem w stanie opanować; im bardziej się staram, tym mocniej nią trzęsie. Przykładam twarz do śniegu, czekam, zaciskając zęby... Uspokaja się. Simon zaczął już schodzić, lina spływa obok w luźnych skrętach. Unoszę głowę, lecz nie mogę go dostrzec wśród śnieżnych gejzerów, zdmuchiwanych przez wiatr w dół stoku. Lawiny pyłowe są coraz większe, a to może znaczyć tylko jedno - zaczął padać gęsty śnieg. Spoglądam za siebie w dół - też niewiele widać. Zabieram się do ubijania siedziska. Praca mnie rozgrzewa i odwraca uwagę od kolana. Gdy znów zadzieram głowę, Simon jest już blisko. - W tym tempie będziemy na dole o dziewiątej - zapowiada wesoło. - Mam nadzieję. - Nie ma co wyrzekać, ile mnie kosztuje to szybkie tempo. - W porządku, jedziemy dalej - rozsiada się w dziurze i przygotowuje liny do następnej tury. - No, co tak stoisz? - Fakt, nie ma na co czekać. Spuszczaj. Simon wciąż się uśmiecha. Jego pewność siebie jest zaraźliwa. Kto powiedział, że w pojedynkę nie da się w górach uratować partnera? Okazało się, że jako zespół jesteśmy równie skuteczni we wspinaniu, jak i w ratownictwie. Po wypadku nie traciliśmy czasu na jałowe rozstrząsanie naszych szans; choć z początku było trochę niepewności, to później gdy tylko zaczęliśmy działać - wszystko doskonale zagrało. - Dobra, jestem gotów - mówię, kładąc się na boku. - Spuszczaj trochę wolniej, bo urwiesz mi nogę. Chyba mnie nie słuchał, bo jadę w dół jeszcze szybciej niż poprzednio. Rozpoczęła się nowa seria tortur, zadawanych z tępą, mechaniczną zawziętością. Optymizm momentalnie ze mnie wyparował. Byle wytrzymać do następnej przekładanki węzła! Całe wieki trwa, nim wreszcie się zatrzymuję. Przerwa jest krótka, za krótka, by ukoić ból - znów jadę dalej. Odpycham się od śniegu zgrabiałymi z zimna rękami, daremnie próbując utrzymywać
kolano z dala od stoku. Czekan i młotek bezużytecznie dyndają na pętelkach uprzęży. Noga znów mi uwięzła i nie mogę sobie poradzić. Kurcz zmienił ją w martwy kloc. Napinam mięśnie uda, chcę ją unieść, lecz ona nie jest już częścią mnie. Przestała słuchać rozkazów; bezwolnie o coś zahacza, zgina się, wykręca - dręczy straszną torturą. Wreszcie daję za wygraną. Leżę, bezsilnie łkając, na ruchomym śniegu. Opuszczanie trwa nadal, lina nie ma końca. Jest tylko ból. Wszechogarniający. Opływa kolano, roztapia w ogniu udo, przepala żarem całą świadomość, wszystkie myśli. Z każdym wstrząsem bardziej dojmujący, jakby się dopominał o uwagę. Nabiera indywiduahiości, przemawia wyraźnym głosem: „Jesteś ranny, rozwalony. Zostaw to w spokoju!” Raptem wszystko zamiera. Trzy szarpnięcia, więc znów trzeba stanąć. Chciałbym zacząć kopanie dziury, lecz jestem tak rozdygotany, że nie potrafię nawet uchwycić czekana. Kiedy wreszcie z trudem zamykam dłoń na stylisku, dziób tylko kiwa się niemrawo to w jedną, to w drugą stronę. Próbuję pracować młotkiem, skutek ten sam. Szarpię prawą łapawicę, ale osłabłe palce nie chcą się zacisnąć na śliskim materiale - zrywam ją zębami. Niebieska rękawiczka z polara jest z wierzchu oblepiona lodem, nawet przez tkaninę widać, że palce mam jak z drewna. Poruszają się sztywno, wszystkie razem, niezdolne zacisnąć w pięść. Wsuwam dłoń pod kurtkę, żeby je rozgrzać pod pachą, podczas gdy wiatr wypełnia wiszącą na przegubie łapawicę śnieżnym pyłem. Nie zwracam na to uwagi, bo krążenie wraca mi w palcach piekącym bólem. Znów ta męka! Przestałem nawet odczuwać tępe pulsowanie prawej nogi. Kiedy przechodzi, wytrzepuję śnieg z rękawicy, ubieram ją i w ten sam sposób rozgrzewam drugą rękę. Nim zdążyłem wykopać połowę dziury, Simon staje obok. Czeka bez słowa z pochyloną głową. Widzę, że obie dłonie wcisnął pod pachy. - Z moimi też niedobrze. Chyba je odmroziłem - mówię. - To z opuszczania. Marzną, kiedy wypuszczam linę. Środkowych palców w ogóle nie mogę rozgrzać. Już po nich. Powieki ma mocno zaciśnięte i tak jest pochłonięty walką z bólem, że nie zważa na lecące mu na głowę pyłówki. Najcięższa przysypała siedzisko, muszę od nowa wygarniać śnieżny puch ramieniem. - Coraz gorzej. Musimy się pospieszyć. Leżę przy jego nogach, gotów do zjazdu. Lina się napręża - uwalniam lewą stopę spięty, czekam na pierwsze obsunięcie... Auu!... Raptownie puścił linę, prawy but rąbnął w śnieg. Wrzasnąłem, patrząc mu prosto w twarz. Jest bez wyrazu, pusta. Opuszcza mnie dalej, nie ma czasu na litość.
Pod koniec czwartego zjazdu opadam z sił. Prawa noga bezustannie dygoce, nie mogę tego opanować. Ból doszedł do zenitu; gorzej już być nie może. Czy nią zaczepiam o śnieg, czy nie - boli tak samo. To dziwne, ale łatwiej mi go teraz znieść. Przestałem kurczyć się ze strachu przed kolejnym szarpnięciem kolana. Do jednostajnego bólu można się przyzwyczaić. Za to z rękami niedobrze. Na każdym postoju na nowo je rozgrzewam, ale coraz mniej pomaga. W jeszcze gorszym stanie są ręce Simona. Pada coraz mocniej. Jedna za drugą schodzą w dół pyłowe lawiny, grożąc zepchnięciem w przepaść podczas kopania stanowisk. Wiatr zacina w twarz, oblepiając skórę śniegiem, wciskając się w każdą najdrobniejszą szparę ubrania. Słabnę, jestem bliski zupełnego wyczerpania. Z każdym kolejnym zjazdem ogarnia mnie coraz głębsza rezygnacja. Dawno przestałem rozumieć sens tego wszystkiego. Myślę tylko, jak przetrwać kilka najbliższych chwil. Na stanowiskach Simon milczy z twarzą zastygłą w sztywnym grymasie. Zamknęliśmy się w sobie, każdy we własnej desperackiej walce. Ja zmagam się z bólem, Simon toczy nieustanną bitwę, aby zwieźć mnie te dziewięćset metrów w dół, na lodowiec. Ciekaw jestem, czy przychodzi mu do głowy, że te nasze stanowiska mogą się w każdej chwili rozlecieć. Mnie to już obojętne, ale on przecież wie, że sam mógłby bezpiecznie zejść - gdyby tylko chciał. Już mu mam dziękować za to, co dla mnie robi, ale z miejsca się reflektuję. Podkreśliłbym przecież, jak bardzo jestem od niego zależny. Wygrzebuję w stoku piątą jamę-stanowisko. Niewiele zdołałem wykopać, bo pod warstwą śniegu odsłonił się wodny lód. Stoję niepewnie na ledwo wbitych zębach lewego raka. Zaczyna mi drżeć łydka napięta w tej niewygodnej, męczącej pozycji. Opada mnie strach, czy stopa zaraz spode mnie nie wyjedzie. To by przypieczętowało nasz los. Co gorsza, wysiłek stania nieruchomo wywołuje mdłości i zawroty głowy. Żeby nie zemdleć, potrząsam głową, przyciskam twarz do śniegu - cholernie głupio byłoby zabić się właśnie teraz, po tym wszystkim, co przeszliśmy. W ten lód da się przecież wbić śrubę! Potrzebowałem aż tyle czasu, żeby zrobić takie odkrycie? - to najlepiej świadczy o tym, jak bardzo przemarzłem. Zamieć i lecące bez przerwy lawiny sprawiły, że najpierw skostniałem, a potem otępiał mi rozum. W sennej apatii zamierają myśli; zmusić się do działania to sukces. Gdzieś tam, w głębi mózgu, odzywa się alarmujący sygnał. Przypominam sobie opowieści o ludziach, którzy zamarzali nawet o tym nie wiedząc, reagując bezmyślnie, w coraz wolniejszym tempie. Przypinam się do śruby i zaczynam energiczną gimnastykę. Poruszam całym ciałem - ile tylko się da - wymachuję rękami, rozcieram, potrząsam głową. Z wolna mnie to rozgrzewa, odrętwienie znika.
Simon zauważył śrubę wbitą w pierwszy lód, jaki napotkaliśmy na tym zboczu i patrzy na mnie pytająco. - Pod nami musi coś być. Jakiś stromy kawałek, taki sam jak tu - mówię. - Racja. - Zawisa ciałem na pętli, odchylając się jak najdalej od ściany. - Niżej robi się stromo, ale nie widzę dlaczego. Wpatruję się w pustkę pod nami, gdzie wirują tumany śnieżnego pyłu. Wszędzie w powietrzu chmury śniegu, może to opad, a może unosi go wiatr. Rezultat jest ten sam - białe mleko dokoła. - To nie najlepszy pomysł opuszczać mnie w ciemno - mówię. - Pod nami może być skalny filar, lodowy uskok... Wszystko. - Wiem, ale nie pamiętam, żebym tam widział coś większego, kiedy oglądaliśmy ścianę z Seria Norte. A ty widziałeś? -Też nie. Najwyżej kilka skałek, nic więcej. Może byś po prostu zjechał, a jak wszystko będzie w porządku, pociągniesz parę razy za linę. Myślę, że dam sobie radę ze zjazdem. - Nie mamy innego wyjścia. Dobra, dobiję jeszcze jedną śrubę. Rura wchodzi gładko w twardy, wodny lód i Simon przekłada przez nią podwójnie złożoną linę. Tymczasem odwiązuję ją od uprzęży, przypinając się dla bezpieczeństwa do drugiej śruby. Kiedy Simon zjedzie na dół, założy stanowisko, po czym da mi sygnał, że mogę jechać. - Końce zostaw związane. Nie chcę wyjechać z liny, gdybym po drodze zasłabł krzyczę, gdy jest już pode mną. Macha dłonią w odpowiedzi i znika w obłokach śnieżnego pyłu. Zostaję sam. Usiłuję nie myśleć o tym, że coś może mu się stać. Stoję spokojnie na jednej nodze, wpatrując się w opętańczy taniec śniegu; słyszę tylko szelest, z jakim płatki osypują się po kurtce. Od czasu do czasu targa mną podmuch wiatru. Co za nieludzkie miejsce! Przed oczami staje mi nagle widok z okna śnieżnej jamy: skąpany w słońcu szczyt Yerupaja - to było rano! Boże, jak wspomnienie sprzed lat. Jeszcze dziś rano... Zejście granią przez tamte szczeliny, potem lodowy uskok. Całe życie temu... Tyle się zmieniło. Znowu drżę z zimna, chłód powoli rozpełza się po całym ciele. Powtarzam rozgrzewkę; zabijanie rąk, rozcieranie - energicznie wyganiam podstępnego intruza. Raptem liny zaczynają spazmatycznie drgać. Wyczuwam ręką wyraźne szarpnięcia. Zakładam płytkę do zjazdu, wykręcam śrubę, na której wisiałem i ostrożnie obciążam linę, podejrzliwie obserwując, czy druga śruba za chwilę nie wyskoczy. Zwalniam
linę w płytce i ruszam za Simonem. Po sześciu metrach ściana pode mną ucieka w pion. Stopuję, patrzę pod nogi. Pięć metrów niżej znowu widać nachylony stok, dalej tylko kłębiącą się masę śniegu. Zjeżdżam wzdłuż ściany oklejonej plastrami lodu. Mijam skalne progi, poprzegradzane stromymi lodospadami. Raz i drugi uderzam boleśnie nogą o skałę, lecz i tak dużo łatwiej znosić zjazd niż opuszczanie. Bardzo pomaga, że mogę sam regulować szybkość. Pionowe odcinki przejeżdżam całkiem bezboleśnie, bo wtedy nietrudno utrzymać zranioną nogę z dala od ściany; udaje się to nawet obok lodospadów. Przez cały czas pilnie uważam, by wykonywać każdy ruch z jak największą ostrożnością. Pochłania mnie to całkowicie. Tok myśli znienacka przerywa głos Simona, nieco niżej widzę jego uśmiechniętą twarz. - Przed nami jeszcze jeden stromy kawałek. Dalej widać pole śnieżne, więc już niedaleko. Mówiąc to, wychyla się i chwyta mnie w pasie, przyciągając do siebie ruchem łagodnym, niemal delikatnym. Wiszę na linie, a on uważnie obraca moje ciało tak, bym wylądował na śniegu plecami do ściany. Wpina mnie do jednej ze śrub na stanowisku - sam wisząc na drugiej - a moją zdrową nogę ustawia na specjalnie wyrąbanym w lodzie stopniu. Wyczuwam, że on przez cały czas dobrze wie, na jakie mnie naraża cierpienia, a przez tę troskliwość jakby chciał powiedzieć: „Wszystko będzie dobrze. Nie jestem skurwielem - po prostu tak trzeba”. - Już niedaleko. Po tym zjeździe jeszcze ze cztery opuszczania. Wiem, że zgaduje. Chce mi dodać otuchy, za co jestem mu naprawdę wdzięczny. Na omiatanym śniegiem stanowisku przez krótką chwilę okazujemy sobie serdeczność. Takie przyjacielskie gesty, trochę jak z trzeciorzędnego filmu wojennego: „Siedzimy w tym gównie razem chłopcy, i razem z niego wyjdziemy.” Ale jest to przecież autentyczne i nie do podważenia wśród otaczającej nas niepewności. Uśmiecham się kładąc mu dłoń na ramieniu. Odpowiada uśmiechem, który nie jest w stanie ukryć smutnej prawdy o naszej sytuacji. Dał z siebie bardzo wiele. Spojrzenie ma przygaszone, a na ściągniętej mrozem twarzy maluje się napięcie wszystkich tych godzin. Oczy pozostają chłodne, jest w nich troska i niepokój. Mimo uspokajających słów, realna jest dla niego tylko ponura niepewność. - Ze mną wszystko w porządku - mówię. - Jakby mniej boli. A jak twoje ręce? - Źle i coraz gorzej. - Uśmiecha się, co we mnie trafia ukłuciem winy. Teraz on ponosi koszty. Ja już swoje zapłaciłem. - Zjadę i przygotuję stanowisko.
Zawisa na linie, odchyla się w tył i znika w szalejącym wirze śnieżnego puchu. Niebawem i ja staję obok wielkiej dziury, którą zdążył wykopać. Nadal trwa opuszczanie z nie istniejących stanowisk. Ciemności gęstnieją. Przekonuję się o tym ze zdziwieniem, nie mogąc niczego odczytać na tarczy zegarka. Podświetlam ją - jest wpół do ósmej. Godzinę temu zapadł zmrok, a ja nawet tego nie dostrzegłem! Do ubijania siedzisk i myślenia wyłącznie o zjeżdżaniu światło nie jest potrzebne. Opuszczam się przez kolejny uskok, a od środka nadal rozgrzewa mnie serdeczność tamtej chwili na stanowisku. Jadę w dół, powstrzymując się, by nie chichotać z podniecenia bezmyślnie, jak dziecko. Nie mogę odpędzić myśli, że jesteśmy już na lodowcu, w przytulnej, śnieżnej jamie. Tak samo marzy się o gorącym posiłku i wygodnym łóżku pod koniec długiego, zimnego dnia górskiej wędrówki. Odpędzam tę natrętną wizję w obawie, by nie sprowokować nieszczęścia. Nigdy nie dostajesz tego, czego chcesz - powtarzam sobie, lecz to nie pomaga. Zjeżdżanie idzie łatwiej i szybciej. Ból wciąż dokucza, ale już tak bardzo nie absorbuje. Myślę tylko o tym, by znaleźć się na dole. Rutyna opuszczania staje się powoli naszą drugą naturą, jakbyśmy to ćwiczyli latami. Spływamy w dół, nie widząc się nawzajem wśród zamieci. Optymizm narasta z każdym metrem, niczym tocząca się śnieżna kula. Podczas kolejnych spotkań Simon jest coraz bardziej pewny siebie; uśmiecha się szeroko, oczy mu błyszczą w świetle latarki. Odzyskaliśmy kontrolę nad sytuacją, zniknął nastrój bezładnej ucieczki czy rozpaczliwej walki z przeciwnościami. Nasz odwrót stał się systematyczny i uporządkowany. Kulę się pod uderzeniem wyjątkowo nabrzmiałej śniegiem chmury i zapieram ze wszystkich sił. Nie może mnie zepchnąć. Śnieżny pył spływa w dół, wciska się między ciało a stok. Jeden fałszywy ruch, a masa puchu zsuwa się po nogach i znowu muszę odgrzebywać dopiero co wykopane siedzisko. Nie zanosi się na poprawę pogody, ale przynajmniej przestało się pogarszać. Z ciemności nade mną wyłania się Simon. Światło jego latarki żółto przebija śnieżną zawieruchę. Wpatruję się w niego bez przerwy, dzięki czemu snop światła mojej latarki sprowadza go na dół. Staje obok w momencie, gdy zwala się na nas kolejna pyłówka. Obaj kulimy się i przywieramy do śniegu. - Do diabła! Ta poprzednia prawie mnie załatwiła. - Są coraz większe. Pewnie dlatego, że jesteśmy blisko podnóża. Im niżej, tym więcej śniegu się zbiera. - Myślałem, czy się nie rozwiązać. Gdyby mnie zniosło, nie ściągnąłbym cię za sobą. Roześmiałem się. Jeśliby on poleciał, to nawet mając linę, niczego sam nie zwojuję. - Przecież prędzej czy później i tak bym poleciał, więc to bez znaczenia. W ten sposób
nie muszę się przejmować... no i mogę wszystko zwalić na ciebie! Wcale się nie śmieje. Chyba zdążył zapomnieć, że jestem ranny, a teraz mu o tym przypomniałem. Rozsiada się w dziurze i przygotowuje liny do dalszej akcji. - Myślę, że zostały nam najwyżej dwa opuszczania. To jest ósme. Plus dwa zjazdy: razem będzie osiemset metrów, albo coś koło tego. Z przełęczy nie ma więcej niż tysiąc, więc to może być nawet ostatni raz. Skinąłem potakująco głową i zsuwam się w dół, żegnany pokrzepiającym uśmiechem Simona. Jego postać od razu znika wśród zamieci. Poprzednio zauważyłem, że kąt nachylenia stoku powoli maleje. To dobry znak, widocznie zbliżamy się do lodowca. Tymczasem, gdy tylko tracę z oczu Simona znów robi się stromo. Jadę szybciej i częściej zahaczam nogą o śnieg. Oszołomiony niewygodą i bólem, przestaję się przejmować nachyleniem zbocza. Próbuję za wszelką cenę utrzymywać nogę z dala od ściany, walczę, w końcu ulegam torturze, przegrywam. Ciężar na uprzęży wciąż rośnie, zwiększa się także prędkość opuszczania. Usiłuję hamować w śniegu rękami - bezskutecznie. Okręcam się na linie i wpatruję w mrok nad sobą. W świetle czołówki migoczą tylko płatki śniegu. Krzyczę, żeby zwolnił - spadam jeszcze szybciej, serce dziko skacze mi w piersi. Nie panuje nad liną? Znów próbuję hamować. Na nic. Wpadam w panikę, usiłuję myśleć trzeźwo: nie, nie stracił kontroli; jadę ostro, ale równo; chce działać szybciej... i tyle. Pewnie tak jest, ale mimo wszystko coś mi się nie zgadza. Zbocze! No, jasne! Że też tego wcześniej nie zauważyłem. Teraz jest znacznie stromiej, a to znaczy tylko jedno - kolejny próg. Wybucham szalonym wrzaskiem - czy Simon nie słyszy? Ryczę jak opętany, na całe gardło, ale krzyk grzęźnie w chmurach śniegu. Nie słyszałby mnie nawet z odległości pięciu metrów. Zgaduję, ile metrów liny zostało jeszcze do węzła. Trzydzieści? Piętnaście? Nie mam pojęcia. Zanurzając się w kipiącą, śnieżną biel, tracę poczucie czasu. Każde opuszczanie wydłuża się w punktowaną torturami nieskończoność. Wtem chwyta mnie za gardło strach - przeczucie niebezpieczeństwa. Zatrzymać się! Simon mnie nie dosłyszy, więc muszę sobie poradzić sam. Jeżeli przestanie czuć na linie ciężar mego ciała, zrozumie, że był po temu jakiś ważny powód. Mocno chwytam czekan i próbuję nim hamować, przyciskając piersią głowicę. Dziób ryje w śniegu, zbyt sypkim, by mu dać oparcie. Wbijam w stok lewy but, ale tylko rozgarnia biały puch. Obie nogi wpadają raptem w próżnię. Zdążyłem wrzasnąć i śmignąłem przez krawędź, łapiąc się w przelocie ruchomego śniegu. Szarpnęło mną - wywróciło na plecy; kręcąc się w kółko na linie jadę dalej. Sznur wrzyna się w wargę lodowej przewieszki. W przewalającej się
po mnie ogromnej pyłówce przestaję cokolwiek widzieć. Gdy pył się rozwiewa, stwierdzam, że znieruchomiałem. To znaczy, że Simon zdołał wyhamować gwałtowny upadek. Nie rozumiem, jak to się stało, że zawisłem swobodnie w powietrzu. Chwytam linę i podciągam się do pozycji siedzącej. Co prawda nadal mną obraca, lecz z każdym obrotem wolniej. Dwa metry od siebie widzę ścianę lodu. Wirowanie ustaje, gdy jestem do niej zwrócony tyłem - muszę się obrócić jeszcze raz, by ją obejrzeć. Przestało dymić śniegiem. Świecę czołówką do góry, wzdłuż liny. Pięć metrów nad sobą dostrzegam krawędź, przez którą właśnie przeleciałem. Ścianę tworzy solidny, mocno przewieszony lód. Lina drgnęła, zeszła jakieś dwadzieścia centymetrów i znów zamarła. Następna chmura pyłu spływa z krawędzi przewieszki. Pochylam głowę, osłaniając się przed resztkami lawiny, które zwiewa na mnie wiatr. Między rozstawionymi nogami widzę jedynie górną część ściany, reszta znika pod przewieszką. Wpatruję się uważnie, szacując wysokość. Dokładnie pod sobą widzę chyba zasypaną śniegiem podstawę uskoku, obramowaną ciemnym konturem szczeliny, ale gęstwa śnieżnych płatków przesłania widok. Jeszcze raz patrzę w górę na lodową wargę. Nie ma najmniejszej szansy, by Simon mógł mnie tędy wyciągnąć. Nawet przy dobrej asekuracji byłoby to niezwykle trudne. Holować w górę ciężar, mając stanowisko na ubitym w luźnym śniegu siedzisku - nie, to samobójstwo. Wołam w ciemność nad głową - odpowiedź jest stłumiona i niezrozumiała. Nie wiem czy to Simon, czy echo mojego głosu. Czekam wisząc w milczeniu. Obejmuję linę ramieniem, by utrzymać ciało w pozycji pionowej. Za każdym spojrzeniem w czeluść pod nogami wzdrygam się odruchowo. Powoli, z rosnącym przerażeniem zaczynam ogarniać właściwy sens tego, na co patrzę. Przecież zawisłem cholernie wysoko nad szczeliną; mam pod sobą co najmniej trzydzieści metrów pustki! W miarę jak to do mnie dociera, żołądek kurczy się ze strachu. Wytężam wzrok w nadziei, że się pomyliłem. Ale skąd! - nie ma żadnej pomyłki, gorzej - oceniłem dystans zbyt łagodnie. Przez chwilę trwam w bezruchu, gorączkowo rozważając, w jaki sposób zmienia to naszą sytuację. Obracam się w stronę oddalonej o dwa metry ściany. Wyciągam rękę ile się da, jednak grot czekana nie sięga lodu. Staram się do niego dohuśtać, ale w efekcie kręcę się tylko bezradnie w kółko. Będę musiał wejść jak najszybciej z powrotem po linie; ten fakt wbija mi się klinem w myśli. Simon nie ma przecież pojęcia, dokąd spadłem. Mijane poprzednio uskoki, niezbyt wysokie, nie stwarzały problemów; dlaczego więc miałby przypuszczać, że tym razem jest inaczej. Będzie mnie opuszczał, aż węzeł liny zakleszczy się w płytce. A wtedy będę wciąż jeszcze cholernie daleko od podstawy ściany!
Nawet gdybym się znalazł tuż przy niej, wcale by mi to nie pomogło. Nie zdołam przejść pięciu metrów lodowej przewieszki o jednej nodze. Sięgam do pasa uprzęży po pętle prusika. Obie są na miejscu, lecz dłonią w łapawicy nie potrafię uchwycić cienkich linek. Zdzieram zębami wierzchnie rękawice, sięgam jeszcze raz. Jedną biorę w zęby, drugą zakładam na przegub dłoni. Podczas tych manipulacji musiałem puścić linę i od razu przeważyło mnie do tyłu. Wiszę wygięty w łuk, mając głowę i nogi poniżej bioder, a plecak ściąga mój tułów w dół. Dopiero po dłuższej chwili z wysiłkiem chwytam linę dłonią i udaje mi się podciągnąć do pozycji siedzącej. Żeby się utrzymać w pionie, obejmuję linę lewym ramieniem, a prawą dłonią wyjmuję trzymaną w zębach pętlę. Próbuję owinąć linę cienkim repsznurem, ale palce mam zbyt sztywne i bez czucia. Jednak muszę jakoś zawiązać węzeł prusika i przesunąć go po linie jak najwyżej, aby - gdy się zaciśnie - móc na nim zawisnąć. Inaczej zachowanie pionowej pozycji ciała będzie wymagać ogromnego wysiłku. Z pomocą zębów i prawej ręki, udaje mi się owinąć wokół liny pojedynczą pętlę. Jeśli węzeł ma działać, trzeba to powtórzyć co najmniej trzykrotnie. Zanim się w końcu udało, niemal płakałem w bezsilnej złości. Zabrało mi to prawie kwadrans. Uderzenia wiatru wprawiają moje ciało w powolne wirowanie i bezustannie miotają w twarz lawinki, które zalepiają oczy. Wpinam karabinek w pętlę prusika i mocuję go do uprzęży. Podsuwam węzeł na linie najwyżej jak mogę sięgnąć i zawisam na nim. Objechał kilka centymetrów, po czym się zakleszczył. Mogę odchylić się do tyłu. Teraz pętla utrzymuje ciało w siedzącej pozycji. Trzeba jeszcze założyć na linie drugi prusik; tym razem mam na szczęście wolne obie ręce. Dopiero teraz, próbując zdjąć pętlę z przegubu, przekonuję się jak bezużyteczne stały się moje przemarznięte dłonie. Mogę jako tako poruszać palcami prawej, lecz lewa, którą nieruchomo obejmowałem linę, całkiem zesztywniała. Uderzam o siebie dłońmi - zginam palce - stukam, biję, walę znowu - nie ma bólu, a zatem krążenie nie wraca. Po pewnym czasie coś jakby czuję, ale to o wiele za mało. Zdejmuję z przegubu pętlę i przykładam do liny. Przy pierwszej próbie zawiązania prusika linka zsuwa się, ale łapię ją w ostatniej chwili, bo zahaczyła po drodze o węzeł uprzęży. Za drugim razem wymyka mi się z ręki i choć ją przytrzymuję przy ciskając dłonią do prawego przedramienia, nie mogę jej uchwycić palcami, gdyż nie potrafię ich zacisnąć na cienkim sznurku. Kiedy usiłuję podsunąć ją wzdłuż rękawa, wymyka mi się ostatecznie. Śledzę wzrokiem lot pętli. No to koniec złudzeń - nie uda mi się wspiąć do góry po linie. Nawet z dwiema pętlami nie poszłoby łatwo, a teraz, mając przemarznięte dłonie, nie mam
żadnych szans. Mogę tylko gorzko kląć. Przynajmniej nie muszę się męczyć utrzymywaniem siedzącej pozycji. Zawsze to jakaś pociecha, choć i nic więcej. Lina sterczy w górę sztywno jak żelazny pręt. Pół metra nad sobą mam zaciśnięty węzeł prusika. Wypinam go z uprzęży, przeciągam pod pasami plecaka na piersi i spinam ostatnim, jaki mi pozostał, karabinkiem. Odchylam się w tył, żeby sprawdzić rezultat. Bardzo dobrze. Teraz pętla i plecak utrzymują mnie w pionie - siedzę w próżni wygodnie, jak w fotelu. Gdy jestem pewien, że nic lepszego w tej sytuacji nie wymyślę, opadam na pętlę zupełnie bez sił. W porywach wiatru kręcę się głupio na linie, a z każdym podmuchem robi mi się coraz chłodniej. Ucisk pasów uprzęży na biodrach i udach tamuje przepływ krwi, więc nogi zdążyły już zesztywnieć. Przestało także boleć kolano. Pozwalam rękom zwisać bezwładnie, czując w rękawicach martwy ciężar bezużytecznych dłoni. Nie warto ich rozgrzewać. Sytuacja bez wyjścia, mogę tylko wisieć. Sam na górę nie wejdę, a Simon na pewno nie zdoła opuścić mnie na lodowiec. Zastanawiam się, jak dawno temu przeleciałem przez krawędź przewieszki. Uznaję, że nie więcej niż pół godziny. Najdalej za dwie będę martwy. Zimno już się do mnie dobiera. W myślach czai się strach, ale blednie w miarę, jak po ciele rozpełza się chłód. Ciekawe doznanie: leniwie zastanawiam się, w jaki sposób on mnie wykończy. Mam przynajmniej to szczęście, że nie będzie bolało. Ból mnie niszczył, dlatego teraz czuję taką ulgę. Powyżej pasa chłód postępuje wolniej. Wyobrażam sobie, jak będzie się posuwać dalej, wzdłuż żył i tętnic, nieubłaganie wpełzając w każdy zakamarek. Myślę o nim jak o żywej istocie. O czymś, co żyje penetrując moje ciało. Wiem, że to bzdura, ale tak to odbieram, więc chyba starczy, aby wierzyć. Pewne, że nie mam zamiaru na ten temat spierać się z kimkolwiek; na taką myśl omal nie wybucham śmiechem. Jestem śmiertelnie zmęczony; słaby, usypiam ze znużenia. Nigdy nie byłem aż tak wycieńczony; straciłem władzę w rękach, nogach... zmysły pozbawione ciała. Osobliwe odczucie. Szarpnęło mną ostro, podskoczyłem na linie. Odwracam się, by spojrzeć na ścianę zjeżdżam w dół. To znowu Simon. Potrząsam głową, próbując otrząsnąć się z letargu. To się nam nie uda. Pewnie ryzykuje, że zdoła mnie gdzieś opuścić, zanim węzeł zaklinuje płytkę. W głębi ducha łudzę się, że tak będzie, choć wiem, mam pewność, że to płonne rojenia. Nic z tego. Wołam ostrzegawczo w mrok. Brak odpowiedzi. Nadal spokojnie sunę w dół. Spoglądam pod nogi i widzę bardzo wyraźnie szczelinę w lodzie. Nie potrafię już dostrzec nad sobą krawędzi przewieszki. Lina biegnie w górę, znikając w chmurze śnieżnych płatków.
Słabe szarpnięcie, drugie... nieruchomieję. Minęło pół godziny. Przestałem nawoływać. Jesteśmy obaj w tym samym położeniu, nie możemy zrobić żadnego ruchu. On, albo w końcu umrze na swoim siedzisku, albo z niego wyjedzie ściągnięty moim ciężarem. Ciekawe, czy zdążę skonać, zanim tak się stanie. A nastąpi to w momencie, gdy straci przytomność, może nawet wcześniej ode mnie. Wisząc pod przewieszką, nie jestem narażony na najgorsze lawiny. Jemu jest jeszcze zimniej niż mnie. Każdą myśl o śmierci, mojej czy Simona, przyjmuję rzeczowo, bez emocji. To fakt. Jestem zbyt zmęczony, żeby się tym przejmować. Gdybym się jej bał, może walczyłbym ostrzej; nie, to nie jest żadne tłumaczenie. Byłem przerażony zakładając prusik i nic z tego nie wyszło. Toni Kurz, umierając na Eigerze, walczył do końca - ani na chwilę się nie poddawał aż nagle zawisnął na linie martwy. Ratownicy patrzyli na jego śmierć. Dziwne trochę, że będąc w podobnej sytuacji, wcale się tym nie przejmuję... Może z powodu zimna? To nie potrwa długo. Nie przeżyję do rana... Tak czy owak, nie zobaczę już słońca. Mam nadzieję, że Simon nie zginie, ciężko mi o tym myśleć... Nie powinien umierać przeze mnie... Poderwałem się. Jałowe, bezładne rozmyślania zastępuje ślepa wściekłość na to, co się stało. - Na ostanim, kurwa, opuszczaniu, po tym całym bólu. GÓWNO! TY PIERDOLONE SKURWIELSTWO! Ustał furiacki wrzask, przekleństwa wsiąkły w śnieg i wiatr. Idiotyczne wymyślania do nikogo nie adresowane, potok gorzkiego żalu i poczucia krzywdy, Słowa równie pozbawione sensu jak wycie wiatru wokoło. Wzbiera we mnie gniew; rozgrzewa od środka, wstrząsa, usuwa chłód, wylewa się tyradą wulgarności, frustracji i łez. Użalam się nad sobą; przeklinam samego siebie. Wszystko spadło na mnie. To moje kolano było rozwalone. To ja wleciałem pod okap i ja teraz zdycham, a Simon ze mną. Lina drgnęła. Objeżdżam, huśtany jak na gumce, kilkanaście centymetrów. I jeszcze raz. Czyżby przełożył węzeł? Znów trochę zjechałem. Stop. Chyba wiem, co się dzieje. Simon obsuwa się w dół. Ściągam go własnym ciężarem. Wiszę, spokojnie czekając na to, co się zaraz stanie. Już za moment... W każdej chwili...
Joe uśmiechnął się, gdy zwolniłem linę, pozwalając mu ześliznąć się w dół. Nieszczególny to był uśmiech, raczej wykrzywiony bólem grymas. Spuszczałem go szybko nie zważając na krzyki. Wkrótce był poza zasięgiem światła latarki, a kiedy nad głową przeleciała mi kolejna lawinka, przestałem widzieć także linę. Jedyny znak jego istnienia to wiszący mi na
biodrach ciężar. Opuszczałem go w równym tempie. Łatwo posługiwać się płytką asekuracyjną -nawet gdy w palcach brak czucia. Naprawdę źle z nimi, wiedziałem o tym, od kiedy opuściliśmy przełęcz. Joe ma wspinanie za sobą, to jasne; teraz ja zaczynałem się bać o swoje ręce. Nie dało się przewidzieć, jak groźny okaże się ich stan. Obejrzałem palce w świetle czołówki, ale nie potrafiłem ocenić, na ile głęboko są odmrożone. Cztery palce i kciuk poczerniały, nie wiadomo, czy nie będzie tak samo z innymi. Usłyszałem z dołu słabe wołanie i liną lekko szarpnęło. Było mi go żal. Przez cały czas sprawiałem mu ból. Dziwne, że tak niewielkie robiło to na mnie wrażenie. A przecież nie można mu nie współczuć. Teraz łatwiej. Idzie nam tak szybko i sprawnie. Rozpierała mnie duma: kontrolowaliśmy desperacką przecież sytuację. To wspaniałe. Opuszczanie nie okazało się tak trudne, jak się obawiałem. On naprawdę wziął się w garść. Jakoś potrafił nad wszystkim panować! Nie prosiłem go, żeby kopał siedziska - sam na to wpadł. Ciekawe, czy mnie by to przyszło do głowy? Może. Znowu grabiały mi ręce. Tuż przed węzłem zawsze było gorzej, sztywniały jak szpony. Lina szła gładko. Przezornie nie dopuszczałem, aby się plątała. Nie do pomyślenia byłoby utrzymywać ciężar Joe jedną ręką, a drugą rozsupływać oblodzoną i poskręcaną linę. Ciężar, który czułem na uprzęży, wzrósł. Pewnie znów zrobiło się stromiej. Do węzła zostało jeszcze dwadzieścia parę metrów. Zacząłem szybciej wypuszczać linę. Wiedziałem, że jest to dla niego bardziej bolesne. Kiedy jeszcze było jasno, widziałem, jak się męczy. Ale nie mogło być inaczej, musieliśmy się stąd wydostać. Z ciemności nadleciał następny, niewyraźny okrzyk. Spłynęła na mnie nowa kaskada śniegu. Głębiej wbiłem się w siedzisko, czując jak śnieg osiada. Siedziska wytrzymywały całe opuszczanie, ale pod koniec nie dużo im brakowało, by się rozsypać. Nagle szarpnęło mną mocno do przodu, prawie wyrywając z miejsca. Rzuciłem się całym ciałem w tył i zaparłem sztywno nogami. O kurwa! Joe poleciał! Wyhamowałem powoli linę w płytce, unikając wstrząsu, którym się kończy twarde blokowanie. Ściągało mnie wciąż z tą samą siłą. Uprząż wrzynała mi się w biodra, a napięta lina groziła porwaniem w czeluść wraz z siedziskiem. Pół godziny później zacząłem znowu wypuszczać linę. Pewnie tam, gdzie poleciał, nie miał jak jej odciążyć. Nogi zupełnie mi ścierpły, bo ucisk na biodrach utrudniał krążenie krwi. Próbowałem wymyślić coś innego niż dalsze opuszczanie, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Najlżejsze nawet drżenie liny nie wskazywało, by Joe usiłował wspiąć się z powrotem do mnie, by próbował cokolwiek robić. O wciągnięciu go do góry nie było mowy. Ubity śnieg,
na którym siedziałem, stopniowo się osuwał. Jeszcze chwila i nie będę zdolny dłużej utrzymywać napiętej liny! Nie pamiętałem, żeby bardziej strome odcinki ściany przekraczały piętnaście metrów wysokości. Jeszcze kawałek i uda mu się przecież jakoś przyasekurować i wreszcie zluzować linę. Inaczej być nie mogło. Lecz ona nadal sunęła w dół i nie czułem, by obciążenie malało. Ciągle na niej wisiał całym ciężarem. Cóż tam było, do cholery, pode mną? Spojrzałem na luźny odcinek liny przed płytką asekuracyjną. Do węzła było ze sześć metrów. Głośno zakląłem, jakby popędzając Joe. Niechże wreszcie na czymś stanie! Gdy zostało tylko trzy metry, przestałem wypuszczać linę. Była wciąż tak samo napięta. Przez cały czas zapierałem się stopami. Próbowałem coś robić, żeby siedzisko nie rozpadło się zupełnie, ale nic z tego nie wychodziło. Przebiegł mnie dreszcz strachu. Z góry znów posypał się śnieżny puch, zawirował wokół mnie. Z każdą chwilą ubywało pode mną śniegu i osuwałem się w dół. Spychały mnie też pyłówki, wciskając się w miejsce za plecami. O Jezu! Jadę! W następnej chwili, równie nagle, znieruchomiałem. Uciekło mi przez płytkę dalsze półtora metra. Myślałem rozpaczliwie, co robić. Czy zdołam utrzymać linę jedną ręką, a drugą przełożyć płytkę za węzeł? Spojrzałem na dłoń, którą zdjąłem z liny: okazało się, że nie potrafię zacisnąć pięści. Pomyślałem, że zablokuję linę, owijając ją wokół uda i wtedy wypnę płytkę z uprzęży, lecz to był głupi pomysł. Gdybym zwolnił linę, niczym nie hamowane czterdzieści metrów poleciałoby swobodnie, wyrywając mnie ze stanowiska. Nie utrzymałbym jego ciężaru samymi rękami. Joe zjechał przez krawędź uskoku już prawie godzinę temu. Byłem przemarznięty i blokowałem linę coraz słabiej. Powoli wpełzała w płytkę, w końcu węzeł przycisnął mi prawą dłoń. Ani go tak trzymać, ani puścić. Wszystko inne wokół przestało istnieć. Zapomniałem i o pyłówkach, i o śniegu, i o zimnie. Ściągało mnie w dół. Śnieg, na którym siedziałem kruszył się, stopniowo traciłem oparcie. Dopiero wbicie głęboko stóp osadziło mnie w miejscu. Do cholery, przecież muszę coś zrobić! Nóż! Pomysł zjawił się bez uprzedzenia. Nóż - to jasne. Dalej, szybko, no! Nóż miałem w plecaku. Wieki trwało nim uwolniłem rękę, by ściągnąć z ramienia pasek, a potem powtórzyć ten sam ruch drugą ręką. Napiąłem linę na udzie i z całej siły zacisnąłem płytkę prawą ręką. Kiedy szarpałem się z klamrami, czułem jak śnieg z wolna ustępuje pod moim ciężarem. Zaczynała ogarniać mnie panika. Szukałem noża, rozpaczliwie gmerając wewnątrz plecaka. Wreszcie natrafiłem na coś gładkiego. Podczas wyjmowania ze środka omal nie upuściłem śliskiej, plastikowej rączki. Ostrożnie położyłem nóż i zdarłem
zębami rękawicę. Decyzję już podjąłem. Nie było wyboru. Gdy otwierałem nóż zębami, wargi przylepiły się do metalowego ostrza. Już miałem przeciąć sznur, gdy nagle zamarłem. Reszta liny! Trzeba odsunąć luźne zwoje leżące tuż przy nodze! Gdyby się wokół niej zaplątały, ściągnęłoby mnie w dół. Starannie odsunąłem je na bok, z dala od płytki Stichta. Pochyliłem się do przodu i przyłożyłem nóż do liny. Nawet nie trzeba było go naciskać. Naprężona żyła strzeliła przy zetknięciu z ostrzem, a ja, nie ściągany już dłużej w dół, poleciałem na plecy. Cały się trząsłem. Oparty plecami o śnieg, usiłowałem wyrównać oddech. W skroniach walił mi oszalały młot. Potok śniegu zaszuścił tuż obok. Nie reagowałem, mimo iż spływał mi po twarzy i piersi, wciskając się pod rozsunięty zamek i sięgając coraz niżej. Nieprzerwany strumień przelewał się nade mną ku dołowi, ponad przeciętą liną, w stronę Joe. Myślałem tylko o jednym - udało się, żyję. Od chwili, gdy przeciąłem linę, pytanie gdzie był teraz Joe i czy jeszcze żył, już mnie nie dotyczyło. Nie ciążył mi więcej. Dokoła miałem wiatr i lawiny. Usiadłem w normalnej pozycji i luźny zwój sznura upadł na śnieg. Z płytki sterczała wystrzępiona końcówka - jego już nie było. Czy ja go naprawdę zabiłem? Nie chciałem o tym myśleć, ale coś w środku powtarzało, że tak. Ogarnęło mnie odrętwienie, siedziałem otępiały z zimna. Ponuro gapiłem się na wirujący śnieg, jakby zdziwiony tym, co się stało. Nie czułem winy, ani nawet smutku. Światło czołówki wtapiało się w padający śnieg i pustka wokół zaczynała być straszna. Kusiło mnie, by go zawołać, ale krzyk uwiązł mi w gardle. Zresztą po co? Wiedziałem przecież, że nie usłyszy. Wiatr przenikał mnie na wskroś. Trząsłem się. Zimno pełzło mi od dołu po plecach. Z ciemności zsunęła się na mnie kolejna pyłówka. Tkwiłem samotny i bliski zamarznięcia w ścianie omiatanej śnieżycą i lawinkami. Nie miałem wyboru: trzeba zapomnieć o Joe, nie myśleć o nim aż do rana. Wstałem i obróciłem się twarzą do ściany. Siedzisko, z którego asekurowałem, przysypały pyłówki. Zacząłem kopać i wkrótce niemal cały leżałem w jamie, wystawały mi tylko nogi. Grzebałem machinalnie, a w głowie roiły mi się bolesne argumenty i retoryczne pytania. Odpoczywając nieruchomo, myślałem o czekającej mnie nocy. Znowu zaczynałem kopać. Coraz zapadałem w sobie, by po chwili wyrwać się obsesyjnym myślom i dalej kopać, po czym na nowo zastygałem w bezruchu. Upłynęło dużo czasu, nim skończyłem jamę. Noc była jak koszmar. Niepojęty chłód i obcość. Rozważałem to, co się stało, jakbym w ogóle nie brał w tym udziału. Chwilami zastanawiałem się, czy Joe zdoła się uratować. Nie miałem pojęcia, jak wygląda ściana pode mną. Z całą pewnością byliśmy blisko jej podstawy,
więc nie można było wykluczyć, że udało mu się przeżyć upadek na lodowiec. Może też wykopał sobie jamę? Nie bardzo w to wierzyłem. Ogarniało mnie raczej natrętne, nie dające się zbyć przekonanie o jego śmierci. Lub umieraniu w tym momencie. Wydało mi się, że w pyłowych lawinkach oddzielających moją jamę od nocnej ciemności kryje się coś złowieszczego. Wlazłem do śpiwora i zasłoniłem plecakiem wlot jamy. Przez warstwę śniegu, nie docierało do wnętrza wycie wiatru ani szum lawin; leżałem pogrążony w ciszy i ciemności. Próbowałem spać, ale się nie dało - bezustannie dręczyły mnie wirujące w błędnym kole obsesyjne myśli. Żeby się trochę uspokoić, usiłowałem na zimno myśleć o tym, co się działo wcześniej i co zrobiłem. Po chwili przestałem, nie mogąc - oprócz rozważania wciąż na nowo nagich faktów - spojrzeć na sprawę na tyle szeroko, by wyciągnąć jakieś wnioski. Czułem potrzebę podważenia sensu swego czynu, samooskarżenia. I wykazania, że się mylę. Rezultat był jeszcze gorszy, niż tamte krążące w kółko myśli, które zmusiły mnie do roztrząsania sytuacji. Stwierdziłem, że jestem z siebie zadowolony. Tak naprawdę, cieszyłem się z tego, że miałem dość siły, by przeciąć linę. W tamtym momencie nie zostało mi już nic innego do zrobienia. Przecinając, uczyniłem słusznie. Do diabła! To nie jest byle co! Ilu by się wykończyło, nim podjęliby taką decyzję! A ja żyję, ponieważ w każdej sekundzie panowałem nad sobą i nad sytuacją. Wszystko przebiegało w spokoju. Starannie sprawdziłem nawet to, czy splątana lina nie ściągnie mnie w dół. I dlatego teraz czułem w głowie taki przeklęty kołowrót! Powinienem mieć poczucie winy. A tu nic. Zrobiłem, co trzeba. No tak, ale Joe... W końcu usnąłem. Przez kilka godzin wielokrotnie zasypiałem, i znów się budziłem. Odgrodzony ścianą śniegu od wichru i zamieci, bezładnie grzebałem w myślach; grzązłem w nich, mój umysł nie godził się na sen; tonąłem, być może zbyt nabuzowany wysiłkiem, strachem i przeczuciami, aby móc spać. Monotonna litania myśli: Joe nie żyje, wiem, że nie żyje. Wkrótce nie myślałem już o nim jako o człowieku, lecz jak o brzemieniu, które raptem przestało mi ciążyć na biodrach, i to tak gwałtownie, że wciąż niezupełnie to pojmowałem. Dłużąca się noc wciągała mnie w chaos nieświadomości, powoli wymazując Joe z pamięci. Jego miejsce zajęło pragnienie - coraz bardziej chciało mi się pić; budząc się, za każdym razem o niczym innym nie myślałem. Język - suchy i spuchnięty - przysechł mi do podniebienia. Choćbym wpakował do ust nie wiem ile śniegu, nie mogłem ugasić pragnienia. Od ostatniego picia upłynęła prawie cała doba. W tym czasie, aby zapobiec wywołanemu przez wysokość odwodnieniu, powinienem był wypić co najmniej półtora litra płynu. Do szału doprowadzał mnie wyczuwalny wokół w śniegu zapach wody. Wycieńczony,
przysypiałem w tępym odrętwieniu, co chwila budząc się raptownie dręczony pragnieniem. Na zewnątrz stopniowo robiło się jasno. Zacząłem dostrzegać ociosaną czekanem powierzchnię ścian. Początek nowego dnia - musiałem powziąć decyzję, co dalej robić. Wiedziałem, że mi się nie uda. Nie miało prawa się udać. Wszystko to przemyślałem. Taki właśnie miał być mój los. Po nocnych lękach nie zostało śladu, już się nie bałem. Spróbuję. Wiedziałem, że zginę, ale nie zamierzałem pasować. Została mi jeszcze ta odrobina godności. Zrobię, co w mojej mocy. To pewnie nie wystarczy, ale spróbuję. Ubierałem się starannie, z celebrowanym namaszczeniem, jak ksiądz przed mszą. Wobec przekonania, że to ostatni dzień mego życia, nie było sensu się spieszyć. Z zapałem skazańca, przygowywałem się na przyjęcie dnia. Zupełnie jakbym brał udział w odwiecznym rytuale. Zaplanowano go dużo wcześniej, a narodził się w trakcie nocnych rozmyślań. Zapiąłem ostatni pasek raków i przez kilka cichych chwil wpatrywałem się w okryte rękawicami dłonie. Systematycznie wykonywane czynności przywróciły mi równowagę. Lęki zniknęły, ogarnął mnie spokój. Opanowanie i brak emocji. Noc mnie oczyściła, uwolniła od winy i bólu. Światło dnia rozproszyło samotność, odczuwaną od momentu przecięcia liny. Zelżało pragnienie. Nie mogłem być lepiej przygotowany. Czekanem rozwaliłem sklepienie jamy i wyszedłem w oślepiający blask pogodnego dnia. Żadnych lawin ani wiatru. Na milczących wokoło górach lód lśnił idealną bielą. Lodowiec pode mną opadał łagodnie na zachód ku czarnym morenom nad obozowiskiem. Czułem się obserwowany. Z półkola szczytów i grani coś na mnie patrzyło i czekało. Miałem umrzeć. Wiedziałem o tym. One też wiedziały. Zostawiłem za sobą resztki jamy i zacząłem schodzić.
7 Cienie na lodzie Zwisam bezwładnie, ledwie zdolny unieść opadającą głowę. Ciało ogarnia kamienne znużenie. Wciąż wierzę, że ta wieczność na linie niebawem się skończy. Mam dosyć męki, niech już wreszcie będzie po wszystkim. Zjechałem kilka centymetrów. Jak długo jeszcze wytrzymasz, Simon? Kiedy do mnie dołączysz? Już niedługo. Czuję każde drgnięcie liny; napięta jak struna przekazuje mi informacje niczym telefon. Więc tutaj będzie koniec. Szkoda! Mam nadzieję, że ktoś nas znajdzie i potwierdzi, że przeszliśmy zachodnią ścianę. Nie chciałbym zniknąć bez śladu. Wtedy nikt się nie dowie, że jednak ją zrobiliśmy. Wiatr łagodnie mną obraca. Spoglądam w dół na szczelinę. Dokładnie pode mną czeka. Ogromna i szeroka: co najmniej sześć metrów. Wiszę jakieś piętnaście metrów nad nią; szpara ciągnie się wzdłuż całego uskoku. W tym miejscu nakrywa ją śnieżny dach, lecz z prawej strony zieje czarna otchłań. Nie ma dna - pomyślałem głupio. Przecież to bez sensu, one nigdy nie są bezdenne. Ciekawe, jak głęboko wpadnę? Aż na dno, w wodę na dnie? Boże! Byle nie to. Jeszcze jedno szarpnięcie. Nad głową lina piłuje krawędź przewieszki, wyłamując kawałki kruchego lodu. Zerkam w górę: napięty sznur ginie w mroku. Mróz dawno mnie pokonał. W ogóle nie czuję rąk ani nóg. Teraz wszystko dzieje się wolniej i spokojniej. Myślenie rodzi tylko jałowe pytania niewarte odpowiedzi. Pogodziłem się z tym, że umieram. Nie może być inaczej. Już mnie to nie przeraża. Otępiałem z zimna i nie czuję żadnego bólu; przestałem odczuwać cokolwiek, chciałbym tylko zasnąć i niech się dzieje co chce. Zasnąć bez snów. Wokoło koszmar... Senność skleja powieki. Przyzywa czarna dziura - tam nie będzie bólu, czas przestanie płynąć... jak śmierć. Czołówka zgasła, pewnie mróz załatwił baterie. Nad sobą, w czarnej szczelinie widzę gwiazdy. Gwiazdy, czy urojone w głowie błyski? Już nie pada. Jak miło zobaczyć gwiazdy. Cieszę się, że znów mogę na nie patrzeć. Wróciły niczym starzy przyjaciele. Wydają się bardzo odległe; są dalej niż kiedykolwiek. Błyszczą jasno: można by pomyśleć, że to zawieszone wysoko, unoszące się w powietrzu klejnoty. Niektóre są w ruchu i mrugają; zapalają się i gasną: błysk - ciemno, błysk - ciemno... Z góry sypią się na mnie jasne iskierki.
Zgasły? - Co - Lina - więc już - śnieg - och, NIEEE ! ! Brak tchu. Mdłości. Nic. Boli w piersiach... coś uciska, dusi, mdli. Powietrza... Pustka. Co to za huk? Fale biją o kamienie na plaży, jak dobrze... Można zamknąć oczy, znikają szare cienie. Powietrza!... puścił skurcz, wreszcie głęboki oddech. W głowie przestaje huczeć. Jakie zimne powietrze... Ja żyję! Gwiazdy zgasły - stało się to, na co tak czekałem. Lina jak żywa uderzyła mnie w twarz i runąłem cicho w dół, w bezkresną nicość, jak w sen o spadaniu. Leciałem szybko, szybciej niż myśl; od tego pędu skręcało w żołądku. Spadałem, obserwując jednocześnie swój lot gdzieś z wysoka. Niczego nie czułem, żadnych obaw, myśli - nic. Więc to tak!... Potem miażdżący cios w plecy, sen znika, wpadam w śnieg, nic mnie nie hamuje, oślepiający błysk przerażenia... To była szczelina - wrzask - znów przyspieszam, bezlitosna prędkość - lecę coraz szybciej - krzyk zamiera nade mną echem... Białe ognie w oczach, gdy z impetem wpadam w bezruch. Seria błysków, słyszę jak powietrze uchodzi z ciała, choć tego nie czuję. Sypie się na mnie śnieg, szelest z oddali, miękkie pacnięcia - jakby nie w moje ciało. Pulsowanie w głowie - zanika - coraz rzadsze błyski. Wstrząs był potężny, leżę otępiały, nie wiem jak długo, ledwie ogarniając, co się wydarzyło. Czas stanął w miejscu, unoszę się w powietrzu, jak we śnie, nieruchomo, bezcieleśnie... Nie ruszam się, usta mam otwarte, oczy wpatrzone w mrok... Może są zamknięte? Rejestruję każde odczucie, drgnienie ciała, nie robię nic. Noga! Ogień bólu trawi nogę, sięga coraz wyżej. Jest podwinięta, leżę na niej. Puchnie ognista kula, a to znaczy, że ja żyję! Oczywiście. Do diabła! Trupa nie mogłoby boleć. I to aż tak! Zaczynam się śmiać: - Żywy, ja pierdolę! - znów wybucham uszczęśliwionym chichotem. Śmieję się mimo palącego bólu, zanoszę się od śmiechu, czując ściekające po policzkach łzy. Nie mogę zrozumieć, co mnie tak cholernie bawi, ale nadal radośnie rechoczę. Głośno płaczę i śmieję się na przemian, aż mija skurcz wnętrzności - coś, co w nich tkwiło i śmiało się we mnie, naraz zapada się i znika. Nagle poważnieję. Wraca ucisk w piersiach, znów jestem spięty. Na czym się zatrzymałem? Nic nie widzę. Leżę na boku, dziwacznie skurczony. Ostrożnie wysuwam rękę, namacałem coś twardego. Lód! To ściana szczeliny. Szukam dalej, raptem ręka opada w próżnię. Tuż obok jest przepaść. Tłumię w sobie chęć ucieczki, byle dalej od czeluści. Śnieżny stok, który wyczuwam nogami stromo opada. Wobec tego jestem na półce albo śnieżnym mostku. Na razie się nie obsuwam, ale nie wiem, z której strony jest bezpiecznie. Leżę, z twarzą w śniegu,
usiłując uporządkować myśli i ułożyć jakiś plan działania. Co powinienem teraz zrobić? Najlepiej nic nie rób. Właśnie tak... nie ruszaj się... Auu! Nie mogę się powstrzymać. Ból rozsadza kolano, domaga się zmiany pozycji. Muszę uwolnić nogę. Jeden ruch i zaczynam zjeżdżać. Każdy mięsień mego ciała przywiera do śniegu - NIE RUSZAJ SIĘ. Sunę wolniej, nieruchomieję. Wreszcie mogę odetchnąć - trwało to trochę za długo. Znów dotykam ręką twardej ściany. Sięgam do uprzęży. Macając na oślep odnajduję napiętą linkę i podnoszę zwisający młotek. Powinienem wbić w lód śrubę tak, by samemu nie spaść z półki, przecież ledwo się trzymam. Znacznie to trudniejsze niż myślałem. Najpierw trzeba odpiąć śrubę - jedyną jaka mi pozostała - z pętli uprzęży. Obracam się twarzą do ściany. Oczy przywykły już do ciemności, a poza tym blask księżyca przenika przez wybitą upadkiem dziurę w dachu. Wystarczy tego, by dostrzec, że po obu stronach zionie pustka. W mroku szarzeją lodowe ściany, tonąc niżej w gęstej czerni, dokąd nie sięga księżycowa poświata. Zaczynam stukać młotkiem w śrubę, próbując zapomnieć o otchłani, która niemal dotyka mojej ręki. Odgłos uderzeń powraca echem. Wzdrygam się; przestrzeń pode mną kryje nieznaną grozę. Wbijam śrubę, za każdym uderzeniem ześlizgując się w bok. Kiedy jej ucho dotyka lodu wpinam szybko karabinek, na gwałt szukając u pasa liny. Strach skręca mi wnętrzności. Na wpół siadam blisko ściany, zwrócony twarzą ku przepaści po lewej. Nogi wciąż mi zjeżdżają, co chwila muszę się podciągać. Boję się puścić śrubę na dłużej niż kilka sekund, a dla moich sztywnych palców to o wiele za krótko, by zawiązać węzeł. Gorączkowo usiłuję zrobić kluczkę i klnę wściekle, gdy raz za razem nic z tego nie wychodzi. W ciemności nie widzę liny; kiedy indziej nie byłoby problemu - potrafię zawiązać na oślep każdy węzeł - ale teraz przeszkadzają mi odmrożone ręce. Nie potrafię chwycić liny na tyle mocno, żeby ją przewlec przez pętlę. Sześć kolejnych prób na nic. Chce mi się płakać. Lina wymyka się z rąk. Sięgając, znowu zjeżdżam, tym razem przed siebie - rzucam się w tył, obmacuję ścianę... gdzież ta śruba?!... Rękawica ślizga się po lodzie, obsunąłem się... Rozpaczliwie drapię lód, usiłuję chwycić coś palcami przez łapawicę... Raptem walę dłonią w oczko śruby, zaciskam palce przestaję zjeżdżać. Zastygam nieruchomo, gapiąc się w czerń bez dna. Jeszcze kilka nieudanych prób, wreszcie czuję, że chyba coś zawiązałem. Podnoszę linę do oczu; w słabej poświacie, która sączy się z otworu w stropie widzę nieforemną bryłę węzła, a nad nią sterczy kluczka, o którą tak długo walczyłem. Chichoczę z podniecenia. Przekładam pętlę przez karabinek wpięty w śrubę,
wykręcając twarz w głupkowatym grymasie samozadowolenia. Czarna studnia już mi nie zagraża. Komfort napiętej liny pozwala odetchnąć. Przez dziurę w dachu widzę blask księżyca na niebie pełnym migoczących gwiazd. Ustają kurcze żołądka, opada napięcie. Po raz pierwszy od wielu godzin próbuję pozbierać myśli. Tkwię w szczelinie, nie głębiej niż... piętnaście metrów. Jest zakryta. Rano będę mógł stąd wyjść, jeśli poczekam, aż Simon... - SIMON!? Wymawiam jego imię głośno, ze zdumieniem, a dźwięk dudni echem odbitym od ścian. Nie przyszło mi do głowy, że on mógł zginąć. Myślę o tym, co się wydarzyło i uderza mnie ta potworna możliwość. Martwy? Nie mogę sobie tego wyobrazić, nie teraz... skoro ja ocalałem. Przenika mnie mroźna cisza szczeliny; atmosfera grobowca - nieludzki, obojętny chłód miejsca umarłych. Nigdy tu jeszcze nikogo nie było. Simon nieżywy? Niemożliwe! Przecież bym go usłyszał, zobaczył, jak leci przez okap. Musiałby się pokazać na linie, albo spaść tu, obok mnie. Znów parsknąłem śmiechem. Maniakalny chichot uderza we mnie zwielokrotnionym, łamiącym się echem. W końcu sam nie wiem, czy to śmiech czy łkanie. Zniekształcony hałas, który wraca z ciemności nie ma w sobie nic ludzkiego, gdaczące echa wibrują wokoło, unoszą się w górę. Jeszcze raz chichoczę... słucham... znów się zanoszę. Na chwilę zapominam o Simonie, szczelinie, a nawet o nodze. Siedzę skulony pod lodowym murem i rechoczę, dygocząc z zimna. Jakaś część mego ja to wszystko rozumie; słyszę wewnątrz chłodny, rozsądnie brzmiący głos, który mówi, że to skutek przemarznięcia i wstrząsu. Tymczasem reszta mnie spokojnie ześlizguje się w obłęd, a ten łagodny głos tłumaczy, co się dzieje. Czuję, że się rozdwajam: jedna część pęka ze śmiechu, a druga obserwuje - obiektywnie i beznamiętnie. W pewnej chwili stwierdzam, że znów jestem sobą, cały i niepodzielny. Wstrząs minął, a gwałtowne dygotanie trochę mnie nawet rozgrzało. Wiem, że mam gdzieś zapasową baterię. Gmeram w głębi plecaka, znajduję, zakładam do czołówki. Skacząca, jasna smuga przebija mrok, ukazując w chybotliwym tańcu lodowe ściany, uciekające w głębię nieosiągalną dla promienia latarki. Lód odpowiada migotaniem zielonych, srebrnych i błękitnych błysków. Odłamki wmarzniętych weń kamieni znaczą ściany w regularnych odstępach. Oświetlone, połyskują mokro jak muszelki na piasku. Przełykam nerwowo ślinę. Światło sięga trzydzieści metrów w głąb szczeliny. Ma ona ze sześć metrów szerokości, a ściany są dokładnie równoległe. Mogę tylko zgadywać, jaką otchłań kryje ciemność poniżej. Przeciwległa ściana wznosi się rumowiskiem potrzaskanych bloków lodu, kilkanaście metrów wyżej tworząc hakowate sklepienie. Po prawej mam stromy stok, który urywa się na krawędzi czerni.
Zafascynowany, wpatruję się w przestrzeń nie rozjaśnioną promieniem latarki. Łatwo się domyślić, co jest pod spodem. Ogarnia mnie przerażenie. Czuję się schwytany w pułapkę, w panice omiatam wzrokiem ściany, szukając jakiejś możliwości wyjścia. Nie ma żadnej. Światło przesuwa się po jednolicie gładkim, litym lodzie, aby zniknąć w czarnej gardzieli. Szczelinę po prawej nakrywa dach, który po drugiej stronie opada chaosem lodowych bloków, zasłaniających widok na otwartą część krewasy. Jestem uwięziony w ogromnej, lodowo-śnieżnej grocie. Jedyną oznaką, że istnieje inny świat jest mała, czarna dziura nad głową, wypełniona gwiazdami. Jeśli nie zdołam wspiąć się na lodowe rumowisko, pozostanie on dla mnie równie niedostępny, jak i one. Gaszę światło, by oszczędzić baterię. Trudniej mi teraz spokojnie znosić ciemność. Wiedza o tym, gdzie się znalazłem niewiele pomaga. Jestem sam. Milcząca pustka, rozgwieżdżony strzępek nieba wysoko nad głową... Wszystko zdaje się drwić z moich nadziei na ocalenie. Mogę liczyć tylko na Simona. Jedynie on może mnie uratować. Lecz jeśli żyje, pewnie sądzi, że ja zginąłem. Wołam go, wrzeszczę na całe gardło. Uderza we mnie fala echa, stopniowo niknąc w głębinach. Żaden dźwięk nie przebije ścian z lodu i śniegu, a szczelinę zamyka dach. Przed upadkiem wisiałem co najmniej piętnaście metrów nad nim. Simon zobaczy na prawo pod przewieszką wielką szczelinę. Od razu będzie wiedział, że się w niej zabiłem. Nie można przecież ocaleć, spadając z takiej wysokości. To właśnie pomyśli. Oczywiście. Na jego miejscu uważałbym tak samo. Zobaczy czarną czeluść i to go upewni, że zginąłem. Cóż za niesłychana ironia losu: zlecieć trzydzieści metrów i przeżyć bez szwanku. Gorzko przeklinam, lecz echa płynące z ciemności przedrzeźniają ten próżny gest. Znów bluzgam, wymyślam bez przerwy, w grocie huczy od przekleństw. Wywrzaskuję z siebie całą złość i frustrację, aż zasycha mi w gardle i nie mogę wydobyć głosu. Uspokoiwszy się, próbuję myśleć o tym, co mnie czeka. Jeśli Simon zajrzy do szczeliny - zobaczy mnie. Mógłby nawet dosłyszeć. Może już usłyszał? Nie odejdzie, zanim się nie upewni. A skąd wiesz, że on jeszcze żyje? Czy spadł razem z tobą? Sprawdź... pociągnij za linę! Szarpnąłem - lina schodzi bez oporu. Zapalam czołówkę, widzę, że sznur zwisa swobodnie łukiem z dziury w sklepieniu. Szarpię drugi raz, sypią się na mnie płaty śniegu. Ciągnę równo, coraz bardziej podekscytowany. Oto szansa ratunku. Czekam, kiedy lina zacznie stawiać opór. Chcę, by zaczęła stawiać opór. Wciąż idzie lekko. Czyżbym naprawdę chciał, by linę unieruchomił ciężar ciała Simona? W tym momencie odkryłem sposób wydostania się z pułapki, a to może znaczyć tylko jedno. Jeśli Simon poleciał, musiał upaść w bok od szczeliny. Rąbnął w stok, pewnie zginął na miejscu. Po takim uderzeniu - na pewno. Gdy lina się napręży, będę mógł po niej wyprusikować do góry. Jego ciało solidnie ją
zakotwiczy. Tak. Właśnie tak... Z góry leci koniec liny - nadzieje przepadły. Chwytam go, podnoszę do oczu przecięta! Nie mogę oderwać wzroku. Białe i różowe włókna nylonu sterczą na wszystkie strony. Chyba przez cały czas o tym wiedziałem. Szaleństwem było wierzyć, że jest inaczej, kiedy wszystko na to wskazywało. Widocznie nie jest mi pisane wydostać się stąd. Przejebane... Nie warto było walczyć. Powinien był zostawić mnie na grani. Oszczędziłoby się tak wiele... I teraz, po tym wszystkim umrę tutaj. Po co się szarpać? Zgasiłem czołówkę. Przybity, popłakuję w ciemności. W głębinie cichnie odgłos dziecinnego łkania... Obudziłem się, jest bardzo zimno. Powracam wolno z nicości, usiłując sobie przypomnieć, gdzie jestem. Sen zmorzył mnie bez ostrzeżenia. To dobry znak, że chłód mnie obudził. Mógł mnie przecież łatwo uśmiercić. Ale co z tego. Nadchodzi koniec, tu w szczelinie. Być może zawsze wiedziałem, że tak właśnie będzie. Cieszę się, że potrafię przyjąć to spokojnie. Za dużo było płaczu i krzyków. Lepiej się pogodzić, obejdzie się bez dramatycznych wstrząsów. Nie mam wątpliwości, że Simon porzucił mnie jako nieżywego. To mnie nie dziwi. A nawet upraszcza sprawę. O jedno zmartwienie mniej. Minie chyba sporo czasu zanim umrę. No, powiedzmy, że trzy doby wystarczą. Szczelina mnie osłania, w śpiworze mogę wytrzymać dobrych kilka dni. Próbuję sobie wyobrazić, jak to będzie. Wlokące się godziny półmroku i ciemności, senne wyczerpanie przechodzące w półprzytomną apatię. Być może końcówka będzie snem bez marzeń, cichym odpływaniem. Dokładnie rozważam swój koniec. Zupełnie inaczej go sobie wyobrażałem. Wygląda to dosyć nędznie. Nie oczekiwałem śmierci w glorii chwały i dostojeństwa, ale też i nie myślałem, że będzie to powolne, żałosne wsiąkanie w nicość. Nie chcę, żeby tak było. Siadam, zapalam latarkę. Uważnie oglądam ścianę nad śrubą - tędy chyba da się wspiąć. W głębi duszy wiem, że to niemożliwe, ale podsycam wątłą nadzieję, wmawiam sobie, że jeśli spadnę, to przynajmniej koniec przyjdzie szybciej. Widok czarnych dziur po obu stronach osłabia determinację, a lodowy mostek zaczyna raptem wyglądać rozpaczliwie krucho. Zakładam na linie węzeł prusika. Mam zamiar wspinać się, mając linę przywiązaną do śruby. Przez węzeł lina będzie lekko szła do góry, natomiast gdybym spadł, prusik powinien się zacisnąć i zatrzymać mój lot. Zresztą, pewnie i tak się zerwie, ale nie starcza mi odwagi, by się wspinać bez liny. Po godzinie daję spokój. Na cztery próby, raz tylko udało mi się oderwać ciało od półki. Wbiłem młotek, czekan, podciągnąłem się na nich w górę. Stojąc na zębach lewego raka, sięgnąłem wyżej czekanem. Nim zdążyłem się zamachnąć, rak puścił i zawisam ciężko
na młotku; dziób wyskoczył, a ja spadłem na mostek, niezgrabnie podwijając pod siebie zranioną nogę. Wrzask - skręt ciała, żeby ją uwolnić - długie czekanie w bezruchu, aż ból ucichnie. Nie będę więcej próbował. Czas się wlecze. Siedzę na plecaku ze zgaszoną latarką, przywiązany do liny, którą wpiąłem z powrotem do śruby. W półmroku dostrzegam swoje nogi. Trzeba dłuższej chwili, bym zrozumiał, co ten widok oznacza. Rzucam okiem na blady promień światła z dziury w dachu i spoglądam na zegarek. Piąta. Za godzinę będzie jasno. Simon zjedzie wzdłuż uskoku, jak tylko zrobi się dzień. Od siedmiu godzin siedzę sam w ciemnościach. Nie miałem dotąd pojęcia, jak bardzo brak światła osłabia psychikę. Na cały głos wołam Simona. Echa krążą dokoła; krzyczę znowu i jeszcze raz. Będę wołał tak długo, aż mnie usłyszy, albo nabiorę pewności, że odszedł... Nie ma go. Przestaję krzyczeć. Wiedziałem, że to zrobi; że nie wróci. Umarłem. On nie ma tu po co wracać. Zdejmuję łapawice i rękawiczki, oglądam palce. Po dwa czarne u każdej dłoni, do tego siny kciuk. Zaciskam pięści, próbuję ścisnąć mocno, ale nic nie czuję. Nie jest tak źle, jak myślałem. Przez dziurę w suficie sączy się strumień słonecznego światła. Spozieram w przepaść po lewej. Mimo że jest jasno, nie dostrzegam, żeby się zwężała. Wszystko tonie w głębokim cieniu. Z prawej strony strome zbocze ostro się obrywa. To widziałem już w nocy. Dalej plama słonecznego blasku rozprasza się na przeciwległej ścianie. Machinalnie skubię postrzępiony koniec liny, usiłując się na coś zdecydować. Wiem, że nie wytrzymam kolejnej nocy na mostku. Nie zamierzam po raz drugi przeżywać takiego obłędu, ale cofam się przed tym jedynym wyjściem, jakie mi pozostało. Nie jestem jeszcze gotów dokonać tego wyboru. Bezwiednie biorę kilka zwojów w rękę i zrzucam linę w prawo. Leci prosto w czeluść, zsuwa się po lodzie, wreszcie ginie za krawędzią uskoku. Czuję szarpnięcie - lina się napięła. Zakładam na nią ósemkę i kładę się na boku. Spoglądam na wbitą w lód śrubę. Zawahałem się. Nie powinna wyskoczyć, kiedy ją obciążę. Pod nią widać na linie bezużyteczny prusik. Chyba powinienem go ze sobą zabrać. Jeśli koniec liny wisi w próżni, bez tej pętli nie zdołam wrócić na mostek. Zsuwam się z półki, wpatrzony w prusik malejący w miarę, jak zjeżdżam wzdłuż pola nad krawędzią uskoku. Jeśli tam niczego nie będzie, nie chcę wracać.
8 Niemy świadek Schodziłem, przytłoczony napierającym zewsząd poczuciem zagrożenia. Po nocnej zamieci, obecny spokój tworzył szarpiący nerwy kontrast. Wyczekiwałem, aż bezruch dokoła przerwie szum schodzącej lawiny, lecz najlżejszy wiatr nie podrywał śnieżnego kurzu, nawet bryły śniegu spod moich stóp osuwały się bezgłośnie w dół stoku. Zupełnie jakby góry wstrzymały oddech w oczekiwaniu na następną śmiertelną ofiarę. Joe nie żyje - mówiła cisza. Ale czy muszą zabrać i mnie? W słońcu było ciepło. Ściana nade mną oślepiała blaskiem skupionym, jak w ogromnej białej misie wyścielonej migoczącym śniegiem. Tamtędy wczoraj przechodziliśmy, ale śladów nie było widać, zawiało je w ciągu nocy. Teraz nad stokiem łagodnie falowało rozgrzane powietrze. W ustach wstrętnie mi zaschło. Na pewno odwodnienie, albo wzbierająca od środka gorycz. Gapiłem się na dominujący setki metrów wyżej szczyt. Pusto. Bez sensu było tam wchodzić, piąć się do góry, wzdłuż grani i z powrotem w dół. Co za głupota! Wyglądał idealnie, nieskalany dotknięciem, czysty. Nic nie zmieniliśmy. Tak piękny, a niczego we mnie nie zostawił. Byliśmy blisko siebie. Zbyt długo. Wszystko mi zabrał. Schodząc, stawiałem stopy z przesadną ostrożnością i choć mogłem iść szybciej, wydawało mi się to bez znaczenia. Panowała bezwietrzna cisza. Żaden dźwięk nie dochodził od strony lodowca i skutych lodem gór. Ani stękanie lodu, ani trzask pękających szczelin. Przygnębiał mnie ten nienaturalny spokój, tłumione wyczekiwanie. Jeszcze trochę. Chcę to zrobić opanowany. Z godnością. Poczucie zagrożenia ciążyło nad moim odwrotem coraz bardziej. Śnieg zsuwał się po lodowej skorupie i znikał za przełamaniem. Stałem na krawędzi uskoku. Wyjrzałem i wzrok zatrzymał się dopiero trzydzieści metrów niżej; rozglądałem się po zboczu bezpośrednio pod ścianką, szukając jakichś śladów. Nadaremnie. Niczego, co by świadczyło o wygrzebanej w śniegu jamie. Więc przez to przeleciał. Mój Boże! Właśnie tutaj! Nie wiedzieliśmy. Potwierdzało się straszliwe podejrzenie, dręczące mnie przez całą noc. Joe nie żył. Otępiały, długo błądziłem wzrokiem po śnieżnych polach. Mimo iż byłem przygotowany na najgorsze, zaskoczyło mnie to, co odkryłem. Widziałem w myślach pionową
ściankę, może nawet skalny filar, ale nie wysoki lodowy próg. Patrząc w górę, potrafiłem wyznaczyć na ścianie prosto jak strzelił linię, wzdłuż której go opuszczałem. Poczułem się oszukany. Przyczyna wypadku leżała w samym sposobie prowadzenia akcji ratunkowej. Gdy tak sprawnie nam szło, pamiętam, jak narastało we mnie podniecenie, jak nasz wyczyn napawał mnie dumą, poczuciem sukcesu. A wszystko razem - jego cierpienia i ból, kopanie stanowisk i bezustanne zmagania - prowadziło nieuchronnie do katastrofy. Nieco z boku rozpoznawałem pierwotnie planowaną drogę zejścia, biegnącą skośnie, na lewo od uskoku. Wybierając ją, nie zauważyliśmy nawet lodowego progu. Do głowy nam nie przyszło, że będziemy schodzić wprost w dół. Odwróciłem się twarzą do stoku i tak stałem, wpatrzony niewidzącymi oczami w wierzchołek góry. Okrutna logika biegu wydarzeń wywoływała mdlący wstręt. Miałem wrażenie, że stoi za tym czyjś zamysł, plan uknuty przez jakąś złą i znudzoną siłę. Wysiłek całego dnia i chaotyczna, ciężka noc na nic się nie zdały. Okazaliśmy się durniami, sądząc, że starczy nam sprytu, by się z tego wywinąć. Walczyliśmy przez cały czas tylko po to, żeby na koniec... przeciąć linę! Żałosne. Parsknąłem krótkim, gorzkim śmiechem, który w otaczającej ciszy zabrzmiał nieprzyjemnie głośno. To chyba śmieszne, paradoksalne, w jakiś pokrętny sposób nawet dość zabawne. Taki żart, który odbywał się moim kosztem. Zwrócony twarzą do ściany, zacząłem trawersować wzdłuż krawędzi urwiska. Rozpłynął się fatalistyczny nastrój, zastąpiły go gniew i rozżalenie; wściekła gorycz przegnała precz apatię i zrezygnowanie. Chociaż czułem się wykończony, wola ucieczki z tego miejsca była coraz silniejsza. Nie, ta góra mnie nie dostanie! Co jakiś czas zaglądałem przez krawędź uskoku. Z każdym metrem wprawo stawał się niższy, a teren, którym szedłem - coraz bardziej stromy i niebezpieczny. Uskok zlał się w końcu ze stokiem, a miękki śnieg zastąpił wodny lód, z którego miejscami wystawała potrzaskana skała. Ukośny trawers okazał się tak trudny, że musiałem skupić całą uwagę na schodzeniu. Na emocje nie zostało miejsca. Po dwudziestu metrach natknąłem się na wtopioną w lód skałę. Zęby raków ledwie trzymały w siedemdziesięciostopniowym lodzie, coraz twardszym i bardziej kruchym. Przyjrzawszy się dokładniej przeszkodzie, stwierdziłem, że jest to fragment skalnej ostrogi. Niżej, spod coraz cieńszej lodowej polewy przezierały zielonkawe cienie, ujawniając pod kilkucentymetrowym szkliwem litą skałę. Wbiłem w szczelinę hak i wpiąłem się do niego. Założenie zjazdu sprawiło trochę kłopotu. Po wczorajszej śnieżycy lina była wciąż sztywna i nie potrafiłem zdrewniałymi palcami zawiązać węzła. Wreszcie spadła luźno w dół, sięgając łatwych zboczy trzydzieści metrów niżej. Założyłem płytkę, wypiąłem się z haka i
zacząłem powoli zjeżdżać wzdłuż oblodzonej ostrogi. Stopniowo odsłaniał mi się przed oczami cały uskok. Ciągnął się po lewej stronie jako ogromna wklęsła ściana. U jej szczytu widać było miejsce, gdzie poprzedniej nocy lina wrzynała się głęboko w krawędź okapu. To był najwyższy punkt, z którego opadała olbrzymia lodowo-śnieżna przewieszka, wyraźnie kontrastująca z resztą zbocza. Im niżej zjeżdżałem, tym bardziej odchylała się od pionu, aż zdała się zawisać wprost nade mną, mimo że byłem od niej dość daleko. Zdumiewające. Nie mogłem pojąć, jak to się stało, że przedtem tego nie zauważyliśmy. Podchodząc lodowcem, szliśmy przecież tuż pod nią. Dopiero w połowie zjazdu rzuciłem okiem w dół - szczelina! Zablokowałem linę, gwałtownie stopując. U stóp uskoku ziała bezdenna czarna głębia, na widok której skurczyłem się ze strachu. Przecież Joe z całą pewnością musiał do niej wpaść! Przerażające. Na myśl, że ta monstrualna ciemność mogłaby i mnie pochłonąć, mocniej ścisnąłem napiętą linę. Przywarłem do niej czołem i zamknąwszy oczy, trwałem w bezruchu. Przez dłuższy czas nie mogłem opanować wyrzutów sumienia, przeplatanych atakami paniki. Jakbym przeciął linę chwilę temu. Równie dobrze mogłem mu przyłożyć do skroni pistolet i strzelić. Zdruzgotany nie potrafiłem spojrzeć do szczeliny, wpatrywałem się w zalodzoną skałę przed oczami. Teraz, gdy właściwie byłem już na dole, bez wątpienia ocalony, z całą siłą uderzyła mnie prawda o tym, przez co wspólnie przeszliśmy. W ciepłych, łagodnych promieniach słońca wydarzenia poprzedniej nocy wydały się odległe - aż trudno uwierzyć, że było tak beznadziejnie. Wszystko się zmieniło. Niemalże pragnąłem, aby nadal było źle. Przynajmniej bym z czymś walczył, miał coś na usprawiedliwienie tego, że ocalałem. I że on zginął. A tak, realna była tylko bezdenna czerń szczeliny - jak oskarżenie. Jeszcze nigdy nie doskwierała mi tak potwornie samotność. Niewiele brakowało, a bym przegrał. Powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego nocą prześladowały mnie przeczucia powszechnego potępienia. Gdybym nie przeciął liny, z pewnością bym zginął; nie było szans na przeżycie upadku z takiego urwiska. Nie zamierzałem jednak wracać do domu po to, by opowiadać historię, której mało kto da wiarę. Liny się nie przecina! Nigdy nie jest aż tak źle! Czemu nie zrobiłeś tego, nie spróbowałeś tamtego...? Słyszałem te pytania, widziałem zwątpienie nawet w oczach tych, którzy rozumieli, o czym mówię. Niepojęte i okrutne. Tak, byliśmy razem, ale na niego zapadł wyrok w momencie, gdy złamał nogę - od tego nie było ucieczki. Ażeby wyrwać się z natłoku jałowych myśli, zjeżdżałem dalej. Przez cały czas rozpaczliwie wypatrywałem w szczelinie jakichś oznak życia. Z bliska zdawała się szersza, a jej głębia nabrała określonych rozmiarów. Nie potrafiłem oderwać wzroku, a każdy
przybliżający mnie metr odbierał resztki słabych nadziei. Nikomu nie udałoby się przeżyć upadku w taką próżnię - a nawet jeśli Joe tkwiłby tam żywy, nie mogłem dla niego absolutnie nic zrobić. Ani przy sobie, ani w obozie nie miałem dostatecznie długiej liny. Nie miałem też siły na taką akcję. Zjazd w głąb szczeliny byłby zmarnowanym na próżno wysiłkiem, ryzykiem, na które i tak nie było mnie stać. Miałem już dość umierania. - JOE! Zawołałem, a z ciemności wrócił drwiącym echem słabiutki pogłos. Za wielkie to było, prawda aż kłuła w oczy. Oszukiwać się, że żyje? Nic za tym nie przemawiało. Jeślibym cokolwiek robił na przekór tej oczywistości, chyba tylko po to, by uspokoić sumienie. Okropną lodową studnię znów wypełnił mój krzyk. Odpowiedziało echo, a potem martwa cisza, potwierdzając to, co i tak już wiedziałem. Stanąłem na śniegu. Koniec zjazdu, stok przede mną schodził łagodnie i bezpiecznie aż na lodowiec. Dzieliło mnie od niego nie więcej niż siedemdziesiąt metrów. Odwróciłem się, by rzucić raz jeszcze okiem na lodowy uskok. Stałem pod jego prawym skrajem, nieco poniżej górnej wargi szczeliny. Wciąż widać było u samej góry ślady po linie - nieme świadectwo mojego czynu. Wiatr uniósł tam mgiełkę śnieżnego puchu, by delikatnie zdmuchnąć ją w dół. Miejsce poza czasem, poza życiem. Masy śniegu, lodu i skały w ciągłym, powolnym ruchu; zamarznąć, stopnieć, popękać i rozpaść się - odwieczna, monotonna zmienność. Cóż za idiotyzm porywać się na to! Chmurka śniegu osiadła na śnieżnym moście przykrywającym z lewej strony szczelinę. Tam spadł Joe. Jego ciało było dobrze ukryte, zresztą i tak bym w ciemności niczego nie dostrzegł. Odwróciłem się, tłumiąc chęć podejścia do szczeliny, by zajrzeć po raz drugi do jej wnętrza. To bezcelowe. Przychodzi moment, kiedy trzeba spojrzeć prawdzie prosto w twarz. Nie mogę tutaj tkwić cały dzień, szukając zwłok. W głowie mi szumiało. Zacząłem schodzić na lodowiec. Gdy zrobiło się płasko, przystanąłem i zrzuciłem plecak w śnieg. Siedziałem długą chwilę, gapiąc się ponuro na czubki butów, za wszelką cenę unikając spojrzenia w okolice szczytu. Teraz byłem już na pewno bezpieczny. Udało się! Myślałem o górze i o tych dniach, które na niej spędziliśmy. Zupełnie jakbym analizował rok życia a nie sześć dni. Na lodowcu, jak w soczewce skupiał się żar. Białe ściany odbijały ze wszech stron słoneczne promienie i zdawały się ciskać je wprost na mnie. Upał. Zdjąłem kurtkę, zewnętrzne spodnie i górę z polara. Działałem odruchowo, tak samo jak wcześniej podczas schodzenia i zjazdu. Poszczególne ruchy nie wymagały świadomej decyzji; na lodowcu znalazłem się właściwie bez udziału woli czy umysłu. W zamęcie rozwichrzonych myśli i emocji rozmazywała się
pamięć o wydarzeniach poprzedniego dnia. Gdy tak siedziałem w bezruchu, zaczęło wychodzić ze mnie krańcowe zmęczenie, rezultat braku wody i pożywienia w ciągu ostatniej doby. Z tej odległości lodowy uskok był już tylko jednym z wielu szczegółów ogromnej ściany. Nie byłbym w stanie z powrotem tam podejść, a będzie dobrze, jeżeli uda mi się dotrzeć do bazy. Całe dni upłyną, zanim jedząc i odpoczywając, wrócę na tyle do formy, by zmontować akcję ratowniczą. Może to jednak lepiej Joe, że tak się stało. Po prostu nie żyjesz. Zaczynałem niemal na głos przemawiać do odległej lodowej ściany. Trwożyła mnie perspektywa znalezienia go żywego i ciężko rannego. Musiałbym go zostawić, żeby sprowadzić pomoc, a nie było skąd jej wziąć. Nim bym tu wrócił odzyskawszy siły, on już by nie żył, tragicznie opuszczony, sam wobec śmierci. -Tak jest lepiej - wyszeptałem. Z wysiłkiem brnąłem przez rozmiękły śnieg. Czułem za plecami ogrom Siula Grande i korciło mnie, by znów na nią spojrzeć, ale szedłem dalej z opuszczoną głową i wzrokiem wbitym w śnieg, aż drogę zagrodziły mi szczeliny przy końcu lodowca. Powierzchnia lodu, wciśniętego między moreny, wyginała się i otwierała setkami równoległych pęknięć. Niektóre, widoczne z daleka łatwo było ominąć, ale część z nich pokrywał śnieg. Niewinne z pozoru wybrzuszenia mogły kryć pod sobą groźne pułapki; nie mając liny, łatwo mógłbym paść ich ofiarą. Wróciła paranoja, która dręczyła mnie z samego rana. Upał i pragnienie przyćmiły umiejętność orientacji. Nie pamiętałem, którędy kluczyliśmy między krewasami idąc do góry. W narastającej panice bezładnie skakałem po nich wzrokiem. Czy przechodziliśmy powyżej czy poniżej tej szczeliny? A może tam dalej? Nie pamiętałem. Im więcej wkładałem w to wysiłku, tym bardziej się gubiłem, w końcu wlokłem się zygzakiem niepewny, w którą iść stronę. Obchodziło mnie jedynie, jak pokonać tych kilka metrów śniegu przede mną i posuwałem się beznadziejnie splątaną linią; kluczyłem, czasem zawracałem, w każdej chwili oczekując, że otworzy mi się pod nogami dziura bez dna. Kiedy zszedłem na morenę, przy pierwszym głazie opadłem ciężko na ziemię i oparłem o plecak jak o poduszkę. Wystawiłem twarz do słońca pozwalając, by ciepło wytopiło ze mnie strach przed szczelinami. Wreszcie palące pragnienie zmusiło mnie do powstania. Kuśtykałem chwiejnie dalej w stronę kamienistego koryta rzeki, które opadało ku jeziorom w pobliżu obozu. Było koło czwartej i do bazy zostały mi najwyżej dwie godziny marszu. Wiedziałem, że znajdę wodę w połowie drogi, w miejscu, gdzie struga z topniejącego śniegu przelewa się przez półokrągły, granitowy blok. Niczego bardziej nie pragnąłem. Zapach wody unosił się wszędzie wokół;
ciurkała między kamieniami i głęboko w szparach pod nogami. Spod głazów słyszałem szmer nieosiągalnego potoku. Po kilku metrach zatrzymałem się, aby po raz ostatni popatrzeć na Siula Grande. Stała niemal w całej okazałości, wdzięczny byłem jednak losowi, że ukrył za krzywizną lodowca jej dolne partie. Lodowy uskok był niewidoczny; pod nim, zagrzebany w śniegu, leżał mój partner. Już nie czułem się winny - gdybym znów znalazł się w podobnej sytuacji, postąpiłbym dokładnie tak samo. Jednakże powoli wzbierał we mnie ból, rosło wrażenie przejmującego smutkiem braku. Oto stoję sam pośród skalnego rumowiska, przygnieciony uczuciem żalu i straty. Do tego wszystko się sprowadziło. Chciałem cicho się pożegnać przed odejściem, ale nie potrafiłem. Joe odszedł na zawsze. Po iluś tam latach pełznący w dół lodowiec zniesie go w doliny, lecz do tego czasu nikt nie będzie o nim pamiętał. Już teraz wydawało mi się, że zaczynam go zapominać. Nieporadnie lawirowałem w labiryncie piargu i skalnych bloków. Od pewnego miejsca straciłem Siula Grande z oczu. Zmęczony, osunąłem się koło głazu. Myśli krążyły bez ładu, rozbijały o moją rozpacz, nim w końcu przemogło pragnienie. Miałem w ustach tak sucho, że przełykanie nawet tej odrobiny śliny, jaka w nich powstawała, nie przynosiło gardłu żadnej ulgi. Schodzenie pośród chaosu niekończących się piarżysk, zalanych palącym słońcem, zacierało się w męczarniach nieugaszonego pragnienia. Ledwie powłóczyłem nogami jak z ołowiu, tak słaby, że wciąż się przewracałem. Kiedy luźne kamienie usuwały mi się spod nóg, nie miałem nawet dość siły, by się czegoś przytrzymać. Do podpierania używałem czekana, czasami opierałem się na dłoni, której palce zsuwały się bez czucia po ostrym granicie. Słońce nie zdołało przywrócić tym zimnym kołkom życia. Dopiero po godzinie zobaczyłem okrągłą wantę, jak błyszczy w słońcu wodą spływającą po jej boku. Na myśl opiciu, w nagłym przypływie energii przyśpieszyłem kroku. Kiedy dobrnąłem do zagłębienia pod wantą i zrzuciłem plecak na mokre kamienie, zobaczyłem, że ciurka tam za mało wody, by ugasić pragnienie. Ostrożnie zbudowałem u podstawy głazu tamę zatrzymującą odpływ. Kamienista kałuża napełniała się z powolnością tortury - ledwie trochę possałem, już była pusta. Kucałem przy ściance, na przemian pijąc i czekając na kolejny łyk. Mógłbym tak pić bez końca, ale słysząc nad głową niespodziewany łoskot, odskoczyłem w bok. Kilka kamieni z głośnym plaśnięciem uderzyło w pobliski piarg. Wahałem się, czy wracać do kałuży. W tym samym miejscu odpoczywaliśmy i pili wodę w drodze pod ścianę. Wówczas też poleciało na nas trochę kamieni i uciekliśmy, śmiejąc się z własnego strachu. Joe nazwał to przejście między głazami „Uliczką Bomb”. W miarę jak słońce przygrzewało, z topionego wyżej śniegu regularnie uwalniały się pociski drobnych
kamieni. Siedziałem na plecaku, wypluwając wyssane z wodą kamyczki. Na drobnym piargu i mule wokół zagłębienia, widać było odciski butów - jedyny ślad, jaki się uchował po naszych zmaganiach z górą. Teraz to miejsce tchnęło samotnością. Wokół rozpościerał się labirynt moren i głazów, tyle różnych zakamarków - a ja wybrałem na odpoczynek właśnie to miejsce. Stanął mi w oczach tamten moment sprzed sześciu dni, gdy tu siedzieliśmy odpoczywając. Radosne podniecenie i sprężone do wysiłku zdrowe ciała teraz zdają się nierealnym wspomnieniem. Rzuciłem okiem na moreny skrywające niższe jezioro. To osamotnienie nie potrwa długo; za godzinę dojdę do obozu. Woda przywróciła mi siły, ruszyłem więc szparko w kierunku jezior. Dokuczało mi nowe zmartwienie - przecież Richard będzie chciał wiedzieć, co się stało. Wszyscy będą chcieli wiedzieć. Nie miałem ochoty mu się zwierzać. Jeżeli on pozna prawdę, będę zmuszony wszystkim w kraju ją opowiadać. Podejrzewałem, że jedyne reakcje, z którymi przyjdzie mi się zmierzyć, to niewiara lub potępienie. Nie będę umiał stawić im czoła. A właściwie czy muszę? Starły się we mnie poczucie winy i gniew. Co robić? Przede wszystkim, bez cienia wahania uznałem, że postąpiłem słusznie. W głębi duszy zawsze będę wiedział, że nie mam się czego wstydzić. Byłoby lżej, gdybym ukrył prawdę. Uniknąłbym mnóstwa niepotrzebnego bólu i udręki. Po co im mówić, że przeciąłem linę? Przecież i tak nigdy się nie dowiedzą, więc co za różnica? Powiedz po prostu, że wpadł do szczeliny w czasie schodzenia lodowcem. Taak! Powiedz im, że nie byliście związani. Wiem, że to głupota, ale do licha w ten sposób ginie dziesiątki wspinaczy. On nie żyje. Nieważne, w jaki sposób to się stało. Nie zabiłem. Szczęście, że sam się uratowałem... Po co więc pogarszać sprawę? Nie mogę powiedzieć prawdy. Boże! Sam ledwo mogę w to uwierzyć... Oni już na pewno nie. Zbliżając się do jeziora, wciąż siebie przekonywałem, że byłbym durniem, gdybym wyznał prawdę. To by tylko narobiło złej krwi. Nie wyobrażałem sobie nawet, co powiedzą rodzice Joe. Napiłem się jeszcze raz wody z jeziora i wolno powlokłem w stronę obozu. Z bezbłędną i niepodważalną logiką rozsądek dyktował mi, co mam mówić. Coś się jednak we mnie przed tym wzdragało. Może poczucie winy. Choćbym nie wiem ile razy siebie przekonywał, że przecinając linę nie miałem wyboru, uporczywy głos w środku powtarzał mi, że było inaczej. Mój czyn urastał do rozmiarów niemal bluźnierstwa skierowanego przeciw wszelkim podstawowym odruchom, uderzał nawet w instynkt samozachowawczy. Czas mijał niepostrzeżenie. Męczące myśli napierały na mnie tak silnie, że byłem bliski wybuchu. Nie mogłem dłużej słuchać racjonalnych argumentów, wystawianych na przekór upartym
samooskarżeniom o winę i tchórzostwo. Z rezygnacją postanowiłem poddać się wyrokowi i karze losu. Słusznie. Trzeba będzie odpokutować porzucenie martwego partnera, zupełnie jakby ujście z życiem już samo w sobie było przestępstwem. Przyjaciele mi uwierzą i zrozumieją. A inni niech myślą co chcą. Jeśli mnie to zrani - może zasłużyłem? Wspiąłem się na wzgórek za drugim jeziorem i ze szczytu moreny spojrzałem ku namiotom. Jedzenie, picie i lekarstwa były w zasięgu ręki. Zapomniałem o rozterkach i niemal biegiem ruszyłem w dół porośniętego kaktusami zbocza. Zwolniłem podchodząc na szczyt ostatniego z pagórków, skąd dostrzegłem Richarda, wolno kroczącego w moją stronę. Szedł ze wzrokiem wbitym w ziemię, pochylony pod małym plecakiem. Nie słyszał mnie. Zaskoczony jego nagłym widokiem, stałem bez ruchu, czekając, aż się zbliży. Ogarnęło mnie raptem straszliwe zmęczenie. Już po wszystkim - zalała mnie fala ulgi pogłębiając jednocześnie wyczerpanie. Miałem ochotę się rozpłakać, ale oczy uporczywie pozostawały suche. Richard podniósł wzrok znad ścieżki i mnie dostrzegł. Zmartwioną minę zastąpiło zdumienie, a potem szeroki uśmiech. Z błyszczącymi radością oczami, spieszył w moją stronę. - Simon! Dobrze, że jesteś. Martwiłem się. Nie wiedziałem jak zareagować, co powiedzieć. Stałem patrząc bez słowa. Spłoszonym wzrokiem szukał za moimi plecami jakiegoś śladu Joe. Mógł coś zdradzać wyraz mojej twarzy, a może oczekiwał czegoś złego. - Joe?... - Joe nie żyje. - Nie żyje? Kiwnąłem głową. Umilkliśmy, nie potrafiąc na siebie patrzeć. Zrzuciłem wór na ziemię i ciężko na nim usiadłem. Wydawało mi się, że już nie wstanę. - Okropnie wyglądasz. Milczałem. Zastanawiałem się, od czego zacząć. Zmyślona historia była dobra, ale jakoś nie potrafiłem zebrać w sobie dosyć energii, żeby ją opowiedzieć. Gapiłem się na swoje czarne palce w poczuciu zupełnej bezsilności. - Masz, zjedz. - Podał mi czekoladę. - Mam palnik, zrobię herbaty. Szedłem do góry, żeby się za wami rozejrzeć. Myślałem, że leżycie gdzieś, może ranni... Czy Joe spadł? Co się stało...? - Tak... Spadł - powiedziałem bezbarwnym głosem. - Nie mogłem nic zrobić. Paplał dalej nerwowo, wyczuwając zapewne, że potrzebuję czasu, by się odnaleźć. Obserwowałem, jak przygotowuje herbatę, podaje mi jedzenie. Grzebał w apteczce szukając opatrunku, w końcu wręczył mi bez słowa cały worek lekarstw. Poczułem w tym momencie
ogromną, ciepłą wdzięczność za to, że był przy mnie. Zdawałem sobie sprawę, że podchodząc lodowcem na pewno wpadłby do szczeliny, zginął, nie dochodząc nawet zbyt wysoko. Ciekawe, czy był świadom niebezpieczeństwa. Podniósł wzrok i napotkał moje badawcze spojrzenie. Obaj się uśmiechnęliśmy. Przyjemnie siedziało się w słońcu na tym pagórku. Niezupełnie zdając sobie z tego sprawę, opowiedziałem Richardowi dokładnie, co się stało. Nie mogłem postąpić inaczej. Siedział milczący, słuchając opowieści o wszystkim, co przeszedłem, ale nie zadawał żadnych pytań. Nie dostrzegłem, aby był zaskoczony tym, czego się dowiadywał. Ja natomiast z zadowoleniem mówiłem mu prawdę, mimo że później mogło mi to przysporzyć kłopotów. I tak nie dopowiedziane zostało wiele innych rzeczy, których razem dokonaliśmy, a o których - tak powiedziałem Richardowi - nie umiałbym opowiadać. Akcja ratunkowa w śnieżycy, metoda, którą razem wypracowaliśmy, walka, aby z tego ujść z życiem... Nie potrafiłem powiedzieć, że Joe zwyczajnie wpadł do szczeliny, kiedy szliśmy nie związani jak idioci przez lodowiec; po prostu nie potrafiłem... Nie po tym wszystkim co przeszedł, walcząc tak desperacko o przetrwanie. Jak mógłbym być wobec niego tak niesprawiedliwy i skłamać? Przekonanie, że go zawiodłem uniemożliwiało jakiekolwiek kłamstwa. Gdy skończyłem opowiadać, Richard spojrzał na mnie: - Wiedziałem, że stało się coś okropnego. Dobrze, że tobie udało się zejść. Spakowaliśmy resztki jedzenia, włożyli do mojego dużego plecaka i Richard oba plecaki zarzucił sobie na ramiona. W milczeniu, schodziliśmy ku namiotom. Resztę dnia spędziłem w sennym otępieniu. Leżałem jak kłoda przed namiotem, a wokoło suszył się na słońcu porozrzucany sprzęt. Nie rozmawialiśmy już o Joe. Richard zajmował się cały czas gotowaniem i parzeniem niezliczonych porcji herbaty. Potem usiadł przy mnie i gadaliśmy o tym, jak nas wyczekiwał i stopniowo dochodził do przekonania, że przydarzyło się jakieś nieszczęście. Trwało to tak długo, aż nie mógł znieść niepewności i poszedł nas szukać. Przez sześć, siedem godzin nie robiłem nic, tylko jadłem i drzemałem na słońcu. Z trudem przywykałem od nowa do luksusu obozowiska. Czułem, że wracają mi siły, a pogrążone w półśnie ciało odzyskuje sprawność. Pod wieczór nadeszły od wschodu chmury i niebawem spadły pierwsze ciężkie krople. Wdali słychać było przetaczający się grzmot. Uciekliśmy do dużego namiotu, przed czym aż do tej pory podświadomie się broniłem. Richard przyniósł od siebie śpiwór i zaczął przy wejściu gotować na dwóch palnikach kolejny posiłek. Nim skończyliśmy jeść, deszcz zmienił się w śnieg, a silny wiatr zaczął targać namiotem. Temperatura spadła poniżej zera. Leżeliśmy obok siebie, nasłuchując odgłosów burzy. Światło świeczki skakało po
czerwono-zielonych ściankach namiotu. Wtem dostrzegłem odrzucone niedbale do tyłu rzeczy Joe. Przypomniała mi się śnieżna zamieć wczorajszej nocy i przeszedł mnie dreszcz. Zasypiając, miałem tamten obraz wciąż pod powiekami. Wiedziałem, co się w tej chwili dzieje tam na górze: sunące nieustannie lawiny zapełniają szczelinę pod lodowym uskokiem grzebiąc ciało. Zapadłem w ciężki, pusty sen.
9 W oddali Śnieg z miękkim szelestem osypuje się w głąb szczeliny. Wpatruję się w śrubę wysoko nade mną, w miarę jak zjeżdżam staje się coraz mniejsza. Lodowy mostek, który zatrzymał mój lot, widać teraz w całej okazałości. Za nim zionie czeluść niknącej w mroku szczeliny. Zaciskam lekko dłoń na linie, równomiernie podając ją do płytki, by utrzymać stałą szybkość zjeżdżania. Nie! Zatrzymać się, przerwać zjazd! Prawie się poddaję. Nie mam pojęcia co mnie czeka poniżej, pewien jestem tylko dwóch rzeczy: Simon odszedł - i już nie wróci. Wobec tego dalsze siedzenie na mostku to pewna śmierć. Nie ma stamtąd ucieczki w górę, natomiast otchłań pod spodem zaprasza, by skończyć z tym wszystkim jak najszybciej. Kuszące rozwiązanie, ale nawet w ostatecznej desperacji nie mam odwagi popełnić samobójstwa. Zimno i wyczerpanie potrzebowałyby dużo czasu, by mnie zabić. Pomyśl o niekończącym się wyczekiwaniu, w samotności, na granicy obłędu... Nie. Mogę wybrać tylko zjazd, żeby szukać wyjścia z pułapki - lub w trakcie tego zginąć. Wolę iść śmierci naprzeciw, niż czekać, aż sama po mnie przyjdzie. Teraz nie ma już odwrotu, chociaż coś we mnie skowyczy: „Stop, zatrzymaj się!” Nie potrafię się zdobyć na spojrzenie w dół. Nie zaryzykuję odkrycia po prostu kolejnej czarnej głębi. Gdybym ją ujrzał, od razu bym się zatrzymał. I co potem? Zmagania, by utrzymać się na linie, powoli przymarzając do lodowej ściany, bez szans powrotu na mostek - rozpaczliwa walka o przetrwanie, jak długo się da... Nie, nie spojrzę w dół. Nie jestem aż tak odważny. Już teraz z trudem panuję nad dławiącym mnie strachem. Tak albo wcale. Decyzję podjąłem na mostku, teraz mogę tylko robić swoje. Jeżeli tu ma nastąpić koniec wolę, żeby to się stało znienacka, niespodziewanie. Oczy mam wlepione w śrubę nade mną. Ściana stromieje. Zjechałem już chyba z piętnaście metrów, kiedy nagle czuję, że nogi zawisają w próżni! Odruchowo zablokowałem linę. To właśnie krawędź uskoku, widziałem ją z góry. Spozieram uporczywie na mostek, usiłując się zmusić do odblokowania liny. To samo przeżywałem już kiedyś na wieży do skoków, wysoko nad basenem, gdy śledząc wzrokiem krople kapiące z włosów wprost do wody, walczyłem, przekonywałem sam siebie, że to nic
takiego, że zaraz to zrobię... Aż nagle jestem w powietrzu - serce podchodzi do gardła - po chwili uszczęśliwiony, zanurzam się bezpiecznie w wodzie. Mogę zjeżdżać aż do końca liny, a gdy jej niezabezpieczony węzłem koniec przemknie przez płytkę, polecę w dół. Dlatego coraz bardziej kurczowo zaciskam sznur w przemarzniętej dłoni. W końcu go zwalniam i natychmiast powraca tamta obawa, że basen nagle się odsunie lub woda zniknie zanim do niej dolecę - choć w tej chwili nie wiem nawet, czy jest pode mną jakiś basen, do którego mam wskoczyć. Zsuwam się powoli przez krawędź uskoku, aż ciało zawisa pionowo na linie. Przed nosem mam czysty, wodny lód. Nie widać już śruby, więc wbijam oczy w ścianę i wciąż się obniżam, jadę w dół. Na pewien czas pochłania to moją uwagę, ale w miarę jak dokoła gęstnieje mrok, zaczynam się coraz bardziej bać. Ogarnia mnie strach. W końcu przestaję nad nim panować, nie potrafię już dłużej... Stop - przerywam zjazd. Chce mi się krzyczeć, lecz nie mogę wydobyć głosu. Jestem jak sparaliżowany, niezdolny do myślenia, zalewają mnie fale panicznego strachu. Oczekiwanie na coś niewiadomego, co przeraża, zmienia się w okrutną torturę. Z zaciśniętymi mocno powiekami, dygocząc, przyciskając hełm do ściany, wiszę bezradnie na linie, sam nie wiem jak długo. Przecież muszę się wreszcie przekonać co mnie czeka; tłumaczę sobie, że jest jak być musi, a mimo to brak mi odwagi, by działać dalej na oślep. Gorzej bać się nie będę. Spoglądam w górę, naprężona lina po sześciu metrach znika za załomem uskoku. Nie wydostanę się z powrotem na stok, to wykluczone. Tuż przy ramieniu mam pionową ścianę, taki sam lodowy mur piętrzy się naprzeciwko, w odległości trzech metrów. Wiszę w studni wydrążonej w twardym lodzie. Zaczynam okręcać się na linie, gdy raptem zapada decyzja - spojrzę w dół. Szybki obrót ciałem - Auu!!... Zahaczyłem rozwalonym kolanem o ścianę - z bólu i strachu wyję jak oszalały. Zaraz, co to... śnieg? Nie wierzę własnym oczom. Zamiast ujrzeć zwisający nad czeluścią koniec sznura, gapię się tępo pod nogi na dno szczeliny! Szeroka, przysypana śniegiem powierzchnia, pięć metrów pode mną. Więc nie ma otchłani, nie ma czarnej pustki. Zakląłem cichutko, ściany dokoła odszeptały echem. No to ryczę głośno, z ulgą i zachwytem grzmiące echo krąży po jaskini. Na przemian śmieję się lub krzyczę, nasłuchując powracającego głosu. Jestem przy samym dnie szczeliny! Oprzytomniałem. Uważnie lustruję wzrokiem śnieżny dywan pode mną. Euforia z miejsca gaśnie na widok złowieszczych ciemnych dziur znaczących powierzchnię. To nie jest jeszcze prawdziwe dno! W tym miejscu szczelina tworzy gruszkowatą komorę - wklęsłe ściany odległe od siebie o piętnaście metrów, po trzydziestu łączą się, zostawiając zaledwie trzymetrową szparę. Grudki śniegu z pacnięciem spadają ze stropu na śnieżną podłogę.
Rozglądam się dokoła, oswajam z rozmiarami i kształtem lodowo-śnieżnej krypty. Ściany naprzeciwko schodzą się, zostawiając u wylotu wąską szparę, którą aż po strop wypełnia usypany ze śniegu stożek. U podstawy ma z pięć metrów szerokości, u szczytu nie więcej niż półtora. Przez mały otwór w stropie wpada ukośnie snop światła, rozsypując jasne refleksy na przeciwległej ścianie. Jak w transie wpatruję się w słup słonecznego blasku, który przebiwszy sklepienie wpada tu z innego, realnego świata. Zafascynowany, zapominam o niepewnym śniegu pod nogami i zjeżdżam na dno. Dotrę tam, do światła. Jestem tego absolutnie pewny. Nieważne jak to zrobię i kiedy. Po prostu wiem, że tak będzie. W ciągu kilku sekund mój nastrój zmienia się całkowicie. Nie pamiętam już straszliwych godzin nocy, zapominam o okropnym zjeździe, który przyprawiał mnie o ataki klaustrofobii. Dwanaście rozpaczliwych godzin, spędzonych w nienaturalnej ciszy upiornego miejsca raptem znaczy tyle, co senny koszmar wyobraźni. Mogę wreszcie działać sensownie. Czołgać się, wspinać - tak długo, aż ucieknę z tego grobowca. Przedtem nie widziałem żadnego wyjścia, jak tylko leżeć na mostku, walcząc ze strachem i samotnością, a bezradność była moim najgorszym wrogiem. A teraz - mam plan. Zaszła we mnie zadziwiająca przemiana. Ożywiam się, czuję przypływ energii i optymizmu. Zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństw, rzeczywistych zagrożeń, które mogą obrócić wniwecz wszelkie moje nadzieje, jednak w głębi ducha wiem, że je pokonam. Tak, dano mi oto jedyną, cudowną szansę ocalenia, chwytam się jej wszystkimi siłami, jakie mi jeszcze pozostały. Jestem z siebie dumny, że zdecydowałem się opuścić mostek, wzrasta moja pewność siebie. Wybrałem dobrze, mimo najgorszych obaw. Udało się. Teraz jestem pewien, że nie może mnie spotkać nic gorszego niż udręka ostatniej nocy. Buty dotknęły śniegu - zatrzymuję zjazd. Siedząc w uprzęży na linie, metr nad śniegiem, dokładnie oglądam jego powierzchnię. Wygląda na miękki i niestabilny, co od razu wzbudza moje wątpliwości. Spoglądam uważnie wzdłuż miejsca połączenia podłogi ze ścianami i wkrótce znajduję to czego szukałem: tam, gdzie śnieg styka się z lodem, w kilku miejscach widnieją ciemne plamy. Więc to nie jest dno szczeliny, tylko zawieszony w niej strop, oddzielający komorę, w której jestem od przepaści poniżej. Do początku śnieżnej pochylni biegnącej ku słońcu mam jeszcze dobre kilkanaście metrów. Dywan śniegu zaprasza, kusi, żeby po nim przebiec. Na tę myśl parskam śmiechem, zapomniałem, że prawa noga jest bezużyteczna. No cóż... Będę się czołgał. Ale którędy? Wprost środkiem, czy raczej blisko tylnej ściany? Trudna decyzja. Obawiam się, że przebijając stopą sklepienie, co nie byłoby aż takie
groźne, zniszczę jego delikatną konstrukcję. To ostatnia rzecz, której bym sobie życzył zawalić śnieżną podłogę, zostając po niewłaściwej stronie czeluści. Tego bym nie zniósł. Spoglądam niespokojnie na strumień słonecznego światła, szukając w nim wsparcia, źródła siły - i nagle podejmuję decyzję. Pójdę środkiem. To najkrótsza droga, a nic nie wskazuje, by była bardziej ryzykowna, niż przejście pod ścianami. Opuszczam się delikatnie... siadam na śniegu - lina wciąż utrzymuje prawie cały mój ciężar - stopniowo popuszczam, odciążam linę... wstrzymuję oddech, każdy mięsień napięty, zarwie się?... - wyczuwam najlżejsze drgania powierzchni. Czy taki właśnie będzie koniec - powolne zatapianie w śniegu, aż na drugą stronę? Naprężenie liny maleje... jeszcze trochę... Dobra, trzyma. Oddycham głęboko i wypuszczam linę z obolałej dłoni. Siedzę bez ruchu, chyba z pięć minut, oswajając się z sytuacją: zawieszony niepewnie nad otchłanią na cienkiej warstwie śniegu. Z opóźnieniem dociera do mnie, że do tego nie sposób się przyzwyczaić, a jedyne co mogę zrobić, to jak najszybciej przejść na drugą stronę. Wypuszczam luźno mniej więcej dwanaście metrów liny, pozostałe dziesięć przywiązuję do uprzęży. Rozciągnięty płasko na brzuchu, powoli pełznę w stronę śnieżnego stożka. W miarę jak się doń zbliżam niepokój ustępuje. Od czasu do czasu słychać głuche pacnięcia - bryły śniegu odrywają się pode mną od sklepienia i lecą gdzieś w dół. Na najlżejszy dźwięk zastygam w bezruchu, wstrzymuję oddech... serce wali jak oszalałe... Ruszam. W połowie drogi wszystkie czarne dziury mam za sobą, a warstwa śniegu robi się jakby grubsza, solidniejsza. Jeszcze dziesięć minut i padam wyczerpany na śnieżną rampę, wznoszącą się ku złotej plamie słońca w otworze stropu. Lina zjazdowa zwisa łukiem obok lodowej ściany, ponad stromym stokiem, biegnąc w kierunku lodowego mostka. Gdybym wcześniej wiedział o tej śnieżnej platformie, oszczędziłoby mi to wielu godzin udręki. Ciarki mnie przechodzą na myśl, że mógłbym do tej pory tkwić tam na górze. Ostatnie, beznadziejnie rozciągnięte w czasie czuwanie, znaczone zimnem i obłędem. Po kilku dniach zżerającej rozpaczy, do cna wyczerpany, straciłbym w końcu przytomność. Spozieram w górę śnieżnego stożka. Opadają mnie wątpliwości, czy aby nie oszukuję sam siebie, myśląc, że zdołam tędy wyjść w słońce. To tak daleko. I stromo. Będę mógł się wspinać przywiązany do liny. Kiedy dojdę na górę, lina zawiśnie prawie poziomo między mostkiem a słonecznym dachem. Gdybym po drodze odpadł, przebiję ciałem dno groty, zrobię wielkie wahadło w komorze poniżej i wyrżnę w ścianę, obok której zjeżdżałem. Jeśli tak się stanie, nie będzie już powrotu ani na śnieżny stożek, ani na mostek. A gdyby tak wspinać się bez liny? Przynajmniej koniec będzie szybki i bezbolesny. Nie, tego nie zrobię.
Potrzebuję jej, daje mi poczucie bezpieczeństwa. Lekki podmuch powietrza wionie przez jaskinię, czuję go na policzku, zimne, śmiertelne muśnięcie z otchłani. Światło w komorze to dziwna mieszanina niebiesko-szarych cieni i tańczących na ścianach wokoło rozbłysków. Wyraźnie widać tkwiące w mokrym, przezroczystym lodzie skalne odłamki. Odpoczywam u podstawy stożka, chłonę atmosferę lodowej komnaty. Zapewne z powodu swej milczącej, chłodnej grozy, wnętrze ma w sobie coś ze świątyni - wspaniałe kryształowe sklepienie i lśniące ściany, inkrustowane miriadami kamieni; cienie stopniowo wtapiające się w mrok gdzieś za ogromną bramą utworzoną przez lodowy most, za którym skrywa się następna martwa krypta. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że wokół czai się zło. To wytwór mojej wyobraźni, ale czuję, że to miejsce od wieków, z bezosobową cierpliwością rzeczy martwych, czekało na ofiarę. Teraz dopadło mnie, i gdyby nie ten jasny promień słońca, pewnie siedziałbym skostniały, zwyciężony bezlitosną martwotą. Wzdrygnąłem się. Powietrze jest nieprzyjemnie zimne, dobrze poniżej zera. Podmuch wiatru nawiewa przez dziurę w dachu śnieżny puch, patrzę zachwycony na śnieżynki opadające w promieniu słońca. Czas zacząć wspinaczkę. Wstaję, opierając ostrożnie ciężar ciała na lewej nodze, podczas gdy ta rozwalona zwisa bezużytecznie nad śniegiem. W nocy tak zesztywniała, że teraz jest krótsza od zdrowej. Z początku w ogóle nie wiem, jak się zabrać do pokonywania stoku. Jest tego, jak oceniam, ze czterdzieści metrów - dziesięć minut roboty przy dwóch sprawnych kończynach. Najbardziej martwi mnie stromość zbocza: u podstawy mniej więcej czterdzieści pięć stopni z tym dam sobie radę - lecz wyżej nachylenie rośnie. Ostatnie sześć metrów wygląda prawie pionowo, ale to złudzenie - stojąc u dołu widzę górną część stożka w wielkim skrócie. Tam nie ma więcej niż sześćdziesiąt pięć stopni. Nie wygląda to zachęcająco, wspinanie w luźnym puchu wyczerpałoby siły nawet, gdybym nie był ranny. Tłumię narastający pesymizm, tłumaczę sobie, że i tak miałem dużo szczęścia znajdując to zbocze. Pierwsze kroki są nieporadne, chaotyczne. Wbijam nad głową przyrządy głęboko w śnieg, potem podciągam się w górę. Jakoś idzie, ale wyżej nie będę mógł tak działać - na stromym stoku to zbyt ryzykowne. Jeśli czekan wyskoczy ze śniegu, polecę w dół. Zatrzymuję się, trzeba wymyślić lepszą metodę. Ból pulsuje w kolanie, przypominając mi brutalnie, iż nie wydostanę się stąd tak łatwo. Układ ruchów! Jasne. Pamiętam jak trawersowałem za Simonem zbocze na przełęcz. Kiedy to było, wieki temu. No, właśnie - wykombinuj układ ruchów i tego się trzymaj. Odpoczywam wsparty na siekadłach, patrząc na zagrzebaną w śniegu zdrową nogę. Próbuję podnieść i dostawić obok tę zranioną, kolano nie chce się zgiąć, coś w nim chrzęści... Jęk...
Prawy but zwisa dziesięć centymetrów poniżej lewego. Schylam się - ooch!... Płomień bólu, gdy wykopuję w zboczu stopień. Ubijam śnieg na ile się da, niżej przygotowuję drugi, mniejszy stopieniek. Teraz przyrządy - wbij wysoko - zęby zaciśnięte - winduj w górę tę pieprzoną prawą nogę, aż but oprze się na dolnym stopniu. Ramionami z całej siły zapieram się na przyrządach - podskok... Kurwa!... Na moment oparłem ciało na chorej nodze, płonąca kula wybucha w kolanie - gaśnie, gdy dobra noga staje na wyższym stopniu. Przekleństwo krąży po jaskini groteskowym echem. Znów się pochylam, by uformować w śniegu następne dwa stopnie i powtórzyć całą procedurę. Skłon - podskok - odpoczynek; skłon - podskok odpoczynek... Rytmicznie powtarzane błyski bólu stają się powoli częścią rutyny, zwracam na nie coraz mniej uwagi, skupiam się jedynie na dokładnym wykonywaniu ruchów. Mimo zimna pocę się obficie. Wysiłek i cierpienie zlewają się w jedno, wchłonął mnie rytm podskoków i kopania stopni, czas ucieka niepostrzeżenie. Walczę z pokusą spojrzenia w górę lub w dół. Posuwam się rozpaczliwie wolno i nie chcę, by widok wciąż tak samo odległej słonecznej dziury przypominał mi o tym. Po dwóch i pół godzinach robi się tak stromo, że każdy podskok wymaga wielkiej ostrożności. Chwila, gdy ciężar ciała spoczywa na wbitych w luźny śnieg przyrządach jest momentem krytycznym, gdyż na bliskim pionu zboczu każdy ruch musi być dokładnie wyważony. Dwukrotnie omal nie odpadam. Raz nie trafiłem nogą na dobry stopień i zjechałem na ten mniejszy, wykręcając ciężarem ciała chore kolano; walcząc z zawrotem głowy i atakiem mdłości, ledwie zdołałem utrzymać się na stopniach. Za drugim razem skoczyłem celnie, lecz zbyt gwałtownie, przez co o włos nie straciłem równowagi i żeby nie spaść, rzuciłem się ostro do przodu. I znów coś przeskoczyło, chrupnęło w kolanie. Gdy w grocie poniżej dudnią echem moje łkania i przekleństwa, czuję się nieswojo. Jeszcze dziwniejsze jest głębokie zażenowanie, które odczuwam, słysząc własne biadolenia. Nikogo tu nie ma, ale czająca się za plecami pusta, lodowa komnata działa na mnie jak milczący, pełen potępienia świadek mej słabości. Odpoczywam z głową opartą o śnieg. Ociekam potem, który od razu zaczyna ziębić, gdy nieruchomieję. Czuję dreszcze. Rzut oka ku sklepieniu - co za radość! - słońce prawie mnie dotyka. Patrząc w dół, oceniam, że mam za sobą dwie trzecie śnieżnego stożka. Szczelina widziana z wysokości jeszcze bardziej przypomina kształtem ogromną lodową komnatę. Lina biegnie szerokim łukiem od uprzęży do śruby przy lodowym mostku. Jestem teraz na jego poziomie, więc sznur zwisa z dala od zbocza, którym zjechałem, rozciągając się dwadzieścia pięć metrów nad dnem komory. Na widok mostka wraca czas, który tam spędziłem. Teraz, gdy prawie sięgam słońca, aż trudno uwierzyć w rozpacz tej nocy i
straszliwy zjazd w próżnię. To była najcięższa próba mego życia. Gdy o tym myślę, rośnie moja pewność siebie. Ale wciąż jeszcze czeka mnie długa walka. Odwracam się twarzą do stoku i zabieram z powrotem do kopania stopni. Mijają kolejne dwie i pół godziny. Do dziury w dachu zostaje mi trzy metry. Stok jest tu niemożliwie stromy. Każdy podskok to loteria, albo się uda, albo stracę równowagę... Na szczęście im bliżej szczytu stożka, tym śnieg mocniejszy, a poza tym mogę solidnie wbijać dziób czekana w ścianę po lewej. Sklepienie tak blisko, a ja prawie nie mam sił. Ból osiągnął swój górny pułap - gorzej już nie będzie. Choćbym nie wiem jak uważał, nie uniknę obciążania prawego kolana; słabnę, rzygać mi się chce przy każdym kolejnym chrzęście skręcanego stawu. Zginam się i podciągając z całej siły na wbitym w lód czekanie, podrywam w górę but ląduje na stopniu, nie urażając kolana. Kask ociera o śnieżny dach. Jestem dokładnie pod otworem wielkości głowy. Oślepia mnie blask słońca, a gdy patrzę w dół, wnętrze groty rozpływa się w atramentowej czerni. Przenoszę nogę na następny, dopiero co wykopany stopień i szykuję się do kolejnego podskoku. Gdyby mnie ktoś zobaczył w chwili, kiedy wychynąłem ze szczeliny, musiałby się roześmiać. Przebiłem głową śnieżną skorupę i rozglądam się wokoło, jak suseł po wyjściu z nory. Stoję na dobrej nodze i na wszelki wypadek trzymam się wbitego w ścianę czekana. Z głową nad powierzchnią śniegu, patrzę to w jedną, to w drugą stronę - chłonę wzrokiem najbardziej imponujący widok, jaki kiedykolwiek oglądałem. Pierścień gór otaczających lodowiec jest tak wspaniały, że z trudem go rozpoznaję. Dobrze mi znane szczyty rozbłysły nagle pięknem, którego przedtem nie dostrzegałem. Widzę pola lodowe, i koronkowe granie, i ciemne morza moren, niknących falami z pola widzenia za bramą lodowca. Na niebie żadnej chmurki, słońce praży w lazurowej pustce okrutnym żarem. Stoję bez ruchu, zbyt oszołomiony, by zrozumieć, że oto wreszcie znowu jestem wolny. Moje zmysły są tak sponiewierane, że nie pamiętam czego mógłbym oczekiwać w chwili ocalenia. Wyciągam ze szczeliny młotek i wbijam w śnieg na zewnątrz. Podskok... wytaczam się z czeluści. Leżę na śniegu, odrętwiały. Co za ulga! Czuję się jak po walce z kimś o wiele dla mnie za mocnym, walce, która trwała za długo. Choć słońce grzeje mnie w plecy, wciąż mam zimne dreszcze. Ogromny ciężar strachu i rozpaczy, który bezustannie przygniatał mnie w lodowej grocie, zdaje się topnieć w słońcu. O niczym nie myślę, po prostu leżę na śniegu, zwrócony w stronę lodowca. Fala ulgi zalewa mnie, kręci mi się w głowie; jestem tak osłabiony, jakbym zużył ostatnie rezerwy energii. Błogosławiony stan uwolnienia od napięcia, ciemności i nocnych koszmarów - całkowite odprężenie. Boję się drgnąć, by nie
zakłócić tego spokoju i zadowolenia. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, w jak szaleńczym zapamiętaniu działałem w każdej sekundzie ostatnich dwunastu godzin, mój umysł odrzuca w tej chwili wszystko poza odczuciem absolutnego relaksu. Upał mnie usypia, chcę tylko zasnąć i zapomnieć. Spełniły się moje najśmielsze nadzieje. Ocalałem, gdy już się wydawało, że to niemożliwe - na razie wystarczy. Nie śpię jednak, leżę spokojnie, zawieszony w półświadomości, powoli przywykam do swojego nowego świata. Nie ruszając głową, przesuwam wzrok z widoku na widok. Rejestruję znajomą panoramę, jakbym ją widział po raz pierwszy. Jęzor lodowca zakręca na północ, u końca rozpadając się w labirynt szczelin. Chaos moren wypełnia całą szerokość skalnej doliny, spływając płytkimi pokładami żwiru i błota na brzeg okrągłego jeziora. Tuż za nim, odbija błyski słońca tafla drugiego stawu. Dalej widok zasłania Sarapo, ale pamiętam, że jezioro ogranicza następny wał moren, a za nim stoją namioty. Zaczyna mi świtać, że mój nowy świat, przy całym swym cieple i urodzie, jest niewiele lepszy od szczeliny. Znajduję się na zboczu, sześćdziesiąt metrów nad lodowcem i dziesięć kilometrów od obozu. Mój spokój gdzieś się ulatnia, powraca dobrze znane napięcie. Szczelina to dopiero początek! Ależ byłem głupi, wyobrażając sobie, że mi się udało, że jestem już bezpieczny. Patrzę na dalekie moreny, refleksy światła na wodzie - i jestem załamany. Za dużo tego, za daleko. Nie starczy mi sił. Nie mam jedzenia, wody, niczego. Zdany na pastwę otoczenia zaczynam niemal wierzyć, że nie będzie mi dane stąd uciec; cokolwiek zrobię, pojawi się następna przeszkoda, potem kolejna, tak długo, aż zrezygnuję i ustanę. Czarne moreny i skrzące się w dali jeziora szydzą z wszelkich nadziei ocalenia. To miejsce jest nieprzychylne; otacza mnie tu namacalna wrogość, wisi w powietrzu, jak elektryczność przed burzą. To nie jest ta sama scena, na którą kiedyś wkraczaliśmy. Siadam, spoglądam z goryczą na postrzępioną końcówkę liny. - To zaczyna być śmieszne - mówię cichym głosem, jakbym się obawiał, że coś mnie usłyszy i zrozumie, że zostałem pokonany. Moreny giną w mglistej dali. Nie ma co, na pewno muszę przynajmniej spróbować. Przypuszczalnie umrę gdzieś tam, między kamieniami, lecz ta myśl mnie nie przeraża. Jeżeli zginę... no cóż, nic w tym dziwnego, ale przynajmniej nie będę na to biernie czekać. Czas umierania nie jest mi już tak straszny jak wtedy, gdy tkwiłem uwięziony w szczelinie. Teraz mam szansę z tym się zmierzyć, walczyć. Strach przed śmiercią przestał być ponurym, mrocznym lękiem - to fakt, jak moja złamana noga czy odmrożone palce. Takie rzeczy mnie nie przerażają. Kiedy upadnę, noga będzie bolała, a gdy nie będę w stanie się podnieść umrę. Perspektywa dokonywania prostych wyborów w jakiś szczególny sposób podnosi mnie
na duchu, pobudza i wyostrza zmysły. W krajobrazie ciągnącym się przed oczami aż po zamglony horyzont, widzę miejsce dla siebie, jestem jego cząstką. Tak jasno i uczciwie nie doświadczyłem jeszcze w życiu niczego. Nigdy dotąd nie byłem też tak zupełnie sam. To trochę niepokoi, ale jednocześnie mobilizuje. Czuję na plecach dreszcz podniecenia. Nie ma odwrotu. Ta gra wciągnęła mnie bez reszty, nie mogę się z tego wycofać. Co za ironia losu - przybyć tu na spotkanie przygody, po czym - wbrew własnej woli - znaleźć się w pułapce wyzwania trudniejszego niż to, którego się szukało. Przez chwilę, dzięki adrenalinie, jestem przyjemnie podekscytowany, ale to nie pomaga przezwyciężyć osamotnienia, ani nie przybliża jezior, oddalonych o kilometry plątaniny moren. Cała moja ekscytacja znika na widok tego, co mnie czeka. Porzucony w tak samotnym miejscu... Umysł pracuje jasno, w natłoku jałowych myśli widzę wyraźnie fakty. Najważniejsze, że żyję, jestem przytomny, mogę wpływać na bieg rzeczy. Śnieg i cisza, czyste niebo bez śladu życia i ja - siedzę, akceptując rzeczywistość i to czego przyjdzie mi dokonać. Nie działają przeciwko mnie żadne tajemne moce. „Tak, to prawda” głos, chłodny i racjonalny, przebija się z kłębowiska myśli. Czy są we mnie dwie spierające się ze sobą istoty? Głos przemawia władczo i dobitnie. Ma zawsze rację, jestem mu posłuszny, wykonuję jego rozkazy. Drugie ja plecie bez związku, plącze obrazy, wspomnienia i nadzieje, które przeżywam jak sen na jawie, jednocześnie wykonując polecenia głosu. Muszę zejść na lodowiec. Pewnie będzie trzeba się czołgać, ale nie wybiegam myślami tak daleko. Widzę teraz ostrzej, lecz zawęziłem pole widzenia, ograniczam się do myślenia tylko o najbliższych wyznaczonych sobie zadaniach. Nic dalej. Mój cel: dostać się na lodowiec. Głos mówi mi dokładnie, jak to wykonać i zgadzam się z tym, podczas gdy ta druga istota miota się od jednego pomysłu do drugiego. Zaczynam - skacząc na jednej nodze - schodzić zboczem. Kieruję się skośnie w prawo, żeby obejść stromy uskok skalny, który sterczy wprost pode mną. Mijając go, dostrzegam gładkie śnieżne pole, a sześćdziesiąt metrów niżej, lodowiec. Rzucam okiem w górę na lodowy uskok nad szczeliną. Zdążył stać się dla mnie wyblakłym wspomnieniem, gdy nagle dostrzegam linę, wiszącą z prawej strony. Wstrząs - przecież Simon też go widział! Zwisająca wzdłuż lodu nitka koloru rozwiewa wątpliwości, jakie mogłem jeszcze mieć. Przeżył i obejrzał szczelinę. Nie poszedł po pomoc - odszedł w pełni przekonany, że zginąłem. Przenoszę wzrok pod nogi, koncentruję się na podskokach.
10 Łamigłówka Świeży, rozmiękły w słońcu śnieg. Mocno wbić przyrządy - oprzeć na nich ciało zeskokiem wybić kolejny stopień. Wkopać głęboko but - tu nie ma miejsca na poprawki. Uszkodzona noga zwisa luźno ponad śniegiem. Staram się na nią uważać, ale wciąż się plącze i zaczepia. Każde szarpnięcie rozwala staw i wyrywa mi z gardła okrzyk męki. Podnoszę głowę, spoglądam przed siebie -wspaniale! - do lodowca zostało mi jakieś dwadzieścia pięć metrów zbocza bez żadnych pęknięć, nie ma nawet szczeliny brzeżnej. Powierzchnia stoku nie jest jednolita. Trochę niżej miejscami wyłazi spod śniegu goły lód, niedobrze. Wiem co mnie czeka, to nieuniknione. Jeden podskok, drugi... Zatrzymuję się na stercie śniegu. Zjazd był krótki i choć byłem na to przygotowany, cholernie bolesny. Zeskoczyłem na twardy lód - rak nie złapał - straciłem równowagę. Rąbnąłem na prawy bok i śmignąłem głową w dół zbocza, jadąc bez kontroli na śliskiej kurtce i spodniach z nylonu. Buty grzechoczą po lodzie, nogi obijają się o siebie w eksplozjach bólu. Zniosłem to zaciskając powieki, z zaciętymi zębami. Leżę nieruchomo, wzdłuż nogi pulsuje żar: góra - dół, góra - dół... Trzeba zsunąć dobrą nogę ze zgiętego w tył, rozbitego kolana. Pierwsza próba od razu przyprawia mnie o taki ból, iż zastygam w bezruchu. Po chwili unoszę głowę, patrzę na stopy. Prawy rak zaczepił o ochraniacz na dobrej nodze, wykręcając staw kolanowy w ten sam co przedtem nienaturalny sposób. Sięgam, by uwolnić zęby raka - kolano przeszywa ognista strzała. Nie mogę się niżej schylić, nie dosięgnę... Uwalniam rak dopiero za pomocą czekana. Delikatnie układam nogę na śniegu - powoli prostuję - ból cichnie. Wyhamowałem o parę metrów od wijących się meandrami śladów stóp. Podciągam się bliżej i odpoczywam. Patrzę na krętą linię drobnych cieni ciągnącą się lodowcem w dal, aż do okrągłej krewasy. Ten widok podnosi mnie na duchu. Lodowiec spływa w śnieżnych falach. Ślady giną w zagłębieniach, pojawiając się znowu na kolejnych grzbietach. Są mi niezbędne. Leżąc na śniegu widzę tak niewiele, że bez nich nie miałbym pojęcia, dokąd się kierować. Simon znał drogę do bazy, a nie mając liny musiał wybierać najbardziej bezpieczne warianty przejścia. Teraz wystarczy iść jego śladem. Nim wynalazłem najlepszy sposób posuwania się, musiałem trochę popraktykować.
Mokry, ciężki śnieg hamuje ruchy; pełzanie na rękach i zdrowym kolanie szybko okazuje się zbyt bolesne. Kładę się na lewym boku - trzymając złe kolano z dala od śniegu - i sunę przed siebie, łącząc podciąganie na przyrządach z odpychaniem lewą nogą. Chora noga wlecze się za mną jak zmora. Co jakiś czas przystaję, by odpocząć i zjeść trochę śniegu. Zadzieram wtedy głowę i ogarniam niewidzącym wzrokiem olbrzymią zachodnią ścianę Siula Grande, wsłuchany w echa dziwacznych myśli krążących po głowie. Wreszcie głos przerywa zadumę - zerkam z poczuciem winy na zegarek. Trzeba ruszać dalej. Ilekroć padam bezsilnie, wyczerpany i oszołomiony bijącym od lodowca gorącem, głos i zegarek nie pozwalają, bym odpoczywał zbyt długo. Jest trzecia - zostało tylko trzy i pół godziny dziennego światła. Robię co mogę, ale schodzenie idzie rozpaczliwie wolno. Jednak ślimacze tempo zbytnio mnie nie martwi. Dopóki słucham głosu jestem w porządku. Wyszukuję wśród śnieżnych garbów przed sobą jakiś charakterystyczny punkt, sprawdzam czas, a głos poleca mi dotrzeć tam w ciągu pół godziny. I tak robię, spełniam polecenie. Czasami zwalniam tempo, siadam zatopiony w rojeniach, nieświadom tego co się ze mną dzieje, aż nagle podrywam się z poczuciem winy i czołgam szybciej, by nadrobić stracony czas. Nie ma wytchnienia. Pełznę mechanicznie, tępo, jak automat, bo mi powiedziano, że mam osiągnąć wyznaczony punkt w określonej porze. Cal po calu wlokę się przez śnieżną pustynię. Jakieś głosy pytają ciekawie co słychać u znajomych w Sheffield, wspominają kryty strzechą pub w Harome, do którego wpadałem często przed wyprawą. Mam nadzieję, że mama modli się za mnie, jak zawsze... Gorące łzy zalewają oczy. W rytm czołgania śpiewam jakąś piosenkę, zapełniam wyobraźnię mieszanką niezliczonych myśli i obrazów. Wreszcie przystaję, siadam, słaniając się z gorąca... Ocknąłem się na dźwięk głosu, który mnie strofuje, że jestem spóźniony. Pełznę dalej. Co za rozszczepienie! Jedna, klinicznie chłodna część mego ja wszystko analizuje, decyduje co robić i zmusza do działania. Reszta to obłęd, mętny ciąg obrazów tak prawdziwych i pełnych życia, że zniewala mnie ich urok. Czyżbym majaczył? Halucynacje? Wszystko spowite mgłą zmęczenia. Wydarzenia biegną w zwolnionym rytmie; w myślach zamęt, tracę poczucie czasu. Tak, przystaję, ale to nie moja wina, to przez te odmrożone palce. Muszę się zatrzymać, zdjąć łapawice i rękawiczki, sprawdzić czy z palcami nie jest gorzej... Czyżbym się tłumaczył?... Samemu sobie? Głos przywołuje mnie do rzeczywistości. Minęło dziesięć minut. Z powrotem ubieram do połowy ledwie zsuniętą rękawiczkę, naciągam łapawice i znów pełznę. Podczas czołgania stale wbijam ręce głęboko w śnieg, a kiedy kostnieją z zimna, staję, aby się im przyjrzeć. Trzeba je rozcierać, albo ogrzać w cieple słońca... Ale ja, dopóki nie odezwie się głos, wlepiam tylko w nie otępiały
wzrok. Po dwóch godzinach mijam okrągłą szczelinę i wychodzę z cienia Siula Grande. Ślady trawersują łukiem wzdłuż podstawy południowej flanki szczytu Yerupaja, omijają wystającą spod śniegu, zrujnowaną krawędź wielkiej szczeliny. Nie ma więcej niż piętnaście metrów długości, lecz okrążam ją, jak statek górę lodową. Powoli sunę wzdłuż krewasy, zapatrzony w nagi lód odwianej ze śniegu ściany. Wygląda, jakbym dryfował z prądem, nie mijając samej przeszkody, ale to mnie jakoś nie dziwi. W potrzaskanym lodzie ścianki dostrzegam kształty postaci. A może mi się zdaje? Głosy spierają się o to z głosem i decydują, że tak - widzę ludzkie figury. To mi przypomina, że kiedyś leżąc na plaży zobaczyłem w chmurze głowę starca. Kumpel obok nic nie widział, co mnie zirytowało, bo nawet wracając spojrzeniem w to samo miejsce, wciąż ją dostrzegałem, więc naprawdę musiała tam być. Wyglądała jak fragment renesansowego fresku z Kaplicy Sykstyńskiej, na którym białobrody starzec, wskazujący palcem ze sklepienia, ma wyobrażać Boga. Sylwetki, które dostrzegam w lodzie nie mają w sobie nic pobożnego. Roje postaci, ledwie zarysowanych, wtopionych w tło jak płaskorzeźby, sterczą ostro ze ściany. Barwy lodu i słoneczne cienie uwydatniają ich kształty. Wszystkie kopulują. To niesamowite. Pełznę wytrwale, gapiąc się w lodowe obsceny. Nie pierwszy raz widzę takie sylwetki. Przypominają mi się fotografie rzeźb z jakiejś hinduskiej świątyni. W chaosie postaci żadnego ładu; stoją, klęczą lub leżą, niektóre do góry nogami, muszę wykręcać głowę, żeby się połapać co robią. To śmieszne i podniecające, niczym pulchne akty z obrazów Tycjana, które hipnotyzowały mnie jako czternastolatka. Siedzę spokojnie na śniegu, z łapawicą na kolanach i szarpię zębami rękawiczkę. Lodowej ścianki nie widać. Co ja robiłem przed chwilą, zanim wziąłem się do oglądania palców?... Nie pamiętam. Dopiero co podziwiałem rzeźby w lodzie, a teraz ... Prysznic kryształków zlodowaciałego śniegu siecze mnie po twarzy. Zrywa się wiatr. Patrzę w niebo nie wiadomo kiedy słońce zakrył gruby kożuch skłębionych wiatrem kumulusów. Kolejne uderzenie wichru, odwracam głowę, by osłonić oczy. Zamieć szaleje. Atakuje coraz mocniej; robi się zimno. Właściwie skąd ona się wzięła? Szybko wkładam rękawice i odwracam się ku linii śladów. Minęło otumanienie, głos wybił mi z głowy szalone myśli. Coś mnie przynagla, słyszę go jak powtarza: Rusz się... Szybciej! Zmarnowałeś za dużo czasu. No, idź, bo zaraz zasypie ci ślady. Spieszę jak mogę. Przede mną wiatr pędzi lekkie chmury, kłębiąc je nisko nad lodowcem. Czasem mnie ogarniają, widzę wtedy nie dalej niż na kilka metrów. Kiedy siadam, sięgam wzrokiem ponad mieciony wichrem śnieżny pył; wygląda to tak, jakby lodowiec
spływał rzeką pełną wirów i odmętów. Ciekawe, co mógłby sobie ktoś pomyśleć, widząc moją głowę i tors sterczące z bieli? Leżąc na boku, czołgam się krótkimi zrywami, a co jakiś czas wychylam głowę przez rozwichrzoną kurtynę chmur, żeby spojrzeć przed siebie. W powietrzu pełno śniegu. Paniczny skurcz żołądka - świeży opad i wiatr zasypią ślady! Głos ostrzega, że zgubię drogę, że bez śladów nie przedrę się przez szczeliny. Popędza mnie i przynagla, tymczasem ja boję się tylko tego, że stracę ten jedyny znak życia w pustce górskiego amfiteatru. Posuwałem się dotąd tropem Simona, zadowolony, jakby mnie tylko trochę wyprzedzał, jakbym nie był sam. Teraz wbijam gorączkowo ręce w śnieg i mrużę oczy wypatrując znikających śladów. Raptownie się ściemnia; idzie noc, wzmaga się wichura. Nie będę tracił czasu na rozgrzewanie rąk. Dopóki jeszcze coś widać, pełznę najszybciej jak potrafię wzdłuż na wpół zasypanych dołków... Ciemno. Leżę pokonany, twarzą w śniegu. Rozgrzało mnie to czołganie, mógłbym tak zostać, wiatr sypie śniegiem, a w ogóle nie czuję zimna. Spać. Nie będę się dalej wlókł, nie mam ochoty. Przecież jest dobrze, mogę spać na śniegu... Burza mnie przysypie, będzie mi ciepło jak psu husky... Tylko ten wiatr, wciąż budzi... Mam się ruszyć?... Nie śpij, nie śpij, nie tutaj. Rusz się, poszukaj stoku i wykop jamę. No, nie śpij. To głos? Nie chcę tego słuchać, gdzie są inne głosy, dlaczego zamilkły... Chyba śnię na jawie, przecież słyszę wyraźnie, przestań mnie popędzać... Jak długo się wlokłem w tym śniegu, gdzie ja właściwie jestem? Na lodowcu, wśród szczelin? To mrok i zamieć tak mnie skołowały. Czołgam się na oślep... Przez szum wiatru przebija odległy huk. Leci na mnie deszcz bryłek lodu. Lawina, albo obryw seraków ze ściany Yerupaja. Chyba oberwałem resztkami, przeszedł po mnie tylko słaby podmuch. Wraca świst wiatru, zapominam o lawinie. Niebezpieczeństwo? Tutaj? Nigdy bym nie pomyślał. Zaczynam się nagle staczać, spadam. Nie mogę w ciemności dostrzec, po czym sunę coraz szybciej. Stop. Odwracam się twarzą w stronę, z której zleciałem. Nad sobą mam śnieżny garb - tędy z powrotem do góry! Wymacuję drogę rękami, wbijam przyrządy, by zyskać jakieś punkty zaczepienia - podskakuję - wyję z bólu. To skurwiałe kolano... Bez sił, otumaniony cierpieniem, wygrzebuję w śniegu jamę. Ryjąc głębiej, muszę się obrócić, a sięgając na boki, przesuwam ciało - wykręca mi kolano na wszystkie strony. Co za męki... Wreszcie mam jakąś osłonę przed wiatrem. O, wracają głosy... I obrazy... tyle tego, widzę wszystko naraz; przelatują, roją się zupełnie bez sensu... Chyba drzemałem, trzeba się poderwać, sprężyć. Dobrze się kopie w rytm melodii... Co to słychać, głosy? Pewnie znowu przysnąłem.
Szperam zdrewniałymi dłońmi w plecaku, szukam czołówki. Jest śpiwór, w nim latarka. W mdłym, zdychającym świetle widać, że jama jest za krótka, żebym się mógł wyciągnąć. Wszystko jedno, nie będę dalej kopał, jestem wykończony. Pochylam się w przód, by zdjąć raki - przygniecione kolano odpowiada bólem nie do wytrzymania. Jęczę i stękam w złości, bo skołowaciałe palce gmerają bez skutku przy zatrzasku na pięcie. Nie mogę go uchwycić na tyle mocno, by zwolnić sprężynę i zsunąć rak z buta. Zgięty wpół, muszę uważać, aby nie przebić głową dachu jamy, łzy bólu i bezsilnej wściekłości ciekną mi po twarzy. Przestaję szarpać się z klamrą. Co zrobić... Zaraz, przecież mam czekan! Używam go jako dźwigni, oba zatrzaski odskakują lekko. Z ulgą opadam na plecy, żeby odpocząć. Znów przysypiam. Godziny mijają, zanim karimat leży rozłożony i mogę naciągnąć na siebie śpiwór. Ale jak wsunąć do niego złamaną nogę, żeby nie zemdleć przy tym z bólu? But zahacza o wilgotny materiał, szarpie stawem. W mózgu zapalają się ogniste zygzaki. Wciągam do środka ten ciężki, martwy kloc... Wściec się można, jak z nieznośnym dzieckiem - ja mówię, a ono uparcie odmawia! W jamie nie słychać szalejącej burzy. Czasem wiatr szarpie wystający na zewnątrz koniec śpiwora, potem i to ustaje, śnieg przykrył mi nogi, zasypał wylot jamy. Sprawdzam czas. Wpół do jedenastej. Powinienem spać, wiem, że mogę sobie na to spokojnie pozwolić jestem bezpieczny - a jednak czuję się zupełnie rozbudzony. Ciemność, wracają wspomnienia ze szczeliny... nie, na pewno nie usnę. Kolano pulsuje niemiłosiernie. Czy nie odmrożę sobie stóp? Albo palców? Jeśli zasnę, mogę się więcej nie obudzić... Trzymam oczy szeroko otwarte. Nic nie widać. Przecież nie mam się czego bać, takie myśli to przez tę ciemność; stąd ten strach... Na zewnątrz piekło, ale tu... boję się jak dziecko, bez powodu...
Obudziłem się późno. Słońce grzało przez płótno namiotu i w śpiworze było mi nieznośnie gorąco. Leżałem bez ruchu, ze wzrokiem utkwionym w kopulasty dach. Wierzyć się nie chce, że wczoraj o tej porze błądziłem niepewnie wśród szczelin u końca lodowca. Joe nie żył od trzydziestu sześciu godzin. Miałem wrażenie, jakby przepadł przed wieloma tygodniami, a przecież wyruszyliśmy w ścianę zaledwie tydzień temu. W środku jątrzył nie dający się niczym zapełnić pusty ból. Z czasem przejdzie. Już teraz nie umiałem przywołać z pamięci wyraźnego obrazu Joe. Dziwne, ale nawet jego twarz była mglistym wspomnieniem. No, więc z nim już koniec - nie mogłem nic zrobić, by to odmienić. Gmerając palcami jak kołki zwolniłem zacisk sznurka, skopałem z siebie śpiwór i wyszedłem na słońce. Byłem głodny.
Przy kuchennej skale Richard zajęty był rozpalaniem maszynki benzynowej. Podniósł na mnie wzrok i się uśmiechnął. Dzień był piękny, jeden z tych, które wprawiają cię w dobry, rześki nastrój. Zszedłem do łożyska rzeki i wysikałem się na kamień. Wprost przede mną piętrzyła się imponująco piękna Sarapo, ale to miejsce już mnie nudziło, przestały interesować piękne widoki. Nie było tu po co dłużej tkwić. To jałowe, martwe pustkowie nienawidziłem go za jego okrucieństwo, i za to, do czego mnie zmusiło. Zadawałem sobie pytanie, czy popełniłem morderstwo. Wróciłem do Richarda i kucnąłem przy nim, ponury i przybity. Podał mi bez słowa kubek herbaty i miskę płatków na mleku. Jadłem szybko, prawie nie czując smaku. Po śniadaniu wróciłem do namiotu po przybory do mycia i ruszyłem ku miejscu, gdzie rzeka tworzy głębokie jeziorko. Rozebrany, wszedłem do lodowatej wody, szybko się zanurzyłem, a zimno na moment zatkało mi oddech. Podczas golenia słońce suszyło i grzało mi plecy. Spędziłem nad jeziorem dużo czasu, piorąc rzeczy i złuszczając z twarzy spaloną słońcem skórę. Wypełniony spokojem rytuał oczyszczania. Rozpamiętując wydarzenia poprzednich dni czułem, jak rozpacz we mnie stopniowo słabnie. Wróciłem do namiotów odmieniony. Stało się i zrobiłem wszystko, co możliwe. On jest martwy a ja żyję. To jasne. Nie ma powodu, bym się tym zadręczał. Muszę to sobie najpierw wszystko uporządkować w głowie, zanim stanę po powrocie przed nieuchronną krytyką. Wiedziałem, że będę mógł o tym rozmawiać dopiero, gdy sam się z tym wszystkim pogodzę. Nigdy się nie dowiedzą jak tam było i wątpliwe, czy zdołam to opisać nawet najbliższym przyjaciołom, ale nie muszę tego robić, jeżeli wewnątrz czuję się w porządku. Rozpoczął się proces uzdrawiania. Na razie byłem z siebie zadowolony. Kiedy wróciłem do obozu, Richarda nie było. Przeszukałem namiot w poszukiwaniu apteczki. Leżała z tyłu pod ubiorami Joe. Wyrzuciłem ją na zewnątrz w trawę i zabrałem się do przeglądania jego rzeczy. Po kwadransie, obok apteczki piętrzył się w słońcu stos ubrań i drobiazgów. Usiadłem obok, otworzyłem apteczkę i zacząłem po kolei zażywać różne lekarstwa: Ronicol na poprawę krążenia w palcach i powstrzymanie głębszych odmrożeń; całą baterię antybiotyków dla zwalczenia infekcji. Później nastąpiła kolejna, długa runda badania, czyszczenia i skubania skóry. Miało to cudownie przywracający siły skutek. Taki rytuał uzdrawiających działań był dla mnie potwierdzeniem, że wszystko wraca do normy. Luksus i balsam. Stopy, palce, twarz, włosy, pierś i nogi - zająłem się każdą częścią. Kiedy skończyłem, przyszła kolej na rzeczy Joe. Wszystkie ubiory zrzuciłem na stertę, a pozostałe drobiazgi ułożyłem z boku w osobnym rzędzie. Sortowałem je bez emocji, całkiem mechanicznie. W plastikowej torbie znalazłem naświetlony film i teleobiektyw. Ponieważ worek był dosyć duży, zebrałem do niego wszystkie te rzeczy, które chciałem przekazać jego
rodzicom. Nie było tego wiele. Znalazłem dziennik. Joe niemal codziennie coś w nim pisał, nawet w samolocie z Londynu. Lubił pisać. Przekartkowałem go, nie czytając. Nie chciałem wiedzieć, co tam było. Nie interesował mnie także pozostawiony przez niego sprzęt wspinaczkowy. W tej chwili te rzeczy miały wartość tylko dla wspinacza, spakuję to razem z moim sprzętem. Szybko przerzuciłem ciuchy, od razu wpadła mi w ręce jego czapka - wełniana, w czarno-biały wzór, z urwanym pomponem. Pamiętałem, jak bardzo lubił tę czapkę; upchałem ją do worka. Pochodziła z Czechosłowacji. Dostał ją w Chamonix od Miro Śmida. Nie mógłbym się zdobyć na jej spalenie. Richard wrócił akurat, gdy kończyłem odkładać rzeczy dla rodziców Joe. Wziął benzynę i w łożysku rzeki spaliliśmy całą odzież po nim. Spodnie nie chciały się zająć, musieliśmy na nie zużyć dużo paliwa. Wcześniej Richard proponował, żeby je zostawić dziewczynom i dzieciakom z doliny. Z pewnością chciałyby mieć coś takiego, gdyż ich własne stroje były całe w strzępach, ale ja wrzuciłem je w ogień bez wahania. Gdy było po wszystkim, wróciliśmy pod kuchenną skałkę, by usiąść spokojnie na słońcu. Richard zrobił coś gorącego do jedzenia i parzył nieograniczone ilości herbaty. Graliśmy w karty i słuchali muzyki. Richard wziął z plastikowego wora walkmana Joe, ponieważ jego własny był zepsuty. Dzień mijał leniwie. Jeśli rozmawialiśmy, to cichym głosem o domu lub planach na przyszłość. Nadal drążył mnie ból i poczucie winy, którego na pewno nigdy się nie pozbędę. Ale teraz potrafiłem już sobie z tym poradzić.
11 Ziemia bezlitosna Budzi mnie własny krzyk. W jamie jest jasno i zimno. Znika senna zmora, przypominam sobie, gdzie jestem. To nie szczelina. Oddycham z ulgą, resztki snów ulatują w niepamięć. Leżę nieruchomo, wpatrując się w nierówności sklepienia nad głową. Cisza jak w grobie, ciekawe, czy na zewnątrz wciąż szaleje zamieć. Boję się ruszyć. Po długiej, zimnej nocy na pewno będzie bolało. Ostrożnie podkurczam nogę... ooch! - kolano odpowiada przeszywającym bólem. Gapię się bezmyślnie, mój oddech zmienia się pod sklepieniem w obłok pary. Miałem sen tak żywy i wyraźny, jakby to była rzeczywistość. Widziałem siebie, skulonego na mostku - szlochałem, przytulony do ściany. Płakałem bezgłośnie, a jakiś głos, mój głos deklamował w kółko monolog z Szekspira: O pomyśl, umrzeć. Pójść nikt nie wie dokąd. I leżeć w zimnej trumnie, gnić powoli; Zamienić ciało żywe i gorące Na garstkę gliny... Całkiem się rozbudziłem i dokładnie wiem, gdzie jestem, ale te słowa wciąż kołaczą echem w mojej głowie; dobrze pamiętam, gdzie się ich nauczyłem. Dziesięć lat temu w moim pokoju klepałem jak papuga te same wersy, kując do egzaminu z literatury. Zdumiewające. Od tamtej pory ani razu nie czytałem tych wierszy, a przecież pamiętam każde słowo: .. .gdy duch wyzwolony Albo się kąpie wśród fal ognistych Albo drży w wiecznych zamarzniętych lodach. Lub w niewidzialnych uwięziony wiatrach, W gwałtownym pędzie nad wiszącym światem Krąży bez końca...
W ciszy otaczających mnie śniegów, mamroczę wciąż od nowa ten sam urywek, z zachwytem wsłuchany w szczególną akustykę jamy. Nabieram odwagi, wydzieram się, naśladując najlepiej jak umiem głos Laurence'a Oliviera - przez cały czas zagrzebany w śpiworze, z którego wystaje mi tylko czubek nosa: ... Lub zostać nędzniejszym Od najnędzniejszych istot, co wśród wycia Czarne bezkształtne ciągle tworzą myśli. O, to zbyt straszne. Na ziemi tej życie, Jakkolwiek ciężkie, smutne, opłakane, Starość, choroba, nędza i więzienie Jasnym są rajem porównane z śmiercią. Wreszcie milknę zmęczony zabawą, zapada absolutna cisza. Odechciewa mi się żartów, czuję się głupio. Znów doskwiera osamotnienie. Rozmyślam nad sensem recytowanych słów, nad znaczeniem snu. Zbiera mi się na płacz. Zamieć usypała mi na stopach zaspę. Usiłuję je uwolnić kopnięciem, skomląc z bólu w rozrywanym kolanie. Walczę z przemoczonym śpiworem, by go zsunąć z nóg, podczas szamotania niechcący wybijam dziurę w dachu jamy. Blask słońca wygania z niej cienie widać, że dawno przestało padać. Biorę czekan, do reszty rozwalam śnieżny dach. Siedząc w zagłębieniu, które pozostało z jamy, rozglądam się dokoła. Zapowiada się gorący dzień. W słońcu od razu ustają zimne, nocne dreszcze. Tuż przy stopach śnieżne zbocze obrywa się do starej, zasypanej szczeliny. Zwrócony jestem twarzą w stronę moren, choć stąd ich nie widać. Wszędzie świeży, niepokojąco gładki śnieg. Zamieć odwaliła solidną robotę, dokładnie zakrywając ślady, po których wczoraj szedłem. Jak daleko sięgam wzrokiem, powierzchnia lodowca faluje nieskalaną bielą. Palcami bez czucia pakuję do plecaka śpiwór, zwijam karimat. Dopiero teraz czuję, jak okropnie chce mi się pić. Już wczoraj było bardzo źle, wyobrażam sobie, co będzie dziś. Zaraz, niech pomyślę... Gdzie jest najbliższa woda? Chyba dopiero ten strumyczek w Uliczce Bomb. Byłbym wielkim szczęściarzem, gdybym tam dzisiaj dotarł. Do diabła, czyżby wszystko zostało dokładnie zaplanowane? Nie pamiętam, żebym ustalał, ile czasu zajmie dojście do obozu, skąd więc wiem z góry, że nie dotrę do Uliczki? Niesamowite rzeczy dzieją się w mojej głowie. Niezbyt jasno przypominam sobie kolejność wczorajszych wydarzeń, pamiętam tylko jakieś niewyraźne strzępy. Podziurawione dno w szczelinie, promień słońca,
podmuch lawiny wśród wycia wichru, zsuwanie się z garbu, w którym biwakowałem i ten obleśny lodowy uskok, ale gdzie się podziała reszta dnia? Czy to skutek głodu i pragnienia? Ile to już dni bez wody? Trzy doby... nie, dwa dni i trzy noce! Boże Wszechmogący! To straszne. Na tej wysokości powinno się wypić co najmniej półtora litra płynów dziennie, po to tylko, by powstrzymać odwodnienie organizmu. Gonię resztkami. Mniejsza zresztą o jedzenie, nie czuję głodu. Chociaż musiałem do tej pory spalić ogromną ilość energii, wciąż jeszcze mam rezerwy. Martwi mnie za to brak wody; grubaśny, obłożony jęzor paskudnie klei się do podniebienia. A zapach wody aż promieniuje z rozgrzanego śniegu. Oszaleć można, wszędzie woda! Jem śnieg, bo na chwilę usuwa suchość w ustach, ale strach pomyśleć, co się tam w środku dzieje. Nie sposób zaspokoić takiego pragnienia jedzeniem śniegu. I po co te wszystkie rojone półprzytomnie plany - jeśli w ogóle były - przecież to bez sensu. Przed oczami mam uciekającą w dal śnieżną pustynię. Nie uda mi się. O Jezu! Więc to tak ma być? Po prostu będę się czołgał, aż padnę z braku wody?... Zsuwam się ze zbocza garbu i zaczynam pełznąć; jama zostaje coraz bardziej z tyłu. Powiedzmy, że do południa spróbuję dotrzeć do moren, a potem zobaczymy. Siedzenie na lodowcu i zamartwianie się daleko mnie nie zaprowadzi. Może dojdę, a może nie. Dopóki posuwam się do przodu, coś robię, nie będę się specjalnie przejmował. Najgorzej czekać samotnie, w przerażeniu, na to, co i tak samo przyjdzie. Czołgam się ostrożnie, z napiętą uwagą. Ponieważ nie prowadzą mnie już ślady, najważniejsza rzecz - dobrze wybierać drogę. Lodowiec zakręca łukiem w prawo pod ścianą Yerupaja. Trzymam się tej strony, gdyż po lewej był spękany mnóstwem szerokich, otwartych szczelin. Co jakiś czas koślawym podskokiem staję na zdrowej nodze, by spojrzeć przed siebie. Nieodmiennie zaskakuje mnie coraz to rozleglejszy widok. Sięgam wzrokiem na tyle daleko, że mogę rozróżnić pojedyncze krewasy zapamiętane w czasie podejścia. Zżera mnie jednak strach przed zakrytymi szczelinami, zaczynam ogarniać, na jak wielkie ryzyko jestem wystawiony w trakcie tego czołgania. Minęła godzina, wlokę się uparcie, noga gładko ślizga się po śniegu i mało co boli. A gdyby tak spróbować iść normalnie? Być może zerwałem w kolanie tylko jakieś mięśnie, to było tak dawno. Teraz po nocnym odpoczynku, chyba jest z nim lepiej, a nuż uniosłoby mój ciężar? Wstaję chwiejnie na dobrej nodze, opierając delikatnie prawą stopę o śnieg. Z wolna ją obciążam... Boli, ale nie aż tak, żebym nie mógł wytrzymać. Przecież musi boleć, zacisnę zęby i będę jakoś kuśtykał. Zbieram się w sobie - robię krok prawą... Leżę twarzą w śniegu, zemdlałem, czy co? Pamiętam ten dźwięk: skręt w stawie, ohydny chrzęst gnatów. W gardle mdłości... chyba rzygnę... Kurczowo łapię oddech,
szlocham i przeklinam własną głupotę. Kolano płonie, czuję jakbym je złamał po raz drugi. Zmrożony śnieg na twarzy - przytomnieję. Siadam, pochylony ciężko do przodu, jem śnieg, żeby się pozbyć smaku żółci w ustach. Kiedy stałem, sto metrów dalej widać było pierwsze szczeliny schodzące ku morenom. Nie znając szczegółów terenu przed sobą mógłbym się czołgać przez sam środek najbardziej spękanej części lodowca - po prostu nie będę w stanie znaleźć właściwej drogi. To całkiem możliwe, tak czy owak nie pamiętam, którędy przedtem szliśmy. Przez te sto pięćdziesiąt metrów od moreny trzeba było kluczyć zawile pomiędzy równoległymi szczelinami, czasem po wąskich mostkach, często wchodząc na strome ścianki, by uniknąć ziejących dziur. Mocno wątpię, czy uda mi się przeczołgać na drugą stronę takiej barykady. Leżę na wznak i patrzę w niebo. Instynkt we mnie aż krzyczy, żeby się nie pchać między szczeliny, lecz rozum nie znajduje innego rozwiązania. Nie mogę się zdobyć na podjęcie decyzji - wiem, to nieuchronne. Machinalnie łykam śnieg; zapadam w odrętwienie. Niebo jest puste, nie ma na co patrzeć - ani chmur, ani ptaków, leżę ze wzrokiem utkwionym w błękit nad głową. Myślę o wszystkim, tylko nie o tym, gdzie jestem. - Rusz się... przestań tak leżeć... dosyć tej drzemki... ruszże się wreszcie! - Budzi mnie głos, przebija się przez słowa piosenek, twarze z przeszłości i bzdurne rojenia. Wlokę się, usiłując pełzać jak najszybciej, by uspokoić wyrzuty sumienia. Nie dopuszczam myśli o tym, co może na mnie czyhać wśród szczelin. Powoli wkraczam w ich strefę, często przystając dla sprawdzenia kierunku. Spięty, kluczę omijając doły w śniegu. Za mną meandry śladów. Wiją się dziwacznie w pętlach i zygzakach, aż do gładkiego pola, na którym spałem. Z początku byłem pewien, że wiem dokąd idę, teraz widzę, że się beznadziejnie pogubiłem. Co za labirynt! Za każdym razem, gdy przystaję chcąc się rozeznać pośród szczelin, lodowe szpary mnożą się, coraz bardziej poskręcane; z każdym metrem otacza mnie dziksza plątanina dziur i rozpadlin. Niewyraźny obraz terenu, jaki mam w pamięci, nijak nie przystaje do tego, co mnie otacza. Mam wrażenie, że chwilami coś rozpoznaję, przyglądam się dokładnie i widzę, że to pomyłka. Każda szczelina przybiera inny kształt, gdy patrzę po raz drugi. Usiłuję się skoncentrować, aż mi się w głowie kręci z wysiłku. Paraliżuje rosnący strach, w każdej chwili mogę wpaść do szczeliny. Pode mną pustka. Trzeba za wszelką cenę znaleźć właściwą drogę. Szukam gorączkowo, ale jest coraz gorzej. Obłędny labirynt. Chyba wpadam w histerię... Którędy, którędy? Może tam... zaraz... czołgaj się - nie, to pułapka, tutaj także czeluść... Trzeba z powrotem. Ile czasu minęło? O, moje ślady, przecież tu już byłem - czyżby? - nie, tego jeszcze nie widziałem. Co jest, one drwią ze mnie... Właściwie mógłbym ją przeskoczyć, jest wąska - coś ty, na jednej nodze?! - a
jeśli nawet tak, nie utrzymasz się, wpadniesz do tej obok... Mam dosyć, nie dam rady, dość tego!... Mostek. Wąski, śnieżny mostek między dwiema szczelinami. Leżę na boku i spozieram ponuro na zwężające się pasmo śniegu. Jestem psychiczną miazgą. Widok jakby znajomy. Nie mogę sobie przypomnieć. Załamałem się, widząc, że dalej mostek niknie, pewnie znowu będę musiał zawrócić. Byłem tu już kilka razy... To miejsce ma w sobie coś istotnego, ale co?... Przedtem bałem się wejść na ten pasek śniegu, bo z obu stron próżnia... Siadam, i wytężając pamięć, wypatruję w pobliżu jakichś znaków rozpoznawczych. Mostek zakręca w lewo i znika poniżej. Ejże! Narasta we mnie podniecenie. Czyżby?... Nie ma rady żeby się przekonać, muszę wstać. Prostuję się z wysiłkiem za pomocą czekana, z trudem utrzymując chwiejną równowagę. Za mostkiem, na płaskim śnieżnym polu, widać ciemną sylwetkę wielkiego głazu. To początek moren! Opadam z powrotem na śnieg. Trzeba dopełznąć do najwęższego miejsca śnieżnej rampy, która wyprowadza w lewo, na pokryte śniegiem moreny. Dalej szczelin nie ma. Siedzę oparty o wielki, żółty głaz, spoglądając na własne ślady, schodzące w dół lodowca. Wiją się w oszalałych skrętach przez rumowisko lodospadu, wyglądają tak, jakby jakieś ogromne ptaszysko dziobiąc śnieg, skakało tam i sam. Jestem wypompowany. Teraz, gdy jak na dłoni widzę, którędy należało iść, uderza mnie, jak idiotyczną wybrałem drogę. Mój dobry humor ma odcień histerii, a lekkie dreszcze, które wciąż odczuwam przypominają, że bezpieczne przejście tego kawałka to prawdziwy fuks. Lodowiec mieni się i drga przed oczami, a jego łagodne garby zdają się falować jak ocean. Przecieram oczy i znów patrzę. Widok jest trochę zamazany, a ciemne moreny opadające w stronę jezior, także są nieostre. Nie pomaga tarcie powiek - widzę coraz gorzej. Czuję w oczach ostre kłucie i pieczenie - zalewają się łzami. Ślepota śnieżna! No tak, tylko tego gówna jeszcze brakowało! Okulary rozwaliłem wtedy, gdy złamałem nogę, a ponadto przez dwie doby nie zdejmowałem szkieł kontaktowych. Silnie mrużę powieki, zerkając przez wąziutkie szparki. W oślepiającym blasku lodowca oczy pieką nieznośnie, a łzy jak groch toczą się po policzkach. Łatwiej patrzeć spod przymkniętych powiek na ciemne moreny, widzę je prawie całkiem wyraźnie. Kuśtykam na drugą stronę głazu, by usiąść twarzą w ich stronę. Tych kilka niezdarnych podskoków wystarczy, by potwierdzić obawę, iż lodowiec był łatwiejszą częścią zejścia. Niedbale wsparty o głaz, rozkoszuję się ciepłem słońca. Trzeba dobrze wypocząć, nim zaatakuję te moreny... Coś brutalnie zakłóca mi spokój. To głos wdziera się w myśli, jak odległy szum
płynącej wody. Znów mnie nęka, wie, że się nie oprę. No dalej, obudź się! Masz jeszcze coś do zrobienia. Przed tobą długa droga. Nie śpij... Rusz się. Siadam rozbudzony, patrząc nieprzytomnie na płynącą przede mną ciemną rzekę kamieni. Gdzie ja właściwie jestem? Co tu robią te wszystkie kamole? Dziwny widok po tylu dniach spędzonych w śniegu. Większe ilości skały ostatni raz widziałem przed wejściem na szczyt. Kiedy to było? Usiłuję obliczyć, nie idzie mi, jestem zamroczony... aha, cztery dni temu. Nic to dla mnie nie znaczy. Cztery dni czy sześć - co z tego? Wszystkie takie same. Jestem w tych górach od tak dawna, że chyba będę tu musiał zostać na zawsze, w półśnie, budząc się czasem do przykrej rzeczywistości, bym nie zapomniał po co tu jestem, a potem znów wracając do krainy fantazji. Głazy, moreny, oczywiście... Leżę wsparty o skałę, zaciskam powieki, ale głos nie przestaje nalegać, powtarza instrukcje, mówi, co muszę zrobić. Rozciągnięty na wznak słucham, zwalczając w sobie odruch posłuszeństwa. Chciałbym po prostu jeszcze trochę pospać... Niech będzie, poddaję się. Zbieram się do marszu, a w głowie kołacze melodia jakiejś piosenki. Okazuje się, że potrafię ją całą zaśpiewać, a przecież kiedyś pamiętałem tylko refren. Mamroczę pod nosem słowa, rozkładając na kamieniu przemoczony śpiwór. Wciąż mam sprawną pamięć, to dobry znak. Wytrząsam na śnieg zawartość plecaka i zaczynam wszystko po kolei przeglądać. Odkładam na bok palnik i małą menażkę. I tak nie mam gazu - wkładam kuchenkę do pokrowca od śpiwora. Zdejmuję raki, kask i też je pakuję do czerwonego worka. Wchodzi tam jeszcze uprząż i młotek lodowy. Pozostaje czołówka, aparat fotograficzny, śpiwór, czekan i menażka. Aparat? - do worka. Po zejściu ze szczytu wyjąłem z niego naświetlony film, więc teraz jest bezużyteczny. No tak, ale jak ja się naszukałem, nim go kupiłem w sklepie z używanymi rzeczami... Ładuję aparat z powrotem do plecaka. Na wierzch wpycham śpiwór i czołówkę, zapinam klapę. Błyszczącą, aluminiową menażkę wciskam między kamienie, na wierzchu głazu, żeby odbijała promienie słońca. Pod głazem chowam czerwony pokrowiec i siadam zadowolony. Miło zostawić po sobie ład i porządek. Gdy kończę pakowanie, melodia w głowie zmienia się na inną, której nie cierpię. Nie potrafię jakoś odegnać uprzykrzonego refrenu, z irytacją zabieram się do pracy nad karimatem. Jak tu się pozbyć tych kretyńskich słów? „Brown girl in the ring... Tra la lała la...” Część mnie pracuje jak automat, jakby decyzje o działaniach zapadały gdzie indziej, inne myśli tłumi przymus, by nucić głupią, bezsensowną piosenkę. Rozwijam obok na śniegu żółty karimat. Do moich celów jest o wiele za długi. Gdy próbuję go rozerwać na połowę, poliuretanowa pianka okazuje się zbyt mocna. Łopatką czekana przebijam w poprzek nierówny rządek dziur. Znów szarpię - karimat rozdziera się od
dziury do dziury zębatą linią. Owijam nim dwukrotnie kolano i ściągam najmocniej jak potrafię, krzywiąc się z bólu. Paskiem od raków zaciskam rulon na udzie, z trudem dopinając klamrę sztywnymi palcami. Drugi pasek owijam dookoła łydki - trzyma pewnie. Unoszę nogę... jest dobrze, kolano pozostaje sztywne, unieruchomione, choć karimat trochę się rozchylił. Dwoma paskami od plecaka kończę usztywnianie nogi. Zakładam je z obu stron blisko stawu, dociągam, po czym padam na wznak zupełnie wyczerpany. Zapinając sprzączki, skowyczałem z bólu, za to teraz odczuwam w równomiernie uciskanym stawie zaledwie przykre pulsowanie. Wstaję, wspierając się ciężko o skalny blok. Kręci mi się w głowie i przed oczami tańczą ciemne plamy, chwytam mocniej skałę, by nie upaść. Przeszło. Zakładam plecak na ramiona, wyciągam ze śniegu czekan. Przede mną morena przewala się szeroką rzeką kamieni i głazów. Na początku ogromne, niżej maleją, aż nad jeziorami przechodzą w pola żwiru. Tu czołganie nie wchodzi w grę, to samo z chodzeniem - pozostaje skakanie. Przy pierwszej próbie, padam płasko na twarz, waląc czołem o krawędź głazu. Kolano fatalnie podwinąłem pod siebie - słychać wrzask. Ból cichnie, powtórnie próbuję wstać. Prawą dłoń opieram na czekanie. Niestety, stylisko nie ma nawet sześćdziesięciu centymetrów i kiepska z niego laska. Ostrożnie stawiam go na ziemi, garbiąc się niczym artretyczny staruszek. Przenoszę cały ciężar ciała na czekan, a bezużyteczną prawą nogę w przód - zwisa równolegle do lewej. Ręce na czekanie i hop!... To było zbyt sztywno, o włos nie runąłem na twarz, ledwie udało mi się złapać równowagę. Posunąłem się do przodu o całe piętnaście centymetrów! Robię następną próbę. Nieudana - znów walnąłem jak długi. Tym razem ból trwa dłużej, kiedy wstaję owinięte karimatem kolano płonie nadal. Na następnych dziesięciu metrach doprowadzam technikę jednonożnych podskoków niemal do perfekcji. Nie jest ona jednak specjalnie skuteczna, a z wysiłku biją na mnie siódme poty. Przekonałem się, że najlepiej nie ustawiać złej nogi przed zdrową. Dzięki temu zamiast gwałtownie podskakiwać, mogę robić posuwisty krok, utrzymując przy tym równowagę. Na tych pierwszych metrach przewracam się co drugi skok, ale pod koniec potrafię skoczyć dwa razy dalej, a mimo to utrzymać się na nogach. Odtwarzam układy ruchów, które stosowałem trawersując granią, czy wychodząc ze szczeliny. Usiłuję wypracować podobną technikę. Rozbijam cykl podskoków na poszczególne ruchy, które konsekwentnie powtarzam. Ustawić czekan, unieść stopę w przód, oprzeć się - hop! - ustawić - unieść - oprzeć - hop! - ustawić unieść - oprzeć - hop... Zacząłem schodzić moreną w dół o pierwszej. Do zmroku pięć i pół godziny. Ustaw unieś - oprzyj - hop. Potrzebuję wody. Nie dotrę do Uliczki Bomb. Ustaw - unieś... I wciąż
tak samo, aż zacznę iść jak robot, wyłączając świadomość. Każdy kolejny upadek od razu mnie otrzeźwia, ale nie da się tego uniknąć. A to czekan pojedzie na luźnym kamieniu, to znów przewracam się w trakcie skoku, albo noga trafia na żwir i walę się na bok, między bloki. Bezskutecznie próbuję ochraniać kolano. Nie starcza mi siły w nodze, by je w porę odsunąć w bok. Wciąż przygniatam je całym ciałem lub padam jak kloc na kamienne podłoże. Za każdym razem spazm bólu szarpie tak samo silnie, ale jakimś sposobem potrzebuję znacznie mniej czasu, by przyjść do siebie. Przestałem krzyczeć, bo to niczego nie zmienia. Wrzeszczy się po to, by ktoś usłyszał, a moreny niewiele dbają o moje skargi. Czasami płaczę jak dziecko, z bólu i frustracji. Częściej skręcają mnie nudności, ale nie wymiotuję. Nie mam czym. Kiedy po dwóch godzinach patrzę w tył, w miejsce skąd wyruszyłem, lodowiec jest już tylko daleką, pogruchotaną ścianą lodu. Nabieram otuchy na tak namacalny dowód, że schodzę coraz niżej. Głos wciąż mnie pogania: Ustaw - unieś - oprzyj - hop... Ruszaj się. Spójrz ile przeszedłeś! Byle tak dalej. Idź, nie medytuj. Kuśtykam obok skalnych bloków, czasem przez nie przełażę, padam, płacząc i mamrocząc litanię przekleństw w rytm podskoków. Nie pamiętam, po co to wszystko robię; zapominam nawet, że pewnie nic z tego nie wyjdzie. Posłuszny instynktom, istnienia których nigdy bym w sobie nie podejrzewał, dryfuję po morzu piargów w delirycznych majakach głodu i pragnienia, nabożnie kontrolując czas. Znajduję w oddali punkt orientacyjny i daję sobie pół godziny na dotarcie do niego. Im bliżej, tym częściej zerkam na zegarek, coraz bardziej obsesyjnie, aż staje się to elementem rytmu poruszania. Ustaw - unieś - oprzyj - hop czas. Gdy widzę, że jestem spóźniony, usiłuję to nadrobić w ciągu ostatnich dziesięciu minut. Przewracam się z tego powodu o wiele częściej, lecz zmieścić się w czasie to cholernie ważna sprawa. Tylko raz mi się nie udaje - aż płaczę z irytacji. Zegarek stał się równie ważny jak dobra noga. Tracę świadomość upływu czasu, po każdym upadku leżę na wpół odrętwiały, przeczekując ból, całkowicie nieświadom, jak długo to trwa. Spojrzenie na zegarek podrywa mnie do działania, zwłaszcza kiedy stwierdzam, że padłem dobre pięć minut temu, a nie przed trzydziestoma sekundami, jak mi się zdawało. Ogromne skalne bloki. Przytłaczające. Moreny są równie pozbawione życia jak lodowiec. Wszędzie ta sama szarość, ponure kolory; błoto, kamienie, brudny piarg. Gdzie są jakieś owady? Ani śladu, nie ma też ptaków. Tylko cisza. Głosu nie słychać. O czym ja właściwie myślę, przecież nie o ruchach. Roją mi się w głowie tylko bzdury, jedna myśl głupsza od drugiej. Piosenki, znowu... obrazy... Skąd one się wzięły na tych kamieniach? Między głazami płaty śniegu. Brudny, ze żwirem, ale da się jeść. Robię to bez przerwy.
Woda, obsesja wody. Ból i woda. Oto mój świat. Poza tym nie ma nic. O, słychać ciurkanie! No to co? Któryż to raz z rzędu słyszysz ten szmer płynącej wody? Leżę na brzuchu po kolejnym upadku i słucham jak szemrze. Przesuwam się trochę w bok - słychać lepiej. Czuję, że twarz wykrzywia mi wilczy uśmiech: „To będzie duża sztuka”. Mówisz tak za każdym razem, a potem znajdujesz wątłą strużkę wsiąkającą w błoto. Przesuwam się jeszcze bardziej w prawo, w stronę rozwalonego głazu. Tutaj! Ha, ha! A nie mówiłem! Cieniutka srebrna nitka wije się obok kamienia. Nie grubsza od sznurowadła, ale większa niż poprzednie. Podpełzam bliżej i dokładnie ją oglądam. Muszę się nad tym zastanowić. - Nie ruszaj tego! Może znowu wsiąknąć. - Wciskam palec w osad żwiru, woda wypełnia zagłębienie i wypływa na zewnątrz. - Aha! Mam cię! Ostrożnie rozgarniam żwir, aż powstaje płytki dołek wielkości spodka, w środku błyszczy woda. Pochylam się, dotykam nosem powierzchni i zaczynam chciwie ssać przez stulone wargi. Pół łyka wody z piaskiem. Płuczę nią usta, czując jak rozkleja mi podniebienie. W ten sposób chyba lepiej wchłonę wodę niż gdybym ją po prostu połknął. Nie całkiem to mądre, ale tak robię. Spodek napełnia się powoli. Gdy jest w połowie pełny znowu zaczynam ssać. Wciągam do ust za dużo błota. Piasek utkwił mi w gardle. Dławiąc się i kaszląc, wykrztusiłem cenny płyn i zniszczyłem mój dołek. Formuję go na nowo, lecz nie chce się napełnić; kopię głębiej - wciąż sucho. Woda wsiąkła. Nie ciekawi mnie, gdzie się podziała. Nie będzie jej, aż do następnego razu. Wzywa mnie głos, podnoszę się chwiejnie. Jest bezchmurne popołudnie. W nocy nie będzie śnieżycy. Niebo pozostanie czyste, wygwieżdżone, ale przez to zrobi się zimno. Szukam przed sobą wzrokiem punktu orientacyjnego. Co jest... Tak, poznaję to miejsce. Piętnaście metrów dalej morena opada stromym uskokiem, pod spodem sterczy lodowa ścianka. Tu właśnie, po przejściu lodowej bariery, rozstaliśmy się z Richardem podchodząc pod ścianę. Do tej pory trzymałem się prawego skraju moren, gdzie złomiska są mniej chaotyczne, ale w tym miejscu strome, wygładzone przez wodę skalne płyty wcinają się w lodowiec urwistymi ścianami. Teraz sobie przypominam: dwadzieścia pięć metrów pokrytego błotem, szklistego lodu. Wspinaliśmy się tędy zakosami, ostrożnie obchodząc wielkie, wytopione z lodu bloki, wiszące w nietrwałej równowadze. Więc dotarłem aż tutaj... No, proszę! Przecież to ostatnia przeszkoda, na której mogę się zabić. Potem będę miał przed sobą tylko czołganie. Nie zagrożą mi więcej żadne ścianki ani szczeliny. Wyznaczam sobie czas i kuśtykam na krawędź uskoku. Siadam, obmyślając najlepszy sposób schodzenia. Zsuwać się na siedzeniu twarzą do
przodu, czy zjeżdżać leżąc na brzuchu i hamując czekanem? Szkoda, że zostawiłem raki. Nawet jeden robiłby różnicę. Zrobię dupozjazd. Przynajmniej będę widział dokąd jadę. Od połowy ścianki rośnie mój optymizm. Idzie jak z płatka. Było się czego bać? Przecież - Jeb!... Oto masz odpowiedź. Puścił kamień, którego się trzymałem, obróciło mnie i zaczynam się obsuwać, coraz szybciej. Wczepiam palce w obłocony lód, próbuję się chwytać tkwiących w nim kamieni. Przekręcam się na brzuch, w rozpaczliwej próbie hamowania przyciskam nawet podbródek do lodu, bębnię po nim głową... Stop! Zatrzymałem się, gdy lewy but zahaczył o kamień. Cały się trzęsę. Kuśtykam przed siebie przez złomiska pod lodowymi uskokami. Parokrotnie oglądam się wstecz - maleją, coraz bardziej odległe. Jakbym zatrzasnął drzwi za bezcielesnym, acz złowrogim towarzyszem długiej podróży. Te lodowe bariery to brama gór. Mogę teraz patrzeć na nie z uśmiechem. Wygrałem jakąś bitwę, gdzieś w środku czuję to bardzo mocno. Została rutyna ruchów, ból i woda. Czy dziś dam radę dojść do Uliczki Bomb? To dopiero byłby powód do radości! Jak długo tu szliśmy? Dwadzieścia minut? Nie powinno być specjalnie ciężko. I to był mój błąd. Przestałem wyznaczać sobie punkty, myśląc tylko o Uliczce i srebrnych strugach spływających jej ścianami. Zapada zmrok, a ja nie mam pojęcia ile jeszcze do niej zostało. Jak daleko się doczołgałem? W ogóle nie patrzę na zegarek, a kiedy padam, otępiające zmęczenie ogarnia mnie bez reszty. Leżę, boli makabrycznie... ktoś opowiada bez końca... obrazy, sny na jawie, w rzeczywistym świecie, melodie w rytm bicia serca... Liżę błoto, szukam wody... Całe godziny straciłem na jałowe majaczenia. Zataczam się na oślep w ciemności, byle do Uliczki. Głos mówi, że trzeba spać, wypocząć, nie myśleć teraz o niej... Wyjmuję z plecaka czołówkę i wlokę się, dopóki jeszcze świeci. Nie ma księżyca. Na niebie mozaika gwiazd; rzucają na moreny słaby blask. Dziesiąta. Potykam się i zwalam ciężko na kamienie. Od czasu gdy trzy godziny temu wysiadła latarka, przewracam się prawie co krok. Nie łudź się, przez ten czas na pewno nie zrobiłeś więcej niż kilkaset metrów... Nie umiem się podnieść, nie dam rady. Jestem zajechany, tak, to jest przyczyna. Dobra, głos ma rację. Wyciągam śpiwór. Jeszcze tylko wsunąć się do niego...
12 Czas nagli Przerzuciłem śpiwór przez dach namiotu i poszedłem w cień pod kuchenną skałę. Wczorajsze skrajne zmęczenie właściwie odeszło. Jedynie sczerniałe koniuszki palców świadczyły o tym, co się stało. Zdążyłem zapomnieć o odmrożeniach, toteż byłem zaskoczony nie mogąc sobie poradzić z kluczykiem od maszynki benzynowej. Richard wyjął mi go z ręki i uruchomił palnik. W milczeniu przygotowywał śniadanie. Wyczuwałem, o co mu chodzi, ale wolałem o tym nie mówić. Wczoraj wieczorem zagadał coś o powrocie do Limy. Nic nas w obozie nie trzymało, a on musiał w ciągu najbliższych pięciu dni przedłużyć wizę. Odparłem, że potrzebuję jeszcze odpoczynku, żeby wrócić do sił. To było prawdą wczoraj, ale nie teraz. W pełni przyszedłem już do siebie. Świadczył o tym mój wilczy apetyt i Richard z pewnością zauważył poprawę. Nie osłabło natomiast uczucie goryczy. Miałem nadzieję, że opuszczając to miejsce uwolnię się od ciężaru bezlitosnych oskarżeń, a ruch i zgiełk Limy zabiją ciszę, która przygniatała mnie za każdym razem, gdy zostawałem sam w obozie. W głębi duszy wiedziałem, że trzeba schodzić, ale nie potrafiłem się przełamać. Góry mnie niewoliły. Coś powstrzymywało przed odejściem. Nie obawiałem się powrotu i konfrontacji. To, co zrobiłem było słuszne; nikt nie zdoła zachwiać moim przekonaniem, że jestem w tym samym stopniu ofiarą co Joe. Ujść z życiem to nie przestępstwo. Więc czemu nie odejść? Zapatrzyłem się na lodowo-białe postacie Sarapo. Może jutro... - Czujesz się lepiej? -Richard wyrwał mnie z zamyślenia. - Tak. O wiele lepiej. Tylko te palce... - unikałem starannie jego wzroku oglądając dłonie. - Chyba powinniśmy schodzić. Liczyłem, że nie będzie się z tym tak spieszył; zaskoczył mnie proponując to bez ogródek. - Co?... Tak. Pewnie masz rację. Tylko, że... Nie jestem jeszcze gotów. Ja... - Siedzenie tutaj nic nie pomoże, prawda? - Nie, chyba nie. - Uważnie badałem stan palców. - No to zajmę się sprowadzeniem osłów. Spinoza jest teraz przy szałasach. Zejdę i
załatwię to z nim. Milczałem. Dlaczego tak bardzo nie chciałem zwijać obozu? Siedzenie tutaj było bez sensu. Więc czemu ?... - Słuchaj - łagodnie odezwał się Richard. - On nie wróci. Wiesz o tym. Gdyby była jakaś szansa, poszedłbyś wczoraj w góry. No nie? Daj temu spokój. Mamy dużo roboty. Musimy zawiadomić ambasadę, jego rodzinę, trzeba przebrnąć przez ten cały młyn i jeszcze zarezerwować bilety na samolot. Moim zdaniem powinniśmy wracać. - Może mógłbyś ruszyć wcześniej. Załatwisz ambasadę i te inne sprawy, no i swoją wizę. Dołączyłbym do ciebie w ciągu kilku dni. - Ale dlaczego? Schodźmy razem. Tak będzie lepiej. Nie odpowiedziałem. Wstał i poszedł do swojego namiotu. Wrócił, trzymając w ręce pas na pieniądze. - Idę w dół pogadać ze Spinozą. Spróbuję go namówić, żeby przyszedł z osłami jeszcze dzisiaj. Jeśli ruszymy koło południa, możemy dotrzeć do Huayallapa. Gdyby dziś nie dał rady, każę mu przyjść jutro wcześnie rano. Odwrócił się i zaczął schodzić ku szałasom u wylotu doliny. Kiedy był przy łożysku rzeki, poderwałem się i pobiegłem za nim. - Hej, Richard! - Obejrzał się. - Masz rację - zawołałem. - Niech Spinoza przyprowadzi osły jutro. Ruszymy z samego rana, dobra? - No, to na razie. Szybkim krokiem ruszył na drugą stronę. Dwie godziny później zobaczyłem go podchodzącego do obozu. Zaparzyłem herbatę. Dał mi kawał sera kupionego u dziewczyn; pogryzaliśmy go, siedząc w słońcu na karimatach. - Obiecał, że będzie tu o szóstej. Ale znasz ich poczucie czasu. - W porządku. Podjęcie decyzji wprawiło mnie w dobry nastrój. Natłok ponurych myśli pierzchnął wobec perspektywy pracy, a mieliśmy wiele rzeczy do zrobienia. Przed nami dwa dni marszu. Trzeba zwinąć obozowisko i wszystko spakować w jednakowo ciężkie pakunki. Ile kilogramów przypada na jednego osła? Dwa ładunki po dwadzieścia kilo na każdym boku? Bez znaczenia. I tak znosimy w dół połowę ciężaru. Będziemy musieli zapłacić Spinozie; może da się uzgodnić jakąś wymianę. Mamy mnóstwo rzeczy, których mógłby potrzebować: liny, menażki, scyzoryki. Tak, na tym można coś zarobić. Potem trzeba będzie zapewnić sobie miejsca w autobusie do Cajatambo i zgłosić policji, że wracamy do Limy. Tu może być problem. Będą pytali gdzie jest Joe. Lepiej nic nie mówić. Unikniemy tym samym zbędnych kłopotów.
Załatwimy wszystkie sprawy w Limie, tam możemy liczyć na pomoc ambasady. Będę musiał zadzwonić do rodziców Joe. O Boże! Co ja im powiem? Mów po prostu, że zginął w szczelinie lodowca, a całą historię wyjaśnisz po powrocie. Tak będzie najlepiej. Miejmy nadzieję, że szybko załapiemy się na samolot. Nie mam ochoty zbyt długo kręcić się po Limie. Nie zobaczę także teraz Boliwii. Joe chciał jechać do Ekwadoru, a ja chciałem odwiedzić Boliwię. Co za ironia, ani on, ani ja nie zobaczymy tego, co planowaliśmy... - Hej! - Podniosłem wzrok na Richarda schylonego pod skałką za kopułą namiotu. - Co tam? -Czy nie chowałeś przed wyjściem na Siula swoich pieniędzy? - O, Jezu, zapomniałem o tym! - Wstałem i podbiegłem do niego. - To nie tutaj. Schowałem je pod kamieniem koło składziku z gazem. Przeszukaliśmy teren dokoła, ale nie znaleźliśmy. Łamałem sobie głowę, usiłując odtworzyć z pamięci miejsce, gdzie położyłem plastikowy woreczek ze zwitkiem dwustu dolarów. - Może to tam - mruknąłem niepewnie. Richard parsknął śmiechem. - Wspaniale! Jeżeli ich nie znajdziemy, to nie bardzo będzie za co dostać się do Limy. Ruszże głową, na pewno pamiętasz to miejsce. - Hm... Wydawało mi się, że tak, ale nie jestem pewien. To było tydzień temu! Mówiąc to rozpoznałem wreszcie kamień. Kiedy go podniosłem, ujrzałem woreczek z pieniędzmi. - Mam! - zawołałem triumfalnie, trzymając go nad głową. Richard wyskoczył zza skałki. - Dzięki Bogu! Już podejrzewałem, że mogły go znaleźć dzieciaki. Richard zaczął gotować, a ja liczyłem, ile mi zostało pieniędzy: sto dziewięćdziesiąt pięć dolarów. Wystarczy. Nie wiadomo jak długo trzeba będzie załatwiać w Limie sprawy w ambasadzie i na policji. Z pewnością zmarnujemy masę czasu walcząc z biurokracją. - A co z forsą Joe? - spytałem znienacka; Richard znieruchomiał z łyżką w menażce. - Jaką forsą ? - No, przecież on też swoją gdzieś ukrył. Nie pamiętasz? - Nic mi o tym nie mówił. - Mnie powiedział na pewno. Nawet się przy tym upierał. Zaciągnął mnie tam, żeby dokładnie pokazać, gdzie chowa. - No to idź i weź. - Nie mogę. Nie pamiętam tego miejsca.
Richard ryknął śmiechem na całe gardło. Ja też się śmiałem, zdziwiony własną reakcją. Zaskakujący był ten spontaniczny przypływ dobrego humoru w ciągu ostatniej godziny i łatwość, z jaką powiedziałem „forsą Joe”, jakby to nie miało z nim nic wspólnego. Paląc ubiory, spaliłem wczoraj jego ducha. Forsa to tylko forsa, już nie jego, lecz nasza. Jeżeli ją znajdziemy. - Ile on miał? - Tak dość. Więcej w każdym razie niż ja. - No to lepiej poszukajmy. Nie pozwolę, aby ponad dwieście dolców zgniło pod kamieniem. Wstał, podszedł do składziku gazu i zaczął zaglądać pod kamienie. Teraz ja miałem używanie, natrząsając się z niego do woli. - Co ty u diabła wyprawiasz? Pojęcia nie masz, gdzie je ukrył, a tu są tysiące tych cholernych kamoli. - A masz lepszy pomysł? Sam zapomniałeś, gdzie to było. - Musimy działać systematycznie. Z pewnością nie chował ich przy pojemnikach z gazem. Błądziłem wśród bloków i większych głazów, szukając tego, który mi się wyda znajomy. Wszystkie wyglądały tak samo. Podzieliłem teren na rejony, przeszukując kawałek po kawałku. Potem przechodziłem na nowe miejsce. Richard się nie odzywał. Stał z boku z pobłażliwym uśmiechem na twarzy. Po godzinie bezowocnych poszukiwań podszedłem do niego. - No, chodźże. Nie stój tak. Pomóż mi. Godzinę później siedzieliśmy osowiali koło maszynki pijąc herbatę. Pieniądze wsiąkły. - Na miłość boską, muszą gdzieś tu być! Kładł je pod mały kamień obok skałki, nie dalej niż dziesięć metrów od namiotu. - Sam mówiłeś, że tu są tysiące kamieni. Poszukiwania, przeplatane sprzeczkami przy herbacie, ciągnęły się bez rezultatu. O czwartej zjawiły się dziewczyny z dwojgiem dzieci. Przestaliśmy szukać udając, że porządkujemy obozowisko. Uśmiechały się do mnie smutno, aż zaczęło mnie to denerwować. Richard powiedział im o śmierci Joe, kiedy zszedł w dolinę załatwiać ze Spinozą wynajęcie osłów. Gdy urządzały swój pokaz współczucia i żalu, beztroskie, słoneczne popołudnie raptem jakby się zachmurzyło. Zezłościłem się. Jakie mają prawo okazywać smutek? Ja już przez to przeszedłem i nie chciałem, by mi o tym przypominano. Richard zrobił im herbatę, a one kucnęły obok maszynki, patrząc na mnie śmiało, z tą
samą natrętną ciekawością co podczas pierwszego spotkania. Miałem wrażenie jakby doszukiwały się we mnie jakichś oznak wycieńczenia. Ich milczenie brałem za litość. Dzieciaki gapiły się na mnie z rozdziawionymi buziami. Ciekawe, czy oczekiwały, że nagle zrobię coś nadzwyczajnego. Starsza z dziewcząt zagadała krótko do Richarda. Nie zrozumiałem słów, ale widziałem, że jego twarz pociemniała z gniewu. - Chcą wiedzieć co zamierzamy im dać! - Powiedział zdumionym tonem. - Co? - Tylko tyle. W ogóle nie pytają o niego. Guzik je to obchodzi. Dziewczyny tymczasem trajkotały do siebie, od czasu do czasu uśmiechając się wyczekująco do któregoś z nas. Gdy Norma sięgnęła do przyborów kuchennych i zaczęła wśród nich grzebać, nie wytrzymałem. Zerwałem się, wymachując rękami. Norma upuściła patelnię i spojrzała przerażona na Glorię. - Wynoście się. Won. Vayase. SPIEPRZAĆ STĄD. Siedziały, jakby je zamurowało. Zdawały się nie rozumieć i wyglądały na zdumione. - Zrób coś, Richard. Powiedz im, i to szybko, zanim którąś z nich palnę. Odwróciłem się gwałtownie i wyparzyłem spomiędzy namiotów. W dziesięć minut później zobaczyłem, że dziewczyny sadowią dzieci na mufy i odjeżdżają w dół doliny. Wróciłem do obozu wciąż jeszcze trzęsąc się z wściekłości. Z zapadnięciem zmroku, pierwsze grube krople deszczu zabębniły o namiot. Wleźliśmy do kopułki i ugotowali przy wejściu posiłek na butanie. Deszcz zmienił się w ciężki mokry śnieg, zamknęliśmy klapę na zamek. Nazajutrz, kiedy przyjdą osły, opuścimy to miejsce. To jednak ulga. Około siódmej z przykrytej chmurami doliny doszedł nas upiorny głos. - Cóż to do diabła było? - Psy. - Cholernie dziwnie wyjący pies. - Żebyś się nie zdziwił. Kiedy byliście na górze, słyszałem nocami tak przeraźliwe odgłosy, że flaki mi się wywracały ze strachu. Dokończyliśmy partię remika, zdmuchnęli świeczkę i ułożyli do snu. Myślałem o śniegu padającym na lodowiec pod Siula i tępy ból w środku powrócił z jeszcze większą siłą.
Budzę się. Razi ostry, słoneczny blask. Przez napływające łzy widzę niewyraźnie, zamykam oczy. W myślach oceniam swój stan. Słaby i zmarznięty. Jest wcześnie, słońce jeszcze nie grzeje. Spiczaste kamienie uwierają przez mokry śpiwór. Boli mnie kark. Spałem
niewiele, z szyją skrzywioną niewygodnie między dwoma kamieniami. Ta noc wlokła się bez końca. Co chwila budziły mnie spazmy bólu w kolanie. Jego stan po dotkliwych upadkach w ciągu dnia chyba się pogorszył. Raz aż zawyłem podrywając się gwałtownie, aby rozmasować skurcz mięśni łydki i uda złej nogi. Kiedy tętniący ból nie dawał spać, leżałem dygocąc nieustannie, wtulony w skalny załom, na który powaliło mnie zmęczenie i patrzyłem w niebo. Spadające gwiazdy rozbłyskiwały między miliardami innych, rozproszonych na nocnym niebie. Obojętnie śledziłem wzrokiem, jak zapalają się i gasną. Godziny mijały, a we mnie rosło przekonanie, że już się nie podniosę. Leżałem na wznak bez ruchu, jak przybity do skały, drętwiejąc pod ciężarem znużenia i strachu. Rozgwieżdżona czerń nieba zdawała się wgniatać mnie bezlitośnie w ziemię. Tak wielką część nocy spędziłem, mając oczy utkwione w nieskończonej gwiezdnej perspektywie, aż zdało się, że czas stanął w miejscu, jak zamrożony. Owładnęła mną myśl o samotności i osamotnieniu, nieodparte przekonanie, że więcej nie wstanę. Roiłem, że spoczywam tak od stuleci, w wiecznym oczekiwaniu na słońce, które nigdy nie wzejdzie. Zasypiałem ukradkiem na kilka minut, i znów się budziłem pod tymi samymi gwiazdami, wśród tych samych natrętnych myśli. Gadały do mnie bez mojej zgody. Nie chciałem słuchać, jak szeptały okropności. Wiedziałem, że kłamią, ale nie mogłem od nich uciec. Głos powiedział, że już za późno, że mój czas się skończył. Głowę mam w słońcu, reszta ciała leży w cieniu wielkiego głazu po lewej stronie. Szarpię zębami sznurek śpiwora i gramolę się na słońce. Każdy ruch to kolejny zygzak bólu. Przesuwam się nie więcej niż dwa metry i padam bezwładnie na piarg. To nie do wiary jak mnie wykończyła ostatnia noc. Podciągając się na rękach wlokę ciało - na tyle jeszcze starcza mi sił. Potrząsam głową, by się rozbudzić, ocknąć z apatii. Nic z tego, opadam z powrotem na kamienie. Stoję przed jakąś ścianą. Nie potrafię rozpoznać, czy to bariera psychiczna, czy fizyczna niemoc. Chcę się poruszyć, a nie mogę. Uniesienie ręki, by osłonić oczy przed słońcem, wymaga niesłychanego wysiłku i skupienia. Leżę nieruchomo, przerażony własną słabością. Gdyby choć łyk wody... To by mnie uratowało. Jeżeli nie dojdę do obozu dzisiaj, nie dojdę tam nigdy. Czy zdążę? To pytanie nachodzi mnie po raz pierwszy, a razem z nim powraca nocny lęk. Może już poszli?! Simon musi być w obozie od dwóch dni. Nie, więcej - dziś jest ranek trzeciego dnia. Jeśli odzyskał siły, nie ma powodu, żeby dłużej siedzieć. Raptem, bez żadnego wysiłku, siadam wyprostowany. Na myśl, że mnie tutaj zostawią, apatia pryska. Muszę dzisiaj dotrzeć do bazy. Spoglądam na zegarek - ósma. Mam przed sobą dziesięć godzin dziennego światła.
Chwytam się kamienia i podciągam z rozpaczliwym wysiłkiem, żeby stanąć na nogach. Kołyszę się bezsilnie, niemal padam z powrotem na piarg. Od nagłej zmiany pozycji dostaję zawrotu głowy, przez chwilę wydaje się, że zaraz stracę przytomność. W skroniach walą młoty, nogi jak z wosku. Mocno obejmuję szorstką skałę... Wytrzymaj tak chwilę... Odzyskuję równowagę, cichnie łomot pulsu, prostuję się i spoglądam wstecz na przebytą wczoraj drogę. Do diabła, niewiele! Wciąż widać wierzchołki lodowych uskoków - załamać się można. Odwracając się w stronę jezior, widzę jak daleko jeszcze do Uliczki Bomb. Na darmo tłukłem się w nocy po kamieniach. Idiota ze mnie. Czemu zaniechałem wyznaczania etapów?! Tak szybko straciłem poczucie czasu. Uliczka stała się mglistym celem, zamiast dokładnie określonym elementem strategii działania. Nie wyznaczając sobie limitu czasu dla każdego odcinka drogi, wlokłem się bez celu, bez potrzeby pośpiechu. Dziś będzie inaczej. Na dojście do Uliczki daję sobie cztery godziny, to powinno wystarczyć. Ostateczny termin: dwunasta w południe; cały dystans rozbiję na krótsze etapy, dla każdego ustalę dokładny czas. Szukam wzrokiem przed sobą pierwszego punktu orientacyjnego. Wysoki obelisk z czerwonej skały sterczy wyraźnie z morza piargów. Do tego miejsca pół godziny, potem poszukam następnego. Wciągam plecak na ramiona i schylam się, by wykonać pierwszy dzisiaj podskok. Już w chwili odbicia wiem, że się wywalę. Lecę do przodu na zgiętą rękę. Kiedy chcę wstać do następnej próby, nie daję rady podeprzeć się czekanem. Znowu chwytam skałę, rękami wciągam się do góry. Kwadrans później, kołysząc się niepewnie, patrzę do tyłu, aby ocenić swoje tempo - wciąż mogę dojrzeć miejsce, w którym spałem. Co krok padam, najgorszy jest moment kiedy się prostuję - rozkłada psychicznie. Tamten pierwszy upadek przyprawił mnie o męczarnie, leżałem z twarzą na kamieniach i zaciskałem zęby, czekając aż ból zelżeje. Ale nie ustawał, kolano ciągle pali żywym ogniem, jak nigdy dotąd. - Przestań, proszę... Przestań... Nic z tego. Trudno, niech boli, a ja i tak wstanę. Próbuję się podnieść, czuję jak napięte mięśnie wykrzywiają twarz, usta tężeją w skurczu protestu. Znowu padam. Boli ciągle tak samo. A jeśli kolano jest aż tak zrujnowane, że nie mogę bardziej cierpieć... Przecież to się dzieje w mojej głowie. Ostatni kwadrans pozbawił mnie resztek woli walki. Zanikała z każdym upadkiem, przegrywając z chronicznym bólem. Dźwigam się i padam, wiję na kamiennym łożu, płaczę i przeklinam, w głębi duszy wiem, że to moje ostatnie spazmatyczne odruchy, zanim całkiem znieruchomieję. Odrywam ręce od głazu, usiłuję podskoczyć... Stopa została na ziemi, runąłem na prawy bok, niezdolny nawet podeprzeć się ramieniem.
Uderzenie mnie oszołomiło. Przez moment nie czuję bólu, z wirem w głowie trwam zawieszony między przytomnością a zamroczeniem. Rozciąłem o kamień wargę, czuję smak krwi ściekającej mi do ust. Leżę skurczony między dwoma blokami. Wprost przede mną sterczy z moreny czerwona skała. Jak z czasem? Zostało mi dziesięć minut. Bez szans! Zamykam oczy, opieram policzek o chłodne, skaliste podłoże. Jak przez mgłę myślę o tym, czy daleko trzeba jeszcze iść, ile już uszedłem. Część mnie skowyczy, żeby dać z tym spokój, zasnąć, pogodzić się z myślą, że nie dotrę do bazy. Głos oponuje. Leżę spokojnie i słucham dyskusji. Nie obchodzi mnie obóz czy schodzenie, to za daleko. Ale cóż za ironia - zostać tu, na morenie, po przejściu tylu przeszkód! Ogarnia mnie wściekłość. Głos zwycięża. Wiem, co trzeba robić. Decyzja dawno zapadła, podjąłem ją w momencie wyjścia ze szczeliny. Będę się wlókł dalej, walczył, nie mam zresztą innego wyboru. Po Uliczce Bomb moim celem będzie górne jezioro, potem przejdę przez pas moren do niższego stawu, obejdę go dokoła, aż do ostatniej moreny, wdrapię się na próg i zejdę do obozu. Tak zrobię. A przynajmniej będę próbował. Uda się, albo nie - wszystko jedno. Doskakuję na krawędź wyraźnej niecki, walę z nóg i staczam bokiem do środka. Przez szarą watę w głowie dochodzi szmer rozpryskującej się o skałę wody. Mam mokrą twarz. Błotnisty żwir pod wygładzoną skałą jest zimny i wilgotny. Gdy się obracam, widzę srebrzyste lśnienie wody spływającej po złotawej skale. Dotarłem do Uliczki Bomb. Jest pierwsza. Godzina spóźnienia. Wielka skalna ścianka wybrzusza się nad lejem, w którym leżę. Dno niecki jest podmokłe. Stożek zmieszanego z błotem piargu piętrzy się przy ścianie, aż po ściekający płytą strumyk. Słońce świeci prosto na skałę, topiąc leżący na niej śnieg. Z siłą, której jeszcze przed chwilą na pewno nie miałem, drapię się do piarżystego stożka i jednym machnięciem czekana odgarniam żwir. Przyciskam wargi do cienkiej strużki... Lodowata woda... Z trudem łapię oddech - gorączkowo ssę mokrą płytę - woda rozpryskuje się na czole, spływa po zamkniętych oczach, kapie z nosa... Parskam i chrząkam jak prosię, łapiąc powietrze wciągam wodę do nosa, po czym znów przywieram twarzą do skały. Dopiero po dłuższym czasie uspokajam się, przestaję atakować strugę jak szaleniec. Wysuszone gardło przestało palić, lecz wciąż jeszcze dokucza mi pragnienie. Z każdym kolejnym łykiem wracają siły. Siedzę bokiem przy skale, spodnie z polara nasiąkają wodą z mokrego piargu. Wreszcie rozsądek bierze górę. Wygrzebuję w żwirowym stożku zagłębienie i czekam aż się napełni. Po chwili w dołku jest pięć centymetrów czystej, lodowatej wody więcej niż mogę nabrać do ust. Wgłębienie zapełnia się szybciej nim zdołam się schylić po następny łyk. Piję tak długo, aż zaboli mnie żołądek obciążony masą zimnej wody, a potem...
piję znowu. Zanurzam twarz w stawku, ślinię się w wodę, krztuszę żwirem wpadającym do gardła, ani na moment nie potrafię się powstrzymać. Dochodzi mnie mój własny szloch i jęki - z rozkoszy i niewygody. Ilekroć przerywam myśląc, że mam już dosyć, przemożna potrzeba każe mi znowu pić. Błoto i piasek oblepiają twarz. Sztywnymi, brudnymi palcami gmeram w dołku, powiększam zagłębienie. Piję - odpoczywam - piję jeszcze... Żeby tylko nagle nie wyschła... Albo nie zniknęła pod żwirem... Po trzech dniach i nocach bez wody popadam w obsesję, w szaleństwo. Nie mogę oderwać się od skały: wciąż piję, z zamkniętymi oczami i grymasem niedowierzania na twarzy. Więcej wody niż mogłem marzyć... dość by nasączyć tę wyschniętą gąbkę, którą się stałem od środka. Mokry, napojony osuwam się ciężko na dno niecki. Mija oszołomienie obfitością płynu; rozglądam się dokoła. Jak miło słyszeć szmer płynącej tuż obok wody. Lej wydaje mi się znajomy. Byłem tu przecież: pierwszy raz z Simonem i Richardem, a drugi - z Simonem. Kiedy? Osiem dni temu! Nie do wiary. Pamiętam to miejsce tak dobrze, jakby to było wczoraj. Siedzieliśmy na plecakach, podnieceni czekającą nas wspinaczką... Kilka kamyków grzechocze po mokrej skale, uchylam się instynktownie. Trzaskają o piarg w drugim końcu zagłębienia. Woda mnie cudownie odmieniła. Jestem pełen energii. Zniknęła niemoc, ani śladu rozpaczy. Wróciła wola walki. Woda zniosła mur, o który przez cały ranek waliłem głową. Od Uliczki Bomb do górnego jeziora idzie się pół godziny, czyli trzy godziny czołgania. Powinienem tam być o czwartej. Spróbuję. Wstaję i skaczę na jednej nodze do płyty po ostatni łyk, po czym ruszam w kierunku niższego brzegu niecki. Na błocie widnieją ślady stóp. Przystaję, żeby się im przyjrzeć. Rozpoznaję odciski butów Simona i mniejsze, adidasów Richarda. Świetnie. Oni są ze mną. Byle dalej. Plątanina moren przede mną nie wygląda już tak źle. Gruzowisko ogromnych bloków powalonych bezładnie na wyższych piętrach doliny przechodzi w dywan mniejszych kamieni; tu i ówdzie leży głaz narzutowy. Kamienie ślizgają się, usuwają spod grota czekana. Wciąż się przewracam, ale bez obijania o głazy. Wstawanie nie kosztuje aż tyle wysiłku. Odżyłem dzięki wodzie, choć teraz z kolei słońce, prażąc bez litości z czystego nieba, udaremnia koncentrację. Otumaniony upałem coraz to walę się z nóg i zapadam w drzemkę, by po chwili usiąść otrząsając się z senności. Ciało żyje rytmem podskoków. Nie muszę już myśleć o żadnych układach ruchów. Stały się tak samo naturalne jak chodzenie. Głos nadal mnie popędza, ale nie takim władczym tonem jak wczoraj. Już tylko radzi, że mogę dalej robić swoje, bo i tak nie mam nic lepszego
do roboty. Nie będę go chyba słuchał... Osuwam się na ziemię, gdy chce mi się spać... Trochę sobie polezę, podumam... Tak, oczywiście, zaraz się ruszę, tylko jeszcze chwilę odpocznę... Głos? - nie, te głosy już kiedyś słyszałem, dawno temu... na pewno, od razu poznałem... po co ta natrętna melodia?... i obrazy... Pamiętam te miejsca... nie, to chyba jakiś zwariowany film z lat sześćdziesiątych. Ale się kiwam, jak pijany, gdyby nie ten blok, znów bym się wywalił... Nic tylko szare, brudne kamole, stale i wciąż, lepiej zasnąć... Popatrz na zegarek, jak to? minęło tyle godzin, kiedy... Ciekawe, że pamiętam minuty każdego sennego odpoczynku, ale nic poza tym. Ilekroć podczas upadku urażam nogę i przeszywa mnie ból, jęczę skulony na ziemi, dopóki się nie uspokoi, a potem zasypiam. Cierpienie spowszedniało - każda wywrotka kończy się torturą i tak być musi, to oczywiste. Czasami dziwię się tępo, dlaczego nie boli, choć tak ciężko wyrżnąłem. Bezustannie zadaję sobie dziesiątki pytań, pozostawiając je bez odpowiedzi, lecz nigdy nie pytam o to, co się właśnie dzieje. Obudzony jakimś mamrotaniem, zastanawiam się z kim rozmawiałem, oglądam w tył, ale nikt za mną nie idzie. Nie zwracam żadnej uwagi na otoczenie, wybieram drogę instynktownie. Wyglądu terenu, który właśnie pokonałem nie pamiętam dłużej niż minutę. Pamięć przechowuje jedynie mgliste obrazy upadków na kamienie, zlane w jeden pozbawiony czasu obraz wszystkiego, co się ze mną dotąd działo. Przede mną - mniej więcej to samo. O trzeciej jestem przy stromym, skalnym żlebie, wciętym głęboko w żółtą glinę. U jego wylotu wije się strumień. Tutaj moreny właściwie się kończą. Pamiętam, że ten żleb dochodzi aż do jeziora, rozszerzając się w miarę obniżania, a za ostatnią moreną zmienia się w gliniastą ścieżkę. W żlebie nie da się zeskakiwać. Siadam, wyciągam przed siebie nogi, i zaczynani się zsuwać błotnistą rynną. Nade mną, wysoko w ścianach, wiszą wielkie bloki, gotowe w każdej chwili runąć. Panuje cienisty chłód. Od czasu do czasu kładę się na wznak i spoglądam w niebo obramowane ścianami rynny, nucąc jakieś ledwie pamiętane piosenki. Ubranie przemaka na wylot i kiedy siadam czuję, jak woda ścieka mi po plecach i wsiąka w spodnie. Ilekroć mam ochotę, obracam się na bok, by siorbać głośno z brudnej strugi płynącej dnem żlebu. Przeważnie jednak zsuwam się w dół zagubiony w innym świecie. Żółte ściany coraz bardziej się rozchodzą. Patrzę wprost przed siebie, ale co to? Żleb zaludnia się postaciami, które ześlizgują się po jego dnie, wyobrażam sobie pochód kalek uciekających tą żółtą ścieżką do morza... Nagła myśl o jedzeniu rozwiewa wizję. Co jakiś czas spotykam odcisk buta. „Czyj on by mógł być?” - spekuluję jałowo, aż przypominam sobie Simona i Richarda w Uliczce Bomb. Pewien jestem, że idą tuż za mną. Na myśl, że mam zapewnione towarzystwo i pomoc w razie potrzeby uśmiecham się z zadowoleniem.
Gdybym zawołał - przyjdą, ale nie zamierzam ich wzywać. Zostali trochę w tyle, w tej chwili ich nie widać, lecz nie mogą być daleko. Chyba są zażenowani moim stanem, faktycznie nie wygląda to najlepiej, wstyd... Wszystko przez tę wodę, zachciało mi się lać, a nie zdążyłem się rozebrać. E, co tam, na pewno zrozumieją. Raptem bańka pryska - obaj znikają. Staję jak wryty. Taki powrót znienacka do rzeczywistości to niemiły wstrząs. Nowa piosenka dźwięczy mi w uszach gasząc lęki. Patrzę przed siebie... Błyski słońca na powierzchni wody. Jezioro! Uśmiecham się, zwiększam tempo. - Czwarta godzina: wszystko gra - krzyczę do stawu i wybucham głupkowatym śmiechem. Od wylotu żlebu rozpościera się żwirowisko, przechodzące nad brzegiem w półkolistą plażę. W płaskim terenie nie mogę się dalej zsuwać, więc próbuję stanąć. Prostuję się chwiejnie na jednej nodze, jezioro zamazuje mi się przed oczami, krew odpływa z głowy... Lecę z łomotem na żwir, słysząc - jak z oddali - wrzask bólu. Znów próbuję i padam, nim jeszcze zdołałem się wyprostować. Nogę mam z galarety. Wszystko dlatego, że tak długo zjeżdżałem. Chociaż nie, po prostu nie mam sił, nie dam rady dłużej skakać. Krzywię się, czując na udzie piekącą strugę moczu. Kiedy ustaje, stygnie, kolejny raz próbuję się podnieść. Stać mnie tylko na artretyczny skłon, podparty czekanem, którego stylisko kołysze się pod moim ciężarem. Wysunąwszy w przód złą nogę omal się nie przewracam, właściwie bez powodu. Siły nie starczy mi nawet na to, by utrzymać ciało w pionowej pozycji. Będę się czołgał na brzuchu. Woda w stawie jest zadziwiająco przejrzysta. W głębi mieni się szmaragdową zielenią. Na przeciwległym brzegu brudnoszare hałdy lodospadów zwieszają się nad wodą ciężkimi zwałami. Po lodzie szemrze wodospad. Powiewy wiatru marszczą chwilami taflę jeziora, przez co mam wrażenie, że tańczące na wodzie srebrne i zielone cętki płyną ku mnie. Leżę na brzuchu z głową wychyloną nad niewielkim skalnym progiem opadającym wprost do wody. Zasypiam, budzę się, by rzucić okiem na jezioro, i znów drzemię. Słońce suszy na mnie spodnie przemoczone w żlebie. Wokół unosi się ciepły odór moczu... Przespałem godzinę. Spoglądam na jezioro, zastanawiając się, czy powinienem znowu próbować wstać. Jezioro ciągnie się w kierunku bazy długą, wąską wstęgą. W dali widać rumowisko moreny, rozcięte na dwie części. Za zwałami kamieni ukryte jest mniejsze, okrągłe jeziorko ograniczone progiem morenowym, za którym stoją namioty. Nie licząc krótkiego przejścia przez próg, wszędzie jest na ogół płasko. Plażowe żwirowisko ciągnie się aż do tego rygla, a dalej cały czas w dół. Łatwo tam będzie skakać, jeśli w ogóle ustoję na nodze. Tak byłoby o wiele szybciej. Gdybym zdążył wleźć na próg przed zmrokiem, zobaczę
namioty - o ile tam jeszcze będą. Kiedy zawołam, usłyszą i przyjdą po mnie. A jeżeli odeszli... Znów patrzę w wodę. Jeżeli odeszli, co wtedy? Ta możliwość mnie przeraża. Odpowiedź znam aż za dobrze. Nie chce mi się wierzyć, że mogliby odejść. Po tylu moich wysiłkach?! - nie do pojęcia. Czy mogłoby się zdarzyć coś tak okrutnego? Przecież zejściem z lodowych uskoków zamknąłem za sobą wrota gór, zostawiłem za nimi wszelką wrogość? Coś we mnie się waha, nie dopuszczając myśli o dalszej wędrówce. Nie chcę dojść tam przed zmrokiem. Gdybym zobaczył, że nie ma namiotów - to byłby koniec. Wpatruję się w staw, bezradny, miotany zbyt wieloma obawami, niezdolny do działania... Nie bądź idiotą, pospiesz się; zostały dwie godziny światła. Wstaję, jakbym unosił na ramionach wielki ciężar, jakiś namacalny strach, który mnie do cna przenika. Iść dalej - to beznadziejne. Udaje mi się zrobić dwa podskoki, po czym ciężko padam. Pełznę na brzuchu. Stopa wlecze się po piargu, szarpiąc kolanem o kamienie. Siadam, zwrócony twarzą w stronę gór - dalej będę się posuwał tyłem, podobnie jak na lodowcu. Idzie mi to przeraźliwie wolno, ale stopniowo, konsekwentnie zbliżani się do drugiego stawu. Wlokę się wzdłuż brzegu, miękkie pluskanie fal zlewa się w cichy szum, usypiający... Przypominam sobie swój lot, zsuwanie się po śniegu i ten sam dźwięk - łagodny szum fal na brzegu kamienistej plaży. Wtedy myślałem, że zginę, teraz czołgam się, mając w tle rytmiczny plusk. Jezioro jest chyba o wiele dłuższe, niż mi się wydawało. Godzinę później przekraczam otaczającą je morenę i ruszam wzdłuż brzegu drugiego stawu. Rozpoznaję miejsce, gdzie próbowałem łowić pstrągi. Przystaję, by obejrzeć czekający mnie próg morenowy. Dojście stąd do obozu zabierało mi kwadrans. Ile czasu zabierze czołganie? Trudno ocenić, nic tu się nie zgadza, przecież do Uliczki Bomb szybkim krokiem szło się z godzinę. Ja potrzebowałem aż pięć na zejście do drugiego stawu. Nie pojmuję tego - dlaczego posuwam się tak wolno?... Wszystko jedno, na pewno przed zmrokiem będę na progu. Została jeszcze cała godzina. Słońce przysłonił toczący się od wschodu wał kumulusów. Ciemne, obrzmiałe chmury wlewają się w dolinę. Będzie padać. Gdy docieram pod rygiel moreny, czuję pierwsze krople deszczu. Wzmaga się wiatr, nad jeziorem gnają lodowate podmuchy. Trzęsę się z zimna. Zbocze rygla tworzy sprasowany z błotem żwir. Wspinając się kiedyś tędy, omsknąłem się i upadłem. Błotna ściana ma czterdzieści pięć stopni nachylenia, gdzieniegdzie wystają z niej kamienie. U góry luźne skalne bloki rysują zębatą linię na tle skłębionych nisko chmur. Zacina deszcz ze śniegiem, temperatura gwałtownie spada. Postanowiłem posłużyć się czekanem, jakbym wspinał się w lodzie; wbijam ostrze wysoko w ścianie, po czym podciągam się w górę. Próby wbijania buta w stok dają mizerne efekty. Tak długo szuram nim po zboczu, aż natrafię przypadkiem na sterczący z błota
kamień. Kolejny wymach czekanem i powtarzam całą tę niebezpieczną procedurę; zraniona noga wlecze się za mną bez pożytku. Im wyżej, tym bardziej się denerwuję. Być może powodem jest strach, że się obsunę i trzeba będzie wszystko zaczynać od nowa, ale sedno sprawy tkwi gdzie indziej. Wyłazi ze mnie głęboko skrywana, ponura obawa przed tym, co mogę zastać na górze. Nie opuszcza mnie od samego początku, lecz teraz staje się nie do zniesienia. W szczelinie przytłumił ją zwierzęcy strach, na lodowcu dominowało poczucie osamotnienia, a gdy niebezpieczeństwa znikły, obawa zogromniała, rozrosła się jak nabrzmiewający wrzód - strach wypełnia mi piersi, dusi w gardle, zżera wnętrzności. Nerwy drgają w nieustannym napięciu, a wszystkie myśli dotyczą tego samego: być może porzucono mnie, nie po raz drugi - ostatecznie. Na szczycie błotnistego stoku wlokę ciało między zwaliskami głazów na najwyższy punkt moreny. Podciągam się i staję oparty o skalny blok. Niczego nie widać. Dolinę niżej wypełniają chmury, płatki śniegu tańczą na wietrze. Nie mogę dostrzec, czy namioty jeszcze stoją. Już prawie noc. Przykładam dłonie do ust i wołam: - SIIIIIMOOOOOON!... Mój krzyk odbija się od chmur, a wiatr unosi go w dal. Krzyczę powtórnie, wysokim głosem, znów nasłuchuję. Z mroku odzywa się niesamowite echo. Usłyszeli? Przyjdą? Opadam na piarg obok głazu chroniąc się przed wiatrem. Czekam. W miarę jak chmury znikają w ciemności, zimno kąsa coraz mocniej. Wytężam słuch, oczekując odpowiedzi na moje wołanie, choć już wiem, że nie nadejdzie. Nie mogę dłużej wysiedzieć bez ruchu dzwoniąc z zimna zębami; wysuwam się spod skały - pora iść. Przede mną długie zejście z progu zboczem zarośniętym trawą i kaktusami. Zastanawiam się: może wyjąć śpiwór i przespać noc na morenie, ale glos mówi nie. Jestem mu posłuszny. Za zimno. Zasnąć teraz oznacza nie obudzić się więcej. Kulę się przed wiatrem i zaczynam zsuwać w dół zbocza. Otacza mnie ciemność, nie czuję upływu godzin, ani nie wiem gdzie jestem. Zjeżdżam krótkimi zrywami, wlepiając oczy w mrok. Nic nie wiem. Czy wciąż się posuwam w kierunku namiotów? Co ja tu właściwie robię? Nieważne, grunt, żeby się ruszać. Lodowaty wiatr zacina śniegiem w twarz. To mnie budzi. Jak zimno... trzeba się czołgać... Zobacz która godzina - dziesiąta... Jedenasta... Jak ta noc się ciągnie, pięć godzin czołgania z progu. Co to znaczy, nic... Przecież do obozu miało być dziesięć minut. Czekaj, pięć godzin to dziesięć minut - nie rozumiem... Zaraz, co mnie tak kłuje? Badam grunt pod sobą, żeby sprawdzić, co mnie dźga w udo. Kolce kaktusów. Noc wszystko zakrywa. Czy jestem jeszcze na lodowcu? Lepiej być ostrożnym, przy końcu są fatalne szczeliny... Dlaczego mówicie szeptem, niczego nie mogę zrozumieć. .. Gdzie są wszystkie skały? Dobrze, że nie chce mi się pić, żebym tak
jeszcze wiedział, gdzie jestem...
13 Noc i łzy Niemal niepostrzeżenie znalazłem się w otwartej okolicy, pokrytej rzecznym żwirem i złomami skał. Znowu morena? Co do licha? Na tej stromiźnie wśród traw i kaktusów zupełnie się pogubiłem. Oglądam się - na śnieżnym stoku ledwie można odróżnić ciemną, krętą linię. Na głazach w pobliżu nie ma śniegu. Które to skały? Szperam w plecaku szukając czołówki. Włączam ją i świecę naokoło. W mdłym, żółtym świetle widzę sterty szarych głazów. Siedzę wśród rozległych złomisk, nie mając pojęcia, w którą stronę się kierować. Latarka gaśnie, można ją wyrzucić. Ruszam po ciemku przed siebie, mając w głowie zupełny zamęt. Myśl jasno, przestań się grzebać w tych bezsensownych rojeniach. Rzeczywistość dociera do mnie w krótkich przebłyskach. To łożysko rzeki! Nareszcie coś rozpoznaję... Znowu przysnąłem. Gdzie jestem? Przecież wiedziałem... Coś mi się kołacze... to chyba wyschłe koryto rzeki. A może... nie, bez sensu, dlaczego nie potrafię skojarzyć? Koryto ma prawie kilometr szerokości. Całe jest usiane blokami, wszędzie stawki i kałuże wytopionej wody. Gdzieś tam, w ciemności, płynie rzeka. Nie słyszę, bo wyje wiatr. Namioty są rozbite na drugim brzegu, w osłoniętym miejscu, ale gdzie ja jestem? Czy kieruję się do środka doliny, czy akurat zawróciłem w stronę moreny? Czy to kogo obchodzi? Wlokę się dalej... Stopy bębnią po kamieniach, jak mnie zaboli, mogę tylko jęczeć. Mamroczę pod nosem skierowane w mrok pytania, w odpowiedzi nie słychać głosu. Wreszcie przestał mi przeszkadzać. Instynktownie skręcam to w jedną, to w drugą stronę, zupełnie jakbym rozpoznawał poszczególne sterty kamieni, dostrzegał w ciemnościach znajome kształty i korzystał ze wskazań jakiegoś wewnętrznego kompasu. Ile jeszcze do namiotów? Może już ich nie ma?! Przecież mogę tu zostać do rana, wtedy zobaczę, którędy trzeba iść. Siądę, poczekam. Ale zawieja... Jednak znowu lezę; ciekawe jak długo siedziałem. Tak nie można, jeśli będę czekać, nic z tego nie wyjdzie. „Woda nie zakipi w kociołku, gdy się tylko czeka i patrzy...” - co za idiotyczne powiedzonko. Śmieję się jak przygłup z własnego dowcipu. Nie bardzo już pamiętam o co chodziło, ale coś mnie nadal śmieszy. Sprawdzam godzinę. Pierwsza w nocy. Zaczął się kolejny dzień. Jeszcze jeden. W
ramię uwiera mnie ostra krawędź głazu, o który jestem oparty. Dźwigam się do góry i siadam na nim. Czuję, że już blisko. Wpatruję się w ciemność. Nie, nie wiem. Jakoś tu znajomo. Coś śmierdzi. Wącham rękawice, krzywiąc się z obrzydzenia. Cuchną gównem. Wszędzie wokoło ostry smród odchodów. - Gówno? Dlaczego siedzę w gównie?... Opadam plecami na skałę. Już wiem, gdzie jestem, choć nie bardzo pojmuję, co mam teraz robić. Dokoła posępny mrok, nie przebiję go wzrokiem. Gdzieś przede mną powinna sterczeć kuchenna skała, ale gdzie? Dziki podmuch wiatru zacina śniegiem. Podnoszę ramię, by osłonić twarz. W nozdrza znowu uderza mnie ohydny fetor - i rozjaśnia mi w głowie. Wystarczy przecież zawołać! Siadam, krzyczę, w ciemność ulatuje ochrypły wrzask, zduszone, zniekształcone słowa. Bezmyślnie zagapiony, czekam. Może już ich nie ma. Znowu dobiera się do mnie mróz, czuję na plecach jego zdradliwy dotyk. Nie przetrzymam tej nocy. Nie ma mowy. Zresztą, wszystko jedno. Życie, umieranie, dawno mi się poplątał sens tych słów. Ostatnie dni to ciąg rzeczywistych wydarzeń wtopionych w magmę majaków, teraz też tkwię rozpięty między dwoma światami. Żywy, martwy, czy to aż taka różnica? Podnoszę głowę: - SIIIIIMOOoooonnnn... - wyję. Kamień zachybotał pode mną. To był mój głos?! Taki błagalny, histeryczny... A te jęki zbolałym szeptem... to chrypienie... Też ja? A może ktoś tu jest? - Proszę, bądźcie... musicie tam być. Och, Jezu, Chryste Panie... Przyjdźcie! Wiem, że tam jesteście. Pomóżcie mi, skurwysyny, ratujcie... Wokół nocna ćma. Twarz muskają płatki śniegu, ubraniem targa wiatr. Na policzkach gorące łzy mieszają się z topniejącym śniegiem. Niech się to wreszcie skończy. Mam dosyć, przegrałem. Pierwszy raz od wielu dni godzę się z myślą, że doszedłem do kresu. Żeby tu ktoś był, ktokolwiek... Ta nocna zawieja mnie wykańcza... Po co się dłużej męczyć... Głowa opadła mi na piersi, wybucham łkaniem, szlocham z gniewu i żalu. Błagam o czyjąś obecność, błagam o jakąkolwiek pomoc, żeby przetrwać tę straszną noc. Za dużo tego jak na mnie. Nie dam już rady... wszystkiego za dużo... - POMÓŻCIEEEEEE MIIIiiii! Zawodzenie ginie w mroku połykane natychmiast przez śnieg i wiatr. Błysk. Mózg przeszywa elektryczna iskra - jak tamte oślepiające błyski, gdy walnąłem do szczeliny. Ten nie gaśnie! Wciąż świeci, czerwono i zielono, pulsuje kolorami... Co jest? Przede mną... Pływa, jarzy się... Czerwono-zielone półkole, zawieszone w ciemności.
- Statek kosmiczny? Stuknij się, zwariowałeś, czy co? To przywidzenia. Słyszę przytłumione odgłosy... Z barwnych plam wyskakuje jasny błysk, snop żółtego światła wycina wśród kolorów szeroki stożek. Dźwięki, głosy, nie moje - cudze głosy! - Namioty! Są jeszcze... Ta myśl mnie rozkłada. Bezwładny jak wór kości i szmat osuwam się ze skały na kamieniste łożysko rzeki - niezdolny do niczego jęczę tylko z bólu, który przebija udo. Jedna chwila i przestałem nad sobą panować - rozpłakałem się bezradnie. Coś, co mnie dotąd trzymało, podsycało wątły płomyk siły, uszło, zgasiła go zamieć. Chcę podnieść głowę, by zobaczyć światło, ale nic z tego. Nie mogę. - Joe! To ty? JOE!! Głos Simona załamuje się z napięcia. Krzyczę w odpowiedzi, ale niczego nie słychać... Jedynie spazmatyczne łkanie, dławię się oddechem wyrywanym konwulsyjnie z płuc. Bełkoczę w mrok słowa bez związku. Z boku szybko zbliża się skaczące światło. Chrzęst kamieni, czyjś wysoki krzyk, strwożony. - Tam, tam! Zalewa mnie światło, w oczy bije oślepiająca jasność. - Pomóż mi... Proszę, ratuj. Czyjeś ręce biorą mnie silnie pod ramiona, unoszą w górę. Znienacka dostrzegam twarz Simona. - Joe! Boże! O mój Boże! Kurwa, ja pierdolę! Popatrz. O, kurwa, Richard, trzymaj go. Podnieś, podnieś go, ty durny niedojebie! Boże, Joe, jak? Jak?... Wstrząśnięty, nie wie co mówi, wyrzuca z siebie obsceniczną litanię, nieuzasadnione przekleństwa, potok wulgarności bez sensu. Obok miota się Richard, zdenerwowany, wystraszony. - Zdycham... nie mogę dłużej... mam dość... za dużo... myślałem, że koniec... błagam, pomóż, na miłość boską, pomóż mi... - Dobrze już, dobrze. Mam cię, trzymam, jesteś bezpieczny... Simon bierze mnie pod ramiona i wlecze za sobą, piętami zahaczam o kamienie. Opuszcza mnie ciężko przy wejściu do namiotu, w łagodnym świetle płonącej wewnątrz świeczki. Spoglądam w górę na Richarda, oczy ma szeroko rozwarte przestrachem. Narobiłem zamieszania... Chce mi się śmiać, ale z oczu ciekną łzy i nie mogę wydobyć głosu. Simon wciąga mnie do wnętrza, delikatnie układa na stercie ciepłych, puchowych śpiworów. Klęka obok i wpatruje się we mnie. W jego spojrzeniu troska miesza się z przerażeniem, litość walczy z obawą. Na mój uśmiech, odpowiada uśmiechem. Wolno kręci głową w jedną,
w drugą stronę. - Dziękuję, Simon. Dobrze zrobiłeś. - Szybko odwrócił głowę, unikając mego wzroku. - W każdym razie, dziękuję. Bez słowa skinął głową. Ciepłe światło świecy wypełnia namiot. Odnoszę wrażenie, że nade mną pochylają się jacyś ludzie, cienie skaczą na ścianach. Skrajne wyczerpanie wyssało ze mnie resztę sił. Leżę nieruchomo wciskając plecy w miękki puch. Znowu ukazują się nade mną. Dwie schylone twarze, bezładnie migające przed oczami. Teraz Richard wciska mi do ręki plastikowy kubek. Herbata! Gorąca herbata! Nie potrafię utrzymać go w dłoni. Simon odbiera ode mnie kubek, pomaga usiąść i poi herbatą. Richard tymczasem zajęty jest gotowaniem, miesza gęstą owsiankę na mleku, dosypując cukru. Następna herbata, potem owsianka, której nie mogę przełknąć. Spoglądam na Simona - wynędzniała twarz o napiętych rysach i wstrząśnięte spojrzenie. Nie pada ani jedno słowo. Nagle przypominam sobie, kiedy ostatni raz tak na mnie patrzył: na krawędzi lodowego uskoku, wpatrując się we mnie o sekundę za długo - o tę właśnie sekundę, w której zrozumiałem, że dla niego jestem już martwy. Naraz pryska zły urok, rusza lawina pytań, gadamy jeden przez drugiego, nie czekając na odpowiedź. Gdy milczeliśmy, nasze oczy spotkały się na długą chwilę i teraz każde pytanie wydaje się jałowe, a odpowiedź zbędna. Opowiadam o czołganiu i szczelinie. On opisuje koszmar swego zejścia po przecięciu liny, mówi, jak uznał, że zginąłem. Patrzy na mnie, jakby wciąż nie do końca pojmował, skąd się tu wziąłem. Uśmiecham się, dotykam jego ręki. - Dziękuję - powtarzam, choć wiem, że to słowo nigdy nie przekaże tego, co czuję. Chyba się zmieszał, szybko zmienia temat: - Spaliłem wszystkie twoje ubrania! - Co? - No, myślałem, że ty... Widząc wyraz mej twarzy, wybucha śmiechem - a ja za nim. Obaj śmiejemy się długo, zbyt długo, szorstkim, maniackim rechotem. Godziny przechodzą niezauważone, wypełnione gwarem i gadaniną. Płyną opowieści. Śmiejemy się z poszukiwań pieniędzy i spalenia za namiotem całej mojej bielizny. Trwa niekończąca się kolejka kubków herbaty, podawanych z przyjacielską troską. Z każdego gestu, spojrzenia, czy dotknięcia ręki przebija mocna, intymna więź, jakiej nie odważylibyśmy się okazać nigdy przedtem i pewnie nie okażemy nigdy więcej. Przypominam sobie tamte godziny w omiatanej śnieżycą ścianie, kiedy przez jakiś czas graliśmy role we
własnym trzeciorzędnym filmie wojennym. Simon wmusza we mnie resztę owsianki, podczas gdy Richard przygotowuje grzanki ze smażonym jajkiem. Z każdym łykiem herbaty zażywam inną pigułkę. Środki przeciwbólowe, Ronicol, antybiotyki. Buntuję się przy grzankach, nie potrafię przełknąć suchego chleba. - Zjedz to - mówi poważnym tonem Simon. Krztuszę się chlebem, którego kęs utkwił mi w gardle. Nie mam w ustach ani kropli śliny, wypluwam wszystko nie zważając na polecenie. - Dobra. Zobaczmy teraz twoją nogę. Od razu staje się surowy, działa sprawnie, bez emocji. Gdy przymierza się scyzorykiem do podartych spodni przeciwwiatrowych, chcę protestować, ale ostrze już tnie z łatwością cienki nylon. Czerwona rękojeść. To mój nóż. Ostatni raz użyto go na mnie trzy i pół dnia temu. Wzdrygam się ze strachu. Nie chcę więcej cierpieć. Przynajmniej nie dziś. Marzę o śnie, ciepłym puchowym śnie. Skręcam się z bólu, bo Simon uniósł nogę, by zdjąć spodnie. - Dobra. Będę uważał, na ile się da. Zerkam na Richarda, który wygląda, jakby miał zaraz zwymiotować. Posyłam mu uśmiech, ale odwraca się i zajmuje palnikiem. Jestem podekscytowany, wreszcie zobaczę, jak ona wygląda, ale jednocześnie obawiam się tego. Chciałbym wiedzieć, co mi sprawiało tak straszne męczarnie, lecz boję się zobaczyć zakażenie, gnijącą ranę. Simon zsuwa zamki getrów, rozwiązuje sznurówki, delikatnie rozrywa zapięcia na rzepy. - Richard, musisz tę nogę mocno przytrzymać. Inaczej nie ściągnę buta. Richard waha się: - Nie możesz go rozciąć? - Mogę, ale to nie jest konieczne. Chodź, to tylko chwila. Przysuwa się do mnie i ostrożnie podtrzymuje nogę poniżej kolana. Simon ciągnie za but - rozlega się mój wrzask. - Trzymajże mocno, na litość boską! Ciągnie jeszcze raz, kolano napełnia się bólem jak gazowy balon, eksploduje z niego ognista struga, zaciskam powieki, kwilę, modlę się, żeby przestało... - W porządku. Mam go. Ból szybko cichnie. Simon wyrzuca but z namiotu, a Richard od razu puszcza moją nogę. Chyba także miał przez cały czas zamknięte oczy. Kolej na spodnie z polara. Lekko zsuwają się z nóg. Richard wycofuje się w tył namiotu, a ja siadam wyczekująco. Simon musi jeszcze zdjąć ze mnie długie flisowe kalesony
i... obaj wlepiamy w moją nogę zdumione spojrzenia. - Jasna cholera! - Ja pierdolę, ale ogromna! Patrzymy na obrzmiały kloc żółto-brązowego koloru, z sino-szkarłatnymi zaciekami poniżej kolana. Udo i kostka nie różnią się zbytnio wielkością. Tylko wielka bania w połowie nogi, groteskowo wykręcona w prawo, wskazuje miejsce, gdzie kiedyś było kolano. Robi mi się słabo na ten widok. - Boże, jest gorzej niż myślałem. - Pochylam się w przód, próbując dotknąć skóry wokół kolana. Dobrze przynajmniej, że nie ma ostrego zapalenia, żadnych objawów infekcji. - Niedobrze - mruczy Simon, oglądając podeszwę stopy. - Złamałeś także piętę. - Naprawdę? No, trudno - nie wydaje mi się to specjalnie ważne. Stopa, kolano, cokolwiek tam jeszcze - jakie to ma znaczenie? Jestem na dole, mogę odpoczywać, jeść i spać. Tamto się jakoś wyleczy. - Tak. Widzisz te fioletowe smugi? To objawy krwotoku. Są na pięcie i wokół kostki. - Chodź Richard - mówię. - Obejrzyj to sobie! Zagląda mi przez ramię i cofa się w gwałtownym odruchu. - Oooch! Wolałbym tego nie widzieć! Śmieję się wesoło, zadowolony, że tak szybko zmienił się mój nastrój. Tamten histeryczny, maniacki śmiech należy do przeszłości. Simon wciąga mi z powrotem kalesony na nogi; ma zmartwioną minę. - Musimy się stąd szybko zabierać. Rano przyjdą osły. Któryś z nas musi zejść na dół, poprosić Spinozę, żeby przyprowadził też osiodłanego muła. - Ja pójdę - zgłasza się Richard. - Jest wpół do piątej. Wypiję herbatę i zejdę. Możesz wziąć mój śpiwór, a Joe weźmie twój. Wrócę o szóstej... - Zaczekaj - przerywam. - Potrzebuję odpoczynku i jedzenia. Nie wytrzymam dwóch dni jazdy na mule tak od razu! - Po prostu będziesz musiał - ucina Simon. - Nie ma o czym mówić. Miną jeszcze co najmniej trzy dni nim znajdziesz się w szpitalu. Masz rozwaloną nogę, oprócz tego odmrożenia i jesteś totalnie osłabiony. Jeśli będziesz zwlekał, przyjdzie zakażenie. - Ale... - Żadne ale! Wyruszamy rano. Nim dotrzemy do Limy, złamanie będzie miało tydzień. Nie możesz ryzykować. Nie mam siły, żeby się z nim sprzeczać, więc tylko patrzę na nich prosząco licząc, że zmienią zdanie. Simon nie zwraca na mnie uwagi i zabiera się do układania moich nóg w
śpiworze. Richard podaje mi herbatę z pocieszającym uśmiechem i wysuwa się z namiotu. - Wrócę szybko - słychać jeszcze z ciemności. Jestem okropnie senny, ale wydaje mi się, że przed zaśnięciem zostało jeszcze coś ważnego do załatwienia. Powieki ciążą jak ołów... Przypomniałem sobie. - Simon... - Co? - Ocaliłeś mi życie, prawda? To musiało być dla ciebie straszne tamtej nocy. O nic cię nie winię. Nie miałeś wyboru. Rozumiem to, rozumiem także, dlaczego uwierzyłeś, że zginąłem. Zrobiłeś wszystko, co mogłeś. Dziękuję, żeś mnie ściągnął na dół. Simon nic nie mówi. Spoglądam w jego stronę. Leży na plecach w śpiworze Richarda, po policzkach ściekają mu łzy. Odwracam się, gdy zaczyna mówić: - Naprawdę myślałem, że nie żyjesz. Byłem tego pewny... Nie mogłem sobie wyobrazić, jak mógłbyś ocaleć... - W porządku. Wiem... - Boże. Schodząc sam... Schodząc w dół, nie mogłem sobie z tym poradzić. To znaczy... Co miałem powiedzieć twoim rodzicom? Że co? Przepraszam, pani Simpson, ale musiałem przeciąć linę... Nigdy by nie zrozumiała, nie uwierzyła... - W porządku. Już nie musisz. - Że też nie zostałem wtedy dłużej... tak, na wszelki wypadek, bo mogłeś być jeszcze żywy. Tak wiele by ci to oszczędziło. - Nieważne. Teraz jesteśmy tutaj. Tamto skończone. - Tak - słyszę zdławiony szept. Niepowstrzymany potok gorących łez zalewa mi oczy. Mogę się tylko domyślać, przez co on przeszedł. Zasnąć...
Zbudził mnie gwar, śmiechy. Tuż obok namiotu dziewczęce głosy pytlowały z ożywieniem po hiszpańsku, Simon mówił coś do Richarda o osłach. Powoli uniosłem powieki, w oczy uderzył obcy widok wnętrza namiotu. Plamy słońca na czerwonym i zielonym płótnie, cienie co kilka sekund przesuwające się po ścianach. Wyglądało to jakby namiot stał w centrum ruchliwego bazaru. Wzdrygnąłem się na wspomnienie tego, co działo się niewiele godzin temu. Teraz jestem bezpieczny, tak, to prawda. Uśmiechnąłem się sennie i przesuwając ramionami po jedwabisto-puchowym materiale wnętrza śpiwora, delektowałem się uczuciem powrotu do domu. A było tak źle - na wpół śpiące myśli płynęły leniwie - tak źle...
Ktoś mnie zawołał, z oddali usłyszałem swoje imię. Ocknąłem się zaniepokojony. Kto to? Sen wciągał mnie łagodnie z powrotem w ciepło śpiwora, ale głos nalegał: - Joe. Obudź się, wstawaj. Obróciłem twarz: w otworze namiotu tłoczyły się głowy. Simon klęczał z parującym kubkiem herbaty w dłoniach, a zza jego ramion obie dziewczyny zaglądały ciekawie do wnętrza. Należało usiąść, lecz nie mogłem się poruszyć. Ogromny ciężar leżał mi na piersiach przygważdżając do ziemi. Podniosłem ramię, usiłując się dźwignąć, ale cały wysiłek sprowadził się do słabego machnięcia i ręka opadła bezwładnie. Czyjeś ramiona objęły mnie pod pachami - zostałem ułożony w siedzącej pozycji. - Wypij to i spróbuj coś zjeść. To ci dobrze zrobi. Wziąłem kubek dłońmi w rękawiczkach. Pochyliłem się nad nim, czując na twarzy wilgotną parę. Simon zniknął, ale zostały dziewczęta z uśmiechami na twarzach, przycupnięte u wejścia. Gdy tak siedziały w słońcu, obserwując jak piję herbatę, miały w sobie coś nierzeczywistego. Ich szerokie, wiejskie spódnice i przystrojone kwiatami kapelusze wyglądały całkiem obco. Skąd się tu wzięły? Przeskakiwałem myślami na inny temat - nie mogłem pojąć, co się wokół dzieje. Jestem tutaj, bezpieczny... Namioty, Simon i Richard - to jasne, ale skąd te dziwacznie ubrane Peruwianki?... Och, olać je. Najlepiej zająć się herbatą. Pierwszym łykiem sparzyłem usta. No tak, herbata była gorąca, ale te rękawiczki na odmrożonych dłoniach i brak czucia w palcach... Zachłystywałem się powietrzem, dmuchałem dla ochłody na koniec języka. Dziewczyny chichotały. Przez następne pół godziny płynął nieprzerwany strumień picia i jedzenia, z dodatkiem słów zachęty i strzępów informacji o tym, co się akurat dzieje. Wymarsz opóźniał Spinoza, uparcie żądając za wynajęcie mułów horrendalnej zapłaty. Z każdą minutą głos Simona stawał się głośniejszy, bardziej rozwścieczony. Richard spokojnym tonem tłumaczył na hiszpański. Dziewczęta co pewien czas odwracały się, aby zerknąć na Simona, marszcząc brwi. Po czym nagle odeszły, a chaotyczna hiszpańsko-angielska kłótnia ucichła gdzieś w tle. Nic już nie przeszkadzało spać... Zbudził mnie Simon: - Musisz teraz wyjść z namiotu. Pakujemy rzeczy. Wreszcie uzgodniliśmy cenę. Jeśli on jeszcze raz zmieni zdanie, urwę mu ten jego cholerny łeb. Słaby jak mucha, spróbowałem wyczołgać się jakoś z namiotu. Połową ciała byłem już na zewnątrz, gdy ramię ugięło się pod ciężarem i upadłem na bok. Zabrakło mi sił, by się samemu podnieść. Pomógł mi Simon i delikatnie odciągnął w ocienione miejsce. - Posłuchaj, ja sobie nie poradzę na tym mule. Nie masz pojęcia, jaki jestem słaby.
- Wszystko będzie dobrze. Pomożemy ci. - Wy mi pomożecie! Przecież ja jestem ledwo przytomny, a co tu mówić o siedzeniu. Na litość boską, jak chcesz mi pomagać podczas jazdy na mule?! Potrzebuję odpoczynku. Naprawdę. Trzeba mi snu i jedzenia. Od czasu jak przyszedłem, spałem tylko trzy godziny. Ja... - Nie ma o czym gadać. Ruszamy dzisiaj i już. Chciałem protestować, lecz nic go to nie obchodziło. Poszedł do namiotu po apteczkę. Richard podał mi kolejny kubek herbaty, a Simon porcję lekarstw. Po czym zostawili mnie samego, a sami zabrali się do zwijania obozu. Leżałem na boku, obserwując jak pracują. Nie potrafiłem opanować sennej słabości. Ze strachem myślałem o swoim stanie: czy to tylko wycieńczenie, czy zupełne załamanie organizmu? Czyżbym się do ostatka wypalił? Teraz jestem chyba bliżej śmierci niż wtedy, gdy byłem sam. Kiedy dostrzegłem, że pomoc blisko, coś się we mnie załamało. To co mobilizuje do walki - czymkolwiek było - naraz przepadło. Nie musiałem więcej zajmować się sobą, nie mówiąc już o czołganiu. Nie było o co walczyć, nie trzeba było trzymać się żadnego układu ruchów, słuchać głosu. Przeraziło mnie, że bez tego wszystkiego mogłem po prostu stracić wolę życia. Próbowałem zachować przytomność, otrząsnąć się z senności, lecz sen był silniejszy. Przysypiałem niespokojnie, budzony raz po raz różnojęzycznym bełkotem. Drzemałem, zapadałem w rojenia, wciąż te same: koma, załamanie, śmiertelny sen. Podszedł Simon - nareszcie, chyba minęło wiele czasu. Słyszałem jego głos, rozmawiał z Richardem. Podniosłem oczy. Stał tuż obok, przyglądając mi się uważnie zmartwionym wzrokiem. - Hej, jak tam, dobrze się czujesz? - Tak, wszystko gra. - Zrezygnowałem z namawiania ich na późniejszy wymarsz. - Nie wyglądasz za dobrze. Niedługo startujemy. Może byłoby lepiej, gdybyś usiadł i trochę się rozruszał. Przyniosę ci herbaty. Chciało mi się śmiać na myśl, że mam się rozruszać, ale jakoś udało mi się usiąść bez niczyjej pomocy. Wreszcie Spinoza podprowadził do mnie muła, a Simon pomógł mi wstać. Opierając się ciężko na jego ramieniu, doskakałem na jednej nodze do muła, który cierpliwie czekał. Wyglądał na stare, dobroduszne zwierzę, co dodawało mi odwagi. Już mieli mnie podsadzać na siodło, gdy Richard krzyknął: - Simon, zaczekaj! Zapomnieliśmy o jego pieniądzach. Zaczęło się poszukiwanie. Richard i Simon podtrzymywali mnie z obu stron, a ja kuśtykając wodziłem ich od głazu do głazu. Daremnie usiłowałem sobie przypomnieć, gdzie
schowałem pas z pieniędzmi. Spinoza i dziewczęta patrzyli ze zdumieniem. Śmieliśmy się wesoło, a gdy się wreszcie znalazł, podnieśliśmy go do góry, aby wszystkim pokazać. Uśmiechali się uprzejmie, ale widać było, że nie rozumieją dlaczego wystrzępiony kawałek rurowej taśmy wspinaczkowej miał dla nas tak wielkie znaczenie. Siodło Spinozy to jeden z tych starych modeli w stylu Dzikiego Zachodu: wysoki łęk, strzemiona z wytłaczanej skóry i srebrne, rzeźbione wykładziny. Przez siodło przełożono karimat jako wyściółkę i żeby pozwolić rannej nodze zwisać swobodnie z dala od boku muła. Ruszyliśmy wolnym krokiem w dół łożyska rzeki. Simon i Richard szli obok mnie, po obu stronach, uważając pilnie, co się ze mną dzieje. Następne dwa dni były mglistym pasmem nieustannych tortur bólu i zmęczenia. Nie mogłem kierować mułem ściskając go udami, a on zdawał się leźć prosto na każde drzewo, głaz czy skałę, które mijaliśmy w trakcie naszej dwudziestogodzinnej wędrówki do Cajatambo. Simon usiłował nim kierować, kłuł ostrzem szabli śnieżnej, lecz to nic nie pomagało - muł szedł jak chciał, a ja za każdym razem bezsilnie jęczałem i płakałem, póki ból nie minął. Jakoś jednak udawało mi się nie zlecieć z siodła. Znajomy krajobraz przesuwał się przed oczami, ale przez opar bólu i zmęczenia niczego nie widziałem. Pod koniec dnia ogarniała mnie dziecinna rozpacz. Nie mogłem dłużej znieść tej dodatkowej męki, nie miałem sił ani determinacji. Błagałem, żeby to się już skończyło, chciałem do domu. Podczas marszu Simon matkował mi w ciężkich chwilach; chodził szlakiem w górę i w dół, kłuciem popędzał osła-przewodnika, wciąż upominał Spinozę, by uważał na muła; był zawsze obok, gdy senność i zmęczenie groziły, że zwalę się z siodła. Zabrał mi zegarek; zatrzymywał pochód, kiedy nadchodziła pora na kolejną dawkę tabletek. Środki uśmierzające, Ronicol, antybiotyki oraz obowiązkowa herbata. Sceneria wokół mnie wciąż się zmieniała. Zapadałem w sen, przytomniałem, znów spałem, a tymczasem muł kroczył uparcie spadzistymi dolinami, wśród skał, przez wysokie przełęcze i żyzne pampasy. Simon, stale tuż obok, dodawał mi otuchy, a kiedy błagałem o odpoczynek - zachęcał do wytrwania. Cąjatambo po naszym przybyciu ogarnął piekielny zamęt. Simon stoczył bitwę z policją o wynajęcie jakiejś półciężarówki, a później drugą, gdy wraz z Richardem z trudem powstrzymywali dziki tłum wieśniaków, szturmujących samochód, by za darmo zabrać się do Limy. Tuż przed odjazdem podszedł do wozu młody człowiek. Z litością spojrzał na mnie, rozciągniętego na materacu w otwartym tyle samochodu, i na prowizoryczne łubki, które usztywniały nogę. Richard usiłował wyrzucić z ciężarówki ostatniego chłopa, gdy zbliżył się do niego policjant z przewieszonym przez ramię automatem. - Señor, proszę pomóc temu człowiekowi, jego nogi złe. Sześć dni on czeka. Wy
wziąć go do szpitala, tak! Zapadła nagła cisza, wszyscy spojrzeliśmy na starego człowieka, który leżał jak kłoda na skrzyni obok mnie. Patrzył błagalnie, po czym krzywiąc się z bólu poruszył biodrami, odrzucając szmaty przykrywające mu nogi. Zmartwiały tłum ucichł, słyszałem że Simon gwałtownie przełknął ślinę. Nogi mężczyzny były zmiażdżone. Widzieliśmy dwa zdeformowane kikuty, poszarpane otwartymi ranami, plamy krwi i głęboki szkarłat zakażenia. Ostry, słodkawy odór unosił się nad kocem, którym mężczyzna na powrót przykrył ostrożnie nogi. Zrobiło mi się niedobrze. - Mój Boże! - On jest źle. Tak? - Źle! Nie ma nadziei! - Przepraszam, mój angielski jest niedobry. - W porządku - przerwałem. - Weźmiemy go, i tego młodego też. - Dziękuję, señors. Wy jesteście dobrzy ludzie. Nasz kierowca okazał się alkoholikiem. Przez całą drogę chętnie dzielił się z nami piwem w olbrzymich ilościach. Podróż do Limy to trzy dni mordęgi, którą w mojej pamięci przysłonił mętny opar piwa, papierosów i środków znieczulających. Do szpitala dotarliśmy późnym wieczorem. Powiedziano nam, że starego nie będzie stać na leczenie w takim miejscu. Postanowiliśmy zapłacić kierowcy, by go odwiózł do właściwej lecznicy. Richard pomógł mi zejść z ciężarówki, a Simon wręczył synowi starca resztę naszych leków przeciwbólowych i antybiotyków. Ciężarówka odjechała w parną noc. Póki nie zniknęła za rogiem, widziałem ze swojego fotela na kółkach, jak stary mężczyzna kiwa nam w podzięce osłabłą ręką. Szpital wyglądał wewnątrz bardzo anachronicznie, jak na nasze standardy. Ale z głośników płynęła muzyka, prześcieradła były białe i czyste, a pielęgniarki, z których żadna nie mówiła słowa po angielsku, dość ładne. Szybko wiozły mnie zielonymi i białymi korytarzami, a Simon biegł wciąż obok, nie rozumiejąc, że czas jego opieki się skończył. Dopiero teraz zaczynałem ogarniać ogrom tego, przez co przeszliśmy. Godzinę później Simona i Richarda szorstko wyproszono ze szpitala. Zabrano do prania moje cuchnące łachy wspinaczkowe i, po prześwietleniu, posadzono nagiego na krześle-wadze. Przystojna pielęgniarka sprawdziła mi tętno, pobrała z ramienia próbkę krwi, odczytała wagę. Odwróciłem się, by spojrzeć na skalę. Boże! Czterdzieści sześć kilo!!! Groza - straciłem dziewiętnaście. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie wesoło, ściągnęła z fotela i zanurzyła delikatnie w gorącej, zdezynfekowanej wodzie. Wykąpany, wylądowałem w łóżku.
Obudzono mnie po godzinie; tym razem siostrze towarzyszył przejęty lekarz. Tłumaczył mi jakieś straszne i skomplikowane rzeczy na temat mojej krwi. Tymczasem pielęgniarka nakłuła żyłę w nadgarstku i założyła kroplówkę z glukozą. W nocy budziły mnie koszmarne sny o szczelinie, byłem zlany potem, krzyczałem z przestrachu. Pielęgniarki uspokajały mnie łagodnymi słowami, których w ogóle nie rozumiałem. Leżałem tak przez dwa, nie dające się opisać dni, bez jedzenia, środków znieczulających czy antybiotyków, dopóki nie nadszedł wreszcie telex, potwierdzający moją polisę ubezpieczeniową. Dopiero wtedy łaskawie zdecydowali się mnie operować. Przyszli wczesnym rankiem. Zrobiony godzinę wcześniej zastrzyk wprawił mnie w dobrze znany stan osłabienia, zamroczenia. Dwaj ubrani na zielono ludzie w maskach, mamrocząc coś niezrozumiale, popychali wózek wzdłuż niekończących się, wyłożonych kafelkami korytarzy. Dopiero w okolicy sali operacyjnej zacząłem się panicznie bać. Nie mogłem im pozwolić na operację. Musiałem ich powstrzymać. Poczekaj, aż wrócisz do domu, na miłość boską, nie daj im tego zrobić. - Nie chcę operacji. Powiedziałem to spokojnie. Wyraziłem się chyba jasno, ale oni nie zareagowali. Może pigułki zniekształciły mi mowę? Powtórzyłem zdanie. Jeden z nich tylko skinął głową. Naraz pojąłem - nie znają angielskiego. Chciałem usiąść, lecz ktoś popchnął mnie z powrotem na poduszki. Ogarnięty paniką wrzasnąłem, by stanęli. Wózek podskakując wjechał przez wahadłowe drzwi do sali operacyjnej. Ktoś mówił coś do mnie po hiszpańsku melodyjnym tonem. Zapewne chciał mnie uspokoić, a ja - widząc w jego ręku strzykawkę - znów poderwałem się, by usiąść. - Proszę. Ja nie... Przytrzymała mnie silna dłoń. Inna chwyciła ramię, poczułem słabe ukłucie. Spróbowałem unieść głowę, ale naraz stała się za ciężka. Obróciwszy ją w bok, dostrzegłem tacę z instrumentami. Nade mną zapaliły się jaskrawe lampy, a sala zaczęła falować przed oczami. Trzeba coś powiedzieć, powstrzymać ich... Ciemność zalała światła i z wolna wszystkie dźwięki utonęły w ciszy...
Postscriptum Czerwiec 1987, Dolina Hunzy w Karakorum, Pakistan Wpatrywałem się w otwarte, puste zbocze, śledząc wzrokiem dwie malejące stopniowo sylwetki, dopóki nie zniknęły. To Jon i Andy szli na Tupodam - niezdobyty dotąd sześciotysięcznik. Znowu byłem w górach sam, tym razem z własnego wyboru. Odwróciłem się i zająłem palnikiem. Grzałem wodę na drugą kawę. Poruszone kolano zabolało. Zakląłem poirytowany i schyliłem się, żeby rozmasować bolące miejsce. Artretyzm. Sine blizny po sześciu operacjach widać wyraźnie na zniekształconym stawie. Kolano było wciąż chore, dobrze przynajmniej, że psychicznie wróciłem do siebie. Lekarze twierdzili, że będę miał artretyzm. Mówili, że najdalej za dziesięć lat trzeba będzie usunąć cały staw; mówili zresztą wiele innych rzeczy, z których tylko niektóre okazały się prawdą. „Nie będzie pan już zginał kolana, panie Simpson... Będzie pan zawsze utykał. Nigdy więcej nie będzie się pan wspinał..,” Jeśli chodzi o artretyzm - pomyślałem smętnie - mieli jednak rację. Zgasiłem palnik. Spojrzałem z zainteresowaniem na zbocze góry. Poczułem wewnątrz igiełkę obawy. „Wróćcie cało. Przynajmniej tyle” - szeptałem w stronę milczących śnieżnych ścian. Przy dobrej pogodzie za trzy dni powinni być z powrotem. Wiedziałem, że to będzie długie czekanie. Było mi smutno, że musiałem zrezygnować z wejścia na szczyt. Z początku noga sprawowała się dobrze, ale potem pojawił się ból. Wiedziałem, że wspinać się po dziesięciu zaledwie tygodniach od ostatniej operacji to prowokować kolejne uszkodzenie, a jednak cieszyłem się, że chociaż spróbowałem. Będzie przecież następny rok. Sześć dni temu doszliśmy do przełęczy pod granią naszej góry i wykopaliśmy w śniegu jamę. Siedzieliśmy na zewnątrz, patrząc w milczeniu na ciągnące się w dal Himalaje. Z bezkresnego błękitu lał się żar słońca, nieprzeliczone szczyty rysowały się ostro w krystalicznie czystym powietrzu. Przybyłem tu po to właśnie, by je zobaczyć. Nieskażone, nietykalne. Wznoszące się w niebo, doskonale piękne. Słońce zapalało diamentowe blaski na kryształach śniegu. Zaledwie pięć mil stąd piętrzy się Karun Koh. Wyobrażałem sobie, że widzę krzywiznę Ziemi na horyzoncie ciągnących się w bezkresną dal szczytów. Chciałem wierzyć, że widzę Everest, mimo że był o tysiąc mil stąd, o czym dobrze wiedziałem. Przez głowę przelatywały mi nazwy górskich pasm: Hindukusz, Pamir, Tybet, Karakorum. Everest -
Bogini Matka Śniegów, Nanda Devi, K2, Nanga Parbat, Kanchenjunga; ileż w tych nazwach historii, pamięci o ludziach, którzy je zdobywali. W tym momencie stali się dla mnie realnymi postaciami, a nie byłoby tak, gdybym się nie zdecydował tu wrócić. Gdzieś tam, wśród tego morza szczytów, leżą ciała dwóch moich przyjaciół, samotne, zagrzebane w śniegach dwóch różnych gór. To była ciemna strona tego piękna, lecz w tej chwili o tym nie myślałem. Spakowałem plecak, zarzuciłem na ramię. Jeszcze ostatnie spojrzenie w stronę, gdzie znikli. Odwróciłem się i zacząłem schodzić w kierunku obozu.
Podziękowanie Pisząc tę książkę zdawałem sobie sprawę, że prowadzę rozgrywkę mając w ręku niewiele atutów. Bez pomocy i zachęty przyjaciół i rodziny nigdy bym jej nie rozpoczął, nie mówiąc już o ukończeniu. Poza wszystkim, co zawdzięczam Simonowi muszę jeszcze podziękować mu za szczerość, z jaką opowiedział mi o swoich przejściach i za to, że pozwolił mi opisać moimi słowami jego tak bardzo osobiste odczucia. Wysoko cenię również rady, których na początku udzielił mi Jim Perrin i zachętę ze strony Geoffa Birtlesa w postaci opublikowania moich artykułów w magazynie „High”. Tony Colwell, redaktor w wydawnictwie Cape, udzielił mi bezcennych wskazówek i pomocy, a bez jego przekonania, że opowieść warta jest książki, rzecz nie doszłaby do skutku. Wdzięczny jestem również Jonowi Stevensonowi za pobudzanie mnie do pracy. Dziękuję Tomowi Richardsonowi za rysunki, łanowi Smithowi, który pomagał mi przy fotografiach oraz Bernardowi Newmanowi z pisma „Mountain” za uratowanie większości moich przezroczy, podniszczonych przez inne pisma i gazety. Bez hojnej pomocy finansowej firmy Porchester Group Insurance Services, a w szczególności Gary'ego Deavesa, Simon i ja nie moglibyśmy w ogóle wybrać się do Peru. W końcu - i to jest najważniejsze - chcę podziękować moim rodzicom za to, że zachęcali mnie do napisania książki, za pomoc w powrocie do zdrowia i dobrego samopoczucia, oraz za wyrozumiałą zgodę na to, bym dalej uprawiał wspinanie.
Słowniczek terminów alpinistycznych Asekuracja, asekurować: metoda, czynność ubezpieczania wspinającego się partnera za pomocą liny. Autoasekuracja: ubezpieczanie się podczas wspinaczki przed upadkiem w przepaść lub ściągnięciem przez odpadającego partnera. Ekspozycja: powietrzność, wychylenie ku przepaści, stopień wywieszenia nad czeluścią. Flis: (ang. fleece) rodzaj syntetycznej tkaniny, służącej do ocieplania ubiorów. Frend: (ang. friend) metalowe urządzenie wkładane w skalne szczeliny; pełni funkcję haka asekuracyjnego. Kibel, kiblować: (slang) biwak, biwakowanie w górskiej ścianie. Kostka: metalowy element wkładany w skalne szczeliny; pełni funkcję haka asekuracyjnego. Krewasa: szczelina lodowca. Kuluar: żleb. Lotna asekuracja: sposób ubezpieczania stosowany, gdy członkowie zespołu wspinają się jednocześnie. Lufa: (slang) zob. ekspozycja. Luz: (w trakcie ubezpieczania) luźny odcinek, „zapas” liny. Mikst: teren mieszany - skalno-śnieżno-lodowy. Na żywca: (slang) wspinać się bez asekuracji. Pik: (slang) wierzchołek góry. Płytka Stichta (asekuracyjna): metalowa płytka z otworem zakładana na linę; służy do asekuracji i do zjazdu. Polar: rodzaj syntetycznej tkaniny; (slang) ubiór z tkaniny polar. Poręczówka: lina przymocowana na stałe oboma końcami, ubezpieczająca przejście trudnego odcinka terenu. Prusik: (wymowa: prus-ik) węzeł samozaciskowy zakładany na linie; daje się po niej przesuwać, ale szarpnięty mocno się zaciska. Przelot: (slang) przelotowy punkt asekuracyjny. Przyrząd: (slang) czekan, czekanomłotek lub młotek lodowy.
Pyłówka: lawina pyłowa; ze świeżego śniegu. Rura: (slang) zob. śruba lodowa. Serak: lodowa turnia, złomisko na lodowcu. Siekadło: (slang) zob. przyrząd. Stanowisko, założyć s.: miejsce, z którego prowadzi się asekurację. Szabla śnieżna: hak do asekuracji w śniegu. Wyciąg: odległość między stanowiskami, nie większa od długości liny asekuracyjnej. Wycof: (slang) odwrót, wycofanie się przed końcem drogi wspinaczkowej. Zacięcie: skalna formacja przypominająca wyglądem otwartą książkę. Zjazd, zjeżdżanie: pokonywanie ściany w dół, za pomocą liny.