6 minute read

IN A GALAXY FAR FAR AWAY – WADI RUM

Next Article
BYĆ JAK KOMANDOS

BYĆ JAK KOMANDOS

IN A GALAXY FAR FAR AWAY... WADI RUM Marta Gromadzka, Wojtek Radzik

Gdzieś na pustyni. Fot. Marta Gromadzka

Advertisement

Podczas zjazdów w Jebel Rum. Fot. Marta Gromadzka

:) Fot. Marta Gromadzka

Barrah Canyon. Fot. Marta Gromadzka

Listy przeciwko wojnie

BEGINNING

Lecimy z Krakowa do Eilatu w Izraelu, tuż przy granicy z Jordanią. Lot trwa niecałe 4 godziny i jesteśmy „prawie” na miejscu. Co dalej??? Mamy jakieś szczątkowe informacje od znajomych, którzy byli przed nami. Autobusem jedziemy na dworzec w centrum Eilatu i tam szukamy takiego, który zawiezie nas w okolice granicy. Łatwo nie jest. W informacji podają nam numer autobusu, ale kierowca twierdzi, że tam nie jedzie i odsyła nas gdzie indziej. Tam sytuacja się powtarza, aż wracamy do punktu wyjścia. W końcu jedziemy. Wysiadamy i mamy kawałek do przejścia do granicy z Jordanią. Przejście graniczne, strefa bezcłowa, trochę wypełniania papierów i jesteśmy po jordańskiej stronie!

Nie ma autobusu z granicy do Rum, musimy wziąć taksówkę. Postój jest tuż za przejściem. Targując się ustalamy cenę, jak się później okazało, bliską ceny standardowej. Taksówkarz nie mówi ani słowa po angielsku, ale wie, że ma nam pomóc w kupieniu karty do telefonu i ma nas zabrać do marketu spożywczego. Ostatecznie po zmroku docieramy do Rum i musimy znaleźć nocleg.

W wiosce jest zamieszanie, kilku beduinów rozmawia ze sobą i proponuje nam różne opcje noclegów. W chwili, kiedy wszystko jest dogadane, pojawia się Ahmed, twierdząc, że był w kontakcie z naszym znajomym z Polski i mamy mieszkać u niego. Trochę dziwnie to wygląda, ale nie mamy siły i ochoty protestować. Tak więc Ahmed zostaje naszym gospodarzem. Od wylotu z Krakowa mija ok 14 godzin!

WADI RUM

Rum to wioska położona na pustyni u podnóża piaskowcowych ścian. Rano roztacza się przed nami księżycowy krajobraz tego miejsca. Po raz pierwszy widzimy Jebel Rum – najbliższą wspinaczkową ścianę. Czas dojścia z domu Ahmeda pod Jebel Rum to ok. 20 min., co daje dobry stosunek wspinania do chodzenia.

Jebel Rum oferuje sporo tradowych klasyków od łatwych po trudniejsze, jak i obite propozycje. Ścieżka podejściowa startuje w okolicach Abu Ali’s Restaurant – knajpy, w której co wieczór można posłuchać wspinaczkowych historii rodem z najdalszych zakątków świata. Jest to przyjemne miejsce. Co prawda Abu Ali praktycznie codziennie serwuje ten sam zestaw, czyli ryż z kurczakiem, ale jedzenie jest smaczne i jest go cała fura. Można się więc najeść, napić nieprzesłodzonej herbaty i skorzystać z wi-fi. W gratisie długie rozmowy z Brytyjką od lat zamieszkującą Rum oraz dotyk ciepłego futra Tigera – rudego, kociego rezydenta knajpy.

Standardowa „beduin tea” to osobny temat. Mocna, bardzo słodka herbata z dodatkiem szałwii. Gotowana jest w czajnikach i podawana w maleńkich kubkach. Beduini potrafią sączyć zawartość jednego kubeczka bardzo długo i zawsze się dziwą, jak to jest możliwe, że my swoje opróżniamy w kilka sekund. Zwyczajnie nie sposób pić herbaty w beduińskim tempie.

Przez pierwszych kilka dni wspinamy się po tradowych klasykach niedaleko wioski. Standardem są zjazdy po zmroku. Bez względu na to, o której zaczynamy się wspinać, to tak właśnie układa się dzień. Któregoś z pierwszych dni wspinania spotykamy w ścianie Elada Omera – izraelskiego guide’a, który często się tu wspina i ma niezły „zacyk” w rejonie. Umawiamy się z nim na herbatę (alkohol w wiosce jest drogi i słabo dostępny, jak przystało na muzułmańskie miejsce, w rozsądnej cenie można go kupić w Aqabie w tzw. liquor store). Spędzamy przyjemny wieczór, wypytując Elada o polecane drogi i tworząc listę „must climb” w Wadi Rum. Dodatkowo zostajemy poczęstowani całą masą smakołyków wprost z Izraela.

Kolejny etap to położony na pustyni Barrah Canyon – krótki, kilku-kilometrowy kanion, dzielący masyw Barrah na pół. Oferuje tradowe, jak i obite wspinanie wielowyciągowe, są też kamienie nadające się do boulderingu.

Barrah ma niesamowitą atmosferę. Szczególnie piękne są tam wieczory spędzane przy ognisku pod rozgwieżdżonym niebem i cisza jakiej nigdy wcześniej nie zaznałam. To jest wyjątkowe doświadczenie. Choć w ciągu dnia potrafi tu być dość gwarno od przejeżdżających beduińskich aut wiozących turystów na pustynię.

Do kanionu z Rum trzeba dojechać samochodem, najlepiej poprosić o transport zaprzyjaźnionego beduina. Cena dojazdu do Barrah jest różna, ile wytargujesz tyle zapłacisz. Nas podrzuca Ahmed. Zabieramy zapasy wody i jedzenia i ustalamy datę powrotu. Namiot rozbijamy pod Merlin’s Wand, tradowym klasykiem, który jest naszym celem na następny dzień.

Merlin’s Wand jest dosyć wymagającą drogą jak na swoją wycenę, a na górne jej partie lepiej wziąć jakiegoś większego cam’a, bo okazuje się być przydatny. Przypada mi pierwszy wyciąg. Prowadzę przy akompaniamencie docierających z dołu jęków włoskiego wspinacza, który uległ wypadkowi i czeka wraz z partnerem na transport do Rum. Nie czuję się najlepiej – kombinacja: zacięcie, połóg i rysa plus krzyki z dołu generują w mojej głowie katastroficzne wizje. Mimo wszystko przechodzimy drogę onsight’em, a jedyną ofiarą pozostaje upuszczony telefon, który niestety nie wytrzymał zderzenia z jordańską skałą.

Z drogą Merlin’s Wand związana jest jeszcze jedna historia. W dzień restowy spotykamy pod drogą obok naszego obozu trójkę amerykańskich wspinaczy. Wyglądają na dużo starszych od nas. Kobieta z amerykańskiego zespołu podchodzi i pyta – jak myślę, czy dadzą radę przejść tę drogę. Chwilę się waham i mówię, „jasne, że dacie radę”. Na co ona: „Are you sure? Look at us, we are old and there are three of us…”. Obie wybuchamy śmiechem… Tak właśnie spotykamy Henrego Barbera – legendę Yosemitów, który wraz

z przyjaciółmi przyjechał do Rum. Dzielimy z Henrym ugotowaną na ognisku „beduin tea”, podczas gdy jego towarzysze próbują swoich sił na Merlinie. Wówczas jeszcze jesteśmy nieświadomi, z kim mamy do czynienia. Wszystko wyjaśnia się kilka dni później w Aqabie, podczas kolejnego przypadkowego spotkania, gdzie nasi znajomi w amerykańskim stylu dają nam swoje wizytówki.

Następnego dnia zamierzamy znaleźć i spróbować Kicię (The Wadi Cat – f7b+; droga Davida Kaszlikowskiego i Elizy Kubarskiej). Mamy przebieg drogi, ale nie wiemy dokładnie, w której części kanionu się znajduje. Chodzimy więc wzdłuż ścian, tracąc czas i nerwy. Ostatecznie nasze bezowocne poszukiwania sprowadzają się do łapania zasięgu, aby uzyskać jakąkolwiek naprowadzającą informację. Zasięg jest marny, ale udaje mi się wysłać wiadomość z pytaniem, gdzie startuje Kicia. Szybka odpowiedź Davida i konkret: „w małym kanionie naprzeciwko The star of Abu Judaidah”. Potem idzie już gładko.

Kicia to lekko przewieszona propozycja, składa się z 6 wyciągów, z których najtrudniejszy to bardzo ładne choć techniczne 7b+. Jest gęsto obita i raczej lita, oczywiście jak na warunki tamtejszego piaskowca. Droga ma słoneczną wystawę, więc jest to opcja raczej poranna lub na chłodniejszy dzień. Pierwszego dnia, kiedy chcemy sprawdzić tylko najtrudniejszy wyciąg, jest bardzo wietrznie, a wspinanie w takich warunkach jest średnio przyjemne. Natomiast podczas przejścia „Kici” jest po prostu chłodno i raczej pochmurno. Trafiamy z pogodą idealnie.

Droga oferuje świetne wspinanie, od przyjemnych pierwszych wyciągów, przez krawądkowy najtrudniejszy, po kolejne, które również wymagają koncentracji, aż do ostatniego, który jest niejako „wisienką” na przysłowiowym torcie.

Drogę postanawiamy pokonać w stylu „fast and light”, co skutkuje brakiem wody i jedzenia w ścianie (nadal zachodzę w głowę dlaczego podjęliśmy taką decyzję). Przygoda z Kicią kończy się dość klasycznie, czyli „slow and dark”. Zjazdy kończymy po ciemku, na szczęście bez dodatkowych przygód, a do namiotu nie jest daleko.

THE END

Tak upływał czas w Wadi Rum. Jest to zdecydowanie miejsce warte odwiedzenia. Podczas pobytu próbowaliśmy również trudniejszych propozycji, np. piękne płytowe „Glory”. Jest więc po co wracać!

Pustynia ma niezwykły urok. Wieczory pod rozgwieżdżonym niebem z książką, kubkiem gorącej „beduin tea” i tą niesamowitą ciszą. Poranki, kiedy budzi cię wyłącznie śpiew ptaków, a nie przestawiany budzik. Spokojne życie wioski Rum, które ożywia się nieco rano i wieczorem, żeby niejako zamrzeć w godzinach największego upału. Rytm dnia wyznaczany przez kolejne nawoływania muezzina, wzywającego do wspólnej modlitwy. Wszystko odbywa się tu w tempie picia beduińskiej herbaty – niespiesznie.

W drodze powrotnej do Eilatu odwiedzamy zaprzyjaźnionego Elada. Spędzamy miło czas z jego rodziną, rozmawiając, jedząc izraelskie przysmaki i pijąc lokalne piwo, które w dobrym towarzystwie i po trzytygodniowym poście smakuje naprawdę wyjątkowo.

Tak właśnie kończy się nasza przygoda z piaskowcową skałą, przypadkowymi spotkaniami i jordańską gościnnością mieszkańców Rum.

LIVE.CLIMB.REPEAT.

This article is from: