Spacerem przez góry,jeziora compressed

Page 1


Ryszard Gruszczyński

Spacerem przez góry, jeziora, salony i politykę 1959

1960

1954

1984

1998 1968


Projekt graficzny, skład: Marcin Gruszczyński – ARdruk. Zdjęcie autora na okładce: Agnieszka Falkiewicz.


Dzień Dobry Państwu. To co napiszę, jeżeli umiejętności oraz pamięć pozwoli i jeżeli będę potrafił się przebić przez mur niepamięci, dedykuję Agnieszce w której zakochałem się bez granic, pod jesień mojego życia. Dedykuję moim kochanym dzieciom Julii i Marcinowi, których do mojego końca będę dłużnikiem mającym nadzieję, że mi przebaczą moje wobec nich winy i że szukając nowych wyzwań i przygód podążyłem w dalszą drogą życia, opuszczając je fizycznie lecz nie duchowo, zawsze Was kochałem. Mojemu trzeciemu dziecku Kai, z nadzieją, że może po przeczytaniu tej książeczki lepiej mnie będzie rozumiała. Dedykuję moim najstarszym przyjaciołom Mietkowi Krakowiakowi i Wojtkowi „Kubie” Mieszkowskiemu i wszystkim tym, którzy gdzieś tam mieszkają w świecie, i tym których już nie ma, a których będę wspominał. Niektórzy z opisanych są już poza moim układem „rodzinno-przyjacielskim”, inni na całe szczęście nie, bo bez nich toś samotny jak pies. Piszę po to, ażeby Wam podarować kawałek siebie, bo może nie do końca mnie znacie. Kocham Was wszystkich razem, ale każdego z Was inaczej, bo to Wy jesteście treścią mojego życia, stanowicie o moim życiu. Boję się tylko, że wyprodukuję „dzieło” bałaganiarskie, nie chronologiczne, pisane fatalną polszczyzną z błędami, nie gramatycznymi zdaniami. Te wspomnienia mają za cel opisać nie tylko moje przeżycia, ale też spostrzeżenia i przemyślenia na różne tematy. Mają pokazać sprawy, które mnie szczególnie poruszyły. Boję się też żeby moje wspomnienia nie były przedmiotem kpin, a zwłaszcza gniewów. Proszę zatem Czytających, nie miejcie mi za złe, jeżeli zobaczyłem Was i opisałem, niezgodnie z Waszymi odczuciami. Ja nie mam patentu na nieomylność, a i pamięć moja jest już zawodna, przekręcając różne przeżyte wydarzenia. Czy mam wobec tego prawo do wypowiadania sądów o innych? Myślę że mam, bo to mój wiek i przeżycia związane z osobami opisywanymi i przeżycia w ogóle, upoważniają mnie do wydawania sądów. Takie jest według mnie prawo starości, oprócz, oczywiście przywileju posiadania rozlicznych chorób, które powoli ale systematycznie nabywam.

* * * 3


Jest marzec 2009 roku. Trzy tygodnie temu zacząłem sześćdziesiąt trzy lata. Jestem już w wieku kiedy nie mówi się ze zacząłem ileś tam lat, a skończyłem – sześćdziesiąt trzy lata. To już bardzo poważna sprawa. Za rok będę mógł zaśpiewać piosenkę za „The Beatles”, zespołem mojej młodości, czy będziesz dla mnie dobra, kiedy będę miał sześćdziesiąt cztery lata – when I’m sixty-four, z przepięknej płyty „Klub Samotnych Serc Sierżanta Pieprza”. Ale to będzie jeszcze za rok i nie wiem czy Agnieszka będzie chciała tego mojego śpiewu słuchać i jak się potoczą losy. Dawno temu słysząc tę piosenkę myślałem, że do mojej „sześćdziesiątki czwórki” to jeszcze morze czasu musi upłynąć i że będzie to nie wiadomo kiedy, w niewyobrażalnej czaso-przyszłości. Jak strasznie się pomyliłem, życie biegnie o wiele szybciej niż można to sobie wyobrazić, ono po prostu gna w szalonym pędzie. Zabierając się za tę pracę, którą nie wiem czy podołam zakończyć, będę się starał sięgnąć pamięcią do połowy ubiegłego wieku i opisać moje fascynacje, przygody, przemyślenia, zapamiętane fakty, przypomnieć ludzi z którymi się spotykałem, a twarze których widzę stale, zagłębiając się myślami wstecz. To okropne, że w przeciągu tak krótkiego czasu człowiek staje się stary, że nie wszystko co sobie wymyśli, zdąży zrobić. Życie jest po prostu za krótkie, to jest stanowczo źle wymyślone, ale nie mamy na to żadnego wpływu i dlatego spieszmy się kochać ludzi, bo tak szybko odchodzą jak mówił ksiądz, filozof i poeta Jan Twardowski, już niestety nie żyjący. Tacy księża jak On są w kościele w ogromnym deficycie.

4


Gdzie pozostał ten czas

Ś

wiat mojej młodości i mojego dojrzałego życia już odszedł do historii – powoli się o nim zapomina. Świat ten był piękny, romantyczny, z przyrodą nie zdewastowaną przez człowieka, pełen szalonych pomysłów, czy szalonych miłości i miłostek. Teraz panuje zupełnie inny świat, plastikowo-serialowy, okropnie brutalny, chamski, pędzący na złamanie karku, na oślep, zabijający piękno i kulturę. Do tego świata ja nie pasuję i nie jestem z nim kompatybilny. To już nie mój świat, nie moje góry i hale, nie moje jeziora i rzeki, nie moje morze, nie moja muzyka, nie moja kultura prowadzenia rozmów, nie moja kultura w ogóle i wreszcie nie moi już ludzie. Właściwie nic, a może prawie nic z mojego romantycznego świata nie zostało. Żyłem może nie bogato, ale zdrowo, nie chorowałem tak jak teraz na nadciśnienie tętnicze, cukrzyce i dne moczanową, nie łykałem codziennie sześciu proszków, mających za zadanie utrzymać mnie w jako takiej kondycji. Mój Stary Dobry Świat kręcił się w rytmie rock and roll’a, jazzu i bluesa. Te gatunki muzyki były dla mnie i mego pokolenia ucieczką w wolność, iluzoryczną ale jednak wolność. Wspominam moje wąchania okładek płytowych, pachniały one innym, nie siermiężnym światem. Był to świat wesoły i bezproblemowy, do czasu dojrzałości, oczywiście. W tych szalonych latach sześćdziesiątych żyłem na luzie obyczajowym, wokół mnie było sporo dziewczyn, ładnych i brzydszych, mądrych i tych nie bardzo, tych za którymi się uganiałem i tych które uganiały się za mną, a były też takie i to w sporej ilości. O AIDS nikt nie słyszał. Każda dziewczyna była dla mnie fascynacją, chociaż nie każda znajomość spuentowana była uczuciem miłości i miłosną fascynacją. Dziewczyny były dla mnie narkotykiem, nie dało się bez nich przeżyć ani jednego dnia. Byłem od nich uzależniony, były dla mnie adrenaliną potrzebną do poruszania się w życiu. Nie potrafiłem bez dziewczyn, w samotności funkcjonować, nie potrafiłem sobie nawet tego wyobrazić. Teraz przestałem już biegać za dziewczynami, może z obawy żeby się nie przewrócić i żeby się nie ośmieszyć. Były też inne uzależnienia: wódka i papie-

5


rosy. Z wódką miałem przez pewien czas myślę, poważne kłopoty, trochę nabyte i trochę otrzymane w genach po Ojcu alkoholiku. Po śmierci Mamy, kiedy Ojciec się wyprowadził do swojej nowej kobiety, powiało niczym nie ograniczoną wolnością. Miałem „chatę” i w związku z tym „bogactwem” całą masę starych i nowych znajomych. Trwała nieustanna balanga, przychodzili ludzie porządni i łobuzeria, dziewczyny porządne i młodociane kurwy, były orgie erotyczne w rożnych konfiguracjach, tańce, wszechobecny rock and roll a wszystko to obficie podlewana gorzałą. Po pewnym, krótkim czasie doszedłem do takiego stanu, kiedy czułem, że muszę się napić, bo nie mogłem, nie umiałem inaczej funkcjonować. Płaciłem i piłem. Na szczęście w porę przyszło opamiętanie, zrozumiałem, że albo będę człowiekiem z marginesu, albo uda się „zacumować” w porcie pod nazwą normalne życie. Z mojego życia udało się pozbyć wódki pitej codziennie w wielkich ilościach, tak samo udało się pozbyć palenia papierosów – po prostu uprzytomniłem sobie, że takie gówno nie może mną rządzić. Nie oznacza to że zostałem zatwardziałym wrogiem alkoholu, lubię od czasy do czasu wypić z Przyjaciółmi wódeczkę pod śledzika, czy tatara, lubię z nimi pobiesiadować. A teraz uwaga: lubię, ale nie muszę, jestem wolny.

* * * Na Świecie i w Polsce panuje kryzys ekonomiczny. Ludzie żyli jak w amoku, szybko, nie oglądając się na nic, nawet na Rodzinę, nawet na najbliższych. Żeby tylko dużo zarobić, dużo pożyczyć – nie oddać, zrobić szwindel, ukraść – uciec. Ta zwariowana karuzela wirowało co raz szybciej i szybciej, aż to wszystko musiało pieprznąć. Najpierw pieprznęło w Stanach Zjednoczonych, potem pieprznęło w Europie i powoli zabiera się za nasz Kraj – a politycy nie robią nic, żeby choć minimalnie katastrofie zapobiec, albo robią za mało i za wolno. Jedni drugim przeszkadzają i potrafią się tylko ze sobą kłócić. Nie ma w nich siły, są nijacy, zapatrzeni tylko w swoje kariery i swoje pieniądze. Odnosi się wrażenie, że Polska dla „elit” politycznych nie liczy się. Znowu muszę dopisać; dzisiaj 2 kwietnia 2009, pod obrady Sejmu Platforma Obywatelska, jedyna w miarę rozsądna partia, zgłosiła projekt, aby na czas kryzysu, partie polityczne zaprzestały pobierać z budżetu Państwa dotacje pieniężne, żeby Państwo żyło oszczędnie. No i okazało się, że naszego Premiera Tuska, omal nie zlinczowali z mównicy przeciwnicy tego pomysłu, a więc PiS, PSL i Lewica. Pięści się zaciskały, słuchając tych gnoi politycznych,

6


tych Kaczyńskich, Kurskich, Gosiewskich, Maciarewiczów i im podobnych. Oni bronią pieniędzy nie należnych im w tych ogromnych ilościach, nie wypracowanych przez nich tylko przez podatników. Ponieważ nic nie robią lub tylko stwarzają pozory że pracują to oznacza, że nas okradają. Ot po prostu banda hochsztaplerów, złodziei, nieudaczników, bydlaków, leni i niedouków. Ciekawi mnie jak długo jeszcze trzeba będzie ich znosić, kiedy ludzie przetrą oczy i przestaną na nich głosować. Czy trzeba po prostu wziąć kija, przetrzepać im dupy i wyrzucić na śmietnik historii, niech gniją razem z bolszewikami, ubekami, endekami i im podobnymi śmieciami politycznymi jak te wszystkie Ligi Polskich Rodzin, Samoobrony czy Libertasy. Nie ustają napaści na Lecha Wałęsę inspirowane przez PiS, którego działacze byli by niczym, gdyby nie Lech. Piszą paszkwile mające na celu zdyskredytować wyrok Sądu, przyznający Wałęsie status osoby pokrzywdzonej przez ustrój socjalistyczny. Wałęsa jest potrzebny Polsce i Polakom, czy ktoś tego chce czy nie, jest naszą ikoną cenioną i rozpoznawalną na świecie. Naród tak naprawdę to macha na to ręką, czy nasikał do kropielnicy jak był mały, czy ma nieślubne dziecko, czy puścił bąka w kościele, czy był Bolkiem czy Lolkiem. Trzeba dać mu spokój, niech sobie pobohaterzy, niech się nadyma dalej, on na to zasłużył. Niepotrzebnie tylko związał się z Libertasem i promuje to ugrupowanie, które w Polsce reprezentowane jest przez same śmiecie polityczne. Może szybko się domyśli, że jest to dla niego minus „ujemny”. Wałęsa wikła się w tłumaczeniach, jaki on jest biedny i musi koniecznie zarabiać u „śmieciuchów”. Wychodzi z niego po prostu chłopska chciwość. Niestety niedoskonały jest ten symbol polskiej wolności, a może na lepszy sobie nie zasłużyliśmy? Politycy w swoich swarach i kłótniach zapomnieli lub nikt ich nie poinformował, o tym że to oni są pracownikami Narodu, biorą pieniądze z podatków gromadzonych przez Naród i że ich obowiązkiem jest solidnie, dobrze i wydajnie pracować dla swych pracodawców czyli Narodu. Jak tego nie potrafią, niech wypierdalają z posad, im szybciej tym lepiej. Przepraszam za to niecenzuralne słowo, ale jest ono bardziej na miejscu, niż słowo „odejdą”.

* * * I tak zmęczony codzienną, bez świąt, walką o byt i o przetrwanie, zmierzam powoli do finiszu. Bo walka to najlepsze słowo które wyraża moją codzienną pracę. Pracę właściciela firmy, który nikomu nic nie zawdzięcza,

7


a działa ryzykując niemal codziennie własnym kapitałem i co gorsza własnym zdrowiem. Aby odreagować nagromadzone we mnie stresy i te nie najlepsze czasy w których trzeba się poruszać, postanowiłem powrócić wspomnieniami do tego co było. Nie będzie to poprawnie skonstruowana książeczka, na pewno bardzo chaotyczna bo i pamięć zatraciła wiele szczegółów i wątków a i moja kondycja „pisarza” nie jest taka jak trzeba, nie znam technik i zasad pisarskich. Moje myśli formułują się w zdania bardzo opornie i co nie jest od razu zapisane to „ucieka”. Pierwszy raz usiłuję robić „pisarstwo”, po to żeby podarować gotowe wspomnienia i przemyślenia moim najbliższym, mojej Rodzinie, moim Dzieciom, moim Przyjaciołom i wszystkim tym do których dotrę, a z którymi się w swoim życiu zetknąłem. Przepraszam za chaotyczne pisanie, ale piszę i dopisuję te fakty i historie które się akurat przypominają. Niektóre fakty nie dotyczą bezpośrednio mojej osoby, o nie się tylko otarłem, ale zapewne odcisnęły jakiś dobre piętno na moim dojrzewaniu i samokształceniu.

8


Skąd jestem

U

rodziłem się 12 lutego 1946 roku, spojrzałem na kalendarz – patrzę Wodnik – a więc nie jest tak źle, to piękny i szczęśliwy dla ludzi znak Zodiaku. Parę lat później o erze Wodnika, o erze szczęśliwości i miłości śpiewano we wspaniałym hipisowskim musicalu „Hair”. Należę do pokolenia zwanego w Stanach Zjednoczonych boomersami, a w Polsce do „pokolenie wyżu demograficznego”, czyli do ludzi urodzonych w latach 1946–1952. To najliczniejsze z dotychczasowych pokoleń które zostało spłodzone w wyniku ogólnoświatowej radości z powodu zakończenia drugiej wojny światowej. Miałem pół roku, kiedy moi Rodzice, Krystyna z domy Pietrzyk (urodzona w 1923 roku) i Tadeusz Gruszczyński (urodzony w 1921 roku) zapakowali do drewnianej skrzyni swój wojenny bieda-obozowy majątek. Zawinęli w koc swoje dziecko, czyli mnie i wyruszyli wagonem towarowym z Niemiec przez

Ryszard Gruszczyński w domu w Aschaffenburgu.

Moi rodzice, Krystyna i Tadeusz, zdjęcie ślubne wykonane w dniu 7 marca 1943 roku.

9


Czechy do Polski. Wyprawa trwała sześć tygodni w trudnych warunkach, na przełomie czerwca i lipca. Wspominając te czasy wędrówek ludzkich, Mama opowiadała o wodzie zamarzającej w naczyniach, jeżeli woda była, o niewygodach podróżowania przez długi czas wagonem towarowym, zwłaszcza podczas przejazdu poprzez tereny alpejskie. Udało się ustalić na podstawie dokumentów czas podróży z Dziedzic (granica) do Warszawy. Było to dwanaście dni, teraz jedzie się parę godzin. Wracali do domu z wojennej zawieruchy, chociaż polskie emigracyjne władze proponowały do zamieszkania dosłownie cały

Kenkarta Mamy z wpisem Punktu Granicznego w Dziedzicach datowanym 27 sierpień 1946 roku.

10


świat. Ale Rodzice, żołnierze Armii Krajowej, uczestnicy Powstania Warszawskiego zdecydowali się na powrót do niepewnej POLSKI. Każdy musi mieć swoje miejsce w Świecie – swój DOM. Z wyboru Rodziców, automatycznie, moim DOMEM stała się POLSKA. Urodziłem się w wyzwolonym przez wojska amerykańskie obozie pracy w Aschaffenburgu – Polish Camp nr 1, w Bawarii, tam też wypisano mi pierwszy dokument, Akt Urodzenia. Po latach kiedy w Kraju było ciężko, kiedy zarobki były małe, ale za to ceny wysokie, kiedy żywność była na kartki, na podstawie tego dokumentu mogłem wyjechać do wtedy Republiki Federalnej Niemiec. Mogłem pobrać mienie przesiedleńcze w postaci domu, mebli, stypendium adaptacyjnego. Zostałem ze świadomego wyboru w POLSCE, bo tutaj jest moja OJCZYZNA, mój DOM. Część Europy, zwana P O L S K Ą, to moje miejsce na ZIEMI. Różni znajomi pukali się w czoło, zostając w Kraju byłem dla nich po prostu kretynem, który nie potrafi wykorzystać danej mu szansy. Teraz jestem szczęśliwy z takiej mojej decyzji, bo tam byłbym po prostu obcy, nie miał bym OJCZYZNY, DOMU. Nie wiem czy potrafiłbym się wzruszyć słuchając innego niż Mazurek Dąbrowskiego hymnu. Parę dni temu Justyna Kowalczyk w fantastycznym stylu zdobyła swój drugi złoty medal w biegach narciarskich na mistrzostwach świata. Dostała złoty medal, zagrali mazurka Dąbrowskiego, a ja poryczałem się ze wzruszenia, że Ona taka wspaniała, a to wszystko dla chwały POLSKI. Ja się w ogóle często i „na mokro” wzruszam, widocznie mam taką konstrukcję.

* * * Po powrocie z tułaczki do Kraju zamieszkaliśmy w Michalinie pod Warszawą przy ulicy Kwiatowej 11, w drewnianym domu mojego Dziadka weterana wojny 1920 roku. Dom ten ze sporą trzy hektarową porośniętą wysokimi sosnami posesją moi Dziadkowie po mieczu, Marianna (urodzona w 1879 roku, zmarła w 1971 roku) z domu Lecyk i Jan Gruszczyński (urodzony w 1886 roku, zmarły w 1975 roku) zakupili z ciężkiej pracy, piorąc i rozwożąc swoim klientom bieliznę. Pracowali w Warszawie w oficynie domu przy ulicy Mokotowskiej 43. Przedziwne koło zatoczyła historia, otóż wchodząc do gmachu który zajmuje mój stały klient, Fundacja Rozwoju Edukacji, po raz pierwszy, a jeżdżę do nich od pięciu lat popatrzyłem na tabliczkę przytwierdzoną do budynku, widniał tam adres Mokotowska 43. Ciekawe czy oficyna

11


Moi dziadkowie po mieczu, Marianna i Jan, zdjęcie wykonane w 1923 roku.

Moi Dziadkowie, Marianna i Jan, zdjecie wykonane w 1958 roku podczas uroczystosci pięćdziesięciolecia pozycia małżeńskiego. (fot. Karol Buchacz)

12


w podwórzu, gdzie przywożę książki i foldery, jest tą oficyną w której pracowali moi Dziadkowie, ale tego nie jestem w stanie sprawdzić, szkoda. Michalińska posesja Dziadków była naprawdę piękna, porośnięta wspaniałymi, wysokimi starymi sosnami, na której stały dwa drewniane domy-letniaki; czterorodzinny drewniak i mały domek stróżówka, w którym mieszkali Dziadkowie. My zamieszkaliśmy w drewniaku-letniaku w jednym mieszkaniu, a w pozostałych trzech, ludzie skierowani z kwaterunku. W powojennych czasach o jakiekolwiek mieszkanie było trudno, więc Państwo zarządzało własnością swoich obywateli. Pamiętam jak jesienią Dziadek ścinał sosny na opał. Do tej roboty przystępował ubrany w odświętny garnitur, w białej koszuli pod krawatem, tak jak by chciał przeprosić drzewo za to co za chwilę się stanie. Dopiero jak ścięta sosna przewróciła się, do dalszej, ciężkiej pracy drwala, Dziadek przebierał się w ubranie robocze. Na michalińskich pagórkach morenowych stawiałem pierwsze narciarskie kroki. Ubrany w gumowe kalosze przypi-

Moja Mama idzie ścieżką od Dziadków. Stróżówka Dziadków w głębi.

W Michalinie z moją Mamą – 1948 rok.

13


nałem rzemieniami i drutami drewniane, smarowane świecą narty o długości 2,20 m, co przy moim 1,50 m wzrostu było kuriozalne. Mój pierwszy narciarski sprzęt uzupełniały dwa sosnowe patyki, odgrywające rolę kijków narciarskich. Ze wzruszeniem pamiętam moment kiedy Dziadkowie pozwolili mi używać zamiast sosnowych patyków, swoje laski. Byłem szczęśliwy, laski miały elegancki wygląd chociaż jeździło się mniej komfortowo niż z sosnowymi patykami, po prostu laska Babci była mniejsza od dziadkowej. Choroba zwana nartami została mi do dzisiaj, chociaż z moją sprawnością jest coraz gorzej. Lata mijały mi na wycieczkach nad pobliską rzekę Świder, na spacerach po okolicznych lasach gdzie uczyłem się zbierać i odróżniać grzyby pod Na górkach w Michalinie ze swoim pierwszym sprzętem narciarskim – 1943 rok. czujnym okiem Dziadka. Podczas samotnych wycieczek po lesie, jak nikt dorosły nie widział zbierałem różnego rodzaju powojenne śmiecie zostawionego przez lata wojny przez kawalerię gen Andersa w 1939 roku, różne grupy partyzanckie w latach okupacji oraz Armię Czerwoną stojącą w sierpniu 1944 roku u wrót walczącej i ginącej Warszawy. Opowiadała Babcia jak pewnej nocy, do drewnianego domu w którym mieszkali Dziadkowie, zaczęli dobijać się czerwonoarmiści. Szukali wódki, dziewczynek i fantów. Babcia Maria urodzona i wychowana jeszcze pod zaborem rosyjskim znakomicie władała tym językiem i nakrzyczała im w zupełnie nieparlamentarnych słowach – odeszli. Co by było, jak by nie odeszli? Statystki dopiero teraz ujawniane i publikowane mówią że żołnierze sowieccy idąc na zachód przez tereny niemieckie zgwałcili około 2 mln kobiet niemieckich, wyzwalając Węgry zgwałcili około 120 tysięcy węgierskich kobiet, w Czechosłowacji 120 tysięcy, wyzwalając Polskę zgwałcili

14


ponad 100 tysięcy polek. Gwałty bardzo często połączone były z okaleczeniami, biciem i zabójstwami. Wiek gwałconych nie grał roli. Większość tych nieszczęsnych kobiet została zakażona wenerycznie. Gwałcili także uwolnione z obozów koncentracyjnych więźniarki. Strach o tym myśleć.

* * * Jako sześciu letni chłopiec, zapamiętałem, jak Babcia tłumaczyła mi, że jak sytuacja życiowa postawi przede mną problem, jak będę musiał dokonać wyboru, w którą stronę uciekać, to mam uciekać do Niemców, nie do Rosjan. To nauka kobiety dorastającej po Rosyjskim zaborem. Dziadkowie po kądzieli nie przeżyli okrutnego czasu wojny. Dziadek Julian Pietrzyk, kolejarz PKP, mieszkaniec Woli (ul. Wolska 26) zginął w obozie koncentracyjnym, podobno pomagał przy wywożeniu – ratowaniu Żydów z Warszawy.

Dziadek Julian Pietrzyk. Fotografia wyciągnieta z gruzów domu na ulicy Mokotowskiej.

15


Ç Rodzina mojej Mamy, zdjęcie podpisane: Mirowskie Górki 15 lipiec 1936 rok. Od lewej stoją: Moja Mama Krystyna, nn, nn, Moja Babcia Zofia, Siostra Mamy Stanisława, z grupy leżących chłopców rozpoznaję tylko pierwszego od lewej, Janusza brata Mamy.

Å Rodzina mojej Mamy, zdjęcie z wigilii około 1933 roku. Dolny rząd od lewej: rodzeństwo Pietrzyków, Janusz, Stanisława i Krystyna, drugi rząd, czwarta od lewej Babcia Zofia, szósty od lewej Dziadek Julian.

16


Babcia Zofia Pietrzyk umarła 10 kwietnia 1945, zaledwie w parę dni po wyzwoleniu obozu koncentracyjnego w Belsen, w którym została osadzona. Nie wiem czy to był ten sam obóz. Grobów Dziadków Juliana i Zofii nigdy nie odnaleziono. Moje wiadomości o Dziadkach Pietrzykach, na tych faktach się kończą. Mama nic więcej mi o Dziadkach Pietrzykach nie opowiedziała, może te opowieści były dla niej zbyt bolesne, a może historie zatarły się w moich wspomnieniach, gdyż wtedy niewiele z tych opowiadań rozumiałem. Czasy mojego dorastania były biedne, mięso jadaliśmy tylko w niedzielę, głównie drób, gdyż obok rosołu można było przyrządzić potrawkę. W tygodniu były różnego rodzaju placki, kasze, kluski kraszone słoniną, ziemniaki z margaryną i cebulą. Często na śniadanie lub kolacje jadaliśmy chleb moczony w wodzie i posypywany cukrem lub smarowany margaryną z musztardą. W domu panował bezwzględny obowiązek jedzenia porcji do końca i wyczyszczenia talerza skórą od chleba do czysta. Zjadać trzeba było wszystko, nawet te potrawy, które nie bardzo smakowały. Teraz wiem, że głodnemu smakuje wszystko. Takie to były bieda-głodne czasy. Powoli szło ku lepszemu. Ojciec pracownik Żeglugi Warszawskiej z czasem awansował, na stanowisko kierownika

Parowiec Żeglugi Warszawskiej s/s Kiliński zacumowany na przystani we Włocławku. Na wodzie widać brudy płynące z włocławskiej fabryki celulozy.

17


Działu Administracyjnego. Mama dostała pracę ekspedientki w falenickiej Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska”. Z Mamy firmą kojarzy mi się zorganizowana dla dzieci pracowników impreza choinkowa. Pamiętam drzewko ustrojone w nieliczne bombki, ale za to w liczne czerwone gwiazdy i moc cyferek „6”, zapewne dla uczczenia powojennego, gospodarczego Planu Sześcioletniego, wprowadzonego zamiast odrzuconego Planu Marschala. Jakiś super obowiązkowy kretyn kazał powiesić te szóstki na choince dla 5–10 letnich dzieci. Na ścianach świetlicy wisiały też portrety świeckiej trójcy: Stalina, Bieruta, Rokossowskiego, to chyba zamiast świętej trójcy, która bardziej pasowała by do wiszenia na ścianach z okazji świąt Bożego Narodzenia. Pamiętam także występy zespołu śpiewaczego – Mama też tam występowała i byłem z niej bardzo dumny, chociaż chór zamiast kolęd odśpiewał pieśni takie jak; „Umiłowany Kraj”, „Wołga, Wołga” czy „Suliko”. Był tam też Dziadek Mróz, bo Święty Mikołaj nie mógł, pewnie z powodu przymiotnika Święty. Dostałem paczkę z cukierkami czekoladowymi firmy 22 lipca d. (dawniej) E. Wedel, jabłkami i trzema pomarańczami, które jadłem je po raz pierwszy w życiu. Z tamtego okresu pamiętam jeszcze jedno zdarzenie mianowicie pochód 1-o Majowy, na który zabrał mnie Ojciec. Wrażenie zrobiły na mnie idące kukły „imperialistów” takich jak Prezydent USA Truman w cylindrze z amerykańskiej flagi, Premier Wielkiej Brytanii Churchill z cygarem w zębach czy jugosłowiański niepoprawny komunista Tito z okrwawionym toporem. Kukły wzbudzały wesołość i kpiny idących w pochodzie ludzi. Od zjedzonej waty cukrowej rozbolał mnie brzuch i zerżnąłem się w majtki, widocznie publiczne WC jeszcze nie istniały. Zastrzegam, że wtedy nie był to mój świadomy bunt polityczny. Tamte pierwszo-majowe wydarzenia stanowiły mój pierwszy i ostatni udział w manifestacji politycznej. Ojciec już więcej nie brał udziału w takich imprezach. Nigdy też, podobnie jak Mama nie zapisał się do PZPR. Ja także pozostałem wierny tej rodzinnej tradycji.

* * * Należałem do religijnej Rodziny. Co niedziela, odświętnie ubrani, pachnący, wędrowaliśmy na Mszę Świętą do kościoła w Falenicy, wtedy drewnianego,. Trochę byłem zły, że na ciastka nie było a na tacę było – byłem widocznie mniej ważny. Potem były nauki religii, Komunia Święta brana w pierwszym eleganckim, granatowym ubranku i w białych podkolanówkach. Potem były znowu lekcje religii raz obowiązkowe, a raz nie. W zależności od tego czy PZPR mianująca

18


się przywódcą Narodu dała więcej swobody, kiedy na rynku było mniej chleba i kiełbasy. Na tych lekcjach religii skończyły się moje więzy z kościołem. Było to tak; ksiądz katecheta zadał temat do narysowania. Tematem był grzech. Narysowałem więc z pamięci i wyobraźni, bo nie wiedziałem wtedy jak to wygląda, gołą kobietę rozwieszającą pranie. W moim pojęciu dziecka, był to symbol grzechu. Kobieta z mojego rysunku widocznie uprała bieliznę, która suszyła się na sznurze, chyba nie miała zmiany. Katecheta uderzył mnie w głowę dosyć mocno, potem ciągnąc mnie za ucho naderwał mi je, poleciała krew. Popłakałem się przy całej klasie, zostałem upokorzony. Więcej przez tego cymbała i sadystę w sutannie nie pojawiłem się ani na lekcji religii, ani w kościele. Z Panem Bogiem rozmawiam od tamtego czasu prywatnie, bez udziału jego pracowników w sutannach. Drugi raz popłakałem się tym razem nie ze złości, a ze wzruszenia. Papieżem został wybrany Karol Wojtyła. Tego dnia Bóg polubił Polaków, Wanda Rutkiewicz jako pierwsza kobieta na świecie zdobyła Mont Everest.

* * * Słuchałem przemowy Papieża – Polaka, zaraz po jego wyborze i uświadomiłem sobie fakt, że po raz pierwszy w życiu, a byłem osobą około trzydziestki, słyszę nieocenzurowane, wolne słowa po polsku i zawartą w nich wolną myśl. Treść która nie miała pieczątki Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk z ul. Mysiej 2, ani podpisu cenzora. Do tej pory, nie można było nic napisać, narysować, sfotografować, wydać drukiem czy zaśpiewać, zarecytować na koncercie bez takiej pieczątki i podpisy. Pomyślałem sobie, że chyba powoli idzie „nowe”, ale czy zdąży przyjść nim dopadnie mnie starość i śmierć. Nowe za sprawą wielu odważnych ludzi, zdążyło. Sam także trochę się do tego „nowego” trochę dołożyłem, robiąc i rozlepiając anty rządowe plakaty w czasie rozruchów na Wybrzeżu, kiedy to polscy (tfu) dowódcy kazali strzelać do polskich robotników. Polska Zjednoczona Partia Robotnicza dała rozkaz zabijania polskich robotników. Buntowałem się przeciwko temu, plakaty w ilości siedemnastu sztuk rozkleiłem w pobliżu swojego domu przy ul. Frenkla 13, a potem całą noc się bałem. Plakaty wisiały przez cztery dni. Potem były incydenty ze stanu wojennego, przepisywanie i sitodrukowanie ulotek, czy publikacji – po raz pierwszy ujawniam te fakty z mojego życia – potem był strach, przesłuchania i dwudniowa na szczęście odsiadka w piwnicach Służby Bezpieczeństwa w Pałacu Mostow-

19


skich. Dosyć tego kombatanctwa i tak do zaszczytów musieli dojść ci, którzy musieli, którzy wjechali w nową rzeczywistość na karkach takich ludzi jak ja.

* * * Powracając do Ojca Świętego, nie zawsze zgadzałem się z tym co mówił TEN WIELKI CZŁOWIEK, Jan Paweł II, głównie w sprawach celibatu księży, aborcji, zapłodnieniu in vitro, o stosowaniu prezerwatyw. Nigdy nie opuściłem żadnej transmisji telewizyjnej, podczas Jego pobytu w Polsce. Słuchałem i starałem się coś z tego zrozumieć i czegoś się nauczyć. Myślę, że teraz żyję po katolicku bardziej niż wielu ludzi klęczących i bezmyślnie klepiących pacierze, w kościołach. Szkoda, że Polacy tak niewiele zrozumieli z nauk naszego Papieża. Niestety, tak jak w życiu nic nie trwa wiecznie i Jan Paweł II odszedł ze służby i udał się do swojego Szefa. Do końca swoich dni będę pamiętał uroczystości pogrzebowe w końcówce których, zerwał się wiatr, pozakrywał sutannami biskupów i zamknął Pismo Święte leżące na trumnie. To było niesamowite pożegnanie ze Światem. Znowu łzy tym razem bezsilności, że Jego już nie ma. Biskupi wybrali nowego Papieża, ale dla mnie Papieżem był i już tak zostanie tylko ON, nikt inny. Z odchodzeniem z tego świata, to jest chyba tak: rodząc się człowiek staje się dłużnikiem Pana Boga od którego dostaje do używania i spożytkowania życie, Świat i wszystko co z tym Światem jest związane, ludzi w środowiskach i rodzinie, kulturę, przyrodę która była przed nami i z nami. Umierając spłacamy dług za swoje życie, a środkiem płatniczym jest nasza niewiedza, jak to wszystko będzie wyglądało, kiedy nas już nie będzie, kiedy nasze prochy będą stanowić nawóz dla innego, nowego życia. Od najmłodszych i świadomych lat musimy się przyzwyczaić do tego że istnieje moment nieuniknionej śmierci, wszystko jedno czy jesteśmy piękni, bogaci i czy to się nam podoba, czy nie. To wiedza przeklęta, o tym że wizyta nasza na Ziemi jest ulotna. Boimy się nie samej śmierci, ale faktu jej nadejścia i naszej, wobec niej niemocy. Można zażartować, że jak spłacając swój dług za pobyt na Ziemi umrzemy w tym roku, w następnym mamy już święty spokój. Lech Wałęsa powiedział, że tylu ludzi już TAM się przeniosło i nikt nie wrócił, widocznie nie jest TAM tak źle. Dopóki nie obrzydnie nam życie, nadwyrężone ciężkimi chorobami, niedołężnością starczą, katastrofami i niepowodzeniami, brakiem opieki najbliższych czy ciężką sytuacją materialną, będziemy chcieli uciekać przed śmiertelnym przeznaczeniem.

20


Idę do szkoły

W

wieku 7 lat zapisano mnie do Szkoły Podstawowej nr 124, w oddalonej o 3 km Falenicy. Przez sześć kolejnych lat wędrowałem te trzy kilometry dwa razy dziennie bez względu na porę dnia czy roku. W szkole zaistniałem od razu pobiwszy kolegę z mojej klasy już pierwszego dnia. Potem było trochę lepiej, przestałem się łobuzować, ale też nikt mnie więcej nie zaczepiał. W szkole za względu na wysoki wzrost i niespotykaną chudość, nazywano mnie „Żyrafą”. Nigdy nie byłem „orłem” nauki, w zasadzie dobre oceny miałem z przedmiotów, które mnie interesowały, historia, geografia, prace plastyczne czy wychowanie fizyczne, z innych przedmiotów były to oceny mierne. W pewnym okresie mojego życia zacząłem, inspirowany obrazami michalińskiego malarza, pejzażysty Pana Zamczyńskiego, malować i to w tech-

W szkole podstawowej brałem udział w dodatkowych zajeciach z rytmiki. Nasz „krakowiak” zdobył drugie miejsce w konkursie szkół warszawskich. Na zdjęciu z Ojcem.

21


nice olejnej. Maluję do tej pory, z różnym skutkiem wizualnym, ale mnie się te obrazki podobają i najważniejsze że przy tej pracy odpoczywam. Szkołę Podstawową udało mi się ukończyć, bez szczególnych przeszkód i nie najgorszym świadectwem. Oprócz niewielkiej ale jednak wiedzy i ogłady wyniosłem z tamtego okresu pierwsze nauki patriotyzmu. Zostałem członkiem Związku Harcerstwa Polskiego, drużyny numer 144 imienia Zawiszy Czarnego. Druhem drużynowym i Komendantem licznych letnich i zimowych obozów był Harcmistrz Rzeczypospolitej Andrzej Fersten. Człowiek ten wywodzący się z tradycji walk niepodległościowych na terenie Gór Świętokrzyskich, w zgrupowaniu „Jędrusie” uczył nas, co to Ojczyzna, co należy jej poświęcić, jeżeli trzeba to nawet życie. W nocy przy ogniskach opowiadał o leśnych żołnierzach, bitwach wygranych i o klęskach. Uczył nas śpiewać przedwojenne i wojenne pieśni. Moje harcerstwo było oparte na tradycjach Szaro-Szeregowych. Druh Fersten starał się zrobić z nas, przywiązanych do Ojczyzny i jej historii, ludzi. Myślę, że mu się to udało, przynajmniej w moim wypadku. Nasze obozy budowaliśmy od podstaw. Na miejsce przyjeżdżaliśmy z unrowskimi namiotami wojskowymi, unrowskimi bardzo smacznymi konserwami oraz blachą z fajerkami i dziesięcioma cegłami do budowy kuchni. Całą resztę prycze, stoły, ławy, kuchnie, latryny budowaliśmy bez użycia gwoździ. Te prace saperskie wykonywaliśmy bez żadnej pomocy, sami, ucząc się zaradności i pokonywania problemów. To nie to co teraźniejsze zdegenerowane harcerstwo, z wyposażeniem kampingowym, kucharkami i dyskoteką. Kogo i jakich ludzi w ten sposób się wychowa. Ile ci ludzie będą warci. Czy jak zaistnieje, nie daj Boże, potrzeba obrony Kraju, staną do apelu. Myślę że nie. Nowe pokolenie po prostu „przebawi” Polskę, a jak będzie zrujnowana, to wyjadą gdzie indziej. Na obozach i zimowiskach poznałem wielu wspaniałych i mądrych ludzi od których można było się uczyć życia i zaradności. Wspominam druha Tymoteusza Duchowskiego, żeglarza, w późniejszych latach członka władz Polskiego Związku Żeglarskiego. Za jego sprawą zobaczyłem pierwszą w życiu żaglówkę. Była nią niemiecka konstrukcja o długości pięciu metrów, i powierzchni żagla 10 m ². Klasa ta nazywała się „Pirat” i był to monotyp łodzi regatowej. Na łodzi tej druh Tymoteusz pływał po Jeziorze Bachotek koło Brodnicy. Pamiętam jak pływał w ostrych przechyłach, a ja bałem się, że łódź będzie wywrócona. Nad „Bachotkiem”, tym pięknym i czystym jeziorem stał nasz obóz harcerski, wodę do gotowania czerpało się wprost z jeziora. Po latach wracając z Marcinem z nad Bałtyku odwiedziliśmy to miejsce. Było tam pole biwakowe gwarne

22


Obóz harcerski nad jez. Bachotek koło Brodnicy. Od lewej: Krzysztof Kowalski, Jerzy Kowalski, Wojtek Mieszkowski, Leszek Rudnik, Ryszard Gruszczyński (z chochlą), Paweł Fersten, Krzysztof Lipko (tyłem), Mirek Hutnik, Leszek Kroszczyński, Jacek Kowalski, Henio Górski (tyłem), Tomek Ciecierzyński, Andrzej Julewicz. (fot. Tadeusz Gruszczyński)

i brudne, a las gdzie stały nasze namioty po prostu obsrany. Uciekliśmy z tego miejsca szybko. Następny obóz harcerski odbył się nad Jeziorem Seksty połączonym ze Śniardwami. Z obozu przez cieśninę między Niedźwiedzim Rogiem a Wyspą Kaczor (od kilkudziesięciu laty ta cieśnina nie istnieje, po prostu zarosła, a woda w jeziorze obniżyła się) wypłynęliśmy w kilka kajaków na spływ okrężny: Seksty – Jezioro Łuknajno – Jezioro Tałty i Mikołajki – Jezioro Bełdany i Ruciane-Nida – Jezioro Nidzkie do Wiartla z kąt furmanką pojechaliśmy 12 kilometrów do Piszu, z kąt dalej kajakami przez Jezioro Roś – Kanał Jegliński do obozy nad Sekstami. Komandorem tego spływy był Jerzy Kowalski, człowiek pogodny, spokojny i dla nas bardzo opiekuńczy. Moim partnerem w kajaku był Jego syn Wojciech Kowalski, teraz udający się na emeryturę Kapitan Żeglugi Wielkiej. Płynąc z Wojtkiem utopiliśmy na Zamordejach Wielkich, niechlujnie przywiązany do kajaka jedyny posiadany garnek. Resztę rejsu odżywialiśmy się na sucho. Była to pierwsza nauka o tym, że wszystko należy robić najlepiej jak się potrafi.

23


Wyjeżdżałem też na zimowiska, na Magurkę w Beskidach, gdzie w schronisku były jeszcze poniemieckie sprzęty i pościel, do Komańczy w Bieszczadach, gdzie zwiedziliśmy klasztorny pokój będący więzieniem dla Prymasa Wyszyńskiego. W Komańczy też urządziliśmy dla miejscowych dzieci teatrzyk, za co w podzięce zostaliśmy później pogonieni. W Bieszczadach, w tunelu kolejowym w pobliżu góry Kińczyk Bukowski (1251 m npm), w miejscu gdzie drutami kolczastymi zaznaczona była granica odśpiewaliśmy Hymn Polski. Robiło to niesamowite wrażenie. Wspominam często lekarza z obozy zimowego na Głodówce dr Wacława Korabiewicza, zwanego z powodu wysokiego wzrostu „Kilometrem”. Poeta, reportażysta, etnograf a przede wszystkim lekarz, urodzony w 1905 roku w Petersburgu a wychowany i wykształcony w Wilnie, człowiek nietuzinkowy. W latach 1931–1939 był lekarzem okrętowym na „Darze Pomorza”. Zasłynął też z szalonych podróży kajakiem do Turcji, Grecji i Indii. Pamiętam jak co rano, na Głodówce, wyganiał nas rozebranych do pasa na śnieg i organizował bitwy na kule śnieżne. Nikt nie zachorował. Wieczorem zaś przy kominku snuł swoje arcy ciekawe opowiadania o morzu, dalekich krajach, rozpalając moją młodą wyobraźnię. Byłem jeszcze na obozie letnim koło Międzyzdroi na wyspie Wolin, druh Fersten już nie był komendantem obozu bo zmieniły się czasy, zmieniano harcerstwo i takich ludzi jak On nie potrzebowano. Nowy komendant był człowiekiem z małą wyobraźnią, ale widocznie pasował do harcerstwa, które stawało się powoli „czerwone”. Na obozie tym wziąłem rozbrat z harcerstwem, usunięty wraz z Wojtkiem Mieszkowskim, z prozaicznego powodu. Po prostu podczas wycieczki do miejscowego poniemieckiego browaru upiliśmy się bardziej niż inni. Z tamtych historycznych, szkolno-podstawowych i harcerskich lat wyniosłem moją najstarszą przyjaźń – Wojtka Mieszkowskiego. Tak trwamy, w tej przyjaźni już pięćdziesiąt lat. To tak strasznie długo, że zestarzeliśmy się i zapomnieliśmy o urządzeniu uroczystego, jubileuszowego przyjęcia.

* * * Po skończeniu szkoły podstawowej ruszyłem w bój po wiedzę do Liceum Ogólnokształcącego nr 25 w Falenicy, przy ulicy Halnej 20. Niestety pęd do wiedzy osłabł, natomiast wzrosło zainteresowanie płcią przeciwną, muzyką rock and rollową, tańcem i winem „patykiem pisanym” (nazwa pochodzi od napisu „WINO”, zaprojektowanego tak jakby nakreślono go umoczony w tuszu, zaostrzonym patykiem). Naukę szlak trafił, zostałem z Liceum wyrzucony za

24


Spacer po osiedlu w Falenicy: Ryszard Gruszczyński, Wojtek Mieszkowski.

nieuctwo i wagarowanie i ogólnie za zły i niemoralny wpływ na innych. Teraz to przynajmniej są szkoły za pieniądze, z których się nie wyrzuca, można się nie uczyć, ale jest zapłacone. Niewiele się tym przejmowałem. Moją filozofię życia można było uprościć do powiedzenia „jakoś to będzie”. Najważniejsze były prywatki, dziewczęta, wino i Presley, Cliff czy Fats Domino. Wspomnę w tym miejscu mój flirt ze sportem wyczynowym. Na początku roku szkolnego zapisałem się do Wojskowego Klubu Sportowego Legia Warszawa do sekcji lekkoatletyczne, do sekcji biegów sprinterskich. Szło, a raczej biegało mi się dobrze, miałem bardzo szybki start, dobrą szybkość, kłopoty były tylko z wytrzymałością, ale to nie przeszkadzało w biegach na 60 i 100 metrów. W Legii podczas mistrzostw halowych klubu zająłem w biegu na 60 m drugie miejsce za Gerardem Foikiem najlepszym sprinterem polskim, ale za to przed wschodzącą gwiazdą polskich sprintów, późniejszym olimpijczykiem Andrzejem Badeńskim. Potem był jeszcze udany występ na Mistrzostwach Polski Juniorów w Spale. Zostałem wicemistrzem Polski w biegu indywidualnym i zająłem trzecie miejsce w sztafecie 4×100 m. Niestety zmarnowałem swój talent, przestałem ćwiczyć, trochę ciężko było dojeżdżać

25


Biwak nad Świdrem. Od lewej: Ryszard Gruszczyński, Wojtek Mieszkowski, Kuba – Mądry Pies, Ela Krakowiak. (fot. Mieczysław Krakowiak)

Powrót z biwaku nad Świdrem. Od lewej Ryszard Gruszczyński, Ela Krakowiak, Mietek Krakowiak. (fot. Wojtek Mieszkowski)

26


z Falenicy, trzy razy w tygodniu na godzinę 18.00 na treningi. Bardzo tego żałuję, teraz wiem ile straciłem marnując swój talent lekkoatlety. Z czasów falenickiego liceum wyniosłem swoją kolejną przyjaźń – Mietka Krakowiaka. To też będzie już, pięćdziesiąt lat – chłopcy co z tym jubileuszem? – póki możemy napijmy się kieliszek wódki za to co było, a było fajnie, byliśmy tacy młodzi. Po latach, kiedy moje dzieci, ucząc się bardzo dobrze, przechodziły bez problemów do następnych klas ze znakomitymi świadectwami, kiedy radość, duma i satysfakcja były moim udziałem, zrozumiałem czego pozbawiłem swoich Rodziców. Oni nigdy nie czuli tego, co ja. Nie mogli się czuć spełnieni, jako rodzice, wychowawcy. Nie mogli być ze mnie dumni. To moja największa klęska, z którą muszę żyć, klęska niestety, nie do odrobienia. Rodzice już dawno nie żyją i nie mogą być świadkami moich, przeróżnych zwycięstw, drobnych i tych większych. Chyba że, ale trzeba bardzo w to wierzyć, obserwują mnie i „stamtąd” mi pomagają. Opiekują się mną, a zwłaszcza moja KOCHANA MAMA, jestem tego pewien.

Pogrzeb mojej Mamy, 17 stycznia 1971 roku.Od lewej: nn, Stefan Krystosiak – przyjaciel Ojca, Janina Gruszczyńska – siostra Ojca, Maria Skomorowska – siostra Ojca, nn, Kazimierz Skomorowski, Ojciec, Barbara Komorowska (w głębi), Ryszard Gruszczyński, Ciotka Wojciechowska, nn, nn, Stanisława Kazimierczak – siostra Mamy, nn, Janusz Pietrzyk – brat Mamy, Maryla Pietrzyk, nn, nn, proboszcz koscioła w Falenicy, nn. Z wymienionych osób przy życiu zostałem tylko ja.

27


Zdałem egzaminy do Państwowego Liceum Technik Teatralnych, jedynej szkoły w Polsce, kształcącej ludzi obsługujących teatr i film. Dostałem się na Wydział Perukarstwa i Charakteryzatorni. Szkoła mieściła się przy ulicy Miodowej 22, blok C w podwórzu, jak głosił szyld przybity w bramie budynku. Na tym samym podwórku mieściła się Szkoła Muzyczna, z kąt dolatywały dźwięki, a raczej rzępolenie uczących się dzieci. O pięćdziesiąt metrów dalej była Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna i o godzinie 7.50 ulicą Miodową pędził tłumek uczących się w PLTT, PWST i PSM. Twarze młodzieży zapamiętane z wielu pędzących poranków widywałem później jako twarze aktorów w filmach i w sztukach teatralnych. Na tyłach szkoły przy ulicy Podwale były ruiny domu wysadzonego w powietrze podczas Powstania Warszawskiego, przez czołg – pułapkę. Niemcy dali Powstańcom zdobyć ten czołg w którym z pomocą zapalnika czasowego eksplodowały duże ilości materiałów wybuchowych, powodując olbrzymie straty w ludności cywilnej i wśród wojsk powstańczych. Niedaleko szkoły na Placu Krasińskiego podczas robót ziemnych odkryto zwłoki czterech Powstańców i resztki niemieckiego karabinu maszynowego MG 43. Tak oto ocierałem się o bolesną historię Warszawy. Nauka w PLTT była ciężka, ponieważ oprócz porannych codziennych zajęć ogólnokształcących – od poniedziałku do soboty, trzy razy w tygodniu były zajęcia warsztatowe. W te dni nauka trwała od godziny ósmej rano do osiemnastej wieczorem. Pora letnia była do wytrzymania, natomiast na jesień i w zimę było niestety przykro, zwłaszcza że ja dojeżdżałem z Falenicy koleją PKP. W szkole obcowałem z wieloma ciekawymi ludźmi o duszy artystycznej i sporej wyobraźni. Wielu z nich zostało później dobrymi reżyserami jak na przykład nieżyjący niestety Krzysztof Kieślowski, przyjeżdżający do PLTT na starym po wojskowym Harley´u, czy Maciej Wojtyszko, również twórca książek dla dzieci. Szkoła wydała aktorów, Andrzeja Siedleckiego i Andrzeja Tarkowskiego, wielu absolwentów zostało cenionymi malarzami jak mój kolega z klasy też już nieżyjący Irek Mikołajczuk czy twórca filmów rysunkowych Rafał Sikora, z którym siedziałem w jednej ławce i zamiast uczyć się rozprawialiśmy o jazzie. Rafał amatorsko grał na saksofonie, a ja na perkusji. Na przerwach, przez głośniki radiowęzła nadawane były rock and rolle naszych idoli, Elvisa Presleya, Paula Anki, Richarda Cliffa, Pat Boona. Kadra profesorska składała się głownie z uznanych artystów i tu wymienię Halinę Chrostowską – grafika, Edmunda Piotrowicza – także grafika, Zofię Lorentowicz – malarza i scenografa, Tadeusza Dominika – malarza i przede wszystkim mojego wychowawcę, który był

28


dla nas kolegą, malarza Zbigniewa Tymoszewskiego, który nie wytrzymując presji życia i popełnił samobójstwo. Była to nasza rozpacz, nasza jego uczniów – zostaliśmy po prostu sierotami, bez człowieka którego uwielbialiśmy. Moja nauka w tej szkole trwała niestety dwa lata, nie otrzymałem do klasy trzeciej promocji, miałem niedostateczną ocenę z języka niemieckiego, a to za sprawą mojego jąkania się. Wszystkie niemieckie wyrazy składające się z kilku wyrazów, na przykład hekstentanzplatz, były przeze mnie nie do wymówienia, zaczynałem się denerwować i wszystkie nauczone wiadomości diabli wzięli. W tamtych czasach jedna ocena niedostateczna przekreślała promocję, to nie to co dzisiaj. To była szkoła dla mnie, ale niestety trzeba było się rozstać. Do dzisiaj utrzymuję kontakty towarzyskie z moją klasą, zwłaszcza z Krysią Lachowicz i jej mężem aktorem Andrzejem Fedorowiczem. Zapraszany jestem na zjazdy klasowe i inne imprezy wspomnieniowe. Historykiem naszej klasy i człowiekiem który stoi za każdym naszymi spotkaniami jest Andrzej Rogalski, niestety już też słabego zdrowia, absolwent Wydziału Elektrotechnicznego PLTT. Jedyna szkoła jaka była zainteresowana w przyjęciu mnie w swoje szeregi było Liceum nr.4 imienia Adama Mickiewicza na ulicy Paryskiej. Szkoła mieściła się w czynszowej kamiennicy, która stoi do dzisiejszego dnia. W owych

Zjazd klasowy PLTT. Od lewej; Ryszard Gruszczyński, Jasio Bernaś, Krzysiek Miszczuk. (fot. Agnieszka Falkiewicz)

29


czasach nie było szkół prywatnych, gdzie płaciło się czesne i trzeba było dużego wysiłku ze strony ucznia, aby nie zdać do następnej klasy. Niestety kariera moja w tej szkole była krótka, grono pedagogiczne nie potrafiło zrozumieć moich abstrakcyjnych dowcipów takich jak rozsypanie jesiennych liści w gabinecie dyrektora, czy prezentacja zeszytu, w uniesionych wysoko rękach, trzymanego za rogi, przeze mnie siedzącego wygodnie na krześle. W tym czasie bardziej niż nauką byłem zainteresowany grą na perkusji w amatorskim zespole rockowym. W zespole o typowym na tamte czasy składzie trzy gitary i perkusja grali; gitara prowadząca – Janusz Stefanowicz, gitara rytmiczna – Marek Gliński, gitara basowa – Stanisław Kruszyński i perkusja – Ryszard Gruszczyński. Ale się wtedy działo, moja perkusja to był harcerski werbel plus bęben nisko brzmiący, brek maszyna i czynel na statywie fotograficznym, wzmacniaczami do gitar były radioodbiorniki, dwie gitary były „samodziałami” i tylko Marek, syn bogatego rzemieślnika był właścicielem prawdziwej czeskiej „Jolany”. Graliśmy na wieczorkach tanecznych w osiedlowym klubie przy ulicy Frenkla, w okolicznych szkołach, a także jeden raz w Domu Słowa Polskiego na zabawie dla drukarzy. Raz jeden graliśmy na imprezie dla robotników budującego się falenickiego osiedla. Powiększyliśmy wtedy skład zespołu o refrenistę „Kubę” Mieszkowskiego oraz konferansjera Andrzeja Julewicza. „Niespokojni”, bo tak nazywał się zespół, grał muzykę z repertuaru The Shadows, The Rolling Stones i innych grup brytyjskich czy amerykańskich. Starszym robotnikom chyba nie bardzo się to podobało, jeden z nich wstał, jego bełkocząca mowa wskazywała na zawartość alkoholu we krwi. Pan ten ubrany w drelichy i berecik z antenką zażądał utworu z repertuaru „Mazowsza” – Hej, przeleciał ptaszek. Nie potrafiliśmy tego zagrać i po krótkiej wymianie myśli między słuchaczami i wykonawcami, pan w bereciku powiedział, że jak nie potrafią tego zagrać, to trzeba wypierdalać. Ponieważ nie wskazał kto ma wypierdalać oni czy my, na wszelki wypadek zaczęliśmy się pakować, a robotnicy zaczęli otwierać kolejne przyniesione na imprezę wina „patykiem pisane”. Zespół rozpadł się po półtora roku. Ja zostałem wyrzucony z Liceum nr 4 im. Adama Mickiewicza i Mama powiedziała że muszę iść pracować, gdyż nie może utrzymywać nieroba. Trochę miałem Mamie za złe ale po latach zrozumiałem, że była to Jej mądra decyzja dzięki której wyszedłem w życiu tak jak wyszedłem, w sumie z sukcesem. Pracując w Zarządzie Głównym Związku Polskich Artystów Plastyków, kontynuowałem naukę w wieczorowym Liceum na ulicy Srebrnej

30


na Ochocie. Codziennie rano byłem gońcem w Związku, a po południu ucząc się wykonałem katorżniczą pracę. Wychodziłem z domu o godzinie 7.00 rano a wracałem do domu w nocy o 22.30. Na odrabianie lekcji był czas tylko w nocy, po kolacji do mniej więcej 2.00 godziny i rano o godzinie 5.30 pobudka. Tak przez dziesięć miesięcy w roku dostawałem po prostu w dupę, żałując że nie uczyłem się wcześniej i stracony czas trzeba tak ciężko odrobić. Po dwóch latach nauki zdałem maturę, awansowałem w pracy na Kierownika Działu i postanowiłem studiować na Uniwersytecie Warszawski na Wydziale Prawa i Administracji. Podczas egzaminów wstępnych pomagałem dwóm siedzącym koło mnie, zdającym pracownikom aparatu partyjnego. Przyznali się, że mają z Organizacji Partyjnej listy polecające do Rektora, że nie boją się zawalonych egzaminów. Rzeczywiście ja przy ocenach dobrych nie dostałem się, oni mając część ocen niedostatecznych zostali studentami UW. Rozgoryczony postanowiłem nie zdawać już nigdzie, i uzyskiwać wiadomości na zasadzie samokształcenia się, uważnego słuchania mądrych ludzi.

31


Idę do pracy

K

iedy to żadna z dziennych szkół nie chciała mojej osoby w swoich szeregach, jak już wspomniałem, Mama powiedziała że muszę iść do pracy, bo nie można żyć na czyjś koszt, choćby była to Rodzina. To jest prawda niepodlegająca żadnym reklamacjom.

* * * W 1963 roku mając siedemnaście lat zostałem przyjęty do pracy w Zarządzie Głównym Związku Polskich Artystów Plastyków, gdzie objąłem stanowisko gońca. Bardzo się wstydziłem tej funkcji i nie wiem czy przyznawałem się do niej przed swoimi znajomymi. Ale bez wykształcenia trudno było o coś innego. Moim bezpośrednim przełożonym był Pan Maksymilian Suski, starszy człowiek który jako pierwszy uświadomił mi zasadę wykonywania pracy. Chodzi o prosty fakt sprzedaży swojego czasu dla pracodawcy, który z tym czasem może zrobić wszystko, ponieważ pracodawca kupuje mój czas. W języku urzędowym nazywa się to etat. Pracując w Związku poznałem osobiście i otarłem się o wielu czołowych polskich twórców, malarzy, rzeźbiarzy, grafików czy konserwatorów sztuki. Prezesem Związku był grafik profesor Tadeusz Gronowski, autor znaku firmowego LOT-u, a ponad to posiadacz Złotej Patelni otrzymanej od paryskiego związku kucharzy, za co nie wiem. Jednym z członków Zarządu był krakowski grafik Andrzej „Picek” Pietsch, bardzo zdolny artysta, laureat wielu międzynarodowych konkursów i w przeszłości tatrzański partner Jana „Palanta” Długosza, z którym dokonał między innymi pierwszego przejścia wariantu „R” na Mnichu. Mam do dzisiaj jego, dla mnie, dedykację napisaną w książce „Burza nad Alpami”. Cytuję: W 10 lat po przejściu Peutérey – Panu Ryszardowi z przekonaniem, że mimo upływu czasu – wartości jakie dają górskie wędrówki – nie maleją. Andrzej Pietsch. Warszawa, 14.11.67. Radcą Prawnym Związku był profesor Wiesław Chrzanowski, porucznik AK z Powstania Warszawskiego, skazany po wyzwoleniu z okupacji

32


niemieckiej na 6 lat więzienia, w którym nauczył się na pamięć „Pana Tadeusza”, późniejszy założyciel ZCHN-u, Marszałek Sejmu, wytrawny turysta tatrzański. Pan mecenas w porozumieniu z Andrzejem Pietschem wyszukiwali mi dodatkowe urlopy na spędzanie czasu w Tatrach – oni to rozumieli. Przez Związek przewinęło się mnóstwo artystów, ludzi sławnych, których po prostu nie sposób wymienić, a którzy coś znaczyli w świecie, a jednocześnie byli normalnymi ludźmi nie noszącymi wysoko głowy. Oni rozmawiali ze mną, ich związkowym gońcem, jak równy z równym. Była to dla mnie wspaniała lekcja demokracji. Pracując zapisałem się do Wieczorowego Liceum na ulicy Srebrnej, zostało to dostrzeżone przez moich pracodawców i po dwóch latach zostałem awansowany na stanowisko Kierownika Działu Administracyjno-Gospodarczego w miejsce odchodzącego na emeryturę Pana Suskiego. Na moje miejsce gońca został przyjęty Pan Tadeusz Landy, starszy człowiek o nienagannych manierach, z pochodzenia Żyd, syn przedwojennego właściciela banku w Królewcu, znający perfekt pięć języków, posiadający ogromną wiedzę w zakresie nakrycia stołu, obsługi kelnerskiej, pracy kamerdynera. W Polsce znalazł się, przyjeżdżając jako taboryta z I Armią Wojska Polskiego. Dla Związku był prawdziwym skarbem, zwłaszcza podczas przyjmowania zagranicznych gości. Ze znajomością rzeczy usługiwał przy stole, ubrany w stary, ale czysty smoking, mający na rękach białe rękawiczki, żonglował znanymi mu obcymi językami, wzbudzając zachwyt nie tylko zagranicznych gości, ale też krajowych decydentów od kultury. Pan Tadeusz został wkrótce zabrany do Ministerstwa Kultury i Sztuki. Lubiłem słuchać opowiadań tego człowieka o świecie bogatych ludzi, o obyczajach i ich kulturze o epoce która minęła. Pan Tadeusz nie miał żadnego wykształcenia zdobytego w szkołach, często mawiał: niech się Pan kształci Panie Kierowniku, ja gdybym miał szkoły był bym w wojsku przynajmniej sierżantem, a tak byłem szeregowym woźnicą w taborach. Wspaniałą postacią była biurowa maszynistka Pani Halina Santor, podczas okupacji i Powstania Warszawskiego łączniczka Komendy Głównej AK, która podczas ostatniego apelu przed wyjściem do niewoli niemieckiej, na okrzyk dowódcy czołem bohaterowie odkrzyknęła czołem mordercy. Po wojnie aresztowana i osadzona na trzy lata w więzieniu. Tak Ludowa Ojczyzna odpłacała za trudy żołnierskiego życia, za rany odniesione dla niej odniesione. Podczas inspekcji Domu Pracy Twórczej w Ustce, poznałem tamtejszego stróża Pana Henryka Szpotańskigo. Był to bardzo stary człowiek o ciekawej historii. Przed Rewolucją Październikową grał w Petersburgu w carskiej orkiestrze wojskowej,

33


potem w orkiestrze armii robotniczo-chłopskiej w tym samym mieście, ale o zmienionej nazwie na Leningrad. W 1941 roku dostał się do niewoli niemieckiej i trafił do orkiestry Krigsmarine w Köningsbergu (Królewcu), a stamtąd został wywiezione do Stolphmünde (Ustka) gdzie pracował w porcie i gdzie doczekał się przyjścia Armii Czerwonej. Z rozkazu rosyjskiego pułkownika zarządzającego Ustką, został jej pierwszym polskim burmistrzem z prawem zasiedlenia domu jaki sobie wybierze. Wszystkie domy i wille w Ustce stały otwarte, umeblowane z kompletnym sprzętem, tak jak uciekający Niemcy je zostawili, a krasnoarmiejcy nie rozszabrowali. Pan Henryk w swojej skromności wybrał domek gospodarczy stojący przy pięknej willi. W domku tym mieszkał jeszcze wtedy kiedy go poznałem. Opowiadał jak Rosjanie przed przekazaniem miasta Polakom, całkowicie rozgrabili stocznie w Ustce, na tyle skutecznie, że w protokole przyjęcia strona polska, jako aktywa portu i stoczni zapisała: jeden niekompletny drewniany kadłub kutra, skrzynkę gwoździ i dwie beczki smoły. Podczas mojego pobytu Pan Henryk przynosił do Domu Pracy Twórczej cały swój majątek w postaci trąbki „skrzydłówki ” i klarnetu. Na tych instrumentach, pomiędzy opowiadaniami, wygrywał marsze rosyjskiej Floty Carskiej, niemieckiej Krigsmarine, a także repertuar muzyki rozrywkowej i poważnej. Grał bardzo pięknie. W zakopiańskim Domu Pracy Twórczej kierowniczką był Pani Zofia Skarżyńska, siostra kapitana pilota Stanisława Skarżyńskiego, który w 1933 roku na samolocie polskiej konstrukcji pod nazwą RWD 5 – bis przeleciał nad Atlantykiem. Bardzo miło wspominam pracę w Związku, wspominam ludzi których poznałem, których starałem się słuchać uważnie, żeby ile tylko się da zapamiętać i wynieść z tego nauki dla siebie. Z Zarządu Głównego ZPAP zostałem oddelegowany do Zakładów Artystycznych Związku, aby zorganizować i poprowadzić dział zajmujący się zaopatrzeniem plastyków w artykuły krajowe i zagraniczne, renomowanych firm jak Talens czy Rowney. Dział Zaopatrzenia powstał praktycznie z niczego, przez dwa lata zorganizowałem centralę oraz sieć sklepów w Warszawie, Poznaniu, Gdańsku, Krakowie, Wrocławiu i Szczecinie oraz magazyn główny mieszczący się w Warszawie na Saskiej Kępie. Praca w Zakładach była ciekawa, dała mi możliwość sprawdzenia się pod względem organizacji pracy i płynnego funkcjonowania zaopatrzenia. Z pracy tej odszedłem niespodziewanie na prośbę byłego dyrektora Zakładów Artystycznych Pana Stanisława Gołofita, który zaproponował mi nową pracę w Agencji Wydawniczej Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego. Agencja ta

34


zajmowała się redagowaniem i wydawaniem pisma Jazz Forum. Bardzo się ucieszyłem z dwóch powodów, że doceniono moją poprzednią pracę, a nowa daje mi możliwość działania dla dobra mojej ulubionej muzyki. Pracę w Agencji Wydawniczej PSJ rozpocząłem na stanowisku archiwisty, a po jedenastu latach kończyłem na stanowisku Zastępcy Dyrektora ds. Wydawniczych. Jazz Forum zostało założone w 1965 roku przez krakowskiego kontrabasistę i działacza jazzowego Jana Byrczka, człowieka nie umiejącego „usiedzieć” na jednym miejscu, idącego stale do przodu, wielkiego wizjonera. Pismo w najlepszym swoim okresie wychodziło w trzech wersjach językowych; polskiej, niemieckiej i angielskiej, było oficjalnym organem prasowym, Międzynarodowej Federacji Jazzowej, Dyrektor do spraw techniczno-wydawkolejnego dziecka Byrczka. W PSJ niczych, Agencji Wydawniczej Polskiego poznałem wielu muzyków rocko- Stowarzyszenia Jazzowego. (fot. Jerzy Kazimierczak) wych i jazzowych, których nie będę wymieniał bo musiał bym przepisać całą encyklopedie jazzu i muzyki rozrywkowej. W Jazz Forum rozpoczął się mój flirt z grafiką wydawniczą i poligrafią. Miałem dobrego guru Rafała Olbińskiego, niezłego grafika z dobrymi pomysłami. Rafał wraz z Redaktorem Naczelnym Pawłem Brodowskim, eks basistą zespołu Czesława Niemena „Akwarele” zadecydowali po obejrzeniu moich prac graficznych o publikacji ich. Rysowałem dużo, publikując w Jazz Forum, Swinging Newsletter, Jazz Echo i wielonakładowych Wiadomościach Wędkarskich.. Ta praca pozwoliła mi uskładać sumę potrzebną do kupienia Fiata 126 P, mojego pierwszego używanego samochodu. Z nieżyjącym już niestety Dyrektorem PSJ, Stanisławem Cejrowskim współpracowałem jako projektant – grafik przy organizacji pierw-

35


szych konkursów Miss Polonia. Zaprojektowałem pięć okładek do płyt długogrających tzw. LP dla Wydawnictw; Biały Kruk Czarnego Krążka i Helicon. Praca w Agencji Wydawniczej PSJ, dawał mi sporo satysfakcji, ciekawe zajęcia w gronie młodych, pełnych polotu ludzi i sporo jak na tamte czasy pieniędzy. Wspomnę jeszcze jedną małą malwersację której dokonałem. Co roku obliczałem ilości głosów oddawanych przez czytelników, w ankiecie, na najlepszych twórców jazzowych. W kategorii „najlepszy wokalista” przez parę lat zwyciężał Czesław Niemen, uzyskując zresztą znikomą ilość głosów. Podczas kolejnej ankiety zamieniłem więc miejscami Niemena z Ryszardem Riedlem dopisując temu drugiemu sporą ilość głosów. W roku następnym Riedel wygrał już bez mojej pomocy, stając się gwiazdą estrady. Tak to dziennikarstwo kształtuje poglądy i kariery. W tym czasie ożeniłem się, po raz pierwszy z Anną Marią Przyrowską, moją sąsiadką z Falenicy. Z tego związku zrodził się mój pierworodny syn Marcin Jan Gruszczyński. Z Agencją Wydawniczą PSJ musiałem się rozstać z powodów finansowych, pomimo iż zarabiałem dobrze. Rozwód z Anną Marią spowodował to, że musiałem kompletnie przestawić moje myślenie o pracy i zarobkach. Mimo iż zostawiłem dla Anny i Marcina dom, który odziedziczyłem po Rodzicach, musiałem zapewnić fundusze na alimenty dla Marcina. Postanowiłem zostać „prywaciarzem”, w dziedzinie w której się dobrze dość dobrze poruszałem, w poligrafii. Pierwsze moje firmy to były spółki z Jackiem Kowalskim, później z Bogusiem Nastulą. Z jednym i z drugim drukowałem przeróżne rzeczy w technice sitodruku. Praca ta odbywała się w niekomfortowych warunkach, głównie za przyczyną rozpuszczalników do farb, w tym śmierdzącego okrutnie i dającego po całym dniu pracy poczucie bycia „na haju”, cykloheksanonu. Po paru latach okazało się, że sitodruk to za mało, aby utrzymać dwie rodziny. Zostawiłem więc nieodpłatnie cały sprzęt Bogusiowi, a sam zabrałem się za organizowanie małej drukarni offsetowej. Do tego przedsięwzięcia potrzeba było sporo gotówki i wkład gigantycznej pracy i samodyscypliny. Pracy się nie bałem, a pieniądze trzeba było pożyczyć. Moja średniej wielkości drukarnia offsetowa, nie chce się dzisiaj wierzyć, że powstała z pożyczonych 2500 dolarów i z życzliwości ludzi; Jakuba Bukowskiego, mojego ówczesnego teścia, oraz Mieczysława sławnego śpiewaka, tenora, gwiazdy estrady i Anny Wojnickich. W latach późniejszych dzięki „dobremu duchowi” moich poczynań, Witkowi Kiwakowi, wielkiemu znawcy poligrafii i jazzu. Miłość do muzyki jazzowej, tak myślę połączył moje z Witkiem drogi.

36


Syn i Ojciec – Marcin i Ryszard.

Przy maszynie offsetowej Romayor 314, naprawdę potrafię na niej drukować.

Z przerażeniem myślę nieraz, czy uda się spłacić te moje długi wobec życzliwych mi ludzi. Na razie w ramach sponsoringu, drukuję dla potrzeb imprez i festiwali kulturalnych, lecznic czy organizacji pomocowych. W ten sposób staram się odwdzięczyć losowi za okazany dar przyjaznych mi ludzi. Moja firma, która w pierwszej fazie rozwoju miała jedną drukująca maszynę offsetową typu Romayor 313, gilotynę z ręcznym tłokiem i starą z lat sześćdziesiątych kopioramę do płyt offsetowych. Teraz mam trzy maszyny offsetowe w tym dwukolorową, półformatową Polly 725, linię do lakierowania uv, introligatornię i mini-studio graficzne, którym kieruje z powodzeniem i ku zadowoleniu klientów mój syn Marcin. Kondycja firmy, mimo światowego kryzysu, jest w miarę dobra aczkolwiek „na styk”. Mam nadzieję na przetrwanie złego czasu, chociaż jest bardzo ciężko, a moja psychika znajduje się w rozsypce. Parę lat przed emeryturą mam nadzieję, że to co stworzyłem będzie kontynuowane i rozwijane przez moich następców w biznesie Agnieszkę i Marcina.

37


Idę w góry

W

ielką fascynacją i miłością mojego życia, której poświęcałem każdą wolną chwilę, zostały góry. W latach dzieciństwa, jeżdżąc na zimowe obozy harcerskie, poznałem Beskidy, Sudety, Bieszczady dopiero później Tatry, które mnie zafascynowały bez reszty. Tatry to najwyższa, wysunięta na północ część Karpat. Dzielą się one na Tatry Zachodnie, Wysokie i Bielskie które w całości należą do Słowacji. Tatry Zachodnie rozciągają się od Przełęczy Huciańskiej (910 m npm.) do Przełęczy Liliowe (1952 m npm.) zbudowane są one ze skał osadowych głównie wapienia, dolomitu czy piaskowców. Taka budowa geologiczna ukształtowała na terenie Tatr Zachodnich ponad 550 jaskiń, z czego najdłuższa Wielka Śnieżna ma około 10 km długości korytarzy, jest ona również najgłębszą bo mającą 776 m jaskinią. Najwyższym wzniesieniem jest leżąca po Słowackiej stronie Bystra (2248 m npm.) Tatry Wysokie ciągną się od Przełęczy Liliowe do Przełęczy pod Kopą (1749 m npm.). Zbudowane są granitu. Postrzępione granie i turnie nadają Tatrom Wysokim charakter alpejski. Tak jak Tatry Zachodnie są kolebką dla speleologów, tak w Wysokich Tatrach królują wspinacze (taternicy). Kulminacją Tatr Wysokich jest Gerlach 2655 m npm.) leżący po słowackiej stronie, natomiast najwyższym szczytem polskim są Rysy (2499 m npm.) Wspomnieć należy o Tatrach Bielskich ciągnących się od Przełęczy Żdziarskiej (1077 m npm.). Zbudowana są ze skał osadowych głównie wapieni, na ich terenie znajduje się wiele jaskiń. Nigdy w Tatrach Bielskich nie byłem. Powierzchnia Tatr znajdujących się w Polsce jest bardzo mała wynosi tylko 175 km² z ogólnego areału 785 km².

* * * W Tatry trafiłem 7 lipca 1964 roku za sprawą Mietka Krakowiaka, a właściwie jego starszej siostry Elżbiety „Śmigielskiej” Krakowiak, która zgodziła się zaprosić do towarzystwa i opiekować się mną i Wojtkiem „Kubą” Mieszkowskim. Elu serdeczne podziękowania za pokazanie mi Tatr.

38


Nie pamiętam którego lipca wyruszyłem z „Kubą” autostopem przez Kraków do Zakopanego. Droga zajęła nam dwa dni z czego ten drugi to podróż samochodem ciężarowym drogą zwaną „zakopianka”. Jechaliśmy na tak zwanej pace i wszystko było by pięknie gdyby gdzieś w okolicach Pcimia nie spadł ulewny deszcz, który na naszej pace zrobił białe błoto. Samochód uprzednio przewoził worki z mąką. Także umalowani na biało, przed południem znaleźliśmy się w Zakopanem, ja po raz pierwszy. Potem kolejna podróż autobusem PKS-u do Kir, skąd pomaszerowaliśmy Doliną Kościeliską przez Bramę Kantaka, Bramę Kraszewskiego, Polanę Pisaną, Polanę Smytnią do Schroniska PTTK na Hali Ornak (1100 m npm.), zbudowanego w latach 1947–1948). Mietka i Eli nie było. Czekając na nich, usiedliśmy przed schroniskiem, mając przed oczami fascynujący widoki na Błyszcz i Bystrą. Dzień

Pierwszego dnia pobytu w Tatrach zafascynował mnie widok na Błyszcz i Bystrą. (fot. Ryszard Gruszczyński)

39


W tym szałasie na Hali Pisanej mieszkaliśmy, a obok w przybudówce krowy. (fot. Ryszard Gruszczyński)

był słoneczny, widoczność wspaniała. Oniemiałem z zachwytu. Tak pięknego i tajemniczego widoku jeszcze nie oglądałem, chociaż parę lat wstecz będąc na zimowym obozie w Harcerskim schronisku na Głodówce (1158 m npm.) widziałem robiącą mocne wrażenie Panoramę Tatr Wysokich. Teraz ja się po prostu w tych górach zakochałem – naprawdę od pierwszego wejrzenia. Wiedziałem już że będę w te góry wracał, że będę je zwiedzał mimo bardzo rozwiniętego u mnie lęku wysokości. Czułem, że to jest to, że góry stworzono dla mnie, a ja urodziłem się dla nich. Tak naprawdę to nie potrafię opisać mojego stanu, tego co się ze mną wówczas działo. Dla oszczędności zamieszkaliśmy w szałasie na Hali Smytniej u przemiłych, gazdujących tam górali. Gazdowie Józef Tyrała z żoną przygarbioną staruszką – a może oni nie byli starzy tylko zaniedbani, a ja perspektywy swoich osiemnastu lat widziałem ludzi pięćdziesięcioletnich jak starców. W okresie zimowo-wiosennym mieszkali Oni w Małym Cichym, a na lato aż do jesieni wracali do szałasu na Hali Smytniej, gdzie wypasali chyba trzy krowy. Gazda Józef miał życiowe kredo: roz w tygodniu hop na babke – może więc nie byli tacy starzy. Rano budził nas

40


dym z watry i nie pomogło zakrywanie głowy kocem, bo śpiworów wtedy nie mieliśmy. Gesty dym z watry był silniejszy od potrzeby snu. Gotowaliśmy na spirytusowym kocherze, głównie „zamulacze” czyli makaron z dżemem lub konserwą turystyczną, jedną na cztery osoby. Pewnego razu zobaczyliśmy jak „Kuba” Mieszkowski próbował odcedzić na sitku kaszę manną i tylko nasz głośny protest uratował tego dnia obiad. Po latach wiem jak duże szczęście mnie spotkało, że mogłem poznawać górali, ich zwyczaje, ubogą kuchnię ich gwarę i zwyczaje. Wtedy nie wiedziałem, że jestem jednym z ostatnich, którzy żyli w Tatrach wraz z ich mieszkańcami, nadającymi górom specyficzną atmosferę. Po dwóch latach jakiś głupek z dyrekcji Tatrzańskiego Parku Narodowego wyrzucił górali z Tatr, za bardzo według niego niszczyli góry, zbierając jagody, grzyby, zioła, chrust na watrę, czy wypasając owce. Napisałem przed chwilą głupek, ale to za mało – kretyn, bezmóżdże, idiota. Nie ma chyba określenia na tego, który pozbawił Tatry gazdujących tam od wieków górali, zabrał urok Tatrom, zabrał zbyrcenie owiec, śpiewy juhasów, rozmowy z gazdami przy palącej się watrze. Po paru latach zaginęła unikalna roślinność alpejska, zarośnięta pospolitymi trawami, nie strzyżonymi przez owce. Później było jeszcze gorzej, dowiedziałem się, że w Tatrach Zachodnich, oprócz paru szlaków nie można nigdzie chodzić. Zrobiono tam ścisły rezerwat – tylko dla kogo?

* * * W Tatry jeździłem się pociągiem PKP, o samochodzie nawet się nie marzyłem. Jeździłem w każdą wolną chwilę, każde święta, urlopy czy podczas zwolnień lekarskich. Na pociąg ekspresowy „Tatry” nie było mnie stać, więc podróżowałem z towarzystwem „rzeźnią” bo tak nazywaliśmy pociąg osobowy odjeżdżający z Warszawy Wschodniej o godzinie 22.50. Do pociągu wskakiwało się w biegu, aby zająć przedział dla siebie i znajomych. Jak to się wszystko układało, nie mam pojęcia, w przedziale ośmio osobowym, podróżowało niekiedy piętnastu pasażerów, wraz z bagażami. Po podróży trwającej całą noc, wagony ciągnione przez dymiącą lokomotywę wtaczały się na Dworzec Zakopane, skąd było widać już góry. Zapłatą za niewygody była świadomość, że już za dwie godziny będzie się widziało z bliska Tatry i oddychało nieskazitelnie czystym, chłodnym tatrzańskim powietrzem.

41


* * * Zaczął się mój pierwszy turystyczny sezon, była wycieczka po części grani Tatr Zachodnich od Przełęczy Bobrowieckiej (1356 m npm.) przez Wołowiec (2063 m npm.) strome wejście na Jarząbczy Wierch (2137 mnpm.), Kończysty Wierch (2003 m npm), Starorobociański Wierch (2176 m npm.) do Przełęczy Raczkowej (1959 m npm) potem powrót granią Ornaku na Iwaniacką Przełęcz (1459 m npm.) i z stamtąd do naszego szałasu na Smytniej. Tego dnia zdobyłem pierwsze swoje dwu tysiączniki i przekonałem się, że tam wysoko nie jest tak strasznie, że na wierzchołku daje się stać na obu nogach, usiąść, a nawet wręcz położyć się. Zobaczyłem, że nie każdy wierzchołek oznacza nie dający się ustać czub skalny otoczony przepaścią. Dotarło do mnie, że góry trzeba szanować, rozumieć i uczyć się ich, a wtedy będą dla mnie łaskawe. Kiedy szanujemy Przyrodę, obojętnie czy góry, jeziora, czy morze, Ona też nas uszanuje, pozwoli przeżyć w ekstremalnych sytuacjach i w pełni się nią nacieszyć. Poznałem przepiękny Wąwóz – uroczysko Wysranki, Wąwóz Kraków z jego turystycznymi progami, dostępne jaskinie Mylną i Raptawicką. Moim pierwszym nauczycielem górskim była Ela Krakowiak, mająca na swoim koncie wspinaczki w rejonie Morskiego Oka z partnerem Jerzym Piszczykiem, którego poznałem w następnym sezonie. Elżbieta opowiadała nam o Tatrach, o chodzeniu po górach, o zwyczajach ludzi gór o podstawowych zasadach bezpieczeństwa. Wreszcie pewnego dnia zapadła decyzja o przeniesieniu się na Halę Gąsienicową w Tatrach Wysokich. Ela opowiedziała gdzie będziemy chodzić, opowiedziała o Przełęczy Zawrat (2159 m npm.) na który wejdziemy, o klamrach, łańcuchach asekuracyjnych, o przepaściach. Wyobraźnia moja zaczęła intensywnie pracować, zacząłem się bać tego Zawratu jak cholera. Myślałem że te klamry to na pewno oznaczają teren skrajnie przepaścisty i trudny teren, w dodatku przy tej mojej wrażliwości na ekspozycje. Trochę zaczynałem mieć dosyć tej zabawy, ale góry były takie piękne, ludzie w nich dziwni ale zajmujący, specyficzna atmosfera. Idziemy na Zawrat, widoki znowu szokujące, ze ścian skalnych dobiegają pokrzykiwania taterników i odgłosy wbijanych haków, dźwięczny i prawie za każdym uderzeniem młotka słychać było wyższy ton. Jak dowiedziałem się później, oznaczał on dobrze umieszczony w szczelinie skalnej hak asekuracyjny. Mijając Czarny Staw, przeuroczy, mały Zmarzły Staw. Idziemy pod górę, wchodzimy do Zawratowego Żlebu.

42


Podnoszę wzrok i stwierdzam, ze od dołu to tak strasznie nie wygląda, ale czy dam radę? Okazało się, że te łańcuchy poumieszczano tam chyba trochę na wszelki wypadek, może dla słabszych ode mnie. Jesteśmy na górze, odczuwam pełną satysfakcję i zadowolenie, nie było tak strasznie. Po latach przekonałem się że do ekspozycji można się przyzwyczaić, a na Zawrat można przy wprawie wejść i zejść prawie z rękoma w kieszeni. Tajemnicza atmosfera gór wysokich, zamknięty klan ludzi wspinających się, dzika robiąca niesamowite wrażenie przyroda, skłoniły mnie do powzięcia decyzji o zapisaniu się do Klubu Wysokogórskiego i o powrocie za rok już nie jako turysta, ale jako „prawdziwy” taternik. Na Hali Gąsienicowej mieszkaliśmy w szałasie u gazdy Majera, tak było taniej, bo tylko pięć zł za dobę. Odbywaliśmy liczne wycieczki poznając otoczenie Doliny Gąsienicowej i Doliny Pańszczycy. Wieczorem zaś, siadaliśmy na kamieniach przed szałasem, a Ela polonistka z wykształcenia w sposób profesjonalny czytała nam książki opowiadające o ludziach gór, o górach, o wypadkach tatrzańskich. Wrażenie na mnie jako młodym stażem turystom górskim była książka Wawrzyńca Żuławskiego „Tragedie tatrzańskie”. Trochę ze stron tej książki wiało zgrozą, nieboszczykami, połamanymi żebrami i kończynami. Myślę że na tamten czas, nie była to chyba najlepsza lektura, ale skoro została ona napisana, to autor musiał przeżyć. Nie musiało być zatem tak źle. Z Halą Gąsienicową, a szczególnie z Czarnym Stawem kojarzy mi się historia nocnej wycieczki. Było cicho, tajemniczo i pięknie. Leżeliśmy na brzegiem stawu, paląc papierosy i wsłuchując się w ciszę górską, gdy nagle usłyszeliśmy okrzyk stać, ręce do góry. Nie pamiętam czy to wopista czy strażnik tatrzański, w swojej służbowej głupocie, sprowadził nas pod zdjętym z ramienia karabinem do schroniska Murowaniec, gdzie dopiero tam zażądał dowodów tożsamości. Pierwszy i jak do tej pory ostatni raz prowadzony byłem pod bronią. W sprawie wspinania nie zmieniłem swojej decyzji mimo iż, którejś nocy usłyszeliśmy huk wystrzału. Zobaczyliśmy światło rakiety. Potem gdzieś na ścieżce z pod Granatów widzieliśmy poruszający się wąż świateł z palących się pochodni. W górach trwała akcja ratunkowa Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Poszliśmy przed schronisko Murowaniec. Ujrzeliśmy jak ratownicy kładą nieopodal schroniska po murem ogrodzenia owinięty w brezent tobołek w którym były zwłoki turysty lub taternika, przywiązany linami do bambusowego kija. Na tobołku położona była gałązka kosodrzewiny, ostatni, pożegnalny podarek od ratowników.

43


Podczas tego sezonu, zdarłem moje buty narciarskie z podeszwą na wibramie, dobrej austriackiej marki „Matterhorn”. Wchodząc do Murowańca wybudowanego w 1923 roku przez Odział Warszawski Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego (1500 m npm.) zaczepił mnie człowiek w średnim wieku pytając czy nie żal mi tych butów. Odpowiedziałem z miną górskiego wyjadacza, że nie żal, bo tak było. Zresztą innej odpowiedzi nie mogło być, ponieważ miałem tylko te jedne buty, a na inne dostosowane do turystyki górskiej pieniędzy nie miałem. Był to ostatni sezon tych butów, reperowane drutem i sznurkiem, nadawały się po pierwszym moim tatrzańskim sezonie tylko do wyrzucenia.

* * * Wróciliśmy do Warszawy, a ja zacząłem planować swoje działania tak, abym mógł się za rok wspinać. Poszedłem zatem do Warszawskiego Oddziału Klubu Wysokogórskiego na czwartkowe zebranie. Zebrania odbywały się na ul. Jezuickiej, na Starym Mieście w kamiennicy do której prowadziły ogromne, obite blachą drzwi. Trzeba było użyć nie mało siły aby je otworzyć i wejść do środka. Udało się tego dokonać i złożyłem podanie o przyjęcie do Klubu. Członkami wprowadzającymi byli ; wybitny alpinista, w przeszłości olimpijczyk z Rzymu w drużynie szablistów, Janusz Kurczab i Krzysztof Bucki,

Legitymacja Klubu Wysokogórskiego

44


doskonały taternik starszego pokolenia. Opłaciłem składki i dostałem legitymację członka sympatyka, którą mam do dziś. Zapisałem się na teoretyczny kurs wspinaczkowy, który prowadził sam Andrzej Zawada późniejszy lider wypraw himalajskich, a instruktorami byli Ryszard Karpiński taternik, grotołaz i członek GOPR. Ryszard zginął parę lat później przysypany lawiną w górach Kaukazu i tam pochowano go w jego ulubionym bordowym swetrze z goprowskim znaczkiem. Wykładali też Jerzy Krzysztoń i Andrzej „Owca” Paczkowski, późniejszy profesor historii i członek Rady Instytutu Pamięci Narodowej. Kurs ukończyłem, a wszystkie uzyskane wiadomości przekazywałem Mietkowi z który miałem się wspinać w następnym sezonie. Ale żeby się wspinać potrzeba sprzętu asekuracyjnego. Zdobycie go był to spory kłopot nie mówiąc już o braku pieniędzy, który ten kłopot mnożył. Wtedy nie uczyłem się, nie pracowałem, a Rodzice takich zabaw nie chcieli sponsorować, zresztą w domu było ubogo. Wtedy w 1964 roku dostałem pierwszą pracę jako goniec w Zarządzie Głównym Związku Polskich Artystów Plastyków, mieszczącym się w Pałacu Zamoyskich, przy ul. Foksal 2. Moje wynagrodzenie wynosiło 750 zł. Wyprodukowana w Bielsku lina pociągowa o długości 80 metrów kosztowała

Na takim sprzęcie się wspinałem, okulary spawalnicze udające okulary alpejski. (fot. Ryszard Gruszczyński)

45


w sklepie sportowym 850 zł. Kasa Zapomogowo pożyczkowa udzieliła chwilówki w wysokości 100 zł i lina była moja. Wprawdzie wcześniej zakupiłem linę sizalową ale kto by się wspinał na takim eksponacie. Służyła ona po wytrymowaniu czyli namoczeniu i powieszeniu pod obciążeniem między drzewami, Mietkowi i mnie do ćwiczeń. Wór transportowy i mały plecak do wspinaczki zwany horolezką zakupiłem u krakowskiego rzemieślnika Pana Łaciaka. Był to dobry sprzęt. Młotek, czekan, raki i haki produkował Pan Kazimierz Sznytzer ze Śląska. Haki jego produkcji nie miały żadnych atestów, chociaż użytkując je w latach następnych, nie miałem z nimi żadnych kłopotów. W środowisku Pan Kazimierz nosił ksywkę „Kaziu – Morderca”. Zamawialiśmy też haki w Międzyleskim Zwarze, fabryce odebranej przedwojennemu właścicielowi Panu Szpotańskiemu. Dzięki protekcji Ojca Olka Matisowa, ślusarze ze Zwaru robili haki według projektów Jana „Aligatora” Łąckiego, dobrego wspinacza, mającego na swoim koncie wiele ekstremalnych dróg. Łącki w Tatrach mieszkał przeważnie w namiocie rozbitym pod gankiem schroniska

Ćwiczenia techniki podciągowej na bunkrach w Wiązwonej, tak się plątały liny sizalowe: Ryszard Gruszczyński i Mietek Krakowiak (fot. Ela Krakowiak)

46


w Morskim Oku, co dało mu to przezwisko „Aligator”. Dopiero dwa lata później produkcją sprzętu taternickiego zajęła się Wytwórnia Sprzętu Sportowego w Górze Kalwarii. Czy haki produkowane tam były atestowane, nie wiadomo. W każdym razie przynajmniej mnie wydawały się odrobinę gorsze od „sznytzerów”, a jeden z nich ukruszył się podczas wbijania w szczelinę na Niebieskiej Turni (2262 m npm.). Koszmarnym problemem do rozwiązania był zakup karabinków, nie produkowanych w Kraju. Jedynym miejscem gdzie można było je nabyć była mini giełda sprzętu podczas czwartkowych klubowych spotkań na ul. Jezuickiej. Karabinki sprzedawała kadra, pozbywając się starego Ćwiczenia na bunkrach w Wiązownej, sprzętu. Tam zakupiłem kilka stalo- tłumaczę Eli Krakowiak, że trzeba wiązać się wych karabinków produkcji ener- nad biustem. (fot.Mieczyslaw Krakowiak) dowskiej i nie wiadomo jakiej, bez gwarancji czy były „latane”, czy nie. Po roku miałem już trochę sprzętu, ale atesty miały tylko: jeden hak francuskiej firmy „Simond”, karabinek „Allen” i trzy nerkowe karabinki „Hasney”. Przyzwyczajony do oszczędzania, „Simonda” używałem go bardzo mało, aby „na dłużej starczył”, taki to byłem głupi. Ze sprzętem nie było jak na początek najgorzej. Formę i techniki wspinaczkowe takie jak hakówka czy zjazdy na linie szlifowaliśmy z Mietkiem na bunkrach w Wiązownej, Czosnowie i w zbudowanym a niewykończonym domu w Józefowie, który nazywaliśmy Czerwoną Turnią. Najważniejszy był nasz zapał. Z życia klubowego pamiętam że ciekawe było spotkanie z Lordem Heney Cecilem Johnem Huntem angielskim oficerem, kierownikiem wyprawy na Mont Everest (8848 m npm). Wyprawa dowodzona przez niego zakończyła się sukcesem. Oto w dniu 29 maja 1953 roku nowozelandczyk Edmund Hilary i szerpa Tenzig Norgay zdobyli najwyższy szczyt ziemi. Czy byli pierwsi, tego

47


się nigdy nie dowiemy, otóż w 1924 roku na Everest szedł angielski wspinacz George Herbert Leigh Mallory i jego widziano jak szedł w górę, w partiach podszczytowych. Niestety zaginął, nie powrócił z góry i nic o jego wyczynie nie wiadomo. Ciało Mallorego znaleziono w roku 1999. W śnieżnych objęciach Everestu przeleżał siedemdziesiąt pięć lat. W roku 1965 poznałem Johna Hunta. Fakt ten miał miejsce podczas prac porządkowych przy odgruzowywaniu Stolicy, prowadzonych wspólnie przez taterników i alpinistów polskich i angielskich. Pracowaliśmy w miejscu gdzie teraz stoi gmach Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej. Na zakończenie tych prac Lord Hunt uścisnął mi rękę. Nie tylko mnie, ale wszystkim pracującym tego dnia warszawskim i brytyjskim wspinaczom. Przeżycie było duże. Lord ściskając moją prawicę coś do mnie powiedział, nie zrozumiałem co, ale odpowiedziałem yes, yes, thank you. I tak sobie pogadaliśmy jak himalaista z taternikiem.

* * * W następnym 1965 roku, przybyłem do Zakopanego. Mietek i Elżbieta już tam byli. Mietek przyjechał po mnie na dworzec PKP, gdyż plecak mój wyładowany był „szpejem” i ważył dobre 60 kg. Pojechaliśmy na Ornak i zamieszkaliśmy znowu w szałasie u gazdostwa Tyrałów. Pierwszego słonecznego dnia posortowaliśmy i spakowaliśmy do „horolezki” haki, karabinki, młotki i linę i ruszyliśmy we trójkę na wspinaczkowe progi Wąwozu Kraków. Przeszliśmy turystyczne progi w wilgotnym, śliskim i ciemnym Wąwozie wydostając się na płaśń od której rozpoczynały się progi wspinaczkowe. Lina została rozplątana. Związaliśmy się, w środku Ela po skrajnych końcach Mietek i ja. Przeżyłem emocje najwyższego lotu, mały strach podszyty dużą ciekawością. Haki i karabinki na pętlę, pętla przez ramię i postawiłem pierwsze kroki wspinaczki, po dolomitowych skałach Tatr Zachodnich. Prowadzę przez pierwszy próg i o dziwo puściło. Wchodzi Ela i Mietek, papierosik i dalej w drogę. Prowadzi Mietek, zapchał się pod przewieszkę, nie puściła. Czy góry ostrzegały? Stoimy nie bardzo wiedząc co robić i wtedy z dołu dochodzi do nas postać nie wyglądająca specjalnie na wspinacza, taki sobie „cywil”. Krótka rozmowa i postanowienie że idziemy razem dalej. Nie pamiętam czy postać się do nas dowiązała, pamiętam że zrobiłem przewieszkę obchodząc ją po „przewieszonych trawkach” z lewej strony. Mogłem sobie pozwolić na taki wariant, ważyłem wtedy tylko 60 kg. Potem jeszcze trochę skały i żegnamy się z nieznajomym. Okazało się

48


W ścianie Pośredniej Turni wspinaczka w dniu 29 lipca 1965 roku. Od lewej: Ryszard Gruszczyński i Mietek Krakowiak. (fot. Jerzy Grochocki)

W ścianie Pośredniej Turni. Od lewej: Ryszard Gruszczyński, Jerzy Grochocki. (fot. Mieczysław Krakowiak)

że to był czołowy grotołaz zakopiański Pan Józef Frączek. Nie potrafię ustalić chronologii dalszych wydarzeń. W partnerstwie z Mietkiem wspinaliśmy się jeszcze na Skrajną Turnię (2097 m npm.) i Pośrednią Turnię (2128 m npm.) w towarzystwie artysty malarza Jerzego „Rembranta” Grochockiego. Te pierwsze w Tatrach Wysokich wspinaczki, według pamiętników Mietka Krakowiaka miały miejsce 28 i 29 lipca 1965 roku. Potem tylko z Mietkiem zrobiliśmy jeszcze grań Małego Kościelca (1863 m npm.) w Tatrach Wysokich i ładną ponad dwu kilometrową Raptawicką Grań przez Mnicha (1606 m npm.) po Kominiarski Wierch (1829 m npm.) i z powrotem do Doliny Smytniej w Tatrach Zachodnich. Być może było to pierwsze przejście tej drogi, w każdym razie nigdzie o poprzednim przejściu tej grani nie czytałem. Był to nasz ostatni letni sezon wspinaczkowy. Mietek zrezygnował ze wspinaczek, motywując to względami rodzinnymi. A może nie miał do mnie zaufania, moje doświadczenia górskie były skromne i sam bym się chyba ze sobą nie wspinał. Nie mniej powalczyliśmy jeszcze w zimie robiąc wejścia (w grudniu) na Bystrą (2248 m npm.) przez Błyszcz (2159 m npm) oraz na Kamienistą (2121 m npm) przez Babi Grzbiet. Było też wejście na Kominiarski Wierch (1829 m npm.) przez Iwaniacką Przełęcz. Wejście odbyło się w piękną styczniową, słoneczną pogodę ale w skrajnie trudnych śnieżnych warunkach, momentami śnieg był na wysokość piersi, tak że miejscami musieliśmy w śniegu pływać. Groziło

49


Wspinam się nie pamiętam gdzie, ale jak widać jestem zadowolony, 2 lipiec 1967 roku. (fot Mieczysław Krakowiak)

Przed albo po wspinaczce, zdjęcie zrobione było 22 lipca 1965 roku, wtedy było to święto państwowe i nazwa fabryki czekolady ( dawniej E. Wedel), teraz po ponad czterdziestu latach święta nie ma, a fabryka nazywa się znowu E. Wedel (ale nie ma dawniej 22 lipca)

lawiną, ale zdecydowaliśmy kontynuować wspinaczkę. Wejście odbyło się z przerąbaniem nawisu na Przełęczy. Mogę się teraz przyznać, wtedy bardzo się bałem, że lawina runie.

* * * Zostałem bez partnera i trzeba było coś z tym faktem zrobić. Zaczęły się znowu czwartkowe spotkania klubowe na ulicy Jezuickiej. Tam poznałem Krzysztofa „Sznapsa” Stępnia, wesołego chłopaka, syna warszawskiego rzemieślnika z branży „plastik”. Sznaps też szukał partnera i od słowa do słowa zgadaliśmy się, że będziemy się razem wspinać. Krzysztof wspinał się od paru sezonów, a więc posiadał większe doświadczenie niż ja. Razem wspinaliśmy się chyba przez cztery lata. W sezonie zimowym (marzec) zrobiliśmy Żółtą Igłę z wejściem na Żółtą Turnię (2087 m npm), Grań od Małego Kościelca (1853 m npm.) przez Kościelec (2155 m npm), Zadni Kościelec (2162 m npm)

50


Filar Staszla drugi wyciąg, wspina się „Sznaps” jeszcze dwa wyciągi i „odpali Jaskółę”. (fot. Ryszard Gruszczyński)

do Mylnej Przełęczy (2096 m npm.), zimowe przejście z Hali Gąsienicowej przez Kozią Przełęcz (2137 m npm) do Schroniska w Pięciu Stawach Polskich (1740 m npm). W pamięci mam zjazd na linie z Koziej Przełęczy, doskonały do chodzenia twardy śnieg i piękną słoneczną, marcową pogodę. Była też piękna droga z wejściem na Kozi Wierch (2291 m npm) i dalej Orlą Percią przez Granaty; Zadni (2240 m npm), Pośredni (2234 m npm) do Skrajnego (2225 m npm) i z zejściem nad Czarny Staw Gąsienicowy i do nieistniejącego już dzisiaj prywatnego Schroniska Bystr yckiej, gdzie spaliśmy. „Sznaps” wspinał się dosyć dobrze,

Na schodach schroniska Betlejemka na Hali Gąsienicowej.

51


był silny, wysoki i odporny psychicznie. Żeby za bardzo nie nudzić tymi metrami nad poziom morza, przepaściami oraz innymi „auserami” wymienię tylko niektóre nasze wejścia letnie. Najpierw Filar Staszka na Granatach, piękną eksponowaną droga w skali nadzwyczaj trudnej (V). Na tej drodze prowadzący „Sznaps” zliczył w połowie drogi „odpalenia jaskóły”. Wytrzymałem naprężającą się linę asekuracyjną. „Sznaps” wykonał salto przez plecy, osunął się parę metrów, krzyknął że wszystko w porządku, odpoczął chwilkę, nie dał się zmienić i poprowadził wyciąg dalej. Po prostu facet z jajami. Zrobiliśmy na Świnicy (2301 m npm.) na północnej ścianie filar i drogę Stanisławskiego, grań Świnica – Kościelec przez Zawratowi Turnię (2247 m npm.) z eksponowanym zjazdem z Niebieskej Turni (2262 m npm). Filar Leporowskiego na Kozim Wierchu, Gran Walentkową od Świnicy do Wrót Chałbinskiego przez Walentkowy Wierch (2156 m npm.), Gładki Wierch (2065 m npm), Wyżni (2083 m npm.) i Niżni Kostur (2055 m npm) i Szpiglasowy Wierch (2172 m npm), było wejście na Mnicha – „przez plecy” (2068 m npm) drogą pierwszych zdobywców. Z Krzyśkiem zrobiliśmy jeszcze parę dróg z Doliny Pańszczycy na Wielką Buczynową Turnie (2184 m npm) oraz na Małą Buczynową Turnie (2172 m npm) ale szczegółów już nie pamiętam. Z trudem zbierane Przewodniki

Ryszard Gruszczyński wspina się podczas ostatniego wyciągu na Mnichowych plecach.

52

Północny filar Świnicy, ostatni wyciąg wspina się Ryszard Gruszczyński.


Taternickie Wiktora H. Paryskiego dwa lata temu podarowałem początkującemu taternikowi. Nie przypuszczałem, że będą kiedyś mi potrzebne – były w nich moje notatki, a tak pozostała zawodna pamięć. Ale najtrudniejszą, a może najbardziej stresującą, moją wspinaczką była droga Zacięciem Wrześniaków na Zamarłej Turni (2179 m npm). Tę groźną nazwę, Zamarła Turnia, stworzył młodopolski piewca piękna i grozy Tatr, poeta Franciszek Henryk Nowicki i był to prawdopodobnie jego największy sukces pisarski i taternicki. Drogę tą zrobiłem z partnerem Andrzejem „Bykiem” Byczkowskim. Droga ta wiedzie w lewej części ściany, zwana jest też Lewymi Wrześniakami. Trudności tej drogi oceniane są na nadzwyczaj trudne (V), a dodatkowym kłopotem jest to że droga wiedzie w części terenem kruchym. Mimo wszystko jest to najłatwiejsza, mimo ekspozycji, droga na Zamarłej Turni. Przez pierwsze dwa wyciągi pod stopami widziałem płat śniegu leżący pod ścianą. W pamięci zanotowałem taki schemat drogi: najpierw wspinaliśmy się lekko przewieszoną (a może pionową) ścianką, którą wychodziło się w długie i bardziej połogie zacięcie doprowadzające do kolejnej, na pewno przewieszonej ścianki, która wyprowadzała do trawersu, wąskiej i trawiastej półki, którą można było się wycofać na Zmarzłą Przełęcz. Z trawersu, krótkim ale trudnym kominkiem (lewy wariant Wrześniaków) wyszliśmy na grań szczytową Zamarłej Turni. Ten ostatni odcinek przeprowadziłem ja. Bardzo duża ekspozycja tej drogi nie była dla mnie komfortowa, a wręcz przeszkadzała mi, nie czułem się w niej najlepiej. Andrzej przeprowadził całą drogę oprócz ostatniego wyciągu. Okazało się, że taka duża ekspozycja nie była dla mnie, źle się czułem w „lufcie”. Zrobiłem z Andrzejem jeszcze Filar Koziego Wierchu, drogę też dla mnie za bardzo eksponowaną. Po drogach z „Bykiem” wiedziałem jedno, nie będę wyczynowcem, nie dobrze się czuję w charakterze „łojanta”, za bardzo się boję. Wolę spokojnie chodzić po górach, omijając rosnące szarotki, by ich nie zniszczyć, popatrzyć na widoczki czy podglądać kozice i świstaki. Postanowiłem ze będę uprawiał taternictwo bardziej turystyczno-rekreacyjne, niż sportowe. Alpy i Himalaje odjechały w bliżej nieokreślony niebyt. W dwa lata po naszych wspinaczkach, Andrzej Byczkowski zginął 4 kwietnia 1969 roku, przysypany małą lawiną, którą sam podciął w czasie trawersowania północnego zbocza Świstówki. Z lawiną runął do Doliny Roztoki i mimo niesłychanie szybkiej akcji GOPR, zmarł w czasie transportu do szpitala w wyniku bardzo poważnych obrażeń. Był świetnie zapowiadającym się wspinaczem, mającym wraz ze swoim stałym partnerem Heniem Mierzejewskim kilkanaście pierwszych

53


przejść w skali nadzwyczaj trudnej (VI) w Tatrach Polskich i Słowackich – marzyli o Alpach i Dolomitach. Moim partnerem był jeszcze Andrzej „Rutek” Rutkowski warszawski matematyk, człowiek wielkiej inteligencji, erudyta, strasznie przeklinający, a przy tym bardzo zabawny. Z Andrzejem zrobiłem parę dróg nie najtrudniejszych. Między innymi po raz wtóry WHP 16 na Pośrednią Turnię, którą uprzednio robiłem z Mietkiem Krakowiakiem. Na drogę tą poszedł prowadzony przeze mnie „tramwaj”, w środku na linie uwiązane były dwie „kursantki” i na końcu „Rutek”. Przeprowadziłem 30 metrowy, wilgotny komin, małą może 5 metrową pionową ściankę, założyłem stanowisko. Kiedy doszła do mnie pierwsza dziewczyna, usłyszałem wtedy z komina jakieś wrzaski okraszona „Rutkowymi” kurchwami (Andrzej wymawiał francuskie „r”), poczym wyłoniła się zapłakana druga dziewczyna. Siedząc na stanowisku asekuracyjnym wybierałem linę która szła nadzwyczaj lekko. Sprawa wyjaśniła się niebawem, na końcu liny nie było nikogo! Sprowadziłem obie dziewczyny na łatwy teren, pokazałem którędy mają zejść, a sam zacząłem schodzić kominem ażeby wybić haki i odzyskać tkwiące w nich karabinki.

Towarzystwo przed Betlejemską. Od lewej: nn, Andrzej Rutkowski – wypina pierś ze znaczkiem francuskiego Klubu Alpejskiego, Bogdan Jankowski, Zosia – kursantka Rutka, Ryszard Gruszczyński w przysiadzie, nn, nn Ela Rutkowska-Żółkiewska, Ania – moja kursantka.

54


W moich wysokogórskich czasach sprzęt był niemalże na wagę złota. Ukończywszy tą robotę zszedłem na dół, przekroczyłem śnieżną szczelinę brzeżną i zobaczyłem siedzącego i palącego „extra mocnego”, Andrzeja. Co się stało – zapytałem. Kurchwa!, Grchucha!, ta pierchdolona krchetynka usiłowała podstawić sobie kamień, bo nie sięgała chwyty. Opierchdoliłem ją a ona porchyczała się i odpowiedziała, że jestem głupi kutas. Grchucha!, wkurchwiłem się okrchopnie i odwiązałem się, bo jak mogła tak trchaktować swojego insrchuktorcha. Parę lat po tym wydarzeniu Andrzej Krzysztof Rutkowski doktor matematyki, zmarł na raka w praskim szpitalu. Będąc na Jego pogrzebie wraz z „Kubą” Mieszkowskim, powiedziałem, że „Rutek” nie chciał by aby tego dnia było smutno – powędrowaliśmy z „Kubą” na wódkę, pijąc za dobrą drogę Andrzeja na tamtym świecie. Bardzo często mi go brakuje, w złych dla mnie chwilach spotykaliśmy się na pogaduchy, trwające niejednokrotnie do rana, po których oczyszczałem swoją psychikę. Były to pogaduchy bardzo mi pomocne, odnawiające mnie i konieczne. Andrzej wytłumaczył mi wiele rzeczy z którymi nie mogłem sobie poradzić. Bardzo długo nie mogłem i chyba nie znalazłem zamiennika tych z „Rutkiem” rozmów. Zamykając oczy widzę jego mikrą sylwetkę posuwającą się „kaczym krokiem fachowca w skale”, pobrzękującego hakami, z przewieszoną niedbale przez ramię liną, w murowaną słoneczną pogodę i głoszącym hasło ta kurchwa pogoda, to pułapka na ceprchów. „Kaczy krok fachowca w skale” polegał na nienaturalnie długich krokach i bujającej się na boki sylwetce. Ten styl chodzenia został podpatrzony, przez wielu taterników, u ratowników GOPR-u. U nich z powodu noszenia na plecach ciężarów może był uzasadniony. Sam widziałem ten sposób poruszania się u największych gwiazd ratownictwa górskiego, Adama Uznańskiego i Stanisława Janika. Muszę się przyznać, ja też tak chodziłem. Taki krok był obowiązkowy w klanie taterników. Z zazdrością patrzyłem na sylwetki ludzi w bordowych swetrach, też chciałem tak jak Oni nieść potrzebującym w górach pomoc. Nie wiedziałem wtedy jak strasznie wyglądają zwłoki tatrzańskiej ofiary. Trzeba mieć naprawdę żelazną psychikę. Brałem udział w dwóch akcjach ratunkowych, wraz z moim partnerem „Sznapsem”, pod wodzą Adama Uznańskiego. Były to wyprawy w rejony Koziej Dolinki i Doliny Pańszczycy. Moje obowiązki ratownika polegały raz na niesieniu jednej z apteczki, drugi raz niosłem termosy z herbatą i kanapki, ale i tak byłem dumny, że choć by w ten sposób, przyczyniłem się do niesienia pomocy potrzebującym. Tragarze na akcjach ratunkowych są bardzo potrzebni, oszczędzają bowiem bardzo potrzebne siły ratow-

55


nikom. Po tych akcjach mój „kaczy krok fachowca w skale” znacznie się wydłużył. Po raz trzeci byłem na rekonesansie pod Raptawicką Turnią, na której, w połowie urwiska paliły się światła. Rekonesans pod wodzą członka GOPR, pracownika Schroniska PTTK na Hali Ornak, Jana Palidera, w towarzystwie Mietka Krakowiaka, rozpoznał biwakujących i nie potrzebujących na szczęście pomocy taterników. Byli to Jan Narożniak oraz Jan Wolf, robili oni pierwsze przejście środkiem krótkiej ale pionowej ściany Raptawickiej Turni.

* * * Szczególne miejsce we wspomnieniach należy się wspaniałym ornaczańskim Sylwestrom. Było ich chyba pięć. Zawsze umawialiśmy się dużą grupą ludzi z Warszawy: Krakowiak, „Sznaps”, „Kuba”, Grzegorz „Hrabia” Polański – przywożący zawsze w plecaku dwa pieczone indyki i litr spirytusu, Zbyszek Sawoń z dorastającą córką Magdą – z którą po Sylwestrze wybrałem się na uroczą, w słońcu wycieczkę na przełęcz między Raptawicką Turnią, a Raptawicką Granią, oj było po powrocie, na wycieczce też, Anka Warzecha, rodzeństwo Marek i Majka Gałajowie, Anka Rożniata, Witek Holtz – który przybył bezpośrednio po asystowaniu Andrzejowi Wajdzie przy reżyserowaniu filmu „Wszystko na sprzedaż”, oj puszył się okropnie opowiadając cykl ja i Wajda zrobiliśmy…, Witkowa dziewczyna, wtedy studentka Szkoły Teatralnej w Krakowie, Joanna Żółkowska, Krzysio Kowalski, mój późniejszy guru żeglarstwa i wiele innych zaprzyjaźnionych osób. Z Łodzi przyjeżdżała rodzina Rogowskich, senior rodu uroczy Maciej był w latach powojennych partyzantem, chyba WIN-u, jego żona Krysia, oraz ich dwóch rozrabiających synów. Z jednym z nich, podczas wycieczki stromym żlebem w stronę Rapatawickiej Grani, udało się zobaczyć obudzonego misia, mimo iż był to grudzień, nikt nam w to nie wierzył, dopiero leśnik Stasio Chotarski powiedział że takie przebudzenia misia zdarzają się często. Kierownik Ornaku inż. Jerzy Pozdiejew, w Sylwestra przekazywał nam klucze do schroniska i ruszała, do białego rana zabawa pełna szalonych pomysłów i wygłupów. Pewnego razu o godzinie 24.00 Janek Palider strzelał przed schroniskiem z dubeltówki na wiwat, a ja i „Kuba” Mieszkowski zajęliśmy się tłuczeniem o ścianę schroniska, na wiwat, fajansowej zastawy – oj nieładnie – zostało nam to darowane i nie musieliśmy odpracowywać strat PTTK-owskich na zmywaku. Innym razem przyszła góralska kapela Chotarskich. Już po godzinie dwunastej, grającemu na skrzypcach

56


sekundowych, Staszkowi „Nędzy” Chotarskiemu, pracownik schroniska Jacek Krupa wyjął z ręki skrzypki. Podchmielony dobrze Staszek nie zauważył tego faktu i grał dalej szorując smykiem po rękawie koszuli. Tej samej nocy „Sznaps” zawierał przyjaźń z właścicielką odwiedzanego często przez nas Bufetu Turystycznego na Hali Pisanej, Panią Anią Pitoń. Efekt tego zaprzyjaźniania był taki, że o godzinie dwudziestej drugiej wynieśliśmy „Sznapsa” do pokoju, gdzie przespał 36 godzin, natomiast Ania Pitoń tańcowała i piła do rana. Nie raz szliśmy wieczorem ze schroniska na Halę Z Mietkiem Krakowiakiem na Kominiarskim Wierchu, Pisaną, do „Pitońki”, na w głębi Ciemniak. wino grzane, szarlotkę, na śpiewy i wygłupy. Zdarzyło się też tak, że wypiliśmy wszystko, co było w formie grzańca możliwe do wypicia, następnie wina słodkie i na koniec wermuty. Następnego dnia bufet oferował herbatę, mleko i śmietanę, dopiero dzień później zostały odbudowane alkoholowe zasoby Pani Pitoń. Bywało tak, że w czasie ornaczańskich nocnych posiadówek zabrakło alkoholu i wtedy Jacek Krupa łowił piwo na skonstruowaną przez siebie wędkę. Rano za wypite piwo oddawaliśmy pieniądze Zosi Krupie, bufetowej w schronisku, a prywatnie żonie Jacka. Zosia bardzo miła i może niezbyt urodziwa góralka, widząc „Sznapsa” pierwszy raz skomentowała jego urodę mówiąc Jezusik Maryjo, on ma nos, jak

57


diabeł chuja i rzeczywiście organ powonienia Krzyśka był sporych rozmiarów a kształtem przypominał kaczy dziób. Oj było na Ornaku dużo imprez. Pewnego razu zostaliśmy zaproszeni do Krupów na smażonego pstrąga. Był miły wieczór pełen rozmów i śpiewów, lecz po paru dniach, na Ornak przybyła komisja TPN-u, pomierzyć i pofotografować ślady łap niedźwiedzia, złodzieja pstrągów. Komisja oznajmiła, że musi to być wyjątkowej wysokości osobnik. Po prostu Jacek przesadził robiąc drewniane podeszwy na buty, imitujące ślady misia. Siedzieliśmy pewnego dnia w jadalni schroniska na Ornaku i śpiewaliśmy piosenki. Nie był to poprawny politycznie repertuar. Podczas śpiewania piosenki, której refren brzmiał: Same żłoby są u steru, od Gomułki aż do kleru, od stołu obok podniosła się korpulentna pani o czerwonej ze złości twarzy i krzyknęła: Cisza, bo jak nie to ja wam później pokażę. Na to, ja wstałem i odkrzyknąłem: Niech się pani nie wstydzi i pokaże nam teraz, czekamy. Gruchnęła salwa śmiechu, nie tylko nasz stół, ale też wszystkie inne skręcały się z radości. Pani i jej towarzystwo szybko wyszli, a prowadzący ich przewodnik tatrzański, przechodząc obok nas szepnął: To wycieczka z Warszawy, rodziny pracowników z MSW. Może i dobrze, że były to tylko rodziny a nie pracownicy bo tragicznego zakończenia tej historii nie było. Z podziemiami Pałacu Mostowskich, przyszło mi się zapoznać dopiero po paru latach w stanie wojennym, a to za sprawą ulotek. Innym razem „Kuba” zakradając się do dziewcząt z kuchni, wszak krew nie woda, wpadł w spięte szeregowe akumulatory, wywołując spięcia wzbudzające snopy iskier. Od tej pory nosił ornaczańskie przezwisko „Neron”. Cytat dotyczący życia erotyczno-towarzyskiego z książki Aleksandra Lwowa „Zwyciężyć znaczy przeżyć”: Do historii taternictwa przeszedł już krótki dialog „Dziuni” (Wanda Łapińska, żona Czesława, gazdy na Morskim Oku) z Andrzejem Zawadą. „Dziunia” skarżyła się: – Panie Andrzeju, Pan wie? Taternicy z kredensem żyją! – Kierowniczka była osobą starszej daty i czasem używała archaicznych określeń. – Przepraszam z kim? – Zawada najwyraźniej nie załapał. – No, z bufetem, z bufetem – wyjaśniła „Dziunia” zgorszona. Ornak był właściwie moim drugim domem. Pamiętam jedną Noc Wigilijną. W schronisku były dyżurne dwie góralki, „łocata i twardo-cycata” Bronia i jeszcze jedna dziewczyna, której imienia nie pamiętam. Dziewczyny przygotowały skromną wieczerzę, złożyliśmy sobie życzenia, potem one długo śpiewały

58


na głosy kolędy, w tym wspaniałą oj malućki, malućki, kieby renkawicka. Była to noc wzruszająca i czarowna, ta atmosfera z łezką w oku, te kolędy śpiewane dwugłosem z serca, po góralsku i na koniec stado saren, które zostało poczęstowane chlebem przez otwarte okno, prosto z ręki, oczywiście z życzeniami Wesołych Świąt. Takiej nocy już nigdy nie przeżyłem i nie wiem czy bym chciał. Taka noc zdarza się tylko raz w życiu i to nie każdemu. Dlatego będę tę Wigilię pamiętał do końca swoich dni. Teraz w czasie świątecznym często wracam wspomnieniami do tej schroniskowej Wigilii. Bywały też chwile bardzo wesołe. Pewnego razu, z braku pieniędzy postanowiliśmy ze „Sznapsem”, zarabiać na wikt wróżbami. Było to tak, najpierw ogłosiliśmy dziewczynom z kuchni, że wieczorem odbędą się wróżby i która zechce to zapraszamy, potem robiliśmy wywiad w schronisku, jaki wopista czy leśnik do której przychodzi. Następnie tasując karty głośno krzyczeliśmy atansjone czyli uwaga, karta prawdę ci powie – szanse raz, szanse dwa, szanse lize (Chaps Elysees, zaczerpnięte z tytułu z francuskiej piosenki) i mamrotaliśmy głosem już ściszonym wróżby widzę, widzę, wieczorową porą, wysokiego blondyna. Zaraz, zaraz przecież to osoba urzędowa, w mundurze, w sercu ma dużą miłość do

Kościelec w zimowej szacie. (fot. Ryszard Gruszczyński)

59


ciebie, on chce być Twoim mężem, staraj się o niego, i tym podobne „prawdy”. Rezultatem tych wróżb byłe obfite posiłki dostawane z okienek schroniskowej kuchni np. kupowaliśmy ziemniaki z surówką a dostawaliśmy zamówienie z dwoma schabowymi pod ziemniakami, a na dodatek, z okienka słychać było ponaglenie Rysiek zabierz wreszcie te cztery porcje wątróbki i kompoty. Opiszę jeszcze jedną przygodę, która mnie śmieszy do dzisiaj. W upalny dzień 22 lipca na Halę Gąsienicową ciągnęły tłumy „stonki”. Całe nasze towarzystwo siedziało przed schroniskiem „Betlejemska”, rozleniwione tatrzańskim, lipcowym ciepłem. Raptem od „stonkowego” tłumu oderwała się postać z pytaniem, czy daleko jeszcze ten „Murowaniec”. Może zrobiłem nie najładniej, pokazując na Duży Kościelec, udzieliłem informacji o, tam za tą szpiczastą górą. Postać słaniająca się na nogach, niemalże łkając poprosiła o wodę. Należy dodać, że schronisko „Murowaniec” był oddalony raptem o może 500 metrów. Ponieważ rozdaliśmy jeszcze dziesięć kubków zimnej wody, wpadłem na pomysł handlowania wodą. Razem ze „Sznapsem”, „Rutkiem” i Moniką Łebkowską, studentką warszawskiej ASP rozpoczęliśmy handel. Najpierw zimną wodą, później uzupełniliśmy od właścicielki schroniska nasz asortyment o herbatę, kawę, mleko, śmietanę, chleb z dżemem, jagody i maliny. Kolejka do naszego interesu miała z dziesięć metrów długości, przychodzili następni ludzie, którzy od stojących dowiadywali się że jeszcze trzeba iść za tą „szpiczastą gorę”, więc sami ustawiali się po napoje. Rozzuchwaleni sukcesem, wprowadziliśmy kolejną usługę, zdjęcie z gołą taterniczką czyli Moniką leżącą w śpiworze i wystawiającą gołe ramiona, ręce i kawałeczek dekoltu, dodaliśmy do kompozycji jeszcze linę i nie wiadomo z kąt wzięty czekan. Kolejną atrakcją było zdjęcie z prawdziwym taternikiem czyli ubranym i obwieszonym wszystkimi możliwymi „szpejami” „Rutkiem”, który aż słaniał się na nogach pod ciężarem sprzętu. Odnieśliśmy niebywały sukces finansowy zarabiając około 1200 zł, w czasach kiedy moja miesięczna pensja wynosiła 800 zł. Był to mój pierwszy sukces w biznesie. Zabawa w handel trwała by do samego wieczora, ale skończyły się produkty do sprzedawania. Z powracającymi do Zakopanego, tą samą drogą wycieczkami kłopotów nie było, nikt nie miał do nas pretensji, wszyscy byliśmy zadowoleni. Do końca sezonu było bardzo zasobnie, do wyjazdu nie głodowaliśmy. Wspominam organizowane na zasadzie szalonych pomysłów wycieczki z Hali Gąsienicowej do Doliny Pięciu Stawów na pyszną szarlotkę robioną przez Panią Marysię Krzeptowską, oczywiście potem trzeba było pójść ładny kawał

60


drogi na Kasprowy Wierch (1987 m npm) przez Świnicę (2301 m npm). Celem tej wycieczki było popicie szarlotki wodą z sokiem w kasprowej restauracji. Czy teraźniejszą młodzież było by na to stać? Obok schronisk były też pola namiotowe czyli taborska, zwane w naszej gwarze „rąbaniskami”. Pewnej nocy, uraczony piwem, przechadzał się po terenie młody taternik pobrzękując hakami i karabinkami i nawołując Leporowski, Leporowski, gdzie ty, pokaż się, gdzie ty jesteś?, (Leporowski, to poznański, przedwojenny lotnik o wyjątkowej odporności na ekspozycję, który wspinał się samotnie i to na nie byle jakich drogach. Ale z ekspozycją bywa różnie. Leporowski zginął przy próbie pokonania filara na północnej ścianie Koziego Wierchu, zwanym od tego tragicznego wydarzenia Filarem Leporowskiego) przechodząc obok namiotu w którym rezydował słynny gigant wspinania Czesław „Momo” Momatiuk, usłyszał: Opierdol się, tu taki nie mieszka, idź spać. I tak zakończyło się wywoływanie ducha Leporowskiego. Ciekawą przygodę przeżyłem idąc w nocy Doliną Kościeliską. Przyjechałem do Kir chyba ostatnim autobusem i rozpocząłem wędrówkę, przygnieciony sporo ważącym worem transportowym. Noc była piękna księżycowa i tajemnicza, taka co wydobywa z wyobraźni wszystkie zasłyszane bajania o duchach, zmorach i strzygach. Idąc niespiesznie wydobywałem te bajania, stawiające mi włosy na głowie, a miałem wtedy i to bujne i produkujące na ciele gęsią skórę. Buty chrzęściły na kamienistej drodze i wtedy usłyszałem jakieś inne nie pasujące do moich kroków chrzęszczenie. Odwróciłem się i w odległości może 20 metrów zobaczyłem „coś” nie dającego się zidentyfikować. Było to niewysokie, jakby garbate, bez twarzy z bardzo krótkimi nogami, którymi przebierało to „coś” bardzo szybko. Nie zastanawiając się długo, znacznie na tyle na ile mogłem przyspieszyłem. Po pewnym czasie znowu obejrzałem się i stwierdziłem, że to „coś” jest już bliżej. O ponownym przyspieszeniu nie było mowy, kondycja moja nie wytrzymywała prawie biegu i to w dodatku pod górę, zacząłem zwalniać, w końcu stanąłem przygotowany na najgorsze. „Coś” podeszło blisko i zagadało ludzkim głosem w pięknej góralskiej gwarze czemu tak bystro idę, i dodało się boi samej iść po nocy i że mieszka z mężem w pobliskich szałasach naprzeciwko Hali Pisanej. Odpowiedziałem, że bystro idę, bo też się boję. Zaczęliśmy się śmiać. „Cosiem” okazała się niewysoka gaździna niosąca na plecach kosz z zaopatrzeniem, przykryty razem z jej głową dużym kocem. Co wyjaśniło dlaczego to „coś” było garbate, małe, bez twarzy i na krótkich nogach. Już całkiem wolno pomaszerowaliśmy zgodnie pod górę, poczem

61


zostałem zaproszony na przenocowanie w szałasie. Jak można się domyśleć, przy palącej się watrze spędziliśmy resztę nocy, wspomagając się spirytusem wyjętym z kosza i popijanym wodą z potoku, oraz zagryzanym pieczonym nad watrą oscypkiem. Była to moja jedyna przygoda z duchami w Tatrach.

* * * Środowisko związane z górami było w większości opozycyjne w stosunku do Ludowych Władz. Wielu ludzi gór, w nowym układzie zajmowało eksponowane stanowiska rządowe, na przykład: Janusz Onyszkiewicz, Zbigniew Skoczylas, Konstanty Miodowicz, Wacław Sonelski, Wiesław Chrzanowski, Andrzej Paczkowski. W górach rodziło się wiele politycznych dowcipów, przypomnę jeden z nich. Kto rządzi Czerwonymi Wierchami? Towarzysz Ciemniak. Góra Ciemniak (2096 mnp) leżąc w masywie Czerwonych Wierchów nazywana też była w moich tatrzańskich latach „Pikiem Towarzysza Gomółki”. Taką to nieszczęśliwą trochę nazwę dano tej pięknej, rozłożystej górze leżącej u zbiegu dolin Tomanowej, Małej Łąki i Cichej. Pamiętam też sezon, kiedy to przez całe dnie buczały na niebie samoloty. To żołnierze Układu Warszawskiego, w też z Polski „wyzwalali” bratnią Czechosłowację od woli własnego narodu. Bardzo mi było wstyd za Polskę, za jej władze, za pohańbienie polskiego żołnierskiego munduru. Tak to polskie władze komunistyczne nawiązały do przedwojennej aneksji Zaolzia. Potem przez kilka dni słychać było serie z broni maszynowej i pojedyncze wystrzały, jak się wydawało na zboczach Ornaku (1854 m npm) lub w Dolinie Cichej. Plotka głosiła, że to czechosłowacki oddziały policji politycznej uciekają przed swoimi rodakami. Po latach okazało się, że na darmo Układ Warszawski „wyzwalał” Czechosłowację, bo w nowej rzeczywistości nie ma tego kraju, podzielił się na Czechy i Słowację.

* * * Górale śpiewali Hej, bywaly to casy, bywali / teroz takich ni mo / kany się podziali?. Ano, czasy te odeszły na zawsze, wraz z naszą młodością. Szkoda!!! Zacytuję w tym miejscu jeszcze jedną piosenkę: Byli chłopcy byli / ale sie mineli / i my się miniemy / po malutkiej chwili. Sens tej mądrej, ludowej przyśpiewki góralskiej zrozumiałem po latach. To kwintesencja życia: zabawy, przyjaźni,

62


przygody, rozstań i śmierci. Mietek Krakowiak zrezygnował z taternictwa, Krzysztof „Sznaps” Stępień wyemigrował do Kanady, gdzie złożył i rozwinął firmę handlowo-transportową, „Rutek” i „Byku” odeszli na stałe, zapewne gdzieś, gdzie nie wiemy i koszą niebiańskie „ausery”. Ja też po urodzeniu się mojego syna Marcina, zrezygnowałem ze wspinaczki, z Tatr. Uważałem, że nie miałem prawa dalej ryzykować życiem, a co gorsza kalectwem. Sprzęt częściowo sprzedałem, częściowo dałem Mietkowi, który przechował go przez długie lata. Teraz po troszeczku wybieram haki i karabinki ozdabiając nimi swoją wiejską, drewnianą chałupę w Charcibałdzie pod Myszyńcem.

* * * W górach spotkałem wielu ludzi od których starałem się pozyskać, ile się da, mądrości życiowej: że trzeba żyć rozważnie (Mietek), jak żyć zaradnie, wesoło i pracowicie („Sznaps”), jak nie przejmować się tym co było, że ważne jest jutro („Rutek”). Starałem się od każdego człowieka spotkanego przy schroniskowym stole, coś dla siebie skorzystać, czegoś się nauczyć. Byłem młodym człowiekiem i nie zawsze słuchającym się Rodziców, nic lub niewiele wiedzącym o dorosłym życiu, oprócz balangowania, oczywiście. Ludzie spotkani w Tatrach ukształtowali mój charakter, który później starałem się ulepszać. Robiłem to z różnym skutkiem, w większości z pozytywnym dla mnie. Taternictwo i żeglarstwo, te dwie dziedziny „po linie” nauczyły mnie wiele. Uprawiając te dwa sporty zrozumiałem wiele spraw. Zrozumiałem, że ważne w życiu jest partnerstwo, zaufanie do drugiej osoby, dawanie z siebie maksymalnie dużo i branie od partnera wszystkiego co najlepsze. Dotyczy to partnerstwa sportowego i jeszcze ważniejszego, tego w Rodzinie, która wtedy będzie stała i szczęśliwa, jeżeli członkowie jej będą się wspierać, będą nawzajem ładować swoje „akumulatory”. Inaczej nic dobrego z tego nie wyjdzie, tylko rozstania i dramaty. W taternictwie brak współpracy może oznaczać „odpalenie jaskóły” i szczęśliwie jeżeli odbędzie się to bez wypadku śmiertelnego, w żeglarstwie będzie to wywrotka, możliwa że z takim samym śmiertelnym skutkiem. Działanie w pojedynkę nie ma większego sensu. Nauczyłem się, że trzeba mieć marzenia i je realizować za wszelką cenę, pamiętając o tym że wszystko to co robisz, odciska się różnie na inne osoby z twojego otoczenia. Trywializując temat, to jak się upijesz publicznie, wstyd będzie twój ale i także twoich najbliższych. Taternictwo i żeglarstwo, te dwa sporty które uprawiałem

63


wykształciły we mnie nawyk pracy i to nieraz ponad siły, nauczyły mnie, że wszystko co robisz, musi być wykonane porządnie i jak najlepiej potrafisz, chociaż teraz „ku starości” nie zawsze mi się to udaje. Opracowałem sobie taktykę działania: najpierw marzenie, potem pomysł, upór i wysiłek dużej pracy przy realizacji. Myślę, ze los nagradza przygotowanych.

* * * Obcując i obserwując ludzi przy górskich, schroniskowych stołach, a byli to ludzie w przewadze bardzo wykształceni, uczyłem się od nich. Jak widać z niezłym chyba skutkiem. Nauczyłem się szacunku dla ludzi starszych ode mnie, dla autorytetów i dla ich wiedzy. Zawsze miałem szacunek dla każdego, bez względu na wiek, ale musiał on być dla mnie kimś, być autorytetem, coś wartościowego sobą reprezentować. Bez okazywania szacunku innym, będziesz zawsze odrzucany albo ignorowany w towarzystwie. Mnie udało się wiele, przez ludzi byłem akceptowany. Należy być wśród wartościowych ludzi i być dla nich, bo każdy się może od każdego wiele nauczyć. Zycie w społeczeństwie zorganizowanym, wymaga wielu wyrzeczeń, jak mawiał legendarny taternik lat 50-tych, Jerzy „Druciarz” Rudnicki, kpiarz i anarchista. Nie można być zapatrzonym w siebie narcyzem, samolubem. Takich ludzi i zachowań się nie toleruje w społeczeństwie. Tacy ludzie rozmywają się w szarzyźnie tłumu, po prostu giną, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu, żadnej legendy. Po mnie w Tatrach zostało powiedzonko, które podobno jeszcze, w schroniskach jest powtarzane – w górach brud jest czysty, chociaż nikt już nie pamięta mojej osoby. Nie można żyć jałowo, w nieróbstwie i brudzie. Nie można nic po sobie nie pozostawić innym. W życiu trzeba być silnym psychicznie. Ta siła jest bardzo ważna. Siłę tą dają człowiekowi porażki, ale tylko te, po których potrafisz stanąć na nogi i szybko się odnowić. Urodzony 200 lat temu na Starych Krzeptówkach wielki znawca gór, przewodnik, muzyk i gawędziarz Jan Krzeptowski Sabała mawiał, że smutkiem zyć się nie opłaci. Wydaje się, że jest to dobra recepta na życie, a dodając do tego jeszcze pracowitość, uczciwość i tolerancję nie zmarnujemy swojego czasy na Ziemi. Trzeba nauczyć się uważnie słuchać ludzi.

64


Wiatr i woda.

Ż

agle, to moja druga pasja. Kiedyś młody człowiek zapytał mnie jak długo żegluję. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że zacząłem pływać po Wiśle, bo Zlewu Zegrzyńskigo nie było. Nie chciał uwierzyć, gdyż dla niego Zalew Zegrzyński, tak jak Coca-Cola, był zawsze. Moja przygoda z żaglami zaczęła się na Wiśle, gdzie z przystani warszawskiego Yacht Clubu przy ulicy Wał Miedzeszyński wyruszałem, na pięknie zbudowanej z drewna, przez Jerzego Kowalskiego łodzi klasy Omega (dł. 620 cm, pow. żagli 15 m²) pod kapitanem Wojtkiem Kowalskim, tym samym z którym płynąc w czasach harcerskich, kajakiem po Jeziorze Nidzkim utopiliśmy, niechlujnie przymocowany kociołek do gotowania strawy. To była pierwsza nauka, że na wodzie trzeba wszystko robić porządnie i jak najlepiej się potrafi. Później okazało się, że w górach obowiązuje też ta sama maksyma, niejednokrotnie ratująca życie. Wojtek zdał egzaminy do Szkoły Morskiej w Gdyni, a mnie zaczął przyjmować na pływanie jego brat, doskonały żeglarz Krzysztof Kowalski. Z Krzysiem pływaliśmy po świeżo zrobionym Zalewie Zegrzyńskim, niejednokrotnie uderzając mieczem w kominy i dachy zalanych wiejskich chat. Krzysztof, działacz Yacht Clubu Polskiego miał do dyspozycji od czasu do czasu wspaniały klubowy jacht klasy Szczupak (dł. 720 cm, pow. żagli 25 m²). Była to rzadko spotykana teraz konstrukcja drewniana, artystycznie i ze smakiem wykonana przez klubowych szkutników. Było bardzo wesoło, piękny jacht jak najmocniejszy magnes przyciągał nie tylko dziewczęta, ale i innych ciekawych ludzi. Pływały z nami ładne dziewczęta, których imiona i ilości pozostały już w sferze niepamięci, zdarzył się nam rejs z „poderwanymi” zakonnicami, zakończony kompletną flautą i pagajowanie do brzegu. Wiosło pychowe pękło, dopłynęliśmy do brzegu wykończeni wiosłowaniem, tak Pan Bóg pilnował swojej kobiecej owczarni. Pływali z nami, wokalistka najlepszej w Polsce gwiazdorskiej grupy Ali Babki, Krysia „Kunda” Grochowska i jej mąż popularny poeta-tekściarz, piszący dla Czerwonych Gitar i innych zespołów Krzysztof Dzikowski. Status finansowy tej pary był bardzo dobry, oni mieli

65


nawet własny samochód Renault R-10, którym Dzikowski woził nas nie raz do Warszawy. Niejednokrotnie zdarzyły się kolacje w domku campingowym Dzikowskich, na których z Krzysiem Kowalskim pijaliśmy różne zachodnie markowe trunki, koniaki, whisky czy rum, po raz pierwszy w życiu – przynajmniej ja. Życie nie znosi przestojów, mój kapitan zakochał się w Halince Mieszkowskiej, siostrze rodzonej „Kuby” i tak oto straciłem miejsce w załodze. Z żaglami wziąłem rozbrat na chyba cztery lata, ale nie z wodą.

* * * Za protekcją mojego Ojca zapisałem się do Klubu Motorowodnego WIR, działającego przy Żegludze Warszawskiej. Opłatą było zaprojektowanie znaku klubowego. Znak ten jeszcze przez długie lata był noszony przez różnego rodzaju klubowe łodzie motorowe. Klub dzięki swoim koneksją pozyskiwał wycofywane ze służby jednostki pływające, motorowe ale i też jeden pasażerski statek parowy, który służąc w Żegludze Warszawskiej po nazwą s/s „Kiliński”, woził pasażerów do Sandomierza, Kazimierza, Gdańska, Pułtuska, Elbląga. Ten piękny bocznokołowiec zbudowany w 1899 roku w stoczni F. Schichau w niemieckim Elbing (po polsku Elbląg) miał długość 51,2 m, szerokość 4,60 m a z tamborami 9,60 m, zanurzenia 0,70 m, napędzany był 2 cylindrową maszyną parową o mocy 115 KM, osiągał szybkość 19 km/godzinę. Do 1920 roku pływał pod nazwą s/s „Krakus”, następnie został zmobilizowany, opancerzony i uzbrojony w dwa działa 75 mm i cztery karabiny maszynowe typu Maxim i zmienił nazwę na s/s „Sobieski”. W sierpniu 1920 roku pod dowództwem por. marynarki Aleksandra Mohuczego, późniejszego komandora porucznika, w 1939 roku dowódcy dywizjonu okrętów podwodnych na Helu, wypłynął na wojnę z bolszewikami. 15 sierpnia na wysokości Góry Kalwarii stoczył zwycięski bój ze zwiadem Armii Czerwonej, niszcząc całkowicie przygotowaną przez Rosjan przeprawę przez Wisłę. W 1923 roku powrócił do służby cywilnej pod swoją starą nazwą „Krakus”. W czasie niemieckiej okupacji pływał pod nazwą s/s „Dniestr”, został zatopiony w Warszawie podczas Powstania Warszawskiego. Wydobyty we wrześniu 1945 roku rozpoczął pracę w Żegludze Warszawskiej, pod nazwą s/s „Kiliński”, trwającą do 1971 roku. W 1993 roku jako ostatni zachowany wiślany bocznokołowiec, będący europejskim zabytkiem technicznym najwyższej klasy, został decyzją kretyna- decydenta złomowany. Raz jeszcze okazało się że głupota bywa równie niebezpieczna jak zło.

66


Na tym pięknym i starym statku pływałem do Puszczy Białej za Pułtuskiem oraz z Warszawy do Gnojna nad Narwią, lub do Płocka. Podczas tych rejsów czasami dawano mi sterować s/s Kilińskim. Pływałem też jako marynarz na statku motorowym m/s „Sokół”. Była to 18 metrowa konstrukcja zbudowana około 1955 roku, napędzana dwoma 150-o konnymi silnikami diesla wyprodukowanymi w Warszawie w Zakładach na Woli. Pływaliśmy z Warszawy do Nowogrodu na Narwi, zarabiając holowaniem studenckich obozów żeglarskich. Na jednym z rejsów, towarzyszył mi wtedy „Kuba” Mieszkowski, sterujący m/s „Sokołem” kapitan Stefan Rudowicz najechał na głazy podwodne, powodując przeciek na dziobowej, lewej części burty. Dopłynęliśmy szczęśliwie do Pułtuska, gdzie na sztywno przycumowaliśmy m/s „Sokoła” do betonowej przystani. Całą noc trwało wypompowywanie wody z zalanych kabin i maszynowni oraz reperacja kadłuba, przy pomocy skóry od słoniny i tłustych pakuł, którymi uszczelniliśmy pęknięcie, zamalowując nareperowane miejsce smołą. Statek przestał brać wodę, odnieśliśmy sukces po 20 godzinach pracy. Kapitan Rudowicz postawił kolację z wódką, a czas umilał nam, śpiewając warszawskie łobuzerskie i robotnicze ballady nasz mechanik Tadzio Trepanowski, chłopak z ferajny na Szmulkach. Z WIR-owskich czasów w pamięci mam bardzo uroczy rejs łodzią motorową „Murena”. Była to jednostka długości 5,50 metra, zbudowana na wyciągniętym z basenu szczecińskiego portu kadłubie niemieckiego, stalowego jachtu morskiego. Jednostką napędową był benzynowy silnik wyjęty ze zdemobilizowanego samochodu Willys. Podczas tego prawie miesięcznego rejsu pełniłem funkcję kapitana-sternika, a marynarzem-mechanikiem był mój kolega z harcerstwa Henryk Górski. Pokonaliśmy trasę z Portu Praskiego w Warszawie, przez Kanał Żerański do Narwi, którą dopłynęliśmy do Pisy a nią do Śniardw, dalej przez Tałty na Jezioro Niegocin. W Giżycku przyjąłem na pokład córkę koleżanki mojego Ojca, nieżyjącą już Grażynę Karasewicz z jej przyjaciółką. Opływaliśmy całą „górę” Mazur, od Jeziora Kisajno, przez Jezioro Dargin, Jezioro Święcajty, Jezioro Mamry na Jezioro Dobskie. Tam musieliśmy przez pięć dni biwakować, a powodem przerwy była przepalona głowica w wysłużonym na różnych frontach wojny, silniku od samochodu Willys. Z drewnianych podłóg i materacy dmuchanych wykonaliśmy tratwę, którą przeprawił się na najbliższy brzeg Henio Górski, zabierając do naprawy w warsztatach Portu Giżyckiego, przepaloną głowicę silnika. Powrócił pod wieczór podwieziony łodzią przez wędkarzy. Mogliśmy kontynuować rejs. Były

67


to udane wakacje. „Mureną” w następnym roku byłem w rejsie, ale zakończył się on awarią wału łączącego silnik ze śrubą pędną, wraz z przeciekiem wodny. Krótką trzy miesięczna pracą jako marynarz, na pchaczu „Żubr” WA-09, zakończyłem moją motorowodną przygodę.

* * * Powróciłem pod żagle. Moją pierwszą łodzią żaglową, kupioną z zarobione pieniądze była mała łódka Mak 303 (długość 303 cm, powierzchnia żagla 5 m²), żagiel naciągało się na wkładany w otwór pokładu maszt. Żaglówkę kupiłem wraz z „samodziałową” przyczepą podłodziową. Mak oprócz żagla, mini talii i steru nie posiadał żadnego olinowania. Podczas wakacji ciągnąłem Maka nad jeziora suwalskie, gdzie na biwakach rozstawiałem namiot. Uprawiałem żeglarstwo rekreacyjne pływając sam, trochę z moim synem Marcinem. W drugim roku eksploatacji łódki, podczas powrotu z nad jeziora Babięty Duże, tuż za Pułtuskiem pękł dyszel wózka, który przez dobre 50 metrów holowałem na kablach od oświetlenia. Był to koniec wózka i Maka, którego sprzedałem.

Na pokładzie Beza – 2, jezioro Babant Mały.

68


Następną żaglówką był Bez 2 (długość 417 cm, powierzchnia żagli 7 m²) Była to mini łódka kabinowa. Pływałem na tej łódce po jeziorze Babity Małe, nad którym miałem kupioną od miejscowego rolnika 2 hektarową działkę. Jezioro miało charakter rynny, nautycznie było trudne i dlatego nadawało się do podnoszenia żeglarskich kwalifikacji. Bez-2 wyruszył tylko raz na rejs po Mazurach z moim synem Marcinem i jego kolegami. Kolejną łodzią była szwajcarska konstrukcja El Bimbo (długość 6 m, powierzchnia żagli 19 m²). Ten kabinowy jacht zakupiłem od Sławka Płatka z firmy Mast, zajmującej się okuciami dla żeglarstwa. Była to stara jednostka, wymagająca kompletnego remontu, który wykonałem. Wraz z zakupem jachtu odziedziczyłem miejsce na przystani w Karwicy, u Romka i Basi Chojnowskich. Przystań w Karwicy wyglądała nie tak jak teraz, kiedy jest wspaniałą mariną z pomostami, restauracją, toaletami i miejscem dla 150 jachtów. W tamtych czasach jachty cumowały przy brzegu, a było ich chyba dwanaście. W Karwicy było dziko, cicho i pięknie. Swojego El Bimbo nawet nie zwodowałem, sprzedałem go z zyskiem, ponieważ nadarzyła się okazja kupienia następnej łodzi. Kupiec pojawił się na przystani, po załatwieniu formalności kazał zwodować jacht, wysłuchał w parę minut uwag o żeglowaniu poczym wrzucił swoje rzeczy i prowiant. Odpłynął wyczyniając przeróżne, raczej fatalne i dziwne halsy. Nigdy więcej w Karwicy nie pojawił się, do dzisiaj nie wiem, czy to człowiek lekkomyślny, czy wręcz wariat. Ja w górach i na wodzie nauczyłem się pokory wobec przyrody. Przez cały czas uprawiania tych dziedzin starałem się rozumieć te żywioły. Przyroda nie toleruje ignorantów, karze ich okrutnie, niekiedy śmiercią. Kolejnym moim jachtem był Mak 747 (długość 747 cm, powierzchnia żagli 23 m²). Do maszoperii zaprosiłem Piotra Rakowskiego, wydawcę książek o komputerach i programach komputerowych, dla którego drukowałem książki. Jacht ochrzciliśmy nazwą „Jazz”, honorując tym nasze zamiłowanie do tej muzyki. Dużo pracy włożyłem, aby jacht był żeglugowo sprawny. Pływałem nim dwa lata z różnymi załogami, między innymi z dwójką moich starych przyjaciół Mietkiem Krakowiakiem i „Kubą” Mieszkowskim. Odbyłem krótki czterodniowy rejs z moją pierwszą żoną Anną Przyrowską i moim synem Marcinem. Dziwne, ale nie mogę sobie przypomnieć żadnych innych kobiet pływających na tej łodzi. Widocznie wraz z upływem czasu „narkotyczne” działanie na mnie kobiet nie było już tak aktywne. „Jazz” był łodzią lekką, posiadał mało balastu i w związku z tym był szybki, żeglował też na niezauważalnych wiatrach, prawie przy kompletnej ciszy. Tak jak to zostało

69


Na pokładzie Maka -747 , zatoka Zamorduje Wielkie.

Tango 730, po jesiennym rejsie zacumowane przy przystani w Karwicy (fot. Ryszard Gruszczyński)

70


zapisane w moim życiu, coś pchało mnie dalej, do czegoś innego. Rozstałem się z Piotrkiem, który spłacił mi swoje udziały. Po wyliczeniu mojej pracy i materiałów włożonych w budowę jachtu, nie wyniosły szczególnie dużo, nie mniej stanowiły zaczątek kapitału na następną łódź. Trzeba było pływać dalej. Od Waldka Duszyńskiego, znajomego z Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego odkupiłem jacht moich marzeń Tango 720 (długość 720 cm, powierzchnia żagli 25,5 m²). Wodując tą piękną jednostkę w Karwicy (obecna miejscowość Karwica, przed wojną podzielona była na dwie miejscowości które nazywały się Grosse Kurwien oraz Klaine Kurwien, a następnie po scaleniu Kurwien. Wyzwolona polska Karwica nazywała się początkowo nie najładniej bo Kurwica, dopiero po półtora roku zamieniono jej „u” na „a” i już było ładnie.), czułem się spełniony jako armator. Jacht zbudowany i wykończony był solidnie i mocno, kabina wewnątrz była cała pokryta drzewem mahoniowym. Ciężki balast łodzi pozwalał na bezpieczne pływanie nawet samotnie. Jacht kupiłem razem z nazwą „Misty”. Jacht mam do dzisiaj. Pływam na nim po moim ukochanym Jeziorze Nidzkim. Załogą zamustrowaną na „Misty” byli moi przyjaciele; Mietek Krakowiak, Wojtek „Kuba” Mieszkowski, Wojtek Kowalski z synem Piotrkiem, Bodek Nastula, mój były partner w biznesie sitodrukowym i wój mistrza olimpijskiego w judo Pawła Nastuli, a także wieloletni znajomy Stacho Certowicz, kiedyś pływający z żoną Anną. Najwięcej żeglowałem z Agnieszką, przyuczyłem ją do zawodu zejmana i muszę powiedzieć, że z pływających ze mną ludzi jest najlepszym żeglarzem i osobą bardzo pomocną i pojętną przy manewrach. Przez te parę lat nasze pływanie odbywa się praktycznie bez komend, nerwów i chaosu. Jestem zresztą przeciwnikiem wydawania rozkazów na jachcie, i związanych z tym krzyków i hałasu. Na Jeziorze Nidzkim znam każdą zatokę, każdy biwak, każdą mieliznę czy przeszkodę podwodną. Podczas licznych rejsów, przeżyliśmy niesamowitą ilość spotkań z przyrodą, ptakami, zwierzętami. Nasze rejsy staraliśmy odbywać w maju, czerwcu, pod koniec sierpnia, we wrześniu aż do końca października. Wtedy Mazury nie są zaludnione i panuje względny spokój i cisza. Raz tylko pod koniec maja, kiedy na jeziorze byliśmy prawie sami, w pobliżu było tylko cztery łodzie, zostaliśmy dosyć brutalnie wygnani z biwaku przez chyba kłusowników, odpłynęliśmy około trzeciej nad ranem, nie było miło. Najpiękniejsze rejsy odbywaliśmy po koniec października, nikt już nie pływał, ptactwo odleciało kluczami na miejsce swojego zimowania a pozostały tylko kalekie sztuki, które przypływały do nas na karmienie. Raz mieliśmy stado złożone z łabędzia z nieruchomym skrzydłem, kaczki bez jednej

71


łapy, która płynąc „kulała”, do tego towarzystwa dołączała rybitwa nie w pełni lotna. Trudno opisać mi przygody na wodzie, te silne i słabe wiatry, burze i upały, awarie i naprawy, wiem na pewno był to wspaniale spędzony czas, obfitujący w pływanie, biwakowanie, łowienie ryb czy zbieranie grzybów, których w nadbrzeżnych lasach były niezliczone ilości. Nigdy nie robiłem notatek i wiele przeżyć zgubiłem w pamięci chyba na zawsze. Jesienne rejsy kojarzyć się będą zwłaszcza z grzybobraniami. Ja wychowany w lesie, nie mogłem się nadziwić ilości prawdziwków, podgrzybków czy koźlaków. Dochodziło do tego że zbierało się grzyby, gatunkami z określoną średnicą kapelusza i bez nóżek. Część zbiorów była od razu przetwarzana w occie i pakowana do słoików, część suszyliśmy a część jedliśmy na obiady, duszone z cebulką doprawiane solą i pieprzem, a to wszystko popijane czerwonym winem. Pychota. Inną przygodą był handel zamienny z rybakami. Podczas któregoś tam wiosennego rejsu, nawiązałem kontakt z rybakami łowiącymi na jeziorze. Płynąc na rejs zaopatrzyłem się w parę butelek wina typu „Wino”, mających służyć jako moneta w handlu wymiennym. Ryb mieliśmy więcej niż Centrala Rybna w Warszawie. Rybacy w ramach chyba marketingu ugościli nas ugotowanym, zresztą na jachcie węgorzem w cebuli, była to ciekawa potrawa. Pewnego popołudnia rybacy znowu przypłynęli, ale następnego dnia wracaliśmy do domu i oprócz butelki Campari nie mieliśmy żadnej „monety”. To nie przeszkadzało im, więc rozlałem Campari do szklanek. Dzielni rybacy wypili to duszkiem. Starszy z nich przetrzymał to dzielnie, natomiast młodszy, który okazał się synem starszego puścił „pawia”. Ponieważ stał na krypie rybackiej pod zachodzące słońce, jego podświetlony „paw” przybrał przepiękną, rubinową barwę. Oj, nie będziesz ty synu dobrym, kurwa rybakiem skwitował to wydarzenie ojciec rybak. Potem obdarowali nas sporą ilością węgorzy i bardzo sporą ilością linów i leszczów i szczupaków. Niestety wszystkiego nie udało się dowieźć do Warszawy.

* * * Ostatnie lata pływam mniej, dużo za mało, a to za sprawą naszej suczki, przepięknego owczarka berneńskiego o imieniu „Nati”. Nie mamy odwagi na pływanie z nią, była co prawda z nami w Karwicy i wskakiwała do łodzi, ale czy będzie szczęśliwa siedząc w kabinie, a szczególności gdy łódź płynie w przechyłach. Może spróbujemy w tym roku. Na dodatek jest jeszcze kot o imieniu tak trudnym do zapamiętania, że nawet on tego imienia nie pamięta.

72


Bal Maturalny Julii. Po tradycyjnym polonezie, pierwszy taniec był dla mnie. Bardzo mnie to wzruszyło, co widać na zdjęciu. (fot. Grażyna Bukowska)

„Misty” jest nie w pełni wykorzystywana, trochę pływam ja z kolegami, których trzeba wybłagać aby zgodzili się dwa-trzy dni spędzić na Nidzkim, trochę pływa Julia ze swoim bardzo fajnym towarzystwem, trochę czarterujemy jacht osobą tylko znajomym. Bo jacht to jest trochę jak drugi dom. Jest rzeczą bardzo osobistą i nie chce się żeby w nim mieszkały całkiem obce osoby.

73


Moje Domy

D

om, to nie tylko budynek stojący na określonym terenie, zamknięty w zaprojektowanej bryle architektonicznej, jak myśli wiele osób. Dom to miejsce w którym żyje Rodzina. To nie tylko bryła architektoniczna, ładna lub brzydka, bo to jest kwestia gustu. Dom to atmosfera, którą się wspólnie tworzą ludzie zamieszkujący budynek, którą po latach, kiedy niektórzy domownicy odejdą jest dobrze wspominana. Dla dobrej atmosfery domu złą adrenaliną są kłótnie, sprzeczki i próby wprowadzenia „jedynej prawdziwej mojej racji”. Dobra atmosfera jest twórcza i inspirująca kolejne poczynania, oddalająca marazm i nudę. Dobra atmosfera w domu to jest spoiwo dla Rodziny. Miałem kilka Rodzin, może dlatego, że ja byłem złym ich duchem, człowiekiem stale poszukującym nowego, a może to moje partnerki nie były do związku ze mną dobrze przygotowane, i w pełni mnie nie akceptowały. Nie mnie o tym sądzić, wszyscy muszą zrobić remanent w swoich sumieniach i popatrzyć jak to było i dlaczego nie ma? Niewątpliwie ja nie jestem, a może nie byłem idealnym partnerem, ale zawsze chciałem coś nowego budować, a samemu budować jest bardzo trudno. Człowiek w Rodzinie potrzebuje wsparcia, albo przynajmniej nie przeszkadzania.

* * * Moim pierwszym domem, w którym mieszkałem trochę ponad rok było mieszkanie, w powerrmachtowskim budynku koszarowym w Obozie Polskim Nr 1 w Aschaffenburgu, w Bawarii. Nic o tym nie mogę napisać, świadkowie nie żyją, a moja pamięć, jeżeli była świadoma, to nie w pełni jeszcze sprawnie wtedy funkcjonowała. Zostało tylko parę zdjęć i to nie wiem czy na pewno stamtąd.

* * *

74


Przepustka Mamy do Polski, w prawym górnym rogu wpisano „Ryszard 6 m”. Przepustka datowana 31 sierpnia 1946 roku, od tego dnia zostałem obywatelem Rzeczpospolitej Polski . Na drugiej stronie pieczęć Państwowego Urzędu Repatriacyjnego datowana 7 września 1946

75


Drugim domem, który głęboko zapadł w mojej świadomości był dom w Michalinie, składający się z drewnianych budynków będących własnością Dziadka Jana. W budynkach stojących blisko siebie mieszkali moi Rodzice i Dziadkowie z siostrą mojego Ojca, zmarłą niedawno dziewięćdziesięciopięcio letnią Janiną Gruszczyńską. W Michalinie spędziłem swoje dzieciństwo i początkowy okres dorastania. Pamiętam Święta Bożego Narodzenia spędzane razem, Święta Wielkiej Nocy na które oprócz mieszkańców Michalina przybywali: druga siostra Ojca, Maria Komorowska z mężem Kazimierzem i córkami Barbarą i Elżbietą, oraz brat Mamy, Janusz Pietrzyk z żoną Marylą i synem Grzegorzem, siostra Mamy, Stanisława z mężem Zbigniewem mistrzem fryzjerskim i dziećmi, Irminą i synem Jerzym. Chociaż podróż z Warszawy do Michalina była małą wyprawą, ludzie ci zjeżdżali się aby być razem, tworzyć atmosferę, tworzyć Rodzinę. Teraz myślę, że Oni inaczej niż my teraz pojmowali znaczenie tego słowa, przez wojenne życie, przez rozłąki, obozy i powroty. Chcieli być razem. Inne uroczystości, takie jak imieniny, urodziny czy śluby, też spędzali razem. To były inne czasy, ludzie inaczej się szanowali, a zwłaszcza inaczej szanowali starszych członków Rodziny. Oni przeżyli wojnę i zdawali sobie sprawę z ważności wspólnoty i z szacunku dla jej członków. W Michalinie miałem pierwszego psa w życiu, była to suczka kundelek o imieniu Mimi. Mieszkała w budzie, w której Ryszard Gruszczyński 12 lat z suczką Mimi. To w tej psiej to chowałem się przed otrzybudzie miałem azyl po niecnych czynach. Mimi warczała maniem kary za jakieś przei nie dała Rodzicom czy Dziadkom wyciągnąć mnie.

76


winienie. Nikt nie potrafił mnie stamtąd wyciągnąć, pies szczekał i warczał. Tak to jest w życiu, że mamy świadomość posiadania czegoś pierwszego, czy to zabawki, czy to psa, czy to jakiejś innej rzeczy. Na szczęście, nie mamy świadomości posiadania czegoś ostatniego w życiu. Z tamtych czasów pamiętam śnieżne i bardzo mroźne zimy. Taka bez śniegu zdarzyła się tylko raz i była przyczyną mojego zmartwienia, mianowicie nie mogłem sobie wyobrazić, jak na saniach przyjedzie Święty Mikołaj, czy renifery dadzą radę uciągnąć je po piachu. Tam też spotkałem się pierwszy raz z polityką – umarli Bierut i Stalin. W domu nie było atmosfery żałoby, a chyba przeciwnie, ja natomiast popłakałem się, że jak to, tacy wielcy i nie żyją. Jak teraz wiem, były to moje jedyne na darmo i niepotrzebnie wylane łzy. Teraz wzruszam się i popłakuję może za często, ale jak chłop płacze, to musi być święto. W Michalinie przydarzył się dziwny przypadek. Miałem chyba sześć czy siedem lat, zostałem w domy sam i słuchałem radia. W pewnej chwili radio zgasło, więc wstałem i zacząłem szukać przyczyny. Idąc do kuchni, gdzie znajdowały się bezpieczniki spojrzałem w prawo, w stronę werandy. To co zobaczyłem sparaliżowało mnie. Za barierą werandy, zobaczyłem dziwną postać. Mimo iż stała po za werandą, była na sporej wysokości, tak że musiała mieć około 2,5 metra. Postać miała kolor całości jasno brązowy z elementami zgniłej zieleni. Na głowie tam, gdzie ludzie mają oczy, ona miała jedno duże wypukłe oko, tak jak by była ubrana w narciarskie panoramiczne gogle. Uszy były szpiczaste i wyglądały bardziej jak rogi. W przepaściach pamięci widzę, że trzymała ta postać na lewym ręku, tak jak trzyma się niemowlę, coś w rodzaju chyba swojego dziecka, przypominającego wizualnie radio (?) tranzystorowe lub maszynę liczącą z małym ekranikiem u góry. Usiadłem z wrażenia, nie mogąc oderwać od tej postaci wzroku. Postać stała tak z 30–40 sekund potem zniknęła, rozmyła się. Działo się to w dzień, na pewno przed południem. Uciekłem pod łóżko i przeleżałem tam do godziny 20.00 jak Mama powróciła z pracy, przytuliła mnie, uspokoiła i cała sprawa poszła z dużymi oporami do magazynu pamięci, gdzie ją po latach odnalazłem czytając książkę szwajcarskiego badacza obcych cywilizacji Ericha von Denikena o pojazdach UFO i ufoludkach. Był w tej książce rysunek ufoludka sporządzony według opowiadania osoby która go widziała. Była to dokładnie ta, widziana prze ze mnie postać. O tym zdarzeniu nikomu nie opowiadałem, jedyna próba opowiedzenia tego zjawiska została skwitowane kpinami. Opowiadam to po

77


raz pierwszy, nie bacząc na to co o mnie pomyślicie. W latach późniejszych wymyśliłem teorię, że inne bardziej od nas rozwinięte cywilizacje, po prostu nas hodują i nas obserwują, robią z nami doświadczenia. Skąd we wszystkich religiach i wierzeniach czy zabobonach, czy w społeczeństwach rozwiniętych, czy w prymitywnych plemionach, jest główna honorowana postać (bóstwo), która przybyła z góry, z nieba?

* * * Do szkoły w Falenicy chodziłem, jak pisałem pieszo około czterech kilometrów, przez las, obojętnie czy był mróz, czy padał deszcz, czy było upalnie, czy bałem się czy też nie. Tak było przez sześć lat szkoły podstawowej. Można powiedzieć, że do szkoły miałem jeżeli nie po górkę, to na pewno daleko i nie raz po wiatr, lub pod deszcz. W szóstej klasie było przyjemniej, ponieważ „po drodze” mieszkała moja pierwsza miłość Ula Żukowska. Sosna pod którą ją pocałowałem, a pocałowałem w ogóle pierwszy raz w moim życiu, stoi tam do dzisiaj. Przyjaciółka Uli powiedziała mi później, że muszę całować mocniej i dłużej. Jak długo i jak mocno nie powiedziała, a ja skąd mogłem wiedzieć. Musiałem doświadczać i to spodobało mi się.

* * * Do trzeciego domu przeprowadziliśmy się wczesną wiosną do nowo zbudowanego domu w Falenicy, podczas trwającego roku szkolnego w siódmej klasie Szkoły Podstawowej. Był to murowany segment przy wtedy piaszczystej ulicy Frenkla 13. W domu tym pierwszy raz w swoim życiu miałem osobny pokój, dom posiadał oddzielne WC i łazienkę. W Michalinie toaleta odbywała się w miskach stojących w kuchni, kąpiele w balii od prania bielizny, a do drewnianego „wychodka” trzeba było iść około 100 m, w las. Losy z biegiem lat rozwiały naszą Rodzinę. Dziadek sprzedał posesję w Michalinie i kupił mieszkanie w Warszawie na Powiślu, gdzie przeprowadził się wraz z Babcią Marią (Marianną) i ciotką Janiną, część pieniędzy wpłacił nam na nowy dom, ten na ulicy Frenkla. Ja też mam udział w zakupie tego domu, mianowicie trafnie wytypowałem wyniki w totalizatorze piłkarskim na ligę angielską. Pieniądze Rodzice przeznaczyli na dom, a nie na obiecany mi rower półwyścigowy, czeski „Tourist”, który oglądałem w magazynach Gminnej

78


Spółdzielni „Samopomoc Chłopska”. Miałem o to do Rodziców wielki żal, chociaż teraz wiem, że postąpili mądrze. Dziadkowie żyli na Powiślu jeszcze dwa lata, najpierw odeszła Babcia, która żyła dziewięćdziesiąt siedem lat, rok później Dziadek przeżywszy dziewięćdziesiąt osiem lat. Tym smutnym faktem potwierdza się przysłowie o nie przesadzaniu starych drzew. Wspomnienia z domu przy ulicy Frenkla są mieszane. Ja dorastałem w dobrych warunkach lokalowych i nie najlepszych materialnych. Wtedy to przyszedł czas na pierwsze poważniejsze miłostki, których zdobywanie przychodziło mi łatwo, w przeciwieństwie do zdobywania wiedzy. W tym domu zachorował najpierw Ojciec na chorobę alkoholową. Po pijanemu był wulgarny i agresywny, Rodzina była dla niego bez znaczenia, liczyła się tylko wódka. Na wódkę mógł wynieść do sprzedania różne drobne domowe pamiątki. Spokojnie było jak nie wracał do domu. Zmaltretowana psychicznie domową sytuacją Mama zachorowała na raka. Wszystko zaczęło się psuć i walić. Rodzice w obliczu chorób nie potrafili się zjednoczyć i wspierać, a może już wcześniej było źle, ale o tym nie wiedziałem. Kryzysowym i dramatycznym momentem był powrót pijanego Ojca do domu, awantura i uderzenie Mamy w twarz. Byłem świadkiem tego okropnego zdarzenia. Nie wytrzymałem tego widoku. Moją reakcją było wyprowadzenie nokautującego Ojca ciosu, prawego sierpowego. Ojciec upadł i zalał się krwią, długo nie mógł wstać. Pobiłem własnego Ojca, wiem że zrobiłem dobrze doprowadzając tym ciosem do zakończenia awantury w domu. To okropne przeżycie tkwi we mnie do dzisiaj, potrafię wiernie odtworzyć tamte zdarzenia. Trudno się o tym opowiada. Mama czuła się co raz gorzej, nie pomagała ówczesna wiedza lekarska ani, jak w takich dramatycznych momentach znachorska. Próbowaliśmy wszystkiego co możliwe. Mama umarła po strasznych cierpieniach w dniu 13 stycznia 1971 roku o godzinie 20.30, powiodła wzrokiem po pokoju i zamknęła oczy. Myślałem że usnęła, nawet poczułem ulgę, bo jak śpi, to nie czuje bólu. A cierpiała straszliwie przez ponad pół roku, mimo codziennych dawek morfiny. Okazało się, że Mama nie oddycha, że odeszła tam skąd się nie wraca, że przestała już cierpieć. Była to dla mnie jedyna pozytywna myśl z tego tragicznego wieczoru. Odszedł ode mnie człowiek prawy, spokojny, pełen humoru, bardzo opiekuńczy i bardzo kochany – czuję to do dzisiaj. Następnego dnia przyjechał samochodem Krzysztof „Sznaps” Stępień i przywiózł pieniądze. Jeździł ze mną i dzięki jego pomocy załatwiliśmy wszystkie formalności pogrzebowe jednego dnia. Dziękuję „Sznapsie”, bardzo mi w tych trudnych chwilach

79


pomogłeś, nawet nie wiesz jak. W parę tygodni po pogrzebie Ojciec wyprowadził się do swojej przyszłej żony, do której chciał abym mówił „mamo”, przez gardło mi to nie chciało przejść, uparłem się. Ustąpiłem mu po paru latach, jak też kończył życie zżerany przez nowotwór trzustki. Przed tym jednak podzieliliśmy dom na Frenkla. Ja finansowo dostałem w rozliczeniu mniej niż się należało, nowa żona Ojca zbierała już majątek dla siebie i swoich dzieci. Ojciec kupił kawalerkę na Żoliborzu, bo mieszkanie w którym mieszkali na Saskiej Kępie oddali dla syna żony Ojca. Zresztą po śmierci Ojca nie dostałem z tej kawalerki, z jego majątku nic, nawet zwrotu pieniędzy które dałem na trumnę, klepsydry i na autokar dla gości żałobników. Nie starałem się o te zwroty, mimo iż finansowo nie byłem mocny. Odstąpiłem ponieważ Ojca żona wspaniale się nim opiekowała w końcówce Jego drogi na tym świecie, a i życia z nim nie miała łatwego, bo z alkoholikiem nie ma łatwego życia.

* * * Mój czwarty dom powstał z podziału domu na Frenkla. Mnie starczyło na kupno małego, pięćdziesięciocztero metrowego segmentu w Falenicy przy ulicy Rzeczyckiej 16 z ogródkiem o powierzchni stu m², gdzie zamieszkałem z pierwszą żoną Anną i synem Marcinem. W domu tym własnoręcznie przeprowadzałem remonty, malowałem ściany, przebudowałem kuchnie, położyłem drewniane podłogi. Regały zrobił dla nas dziadek Konrad Przyrowski, człowiek wielkiej skromności, ale też wielu zdolności technicznych. Z tamtych lat miło wspominam towarzyskie zabawy u Mietka i Ani Wojnickich, rzeźbiarza Alka Nawrata, osiadłego w Warszawie Ślązaka z Kochłowic, Eli i Seweryna Krajewskich czy Ali Jachiewicz i Stefana Szmidta, wziętych wówczas aktorów. Bawiliśmy się u Jasia Kaniewskiego, zamożnego tapicera, ale także często w naszym skromnym małym domu. Na Rzeczyckiej goście bawili się przeważnie w styczniu, kiedy to miałem spore zapasy bimbru pędzonego z rosnących tam winogron. Bimber robiłem mocny i smakowity. Było wesoło, alkoholowo i tanecznie, ale najciekawiej było podczas stanu wojennego, kiedy to z uwagi na godzinę milicyjną bawiliśmy się od 18.00 do 6.00 rano. Jak za okupacji. Za czasów mieszkania na Rzeczyckiej urodził się mój syn Marcin, pamiętam był taki maluteńki, taki że bałem się go wziąć na ręce. Cały niemowlęcy serwis był domeną Babci Jadwigi Przyrowskiej i Anny. Moja praca to pranie pieluch, według przepisu: gówienko spłukiwało się zimną, koniecznie wodą, potem

80


kroiło mydło „Jeleń” na wiórki, gotowało wodę z mydłem i pieluchami, prało ręcznie i prasowało dokładnie każdą sztukę. Nie było tych ułatwiaczy co dzisiaj. Teraz obsługa małego człowieka to prosta i łatwa sprawa. Anna wyjechała do pracy za granicę na półtora roku, małżeństwo nasze nie przetrzymało tej próby. Wyprowadziłem się z domu, zabierając do samochodu ciuchy, książki i płyty. Dom zostawiłem dla Marcina, który przeżył to nasze rozstanie ciężko, mimo iż starałem się widywać z nim przynajmniej raz w tygodniu. Bywało, że musiałem nie raz czekać godzinami, aż zostanie wypuszczony z domu. Było, minęło. Zostawiłem mieszkanie na ulicy Rzeczyckiej, gdzie po latach Marcin sprowadził swoją żonę Joannę Friedman, absolwentkę Akademii Medycznej w Warszawie. Powstała nowa Rodzina. Marcinowie już tam nie mieszkają, wystawili ładny dom na skraju Mazowieckiego Parku Krajobrazowego. Zostałem Dziadkiem. Marcinowie mają dwóch wspaniałych synów, Franka i Janka. Ród Gruszczyńskich ma swoją kontynuację. To wielka satysfakcja i radość, chociaż nie jestem przekonany czy właściwie pełnię rolę seniora Rodziny.

* * * Dom piąty, to małe dwuizbowe mieszkanie, w kamiennicy na warszawskim Mokotowie przy ulicy Lewickiej chyba nr 9. Był to załatwiony przez moją drugą żonę Grażynę Bukowską przydział, poparty przez władze TVP. Zamieszkałem tam z Grażyną dziennikarką i prezenterką TVP oraz naszą córką Julią. Przed tym przemieszkiwaliśmy po trochu, chyba pięć dni u Mamy Grażyny, Michaliny Bukowskiej, ale była to sytuacja nie do zniesienia, po prostu byłem przez Panią Michalinę nie akceptowany. Ona była o Grażynę zazdrosna. Wynajęliśmy na krótko mieszkanie na dalekim Żoliborzu, ale był to epizod nie warty opisywania, może oprócz faktu, że w tamtym czasie rozleciała się elektrownia atomowa w Czarnobylu, co panujący rząd robotniczo-chłopski ustami swojego rzecznika Urbana usiłował najpierw przemilczeć, później zbagatelizować. Warunki mieszkaniowe na ulicy Lewickiej były więcej niż skromne, ale byliśmy na swoim i bez nikogo. Znajomi nie przychodzili, ponieważ nie było miejsca na organizację imprez. Wpadał nie raz „Kuba” Mieszkowski lub Andrzej Rutkowski, wypijaliśmy wódeczkę pod śledzika i tyle było z życia towarzyskiego. Sytuacja ta bardzo mnie denerwowała, Grażyna albo nie chciała, albo nie miała czasu, żeby pochodzić za mieszkaniem. Wykorzystałem okres kiedy była Ona na stypendium w Londynie, w BBC, odwiedziłem jedną ze Spółdzielni

81


Na ul. Podbipięty z Witkiem Rosenbergiem. Jego już nie ma.

mieszkaniowych i udając „sekretarkę” własnej żony uzyskałem zapewnienie przydziału mieszkania w nowym bloku na Służewie, pod warunkiem, że Pani redaktor po powrocie osobiście złoży wizytę u Prezesa Spółdzielni. Prezes chciał poznać gwiazdę telewizji. Po powrocie Grażyny zawiozłem ją do Spółdzielni, skąd wyszła mając przydział na mieszkanie, w dzielnicy Służew nad Dolinką, przy ulicy Podbipięty 31 m 21.

* * * Był to mój szósty dom. Aż dziwne, że było ich tak dużo, choć to jeszcze nie koniec. Tak się złożyło, że zmiany domów poprzedzane były zmianą żon. Mieszkaliśmy tam z Grażyną dziesięć lat. Były to lata dobre. Zaczęli do domu przychodzić goście, dziennikarze, artyści, lekarze. Życie znowu zaczęło pędzić. Finansowo było dobrze, w domu były dwa samochody, na Mazurach kupiłem 2 hektary ziemi nad Jeziorem Babięta Małe i dużą holenderską przyczepę campingową. Znaczną część działki zalesiłem świerkami – teraz to już chyba

82


jest tam grzybny las. Spędzaliśmy tam letnie urlopy, zapraszając wielu znajomych i bankietując wieczorami przy ognisku. Największą frajdę miała nad jeziorem nasza suka, owczarek belgijski o imieniu „Szanta”. Szalała ona po polach i łąkach zażywając swobody, jakiej nie miała w mieście. Lubiłem to towarzyskie życie, ale w zimie to wszystko zamierało. Wymyśliłem zatem wyjazdowe Sylwestry i Święta. Na bale sylwestrowe wyjeżdżaliśmy do Łańska, który był już wtedy tylko trochę rządowy, ale też nie dla wszystkich śmiertelników dostępny. Wynajmowaliśmy któryś z przybocznych ośrodków „Kormoran” z basenem w środku, lub „Cyrankę”, oba pięknie położone, na zupełnym odludziu, a zwłaszcza „Kormoran”. Zbudowany na półwyspie na Jeziorze Łańsk, z widokami, które przynajmniej mnie zapadły na stałe w pamięć. Na półwyspie stały też dwa mazurskie domy, które też wynajmowano. Nie raz chodziłem tam wyobrażając sobie jak tu było dawniej i marząc o tym aby tu zamieszkać. Jedzenie dla nas przywożono wraz z kelnerami, z głównego ośrodka w Łańsku. Było naprawdę wyśmienite i gustownie ugarnirowane. Na zabawy Sylwestrowe przyjeżdżali z rodzinami, wymienię tylko tych których pamiętam: Janek Czumiński z Małgosią, Agnieszka Falkiewicz, Ewa Jarosławska z Irkiem, Renia Łęska z Ryśkiem, Grzegorz Miecugow z Joanną, Leszek Michalski z Gugą, Piotrek Rakowski z Frytką, Witek Rosenberg z Jolą, Łukasz Zaręba z Joanną i wielu innych zapomnianych znajomych, może nie byli zbytnio aktywnymi balangowiczami i nie zaistnieli w mojej pamięci. Najbardziej lubiłem samotne przechadzki w towarzystwie „Szanty” po lesie, takie trochę nostalgiczne, bo w lesie się wychowałem. Ten mazurski las był inny, starszy, wysoki, solidniejszy, taki poniemiecki.

* * * Niezapomniane pozostały spacery po okolicznym, starym lesie pełnym zwierzyny, która przez całe lata była dokarmiana, tylko po ta, aby trzymała się blisko ośrodka łańskiego, aby towarzysze nie musieli daleko jeździć, bo o chodzeniu nie było mowy, na polowania. Zwierzyna nie bała się ludzi, może bała się tylko towarzyszy. Do legend opowiadanych przez starych pracowników tego ośrodka była historia dzika, bodajże Maćka, którego w ogrodzonym kwartale, 150×150 m przywiązano do drzewa po to, aby pijany towarzysz Breżniew, mógł go upolować. Strzelał z dubeltówki i nic, dopiero seria z usłużnie podanej pepeszy, pozbawiła Maćka życia. To jeden z przykładów

83


jak się towarzysze z nadania własnego, a nie z nadania społeczeństwa bawili. Nie będzie nigdy sprawiedliwości między społeczeństwem a rządzącymi, nawet z nadania wolnych wyborów. Pamiętam jak to nie można było wynająć domu zwanego „rybaczówką”, a właściwie willi leżącej na terenie głównego ośrodka, tylko dla tego, że od pół roku rezydowały tam kapcie Jana Marii Rokity. Dom nie zarabiał, a była to już nowa rzeczywistość i kto musiał do tego dopłacić oczywiście społeczeństwo, identycznie jak za komuchy. Ładnym, już teraz zabytkiem jest na tamtych terenach dworzec kolejowy w pobliskich Gągławkach. Wybudowany w środku lasu opodal wsi o tej samej nazwie, oczywiście mieszkańcy tej wsi zostali wyrzuceni z własnych domów. Dworzec oznaczał się ładą architekturą i eleganckim wystrojem wnętrz. Wybudowano go specjalnie dla któregoś z sekretarzy partyjnych, który bał się podróży samochodem i latania samolotami. Dla tych którzy nie bali się latać samolotami unowocześniono specjalnie, wojskowe lotnisko w Szymanach koło Szczytna. W planach władców Polski, było wysiedlenie ludzi w promieniu około 40–50 km od głównego ośrodka, co zrealizowano i objęto we władanie ten teren, który ogrodzono, oczywiście. Na szczęście cały ten partyjny gmach zaczął się kruszyć i do formalnego zajęcia następnych olbrzymich obszarów leśnych nie doszło. Żebyście tylko Państwo nie myśleli, że oddano gospodarstwa, lasy i łąki prawowitym właścicielom. Zostały rozprzedane, po okazyjnych cenach jako nieużytki rolne, wśród swoich działaczy partyjno-rządowych. Sam penetrując tamte okolice wynająłem kwaterę we wsi Łajs, około 25 km od Łańska, w domu przepięknie położonym nad Jeziorem Kośno. Właścicielem tego gospodarstwa agroturystycznego był towarzysz sekretarz Komitetu Warszawskiego, Gdańskiego i Członek Biura Politycznego PZPR Alojzy Karkoszka. Czy potrzebny jest jakikolwiek komentarz? Używałem tutaj często pojęcia towarzysz. Pojęcie to oznaczające kolegę, przyjaciela, sojusznika zostało zdeprecjonowane w 1917 roku wraz z nastaniem rewolucji październikowej i zaczęło z biegiem czasu oznaczać komunistę. Od początku XX wieku przylgnęło do polskich komunistów, a w okresie PRL zostało stosowane i lansowane przez władze i administrację państwową powszechnie. Pojęcie to było też używane przez członków narodowosocjalistycznej partii NSPAD – po niemiecku towarzysz = kamerad. Po prostu jedni i drudzy byli towarzyszami tylko dla siebie, a nie dla społeczeństwa.

* * * 84


Innym miejscem organizowania zabaw sylwestrowych był pałacyk w Jędrychowie koło Sorkwity. Posiadłość ta położona na Jeziorem Lampackim była własnością starszego mocno i dobrze urodzonego Niemca hrabiego Albrechta von Klitzinga i Polki w średnim, a może powyżej średniego, wieku Alicji Rytel. Ta międzynarodowa para kupując Jędrychowo, uratowała ten przepiękny majątek przed niechybną ruiną. Odremontowali oni i urządzili tam niezły hotel z serwującą dobre potrawy kuchnią. Z Jędrychowem kojarzy mi się jedna przygoda, mianowicie o północy w Sylwestra wyszliśmy przed budynek odpalić race. Ja w swojej głupocie zamiast umieścić race w pustych butelkach, a były, wbiłem je w ziemię i podpaliłem. Zaczęły eksplodować nie na wysokości trzydziestu metrów, a na wysokości dwóch metrów. Padłem na ziemię, jak na froncie a wokół zaczęły wybuchać race, było jak w Groznym w Czeczenii. Moja głupota wyrokiem Najwyższego nie została skarcona i nic ani mnie ani nikomu się nie stało. Na wyjazdy udawaliśmy się całą Rodziną, moja córka Julia, Grażyna i suka Szanta. Wyjazdy wymyślałem ja, a tam gdzie moje koneksje były za małe na przykład Łańsk, do organizacji ze skutkiem bardzo dobrym przystępowała Grażyna. Z tych wyjazdów najbardziej to cieszyła się Szanta, która miała możliwości praktycznie nieograniczonych spacerów. Spacery te nie miały porównania ze spacerami miejskimi, gdzie zamiast bloków i trawnika, suka miała do dyspozycji praktycznie nie ograniczone tereny, łąki i lasy. Ja też w mieście czułem się źle, denerwował mnie nieustanny szum miasta, stłoczenie ludzi w blokach mieszkalnych, brak prywatności. W mieście dusiłem się. Namawiałem nieraz Grażynę i Julię do zamieszkania pod Warszawą w domku z ogrodem, ale One były niestety „miejskie” i nic się nie dało zrobić. Podczas jednego z wyjazdów towarzyskich poznałem Agnieszkę Falkiewicz z Poznania i uczucie które wykiełkowało było silniejsze od wszystkiego, nawet od poczucia obowiązku, po prostu zwariowałem. Wyprowadzałem się z domu na ul. Podbipięty z mieszanymi uczuciami, wszak po dziesięciu latach, trudno było wszystko przekreślić. Zostawiałem Grażynę, Julię i Szantę, dom.

* * * Ruszyłem do budowania swojego siódmego domu, pod Warszawą w miejscowości Skrzypki koło Miedzeszyna przy ulicy Ogórkowej. Do ten powstał przy pomocy Grażyny, która dała mi zaświadczenie z TV o swoich wysokich

85


Na ul. Ogórkowej. Z Wojtkiem Mieszkowskim zawsze było wesoło. (fot. Agnieszka Falkiewicz)

Urodziny Rycha na Ogórkowej, nie pamiętam tylko które. Rycho dmucha na świeczki, wzrokiem pomaga Kaia. (fot. Agnieszka Falkiewicz).

86


zarobkach. Dzięki temu dostałem kredyt bankowy. Mieszkanie przy ulicy Podbipięty spłaciłem w całości i zostało ono własnością Grażyny i Julii. Działkę dwu hektarową na Mazurach przepisaliśmy notarialnie dla Julii. Teraz pewnie to jest ładny kawał grosza. Mieszkanie na ul. Ogórkowej miało 70 m². Na tej powierzchni były trzy pokoje i kuchnia. Wprowadziliśmy się z Agnieszką w chwili kiedy do mieszkania nadawał się WC oraz jeden pokój, który miał podłogę. Reszta była w trakcie robienia tynków, zakładania parapetów, kładzenia glazury, kładzenia podłóg. Żyliśmy na budowie dwa miesiące, codziennie po pracy, sprzątałem ten plac budowy, żeby można było istnieć. Sprzątanie po zakończonej pracy nie mieściło się w kulturze wykonawców. Mieszkanie nasze położone było na pierwszym piętrze cztero rodzinnego domu. Całe osiedle „Pod Dębami” posadowione było wśród zdziczałych pól, w pobliżu Wału Miedzeszyńskiego. W tym domu żyło się dobrze, nareszcie z daleka od wielkomiejskiego zgiełku, drukarnia przynosiła zadowalające dochody, przeznaczone przede wszystkim na spłatę kredytu hipotecznego. Dla mnie dosyć sporą atrakcją były spacery nad Wisłę. To piękne i dzikie tereny zamieszkałe przez jelenie, dziki i wielorakość ptasich gatunków. Chodziłem nad Wisłę dosyć często, najpierw w towarzystwie Szanty, kiedy była pod moją opieką a później z ulubioną Natusią. Myślę że na tych spacerach psy miały większą przyjemność ode mnie, biegały za kijami, szczekały, węszyły, pełna psia radość. Na Ogórkowej robiliśmy sobie z Agnieszką różne psikusy-niespodzianki. W imieniny Agnieszki, umówiłem się z Kają, aby ta zabrała Matkę do kina, a ja udawałem chorego. W przed dzień uroczystości zamówiłem w falenickiej restauracji „Angelika” jedzenie: ładnie ugarnirowaną garmażerkę, pierogi z mięsem i ciasto, wszystko to było smaczne. Zaprosiłem gości i czekaliśmy. Po godzinie osiemnastej Kaja dała mi umówiony znak że dziewczyny wchodziły do domu. Zgasiłem światło, poprosiłem o absolutną ciszę. Drzwi się otworzyły, Agnieszka weszła i wtedy tłum gości odśpiewał chóralnie i głośno „sto lat”. Nasza solenizantka nie miała zbyt mądrej miny, była nieodpowiednio ubrana na przyjęcie gości. Niespodzianka udała się, bawiliśmy się do trzeciej rano. W moje 65 urodziny odbył się rewanż. Agnieszka bardzo nakąspirowała się z moimi przyjaciółmi i znajomymi. Cała sprawa wyglądała tak. W sobotę wieczór mamy jechać na spotkanie do Krzyśka Kowalskiego bo przyjechał Wojtek, jego brat. W samochodzie dostaję telefon aby zajechać do „Angeliki” pomóc ustalić menu na imprezę dla Krzyśkowego syna Andrzeja. Wcho-

87


dzimy do „Angeliki”, mijając w przejściu Witka Kiwaka, który widocznie był z kimś umówiony, ja nie zwróciłem na ten fakt uwagi. Nie podejrzewałem nic, nawet jak szatniarz zapytał, czy ja do pana Gruszczyńskiego. Zaglądam na salę konsumpcyjną, gdzie ten Kowalski? Nie ma go. Agnieszka ciągnie mnie do sali klubowej, no i zaczęło się. Ludzi mnóstwo, chyba ze czterdzieści osób, rodzina, Grzesio Pietrzyk z żoną Dorotą, Jurek Kazimierczak, moje dzieci Julia i Marcin z żoną Joanną w ciąży z drugim wnukiem i Franio, wnuk pierwszy. Mnóstwo Przyjaciół i znajomych, tych ważniejszych oczywiście. Nie wymienię wszystkich. Ponieważ te wspomnienia winny ukazać się w dwóch opasłych tomach. Oj, bardzo naszukała się Agnieszka tych ludzi. Sala pięknie udekorowana za sprawą Kai i jej przyjaciela. Na ścianach fotograficzna historia mojego życia. Na stołach jedzenie i picie, sam raj. Wszyscy odśpiewali mi „sto lat” i nie powiem wzruszyłem się ogromnie. Postanowiłem coś powiedzieć, nie pomny na złe doświadczenia z moim jąkaniem się, podziękowałem tylko Agnieszce za organizację i wszystkim za przybycie, a przybyli wszyscy odświętnie ubrani tylko ja byłem w jeansach i adidasach. Agnieszka co prawda

Moja sześćdziesiątka. „Pięciu nas jest, jak braci Lee, przed nami świat otwierał drzwi” Od lewej: Irena Masłowska – słucha, Witek Kiwak – śpiewa „sto lat”, Mietek Krakowiak, Grzesio Pietrzyk, Wojtek Mieszkowski i Szanowny Jubilat – w zamyśleniu trochę alkoholowym. (fot. Agnieszka Falkiewicz)

88


4327 - brak

Moja sześćdziesiątka, zaraz z pomocą wnuka Frania, syna Marcina i najstarszych Przyjaciół Wojtka Mieszkowskiego i Mietka Krakowiaka zdmuchnę sześćdziesiąt świec. Od lewej: Wojtek Mieszkowski i Szanowny Jubilat. (fot. Kaia Falkiewicz)

zabrała moje odświętne ubrania, ale zostałem w moich ulubionych Wranglerach. Jak mogłem tego wszystkiego nie zauważyć. Z graj-urządzenia popłynął najlepszy, stary rock and roll. Były rozmowy, toasty i tańce do pierwszej w nocy. To była najlepsza w życiu, impreza na moją cześć. Swoją drogą jak duże mam do Agnieszki zaufanie, skoro nie zauważyłem ponad tygodniowych knowań i spiskowania. Kocham Cię, Królu. Bardzo dobrze i starannie to wszystko urządziłaś. Dziękuję. Myślę, chociaż nie zawsze to mi dobrze wychodziło, że wszystko co razem jest lepsze od wszystkiego co osobno, więc warto być razem. Wspólne życie to dawka uniesień i zapaści, swarów, pojednań i wyrozumiałości. Inaczej się nie da.

89


Sylwester 1999/2000, na ul. Ogórkowej. Od lewej klęczą: Ania i Stach Certowiczowie, stoją: Agnieszka Falkiewicz, Bodek Nastula, Alicja Nastula, Ela Sykulska, Janek Czumiński, Krysia Gryczewska, Mietek Krakowiak. (fot. Ryszard Gruszczyński)

Na Ogórkowej, odbywały się co roku bale sylwestrowe, przez cały czas u nas, z wyjątkiem jednego balu u Państwa Masłowskich i jednego u ich krewnych. Widocznie organizacyjnie jesteśmy z Agnieszką sprawniejsi od innych znajomych, a może nam się jeszcze chce, a im już nie. W ten sposób bale sylwestrowe obywają się u nas. Zapraszani goście klasyfikują je jako bardzo udane, więc mając na uwadze ich ilość można je zaliczyć do tradycyjnych. Z tą balową tradycją przeprowadziliśmy się do domy jednorodzinnego w Falenicy, do mojego domu numer osiem. Żeby tak bardzo nie narzekać, bo w końcu bardzo lubimy życie towarzyskie, bywamy na imprezach imieninowych u Państwa Kowalskich, u Państwa Świerczewskich, których imieniny to istny raj kulinarny, a tatar z łososia w wykonaniu Grażyny Świerczewskiej jest godny największej „złotej patelni”, tak samo jak ryba faszerowana, zrobiona przez Halinkę Kowalska. Sporadycznie bywamy u Mietka Krakowiaka, u Państwa Mieszkowskich i u Państwa Kiwaków oraz u Bogusia Nastuli.

90


* * * Po bardzo niezwykle korzystnym sprzedaniu mieszkania przy ul. Ogórkowej, zakupiliśmy również po korzystnej cenie sześcio pokojowy dom jednorodzinny przy ul. Jachowicza 15 R, o powierzchni 264 m², na działce o powierzchni 700 m², z zarybionym oczkiem wodnym, które natychmiast przebudowaliśmy, ponieważ stara architektura tego oczka była koszmarna wraz z wysepką zrobioną ze starych opon samochodowych. Dom położony jest w dosyć odludnej okolicy, w otoczeniu ładnych zakwieconych łąk, które przed laty były polami uprawnymi. Te łąki to jest bardzo duży plus, ponieważ spacery z suczką Nati, odbywają się bez smyczy i kagańca, pełna wolność psa i pana. Nati ma nawet znajomego zająca, którego kiedyś bez rezultatów ganiała. Teraz zwierzęta podczas spotkania tylko się sobie przyglądają i od

Bal na zakończenie karnawału w 2008 roku. Od lewej:Anna Certowicz, Mietek Krakowiak, Ela Sykulska – tyłem, Pani Czumińska, Agnieszka Falkiewicz, Ryszard Gruszczyński, Krzysztof Kowalski (fot. Julia Gruszczyńska)

91


czasu do czasu pobiegają ale nie za szybko, za sobą. Widocznie wiedzą, że trzeba gonić Króliczka, ale nie złapać go. Z paru ofert, które mieliśmy, może architektonicznie ta nie była najpiękniejsza, ale najtańsza i nadawała się do natychmiastowego zamieszkania, chociaż aranżacja wnętrz jest „badziewiasta”. Na razie nie ruszamy wnętrza, bo nie wiemy jeszcze czy będziemy tutaj mieszkać, czy zamienimy ten dom na mniejszy. Niewątpliwą zaletą tego domu jest możliwość, rozbudowania i nadbudowania garaży z przeznaczeniem na powierzchnie warsztatowe. Co raz poważniej o tym myślę, ponieważ kryzys gospodarczy wymaga zmniejszenia kosztów prowadzenia firmy, a czynsze za lokal to koszty bardzo duże. Tak że stało się i mieszkamy tutaj gdzie mieszkamy. Ja w tym domu czuję się dobrze, zwłaszcza że po wykonaniu kilkunastu prac remontowo-wykończeniowych, uważam że nie jest tak źle. Zwłaszcza po zrobieniu ogrodu, latem, gdy można na tarasie przed domem usiąść, zjeść, wypić czy po prostu odpocząć to jest całkiem ładnie i przyjemnie. Lubię ten dom w tym miejscu, zwłaszcza że jest owocem pracy mojej głowy i rąk, więc punkt widzenia na niego jest inny niż pozostałych domowników. Jest w tym domu jeszcze dużo do zrobienia, lecz trochę już nie mam siły do tego, zwłaszcza, że obserwuję niechęć Agnieszki i Kai do tego domostwa. Mam w tym domu dużo przestrzeni i co bardzo ważne, wreszcie mam oddzielnie pomieszczenie biurowe i nikt mi po plecach i głowie nie chodzi, tak jak na Ogórkowej. W garażach mam mini warsztat w którym trzymam narzędzia i wykonuję drobne prace naprawcze dla domu. Bogactwem duchowym tego domu są widoki, przepiękne, kolorowe i romantyczne zachody słońca czy „chodzące” w dosyć sporej odległości pełne błyskawic burze, oglądane z tarasu lub okna na piętrze. Muszę powiedzieć że rzadko takie zachwycające pejzaże widywałem. Dom otaczają rosnące drzewa, a latem kwieciste łąki pachnące przeróżnymi ziołami. Często daje się podpatrywać ptactwo, a w szczególności zielone dzięcioły, rzadkie nawet w lasach Zielonej Puszczy kurpiowskiej. Naprawdę ta okolica jest ładna tylko trzeba chcieć to zobaczyć. Trzeba chcieć widzieć. Jedynym bardzo poważnym mankamentem jest brak utwardzonej drogi. Dom ten nie ma jeszcze swojej historii, ona zaczyna się dopiero tworzyć. Od trzech lat w okresie Świąt Bożego Narodzenia zapraszam, na spotkanie połączone ze śledzikiem i wódeczką, swoich najstarszych przyjaciół. Mietka Krakowiaka oraz Kubę Mieszkowskiego. Na ostatnim spotkaniu postanowiliśmy rozszerzyć nasze grono o wybranego w głosowaniu jawnym Witka

92


Sylwester 2007 na 2008 w domu na ul.Jachowicza. Od lewej: Boguś Świerczewski – w głębi, Halinka Kowalska i Grażyna Świerczewska, Krzysztof Kowalski, Rycho Gruszczyński. (fot. Agnieszka Falkiewicz)

Kiwaka. Na pomysł organizowania tych wigilijnych spotkań wpadłem uświadomiwszy sobie, że zostaje nam coraz mniej czasu, żeby być ze sobą. Podczas Świąt organizujemy rodzinne spotkania na które przyjeżdżają Rodzice Agnieszki, Danuta i Jerzy Falkiewiczowie z Poznania, Marcin z Joanną i dziećmi Jankiem i Frankiem oraz Julia. Opisywany okres mojego życia oparty jest o dwa domy: warszawsko- falenicki i wiejski dom na Kurpiach. Nasz dom na Kurpiach, stojący we wsi Charcibałda, a właściwie w odnodze tej wsi zwanej Budy, oddalonej o siedem kilometrów od Myszyńca. W roku 1664 zakon Jezuitów na mocy przywileju otrzymanego od Jana Kazimierza wystawił w samym sercu Puszczy kapliczkę i osadził tam dwóch misjonarzy. Naokoło kapliczki powstała osada, która otrzymała nazwę Myszyniec. Prawdopodobnie nazwa pochodzi od słowa „misyja”. Jeżdżąc często do Karwicy, gdzie jest port dla naszego jachtu „Misty”, który też często pełnił rolę zastępczego domu, wpadłem na pomysł, że może warto by zakupić w okolicach Myszyńca drewniany dom do remontu. Zacząłem szukać, najpierw w okolicach wsi Pełty, ale tam można było nabyć kawałek łąki z lasem oraz osobno drewniany dom

93


z rozbiórki, do postawienia na zakupionej łące. Miałem na tą operację budżet 20 000 zł, co było wystarczające do realizacji pomysłu. Niestety jak doszło do finalizacji kontraktu, to okazało się, że okazywana łąka to ta sama, tylko trochę pomniejszona, a las który miał być razem z łąką, to mógł bym mieć tylko przez płot. Wycofałem się z transakcji i do dzisiaj teren ten nie został sprzedany. Chęć posiadania drewnianego domu zakorzeniła się we mnie dosyć mocno, zwłaszcza że Agnieszka wspomagała mnie w tym pomyśle. W starostwie w Myszyńcu wywiesiłem ogłoszenie o kupnie, do remontu, domu z bali drewnianych. Po dwóch miesiącach zgłosił się Ryszard Samsel, podobny do Jana Himilsbacha jak dwie krople wody, nie tylko z urody, ale też i z głosu, spadkobierca i posiadacz takiego domu. Umówiliśmy się na oględziny we wsi Charcibałda. Dom ten zauroczył Agnieszkę i mnie, od pierwszego ujrzenia. Bryła architektoniczna tego domu zbudowana była naokoło komina, tak jak nakazywała wieloletnia tradycja drewnianego budownictwa kurpiowskiego. Dom posiadał sień z komorą i schodami na strych, małą izbę (kuchnię), alkierz i dużą izbę. Był zbudowany z sosnowych, smolnych bali według układu wieńcowego polegającego na wznoszeniu ścian z bali łączonych w narożnikach na tak zwany jaskółczy ogon. Bale te stawiane jeden na drugim łączyły drewniane kołki zwane tyblami, a szczeliny wypełnione były mchem, co w gwarze Kurpiów czynność ta nazywa się mechowaniem. W środku domu do drewnianych ścian były przybite ukośnie drewniane listwy stanowiące podporę dla glinianych tynków nazywanych wyrzutką. Dom postawiony był na fundamencie z kamieni łączonych gliną i wapnem. Marianna Samsel wraz za swoją starszą siostrą Antoniną zbudowały ten dom w 1936 roku, używając drewnianych, smolnych bali sosnowych bardzo dobrego gatunku, wycinanych z Lasów Państwowych, co gwarantowało długowieczność budowli. Dom wykonano bardzo starannie i pokryto czerwoną dachówką, co w tamtych czasach było rzadkością. Domy kryto wtedy słomą, a później smołowaną papą. Właścicielka domu Pani Samsel, była panną, jak tutaj mówią od urodzenia była dziewicą, i w takim to stanie zmarła w 1985 roku, przeżywszy 86 lat. Dom pomagał finansowo zbudować krewny właścicielki Józef Samsel, pracujący na emigracji w Urugwaju. W tym miejscu zacytuję dokładnie tak jak był napisany, list znaleziony w futrynie okna, podczas remontu: A teros kłaniam się ja Józef Samsel do wos Olendrow do walentego j do Stanisława j do Obojgo Ojcow… jwowech j proszę Odać te kartke do Olendrow teros proszę was Stanisławie po kłaniaj się Od mnie j nj czo biło wesołego w karnowole

94


Charcibałda w dniu zakupu. (fot. Ryszard Gruszczyński)

Charcibałda podczas remontu. (fot. Ryszard Gruszczyński)

95


teros ja piszę ten list w niedzielę za pustną Adjos kochany mój kolego to znaczy do wjedzenia. Adres do mnje macie drukowanj Józef Samsel Calle Paragay 1938 Montevedico Republica O………..del Uruguaj (Sud America) Bardzo chcieliśmy kupić charcibałdzki dom, robiliśmy plany zagospodarowania go, ale niestety właściciel chciał za całość 45 000 zł, były to za duże jak dla mnie pieniądze. Negocjacje trwały około roku, a pośredniczył w nich pracodawca właściciela, Kazimierz Warych, właściciel firmy budowlano-remontowej. W wyniku tych długich negocjacji ustaliliśmy cenę 19 500 zł i w dniu 16 czerwca 2003 roku podpisaliśmy z Ryszardem Samslem, u Notariusza w Ostrołęce akt kupna. Natychmiast z Kaziem Warychem umówiłem się na remont domu, tak abyśmy na Święta Bożego Narodzenia mogli spędzić na wsi. Termin został dotrzymany. Dom dostał nową, podwyższoną więźbę dachową, na strychu powstały dwie sypialnie, w miejscu komory zrobiliśmy sień, łazienkę i schody na piętro, dach pokryliśmy starą dachówką na połowie domu, bo na tyle star-

Kuchnia w domu charcibałdzkim, przed remontem i po remoncie. Przy kuchni napędzanej „na patyki” praktykuje Agnieszka Falkiewicz. (fot. Ryszard Gruszczyński – oba zdjęcia)

96


czyło po podwyższeniu dachu, na drugą połowę sprowadziliśmy również starą, chociaż innego kształtu dachówkę z Mazur. Ozdoby domu szczytowe śparogi i nadokienne koruny wykonał nasz sąsiad Stasio Wiśniewski. Staraliśmy się żeby zachować jak najwięcej oryginalnych elementów tego domu. Na parapecie południowego okna dużej izby, pozostawiony jest podpis wykonany cyrylicą; „Maksimienko. K. D.”, jest to znak artylerzysty Czerwonej Armii idącej na Prusy. Według relacji Stasia Wiśniewskiego żołnierze ci spali pokotem, mimo zimy, na podwórzu, a w dużej izbie urządzili sobie ubikacje. Dopiero interwencja właścicielki domu, u oficera, może był to podpisodawca Maksimienko. K. D., przerwała ten czerwono-armiejski obyczaj kulturowy. Razem z domem nabyliśmy przedwojenną szafę drewnianą, budowaną bez gwoździ i śrub, tylko spajaną na drewniane kołki. Drugim nabytkiem jest kredens kuchenny, ładnej roboty z łyżnikiem. Stasio Wiśniewski opowiadał, że tuż po wojnie kredens ten został wyszabrowany i przywieziony przez jego wuja z bogatych Mazur. Powszechnie znaną a ukrywaną wstydliwie prawdę o zbrojnych grupach Kurpi

W czasie remontu dużej izby. Od lewej: Jan Wiśniewski, Stasio Wiśniewski, Agnieszka Falkiewicz, Ryszard Gruszczyński, Krzysztof Kowalski spełniają toast za pomyślne malowanie glinianych tynków – w tle. (fot. Halina Kowalska)

97


najeżdżających Prusy i rabując co się da, meble, maszyny rolnicze, bydło, sprzęt kuchenny a nawet piece kaflowe. W krzakach przy porządkowaniu terenu znalazłem sporą ilość narzędzi rolniczych i przeciwpożarowych bosaków, kutych przez miejscowego kowala, aluminiowe widelce, lane z grubego szkła kieliszki i biały porcelanowy, głęboki talerz, mający na spodzie hitlerowską wronę trzymająca swastykę, herb i napis Rosenthal i datę 1941. Okazuje się, że ta szacowna słynąca z drogich wyrobów firma, produkowała zastawy stołowe dla Wermachtu. Ciekawe czy też były drogie? Na strychu domu odnalazłem dwa święte obrazki, jeden z nich to oleodruk, drugi zaś ręcznie malowany na drewnie z wizerunkiem przedstawiającym Matkę Boską oraz starą kosę i poniemiecką skrzynkę na amunicję do ckm-u. Święta 2003 roku urządziliśmy w Charcibałdzie, na które zaprosiliśmy swoich najbliższych sąsiadów, małżeństwo Wiśniewskich. Historia tego małżeństwa rozpoczęła się w 1964 roku, kiedy to zawarli ślub Stanisław Wiśniewski z Bronisławą z domu Świder, mieszkanką pobliskiej wsi Olszyny. Sąsiadów mamy wspaniałych, dużo nam pomagają, pilnują domu w czasie naszej nieobecności, a Stasio, uzdolniony stolarz powycinał z drewna ozdoby na nasz dom i wykonuje dużo prac konserwatorskich wymagających wiedzy o starym budownictwie. Z państwem Wiśniewskimi przyjmujemy się na uroczystościach rodzinnych i świątecznych, a właściwie to żyjemy jak rodzina. Moja córka Julia nazywa Panią Bronię, „Babcią Zastępczą”. Mamy też innych, trochę dalszych sąsiadów, Władysława i Czesławę Ejzaków i ich dzieci, u których też bywamy na rożnych uroczystościach. Biesiadujemy, śpiewamy stare kurpiowskie piosenki, opowiadamy sobie dowcipy. Te znajomości mogę nazwać przyjaźniami. Mają one inny wymiar niż te miejskie. One są proste, serdeczne, nie kryjące za sobą żadnych interesów. W Charcibałdzie organizowaliśmy Święta Bożego Narodzenia i Wielkanocne, imieniny i chyba dwu lub trzy krotnie Sylwestry. Na tych towarzyskich zjazdach byli obecni: Stacho i Ania Certowiczowie, Witek i Ela Kiwak, Krzysztof i Halina Kowalscy, Bogdan i Alicja Nastulowie. Urządzamy też rodzinne zjazdy na których bywają: Jola i Andrzej Friedmanowie rodzice Joanny, Marcinowie z dziećmi oraz Julia. Gościliśmy też zaprzyjaźnionych „po linii” biznesu, Barbarę i Bogdana Durbajło oraz ich francuską przyjaciółkę, malarkę Kitou, których ugaszczałem miejscowym bimbrem nalanym na jarzębinie i śliwkach i wystanym przez dwa lata. Spore ilości pędzonego w dobrym gatunku bimbru sprzyjają „nalewkowym” doświadczeniom. Innym nabytym na wsi doświadczeniem jest wędzenie ryb, produkcja szynek osmalonych dymem

98


Ryszard senior i Franciszek junior tak było w 2004 roku, później przyszedł na świat Janek Gruszczyński, obejmując tytuł juniora.

z olchowego drzewa i leżakowanych w ziołach, oraz ostatnio bardzo udane eksperymenty robienia i wędzenia kiełbas. Nam te wyroby smakują, a obdarowani Przyjaciele też oceniają je pozytywnie. W Charcibałdzie zaczęliśmy z Agnieszką „robić” w rolnictwie, produkujemy dla siebie i do rozdania kapustę, ziemniaki, warzywa. Jest to produkcja udana i zdrowa bo bez nawozów sztucznych, tylko na gnojówce. Na wsi zacząłem po wieloletniej przerwie malować olejne obrazki, oraz po raz pierwszy odważyłem się rzeźbić w drzewie. Mam w dorobku cztery olejne obrazy, w których stale widzę coś do poprawienia, oraz trzy rzeźby. Nie są to dzieła najwyższego lotu, ale moje autorskie, przy robieniu których wypoczywam. Wysiadając z samochodu na naszej wsi odczuwam, że czas ma tutaj inny wymiar, wszystko toczy się wolniej, tak jakby zegarom wyjęto baterie albo osłabiono sprężyny od ich napędu. Ważnym spostrzeżeniem jest to, że wiejskim życiu nie ma nic za darmo, tutaj nie można nic zdobyć bez wkładu pracy własnej, nie da się nic oszukać.

99


Dom w Charcibałdzie po remoncie. (fot. Ryszard Gruszczyński)

100


Żeby ugotować jedzenie trzeba wyjść z domu i narąbać drewna do palenia pod kuchnią. Chcesz mieć ciepło w domu, także trzeba się napracować i napalić w kominku. Mimo wszystko tutaj się odpoczywa, żyjąc w nieskażonej przyrodzie i w zgodzie z nią. Przepiękne są poranki i wieczory spędzane na ganku domu kiedy to słuchamy śpiewu ptaków. Spacery z psem po lesie to moje ulubione zajęcie, a zwłaszcza jak w lesie są grzyby, prawdziwki, koźlaki, podgrzybki czy kurki. Okoliczne lasy obfitują w grzyby. Stąd wyjeżdża się jakby nowo narodzonym, przynajmniej takie są moje odczucia i lubię tutaj wracać w każdym wolnym czasie. Tak jak dawniej wracałem, tak często jak to było możliwe w Tatry, na jeziora do Karwicy czy na Półwysep Helski, do ulubionej Kuźnicy. Raz tylko na wsi było przykro i bardzo groźnie. Było to bardzo wczesną wiosną, ja pojechałem do Karwicy popatrzeć na jacht i jezioro a Agnieszka z Kaią, zostały oglądając filmy. Dojeżdżam na przystań i dostaję telefon, że dom się pali. Nie trudno sobie wyobrazić pożar drewnianego domu. Natychmiast zadzwoniłem do Kazia Warycha, który pełni funkcję komendanta Ochotniczej Straży Pożarnej w Myszyńcu, z prośbą o natychmiastowe przybycie strażaków. Niektórzy z nich byli pracownikami Kazika i wiedzieli jak do domu dojechać, to uratowało sporo czasu i w konsekwencji nasz dom. Sam wracałem z Karwicy osiągając Fordem Modeno ponad 180 kilometrów na godzinę, aż zrozumiałem że to nie ma większego znaczenia, że będę dziesięć minut wcześniej, a jednego nieszczęścia wystarczy. W międzyczasie Agnieszka z Kaią gasiły pożar, wykorzystując nasze i sąsiadów gaśnice. Zapalił się od zbyt rozgrzanego i nie najlepiej skonstruowanego kominka bałk czyli belka stropowa umieszczona i dotykająca komina między sufitem parteru a podłogą pierwszego piętra. Jak przyjechałem trwała już akcja myszynieckich strażaków, nadjechały też inne jednostki strażaków ochotników między innymi z Surowego i Czarni oraz zawodowa Państwowa Straż Pożarna z Ostrołęki, zawiadomiona przez Kaię. Dom i sprzęty chociaż w opłakanym stanie zostały uratowane. Widok był szokujący. Wszystko zalane wodą, namoknięte i opadające gliniane tynki, nadpalone deski na suficie. Sprzęty i podłoga mokre i zabrudzone przez proszek gaśniczy na niebiesko. Strażak z myszynieckiej drużyny który wyszedł z domu i usiadł na schodach wydychał z płuc dosłownie kłęby dymu. Agnieszka myślała, że palił on papierosy. Ochotnicy z Myszyńca nie posiadali wtedy ani jednego aparatu tlenowego i bez nich wchodzili do płonących domów. Naszym pogorzeliskiem zaopiekowali się nieocenieni Państwo Wiśniewscy, którzy w pogodne dni wynosili sprzęty i dywan do suszenia na dworze. Odmówili

101


przyjęcia zapłaty za tą ciężką i długotrwałą pracę, bo w nieszczęściu trzeba sobie pomagać. Pani Broniu i Stasiu, dziękujemy, jesteśmy Wam wdzięczni. Na szczęście parę miesięcy przed pożarem ubezpieczyłem dom w firmie Warta. Oględziny komisji ubezpieczyciela i remonty trwały dwa miesiące. Z wypłaconej polisy starczyło na cały remont i dodatkowo na dokończenie budowy wiaty z wędzarnią i grillem. Można powiedzieć że jest to najlepszy przykład powiedzonka „szczęście w nieszczęściu”. Zaprosiłem za pośrednictwem komendanta OSP w Myszyńcu ekipę ratującą nasz dom na dziękczynną wódkę z zakąskami. Strażaków uczestniczących w akcji przyjechało tylko dwóch, reszta z dziewięcioosobowej ekipy to Komendant, jego zastępcy aktualni i byli, a nawet Prezes organizacji kombatanckiej. Z odsieczą dla mnie z Warszawy przybył „Kuba” Mieszkowski z Ewą. „Kuba” walczył przy stole wspaniale, tak że autochtoni po paru godzinach, bardzo „zmęczeni” odjechali, a my z „Kubą” jako starzy balangmeni bawiliśmy się do wczesnego świtu. Charcibałda, starsza nazwa tej wsi to Charecobałd, taką nazwę podaje Oskar Kolberg w swojej książce Mazowsze cz. IV. Mazowsze Stare, Kurpie. Spotyka się też nazwę Charciabałda. Wieś tą założył w 1782 roku Marcin Olender, (Olender = Holender) dotychczas starsi mieszkańcy używają zwrotu ide do Marcina, zamiast do Olendrów. Olendrowie zasiedlili grunty na mocy nadania ich przez Starostę Ostrołęckiego, Antoniego Małachowskiego. Etymologicznie jest to nazwa którą można tłumaczyć jako nazwę złożoną, z pierwszym członem charci- (od chart), drugim członem bald- (od pruskiego błoto) lub bałda- (od dom, w gwarze kurpiowskiej) i ta wersja jest chyba bardziej prawdopodobna. Być może słowo bald jest pochodzenia nie niemieckiego, a holenderskiego. Zastanawiające są „charty” w nazwie wsi, otóż jak podaje miejscowa legenda we wsi była założona królewska psiarnia z chartami używanymi do polowania na zwierzęta. Rodzina Olendrów, założycieli wsi przybyła do Polski z Holandii, wraz z innymi holendrami, wykształconymi rolnikami i meliorantami, z tym że na Kurpie trafiły trzy rodziny, natomiast znaczna większość osiedliła się na Żuławach, gdzie zajmowali się odwadnianiem i pozyskiwaniem pod uprawy ziemi. Do dzisiaj pozostały na Żuławach przepiękne domy tak zwane „podcieniowe”. Obecnie Charcibałda liczy około 200 osób, a sołtysem wsi jest Pani Danuta Kostewicz, z domu Olender, w prostej linii spadkobierczyni założyciela wsi. Pani Sołtys prowadzi bardzo rozległą działalność, organizuje plenery rzeźbiarskie, kursy dla dzieci i młodzieży, gdzie poznają one kulturę kurpiowską, jest wybitną znawczynią kuchni kurpiowskiej. Ojciec Pani

102


Kostewicz, Stanisław Olender w 1939 był zmobilizowany w szeregi Wojska Polskiego do jednostki w Wilnie. Następnie po napaści ZSRR na Polskę, poszedł walczyć w szeregach partyzanckich ugru-powań ZWZ, potem AK. W 1944 roku chorąży Stanisław Olender pseudonim „Trawiński”, członek WiN, walczył o niepodległość Polski, aż do aresztowania go przez „bezpieczeństwo” w roku 1946. Rodzina zastawiła cały majątek i wykupiła Go z rąk skorumpowanych pracowników Służby Bezpieczeństwa. Panu chorążemu Olendrowi, pozwolono uciec z transportu. Nie wrócił On jednak do domu i do roku 1956, ukrywał się na terenie Ziem Odzyskanych, na Pomorzu, po czym jak sytuacja w kraju się ustabilizowała, powrócił do rodzinnej Charcibałdy. Nasz dom w Charcibałdzie został zamieszkany, na Święta Wielkiej nocy w grudniu 2003 roku. W tamtym czasie pod płot przychodziło stado pięciu saren, a inne stada widoczne były w oddali, pasące się na zaśnieżonych łąkach. Pod dom przychodziły zające i lisy. Wieczorami byłe słychać ryki jeleni szukającej samic. Wszystko było w porządku dopóki sprawą nie „zajęli” się myśliwi. Coraz częściej było słychać po nocach i we dnie strzały w lesie, parokrotnie widziałem w nocy z okien domu jadące samochody, penetrujące reflektorami łąki i las w poszukiwaniu zwierzyny. Potem znowu padały strzały. Ci myśliwi w zaprojektowanych w stylu pseudomilitarnym strojach z bronią w ręku przychodzą do cudzego domu (lasu) aby zabijać jego mieszkańców (zwierzynę). Ci legalni zabójcy twierdzą, że chronią naturę, eliminują słabe egzemplarze, a w ogóle to dokarmiają leśną zwierzynę. Gówno prawda, to tylko mydlenie oczu, oni tuczą okazy by mieć dorodne trofea, by mieć z zamordowanym zwierzęciem zdjęcie, żeby przyzwyczaić zwierzynę do miejsca w kurczącym się dla niej środowisku. Ciekawe, dlaczego w pobliżu miejsc karmienia stawiają ambony? Wabienie zwierzyny po to aby z ukrycia ją zabić, jest aktem haniebnym, nie godnym współczesnej cywilizacji i kultury, nie godnym człowieka XXI wieku. Dlaczego współczesny „myśliwy” wykorzystuje głód, czy godowe ogłupienie bezbronnej zwierzyny dla swojego nikczemnego procederu. Myśliwy – kłusownik polujący z samochodu, z zasadzki, nie zabija dlatego, że sam jest głodny, on zabija dla przyjemności. Dla przyjemności mordowali naziści z pod znaku SS czy KGB, nie umiejący żyć bez rozlewu krwi. Wszystko jedno czy zabija się człowieka, czy zwierzę, chodzi o czynność zabijania. Myśliwych i nazistów wiele łączy, mają swoje organizacje, swoje mundury, gwarę i czerpią radość z zabijania i na dodatek są z tego dumni. Dodajmy, że w przewadze są katolikami. Cholera mnie bierze gdy patrzę na bezradne działania Straży Leśnej, która złapie rolnika wyno-

103


szącego z lasu parę patyków, a wypadku myślistwa-kłusownictwa nie potrafi nic zrobić. Może się boją uzbrojonego przeciwnika, jeżeli tak, to niech główny leśniczy wpuści do lasu antyterorystów, wtedy ci którzy mordują bezbronnych, uciekną. Ze zgrozą myślę, że około czterdziestu lat temu zapisałem się na kurs myślistwa. Na pierwszym wykładzie usłyszałem od pana wypowiadającego z lubością w głosie instrukcje, jak celować aby zabić, jak dobija się ranną zwierzynę. Uciekłem w trakcie wykładu. Czy zabijanie to przyjemność? Na pewno nie, dla normalnego człowieka. Innym charcibałdzkim kłopotem jest wycinanie, chyba bezmyślne, okolicznych lasów. Być może trzeba to robić, aby odnawiać las. Moje wątpliwości wzbudza fakt wycinki w pobliżu domostw, dużych areałów lasu. Fakt wycinki drzew pozbawia okoliczną ludność, możliwości zarabiania pieniędzy w biznesie agroturystycznym, gdyż wątpliwym jest zachęcenie kogokolwiek do wypoczynku na porębie. Wielokrotnie wyrażałem swój sprzeciw w rozmowach z sołtysem wsi, czy z Prezesem Warszawskiego oddziału Kurpiów. W czasie okupacji niemieckiej, przez Charcibałdę przeprowadzono linię kolejki wąskotorowej, którą Niemcy wywozili z lasu, rabowany cenny budulec, drewno. Kolejka ta w 1944 roku została „wyzwolona” przez Armię Radziecką, tory rozebrane i wywiezione do Związku Radzieckiego. Pozostały tylko nasypy, których w żaden sposób nie dało się Sowietom ukraść. Na miejscu tych nasypów w 2008 roku służby leśne zaczęły budować drogę żwirową, wycinając i wyrywając bardzo dużą ilość starych, pięknych drzew. Myślę, że nie dobrze to wróży drzewom rosnącym w kurczącej się pozostałości Kurpiowskiej Puszczy Zielonej. Gdzie mają się podziać zwierzęta, gdzie ma być jej ostoja? Rabowali okupanci, ale też wygląda na to, że rabują też swoi. Ciekawe czy z chęci zysku czy z głupoty. Nie chciałbym, aby za parę lat, na głowę chodzącego po porębie, głównego leśniczego tych terenów, usiadł ostatni dzięcioł i postukał go dziobem w głowę, gdyż wtedy będzie za późno. Jadąc do swojej wsi, w połowie drogi między Falenicą a Charcibałdą, przejeżdżamy przez starą bo założoną 1396 roku miejscowość Krasnosielc. Nie każdy wie, że znana na całym świecie firma filmowa Warner Bros, jest ściśle związana z Krasnosielcem. 10 czerwca 1857 roku urodził się tam Beniamin Warner, który w wieku 26 lat wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie jego synowie Harry, Jack, Sam i Abe założyli pod tą nazwą wytwórnię filmową, w której po raz pierwszy w historii światowego kina udało się połączyć obraz filmowy z dźwiękiem.

104


Ciekawa jest mowa kurpiowska. Dla gwary kurpiowskiej charakterystycznym jest zmiękczanie spółgłosek, polegające na tym, że przed samogłoską „i” Kurpie we wszystkich wyrazach wstawiają „s” (piasek – psiasek) lub niekiedy „z” (wisi – wzisi). Mowa kurpiowska istnieje w wersji mówionej, nie pisze się po kurpiowsku. Jako ciekawostkę przytoczę poniżej zanotowany słowniczek. Polsko – Charcibałdzki mini słownik, niektórych zasłyszanych, ładnych i brzydkich wyrazów, powiedzonek i neologizmów A; alkoholik – stały pijak B; bimber – swojska wódka bimber – bembryna beczka – kłoda będzie – bandzie C; chłopiec – siurek cieńszy – tniejszy cień – puścion coś np. nie pomalowanego – brak pomalować coś nie kupionego np. ziemniaki – brak kupić ziemniaki D; dziewczyna – dziwok dól na ziemniaki – wondoł dom – bałda dynia – malon F; fasola – sabelwor G; galaretka – garalytka gęś – gańś grzyb kozak czerwony – piotruś grzyb zielona gąska– prośniska grzyb prawdziwek – prawy H; Heineken (piwo, zasłyszane w sklepie) – hainekurwacośtam I; inaczej – jenocej indyczka – gula K; kałamarz – kalamasz Kurp, Kurpie – Kurpś, Kurpsie kobieta – kobzieta kobieta ładna – luks kobieta

105


M;

N; O;

P;

R;

106

kogut – kur kosz – opałka kopnąć – lignąć krosta – pempel kupić – pokupać kromka chleba – glunek kura – kokosz mdłe, mdlić – mgłe, mglić mirabelka (śliwka) – mikrabelka mówie – muzie myśliwy – polownik narkotyk – nerkotyk nałożyć ubranie – przyoblyknąć lub łoblec odłożyć – odłóżwa odwykowe leczenie alkoholizmu – nałogowy odwyk wódki odwołać – odkazać okap kuchenny – kapa opiekować się bardzo starym człowiekiem do śmierci – dochować go osobno – osóbno oświadczyny – rajby powolne działanie – pomalu pęczek np. marchwi – gaźć marchwi pić – psić piękna, piękny – strojna, strojny piwo – psiwo pizda – psizda pizda – ciućka płacze – blamczy przetarte – przecochane powitanie – zitojta do nas przekonał – przepomógł przypominam – przypilam rodzice narzeczonej – swaci rozmowny – gadajny rodzice – ojcowie ruchać – pośturać


S; Ś;

skoczył, skoczyła – buchnon, buchnena śmiech, uśmiecha się – śniech, uśniecha się

T; tak – jo tarka do prania – odcieraczka tupać – trempać taniej będzie – odtanieje U; ugoda – zgoda socjalna uderzyć kijem – ukijować ukąszenie komara – zjedzenie komara W; wiadro – ziedro wiatr – wziatr wisieć – wisieć widły – wzidły wirusy – świrusy wygnać, wyrzucić – wyolować Z; zielsko – nielicho przekleństwa i brzydkie zwroty zasłyszane na wsi: kurwa staromodna / skurwysyn napalant jeden / chuj zapiździały / Czarna, ty skurwysynu (do krowy imieniem Czarna) / ja cie kurwa naucze biegi zmieniać (do ciągnika „Białoruś”) / ty pizdo ostateczna (do leniwego konia) / jestem taki kurwa hitlerek (o sobie nakazującej dzieciom uczyć się), pierdypołek – nazwa psa, kundla / chuj pruchniaty – mężczyzna zniszczony, starzec / stój spokojnie – już zaczynasz te swoje aj law ju (zasłyszane: do konia lub krowy). Warto jeszcze przytoczyć słowa dwóch piosenek o Charcibałdzie, spisanych dla mnie przez Panią Bronisławę i Stanisława Wiśniewskich, moich wspaniałych sąsiadów. Podaję w wersji oryginalnej:

107


Piosenka o Charcibałdzie nr 1 Charcibałda piękna wieś, Jest co wypić, jest co zjeść. Jest tam wódka bębryna, I bardzo piękna dziewczyna. Co ma nosek malutki, Jak butelka od wódki. A rączki ma od stroju, jak widliska od gnoju. I nosek ma panieński, Udziubany jak świński.

Piosenka o Charcibałdzie nr 2 A gdzie ty jedziesz panie Michale, Do Charcibałdy na zalecanie. Oj zalecaj się ale wiec komu, jeśli nie ładna wracaj do domu. Oj ładna, ładna i urodziwa, Chodzi po wodzie nóg nie umywa. Siano grabiła, wodę zbierała, Po tej robocie tydzień leżała. Oj leży, leży bolą ją oczy, A jeszcze woła przyjdź Janek w nocy. Oj leży, leży bolą ją zemby, A jeszcze woła daj Janku gęby. Oj leży, leży boli ją szyja, A jeszcze woła daj Janku piwa. Oj leży, leży bolą ją kości, Lecz nie od roboty tylko od złości.

108


Finisz

P

ora kończyć. Chciałem opisać swoje wspomnienia i przeżycia, ale więcej jest tutaj treści opisujących moje odczucia na tematy drażniące mnie oraz o tym, co mnie zachwyca, co mi się podoba. A może jest to opowieść o mnie i o tym jaki jestem. Patrząc na moją drogę po Ziemi myślę, że bardzo ważnym jest fakt przeżycia mojego pokolenia bez wojen, zabijania, bombardowań, wędrówek wyrzuconej ze swych domostw ludności. My nie musieliśmy oddawać najwyższej daniny, życia. Tutaj muszę powrócić do wydarzenia z przed lat, które mocno we mnie zapadły. Minęła sześćdziesiąta piąta rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. Na moim domy wywiesiłem Biało-Czerwoną Flagę, oddając w ten sposób hołd i składając podziękowania tym którzy wtedy stanęli do walki. Zawsze przy takich okazjach odradza się pytanie: czy warto było? Warszawa została niemal całkowicie zburzona, olbrzymie były straty wśród ludności cywilnej, według szacunku historyków w Stolicy zginęło około 130 000 ludzi, oraz 15 200 żołnierzy Armii Krajowej. Czy warto było stawać do nierównej walki? Siły Powstańcze w dniu 1 sierpnia liczyły 36 500 żołnierzy z czego uzbrojonych było tylko 3 500 żołnierzy. Uzbrojenie Powstańców to około: 1000 sztuk karabinów, 60 sztuk rkm-ów, 7 sztuk ckm-ów, 1700 sztuk rewolwerów i pistoletów, czyli 50% stanu posiadanej w magazynach broni. Reszta przepadła w bałaganie organizacyjnym. Pytałem wielokrotnie uczestników tamtych wydarzeń, czy warto było? Wszyscy odpowiadali twierdząco i ponadto mówili że stanęli by po raz drugi, jak by taka potrzeba była. Dni Powstania były dniami kiedy ludzie byli wolni i po długich pięciu latach niewoli mogli odpłacić okupantowi za krzywdy. Powstanie wybuchło kiedy na Pradze trwały walki Armii Czerwonej z Niemcami, a więc były szanse na szybką pomoc Warszawie. Pomocy takiej Warszawa od Związku Radzieckiego nie otrzymała, nad to ofensywa wojsk została w dniu 5 sierpnia na polecenie Stalina, na trzy miesiące wstrzymana, a rząd Sowiecki zabronił lądować samolotom alianckim, które przybywały z jakże małą pomocą. Należy przypomnieć, że w dniu 29 lipca

109


i 30 sierpnia przez radio moskiewskie były nadawane i kilkukrotnie powtarzane apele nawołujące do powstania przeciwko Niemcom. Oto ich treść: Warszawa drży w posadach od ryku dział, wojska sowieckie nacierają gwałtownie i zbliżają się już do Pragi Nadchodzą, aby przynieść wam wolność. Ludu Warszawy. Do broni. Niech ludność cała stanie murem wokół Krajowej Rady Narodowej, wokół warszawskiej Armii Podziemnej. Uderzcie na Niemców. Udaremnijcie ich plany zburzenia budowli publicznych. Pomóżcie Czerwonej Armii w przeprawie przez Wisłę. Przysyłajcie wiadomości, pokazujcie drogę. Milion mieszkańców Warszawy niech stanie się milionem żołnierzy, którzy wypędzą niemieckich najeźdźców i zdobędą wolność. Ciekawe po co były te apele? Znowu Polacy zostali przez aliantów oszukani. Powstanie trwało jak nas uczono w PRL, kiedy oczywiście można było o tym uczyć 63 dni do 2 października, chociaż teraz wiemy, że do 5 października, kiedy to z Warszawy wychodziły powstańcze oddziały, nadal działało powstańcze dowództwo i nadal działały struktury władz ujawnionego Polskiego Państwa Podziemnego, ukazywała się jeszcze prasa powstańcza, działała harcerska poczta, działała radiostacja powstańcza, czyli Powstanie trwało 66 dni. W tej nierównej walce strona niemiecka straciła aż 26 000 żołnierzy, 280 czołgów i samochodów pancernych. Można powiedzieć, że od strony militarnej Powstanie było wymierzone przeciwko Niemcom, aczkolwiek strategicznym celem była próba ratowania powojennej suwerenności Kraju, protestem przeciwko ustaleniom konferencji teherańskiej, która odbyła się po koniec 1943 roku. Władze polskie chciały uniemożliwić narzucenie Polsce marionetkowych władz zainstalowanych już w Lublinie jako PKWN. Niestety, to się nie udało, zmowa teherańska działała i nikt z aliantów nie liczył się z Polską. Należy się zastanowić, czy gdyby nie było Powstania Warszawskiego, tej wielkiej ofiary krwi, to może bylibyśmy siedemnastą republiką sowiecką. To bardzo prawdopodobne, a w takim wypadku nie było by w 2009 roku wolnej Polski. Znamiennym jest, że w 1939 roku na nasz Kraj napadły Niemcy i na mocy umowy z nimi Związek Radziecki. W 1944 roku historia znowu zatoczyła makabryczne koło i Warszawę zabijały militarnie Niemcy i przez swoją nieaktywność Związek Radziecki, mieniący się naszym wyzwolicielem. Prawda jest taka, że Związkowi Radzieckiemu staliśmy na drodze do ekspansji na Zachód Europy, a Niemcom staliśmy na drodze ich ekspansji na Wschód. Pewnym jest, że koszmarnym, a nawet morderczym błędem Dowództwa AK było wywiezienie w lipcu 1944 roku, z warszawskich magazynów około 50% stanu uzbrojenia i amunicji na Ziemie Wschodnie, gdzie prak-

110


tycznie odzyskanie tych ziem było już niemożliwe, bo tak bez akceptacji Rządu Polskiego uzgodnili nasi zachodni sojusznicy ze Związkiem Radzieckim. Po co, NKWD wydało tajny rozkaz nr NK/003/47 który nakazywał: Dopilnować, aby do wszystkich akcji bojowych w pierwszej kolejności kierować żołnierzy, którzy przed wstąpieniem do armii Kościuszkowskiej przebywali na naszym terytorium. Doprowadzić tym do ich całkowitej likwidacji…, czy ta taktyka nie łączy się z taktyką braku pomocy dla walczącej Warszawy? Tak jak na wstępie napisałem dużym moim szczęściem było życie bez światowej wojny, co prawda początkowo w PRL-u pod rozkazami ZSRR ale potem już w wolnej, ale nie bez wad Polsce. Dorastałem zrazu w dużej biedzie, potem z roku na rok było coraz lepiej, ale nigdy nie zasobnie. Mając trzydzieści lat porzuciłem niezłą i prestiżową posadę Dyrektora Wydawnictwa PSJ i zacząłem budować swój byt ciężko pracując jako rzemieślnik – poligraf. Będę tak pracował prawdopodobnie do końca swoich sił, bo emerytura która będzie mi się należała za dwa lata nie wystarczy mi nawet „na waciki”. Tak to wolna Polska nie zmieniając ustaw emerytalnych rodem z PRL-u udupia małych i średnich przedsiębiorców, którzy są podstawą naszej gospodarki. Bardzo chciałbym żeby firma którą budowałem od początku była kontynuowana przez moich spadkobierców, żeby wnieśli do niej nowe pomysły, nową siłę i swoją pracę. Nie będą musieli zaczynać, tak jak ja od zera. Włożyłem w tą firmę dużo pracy, dużo pomysłów, dużo ryzyka i dużo zdrowia. Wiele rzeczy sobie odmawiałem, oszczędzałem, rozwijałem tą firmę i była by szkoda gdyby to wszystko poszło na marne. Bardzo na moje stare lata chciałbym być doceniony przez Moich Najbliższych, a wydaje się że tak nie jest, że często jestem obiektem dowcipów, to pół biedy, ale też i kpin, a tak nie można. Powoli staję się coraz to mniej sprawnym i wydajnym, pracuję ile tylko mogę, ale popełniam coraz więcej błędów. Jestem swoim życiem już bardzo zmęczony. Dajcie mi odrobinę komfortu, bo na to zasłużyłem. Moi Najbliżsi, dawałem wam tyle ile mogłem, zostawiałem tylko tyle, ile było potrzebne na dalszą działalność firmy, zostawiając najmniej dla siebie. Chciałbym żebyście o mnie pamiętali, o moich świętach, bo jest mi straszliwie przykro, kiedy w tych dniach milczycie. Chciałbym Moi Najbliżsi i Moi Przyjaciele abyście wybaczyli mi, moje w stosunku do Was zachowania, które w przeciągu mojego życia sprawiły Wam przykrość, które Wam się nie podobały, to nigdy nie były zachowania złośliwe, może tylko nie do końca przemyślane i w wielu przypadkach spontaniczne.

111


Wybaczcie mi moje byłe Żony nasze rozstania. Nie zawsze do końca była to moja wina. Jak wiecie że „każdy kij ma dwa końce”. Nie chcę i nie mam ochoty tego naszego życia rozpatrywać raz jeszcze, szukając win. Na pewno zajmujecie w moich myślach ważne miejsce, bo przeżytych razem lat nie da się wymazać i na pewno wniosły one do naszego życia wiele pozytywnych chwil. To wada, a może zaleta mojego charakteru, że jak coś się nie układa, jak brak jest partnerstwa i wspólnej pracy, jak zamiast spokojnej rozmowy są wykrzyczane słowa, wolę iść dalej sam i szukać nowych rozwiązań. Może tyle na moje usprawiedliwienie. Mam do Was wiele szacunku i wdzięczności, za te wspólne lata, za wychowanie naszych dzieci na pracowitych i mądrych ludzi. Kontaktujcie się często ze mną Moi Najbliżsi, Moi Przyjaciele, jesteście zapracowani ja to wiem, ale telefon przynajmniej raz w tygodniu to żadna fatyga. Przecież co raz bliższy, aczkolwiek nie wiadomy jest czas, kiedy popłynę w ostatni rejs z którego nie ma powrotu, wtedy już nie porozmawiamy, nie zobaczymy się, nie usiądziemy na przeciwko siebie. A może Wy pierwsi odpłyniecie w ten ostatni rejs, tego nie wiemy. Trzeba dbać o to co jeszcze jest. Chyba jesteśmy siebie warci, mimo wielu między nami różnic. Wszystkie Moje Dzieci moje proszę, niech nauczą Moje Wnuki, te które już są między nami i te które będą, co to jest Rodzina, co to jest Dom, co to jest Ojczyzna i co to jest szacunek dla innych ludzi, oraz co to jest pracowitość i uczciwość. Ja nie wiem czy zdołałem tego wszystkiego nauczyć Was, Moje Dzieci. Podejrzewam że nie, bo kiepski jest ze mnie pedagog i to czego chciałem, nie potrafiłem Wam przekazać. Moi Najbliżsi, Rodzino, Przyjaciele mam nadzieję, że Was bardzo nie poobrażałem, bo nie taki jest cel tego remanentu – wspomnień. Jeżeli czujecie się urażeni to przepraszam Was i proszę niech nic się między nami nie zmienia. Szkoda czasu na gniewy i dąsy. Miejcie świadomość, że chociaż na różne sposoby, bo i różne relacje były czy są między nami, ale KOCHAM WAS. Kończę zatem z przekonaniem, że to co zrobiłem, zrobiłem najlepiej jak tylko umiałem, a teraz Wy moi drodzy przymrużcie oko i przeczytajcie to co oddałem Wam do rąk i przybliżcie się do mnie bardziej, póki jest na to jeszcze czas.

luty – sierpień 2009 Falenica, Polana Zgorzelisko, Charcibałda

112


Niektóre moje rysunki publikowane w różnych pismach.

113


114


115


116


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.