Wstępniak Z trudem próbuję jakoś nazwać uczucia towarzyszące mi w chwili, gdy piszę ten wstępniak, na przełomie marca i kwietnia. Z jednej strony odcienie radości: sam fakt, że miałem szczęście w pandemii dostać, a nie stracić pracę, że mogę dzięki temu pisać i mimo ogólnego zamętu rozwijać galerię — świadczy o powodzeniu. A zatem naprawdę jest wiosna, świat się rozsłonecznia i ciepleje, krokusy kwitną… Z drugiej strony świadomość, że moje szczęście to maleńkie oczko wewnątrz ogromnego cyklonu. Przecież na zewnątrz tej bańki jest śmierć, załamanie systemu, niejeżdżące karetki; ciule, którzy nie raczą zakładać maseczek w autobusach; rozwałka wszystkiego i prezes Glapiński, który w ubiegłym roku za swoje pocenie się w fotelu zainkasował niespełna milion złotych; zdziwienie, że jeszcze nie wybuchają bomby… Bomby i kultura. Jak w czasie oczekiwania na jakąś zmianę, w atmosferze grożącego eksplozją ciśnienia, bulgotu w kotle nieszczęść — pisać o sztuce? Gdy w 131. numerze „NN6T” Kozlow jako rozwiązanie bieżących problemów proponuje przemoc względem określonych klas, ras i orientacji✳, w jednym trudno nie przyznać jej racji: „wszystko poza fizycznym działaniem jest już trochę iluzją”. Opar deziluzji zdaje się ogarniać cały lokalny artworld i jak wystaw rewolucyjnych, nastawionych do świata bojowo było ostatnimi czasy ogólnie dosyć mało, tak teraz jest ich chyba jeszcze mniej. Niekiedy tylko pogrobowcy wiary we współczesną sprawczość niewspółczesnego pędzla wyskoczą z jakimś bohomazem o zwierzętach albo o klimacie. Klimat to zresztą dobry temat na obecne czasy. Artysta marzący o docieraniu do odbiorców nie ukryje swojej przegranej z bilbordami z jednej strony i memami z drugiej. Wprawdzie zarówno medialne kampanie jak i krążące po Sieci obrazki przynależą do pola wizualności, które artysta teoretycznie powinien po mistrzowsku rozgrywać, jednak bilbordy są po mistrzowsku rozgrywane przez kapitały i polityczne wpływy, memy zaś bezkonkurencyjnie rozgrywa internetowa partyzantka, niepotrzebująca jakiegokolwiek umocowania w artworldzie, posługująca się memicznymi wizualiami jak językiem ojczystym. Katastrofa klimatyczna natomiast — to pociąg tak rozpędzony, że nikt nie oczekuje jakiegokolwiek realnego
sukcesu w jego zatrzymywaniu. Na poziomie wielkiej polityki owszem, być może liczą się liczby w raportach — ale na każdym innym poziomie wystarczą tylko deklaracje i demonstracyjne gesty. Zatem, drogie artystki, róbcie sztukę o klimacie! Przynajmniej dopóki nie stanie się zawstydzająco oczywiste, że najlepsza dla klimatu jest sztuka nierobienia sztuki. I niedrukowania pism o sztuce. I w ogóle czegokolwiek. Trochę to szkoda, bo szczerze powiedziawszy, powrót papierowych zaproszeń na wystawy byłby czymś nadzwyczajnie praktycznym. Kultura w dobie wymuszonego lockdownem onlajnu to tortura. Masowy wykwit szkoleń, webinariów, wykładów, debat i spotkań — jakże ciekawych! — sprawił, że nabawiłem się chronicznego FOMO, niepokojących objawów uzależnienia od Sieci i tęsknoty za cegłofonem. Najgorsze w wirtualnym ogarnianiu chaosu jest to, że każdą jego część tak łatwo zgubić — a raz wypuszczona, od razu tonie w biegunce postów, we flakach nieprzejrzystych interfejsów, we mgle efemerycznych storików, w stosie przeglądarkowych zakładek. Plik zaproszeń na ekopapierze naprawdę ułatwiłby zadanie. Myślę, że „Dyskurs Lokalny” jest trochę takim brykiem ratującym ziarna trójmiejskiego światka sztuki przed przepadkiem w chaosie — na ile oczywiście udaje nam się nie rozsypać tych ziaren w samym procesie ich łapczywego gromadzenia. Od dwóch lat — kwiecień to nasz miesiąc urodzinowy — staramy się odnotowywać, komentować i oceniać życie lokalnego artworldu, ze szczególnym naciskiem na wątki związane ze sztuką nieinstytucjonalną, spoza głównego nurtu. Do tegoż pola przynależy „DL” i UL, wydało się nam zatem sensowne zaakcentować obecność artystycznego „niezalu” jeszcze mocniej, bo to właśnie jemu — napędzanemu głównie energią wolontariuszy i pasjonatów — w pandemii grozi niebezpieczeństwo wygaśnięcia. W obecnym numerze publikujemy więc przegląd głosów rozmaitych przedstawicieli trójmiejskich niezależnych „miejsc sztuki”. Jednocześnie czuję potrzebę wytłumaczenia, że wyżej zarysowane kryteria potraktowaliśmy dość luźno. Gdyby uwzględniać tylko miejsca sensu stricto, nie byłoby w naszym zestawieniu np. Typiarek albo Fundacji Palma. Gdyby zaś wziąć się za kreślenie mapy sztuki nieinstytucjonalnej, to nie mogłoby zabraknąć
na niej np. Kolonii Artystów, WL4 — Mlecznego Piotra albo e__ae_ miejsca, które pominęliśmy czy to ze względu na rozpoznawalność i wieloletnią tradycję, czy to na rozmach działań, czy na dość dobre wypromowanie. Można więc powiedzieć, że zaprosiliśmy albo inicjatywy, że się tak kwieciście wyrażę, spoza świetlistego kręgu w centrum sceny, albo po prostu te, które przez ostatni czas obserwowaliśmy z zaciekawieniem. Tak więc ze względu na swój arbitralny zakres, nasz gest nie zasługuje na miano mapowania. Na zakończenie tego wstępu chciałbym jednak zwrócić uwagę na dwie inicjatywy, którym bliżej do kategorii rozpoznania czy rekonesansu. Po pierwsze, papierowe wydanie efemerycznego pisma „Szmer”, które ukazało się w marcu 2019 r. — i zawierało mapę trójmiejskich inicjatyw niezależnych. Po drugie, prototyp Mapy Miejsc Kultury (nieoficjalna nazwa) wykonany dla Obszaru Metropolitalnego Gdańsk — Gdynia — Sopot przez Annę Walter i Alicję Jelińską. To zrealizowane z pewnym rozmachem przedsięwzięcie może rodzić pytania o zakres treściowy pojęcia kultury, mieści bowiem ponad 800 pomorskich podmiotów, wśród których jest i ASP, i Savchenko Gallery, i Dom Zarazy, i Kolonia Artystów, i sklep Koty Na Płoty, i Fundacja Terytoria Książki, i Koło Gospodyń Wiejskich w Baninie… Nie zmienia to jednak faktu, że próba rozpoznania terenu pod kątem obecności domów i centrów kultury, muzeów i galerii, teatrów, oper, bibliotek, kół rolniczych (sic!), szkół artystycznych, NGOsów i miejsc prywatnych — możliwych do wyświetlania na mapie osobno, wedle kategorii na interaktywnej mapie od Google — jest niezłym pomysłem, a do tego zrealizowanym zdecydowanie lepiej niż np. Mapa Miejsc Kultury (oficjalna nazwa) tworzona przez Urząd Miejski w Gdańsku pod postacią mało czytelnego i ubogiego PDFa. Aby nie rozciągać zanadto tego wstępu, nie pozostaje mi nic innego jak oddać głos zaproszonym gościom i zaprosić Czytelniczkę do lektury. Na wypowiedzi naszych partnerów nie nakładaliśmy żadnych wymogów formalnych (poprosiliśmy o nadesłanie opisów, które autorzy_rki sami uznają za adekwatne), a przed drukiem wprowadziliśmy jedynie minimalne i niezbędne zmiany korektorskie. █ PSzM
✳ Piszemy o tym w dziale „Raporty z frontów wojenek internetowych”.
to organizacja pozarządowa zajmująca się badaniem sztuki współczesnej powstałej po 1945 roku, ze szczególnym uwzględnieniem trójmiejskiej i ogólnopolskiej sceny artystycznej lat 90. CHMURA jest miejscem spotkania idei i ludzi, ale też przestrzenią przechowywania i udostępniania danych, dokumentów i archiwaliów. CHMURA prowadzi Cyfrowe Archiwum, czyli ogólnodostępną bazę internetową, w której przekazane Fundacji artefakty, po ich skatalogowaniu i zdigitalizowaniu, są bezpłatnie udostępniane. Ulotki, plakaty, fotografie i dokumenty życia społecznego i artystycznego, które znajdują się w bazie, pochodzą z archiwów prywatnych i publicznych bądź pozostają w depozycie Fundacji.
CHMURA to jednak nie tylko archiwum on-line. Równie ważną częścią jej działalności jest organizowanie wystaw, spotkań, warsztatów oraz propagowanie artystycznego ruchu wydawniczego. Poprzez inicjowanie programów artystycznych, badawczych i wydawniczych CHMURA pragnie zdobywać wiedzę i dzielić się nią. Wszystkie spotkania, rozmowy i debaty zorganizowane w ramach działalności Fundacji są dokumentowane i zamieszczane na kanale audio i wideo CHMURY. Międzynarodowe projekty badawczo-wystawiennicze są jedną z kluczowych inicjatyw CHMURY. Fundacja uczestniczy w międzynarodowych warsztatach, konferencjach i szkoleniach, popularyzując historię sztuki powstającej w Trójmieście, a także organizuje wystawy polskich artystów za granicą. CHMURA ponad wszystko ceni wymianę intelektualno-artystyczną. █ A leksandra Grzonkowska — prezeska A nna R atajczak-K rajka — wiceprezeska
fundacjachmura.pl
Fundacja Artystów Kolonia Teraz Bardzo lubię to zdjęcie, bo obrazuje sytuacje, dla których tworzę fundację. Moją misją, którą realizuję w fundacji jest łączenie ze sobą ludzi. Wierzę, że dzięki temu mogą powstać nowe projekty, wymiana myśli, tworzy się przepływ wiedzy i informacji. Staram się kreować sytuacje spotkania i wzajemnego poznania. Realizuję tę misję przez tworzenie takich projektów jak Rezydencje Artystyczne. Przez ostatnie 3 lata w miesiącach wakacyjnych zapraszałam do swojego rodzinnego domu osoby na pobyty kilkutygodniowe, w ramach których odbywały wizyty studyjne, spotkania z kuratorami, tworzyły prezentacje, wystawy i performance. Zdjęcie przypomina mi o spotkaniu w ogrodzie z producentką muzyczną Sign Librą z Rygi, która gościła u mnie latem 2019 roku. Staram się cały czas trzymać rękę na pulsie, sprawdzać co się dzieje w obiegu instytucjonalnym lub pozainstytucjonalnym i reagować na luki, którymi do tej pory nikt się nie zajął. Stąd od początku moja wzmożona koncentracja na świecie sztuki krajów leżących po wschodniej granicy — krajach bałtyckich czy Białorusi. Od 2 lat mocno interesuję się również sytuacją migrantów w naszym mieście, dlatego na ten rok aplikowałam o środki, które pomogą nam w realizacji projektów skierowanych do tej grupy odbiorców sztuki. Interesuję się także pozycją osób, które kończą akademię i zaczynają wchodzić w obieg kultury i sztuki. Sama zaczynam wychodzić z tej pozycji i pragnę pomagać innym osobom w tym procesie. Bardzo lubię dzielić się swoją wiedzą, drażni mnie, kiedy ktoś trzyma ją dla siebie, dlatego staram się współtworzyć sieci niezależnych podmiotów — od kilku lat jestem adminką grupy niezal trójmieski, gdzie przekazuję informacje o bieżących dostępnych środkach na działania, nowych punktach na mapie Trójmiasta czy tych wygasających. Wszystkie powyższe działania dedykuję fundacji. Wierzę w dużą rolę edukacji kulturowej w wypełnianiu kolejnej luki — czyli nauki krytycznego oraz samodzielnego myślenia, dlatego wspomagam Mikołaja [Jurkowskiego — przyp. red.] w jego inicjatywach edukacyjnych. █ A licja Jelińska — wiceprezeska
Przesyłamy opis i krótki wierszyk w stylu braggadocio Pawlacz to kryjówka sztuki przy Długich Ogrodach w Gdańsku. Julia Tymańska i Sebastian Choromański to garbaci klucznicy Pawlaczu. To oni są pogromcami moli i znawcami zakamarków po to, by Pawlaczowi stało się zadość. Przekora, żeby dzieło swe zamknąć w Pawlaczu i czekać, aż ktoś tam zajrzy, kusi. Pawlacz często zmienia wnętrze i tkwi niewzruszenie na swoim miejscu jak u babci, trwa wiernie na posterunku jak szklanka w koszyczku. AVE SANTI PAWLACHUM Pawlacz to nie humanoid, a na palcach liczy co zrobił tych palców jakby więcej niż zwykle mieszczą ręce nie z choroby popromiennej lecz z liczenia co go zdobi POZDROWIENIAAA █
@galeriapawlacz
fakt.org.pl
Fundację Palma założyliśmy w 2017 roku. Naszym mottem przewodnim jest hasło: „Szukamy egzotyki za rogiem ulicy”. Dlaczego tak? Po pierwsze palma nad Bałtykiem to zjawisko nietypowe. Tworząc projekty inspirujemy się tym, co niecodzienne i zapomniane: dziejami dzielnicy, w której żyjemy i historiami jej mieszkanek i mieszkańców. Po drugie palma w naszym klimacie jest także sensacją. Poruszamy tematy dla kultury często „egzotyczne” takie jak dbałość o estetykę w mieście i przestrzeń wspólną. Wreszcie palma jest czymś niespotykanym, dlatego chcemy poszukiwać oryginalnych środków wyrazu dla naszych działań i budować nowe narracje o naszym mieście i regionie. Jak to się przekłada na rzeczywistość? Organizujemy koncerty, wystawy, warsztaty, spacery, które mają charakter artystyczny, historyczny i edukacyjny. Powołaliśmy do życia projekty: Zatoka — autorskie pamiątki, Instytut Langfuhr, Gdańska Szkoła Szyldu i zorganizowaliśmy wydarzenia: Noc Wrzeszcza, Nowe idzie od morza do Wrzeszcza, 50 lat Dolarowca czy cykl wycieczek online Wirtualny Wrzeszcz. Współpracujemy z sektorem publicznym, prywatnym, ale też z projektantami i projektantkami, którzy przekładają nasze idee na język komunikacji wizualnej. A gdzie w tym wszyscy odbiorcy? Trzeba także jasno powiedzieć, że prowadzenie NGOsa w naszym kraju to jazda bez trzymanki (m.in. życie od projektu do projektu). Budowanie i utrzymywanie stałej relacji z publicznością to najważniejsze wyzwanie. Pamiętamy o tym przy każdym najmniejszym projekcie. Zapraszamy odbiorców do współuczestnictwa, do doświadczania wartości artystycznych i estetycznych, do poszerzania horyzontów i zgłębiania tajemnic historii dzielnicy. Do czego zapraszamy także i Was, odbiorców pisma, bo — jak wskazuje nazwa magazynu — dzielimy wspólną zajawkę, na to, co lokalne, na to, co za rogiem. Do zobaczenia online i na dzielni. █ Natalia Koralewska Jakub K nera
fpalma.pl
Kolekyw Pogoda powstał w czasie, kiedy C-19 zaczął skracać możliwości osób zajmujących się działaniami w szeroko pojętych obszarach sztuki współczesnej. Zaczęliśmy od sprawdzenia, co możemy dać od siebie poza sztuką, w czasie kiedy pojawiła się potrzeba wspomagania łańcuchów dostaw związanych z materiałami ochronnymi. Połączyliśmy nasze doświadczenia i wiedzę, co pozwoliło na wspólnie podjęciu decyzji o założeniu Pogody. Kolektyw Pogoda narodził się na Stoczni Gdańskiej i działa głównie na jej terenie. Pierwszym etapem jest prowadzenie dialogu na zasadzie współpracy ze Stocznią Cesarską i sprawdzanie możliwości, jakie daje terenowi, na którym wspólnie się znajdujemy. Dziedzictwo tego miejsca zobowiązuje, ale nie ogranicza. Pozwala korzystać z niezliczonej siły inicjatyw, jak i fizycznych pozostałości historii, które są tutaj obecne na każdym kroku. Naszymi inicjatywami chcemy nawiązać współpracę z przedsiębiorcami i wypracować wspólną drogę dla relacji sztuka-biznes. Dobre pomysły są często tylko jednorazowymi działaniami. Kolektyw Pogoda podlega ciągłej zmianie, co pozwala na systematyczne poszerzanie możliwości i kooperacji. Ważnym czynnikiem Pogody jest współpraca z innym dziedzinami życia i możliwość łączenia wielu dyscyplin. Może to zaowocować czymś nowym, na granicy budowania zupełnie nowych dziedzin, zawodów. Temat zmian klimatycznych, jak i wszystkie procesy społeczne, których jesteśmy świadkami, nie są nam obojętne. Naszym celem jest założenie fundacji zajmującej się zarządzaniem szeroko pojętą kulturą. █
kolektywpogoda.org
3
znajduje się w nadmorskiej dzielnicy Gdańsk-Nowy Port. Od 2017 roku organizujemy wydarzenia kulturalne, takie jak wystawy, warsztaty, spotkania dyskusyjne czy archiwalne pokazy filmowe. Dzięki temu staramy się urozmaicać spędzanie wolnego czasu, przez mieszkańców dzielnicy Nowy Port, jak i osoby, które chcą dopiero poznać jej barwną historię. Bez względu na wiek, płeć czy zainteresowania. Zapraszamy do współpracy młodych artystów i artystki, którzy w mewkowej przestrzeni, o szalonej powierzchni 24,99 m2, mogą stawiać swoje pierwsze kroki w świecie sztuki. Poprzez warsztaty artystyczno-edukacyjne, arteterapeutyczne oraz rękodzielnicze, promujemy kulturę marynistyczną. Tworzymy także interwencje w przestrzeni publicznej Nowego Portu, w tym nasz pandemiczny mural ceramiczny Dzień dobry, który wita przy ulicy Bliskiej i poprawia humor przechodniom. Przede wszystkim jednak szukamy sposobu, aby nasze działania wychodziły naprzeciw oczekiwaniom lokalnej społeczności: tej mieszkającej od wielu lat, jak i tej, która zaczyna się tworzyć dzięki nowym mieszkańcom dzielnicy. Pomysłodawcą i założycielem Galerii Społecznie Zaangażowanej Mewka jest artysta Bartosz Zimniak, który ukończył Akademię Sztuk Pięknych w Gdańsku na kierunku Intermedia. Na co dzień mieszka, pracuje i tworzy w Nowym Porcie. █
Tajna Galeria. Miastu i światu Tajna Galeria w swojej pełnej formie powstała w zasadzie przypadkowo. W otrzymanym od miasta w dzierżawę lokalu początkowo planowałem prowadzić rodzaj otwartej pracowni autorskiej i jedynie sporadycznie organizować tam wystawy zaproszonych artystek i artystów. Wielce miłym zaskoczeniem okazała się spora popularność pierwszych pokazów, co skłoniło mnie do pohamowania ekshibicjonistycznych skłonności i zamiast pokazywać siebie postawiłem na (w miarę) regularną działalność galeryjną.
tajna galeria
Od 2018 roku Tajna Galeria gościła 18 wystaw, twórców, jak to się w takich wypadkach mówi: zarówno debiutujących jak i tych o ugruntowanej pozycji w świecie sztuki. Brak budżetu okazał się niewielkim problemem. Wydarzenia odbywały się na miarę partyzanckich możliwości, ale zawsze starałem się z całą dostępną pieczołowitością dbać o ich profesjonalizm i robić co w mojej mocy, żeby wystawy nie wyglądały jak niezależne wystawy sztuki w piwnicy, którą to faktycznie była Tajna Galeria. Wydaje mi się, a przynajmniej mam taką nadzieję, że Tajna Galeria stała się (poza miejscem dobrych wystaw, do czego nie mam wątpliwości) rodzajem Wrzeszczańskiego mikro-saloniku, gdzie środowisko artystyczne spotykało się nie tylko uczestnicząc w wystawach, ale też spotykając się wokół sztuki. Formuła błyskawicznych, trwających jeden weekend pokazów okazała się skuteczna. Większość gości gromadziły otwarcia, a w dni regularnej wystawy odwiedzano Nas sporadycznie. Wernisaże poza uroczystym otwarciem wystawy były płaszczyznami spotkania,
mewka.org
co jest bez wątpienia nie mniej istotnym obszarem funkcjonowanie podobnych instytucji. Dzięki mało formalnej, nieco punkowej atmosferze miejsca niezależnego zacierał się podział na publiczność i gospodarzy, co w oczywisty sposób zbliżało strony, a goście, także Ci zupełnie spoza środowiska, mieli możliwość faktycznej interakcji z artystami, do czego aura profesjonalnej instytucji mogłaby zniechęcać. Mam nadzieję, że dzięki swobodnemu nastrojowi wspieranemu kubeczkami rozwiązujących języki trunków udało się zawiązać lub zacieśnić tu szczere relacje. Do skromnego sukcesu galerii przyczyniła się na pewno lokalizacja. Wrzeszcz jest bez wątpienia miejscem wyjątkowym, położonym w Gdańsku centralnie i skupiającym duże ilości zarówno twórców jak i miłośników sztuki, a cierpiącym na niedobór przestrzeni dla ich spotkania. Mamy Kolonię Artystów i posiadającą nieco odmienny target Sztukę Wyboru. Tę dużą lukę w legendarnym, niedoszłym „Gdańskim Kreuzbergu” powinny wypełnić podobne Tajnej Galerii miejsca. Nie da się ukryć, że w czasach przed-covidowych centrum Gdańska (które jak wszyscy wiemy nie leży ani trochę w jego geograficznym centrum) zaczęło stawać się typowo turystyczną, nieco nieznośną dla mieszkańców dzielnicą. Wrzeszcz ma potencjał stać się tym, czym rzeczywiste Śródmieście chyba już nie będzie. Bez wątpienia kultura ma tu ogromne znaczenie, a Gdańsk mając cudowną tradycję działań oddolnych i pozainstytucjonalnych, dzięki nim właśnie mógłby stać się nieco istotniejszym punktem na kulturalnej mapie Polski. W ostatnim czasie zaszły w moim życiu pewnie zmiany, które zbiegły się z pandemicznymi obostrzeniami i niesprzyjającą atmosferą kataklizmu, co w zestawie zmusiło mnie do podjęcia decyzji o zamknięciu Tajnej Galerii. Mam nadzieję na wskrzeszenie tej inicjatywy, być może w nieco bardziej rozbudowanej formule, na pewno w innym miejscu, jednak w tej chwili jest za wcześnie na poważniejsze deklaracje. Dziękując współpracującym Artyskom i Artystom, gościom i przyjaciołom Tajnej Galerii mam nadzieję, że działania oddolne i podobne niewielkie inicjatywy szybko wypełnią tę przestrzeń. █ Marcin Zawicki
fb.com/tajna.galeria
UL — oddolna inicjatywa kulturalna, zrzeszająca twórców i teoretyczki z pogranicza różnych dziedzin.
UL jest ogniskiem idei wypracowywanych przez Pszczoły. Jest domem Pszczół. Pszczoła jest częścią roju — rój jest pszczelą rodziną. Praca. Wraz z prawami — obowiązki, wraz z obowiązkami — prawa. Idea widniejąca w legitymacji, którą posiada każda osoba zaangażowana w tworzenie ULa (Pszczoła), wiele mówi o sposobie funkcjonowania tego podmiotu. Zaznacza jego zależność od istnienia środowiska, które od 2018 roku funkcjonuje w budynku pod adresem Św. Barbary 3. UL funkcjonuje na niezmiennie alternatywnych zasadach — niezależnie od dotacji, funduszy miasta czy innych czynników ograniczających. Choć nie zawsze udawało się wypełnić harmonogram ideami płynącymi od Pszczół, realizując dość przypadkowe ekspozycje zgłaszane z zewnątrz, wielką ambicją ULa jest wypracowanie aparatu krytycznego, który będzie odzwierciedleniem prób przepracowywania problemów rozmaitego typu, a następnie przedstawianie wyników za pośrednictwem środków artystycznych. Tematów, które poruszamy, jest wiele, ostatnio były to kwestie związane z tożsamością i szaleństwem (wystawa Ziemia szałem ukochana), dywersyfikacją funkcjonowania podmiotów kulturalnych w związku z trwającą pandemią (publikowane materiały wideo), czy planowana wystawa Ale jak to?, dotycząca materialności. Pytania wynikające z sytuacji egzystencjalnej czy społeczno-politycznej zdają się coraz rzadziej poruszane przez instytucje kultury, które niegdyś z ich poruszania słynęły. Jest to jeden z kluczowych powodów, dla których powstał UL, starający się wypełnić lukę na trójmiejskiej scenie, która wyjątkowo mocno zaprzepaściła swój potencjał kulturalny. Jakiego typu będą kolejne działania? Na tę chwilę nie jesteśmy pewni nawet ich formy, która zawsze powinna wynikać z charakteru problemu — a te ciągle się piętrzą. █ P iotr Tadeusz Mosur
ul.gda.pl
5
Typiarki Neosłowiański kolektyw feministyczny. W swojej twórczości podejmuje tematy związane z szerzeniem takich idei jak miłość, wolność, równość i szacunek. Wykorzystujący głównie fotografię performatywną oraz film. Powołany do życia w 2019 roku w Gdańsku przez artywistki Dagę Ochendowską, Agatę Kot, A nastazję Shelegovą i A linę Suhoveyko. Jak narodziły się Typiarki? DAGA: Typiarki narodziły się dość spontanicznie i nieoczekiwanie — żeby nie powiedzieć w pośpiechu w 2019 roku — choć samą nazwę i pobieżny koncept wymyśliła Agata jakiś czas wcześniej. Zatem Typiarki od samego początku były wynikiem odpowiedzi na wewnętrzne potrzeby naszego twórczego, kolektywnego i kobiecego działania. W dodatku działania czterech — wtedy niemal obcych sobie dziewczyn — które w 2019 roku zaprosiłam do współpracy przy okazji współtworzenia Wolnych Pokoi w Galerii UL i którym obiecałam na początku, że nie będzie to jednorazowa przygoda. Alina i Anastazja choć pochodzą z jednego miasta (Brześć, Białoruś), podobnie jak Agata i ja (Elbląg, Polska), to nasze drogi nigdy wcześniej się nie przecięły. Dopiero w wyniku różnych splotów okoliczności w okolicach wakacji 2018 roku cyklicznie lądowałyśmy w Gdańsku na stoczniowych rave’ach, gdzie mówiąc wprost wypatrzyłyśmy się na parkiecie. Co właściwie robią Typiarki? WSZYSTKIE: Tworząc Typiarki uczymy się od siebie nawzajem i inspirujemy. Wykorzystujemy zarówno różnice jak i podobieństwa między nami, które ciągle odkrywamy. Od samego początku istnienia Typiarek naszym założeniem było, że każdy w tym zespole jest równie ważny, stąd nawiązanie do neoslawi-
zmu. Obecnie przedłużeniem tej myśli jest na przykład nasz udział w Instytucie Otwartym Strefy Wolnosłowej w Warszawie, gdzie reprezentuje nas Daga. Ten projekt to miejsce twórczych wrażliwości i artywistycznych praktyk. Kilka miesięcy wspólnej pracy artystycznej, edukacji w działaniu, wymiany technik, narzędzi i historii przybliża nam sztukę opartą na procesie i zaangażowaniu. W ramach tego projektu dołączyła do nas także artystka wizualna i pisarka Agata Cieślak, a finał tego procesu będzie można zobaczyć już w połowie kwietnia 2021 w Świetlicy Krytyki Politycznej w Warszawie. Czym jest dla was praca kolektywna? ANASTAZJA: Myślę, że podstawą każdej pracy zaspołowej jest wspólny cel, umiejętność uważnego słuchania i wyłączania własnego ego. Kiedy mieszkałam jeszcze na Białorusi, to nie mówiąc o tym, że brakowało mi takich otwartych i artystycznych praktyk, to zwyczajnie nie było nawet miejsca na podnoszenie żadnych ważnych społecznych tematów. Dzięki pracy kolektywnej tworzymy miejsce na przekazywanie swojego punktu widzenia, ale także wierzę, że skłaniamy ludzi do tego, żeby na chwilę się zatrzymali i zastanowili. Po dwóch latach naszych spotkań i rozmów coraz bardziej dostrzegamy, że połączenie naszej czwórki tworzy w atmosferze swoją wyjątkową neosłowiańską moc. Bardzo gra nam na rękę różny wiek i doświadczenia życiowe, bo przy tym wszystkim podobnie patrzymy na świat, dostrzegamy takie same problemy i nie jesteśmy obojętne. Dlatego rzucamy różne pomysły, które później deklarują się we wspólną spójną ideę i sposoby jej realizacji. Kocham to, że jest między nami zrozumienie — takie ludzkie i ciepłe — czujesz się bezpiecznie i automatycznie z poczucia wdzięczności bardziej się otwierasz z każdym następnym razem.
Czym prywatnie są dla was Typiarki? ALINA: Dla mnie Typiarki to nie tylko kolektyw feministyczno-artystyczny. Typiarki to Daga, Anastazja, Agata i Ja. Cztery jasnowłose dziewczyny, które w pewnym momencie zostały połączone przez Dagę i są razem już niemal 2 lata. Nasza współpraca nie polega tylko na tworzeniu projektów, lecz co ważniejsze my po prostu stałyśmy się przyjaciółkami. W Typiarkach przede wszystkim wspieramy się, dużo rozmawiamy, pijemy razem wino w niedzielne popołudnia i przy okazji wymiany myśli, omawiamy nasze potencjalne projekty i działania. Najbardziej lubię to, że u nas nikt nikogo nie ocenia, że żadna uwaga czy pomysł nie zostaje niezauważony, a także że dbamy o siebie nawzajem. Robimy to dlatego, że sprawia to nam przyjemność, ponieważ możemy i chcemy to robić. Zdradzicie jakie jeszcze macie plany? AGATA: Ponieważ kolektyw Typiarki ma otwartą formułę, to w przyszłości chciałybyśmy także zaprosić do współpracy więcej dziewczyn z różnych dziedzin sztuki. Pracujemy obecnie także nad stworzeniem platformy internetowej typiarki.pl na której inne artystki — nasze koleżanki — mogłyby prezentować i sprzedawać swoją sztukę. Marzą nam się także wydarzenia multikulturalne pod naszym szyldem. Chciałybyśmy docierać do jak największej publiczności, niekoniecznie jednak tej ekskluzywnej — związanej z instytucjami kultury. Zdecydowanie bardziej zależy nam na tym aby nasza praca i działania były inkluzywne, otwarte na dialog, czyste i zrozumiałe. █
@ty_piarki
KA MUZYKA MUZYKA MUZYKA MUZYKA
MUZYKA MUZYKA MUZYKA MUZYKA MUZY
LAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA
YKA MUZYKA MUZYKA MUZYKA MUZYKA
MUZYKA MUZYKA MUZYKA MUZYKA MUZ
BBSG (BARTOSZ BORZESZKOWSKI, SYLWESTER GAŁUSZKA) - OTWARTA INICJATYWA POWSTAŁA NA POCZĄTKU 2020 W KOLONII ARTYSTÓW W GDAŃSKU WE WRZESZCZU. SZUKANIE DIALOGU MIĘDZY PERKUSJĄ, A SYNTEZATOREM LYRA-8 PRZERODZIŁY SIĘ W SESJE I KOLABORACJE OTWARTE DLA NAJBLIŻSZEGO GRONA, ZACIERAJĄCE GRANICE MIĘDZY TWÓRCAMI, A ODBIORCAMI. ROZRUCH NA RZECZ WSPÓLNEGO BYCIA W DŹWIĘKU I NOWE ŚRODOWISKO INTERAKCJI. ALBUM ‘S01E03’ STANOWI SYNTETYCZNE
PODSUMOWANIE
TYCH
SPOTKAŃ.
A REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKL
REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAM
AMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REK
Habemus Szatan! Miałem jakieś sześć, może siedem lat, kiedy usłyszałem zdanie „Sataniści są w skrzynkach”. Wiedziałem już wtedy, co to „sataniści”, a przynajmniej identyfikowałem ich jako bliżej nieokreślone, ale wcielone Zło, nie bardzo orientowałem się jednak, czym są „skrzynki”. Może inaczej: wiedziałem, czym są „sataniści” i „skrzynki” z osobna, ale nie mogłem pojąć, co oznacza powtarzane przez starszych kolegów zdanie, które wryło się w moją pamięć tak mocno, że dźwięczy mi w głowie do dziś. Już wtedy wydawało mi się to trochę głupie, ale nie widząc innego racjonalnego sposobu na rozwiązanie tej zagadki, postanowiłem sprawdzić, czy sataniści nie ukrywają się aby w czymś w rodzaju zbitych z desek skrzyń, które stały na podwórku mojego rodzinnego domu. Nie było ich tam. Podejrzewam, że nie było ich też w Skrzynkach — miejscowości nieodległej od tej, w której mieszkałem, ale nieleżącej ani w mojej gminie, ani parafii, a w związku z tym znajdującej się poza granicami mojego dziecięcego świata. O tym, że Skrzynki to wieś położona kilkanaście kilometrów dalej, dowiedziałem się jakiś czas później, a jeszcze później (o wiele później) poznałem termin satanic panic, oznaczający rodzaj zbiorowej psychozy, której źródłem jest lęk nie tyle przed „działaniem szatańskich mocy”, co przed „realnymi satanistami” rzekomo czającymi się na obrzeżach spokojnych siedlisk. Kiedy byłem dzieckiem, mówiono o ich zamiłowaniu do profanowania hostii, niszczenia nagrobków (zwłaszcza odwracania nagrobnych krzyży), na których mieli ponoć składać „ofiary” z drobnych zwierząt, i porywania dzieci. Inny obrazek z dzieciństwa: siedzimy wraz z kolegami w jednym z metalowych boksów szkolnej szatni. Jest rok 1999 albo 2002, w każdym razie trwa właśnie papieska pielgrzymka do Polski. Tak jak wszyscy, śledzimy ją codziennie w telewizji. Oglądamy ujęcia Jana Pawła II, wpatrujemy się w sunące po ulicach papamobile, jesteśmy podekscytowani, udziela się nam entuzjazm wiwatujących tłumów. Nie bardzo rozumiemy, co dokładnie się dzieje, ale mamy poczucie uczestnictwa w Czymś Bardzo Ważnym; chłoniemy opinie rodziców, starszych znajomych, rodzeństwa, sąsiadów. Siedząc między workami z butami na zmianę, dzielimy się też podpatrzonym u starszych i uwewnętrznionym oburzeniem — nie możemy pojąć, dlaczego prezydent Kwaśniewski, witając Wojtyłę w ojczyźnie, nie ucałował papieskiego pierścienia (choć zrobiła to jego żona). Skala tego nietaktu nie mieści nam się w głowach. Dopiero po latach zdałem sobie sprawę, że owa satanic panic i kult papieża, będące doświadczeniami wspólnymi przynajmniej dla części osób z mojego pokolenia, stanowią awers i rewers tej samej monety. W latach 90. potężna władza Kościoła katolickiego — która wtedy była dla mnie strukturą naturalną i przezroczystą — formatująca styl myślenia i style zachowań, wyobraźnię i obyczaj, wpływająca na politykę i edukację, wytworzyła zarówno bezkrytyczne uwielbienie dla Jana Pawła II, jak i mechanizm dyskredytujący
wszelkie zachowania i style życia niemieszczące się w granicach katolickiej wyobraźni. Oddzielmy przy tym dwie rzeczy. Po pierwsze, lata 90. rzeczywiście były czasem, kiedy narastające poczucie transformacyjnej frustracji i zainteresowanie młodzieży okultyzmem w wersji pop przełożyło się na fascynację demoniczno-depresyjnym satanicznym imaginarium. Skutkiem tego były niekiedy akty wandalizmu, a najgłośniejszym echem odbiła się sprawa rytualnego mordu, do jakiego doszło w 1999 roku w Rudzie Śląskiej, choć zdaje się, że na jego temat więcej powiedzieć mogą raczej socjologia i psychologia niż religioznawstwo. Naprzeciw ówczesnym „duchowym zagrożeniom” wychodziły pisane na potęgę katolickie poradniki na temat tego, jak uchronić siebie (i swoje dziecko) przed „duchowym zniewoleniem”. Cechą tych książeczek było i to — to druga kwestia — że dyskredytowały rozmaite alternatywne style zachowań. Satanistyczne — czy też „szatanistyczne”, jak mawiano — miały być i newage’owe poszukiwania duchowe, i wschodnie techniki medytacyjne, i cały przekrój muzycznych subkultur: od blackmetalowców, przez gotów, po weteranów Jarocina. Za najlepszy przykład tego rodzaju publikacji mogą posłużyć publikowane nieco później książki Roberta Tekielego. Skompilowany tytuł dwóch z nich: „techno, aikido, amulety, Harry Potter, metoda Silvy, tai czi” daje pojęcie o domniemanym zakresie satanicznych wpływów. Ciekawe, że wydawane przez Tekielego pismo „Brulion” na początku lat 90. samo stało się celem ataków i posądzeń o sataniczne konszachty. Wszystko za sprawą obrazoburczych tekstów, jakie jeszcze wówczas ukazywały się na jego łamach. Kilka lat później, po światopoglądowej wolcie, jaką wykonała redakcja krakowskiego nieregularnika, Tekieli sam zaczął oskarżać o satanizm swoich niegdysiejszych kompanów. Między innymi członków grupy Totart, którym zarzucił — mniejsza o to czy świadome, czy nie — uprawianie satanizmu i praktykowanie czarnej magii. Argumentów było ponoć pod dostatkiem, ot choćby „odwrócone krzyże w kiblu” † Tymona Tymańskiego. Wobec takiego dictum na paradoks zakrawa fakt, że z satanistycznym polorem popkultury, w tym przypadku rocka, zgrabniej niż Tekieli rozprawił się założony właśnie przez Tymańskiego zespół Kury, parodiując ten gatunek w piosence Szatan z płyty P.O.L.O.V.I.R.U.S. (1998). Pozostając w temacie szeroko pojętej „kultury i sztuki”, warto odnotować, że także Katarzynie Kozyrze w latach 90. przynajmniej dwukrotnie zarzucono satanizm, najpierw dostrzegając w nagraniu wideo do Piramidy zwierząt potencjalny „film instruktażowy dla satanistów”, a potem dopatrując się „symboliki satanistycznej” w cyklu Więzy krwi ††. Nie sądziłem, że kiedykolwiek usłyszę jeszcze wypowiedziany na poważnie i przebijający się do publicznej debaty argument ad Satanas. Dlatego zdębiałem, gdy przeczytałem wypowiedź nowego ministra edukacji i nauki, który stwierdził, że „niebywała agresja” i „wulgarność” kobiet protestujących przeciwko orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji „mogą być odebrane jako satanistyczne”. Inkwizycyjna retoryka Przemysława Czarnka zostawia daleko w tyle tłumaczenia Jarosława Gowina (jego niedawnego poprzednika w ministerialnym fotelu), który w marcu ubiegłego roku uzasadniał pierwotną decyzję rządu o niezamykaniu kościołów tym, że są one „szpitalami dla duszy”. Dziś, po wypowiedziach Czarnka, brzmi to jak pocieszna bigoteria. Z cynicznego punktu widzenia zrozumiałe może wydać się nazywanie strajkowych błyskawic „esesmańskimi” czy zestawianie ich z symbolami Hitlerjugend, † Robert Tekieli, [odpowiedź na list Wojciecha Stamma i Ryszarda Tymańskiego], „Brulion” 1996, nr 28, s. 157. †† Podaję za: Jacek Zydorowicz, Artystyczny wirus. Polska sztuka krytyczna wobec przemian kultury po 1989 roku, Instytut im. Adama Mickiewicza, Warszawa 2005, s. 132, 137.
jak zrobili to Jarosław Kaczyński i Ryszard Terlecki. Nie dlatego, żeby był to wyraz jakiejś wyjątkowej semiotycznej przenikliwości, a dlatego, że Niemiec był u nas zawsze — i tak pewnie pozostanie jeszcze długo — modelową figurą retoryki zagrożenia. Niemiec owszem, ale Szatan? ††† Czy wyciąganie go ze skansenu katolickiego folkloru rzeczywiście może zrobić wrażenie na kimkolwiek oprócz w sumie nielicznej grupy religijnych ekstremistów? Potraktowałbym wypowiedź ministra Czarnka jako jeszcze jedną z cyklu jego „złotych myśli”, gdyby nie fakt, że argument ad Satanas padał w ostatnim czasie nie tylko z jego ust. Wracając z protestu, który odbył się w Gdańsku równo miesiąc po decyzji TK, trafiłem na audycję radiową (i to nie w Radiu Maryja), której tematem były wulgaryzmy. Zaproszona do studia ekspertka, choć początkowo nic tego nie zapowiadało, zaczęła w pewnym momencie przekonywać, iż wulgarne słowa (domyślnie: wykrzykiwane podczas protestów) są „językiem diabła” kalającym czystość wypowiadającej je osoby. Są Złem. O tym zaś, że wulgaryzmy wykrzykują osoby opętane, zaświadczać miały — wedle ekspertki — relacje „setek księży egzorcystów”. Do antysatanicznego imaginarium odwołuje się też na swojej facebookowej stronie formacja nazywająca się Strażą Narodową, osobliwie krzyżująca najlepsze tradycje Rycerzy Zakonu Maltańskiego i ORMO, która kilka razy opublikowała wizerunek św. Michała Archanioła pokonującego Szatana naznaczonego błyskawicą Strajku Kobiet. Jeszcze innego przykładu użycia argumentu ad Satanas dostarczyły niezawodne Wiadomości, które skwapliwie odnotowały, że poparcia Strajkowi Kobiet udzielił Światowy Zakon Szatana (Global Order of Satan). Co prawda na stronie Zakonu można przeczytać, że jego członkowie „jako ateiści nie wierzą ani w Boga, ani w diabła”, ale nie od dziś przecież wiadomo, że Szatan lubi rozsiewać plotki o własnym nieistnieniu. Reporterzy Wiadomości na szczęście nie dali się mu zwieść. I jeszcze, z ostatniej chwili: Tadeusz Rydzyk zdemaskował protesty jako „orgie satanistyczne”. Wobec tego zmasowanego ataku szatańskich mocy można podejrzewać, że minister Czarnek zapewne żałuje, iż swego czasu w życie nie wszedł projekt Tekielego, który po wspomnianym mordzie w Rudzie Śląskiej zaproponował, by „propagowanie satanizmu uznano w Polsce za nielegalne” ††††. A że skala praktyk ocierających się o satanizm jest według Tekielego szeroka, wolno przypuszczać, że gdyby pomysł ten znalazł poklask wśród ówcześnie rządzących, adepci jogi i słuchacze twardego rocka wiedliby dziś smutny żywot. Ale spójrzmy na to z innej strony: gdyby lex Tekieli weszło w życie, przynajmniej policja nie musiałaby się dziś poniżać, bezpodstawnie legitymując i spisując protestujących przeciwko zakazowi aborcji. Zamiast pisanych na kolanie pandemicznych rozporządzeń stałoby za nią twarde antysataniczne prawo. Co do rzeczonego Zakonu, to jest on zapewne jedną z wielu „satanistycznych” organizacji, które odwołują się do figury Szatana jako archetypowego buntownika przeciwstawiającego się zastanemu porządkowi sankcjonowanemu przez instytucjonalną formę religii. Podobną organizacją jest amerykańska Świątynia Szatana, na temat której powstał niedawno interesujący dokument Ave Satan? (Hail Satan?). Penny Lane, jego reżyserka, mówiła w kwietniowej rozmowie dla „Dwutygodnika”: „Satanizm to religia ludzi znajdujących się na marginesie. Religia ludzi, którzy nienawidzą religii — outsiderów, wyrzutków. Nagle, po raz pierwszy w życiu, czują się w pełni akceptowani. Nikt nie powtarza im, że muszą się zmienić, że czegoś im brakuje. Wśród satanistów znajduje się sporo homoseksuali††† Pomijam w tej chwili kwestię ich „krzyżówek”, zwłaszcza zakorzenioną w ludowej wyobraźni figurę diabła-Niemca. †††† Robert Tekieli, Zmanipuluję cię, kochanie, Wydawnictwo M, Kraków 2012, s. 8—9.
7
† https://www.dwutygodnik.com/artykul/ 8884-satanizm-w-czasie-wolnym.html †† Maximilian Rudwin, Diabeł w legendzie i literaturze, przeł. J. Illg, Znak, Kraków 1999, s. 290. ††† Za: Micha Brumlik, Gnostycy. Marzenie o samozbawieniu człowieka, przeł. Ś. F. Nowicki, I. Nowicka, Uraeus, Gdynia 1999, s. 117.
Turysta, który zjawił się w Krakowie latem ubiegłego roku, mógł odnieść wrażenie, że rocznica stulecia urodzin Wojtyły przysporzyła miastu kłopotów. Niewielkich wprawdzie, ale jednak. Bo z jednej strony nie wypadało jubileuszu nie uczcić, z drugiej — w obliczu wzbierającej dyskusji o watykańskich wątkach afer pedofilskich — trzeba było znaleźć jakiś sposób na zaznaczenie wobec niego dystansu. W Muzeum Książąt Czartoryskich pokazano wystawę Karol Kardynał Wojtyła, prezentująca wykonywane na przestrzeni 40 lat fotografie Adama Bujaka. Trudno zakładać, że jej organizatorzy, koncentrując się na krakowskich, zwłaszcza „przedpapieskich” wątkach biografii Wojtyły, stronili od sztancy papieża -Polaka z uwagi na watykańskie kontrowersje, ale, tak czy owak, ekspozycja — choćby i z racji samego tytułu — odchodziła od portretowania Wojtyły jako głowy Kościoła. Wystawa w MOCAK‑u była za to jawnie papieska. Zatytułowana lapidarnie: Papież, miotała się między chęcią uszczypnięcia i ochotą pogłaskania. Już fakt ulokowania jej w niewielkiej Galerii Beta może wskazywać na to, że nie chciano zrobić z niej clou letniego programu. Jeśli jakieś krytyczne wątki się w niej pojawiły, to tylko te już znane i przyswojone, dotyczące mariażu religii i komercji. Ten rejestr interpretacyjny obsługiwały obiekty Petera Fussa, znane „papieże” w formie ni to krasnali ogrodowych, ni to kotów Maneki-neko, oraz obraz Schemat malowania papieża Rafała Bujnowskiego — studium portretowe tyleż ciekawe, co opatrzone. Krytyka wymierzona była więc nie w samego Wojtyłę, lecz w komercyjny młyn, w który wciągnięto jego wizerunek. Pytań o postawę, poglądy i decyzje papieża mocakowska wystawa nie podjęła. Sama w sobie wydawała się czymś w rodzaju wynegocjowanego konsensusu, z krytycznym fortelem w postaci za-
mieszczonego w katalogu rewizjonistycznego tekstu Stanisława Obirka. Ciekawa strategia: najmocniejszą rzecz chowamy, żeby nie „urazić” zwiedzających, ale sprzedajemy po 5 zł, żeby doczytali, kiedy wrócą do domu. Pokazany na wystawie obraz Marcina Maciejowskiego, przedstawiający Aleksandra i Jolantę Kwaśniewskich witających papieża w ojczyźnie, przypomniał mi o dyskusji toczonej przed laty w szkolnej szatni, a to poruszyło lawinę skojarzeń i wspomnień. Wrócił do mnie koronny argument rodzinnej starszyzny, mający niezbicie świadczyć o postępowości, przebojowości i, ogólnie rzecz biorąc, „luzie” papieża, jakim było znane ujęcie Wojtyły robiącego „okulary” z przyłożonych do oczu palca wskazującego i kciuka. Po wyjściu z MOCAK-u pomyślałem, że tylko w podwójnie purytańskim (bo i katolickim, i rządzonym przez komunistów) kraju można było uznać to za znak popuszczenia obyczajowych cugli. Wydaje się, że rewolucja seksualna, która nie mogła przetoczyć się u nas w czasie, kiedy przetaczała się na Zachodzie, w pewnej formie powraca dziś, na ulicach, podczas protestów. „Tym rok 1968 różni się od 2020, że tym razem ulica domaga się zdjęcia dziadów ze sceny” — głosiło jedno ze strajkowych haseł i w ten sposób łączyło się i z pamięcią narodowej sprawy, czyli strajków roku 1968, ale też z fundatorską datą kontrkulturowej rewolucji, znaczonej choćby wydarzeniami paryskiego Maja. To drugie wydarzenie stanowi zresztą dla protestów bardziej adekwatny punkt odniesienia. Dziesięć lat po Marcu i Maju ’68 Wojtyła zostanie papieżem, a wcześniej, dzięki pracom podczas Soboru Watykańskiego II przyczyni się do zadekretowania restrykcyjnej nauki Kościoła w sferze etyki seksualnej. Ta „seksualna moralność” przeniknie do wyobraźni Solidarności, choć w pełni ujawni się dopiero w czasach względnego spokoju, w dekadzie, na którą przypadło moje dzieciństwo, i da o sobie znać podczas pierwszego sporu o prawo
Fot. autora tekstu
stów, transseksualistów, Afroamerykanów, a nawet ludzi z poważną nadwagą. Każdy, kto kiedykolwiek czuł się wykluczony i pomijany, znajdzie tam swoje miejsce” †. Tak pojęty satanizm jest przede wszystkim postawą wolnomyślicielsko-emancypacyjną, przeciwstawia się rzekomo naturalnemu porządkowi etycznemu, którego źródłem są dominujące formy obyczajowe (często o religijnej proweniencji). Tradycja takiego praktykowania heretyckiej wolności sięga głęboko wstecz i nie jest bynajmniej wykwitem — jakby to ujęli reporterzy Wiadomości — neomarksistowskiej propagandy. Może to romantyzm dał tego najlepsze przykłady, ukazując Szatana jako indywidualistę i buntownika wyrażającego — jak blisko sto lat temu pisał historyk religii Maximilian Rudwin — „niezadowolenie z istniejących warunków w sprawach socjalnych, politycznych i kościelnych” ††. Innymi słowy: „satanizm jest aktywizmem” — jak to współcześnie ujęła jedna z bohaterek filmu Lane. W wyobraźni chrześcijańskiej woniejące siarką herezje często łączyły się z zakazanymi praktykami seksualnymi. Miały występować przeciwko boskiemu porządkowi, naruszać „prawo naturalne”. Chrześcijańscy pisarze zdobyli wprawę w formowaniu tego rodzaju zarzutów, które często przybierały postać swawolnych fantazji, mogących znaleźć ujście tylko w formie oskarżenia. Oto passus z Epifaniusza, biskupa z IV wieku, dotyczący kobiet należących do jednej z gnostyckich sekt, w którym niewiodący do prokreacji seks oraz kobieca „rozwiązłość” stają się występkami przeciwko boskiemu prawu: „kiedy tylko się da [kobiety te] współżyją i pławią się w nierządzie, ale uwodziciela, z którym współżycie niesie w sobie ryzyko, wypraszają z siebie, zanim jego rozkosz osiągnie punkt szczytowy, a wspomnianą hańbę [tj. nasienie] przyjmują do ust jako pokarm” †††. Jakże ciekawe staje się w tym kontekście hasło niesione przez jedną z uczestniczek jesiennych protestów, głoszące: „Został tylko anal”. Po części ironiczne, ale zarazem idące w poprzek chrześcijańskiej etyce seksualnej, uprzedzające i neutralizujące rubaszny męski chichot, w końcu zaś — kontynuujące tradycję heretyckiej (seksualnej) wolności. Minister Czarnek ma zatem w pewnym sensie rację — uliczne protesty mają w sobie coś satanicznego, jednak jest to satanizm wymierzony nie przeciwko abstrakcyjnemu Bogu (ten chyba po prostu niezbyt interesuje protestujące/ych), co przeciwko władzy Kościoła jako realnej formie instytucjonalnej, obyczajowej i symbolicznej przemocy. Wydaje się, że ta nieumiejętność rozpoznania i rozdzielenia dwóch rodzajów — nazwijmy to — „postaw satanistycznych” ma swoje źródło nie tylko w żarliwej wierze (deklaratywnej lub prawdziwej) politycznych konserwatystów, ale także w charakterze tradycji, do której się odwołują. A jest to, oczywiście, tradycja romantyczna (w tym także jej powstańcze i — zwłaszcza — solidarnościowe inkarnacje). Polski romantyzm jednak, odmiennie niż francuski, niemiecki czy angielski, nie mógł w pełni przyswoić i przepracować egzystencjalnej figury Szatana-buntownika. Nie jego to wina, lecz zaborców, jednak koniec końców gdy Zachód eksperymentował myślowo (literacko, artystycznie, filozoficznie) z figurą Szatana, polską wyobraźnią władał Chrystus-Mesjasz. Chrystus Słowackiego, Mickiewicza i Norwida, tak bliskich Karolowi Wojtyle, którego pisma Czarnek z uporem godnym lepszej sprawy chce wciągać na listę szkolnych lektur.
Protest po orzeczeniu TK, Gdynia, listopad 2020
do aborcji, zakończonego zadekretowanym na początku 1993 roku tzw. „kompromisem aborcyjnym”. W tym samym czasie, w zgodzie z wewnętrzną logiką owej moralności, Wojtyła będzie apelował do kobiet, ofiar wojny w Jugosławii, by nie usuwały ciąż, w które zaszły w wyniku — często zbiorowych — gwałtów. Przypominam o tych sprawach, bowiem mimo wyraźnie antyrządowych wezwań wykrzykiwanych podczas przetaczających się dziś przez kraj protestów, są one w swojej głębokiej, ideowej warstwie wymierzone zwłaszcza przeciwko temu, co prawica nazywa „dziedzictwem Jana Pawła II”. Dość wspomnieć, że w dzień po wydaniu przez TK orzeczenia, Wiadomości, wyraźnie nieprzygotowane jeszcze na skalę protestów, zdawkowo salwowały się wypowiedzią Wandy Półtawskiej, przyjaciółki papieża i inicjatorki Deklaracji wiary lekarzy katolickich, która stwierdziła, że orzeczenie TK jest „zwycięstwem”, którego „pragnął Jan Paweł II”. Archetypem dziadersa nie jest więc wcale Jarosław Kaczyński, lecz właśnie Karol Wojtyła, choć myśl ta nie wybrzmiała jeszcze z właściwą siłą. Czy jest to kwestia potrzeby urealnienia postulatów, kierowania ich w stronę sprawujących rządy, czy jednak zaszczepionego zawczasu (np. w szkole) a podświadomego dziś respektu wobec papieża-Polaka, trudno w tej chwili powiedzieć. Kilka lat temu ukazała się bezkrytyczna do granic możliwości, ale zarazem interesująca i gruntowna książka Pawła Rojka Liturgia dziejów. Jan Paweł II i polski mesjanizm. Jeśli weźmie się ją w ideologiczny nawias, przymknie oko na bałwochwalcze fragmenty, ukaże się ona jako pozycja ciekawie rekonstruująca romantyczną wyobraźnię Wojtyły. Rojek traktuje w niej polski mesjanizm, z którego czerpał i który miał wcielać w życie papież, jako projekt na przyszłość, przeciwstawiając tę pozytywną koncepcję „pracy i budowy” biernemu mesjanizmowi apokaliptycznemu. Prowadzi go to do stwierdzenia, że „apokaliptyczna rezygnacja z wpływu na społeczeństwo, gospodarkę i politykę oznacza w istocie zgodę na zanik widzialnego chrześcijaństwa. Religia jednak jeśli nie jest wszystkim, jest niczym” †. Książka Rojka chyba nieprzypadkowo wydana została w 2016 roku, niedługo po objęciu rządów przez prawicę. Dopiero dziś czyta się ją w pełnym spektrum zadziwienia i przerażenia. Doświadczenia ostatnich miesięcy jasno pokazały, czym może stać się religia, która chce być wszystkim.
W ubiegłym roku oprócz setnej rocznicy urodzin Wojtyły, przypadała także czterdziesta rocznica Sierpnia. Dobrze się stało, że oprócz Europejskiego Centrum Solidarności i prorządowego Instytutu Dziedzictwa Solidarności, szarpiących się o tablice ze strajkowymi postulatami, o Solidarności opowiedziała także wystawa …która była. W czterdziestą rocznicę Porozumień Sierpniowych, przygotowana przez Anetę Szyłak w Muzeum Narodowym (pod szyldem NOMUS-a). Cechująca ją lapidarność i sugestywność narracji stanowiła skuteczną odtrutkę na towarzyszące często tego rodzaju wydarzeniom rocznicowe ekspozycje plastikowych plansz z dokumentacją, której nikt nie ogląda, i komentarzem, którego nikt nie czyta. Zamysł kuratorki był prosty: ukazać przejście od jedności do rozdwojenia. Nie rozproszenia, ale rozdwojenia właśnie — to ważne. Kiedy 15 lat temu, w 25. rocznicę Sierpnia Szyłak przygotowywała podobną wystawę w dawnym Instytucie Sztuki Wyspa, znalazła się na niej praca Ani Witkowskiej — koszulka ze złożonym solidarycą napisem „Przeszłość”, w którym polską flagę zastąpiła zwiędła roślina. W tym roku narracja poprowadzona została inaczej: nie o zmierzch idei Solidarności chodziło, lecz jej dwoiste trwanie, wytworzenie jej dwóch mutacji, które z całą mocą się sobie
przeciwstawiają. W tym sensie muzealną wystawę można było traktować jako komentarz do stoczniowych potyczek między ECS a IDS, choć jej znaczenia się na tym oczywiście nie wyczerpywały. Wystawę rozpoczynała praca-symbol, czyli logotyp Solidarności autorstwa Jerzego Janiszewskiego, którego kształt może kojarzyć się z widokiem idących we wspólnej sprawie ludzi, niosących polską flagę. Dalej kilka znanych prac: Hommage à Solidarność Ewy Partum, do której jeszcze wrócimy, Soliterność Marka Sobczyka, konceptualno-portretowe inscenizacje Uklańskiego (Solidarność 1 i 2) i Sasnala (A). Na koniec prace odnoszące się niejako do dwóch wariantów społecznego podziału: „radykalnego”, reprezentowanego przez pracę Kozioł ofiarny (2015) Hanny Nowickiej-Grochal, symbol toksycznego zjednoczenia większości przeciwko niewielkiej grupie (wystarczy dziś podstawić w to miejsce rozmaitych „niepatriotów”), i „symetrycznego”, ukazującego podział społeczeństwa na dwa plemiona. Tu mieliśmy Separator barw Jacka Niegody, kramikowe stoisko, służące rozczłonkowywaniu biało-czerwonych przedmiotów na części pierwsze, barwnie „czyste”. Podobny koncept, doprowadzony do skrajności i nie tyle humorystyczno-absurdalnej, jak u Niegody, co dystopijnej formy przedstawiało słuchowisko Bogny Burskiej i Magdy Mosiewicz Koniec przemocy, któremu towarzyszyła muzyka zespołu Nagrobki (Adam Witkowski, Maciej Salamon). Opowiada ono, z grubsza rzecz biorąc, o podziale terytorium Polski na dwa państwa. Dwa systemy wartości, dwa style życia itd. Oto fragment: „Pomarańczowi mają prawo do przerywania ciąży, prawo do małżeństwa bez względu na orientację seksualną, zakaz polowań, zakaz bicia dzieci, progresywne podatki i podatek od spadku. Fioletowi mają zakaz przerywania ciąży, religię w szkołach, więzienie za marihuanę. Mają prawo odmówić pracy w niedzielę, mają więcej wolnych od pracy świąt kościelnych, ponieważ nie świętują 1 i 3 maja. Mają prawo do posiadania broni i podatek liniowy” ††. Słuchowiska o dwóch dobrowolnie separujących się plemionach, oddzielonych od siebie i niewchodzących sobie w drogę można było wysłuchać w sali, w której zazwyczaj oglądamy Sąd Ostateczny Memlinga. W miejscu obrazu znalazła się ścianka, a na niej schematyczne (i w sensie techniki wykonania, i odniesienia do stereotypowego podziału na postępowców i konserwatystów) rysunki Salamona, odzwierciedlające wojnę dwóch zwaśnionych frakcji. Sąd ostateczny jako archetypowe wyobrażenie podziału, oddzielenia dobrych od złych, heretyków i grzeszników od ludzi prawych, obecny był na wystawie jedynie domyślnie, za ścianką, stanowił jednak tym silniej oddziałującą, bo niewidoczną, religijną matrycę współczesnego — jak to się (niestety) mówi — „światopoglądowego” sporu. Podobnie oddziałuje inny Sąd Ostateczny, który oglądać można w Gdańsku. Na wystawie Nowe spojrzenie w Pałacu Opatów pokazała go Kle Mens (Klementyna Stępniewska). Wzorowana na obrazie Memlinga praca wideo w miejscu potępionych i zbawionych przedstawia upozowane wizerunki artystki już to wznoszące się do nieba w karnym szeregu postaci naznaczonych biało-czerwonymi opaskami, już to chaotycznie spadających w piekielną przepaść między czarnymi parasolkami — znanymi rekwizytami Strajku Kobiet. Jeszcze innego, lokalnego, smaczku dodawał fakt, że Salamon dwa lata temu sam zaprezentował pracę Sąd Ostateczny. Na wystawie Nagrobków wielkoformatowe płótno, szczelnie zapełnione funeralnymi rysunkami, rozpięte było na suficie jednej z sal sopockiego PGS-u. Nieczęsto zdarzają się w Gdańsku wystawy tak przejrzyste narracyjnie, a jednocześnie sugestywne i intrygująco wiążące różne rejestry sensów jak …która była.
† Paweł Rojek, Liturgia dziejów. Jan Paweł II i polski mesjanizm, Wydawnictwo M, Kraków 2016, s. 294.
†† Bogna Burska, Magda Mosiewicz, Koniec przemocy, „Dialog” 2017, nr 1, s. 23.
Po wyjściu z muzeum zastanawiałem się (pewnie nie tylko ja), jakie jeszcze prace można było pokazać na wystawie. Solidarnościowych realizacji — zwłaszcza w Gdańsku, gdzie każdy artysta musi się w końcu z historią stoczni zmierzyć — jest przecież bez liku. Nie trzeba było długo czekać, by epilog wystawy dopisał się samoistnie. Cztery dni po jej zamknięciu Trybunał Konstytucyjny wydał niesławne orzeczenie, a już kilka dni później na ulicach miast dało się zauważyć plakat autorstwa Jarka Kubickiego, nawiązujący do słynnego wyborczego posteru z Garym Cooperem z 1989 roku. Tym razem na plakatach pojawiły się filmowe postaci kobiet, a największą popularność zyskała chyba wersja z Sigourney Weaver jako Ellen Ripley z Obcego. Za plecami filmowych bohaterek rozciągał się złożony solidarycą napis „Wypierdalać!”. Jesienne protesty najlepiej dały odczuć, jak silna jest owa sygnalizowana na wystawie przygotowanej przez Szyłak dwudzielność solidarnościowej tradycji. Mamy więc do czynienia z jednej strony z kultywowaniem tradycji Solidarności „papiesko-mesjańskiej”, odwołującej się do poczucia rzekomej naturalności wartości chrześcijańskich, której spadkobiercą jest współczesny związek zawodowy, pod wieloma względami stanowiący ideową przybudówkę PiS-u; z drugiej — z ciągłością samej idei (międzyludzkiej) solidarności, którą wyrażają ludzie wychodzący na ulice. Te dwie frakcje niewiele mają ze sobą wspólnego. O skali ideowej przepaści między nimi pojęcie daje wypowiedź przewodniczącego związku, Piotra Dudy, który odnosząc się do jesiennych wydarzeń, stwierdził, że „Solidarność tworzyła się pod krzyżem, a obecne protesty atakują kościoły i księży”, uznał także, że „Strajk Kobiet ma tylko jeden wymiar — pokazać, że kościoły trzeba zamykać, że trzeba zniszczyć Jana Pawła II” †††. „Zniszczyć papieża” — charakterystyczna quasi-wojenna retoryka, pozwalająca nie zajmować się „niuansami” w obliczu rzekomo koniecznej „obrony świętości”. Nie o „zniszczenie” tu jednak chodzi, lecz o uwolnienie się od rzucanego przez papieża cienia. Przetaczające się przez kraj protesty pokazały potrzebę tego wyzwolenia, choć może część spontanicznie przyłączających się do nich osób nie zdaje sobie jeszcze sprawy, że w gruncie rzeczy mają one wyraźnie antypapieskie podłoże. Że opowiadając się za prawem do aborcji, wprost występują przeciwko „papieskiej nauce moralnej”. Wiele spośród osób wychodzących dziś na ulice, a urodzonych w latach 90. i wcześniej, w końcu jednak będzie musiało się z tą świadomością zmierzyć. Oni właśnie są owym pokoleniem JP II, które staje teraz przed wyzwaniem przemyślenia pontyfikatu papieża i być może odrzucenia jego dziedzictwa. Paradoksalnie, pojawiające się ostatnio doniesienia o tym, że Wojtyła musiał zdawać sobie sprawę ze skali nadużyć seksualnych w Kościele, w tej myślowej pracy nie pomagają. Sprzeciw wobec papieża z tego wyrastający jest sprawą oczywistą; nieoczywistą, dla wielu pewnie bolesną, byłoby przemyślenie nauki i postawy papieża na przykład w kwestii etyki seksualnej (aborcji, antykoncepcji, homoseksualizmu). Postawienie pytania o rzeczywistą wartość idei, które niegdyś bezrefleksyjnie i siłą rozpędu uznawało się za słuszne. Nie trzeba dodawać, że protestujący nie są spadkobiercami Solidarności w prostej linii, że niewiele mają wspólnego z jej hegemonicznym, klerykalnym i mizoginicznym wymiarem. Najmłodsi spośród nich nie mają zresztą z jej tradycją nic wspólnego, ich wspólnota zawiązuje się na innych fundamentach. Ikony strajków sprzed czterech dekad — a już na pewno Lecha Wałęsę — protestujący zaliczyliby pewnie do grona dziadersów. O odrzuceniu papieskiego patronatu nie wspominając. Z drugiej strony fakt, że wiele spośród prote††† Za: https://www.tysol.pl/a57074-Strajk-Kobiet -porownuje-sie-do-Solidarnosci-P-Duda-S-tworzyla -sie-pod-krzyzem-a-oni-atakuja-koscioly-i-ksiezy
9
† Mury Stoczni Gdańskiej. Sierpień 1980, zebrał i oprac. Wacław Maksymowicz, „Punkt” 1980, nr 12, 123—125.
wi i opublikować w 12. numerze almanachu gdańskich środowisk twórczych „Punkt” †. Zastanawialiśmy się przez krótką chwilę, czy nie wypadałoby spisać ich i dziś i zamieścić na łamach „DL”, ale szybko zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Po pierwsze — haseł nie da się po prostu ogarnąć, po drugie — nikt ich już nie zamaże, a część z nich będzie żyć własnym internetowym życiem, po trzecie — z całą pewnością pojawiły się już plany analizujących je prac naukowych. A przynajmniej ich zebrania i zachowania, czego podjęło się już na przykład Muzeum Gdańska. Śladem „Punktu” zdaje się iść za to „Gazeta Strajkowa”, wydana jak dotąd w dwóch numerach, ale i tu widać, że punkt ciężkości został ulokowany w prezentacji wizualnej protestacyjnych happeningów niż w archiwistycznej dokumentacji wznoszonych podczas nich haseł. Pisane w pośpiechu lub przyklejane na kartkach hasła na murach stoczni w porównaniu z dzisiejszą uliczną twórczością wydają się nadzwyczaj proste, wręcz siermiężne. „Dajcie chleba”, „Trzymajmy się razem”, „Dziękujemy”, „Strajk Solidarności trwa”, „Większego zasiłku rodzinnego” — oto kilka przykładów mowy stoczniowych murów. Najbardziej wyszukanemu z odnotowanych przez Maksymowicza napisów: „Popierajcie postulaty bo inaczej bez zapłaty” daleko do współczesnych haseł w rodzaju: „Daj ać pobruszę, a ty wypierdalaj”, „Podmiot nie zgadza się z orzeczeniem”, „I tak urodzę wam lewaka”, „Anuszka już rozlała olej” itd. itp. Nie chodzi tu tylko o różnicę między dramatyzmem stoczniowej historii, ryzykiem związanym z pisaniem na murach stoczni, brutalnością ówczesnej władzy a obecną sytuacją, lecz także o odmienne pole odniesień. Powagę i tradycję romantyczną jako punkt zaczepienia zastąpił różnorodny system nawiązań: popkultura, memy, niszowe tradycje kultury, dzięki czemu trudno mówić o jakiejś unifikującej protesty sferze symbolicznej. Jeśli już miałbym — choć bardzo ostrożnie — doszukiwać się jakichś pokrewieństw między językiem Solidarności a językiem Strajku Kobiet, to zwróciłbym raczej uwagę na wywrotowy potencjał języka Wałęsy i Marty Lempart, kompromitujących kolejno peerelowską nowomowę i partyjną propagandę. To właśnie mowę (ale już nie argumenty i retorykę) Wałęsy, charyzmatyczną i dosadną, przypomniały mi pierwsze protestacyjne konferencje prasowe Lempart. Mówiącej precyzyjnie i stanowczo, kiedy trzeba operującej
skrótem, kiedy indziej przystępnie objaśniającej kwestie prawne. Tak jak mowa Wałęsy pozwoliła niegdyś odreagować lekcję partyjnego (bez)stylu, tak mowa Lempart pozwoliła odetchnąć od regularnie transmitowanych konferencji Mateusza Morawieckiego — monotonnych opowiastek pozbawionego charyzmy urzędnika, wypowiadanych bez rytmu, składu, a często i sensu. Podczas protestów widziałem też jednak sceny żałosne, słyszałem prostackie hasła, obraźliwe okrzyki, głupawe komentarze. Tak jakby wykrzykujący je ludzie sądzili, że skoro można krzyknąć „Wypierdalać!”, odreagowując swój długo tłumiony gniew, irytację, może wręcz rozpacz, to można też napisać „Jarek jest robiony miękkim chujem” — to hasło niesione przez pewną parę w Gdyni. W Gdańsku z kolei widziałem rozochoconego prostaka — bynajmniej nie nastolatka czy studenta — prowadzącego młodzieżowy marsz z uniwersytetu w stronę Sopotu, który krzyczał przez megafon „Godek do wora, a wór do jeziora”, a potem: „Jarek, Jarek, przyjacielu mój, wszyscy w Polsce wiedzą, jaki z ciebie chuj” (to hasło wznoszone ostatnio coraz częściej). Pod klubem Ziemia słyszałem przemawiającą kobietę, która retorycznie pytała zgromadzonych, czy widzieli „łapki tego karakana Kaczyńskiego”. Przypominam te incydenty na wypadek, gdyby ktoś żywił nadzieję, że rewolucji wrażliwości można dokonać w pół roku.
Wracam na koniec do wystawy …która była. W performansie Hommage à Solidarność, wykonanym przez Ewę Partum w łódzkiej Galerii Czyszczenie Dywanów w 1982 roku, a powtórzonym rok później w Galerii Wewerka w Berlinie, artystka naznaczyła odciskiem ust każdą z przyklejonych na ścianie liter składających się na słowo „Solidarność”. Tym, co współcześnie zostaje w pamięci po obejrzeniu dokumentacji Hommage…, jest fragment dalszej części performansu, kiedy naga artystka rozrzuca naręcza kwiatów po podłodze galerii. Robiąc to, tłumaczy widzom zwyczaj układania kwietnych krzyży, który stał się fenomenem charakterystycznym dla czasów stanu wojennego. Sama do tego zwyczaju nawiązuje, ale jednocześnie ten wyobrażony krzyż niszczy, rozprasza, nie pozwala mu się uformować. Stosunek artystki do Solidarności
Sala BHP w Stoczni Gdańskiej, w gablocie po prawej makieta stoczni
Fot. autora tekstu
stów odbywających się w Gdańsku wyruszało z Targu Drzewnego, a kończyło się w stoczni, pod Pomnikiem Poległych Stoczniowców 1970, jest wymowny. Do stoczni protestujący maszerowali nie po to jednak, by schronić się pod strzelistymi krzyżami, symbolami martyrologiczno-mesjańskiej tradycji Solidarności, lecz raczej dlatego, że jako symbol duchowego zjednoczenia były im one obojętne. Chcieli pamiętać o solidarności (przez małe „s”), ale nie o Solidarności w cieniu krzyża. Ich stosunek do tradycji zasadza się nie na bezpośrednim dziedziczeniu, i kultywowaniu tego „dziedzictwa”, ale grze z tradycją, odwoływaniu się do jej poszczególnych elementów, testowania ich „przydatności” w praktyce. Wbrew tyradom wiecznie „niezależnych” publicystów, to właśnie taka postawa zapewnia ciągłość sensów, trwałość mitów i idei. Okrojonych wprawdzie, ale — co ważniejsze — przemyślanych. Dla tradycjonalistów wizerunek rozpiętej na krzyżu ciężarnej kobiety — jedna z ikon protestów — będzie naruszeniem świętości i pogwałceniem tradycji, dla protestujących (choć z pewnością nie wszystkich) — aktualizacją i rozwinięciem sensu wpisanego w utarte znacznie krzyża jako symbolu cierpienia. Dla tych pierwszych hasło „Polka Walcząca” z odwróconą powstańczą kotwicą zamienioną w parasol stanie się zamachem na pamięć i cześć powstańców, dla tych drugich — sposobem na wykazanie łączności z pamięcią o nich. „Tęczowa Maryja” dla jednych będzie znakiem zgorszenia, dla drugich, na przykład praktykujących homoseksualnych katolików, może okazać się symbolem zbliżonym do niegdysiejszej „Matki Boskiej Strajkowej” ze stoczni. Protestujący nie dysponują jakimś wspólnym systemem odniesień, językiem czy kodem zachowań. Z reguły jednak nie kojarzą puszczanej niekiedy z głośników Krystyny Prońko, niekoniecznie staną na baczność, gdy usłyszą pierwsze takty hymnu. Nie powściągną swoich zachowań w nabożnym skupieniu (pamiętamy takie zdjęcia ze stoczniowych strajków), lecz raczej będą prześcigać się na pomysłowość umieszczanych na kartonach haseł. W Sierpniu ‘80, w okresie solidarnościowej euforii i rozluźnienia cenzorskiego uścisku napisy pojawiające się na murach stoczni udało się zebrać Wacławowi Maksymowiczo-
„norm i zakazów” ufundowanych właśnie na papiesko-postsolidarnościowym etosie „etyki i moralności”. Przed wejściem na wystawę oglądający mogli zapoznać się z wywieszoną przy kasie informacją: „Uwaga! Na wystawie są prezentowane treści wrażliwe. Rodzicom i opiekunom pozostawiamy decyzję o poka-
Jestem tylko przekaźnikiem Rozmowa z Szymonem Szymankiewiczem W lutym na zaproszenie Mariusza Warasa do Gdańska przyjechał Szymon Szymankiewicz, który na terenie stoczni stworzył dwa murale odnoszące się do aktualnej sytuacji politycznej. Prace powstały w ramach działań kolektywu Pogoda. Na łamach „DL” prezentujemy krótką rozmowę z artystą przeprowadzoną przez Piotra T. Mosura. Piotr Tadeusz Mosur: „Szymon Szymankiewicz — artysta, który swoimi pracami wyraża poglądy ogromnej liczby obywateli spolaryzowanej Polski”. Co sądzisz o takiej prezentacji? Szymon Szymankiewicz: „Spolaryzowana Polska” — tak, zgadzam się tym. Plakaty, które projektuję, odnoszą się do moich własnych odczuć, ale niekiedy wyrażają poglądy podzielane przez część tej spolaryzowanej Polski. Czasem więc jestem tylko przekaźnikiem nastrojów, emocji. Ubieram je w minimalistyczną formę. Z drugiej strony, skondensowana forma tych plakatów sprawia, że ludzie rozpoznają w ich przesłaniu własne poglądy. To pewnie powód, dla którego często zabierają je ze sobą na demonstracje. Twoje plakaty wyrażają nastroje ogólnonarodowego sprzeciwu, ale często wystawiasz też prace w galeriach. Czy nie obawiasz się, że te dwa porządki się kłócą? Że „ugaleryjnienie” twojej sztuki może prowadzić do jej zaistnienia jedynie w hermetycznym kręgu? Myślę, że jedno drugiego nie wyklucza. Sztuka może być głosem ludu, ale mam świadomość, że istnieje też „sztuka galeryjna”, wymagająca od odbiorców pewnego przygotowania, znajomości szerszych horyzontów kultury. Moje działania nie kończą się na plakatach, oprócz nich tworzę na przykład obiekty. Mam zakusy, żeby ten popularny i hermetyczny wymiar sztuki łączyć. Więc w pewnym sensie też edukujesz. Staram się pobudzać do myślenia, uwidaczniając kwestie, które mogą być niezauważane, pomijane. Zamieszczam wiele rzeczy w Internecie, gdzie łatwiej na nie trafić, zwłaszcza teraz, kiedy zamknięto galerie i muzea. Co swoją drogą jest kompletną paranoją, ale z drugiej strony zwiększyło liczbę osób, do których docierają prace. A nie uważasz, że ludzie są już trochę zmęczeni siedzeniem przed komputerami? Że zwracają mniejszą uwagę na treści w Internecie? Równo rok temu zacząłem regularnie publikować prace w Internecie. Mam tam widownię sięgającą nawet trzystu tysięcy osób, żadna galeria by mi takiej nie zagwa-
rantowała. Nawet w normalnych czasach. Oczywiście, sposób odbioru sztuki w Internecie jest inny, może nie ma takiej jakości jak kontakt z pracą w galerii, nie wymaga podobnego skupienia itd. Mimo wszystko te prace rezonują, wzrasta zainteresowanie nimi, dostaję sygnały, że to ważne rzeczy, skłaniające do myślenia. I na tym mi najbardziej zależy. Mariusz Waras zaprosił cię do stoczni, więc nasuwa mi się pytanie o język graficzny Solidarności i współczesnych protestów. Solidarność była zorganizowana właściwie wokół jednego emblematu. Ta ikonologia była ograniczona do jednego, kanonicznego symbolu. Dziś znaków graficznych mamy mnóstwo. Są twoje plakaty, prace innych artystów, symbole tworzone przez samych protestujących. Lata 80. były dużo uboższe jeśli chodzi o język komunikacji graficznej. Plakaty były chyba jedynym kolorowym akcentem wśród szarych ulic. Było zupełnie inne podejście do tworzenia grafiki, z inną dbałością się to robiło, inaczej się też ją odbierało. Dziś mamy totalny nadmiar komunikatów wizualnych, od reklam, przez bilbordy. Skutkiem tego jest i fakt, że ludzie są bardziej otwarci, sami chcą tworzyć i w ten sposób zabierać głos. To według mnie dobrze, podoba mi się to. Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego i decyzje rządu wyprowadziły Polki na ulice, niejednokrotnie z twoimi plakatami na sztandarach. Co sądzisz o tej zmianie kontekstu dla twoich prac? Bardzo się z tego cieszę, bo właśnie o to chodzi. Niech ich zasięg będzie jak największy. Udostępniam te prace nawet w postaci gotowych do druku plików, załatwiam też finanse, by móc drukować zupełnie niezależnie wlepki i plakaty. Mam wsparcie od drukarni, osób prywatnych, a także różnych organizacji i stowarzyszeń. Na przykład Grupy Stonewall, która wspaniale walczy o wolność i równouprawnienie. Głośna była sprawa pracy Loading, za którą otrzymałeś nagrodę finansową na Biennale Plakatu, wstrzymaną po interwencji wojewody śląskiego. Czy nie obawiasz się, że podobnych praktyk wobec twojej twórczości może być coraz więcej? Innymi słowy, jak oceniasz kwestię wolności komunikacji wizualnej w Polsce? To ciekawe pytanie, bo znamy sposoby działania obecnej władzy, która potrafi postępować w sposób zupełnie kuriozalny i nielogiczny. Z tego powodu niezbyt się tej władzy obawiam, wierzę, że i tak dotrę z moimi pracami do ludzi, którzy będą potrafili je odczytać we właściwym kontekście.
Sz. Szymankiewicz, Wolność
zaniu wystawy małoletnim dzieciom”. Słychać w tym ostrzeżeniu potrzebę zabezpieczenia się przed ewentualnymi oskarżeniami o „deprawację” dzieci. Świadomie wykorzystywane przez performerkę nagie kobiece ciało wciąż jest u nas „kwestią wrażliwą”. Czymś, co należy osłonić nimbem tajemnicy, obwarować zakazem. O ile więc naga Partum może symbolicznie rozprawiać się z krzyżem w enklawie galerii, o tyle poza nią, w „realnym świecie” kobiece ciało wciąż pozostaje w jego władaniu. █ Maksymilian Wroniszewski
grudzień 2020 — styczeń 2021
Ale przypomnijmy sobie znaną sprawę z „tęczową Maryjką”. Nie obawiasz czegoś na kształt prewencyjnego przyglądania się twojej twórczości? Nie odczułem tego aż tak bardzo. Internet jest przestrzenią wolności, której nie da się ocenzurować. A już na pewno nie poradzi sobie z tym tak nieudolna władza, jak obecna. Mariusz Waras zaprosił cię do realizacji dwu muralów poświęconych aktualnej sytuacji politycznej. Chciałbym, żebyś nakreśl kontekst tych prac. Pierwsza odnosi się do bardzo świeżej sytuacji, czyli próby zamachu na wolność mediów. Pod względem formalnym jest to maksymalnie „wyczyszczony” znak, połączenie telewizyjnego czy radiowego wyłącznika z nieregularnym kształtem przypominającym obrys Polski. Gdzieś w tym jest jeszcze nawiązanie do wyciągniętego środkowego palca. Drugi mural to wariacja na temat Wolności wiodącej lud na barykady Delacroix — symbolu walki, wyzwolenia, dążenia do wolności. Bardzo ważna jest dla mnie figura kobiety niosącej sztandar. U mnie jest on zdeformowany, przypomina polską flagę złożoną z dwóch piorunów. Fakt, że murale zaistnieją w stoczni, ma oczywiście duże znaczenie. Oba są o wolności — wolności słowa, wolności kobiet, życia, decyzji, wyboru. Obserwujemy dziś tłumy na ulicach, krach koalicyjny w rządzie, afery w Kościele itd. Czy jako wprawny obserwator życia politycznego pokusisz się o małą prognozę dla Polski? Nie wiem, kiedy dokładnie nadejdzie kluczowy moment zmiany, ale widać wyraźnie, i bardzo się z tego cieszę, że pękają pewne schematy myślenia. W różnych grupach społecznych, nie tylko wśród młodych. Zaczęło się przecież od KOD-u, który nie był szczególnie młodzieżowy. Wiele osób uczestniczy w protestach i manifestacjach, najpierw w obronie osób LGBT+, później w Strajku Kobiet. Protestowali też rolnicy, medycy, górale… To proces, który trwa w czasie, niestety. Sondaże pokazują, że świadomość ludzi się zmienia, może niezbyt gwałtownie, ale jednak. Chciałbym, aby inna przyszłość nadeszła jak najszybciej. Nie wiem, czy wydarzy się to za rok czy za pięć lat, ale myślę, że wszystko jest na dobrej drodze. █
Sz. Szymankiewicz, Media bez wyboru 11
Fot. dzięki uprzejmości Kolektywu Pogoda
ma charakter najściślej intymny, prywatny, emocjonalny. Naga Partum przeciwstawiająca się „kościelnej” linii tradycji Solidarności mogłaby stać się jedną z patronek współczesnych protestów. Cóż jednak, skoro wystawa …która była mogła zaistnieć tylko w obudowie
Recenzje
Recenzje
Mikro
Mikro + makro
Gdańskie Biennale Sztuki 2020 we wszystkich oddziałach GGM-u. Całe szczęście nie wygrała żadna Pszczoła! ■ Bliscy Nieznajomi — SOPOT 70 Erazma Wojciecha Felcyna w PGS w Sopocie. Bez struktury. ■ Władysław Hasior. Prace z kolekcji Galerii Starmach w PGS w Sopocie. Sterylny Hasior. ■ Cena pustki Marianki Grabskiej w LKW Gallery (CSW Łaźnia) w ramach projektu Windows 2021. Nowe zjawiska. Bardzo estetyczna praca. ■ E — DIVA_TN LIVE EXPERIMENTAL CARE SAFETY PLEASURE — też w ramach Windows 2021. Rozmawiałem z Maciejem Lewandowskim i dowiedziałem się, że to jest „E — DivaTN”, a nie „E-Diva” (internetowa Diva). Z kolei „TN” to przeinaczenie „TM” (trademark) pochodzące od jego cyklu dyplomowego pt. Transcendencja. Co do reszty, to nie wiem, czy jest podtytułem, dopowiedzeniem do scenicznego pseudonimu czy czym… Dołóżmy do tego fakt, że Lewandowski niczym Proteusz występuje a to jako Maciej Lewandowski, a to jako maclewando, kiedy indziej jako DivaTN albo po prostu Diva — jakbyśmy nie mieli na lokalnym gruncie jeszcze Bartosza Zimniaka czyli Diwy, czyli Pomme De Terre… — i dostajemy kłirowanie związku słowa z jego desygnatem, czyli jest queer, czyli fajnie. CBDU. ■ Future Body ANA w Łaźni. Musieliśmy się mocno napocić, żeby wybadać, kto właściwie robi ten projekt. Czyli dobra z niego hochsztaplerka. Z innych względów też fajne. Ale tajemniczość robi wrażenie — z rezygnacją przyzwyczaiłem się do tego, że jak ktoś próbuje zrobić mockument, to umieszcza słowo mockument na karcie tytułowej. A tu proszę. Brawo Ana (Any)! ■ an order we can’t recognize yet (F. Cacoveanu, O. Fedorova, L. Malchenko, V. Shupliak, R. Yamaguchi; online). Ładne i zgrywalizowane, przypomina mi stare internetowe gry-zagadki w stylu Zest albo 99Rooms — trzeba się naszukać prac. Fajne. ■ Ogień Natalii Sienkiewicz (Sputnik Photos, salwa.pracownia; online). Raz że zdjęcia takie sobie, to i onlajnowość wystawy zupełnie przeciętna — ot, fotki z przestrzeni wrzucone na Facebooka. Bright night Adama Pańczuka (online). Fajne. ■ Agnieszki Wielewskiej Akustyka ciszy w Dworku Sierakowskich (TPS) oraz online + Przestrzenie w Tryton Business House. W ostatnim „DL” recenzowaliśmy Świetlenia w Sztuce Wyboru… na wszystkich trzech wystawach podobny zestaw prac. Istna szarża! ■ Święte rozproszenie Dany Chmielewskiej w Plamie GAK / Zakładzie Kulturalnym (online). Trochę męczył mnie klatkaż 60 Hz, za bardzo opisowy, telewizyjny. Reszty nie oceniam, bo na tańcu się nie znam. Ale warto wspomnieć, że miałem okazję nieco lepiej się poznać — i Czytelnicy też mają — bo Chmielewska współtworzy Przestrzeń Wspólną, czyli inicjatywę samokształceniowo-dyskusyjną poświęconą tańcu, choreografii etc. Spotkania odbywają się co dwa tygodnie na Zoomie, a żeby do nich dołączyć, należy napisać na adres przestrzenwspolna2020@gmail.com. Przestrzeń Wspólna wydała też kalendarz na 2021 z rysunkami Dany Chmielewskiej — piszę o tym, bo generalnie naroiło się w tym roku artystycznych kalendarzy. ■
Pierwszy stopień. Prezentacja licencjatów 2020 (K. Bobilewicz, J. Hazuka, E. Bogucka) w Domu Angielskim (Galeria ASP). Wchodzę. Na środku galerii kubik, na nim tekst i rzutnik. Nie świeci. Podchodzę zatem i czytam: „Fatima, Julia Hazuka, 06:33 Szpula, Ela Bogucka, 03:00 Instrukcja uruchomienia projekcji: 1. Uruchom rzutnik przyciskiem uruchamiania po lewej (obok napisu Status) jednym kliknięciem. 2. Podłącz myszkę do czarnego dysku (złącze USB). 3. Odtwórz film (pełny ekran uruchamia się po dwóch kliknięciach lewym przyciskiem myszki na obraz). 4. Odepnij myszkę i zabierz ze sobą. Instrukcja wyłączania projekcji: 1. Podłącz myszkę i przy jej użyciu zatrzymaj film. 2. Naciśnij 3 razy przycisk uruchamiania po lewej (obok napisu Status) podświetlony na niebiesko. 3. Odepnij myszkę i zabierz ze sobą. W przypadku braku zwiedzających w miarę możliwości prosimy o wyłączenie projektora, aby lampa szybko się nie wypaliła” — Świetny performans! ■ SonicTree Daniela Maszkowicza w Kolonii Artystów. Online, ale widziałem też na żywo i było fajne. ■ Bryza — pierwszy film performatywny w reżyserii / pod kuratelą Oskara Chmioły (online). Co tu dużo pisać... Chmioła w formie (i treści). ■ SZTUKA NIE_PEŁNOLETNIA (zbiorowa) w WL4 — Mlecznym Piotrze i online. Co ciekawe, z pozoru najbardziej konserwatywna i nudna praca — Pocztówka z wakacji Adrianny Mojsy — okazała się nabardziej autentyczna i nienaszpikowana frazesami. Poza tym niezły kwas. ■ Twarze Nowego Portu (zbiorowa) w MEWCE (online). Efekt całkiem OK, tylko — sądząc po liczbach w wydarzeniu na FB — z promocją coś nie poszło. ■ Wzpomnieć Sylwii Zdzichowskiej w Galerii MAG — Modern Art Gallery w Garnizonie. Regrez. ■ Nieuchwytna materialność Witolda Węgrzyna w Gdańskiej Galerii Fotografii (Muzeum Narodowe, Zielona Brama). Jeśli nowsze prace nie przebijają starych, to chyba lepiej nie robić retrospektyw. ■ Nowa wrażliwość. Sztuka niemiecka przełomu XIX i XX wieku ze zbiorów dawnego Muzeum Miejskiego w Gdańsku w Zielonej Bramie. Rocznicowa, historyczna, muzealna — ale jaka fajna! Nigdzie nie wymieniono kuratorka_ki, zatem… gratuluję Grupie Gdyby, która przygotowała aranżację wystawy. ■ Tkanki własne — obce Michała Laurentowskiego w Strefie Inspiracji, City Meble Gdańsk. Nawet fajne malarstwo, niestety próżno w tym pokazie szukać narracji, problemu, pytań, tekstu, zaskakującego zestawienia prac… Ot, wiszą obrazy. ■
The Dark Side of The Sun (Krysia Jędrzejewska-Szmek / Anna Królikiewicz / Piotr Pawlak / Alicja Wódecka). Bardzo fajne! Na instagramie Radia Kapitał pojawił się taki oto opis tej instalacji: „przepiękna, przeczuła, przewrażliwa, przewnikliwa, przedobrzeudźwiękowiona, przeróżnorodna, prześwietna, przeniesamowita, przezłota”. Otóż, Kapitale, nie! Przeochom i przeachom mówimy programowe NIE. Jest się do czego przyczepić, co nie zmienia faktu, że trzecia edycja kuratorskiego projektu Emilii Orzechowskiej to bardzo udana realizacja. Najpierw plusy. Należy odnotować, że TDSOTS odbyło się w anusie lockdownowej posuchy, pod koniec grudnia, gdy ze względu na szok wywołany drugą falą pandemii, smutne Boże Narodzenie i perspektywę niezbyt wesołego Sylwestra nic się w trójmiejskim artworldzie nie działo, a jeśli się działo, to w Sieci (czego wszyscy chyba już wtedy mieli dość). W kontekście tęsknoty za sztuką namacalną, wyjściem z domu, spotkaniem — TDSOTS było jak pierwsza gwiazdka na wigilijnym niebie. Wielka pochwała należy się organizatorom za odłożenie ambicji dotarcia do jak najliczniejszej publiczności i zorganizowanie wystawy dla zaledwie 24 osób — ale za to wystawy; z zachowaniem reżimu sanitarnego, ale jednak wystawy, a nie onlajnowego ersatzu. Limit osób odwiedzających zadziałał zresztą na kilku poziomach jako samodzielny (niezwiązany z pandemią) walor pracy: (a) dał poczucie wyjątkowości, obdarzenia atencją — kuratorka osobiście wysyłała SMSy z przypomnieniem o umówionej godzinie odwiedzin; (b) uczynił udział w wydarzeniu szczególnie cennym, ponieważ ów udział wymagał pewnego wysiłku; (c) zapewnił posmak przygody, ponieważ ani nie było wiadomo, czego się spodziewać, ani gdzie dokładnie rzecz się zadzieje (lokalizacja została ujawniona tylko osobom, którym udało się zapisać — i nie była to żadna galeria ani inne rozpoznane przez świat sztuki miejsce). TDSOTS działo się nieprzerwanie przez całą dobę, każdy z widzów przypadał na jedną z 24 godzin. Dodatkową podnietą był fakt, że jechałem w to nieznane miejsce, na zagadkową wystawę w środku nocy. Ogólnie kontekst wprawiał w nastrój oczekiwania. Zbudowanie takiego napięcia to ogromny sukces pracy, ale też duże niebezpieczeństwo. Niestety, TDSOTS nie do końca poradziło sobie z podtrzymaniem uwodnego czaru, który na mnie rzuciło. Nie wiem, czego się spodziewałem; może tego, że gdy zapukam, drzwi otworzą się same, niczym w horrorze? Zostanę wciągnięty do środka przez łapy jakiegoś enta (w końcu miało być o roślinach)? Uderzony w głowę przez przyczajoną za plecami kuratorkę i w stanie nieprzytomności zaciągnięty na wystawę? — Każda z tych opcji byłaby ŚWIETNA. Niestety. Wszedłem, a tam: komputerek, materacyk, Orzechowska i ktoś jeszcze — ogólnie obsługa wystawy ulokowanej w kolejnym pomieszczeniu. Wówczas czar jeszcze nie prysł całkiem; wypalił się, gdy otrzymałem wyprawkę — kilka instrukcji sanitarnych, smak w tubce i atomizer z zapachem. Przecież można było podstępnie poczęstować mnie napojem albo kanapką, a zapach rozpylić, rozsmarować, cokolwiek. Niestety, dostałem sterylne, wyizolowane wrażenia do zaaplikowania sobie w dogodnej chwili — aluminiową tubkę z brązową pastą i perfumy. Czyli — gdybyśmy sobie to przetłumaczyli na język malarstwa — obraz jednak w ramce, w centrum ściany i dobrze podświetlony. Szkolnie. W 2019 r. zrecenzowałem instalację Nikt nie wyjdzie taki sam Sary Pankowskiej (Kolonia Artystów — Dolne Miasto). Podobnie jak w przypadku TDSOTS przed wejściem czekała osoba odpowiedzialna za wystawę. Inaczej niż w przypadku TDSOTS nie spodziewałem się żadnej magii, szedłem po prostu na wystawę;
wystawa jednak już na początku mnie zaskoczyła. Pankowska standardowo poinstruowała mnie, jak mam się zachowywać wewnątrz instalacji, a po chwili oczekiwania… przeprowadziła przez próg trzymając za rękę. To wyraźne odcięcie, prosty, ale mocny gest wprowadzenia w doświadczenie pracy — nie porwę się na stwierdzenie, że mieliśmy tam granicę między profanum a sacrum, ale… — zaczarowało całą sytuację. Później zaś instalacja wytrzymała napięcie. Szukałem elementów technicznych, zaglądałem w szczeliny przy podłodze, między ściankami, gdzie się dało. Niestety (całe szczęście!) wszystko było szczelnie obudowane, zamaskowane, opakowane i nigdzie nie dało się dojrzeć maszyn produkujących dym wypełniający całą Kolonię Artystów tak gęsto, że wyprostowawszy rękę, nie widziałem własnej dłoni. W przeciwieństwie do instalacji Pankowskiej, The Dark Side of The Sun ukrywało swą maszynerię niezbyt starannie. Salka wypełniona podwieszonymi tkaninami, z centralnym elementem w postaci wielkiego hamaka zamiast podłogi — była właśnie salką wypełnioną tkaniną. Nie dało się uwierzyć, że była czymś innym. Bez trudu można było zaglądnąć to tu, to tam, znajdując a to kabel, a to sprzęt audio, a to lampkę… Oczywiście, jeśli się zamknęło oczy i po prostu wsłuchało w płynącą z głośników opowieść i dźwięki, można było sobie wyobrazić cokolwiek i się wczuć. Niemniej jednak immersja to w przypadku sztuki environment kluczowy aspekt porządnego warsztatu. Drugą sprawą, która mnie nurtuje, jest formuła environment „wypoczynkowego”. Mam wrażenie, że instalacje będące pokoikami wyciszeń to wręcz jakiś osobny nurt w dziedzinie sztuki instalatorskiej. Przypomina mi się i namiot Honoraty Martin (chyba), który lata temu widziałem w GGM, i jakaś instalacja w Zamku Ujazdowskim i jeszcze kilkanaście innych puf, kanap, kabin czy kącików zaaranżowanych w galeriach. Na korzyść TDSOTS przemawia fakt, że choć wypoczynkowość nie była głównym punktem programu, na hamaku w pracowni Alicji Wódeckiej, gdzie zbudowano rzeczoną instalację, rzeczywiście dało się odpocząć. Miłe skojarzenie z dOCUMENTA(13), w czasie których pokazano m.in. namiot Robina Kahna — pracę, której poświęciłem znacznie więcej czasu niż innym, gdyż był w niej cień i słodka herbata. Zatem… choć jestem wielkim orędownikiem galeryjnej wygody — miejsc do siedzenia, niepuszczania długich filmów w ramach wystaw etc. — to w przypadku instalacji rekreacyjność zapala u mnie czerwoną lampkę: czy to nie łatwizna? Może tak, może nie. Może to jeden z milszych i zupełnie dozwolonych chwytów w walce o uwagę widzów. Na wspomnianych dOCUMENTA(13) też były jakieś art-hamaki. Moja wycieczka użyła ich jako taniego noclegu, można więc powiedzieć, że z żadną inną pracą nie nawiązaliśmy podczas tamtej imprezy tak bliskiej relacji. Aby nie sugerować, że ogólne wrażenie, jakie odniosłem w kontakcie z The Dark Side of The Sun, jest negatywne, zakończę zwróceniem uwagi na chyba najistotniejszy plus tego wydarzenia. Otóż było treściowo rzetelne (a przynajmniej ostatni akt, w którym uczestniczyłem, nie zawierał nic rażącego). Nic mnie tak nie mierzi w przypadku działań — powiedzmy z grubsza — nieantropocentrycznych, jak upupiająca fetyszyzacja zwierząt, nadinterpretacje odnośnie życia roślin i terminologiczne fiksacje (np. wymienianie do znudzenia minerałów i grzybów). W TDSOTS niczego takiego nie było. Dzięki Bogu żadnego duchowego życia konarów; był za to cytat z Prawieku Olgi Tokarczuk: „Łoskot siekier, grzmot pioruna naruszają wieczny sen drzew. To, co ludzie nazywają ich śmiercią, jest tylko chwilowym zakłóceniem snu. W tym, co ludzie nazywają śmiercią drzew jest zbliżenie się do niespokojnego istnienia zwierząt. Im jaśniejsza, im przenikliwsza jest bowiem świadomość, tym więcej w niej lęku. Lecz drzewa nigdy nie osiągną królestwa niepokoju zwierząt i ludzi.” ■
Archiwum Twarzy Macieja Szczepańskiego w Żaku. Chyba fajne — jeśli uda się wejść. Ja widziałem tylko na zdjęciach i filmie, bo z fizyczną wizytą było tak: Sobota. Żak otwarty. Portier siedzi. Wystawa wisi. Dzielą mnie od niej schody, zaledwie kilkanaście stopni. Nie wolno. Bo „czynne od 15”. Ależ bardzo proszę… „Mówię panu, że od 15”. No to pędzel wam w oko. …No, a wedle tego, co widać na filmie: malarskie mięso. Zastanawia mnie tylko wypowiedź Agaty Nowosielskiej, kuratorki wystawy: „Wystawa […] jest refleksją na temat wizerunków i twarzy w epoce nadprodukcji obrazów”. Czy to archiwum twarzy bliskich autorowi osób, które stworzył „wyzwalając się z mieszczańskiej konwencji portretu jako takiego, a przechodząc w czystą abstrakcję” — samo nie jest jakiegoś rodzaju nadprodukcją? ■ Solidarność z Białorusią Kolektywu Pogoda na bramie Stoczni. Niby spoko, ale… …mam wrażenie, że im dalej w s(S)olidarnościowy las, tym ciemniej. Innymi słowy, wydaje mi się, że dziedzictwo „S” jest w danym momencie tak bardzo uwikłane w interpretacyjne problemy, że używanie pojęcia solidarności w nawiązaniu do Solidarności tylko zaciemnia przekaz. Niby wszystko się składa: Białoruś, Solidarność, walka z reżimem, wolność, upadek komunizmu… ale czy można łudzić się, że da się z bagna historii wyciągnąć tylko ten sens, nie wyławiając jednocześnie sporu o interpretację procesu transformacji? Czyli zupełnie innego splotu znaczeń: zdrada, manipulacja, klerykalizm, bezduszny kapitalizm, kult jednostki… ■ Ja pragnę rozpaczliwiej Martyny Formelli w Strefie Inspiracji w Galerii Wnętrz City Meble. Norman Leto w swoim filmie Sailor (2010) podarował nam, widzom, koncept brył życiorysu, a mnie marzy się przyrząd, który mógłby generować — analogicznie — „mapy percepcji”. Takowe mapy, syntetyczne ujęcie mechanizmu, wedle którego w jednostce powstaje projekcja zewnętrznego świata, mogłoby potwierdzić lub sfalsyfikować moją myśl, że malarze żyją kształtami, kolorem, wrażeniem faktur, substancji etc. Nie chcę tu tworzyć żadnej „natchnionej” i romantycznej apologii artysty — wręcz przeciwnie, właśnie poprzez myśl, iż każdy i każda z nas dysponuje odmiennym aparatem poznawczym (oczywistość!), wyjaśniam sobie tendencję malarzy do popadania w rozmaite estetyzmy. Co prawda zachwyt nad malarską materią (w Gdańsku orientacja chyba mocno ugruntowana i kontynuowana, przynajmniej na Akademii, zaskakująco skutecznie opierająca się światowej modzie na figurację), poszukiwanie form, zapis pozawerbalnych, haptyczno-wizualnych doświadczeń itp. — nie są tym, co mnie szczególnie w sztuce interesuje, jednak w pełni rozumiem, że dla jednych świat składa się w pierwszej kolejności z osób, dla drugich z relacji, dla trzecich z rzeczy, dla czwartych z form itd... Formalizm jest dla mnie zupełnie wystarczający jako formalizm. Podejrzliwie zatem spoglądam na próby wzbogacenia formalizmu o jakieś rzekome treści, nadawanie ładnemu malarstwu wykoncypowanych uzasadnień… Może nie ma w tym oszustwa; może w sercach artystów sprawy dla nich ważne współistnieją w tej samej przestrzeni, dając twórczyniom wrażenie, że malarstwo i — dajmy na to — aktywizm skutecznie zlewają się w jedno… To jest jednak nietrwały stop, rozwarstwia się. Budzą moją nieufność (powodowane, jak sądzę, chęcią odniesienia sukcesu) niepotrzebne próby osadzenia czysto plastycznych działań w sieci pozaplastycznych odniesień, zbudowania wokół tych form opowieści, historii, ogólnie tzw. treści. (Nie jestem bez winy, jako student ASP robiłem dokładnie tak samo). Jak się to wszystko ma do Formelli? Otóż jej malarstwo wolne jest od tego typu naddatku. Rozlane plamy, maźnięcia, malarski gest — wszystko to w ramach Ja pragnę rozpaczli-
wiej zostało podane widzom bez towarzyszącego tekstu, naprowadzenia (była jakaś wernisażowa przemowa? — nie wiem, bo spóźniłem się na otwarcie). I choć poza luźnymi, zupełnie subiektywnymi skojarzeniami trudno mi było cokolwiek z prac odczytać, w zasadzie taki modus operandi szanuję. Wygląda na szczere przyznanie autorki, że jej prace to rzeczywiście rodzaj wsobnych, samo-usprawiedliwiających się malarskich medytacji. Zdaje się to potwierdzać tytuł ekspozycji, odnoszący się do sfery emocji. Jednak z tytułem mam chyba największy problem. Pojawia się w nim i pragnienie, i rozpacz — gruby kaliber. O ile autorka skupia naszą uwagę na samych pracach, pozbawiając je otoczki w postaci pisanego wprowadzenia/omówienia, to jednak nie do pominięcia jest reszta kontekstu. Parafraza: „Rozpaczliwe pragnienie w galerii wnętrz City Meble” — to brzmi jak ironiczny tytuł ostrej wystawy krytycznej, atakującej może konsumpcjonizm, a może komercyjne postawy świata sztuki. Jednak postawa krytyczna jest z reguły w jakiejś mierze komunikatywną, dającą się zanalizować na poziomie przekazu, nie tylko formy — co trudno mi powiedzieć o pokazanych na wystawie pracach. Wydaje mi się zatem, że tytuł jest najzupełniej na serio, że to szczera egzaltacja i, że się tak wyrażę, serce na wierzchu. Mam więc wrażenie, że autorka po prostu skorzystała z okazji, by swoimi pracami podzielić się z publicznością, nie zważając na to, w jakim anturażu dzieła zafunkcjonują. Ktoś złośliwy mógłby zapytać: czegóż Formella tak bardzo pragnie? Mebli?… Nie jest moją intencją nad nikim się pastwić — sądzę, że jest to raczej wypadek przy pracy, zwłaszcza że mówimy o artystce w początkach kariery. Nie jest niczym złym odnaleźć się na rynku, warto jednak uważać, jakie rejestry przekazu się ze sobą łączy, niechcący może wyjść bowiem dość groteskowy melanż. W kontekście miejsc o jawnie merkantylnym profilu i pretensjonalnych nazwach — jak Strefa Inspiracji — zastanawiam się często, czy organizowane w nich wystawy bardziej artystom pomagają, czy szkodzą. (Warto przy okazji wspomnieć, że Strefa Inspiracji jest — pod kątem technicznym — porządną przestrzenią wystawienniczą. Jest nienarzucający się barek do obsługi wernisaży, czysto i przestronnie. Prace mają tu wydzielony metraż w obrębie przestrzeni centrum handlowego i nie są traktowane jak dodatek do kanapy czy stołka). Na koniec chciałbym podzielić się jeszcze jednym spostrzeżeniem na temat tego, co zobaczyłem na otwarciu wystawy Ja pragnę rozpaczliwiej. Z powodu śnieżycy przyjechałem spóźniony o jakąś godzinę, ale i tak zastałem salę pełną ludzi. Pewnie to wina ssania na spotkania, spowodowanego lockdownem… Ruch był na tyle duży, że ochroniarz pilnujący limitów sanitarnych kazał mi czekać, aż któryś z gości opuści salę. Gdy już mnie wpuszczono, po obejrzeniu prac mogłem ustawić się nieco z boku — wciąż we wnętrzu Strefy Inspiracji — i przyglądnąć się całości sceny. Odkryłem ruchliwą wymianę osób pomiędzy zasadniczą częścią galerii a mniej formalną, niedookreśloną przestrzenią przed wejściem, gromadzącą przyjaciół i znajomych przy wysokich stoliczkach. Naprzeciw ściany z obrazami bezustannie formowały się grupki, których uwaga zwrócona była ku pracom. Skupienie ich wyrażało się potakiwaniem, wskazywaniem palcami, przesadną gestykulacją. To zastanowiło mnie najbardziej… Że prace były hermetyczne, to widziałem i ja. Skąd jednak tak wielkie zaangażowanie, by je rozszyfrować, rozpracować, zrozumieć, zbadać? Skąd te filmowe, reklamowe wręcz pozy, podbródki podparte dłonią? Że to trochę dla pokazania się, to wiadomo — wielokroć słyszałem, że wernisaż jest głównie, jeśli nie wyłącznie, wydarzeniem towarzyskim. Czułem jednak — jeśli takie sformułowanie ma sens — szczerość tej sztuczności, albo inaczej: że zgromadzeni tam odbiorcy rzeczywiście wierzą, iż tak
13
właśnie należy się zachować wobec sztuki, w galerii. Że nawet jeśli udają, to tylko trochę — jest w nich bowiem prawdziwe pragnienie, by ze sztuką OBCOWAĆ, by się nią ZACHWYCAĆ, by się w tej prestiżowej, KULTURALNEJ sytuacji odnaleźć (notabene „Prestiż” to tytuł czasopisma, którego liczne egzemplarze zapełniają biblioteczkę Strefy Inspiracji). Zapewne padam ofiarą własnej socjologicznej ignorancji, ale to, co zastanowiło mnie najbardziej, to fakt, iż spektakl ten grali przede wszystkim ludzie młodsi ode mnie. Wygląda na to, że pokolenie, które tak licznie angażuje się w walkę z obecną władzą, zasila protesty, nie dostrzega, że podczas „prestiżowego” wernisażu również hołduje klimatowi namaszczenia i pompy, choć odmiennemu niż pisowscy funkcjonariusze roniący łzy nad natchnionymi słowami wieszczów i wszelkiej maści doniosłościami. Gdy niedawno zapisałem się do stworzonej przez Justynę Stasiek-Harabin facebookowej grupy „Minerviści” ze zdumieniem odkryłem, jak wiele zupełnie młodych osób uczestniczy w jej życiu, dzieląc się rozmaitymi artefaktami kultury i wciąż używając do ich opisu słów w rodzaju „niezwykły”, „zachwycający”, „doskonały”, „przepiękny”, „skłaniający do refleksji”… I nie, nie chcę powiedzieć, że nie istnieją piękno i maestria — wciąż rezonują w mojej pamięci słowa Zbigniewa Mańkowskiego wypowiedziane podczas jego zajęć z historii grafiki: „nazywamy ich Małymi Mistrzami, bo dobrze rysowali”… Jednak zastanawia mnie, jak to możliwe, że w czasach, które tak mocno dowartościowały przeciętność i tak pracowicie zaprzeczają tradycyjnym hierarchiom, że dziś nie można już np. mówić o wulgarności — wulgarność jest wszakże narzędziem emancypacji — albo nie da się dzielić twórczości na gatunki „szlachetne” i „poślednie” — szlachetność to bowiem bufonada i klasizm — że w tych czasach najmłodsze pokolenie, wychowane na nienajlepszym anime i magmie Internetu, pragnie przy lampce wina wzdychać do salonowej sztuki. Może dla odmiany? Na grafice poniżej minister Gliński gestem wyrażającym znastwo kontempluje wystawę Łączy nas Kazimierz Górski. ■
A więc wojna Agnieszki Rayss w Gdańskiej Galerii Fotografii (Muzeum Narodowe, Brama Zielona). Piękne zdjęcia, bardzo rozczarowująca wystawa… Z jednej strony jakoś czuję sens ograniczenia użytej ikonografii wojennej do sprzętów i mundurów z ubiegłego stulecia: oprócz tego, że to minione konflikty konstytuują nasze wyobrażenia o wojnie, dodatkowo można chyba powiedzieć, że obecna Polska choruje na XX wiek. Z drugiej strony nie rozumiem tezy zawartej w tekście wyklejonym na galeryjnej ścianie: „estetyzacja wojny może budzić […] poczucie dwuznacznej nostalgii […] dając do zrozumienia, że kończy się czas wojen możliwych do sfotografowania”. Zdanie to, kończące wspomniany tekst, zdaje się stać w sprzeczności z wymową ustępów wcześniejszych, ale również z cytatami (chyba niepotrzebnie) zdobiącymi ekspozycję; sugeruje, że wojna możliwą do sfotografowania kiedyś była. Nostalgia ma tutaj coś podważać, „dawać do zrozumienia” — w zasadzie sama się odczarowywać, podczas gdy moim zdaniem jest raczej narzędziem podtrzymywania czaru, iluzji uprawianej od samego zarania fotografii, któremu to procederowi przyświadcza Virginia Woolf, cytowana przez Susan Sontag w Widoku cudze-
go cierpienia, cytowanym z kolei na wystawie. W jakim więc sensie kończy się czas wojen „możliwych do sfotografowania”? Czym jest ta kończąca się możliwość, skoro tak jak wojna była przy użyciu fotografii mistyfikowana dawniej, tak jest nadal? Co — oprócz dróg gloryfikowania, fascynowania, estetyzacji — się zmieniło? Na to nie znajduję w tej wystawie odpowiedzi. Niedostrzeżone pozostają aktualne metody formowania fałszywej świadomości wojny. Cała wystawa zresztą przywołuje problemy już dawno rozpoznane (polityczna perfidia polegająca na użytecznej gloryfikacji przemocy, zobojętnienie na docierające do nas obrazy zniszczeń i ofiar itd.). Rayss skupia się na mundurach z szaf rekonstrukcjonistów, ba, sama nawet rekonstruuje w pracy Padający żołnierz coś pomiędzy fotografią Roberta Capy o tym samym tytule, a Rozstrzelaniami Andrzeja Wróblewskiego. Epatuje pięknymi fotografiami wypełnionymi pustką równych horyzontów i ogromnego, matowego nieba zajmującego większość kadru; w tych starannie zakomponowanych przestrzeniach lokuje na poły zakamuflowane pojedyncze elementy i postaci, nadaje pracom proste tytuły przeszywające nagością opisu. I cóż? Czy zawarta w tych pracach nostalgia ma wzbudzić w nas nieufność? Czy może dojmujący ascetyzm niemal-pustego pola bitwy — niemal-pustego, bo „wypełnionego” malutkim trupem żołnierza — ma nam uświadomić straszliwą samotność przemocowego umierania? W tym sztafażu poprzetykanym naściennymi cytatami trudno doszukać się precyzji, której wymagałaby podstępna jukstapozycja, analiza albo ironia. A może rzucany przez fotograficzną aurę urok ma zostać przełamany przez faktograficzny glitch? Zestawienie mundurów z czasów I WŚ z dwuwirnikowym śmigłowcem może wytrącić z przyjemnej równowagi, ale chyba tylko zapalonego fana historii i militariów. W niewielkim rekwizytorium wystawy najbardziej jednak uderza mnie kompletne rozminięcie się z szerokim spektrum współczesnych technik wizualnego oswajania wojny. Czyż nie zasługuje na uwagę fakt, że jednostki wojskowe — ot, chociażby gdyńska Formoza — mają swoje fanpages na Facebooku, poprzez które estetyzują zawód (potencjalnego) skrytobójcy fotami komandosów na wypasie, uzbrojonych niczym jakieś mechy z mangi? A więc wojna informuje nas, że wskutek wyczynów napoleońskich wojna urosła do rangi sztuki; taka gloryfikacja (a może banalizacja?) chyba tylko brakiem medialnego zapośredniczenia różni się od faktu, że na „e-sportowych” mistrzostwach mamy dyscypliny FPS-owe. Co z nowinkami technologicznymi typu bojowe lasery dla łodzi podwodnych, działa soniczne, drony, egzoszkielety — racjonalizującymi zbiór pojęć związanych z wojną poprzez ideę technologicznego postępu (albo odwrotnie: włączającymi w wojenną ikonografię zestaw pozornie neutralnych pojęć z dziedziny hi-tech, które odwracają uwagę od prawdziwego celu i metody wojny: dominacji i siły)? W jakim więc sensie era wojen możliwych do sfotografowania się kończy? Czyż trudno odszukać aktualne przykłady naturalistycznej, moralizującej (ale jednak) estetyki wojennej w stylu gore na przemian ze sterylną gloryfikacją wojennej przemocy — zależnie od tego jak chciałoby się rozumieć tę przemijającą możliwość zaproponowaną na wystawie? No właśnie: zależnie od… Muszę wyznać, że myślowa niekonsekwencja, czy wręcz kontradykcja komunikatów zaserwowanych przez A więc wojna budzi we mnie niepokój i uczucie niepewności. Może mi coś istotnego umyka, może ja czegoś spajającego to wszystko w logiczną całość nie rozumiem? Niech czytelniczka rozsądzi sama… ■
Aktualna sytuacja (zbiorowa) w CSW Łaźnia 1. Fajne. Nie będąc zawodowym badaczem ani historykiem sztuki, muszę na wstępie zaznaczyć, że w zasadzie w każdej dziedzinie sztuki orientuję się „jako tako”, a w sztuce zagranicznej wręcz wybiórczo. Może brzmi to nazbyt asekuracyjnie, jak gdybym chciał uciec od odpowiedzialności za swoje słowa — czuję jednak bardzo mocną potrzebę napisania tego, nawet małym drukiem. Niech będzie to określenie stanowiska, z którego dokonuję ocen i syntez, takich jak następująca. Otóż mam wrażenie, że bardzo często rodzima sztuka eksplorująca siłę politycznych gestów rezygnuje z estetyki jako zaciemniającego przekaz naddatku, niepotrzebnego lukru. Jednocześnie obserwując działania pochodzące zza wschodniej granicy, dostrzegam w nich chęć wykorzystania całego spektrum artystycznych środków, tak odwołujących się do koncepcji, gestu, przekazu, jak i zmysłowej przyjemności lub formy. W mojej optyce zaskakująco wyłamuje się z tej tendencji Rosja, ale już artyści Białorusi i Ukrainy — nie. Dla przykładu działania białoruskiej grupy Hutkasmachnaa, choć zwykle klasyfikowane jako polityczne, często są akcjami opartymi bardziej o plastykę i wizualność niż czystość politycznego komunikatu. Podobne podejście widzę wśród twórczyń z Azji, czego przykładem wideo The Dérive Tanin Torabi, które widziałem jeszcze w lockdownie, przed ponownym otwarciem galerii i muzeów, i które przyciągnęło mnie na Aktualną sytuację. Jest w tej pracy coś zupełnie egzotycznego, i to nie ze względu na kraj pochodzenia, ale właśnie na atrakcyjną formę tego w zasadzie analitycznego działania. Z reguły film i teatr, choć operujące środkami wizualnymi, obchodzą się z czasem znacznie sprawniej i rozumniej niż pole sztuk wizualnych i wyrosła z niego sztuka wideo, stanowiąca osobną dziedzinę, królestwo nudy i braku atencji dla widzów. Może dlatego, że film i teatr, produkcyjnie bardziej wymagające od amatorskich wideoartów i lwiej części performansów (czyż istnieje bardziej dostępne technicznie medium niż perfo?), muszą na siebie zarobić relatywnie więcej w przeliczeniu na jednostkę czasu finalnego dzieła. Ale uwikłanie w „produkcję”, w kosztorysowanie, w budżet — może rodzić kompleksy… w końcu krępuje artystyczną wolność. A może to chęć współpracy i dobre serce powoduje, że sprofesjonalizowane pole teatru odpowiada uśmiechem na zalotno-proszące mrugnięcie sztuk wizualnych, które pragną wyjść z cienia scenograficznej pracowni i zrobić „coś więcej”? Tak czy inaczej, praca Wyśniona rewolucja Alicji Rogalskiej, zamówiona przez Muzeum Sztuki i Teatr Nowy w Łodzi w ramach projektu Awangarda i socrealizm to może był niezły performans, ale niestety, jak to zwykle z wideoartami bywa, straszliwie nudne wideo, przysłowiowe flaki z olejem. Szkoda, że dostało tak wiele miejsca na wystawie. Ciągnąc wątek pochwały kapitalizmu w sztuce, być może to dzięki wyczuciu scenicznego flow u bohaterki Jesieni sprawiedliwej Piotra Urbańca zawdzięczamy sukces tego wideo. W końcu pani zarabiająca na uwadze panów, których zabawia przez kamerkę internetową, jak nikt inny musi liczyć się z ich czasem. ■ Agata Przyżycka / Malarstwo / Prezentacja online zrealizowana przez Jakuba Mścicheckiego. Ładnie. Malarstwo Przyżyckiej, odkąd przestała po prostu multiplikować, a zaczęła rzeczywiście komponować, zyskało. Jednak szczególnie wart uwagi jest (niepodpisany) komentarz do wystawy: „Artystka kreuje nowe spojrzenie na cielesność przez ścisłe kadrowanie obserwowanej materii”… cóż, owo „ścisłe kadrowanie” to zjawisko tak bardzo „nowatorskie”, że ma nawet swoją nazwę (bodyscape) i osobną kategorię na giełdach fotograficznych (tzw. stockach). Z całą pewnością w ramach wirtualnej
wystawy „wykazany zostaje pozór tożsamości artysty. Znowu powieszone/postawione rzesignifiant ze signifié” — ale nie „w fotografii, czy, znowu zbiór wyciągnięty z czyjejś szafy na polu przedstawienia”, tylko w polu tekstów (kolekcji)… Przyznam jednak, że trudno mi kuratorskich. ■ ową zachowawczość policzyć PGSowi na minus, gdyż niczego innego się po tej instytucji Niezidentyfikowane obiekty, które po- nie spodziewałem. Kuratorskiej ambicji jak wstały ze strachu przed końcem świata nie było, tak nie ma. Ale przynajmniej fajne Karoliny Cecot w e__ae_ miejscu. Ostatecz- prace są. nie choć miało być o Obcych, to czułem się Gorzej z ulotką. U mnie brakowało strony. tam dosyć znajomo — nawet pomimo faktu, Notabene, w broszurce do wystawy Felcyna że w e__ae_ miejscu byłem pierwszy raz. tekst jakby się urywa. No i kochany PGSie, Taki już los ufologa: gdy pojawia się nadzieja ołów to angielsku to „lead” a nie „led”. Nie na coś nowego, ekscytacja, wyjście w teren, to oczekuję akrobacji językowych w obcojęzyczna miejscu niestety zawsze znajduje się stan- nym tekście, ale pojedyncze słowo, będące dardowe szaraki ze srebrzystą skórą i owadzi- jednocześnie kluczowym dla opisu techniki mi oczami… A obiekty wbrew nazwie łatwe artysty, można by przetłumaczyć ze słownido zidentyfikowania: tu wydrukowane, tam kiem, a nie ze słuchu. Swoją drogą, książkowodoklejone, gdzieniegdzie poświecone latarką, -metaliczne zabiegi Szewczyka dziwnie przyprzy głośniczku stary dobry laptopik. I nawet pominają realizacje Anselma Kiefera — z tym diamentowo-świetlano-tiulowa estetyka już że Kiefer odkrył ołów podczas naprawiania gdzieś widziana, ot chociażby w GGMie na pralki w latach 70., zatem dekadę przed polPiwnej. (Przyjemnie pachniało, ładny lokal). ■ skim artystą… ■ Słowa nasycone doświadczeniem. Andrzej Szewczyk z kolekcji Simulart w PGS w Sopocie. Konsekwentnie. W Internecie, w postach promujących wystawę, woluminy Szewczyka pojawiały się sfotografowane w przytłumionym oświetleniu, nadając kafkowskim Pomnikom kameralny klimat. W sali ekspozycyjnej zaś niespodzianka: dużo światła, przestronnie i kolorowo. Nie odjęło to niczego pracom. Konsekwencja i klasa plastyczna realizacji Szewczyka ratuje go zresztą przed możliwymi żarcikami typu: widać, że „na bogato”, bo zrobione z kopert zagranicznych i łupinek po drogich orzechach (pistacje)… W jakiś dobry sposób Szewczyk balansował na cienkiej granicy między powagą a śmiesznością. Nie cieszy jednak nudne, pokazowe podejście do prezentacji prac
Życie przemija, a sztuka trwa. Kolekcja Marii i Marka Pileckich (zbiorowa) w PGS w Sopocie. Podczas zwiedzania usłyszałem: „Czemu oglądasz wszystko? Oglądaj tylko te fajne”. A zatem sztukę się czasem omija. Czyli czasem nawet sztuka przemija (pomimo resuscytacji wystawą). Najciekawsze było dla mnie spostrzeżenie, że malarstwo — stanowiące trzon kolekcji — nie było wcale najlepszym, co dało się w ramach ekspozycji zobaczyć. O wiele więcej do odkrycia oferował skromny zbiór grafik. W dziedzinie fotografii trudno mówić o odkryciach, skoro można było znaleźć np. tuza Jacka Porembę. Mimo tego fotografia cieszyła, choć było jej bardzo mało, chyba ze dwie-trzy prace. Jeśli zaś chodzi o tuzów, to znalazły się też takie (wedle słów kuratora, a zarazem
uczestnika wystawy, prof. Henryka Cześnika) „rodzynki” jak S. Dali i Pierre Bonnard. Coś, co niegdyś może świadczyło o światowości i światłości posiadaczy, dziś — zwłaszcza, że są to ledwo dwie małe pracki — jest niejednoznaczne i może budzić rozbawienie. Nieco zbyt jawna jest pretensja kolekcjonerów do bycia światowymi i światłymi. Jawność tę zresztą kurator wystawy uznaje, pisząc: „Jest oczywistym, że wagi i znaczenia każdej kolekcji przydają występujące tam nazwiska autorów” (podkr. moje). Co do nazwisk, to jest kilka, które jakoś ratują ogólną średniość malarskiej części wystawy: Lebenstein, Nikifor, Dobkowski… Warto docenić też aspekt lokalny i obecność prac Marii Targońskiej, Kiejstuta Bereźnickiego, Krystyny Łady-Studnickiej (jej malarstwo oglądałem na żywo po raz pierwszy). Jednak decyzja, by powiesić obok siebie Eugeniusza Markowskiego i Ewę Skaper wzbudziła we mnie mieszane emocje… Jak kontemplować Markowskiego mając pod bokiem Skaper? No i zgromadzone rzeźby, które chyba wszystkie nieznośnie pachniały Galerią Triada? Nie sposób się w takim otoczeniu skupić, a przeładowana pracami ekspozycja miała pełnić rolę duchowego przeżycia. Jak pisze Cześnik: „kontempluje się ją [kolekcję — przyp. PSzM] bez oznak znużenia”. Kuratorski tekst kończy się w podobnym, iście namaszczonym tonie: „Dzisiaj w Polsce nie wszyscy kolekcjonerzy decydują się na ujawnienie swoich zbiorów. Tym większy szacunek dla Marii i Marka za ten piękny gest, umożliwiający ucztę duchową dla niezliczonej rzeszy odbiorców”. Nie pozostaje mi — drobinie w niepoliczalnej masie gości PGSu — nic innego jak również podziękować za tę wyjątkową, nieocenioną łaskę. █ PSzM
KSIĄŻKA KSIĄŻKA KSIĄŻKA KSIĄŻKA
AMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA
ŻKA KSIĄŻKA KSIĄŻKA KSIĄŻKA KSIĄ
KSIĄŻKA KSIĄŻKA KSIĄŻKA KSIĄ
NAKŁAD
WŁASNY.
ROZMOWY
PRZEDSTAWIAMY PAŃSTWU PIERWSZĄ PUBLIKACJĘ WYDAWNICTWA FUNDACJI KULTURY WIZUALNEJ CHMURA ZAWIERAJĄCĄ ZBIÓR ROZMÓW, KTÓRE ODBYŁY SIĘ W RAMACH TRZECH EDYCJI PROJEKTU „NAKŁAD WŁASNY”. „NAKŁAD WŁASNY” TO PRZEDSIĘWZIĘCIE WYSTAWIENNICZOBADAWCZE, KTÓRE SKUPIAŁO SIĘ PRZEDE WSZYSTKIM NA HISTORII WYDAWNICTW ARTYSTYCZNYCH. PRZEDMIOTEM NASZYCH ZAINTERESOWAŃ BYŁY ZARÓWNO WYDAWNICTWA ARTYSTYCZNE O CHARAKTERZE ANARCHISTYCZNYM, JAK RÓWNIEŻ BLOGOSFERA, W KTÓREJ NA PRZEŁOMIE WIEKÓW ROZWIJAŁ SIĘ JĘZYK KRYTYKI ARTYSTYCZNEJ. ISTOTNĄ ROLĘ PEŁNIŁY MAGAZYNY O SZTUCE, KTÓRE UKAZYWAŁY SIĘ W POLSCE PO 1989 ROKU. CZĘŚĆ Z NICH BYŁA WYDAWANA PRZEZ INSTYTUCJE KULTURY BĄDŹ PRZY FINANSOWYM WSPARCIU PUBLICZNYM, INNE NATOMIAST UKAZYWAŁY SIĘ DZIĘKI ODDOLNYM, PRYWATNYM, NIEOFICJALNYM INICJATYWOM WYDAWNICZYM. PUNKTEM ODNIESIENIA DLA NASZYCH ROZMÓW BYŁY RÓWNIEŻ CZASOPISMA O SZTUCE, KTÓRE PIERWOTNIE BYŁY DOSTĘPNE W DRUKU, LECZ WRAZ ROZWOJEM TECHNOLOGII W DRUGIEJ POŁOWIE LAT 90. PRZENIOSŁY SIĘ DO INTERNETU. PROGRAM NAUKOWY „NAKŁADU WŁASNEGO” REALIZOWALIŚMY W FORMIE SPOTKAŃ I DEBAT W GRONIE SPECJALISTEK I SPECJALISTÓW ROZMAITYCH DZIEDZIN, A WSZYSTKIE SPOTKANIA ZOSTAŁY ZAREJESTROWANE I ZNAJDUJĄ SIĘ NA STRONIE FUNDACJI W ZAKŁADCE VIDEO ORAZ NA KANALE YOUTUBE. NINIEJSZYM TOMEM POSZERZAMY POLE NASZYCH BADAŃ I DZIAŁAŃ, TWORZĄC SERIĘ WYDAWNICZĄ FUNDACJI. PUBLIKACJA TEGO TOMU NIE BYŁABY MOŻLIWA, GDYBY NIE BEZCENNY ENTUZJAZM WSZYSTKICH PRELEGENTEK_ ÓW, UCZESTNICZEK_KÓW I WSPÓŁPRACOWNICZEK_KÓW PROJEKTU „NAKŁAD WŁASNY”. MAMY NADZIEJĘ, ŻE KSIĄŻKA TA PRZYCZYNI SIĘ DO WZROSTU ZAINTERESOWANIA ARTYSTYCZNĄ SCENĄ WYDAWNICZĄ ORAZ WNIESIE NOWE WĄTKI DO DYSKUSJI O FUNKCJONOWANIU ARCHIWÓW I METODACH ARCHIWIZACJI.
ŻKA KSIĄŻKA KSIĄŻKA KSIĄŻKA
ROZMÓWCZYNIE I ROZMÓWCY: MARIOLA BALIŃSKA, JAKUB BANASIAK, HELENE BAUR, GRZEGORZ BORKOWSKI, MACIEJ CHODZIŃSKI, MICHAŁ CHOJECKI, BOŻENA CZUBAK, PAWEŁ DUNIN-WĄSOWICZ, ŁUKASZ GORCZYCA, ALEKSANDRA GRZONKOWSKA, PRZEMYSŁAW GULDA, ŁUKASZ GUZEK, MAŁGORZATA JANKOWSKA, GRZEGORZ KLAMAN, AGNIESZKA KOZŁOWSKA, PIOTR KRAJEWSKI, MARIKA KUŹMICZ, KATARZYNA LEWANDOWSKA, HONORATA MARTIN, PAWEŁ MAZUR, KATARZYNA MICHAŁKIEWICZ-HANSEN, DOROTA MONKIEWICZ, JACEK NIEGODA, ALEKSA POLIS, MONIKA POPOW, ANNA RATAJCZAK-KRAJKA, ZOFIA REZNIK, ARTUR ROGOŚ, JAN ROSIEK, MACIEJ SALAMON, JACEK STANISZEWSKI, JOANNA SYNOWIEC, ANETA SZYŁAK, BARBARA ŚWIĄDER-PUCHOWSKA, BOGNA ŚWIĄTKOWSKA, WALDEMAR TATARCZUK, MAGDALENA UJMA, DOROTA WALENTYNOWICZ, MIMI WASILEWSKA, ANIA WITKOWSKA, AGNIESZKA WOŁODŹKO, WOJCIECH ZAMIARA, JOANNA ZIELIŃSKA
REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKL
REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA
AMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKLAMA REKL
Żałuję, że nie dotarłem na Figury pierwsze Przemysława Garczyńskiego w Żaku. Ciutkę żałuję, że nie poszedłem na Wyjdź do sztuki Gdańskiej Grupy Ceramicznej Nie/Wypaleni (WL 4 — Mleczny Piotr). Nie znam tej grupy, przegapiłem okazję, by poznać. Z drugiej strony, ceramiczne pokazy, warsztaty, to jeden z najnudniejszych samograjów. Zawsze że ogień, że woda, że mnogość technik, że szkliwa, że proces, że nieprzewidywalność, i tego typu zajawkowe liczmany. Ale kto wie, może tym razem byłoby inaczej? Trochę żałuję, że nie dotarłem na wystawę pt. Morris Adama Stępnia w B90 — nie znam tej twórczości, przegapiłem okazję. Żałuję, że nie dotarłem na Rebeliadę Grudniową (zbiorowa) przy ul. Górki 12 (organizacja: Galeria Studencka Start). Przywołam tekst: „Zamysłem wystawy jest stworzenie przestrzeni na danie upustu wszelkim emocjom kumulującym się i towarzyszącym młodym artystom w obecnych czasach […] Wyrazić swój bunt, przeciwstawić się niesprawiedliwości czy też pokazać swoją wizję zmian
Ogród zinologiczny Izolacja E. Łapka, A. Godlewska, J. Sieczko, K. Gliniewicz, K. Friedrich, L. Sawicki, M. Pawłusiow, M. Perkowska, O. Żołnowska IKM + Wydawnictwo Eksperymentalne X-Press, 2020 @wydawnictwo.eksperymentalne Zbieranka, ale warto popularyzować Riso. No i fajna okładka. ■ Tyle się działo kiedy Cię nie było Wojciech Ulman i Arek Klej 2020 @dwa00zera Ładnie wydany zin pełen kolorowych zdjęć. Zalążkowa narracja, którą można by chyba streścić tak: letni wypad na deskorolki, rejwy i inne radosne zniszczenia. Polecam. ■ FAKzin Feministyczna Akcja Kreatywna — Międzywydziałowe Koło Naukowe ASP w Gd. 2021 @fak.gdansk Jeśli chodzi o ekipy zinotwórcze o zacięciu aktywistycznym, odnoszę wrażenie, że jednym z przejawów radykalnego zaangażowania jest ignorancja dystrybucyjna. Wydawnictwo Bomba np. słabo informuje autorów; gdzie zrzuci, tam zrzuci; nie odkłada numerów dla chętnych; zapomina, kto w ogóle chciał dostać pismo; nie wysyła pocztą… FAK podobnie, czyli dystrybucja na YOLO. ■ It never happened Karol Polak Stray Dog Comics, 2020 @karolxpolak Fajny komiks, rozczarowało mnie tylko jedno: konstrukcja opowieści na zasadzie „niesamowitości, niesamowitości, niesamowitości — a na końcu okazuje się, że to był tylko sen”. Generalnie ubieranie historii w ramy snu jest fabularną bolączką, rzadko kiedy wychodzi to dobrze/wiarygodnie i jest zupełnie niepotrzebne. Czy naprawdę potrzeba takiej klamry żeby opowiedzieć coś swobodnie, dziwnie, chaotycznie? (Swoją drogą, polecam Dream journal 2016—2019 Jona Rafmana — straszliwie męczące obrzydlistwo, ale mało która kreacja tak skutecznie oddaje męczącą tasiemcowatość sno-koszmaru, jak ów chaotyczny obraz filmowy). █
w jakimkolwiek ważnym dla Was temacie czy jest to wyższość czosnku nad cebulą (kontrowersyjne!!), wyrażenie Waszej miłości do Bacha, czy też odniesienie się do poważniejszych spraw egzystencjalnych i społecznych” — Cebula, tylko cebula! Żałuję, że nie dotarłem na Grudzień Pauliny Grosz w LKW Gallery (CSW Łaźnia). Żałuję, że nie mogłem wziąć udziału w spotkaniu pt. Międzygatunkowe relacje intymne zorganizowanym przez Seminaria: ludzkie/ /nieludzkie/pozaludzkie i Interdyscyplinarne Koło Naukowe Antropologii Publicznej i Zaangażowanej (online). Żałuję, że nie dotarłem jak dotąd do Pracowni Parter (ul. Traugutta 12). Była okazja, chociażby Tożsamość Gilberta Sierotzkiego. Trochę żałuję DINO or something w e__ae_ miejscu. Zajawka była porządnie zanimowana. Żałuję, że nie zapoznałem się z Sensory orders w Łaźni. Żałuję, że nie widziałem wystawy Taśma. Żużlowa liga COVID-19, sezon II i innych rzeczy w WL4. Żałuję, że poszedłem na taki jest człowiek, tacy będą ludzie J. Baucia, M. Harmozy i M. Pęka, bo traf chciał, że wysłuchałem kuluarowej tyrady dra Harmozy na temat radości płynącej ze znajomości z dawnymi studentkami, której treści przez miłosierdzie
Raporty z frontów wojenek internetowych Północny front uznania. Gdy Krzysztof Polkowski na swoim profilu FB zrepostował zaproszenie na Dni Otwarte ASP, kolega po fachu upomniał się w komentarzu: „Dlaczego przed nazwiskami nie ma tytułów naukowych mgr. np. czy to jest akademia czy obora. Prof. ASP dr hab. Dariusz Syrkowski”. Temat zawrzał, ale szybko wygasł. Sprawa tytułów w Internecie wciąż nierozwiązana. Być może obije się o samego Zuckerberga. ■ Południowy front uznania. W facebookowej grupie PRAWDZIWA HISTORIA SZTUKI Józef Robakowski mocno skrytykował „grubą knypę” Jakuba Banasiaka pt. Proteuszowe czasy. Rozpad państwowego systemu sztuki 1982— —1993, publikując list, który zaczyna się cytatami i skromnym wstępem: „Jestem w trudnej sytuacji, bo występuję na polskiej scenie kulturowej od 1958 roku do dzisiaj jako multimedialny artysta, muzealnik, zabytkoznawca, historyk sztuki, kurator, właściciel Galerii Wymiany i były organizator międzynarodowej kolekcji sztuki progresywnej oraz doradca do gromadzenia zbiorów braci Krzysztofa i Dariusza Bieńkowskich, długoletni nauczyciel akademicki, autor kilku filmów o awangardzie polskiej, wydawca i redaktor książek, druków ulotnych, realizator prywatnego tzw. Własnego Kina i zapisów filmowo-telewizyjnych z akcjami wielu performerów, reżyser profesjonalnych programów telewizyjnych, uporczywy redaktor i twórca krytycznych tekstów interwencyjnych. Na razie, tyle o sobie”. Nie wiadomo kto wygrał, ale wiadomo, że od tamtej pory każdy artysta winien rozpoczynać list od notki biograficznej. Z ostatniej chwili: „Artluk” zapowiedział publikację polemiki, komentując sytuację pytaniem: „Czyżby potwierdziła się znowu reguła, iż łatwość pisania nie wiąże się często z mądrością piszącego?”, z tekstu zapowiedzi nie wynika jednak wprost, czy pytanie dotyczy Robakowskiego czy Banasiaka. Sprytnie! ■
nie zacytuję. Zważywszy na fakt, że nie byłem jedynym słuchaczem tegoż popisu dobrego dowcipu i krasomówstwa, przekonuję się, że prawdziwe jest stwierdzenie, którym Harmoza kończy swoje bio zamieszczone na osobistej stronie internetowej: „Mam mnóstwo zainteresowań. Lubię życie, nie boję się śmierci.” — najwidoczniej dr H. nie boi się również śmierci towarzyskiej. Żałuję, że nie doświadczyłem Ogniska przyjmującej miłości. Zapowiadało się tak: „Rozpalimy ognisko miłości która przyjmuje wszystko nic nie ocenia i dlatego wszystko przekracza […] Przyjdź z dowolnym tematem który Ci doskwiera. Rozpuścimy blokady jakie stoją na drodze do pełnego przepływu miłości. Nastąpi uświadomienie i ulga ♥️ […] Z intencją wolności i miłości dla nas wszystkich / Kocham Cię bardzo / Monia”. Nie wiem kim jesteś Moniu, ale pozdrawiam! Jeśli ktoś wziął udział w tej imprezie, niech napisze na redakcja@dyslok.pl! Żałuję, że nie dotarłem na żadne ze spotkań organizowane przez koło naukowe SPAW, np. Rozmówki Artystyczne. Może następnym razem. Bardzo żałuję, że mimo chęci, nie wziąłem udziału w żadnym ze spotkań Przestrzeń Wspólna. Rozmowy o choreografii i tańcu. Oby następnym razem! A najbardziej żałuję chyba, że zabrakło mi czasu, żeby porządnie obejrzeć zorganizowaną przez Fundację Kultury Wizualnej Chmura onlajnową wystawę Tiwi 2.0. Chmuro, kiedy odłożycie wystawę do ogólnodostępnego archiwum? █
Front politycznego lunatykowania. Dopiero niedawno natrafiliśmy na luźny egzemplarz październikowego numeru „Notesu Na 6 Tygodni”, a w nim wywiad z (chyba trójmiejską?) artystką Kozlow, zawierający pewien passus o wyjątkowo niepokojącej wymowie. W odpowiedzi na pytanie Magdy Citko „Jaka forma sprzeciwu wobec rzeczywistości ma według ciebie największy sens?”, Kozlow odpowiada: „Jedyną formą sprzeciwu, która miałaby sens i prawdziwe realne efekty, byłoby według mnie wyjście na ulicę, spalenie wszystkiego i zbudowanie od nowa; wyrzucenie milionerów na zbity pysk z ich rezydencji; siłowe odsunięcie w trybie natychmiastowym białych mężczyzn hetero od władzy; wtargnięcie na tereny jakichś szkodliwych dla środowiska fabryk i zrównanie ich z ziemią”. Czyżby prawackie obsesje na temat „czerwonej zarazy”, każące utożsamiać wszelką lewicowość, a nawet nieprawicowość, z bolszewizmem, nie były li tylko iluzją? ■ Front politycznego pragmatyzmu. Sopocki „Topos” pochwalił się okładką nadchodzącego numeru pisma [nr 1 (176) 2021]. Życzymy prędkiego wylądowania na nowej liście czasopism punktowanych! ■ Front ironii. W poprzednim numerze wspomniane zostało wydarzenie The Lucky Jewathon poświęcone fenomenowi „Żyda z pieniążkiem”. Jako glosę chciałbym przywołać świetną pracę Małgorzaty Mycek wraz z odautorskim cytatem: „Obraz należy powiesić do góry nogami (najlepiej w Sylwestra lub w każdy piątek). Wtedy od nowego roku lub tygodnia wszystkie jego pieniądze wypadną mu z kieszeni i wpadną do domu, gdzie wisi obraz. Obraz taki, aby przyniósł szczęście i bogactwo, najlepiej dostać w prezencie. Obraz powinien wisieć u wejścia do domu, najlepiej po lewej stronie od drzwi i nie naprzeciwko drzwi lub okna.” █
O G Ł O S Z E N I A — O G Ł O S Z E N I A — O G Ł O S Z E N I A
Redaktor naczelny oświadcza, że tym razem wielkie opóźnienie „DL” wynikło z faktu, że zaangażował się w natarczywe telefonowanie do Macieja Radziwiłła, aby zażegnać spór o pańszczyznę między księciem a Szczepanem Twardochem.
Ogłaszamy konkurs adwokacko-literacki pod hasłem Gdańskowi w odwodzie. Lepiej to już było. Do końca maja można nadsyłać na adres redakcja@dyslok.pl mowy obronne uzasadniające akcję #będziedobrze, w ramach której w maju ub. r. na zbiegu Łostowickiej i Armii Krajowej stanęła miniwieża złożona z dwóch kontenerów pomalowanych przez Mariusza Warasa. (Obecnie konstrukcja prezentuje dzieło Macieja Salamona powstałe dla uczczenia 40. rocznicy Porozumień Sierpniowych). Pytania pomocnicze dla uczestników konkursu: CO będzie dobrze? JAK będzie dobrze?
Trochę plotki z Sieci, a trochę nie: redaktor
naczelny dołącza się do akcji zainicjowanej przez @maclewando, który na swoim profilu instagramowym zamieścił relację trawestującą proszące hasło „notice me, sempai” („zauważ mnie, mistrzu”) — „notice me, SZUMpai”. Faktycznie, jest zaskakujące, że w sekcji gdańskiej dorocznego podsumowania redakcja „Szumu” pominęła bodajże najbardziej szumne wydarzenie artystyczno-queerowe tej części Pomorza, czyli cykl demoniczno-harcersko-modowo-karaoke’owych performansów Macieja Lewandowskiego zatytułowany Transcendencja.
M. Mycek, Katolik liczący piniądze, 2020 17
Fot. dzięki uprzejmości @malgorzatamycek_fanclub
„DL” pozwala sobie udzielić drobnej porady działom PR: liczy się nie tylko data wernisażu. Godziny otwarcia lokalu i data zamknięcia wystawy liczą się nawet bardziej.
UL, ul. Św. Barbary 3, Gdańsk
„Dyskurs Lokalny” nr styczniowo-kwietniowy (13-14) 2021 ISSN 2657-8492 https://dyslok.pl — redakcja@dyslok.pl Wydawca Redakcja Skład i łamanie Asysta techniczna Druk
UL — ul. Św. Barbary 3, 80–756 Gdańsk — https://ul.gda.pl Olimpia Błaszczyk — Kara Lewandowska — Piotr Szymon Mańczak — Maksymilian Wroniszewski Piotr Szymon Mańczak (red. nacz.) Natalia Dopkoska Wydawnictwo Eksperymentalne „X-Press” https://eksperymentalne.pl — wydawnictwo@eksperymentalne.pl
Autorem ilustracji na pierwszej stronie oraz ilustracji do tekstu „Habemus Szatan!” jest Piotr Tadeusz Mosur.