elephant shoe Numer 03/13
ISSN 2082-1670
// special .
Wiosenna muzyka . //,wywiady .
Widowspeak, Kixnare, Scianka .
str. 2 :: elephant shoe
elephant shoe :: str. 3
Spis treści: Kixnare „Oczekiwania rosną z każdym kolejnym wydawnictwem” 10-11
Exclusive: 10... Kixnare 12... Widowspeak 16... Ścianka
Widowspeak
Special: 22... Wiosenna muzyka
„Filmy są dla nas wielką inspiracją...” 12-15
,
Scianka „Zespół jako płaszczyzna między indywidualnościami” 16-21
Special „16 muzycznych zaklęć na przywołanie wiosny...” 22-29
4... Wstępniak 6... Ploteczki
Wywiady: 30... Viadrina 34... Zatoczka Przewodnik: 38... DM: Songs Of Faith And Devotion Felieton: 40... Prawo autorskie w dobie nowych mediów Recenzje: 42... Albumy 44... Single 45... Antykwariat
str. 4 :: elephant shoe
A w sercu maj... W Elephant Shoe nie wierzymy w te wszystkie teorie o froncie arktycznym i o nieuchronności dziwnych skutków globalnego ocieplenia. Żeby przywołać wreszcie dodatnie temperatury i przywrócić Wam wiarę w to, że wiosna wreszcie nadejdzie, proponujemy Wam zestawienie szesnastu albumów, od których cieplej stanie się na sercu. W tym numerze mocna jest polska reprezentacja – nie przegapcie naszych wywiadów z Kixnare i Viadriną. Oni przywracają wiarę w połamane beaty i dźwięki z trzewi komputerów. Z krainy łagodności nawołuje nas delikatny Widowspeak, a w wywiadzie zadziera z nami zespół Ścianka w niepublikowanej do tej pory szczerze wyznanej historii zespołu. Z nosem przy szybie wypatrujemy pierwszych oznak wiosny, oddając w Wasze ręce trzeci numer. Oby był czytany w pierwszych promieniach słońca.
redakcja „elephant shoe”
Redaktor naczelny: Marcin Połeć Marketing/PR: Helena Marzec Reklama: Justyna Banaszczyk Korekta: Monika Jankowiak Autorzy: Bartek Krzyżewski, Bartosz Wrześniewski, Beata Dżumaga, Gosia Dryjańska, Kamil Brzeziński, Karol Jaskuła, Marcin Bubiński, Martyna Bajaczyk, Michał Pisarski, Patryk Kanarek, Piotr Gruba, Tomasz Turski, Tymoteusz Kubik, Wojtek Michaluk Foto: Basia Kuligowska, Laura Pala, Zbyszek Carewicz Wydawca: Marcepanna, Przasnyska 16B/11, 01-756 Warszawa || Kontakt: redakcja@elephantshoe.pl
elephant shoe :: str. 5
str. 6 :: elephant shoe fot. materiały prasowe
Ploteczki ! Zebrał dla Państwa: Michał Pisarski .
Zbliża się Record Store Day! Trzecia sobota kwietnia już po raz szósty stanie się doskonałą okazją do wydawania nagrań zbyt słabych na to, by wydać je bez okazji. Rynek zaleje też mnóstwo limtowanych, zwykle winylowych edycji znanych już od lat albumów. Oficjalnym ambasadorem (cokolwiek ma to znaczyć) tegorocznych obchodów został obwołany człowiek-winyl, gorący zwolennik idei analogowego internetu na korbkę, Jack White. Swój udział w wydarzeniu potwierdzili również między innymi skłóceni przecież At the Drive-In, starzy Bob Dylan i David Bowie, modni Foals, przehajpowani Tame Impala oraz oczywiście niezastąpiony Linkin Park. Czym w ogóle jest ten Record Store Day? Świętem, które ma w założeniu hołdować tradycyjnym sklepom muzycznym i no wiecie, fizycznym metodom dystrybucji. Ale na przykład plakietka z Jackiem - ambasadorem dostępna jest już tylko cyfrowo. Możecie ją sobie ściągnąć ze strony w tradycyjnym jpegu.
elephant shoe :: str. 7
fot. materiały prasowe
Nowe Arctic Monkeys jeszcze w tym roku! Chłopcy z zespołu zapuścili się samotnie na pustynię (aspekt czterech spoconych, spiętych mężczyzn przebywających razem z dala od wszystkiego pominę), by komponować i nagrywać kawałki na kolejny, piąty już w ich dorobku krążek. W wywiadzie dla NME perkusista brytyjczyków, Matt Helders, opisał brzmienie powstających numerów krótko, jako rok 2013. W odpowiedzi na pytanie czy album ukaże się do końca grudnia powiedział jakby było to największą oczywistością: Bylibyśmy głupkami gdybyśmy zrobili płytę brzmiącą jak 2013 rok i wydali ją w 2014, nie?. Święta prawda Matt, ktoś jeszcze pomyślałby, że jesteś niemądry. Wracając do meritum: wierzcie światłemu bębniarzowi i nastawiajcie się na to, że już w chwilę po Sylwestrze nowe dzieło Małp z miejsca zacznie brzmieć nieco staroświecko. Mniej więcej tak, jak choćby „Ostatnia Niedziela”. Skoro o Arctic Monkeys to...
Alex Turner na nowym albumie QOTSA! Alex ma użyczyć swego głosu w przynajmniej jednej z kompozycji, która wejdzie w skład ukazującej się w czerwcu płyty „...Like Clockwork”. Być może Josh Homme jest po prostu dobrym kolegą i lubi okazywać ludziom sympatię dając im powyć do mikrofonu na swoich krążkach, ale jego wygląd rasowego sukinsyna każe mi w to powątpiewać. Wyczuwam tu spisek - Rudy chce odgryźć się na Alexie, który niby zaprosił go do wspólnego zaśpiewu w utworze „All My Own Stunts” na ostatniej płycie Arctic Monkeys, ale materiał zmiksował tak, że lepiej niż Josha słychać było w nim nawet latającą po studiu muchę, której nie było słychać wcale. Przypominam, że zarówno ekipa z Palm Desert, jak i ikony Sheffield planują wpadnięcie na tegorocznego Open’era. Mamy liczyć bardziej na wspólny występ czy bijatykę na scenie? Przekonamy się już za kilka miesięcy!
Wspominałem coś o festiwalach? Poszerzają nam się składy letnich wydarzeń muzycznych. OFF upłynie tym razem pod znakiem powrotów – do Katowic zawitają My Bloody Valentine oraz Godspeed You! Black Emperor czyli zespoły, które wydały po latach milczenia nowe krążki tylko dlatego, że wstyd tak było od tylu lat jeździć w trasy ze starym materiałem. W tyle nie pozostaje nasz rodzimy Skalpel, któr y goszcząc na tej imprezie, również zamierza w ypuścić wreszcie płytę. Na Woodstocku pojawią się natomiast Kaiser Chiefs. Kaiser Chiefs pojawią się na Woodstocku. Nie, nie na Open’erze. Na Woodstocku. Kaiser Chiefs.
str. 8 :: elephant shoe fot. PA
Ploteczki !
Noel Gallagher wystąpił z Blur! Coś mi się wydaje, że Noel będzie częstym gościem rubryki z ploteczkami. Tym razem chciał zapewne wkurzyć Liama, bo na koncercie fundacji charytatywnej Teenage Cancer Trust zbratał się ze swym dawnym wrogiem, Damonem Albarnem z Blur i zagrał z nim jego utwór „Tender”. Rzecz iście niewiarygodna, ale cel w końcu szczytny, a były gitarzysta Oasis wie jak nikt, że śmiertelne choroby to poważna sprawa i w żadnym wypadku nie należy z nich sobie żartować. Kiedyś powiedział nawet, że marzy o tym, by jego drogi przyjaciel Albarn zachorował na AIDS i umarł. No, ale to już przeszłość. Poproszony o skomentowanie historycznego wydarzenia Gallgaher rzekł: mój występ z Damonem był jak wspólny występ Johna Lennona i Erika Claptona. W sumie racja. Jedyna różnica polega na tym, że ani Clapton ani Lennon nie powiedzieliby raczej po swoim gigu, że ich koncert był legendarny niczym duet Noela Gallahera z Damonem Albarnem.
elephant shoe :: str. 9
str. 10 :: elephant shoe fot. materiały prasowe
Kixnare Kixnare, czyli Łukasz Maszczyński, to jeden z najzdolniejszych polskich producentów muzycznych. Zaczynał od esencjonalnego hip hopu lat 90., by dziś zająć się ambitną elektroniką. 18 marca nadkładem U Know Me Records ukazał się jego najnowszy materiał „Red”. O nowej płycie, chwilowym rozstaniu z hip hopem, życiu osobistym i planach na przyszłość rozmawiał Patryk Kanarek.
elephant shoe :: str. 11 Rozmawiał: Patryk Kanarek Parę dni temu miała miejsce premiera twojego najnowszego wydawnictwa, mógłbyś nam przedstawić tę płytę... i dlaczego jest czerwona? Nie ma w tym żadnej głębszej filozofii. Wpadł mi do głowy taki pomysł i postanowiłem go zrealizować. Płytę traktuję jako kontynuację mojego poprzedniego projektu dla U Know Me Records – płyty „Digital Garden”, do której brzmieniowo troszeczkę chciałem nawiązać, jako że przez ostatnie 2 lata mocno odbiłem w rejony bardziej klubowe. „Red” troche godzi te dwa kierunki, i jestem bardzo zadowolony z ostatecznego efektu. Twój styl ewolułuje, z płyty na płytę jesteś coraz mniej hip hopowy, coraz bardziej klubowy. Można powiedzieć że mam za sobą dość podobną drogę, kiedyś byłem rapowym ortodoksem, dzisiaj jestem totalnie otwarty na muzykę, ale początkiem mojego otwarcia było totalne znudznie i brak rozwoju rapu. Dziś oczywiście jest inaczej, ale powiedz, z czego ten progres wynika u Ciebie? U mnie było podobnie: znudzenie, które potęgowały jeszcze dziesiątki maili od polskich raperów, charakteryzujacych się wtórnością i obsesyjną czasami chęcią zrobienia szybkiej kariery. W tym samym czasie zaczynałem jako dj, ten fach również motywował mnie do szukania innej muzyki. W pewnym momencie bardzo chcialem uciec od wizerunku hiphopowego producenta, ktory sprzedaje bity na lewo i prawo. Praca nad „Digital Garden” i efekt finalny pomogly mi w tym. Dziś już właściwie nie obrażam się na hip hop, natomiast odważnie wybieram z niego to, co mnie interesuje: głównie klasykę lat 90., ale też parę ciekawych rzeczy ze wspołczesnego nurtu. Kixnare roku 2006 to wpływy takich ikon jak Pete Rock czy Jay Dee, a jak wyglada to dziś i w jakim kierunku może pójść? Myślę, że „Red” wcale nie wyznacza jasno jednego kierunku, w którym podążam, bo tych może być wiele. Po prostu w tym czasie miałem ochotę zrobić taką właśnie płytę, odrobinę sugerując się tym, co wydaje U Know Me Records. Dla przykładu powstały równolegle numer na składankę „Friends Will Carry You Home Too” jest trochę z innej bajki, choć początkowo widziałem go na swojej płycie. Następny miniprojekt będzie jeszcze bardziej odległy brzmieniowo. Wpływów jest więc ogromna ilość, przez co nie mam jasno sprecyzowanej drogi. Twój najnowszy album reprezentuje naprawdę wysoki poziom, jednocześnie tak jak powiedziałeś daje Ci możliwość rozwoju w dowolny kierunku, szczerze mówiąć chciałbym usłyszeć twoje produkcję spod znaku nowoczesnego r’n’b, sceny ktorej rozwój w najbliższym czasie będzie wart uwagi. Widzisz się w tej konwencji? Być może tak, choć chętniej tym razem nawiazałbym
współpracę z jakims ciekawym wokalistą lub wokalistką. Może niekoniecznie zamykanie się w ramach r’n’b jest tym, co by mnie szczegolnie interesowalo, przede wszystkim unikalbym tworzenia utworów przesadnie słodkich, ale zawsze można pogodzić jakąś swoją ambicję z takimi gatunkowymi nawiązaniami, czego chyba dobrym przykładem jest „Red”. Nie wykluczam więc. Producent plus wokalista to ostatnio popularna i atrakcyjna formuła, jak choćby duety AlunaGeorge czy podając przykłady z polskiego podwórka, takie jak KDMS, albo Rebeka. Gdybyś faktycznie podjął decyzję o nagraniu kolejnego albumu w takiej konwencji, czy jest osoba, z którą realnie wyobrażasz sobie taki projekt? Na pewno są takie osoby... pytanie tylko, czy masz na myśli polskie podwórko, bo tego jakoś szczególnie nie śledzę, wiec musiałbym się powaznie zastanowić. Ja osobiście cenię sobie unikalność, raczej nie chciałbym zapraszać do współpracy postaci rozchwytywanych, niezaleznie od tego jak bardzo lubię ich muzykę. Na pewno tez chciałbym, aby w takim projekcie rola producenta i wokalisty była na równi, tzn. niechętnie robiłbym muzykę pod czyjes dyktando, jako tło do 3 zwrotek i refrenow – a tak dla porownania bywalo z raperami. Liczysz po cichu, że ta płyta będzie troche takim przełomem i stanie się głośniej o Tobie zagranicą? Takie oczekiwania rosną z każdym kolejnym wydawnictwem. Wydaje mi się, że poki co jest za wcześnie, żeby takie propozycje spływały w większych ilosciach, ale mam nadzieję że uda się zaistnieć również zagranicą. Powiedz mi, jak wygląda życie dobrego i uznawanego producenta w Polsce? To angażuje cale Twoje życie, żyjesz z tego? Na chwilę obecną utrzymuję się z muzyki, a dokładniej z bycia dj-em. Nie zawsze jest kolorowo, ale raczej nie narzekam – w końcu robię to, co lubię. Zastawmy na razie „Kixnare’a”. Niedawno skończył sie okres podsumowań poprzedniego roku, a ja zawsze jestem ciekaw, czego słuchają osoby tworzące muzykę... Na pewno nie zawsze są to rzeczy stricte związane stylistycznie z tym, co tworzą. Czy mógłbyś powiedzieć nam, jaki artysta bądź album ubiegłego roku wywarł na Tobie największe wrażenie? Być może było to kilka wydawnictw? Właściwie miałem okazję przygotować dość obszerne w albumy i utwory podsumowanie dla portalu diggin.pl. Ale minęło trochę czasu i parę rzeczy przegapiłem, np. album Cooly G, ktory jest fenomenalny i brzmi zupelnie inaczej niż wszystko dookoła.
str. 12 :: elephant shoe
wywiad:
Widowspeak
elephant shoe :: str. 13
str. 14 :: elephant shoe fot. materiały prasowe
Widowspeak Słodki, niewinny głos wokalistki oraz wylewane spod sześciu strun nośne melodie - tylko tyle i aż tyle. Uroczy duet Widowspeak od dwóch lat konsekwetnie podbija Stany Zjednoczone i Europę. O filmach, zwiedzaniu i stuletnich stodołach rozmawiałem z jego brzydszą, niesamowicie sympatyczną połową, gitarzystą Robertem Thomasem.
elephant shoe :: str. 15 Rozmawiał: Michał Pisarski Jak wpadliście na pomysł, by grać to co gracie? Czy od zawsze najbardziej naturalnym było dla was pisanie właśnie minimalistycznych, klimatycznych popowych piosenek? Zaczęliśmy od grania utworów, które Molly napisała jeszcze przed założeniem zespołu. Były naturalnie proste i najbardziej własciwym zdawało się tworzenie do nich oszczędnych aranżacji. Od tamtego czasu ja i Molly pracowaliśmy razem bliżej, idąc w stronę bardziej bujnych aranżacji, które umieszczały jej melodie we właściwym kontekście. Staliście się rozpoznawalni właściwie z dnia na dzień. Czy Wasze życie zmieniło się drastycznie po wydaniu debiutanckiego albumu? Czy pewne rzeczy musieliście w związku z tym zostawić za sobą? Nasze życia nie zmieniły się jakoś dramatycznie. To wygląda raczej tak, że mamy naprawdę świetną pracę z mnóstwem podróży w ramach bonusu. Trasy koncertowe są wspaniałą okazją do poznawania ludzi, naszego kraju oraz całego świata, ale kiedy nie nagrywamy i nie koncertujemy, nasze życia toczą się praktycznie tak samo jak wcześniej. W jaki sposób udało wam sie zdobyć kontrakt płytowy tak szybko po założeniu zespołu? Pukaliście z materiałem do każdych drzwi, a może ktoś odkrył was zupełnie przypadkowo? Kontrakt był wynikiem wielkiego fartu. Dopiero co zaczęliśmy grać razem i mieliśmy występować z zespołem Minks. Minks mieli podpisaną umowę z wytwórnią Captured Tracks i ich menadżerka, Katie Garcia poprosiła nas przed koncertem, byśmy wysłali jej trochę muzyki. Daliśmy jej nagraną w domu kasetę - spodobała się zarówno jej, jak i drugiej osobie z Captured, Mike’owi Sniperowi. Przyjechali oboje, by zobaczyć nas na żywo, a później już wszystko ułożyło się samo. Nie rozglądaliśmy się za kontraktem, szczerze mówiąc zupełnie o tym nie myśleliśmy! Słyszałem jedną z Waszych piosenek - „Harsh Realm” w serialu American Horror Story. Oglądaliście scenę, w której została wykorzystana? Co o niej sądzicie? Tak, oglądaliśmy ten odcinek. Troszkę nas przeraził, ale sądzę, że nasz utwór wpasował się tam świetnie. Skoro już rozmowa zeszła na kino - czy chcielibyście nagrać kiedyś ścieżkę dźwiękową do filmu? I jaki byłby to film - horror, dramat czy może fantasy, w którym według mnie Wasza twórczość sprawdziłaby się znakomicie? Bardzo chcielibyśmy napisać jakiś soundtrack. Właściwie to filmy są dla nas wielką inspiracją. Chcemy, żeby nasze piosenki i płyty wywoływały u ludzi określone uczucia w sposób totalny, podobnie jak wywołuje je oglądanie filmów. David Lynch miał ogromny wpływ na kształt naszej pierwszej płyty, Terrence Malick natomiast na „Almanac”. Gdybyśmy komponowali soundtrack, najpewniej byłby to dramat. Albo może jakaś kosmiczna przygoda? Czy zatrudnienie basisty zmieniło Wasze podejście do pisania piosenek? Na pewno dało Wam więcej możliwości. Linia basu w „Locusts” jest po prostu zajebista. Nagrywałem prawie wszystkie ścieżki basu na nasze oba albumy.
Na „Almanacu” po raz pierwszy próbowałem zbudować kilka utworów od linii basu - tylko po to, by było bardziej różnorodnie. Dobrze jest mieć teraz w zespole Willy’ego, jego gra na basie dodaje głębi i prawdziwego groove’u naszym występom. Brzmienie na „Almanac” jest bogatsze od tego z pierwszej płyty i, jeśli się zastanowić, w zasadzie zupełnie inne. Z jakiego powodu? Czy po Waszym trzecim albumie również mamy się spodziewać czegoś kompletnie odmiennego? Zawsze chcemy rozwijać się jako zespół. Pierwsza płyta została stworzona szybko, jedynym sposobem, jakim mogliśmy tego wówczas dokonać, podczas gdy Almanac był raczej szczegółowo zaplanowany. Z każdą grupą piosenek przychodzą odmienne pomysły i motywy, zarówno estetyczne, jak i dźwiękowe. Chcemy, by każde nasze nagranie było na swój sposób kompletnym aktem. Zaczęliśmy już myśleć o kolejnym krążku - prawdopodobnie dotknie tematyki kosmicznej, więzi rodzinnych i izolacji. Choć w tym momencie nie mogę jeszcze niczego obiecywać. Czy inspirowała Was muzyka country i folkowa? W Waszych utworach naprawdę słyszy się jej wpływy. Molly i ja kochamy country i folk - oczywiście, że były dla nas inspiracjami. Nie pragniemy, przynajmniej jako Widowspeak, pisać piosenek stricte country, ale najwyraźniej absorbujemy różne cechy tej muzyki, której słuchamy najczęściej. Jakie są Wasze inne inspiracje? Niekoniecznie muzyczne! Filmy. „Dni Nieba” Terrence’a Malicka. Oraz zachód Stanów Zjednoczonych jako jednostka geograficzna i kulturalna. Słyszałem, że Almanac był nagrywany w bardzo unikalnym, wyjątkowym miejscu. Mógłbyś powiedzieć mi na ten temat coś więcej? Czy jego klimat odcisnął swe piętno na brzmieniu albumu? Nagrywaliśmy „Almanac” w stuletniej stodole nad rzeką Hudson, gdy lato przechodziło w jesień. Odbiło się to idealnie na płycie i świetnie wpasowało do jej zawartości. Samo nagrywanie dostarczyło nam masy zabawy. Jak ważne były dla was teksty utworów? Są ekstremalnie ważne. Molly zawsze miała przy sobie duży notes i starała się bardzo mocno, by uzyskać spójne motywy i pomysły na „Almanacu”. Za miesiąc jedziecie w europejską trasę. Czy pomiędzy koncertami macie wystraczająco dużo czasu na poznawanie innych kultur i eksplorację odwiedzanych miejsc? Lubicie zwiedzanie? To jak na razie najlepsza część tras koncertowych! Studiowałem architekturę i zawsze zaciągam zespół na zwiedzaniowe przygody. Poza tym miło jest poznawać ludzi w innych krajach. Bycie w zespole pozwala Ci na posiadanie czegoś w stylu globalnej sieci przyjaciół. Chcemy Was w Polsce! A my bardzo chcemy przyjechać!
str. 16 :: elephant shoe
wywiad: wywiad: ,
Scianka Scianka
elephant shoe :: str. 17
str. 18 :: elephant shoe fot. materiały prasowe
,
Scianka
Jesteśmy zainteresowani wkraczaniem w rzeczywistość wyczuwalną intuicyjnie.
elephant shoe :: str. 19 Rozmawiali: Martyna Bajaczyk i Piotr Gruba Kiedy przyjdzie ciepła wiosna i „Come November”? Materiału dużo staje, co usłyszeliśmy na własne uszy. Było nam jednak za mało; zaintrygowani Trójmiastem okresu transformacji, mistycznym układem Pana Planety oraz wydarzeniami w Czelabińsku – postawiliśmy Ściankę w ogniu pytań. Nie czekając na przebiegunowanie świata, odtajniamy rozmowę zarejestrowaną wieczorową porą. Bóg stworzył Ewę z żebra Adama, a Ścianka wyszła z Biorda. Obiła się o Kobiety i zaadoptowała Kristen. Sprzyjał Wam czas i okoliczności: jazz, yass, gdańska scena alternatywna. Jak wspominacie tamte czasy, kiedy w radiu królowało „Na jednej z dzikich plaż”, i jak jest dzisiaj, kiedy już zacumowaliście w My Shit In Your Coffee? Maciej Cieślak: Ale co to jest „Na jednej z dzikich plaż”? Rotary – znany szlagier! M.C.: No proszę, a ja go nie znam... Czyli już jest mniej znany... Jak wyglądały tamte lata? Pamiętam, że w Trójmieście panowała ożywiona atmosfera. To znaczy raczej „weekendowo-ożywiona”. A poza tym, jak w każdym polskim mieście, panował totalny bezruch raczej. I wiesz, z perspektywy czasu to może tak wygląda, że było coś tam kolorowo, szczególnie dla kogoś, kto tam w owym czasie nie był, natomiast z bliska czuło się faktycznie trochę energii w powietrzu, ale to był raczej początek lat 90. Faktycznie w weekend ludzie przewalali się przez Trójmiasto, wysypywali się z kolejki w Sopocie, i tak dalej, czuć było coś fajnego, ale jednocześnie był to taki biedny okres tuż po przełomie. Dziś widzicie, jakie samochody jeżdżą po ulicach, wówczas jeszcze 2/3 to były stare Fiaty i Polonezy, na przykład, i to wyglądało zupełnie inaczej, ludzie chodzili w innych ubraniach trochę itd. Zaplecze klubowe też było dużo mniejsze. „Power” może w ludziach był, pamiętam takie miejsca, że naprawdę masa ludzi się pojawiała, dziś widać, że nie ma już tej świeżości. Na pewno było to jakaś taka energia, która krążyła w powietrzu, ale to jednak nie wystarczy, żeby coś stworzyć. Było łatwiej, czy trudniej? M.C.: Łatwiej, czy trudniej, znaczy, co?... ...Jeśli chodzi o wybicie się, widownię, publiczność, o to jak ludzie reagowali, o frekwencję na koncercie. M.C.: W tym kontekście dużo trudniej. Ja tutaj mówię o kwestiach artystycznych, bo od tego zaczęliśmy, natomiast w tej chwili wkraczamy w kwestie marketingu... Ale i o tym też możemy porozmawiać, jeśli chcecie (śmiech). W każdym razie, jeśli mówimy o perspektywach wybicia się, promocji, to było jak w dupie. Przez pierwsze trzy lata na nasze koncerty przychodziło średnio 15 osób. Od 1994 do wydania płyty w 1998 roku graliśmy mniej więcej cztery koncerty w roku. Natomiast, wiesz, to jest taka kwestia związana z tym, co widoczne, co służy promocji
itd. Kluczowa kwestia, to nie jest to, ile osób przychodzi na koncerty, jak często te koncerty są, tylko co się dzieje w głowie – to po pierwsze. A po drugie – co się dzieje na próbach. Ile nowych rzeczy powstaje, czy idee są ciekawe, czy są twórcze itd. I to są tak naprawdę rzeczy, których z pozoru nie widać, bo jak człowiek przyjdzie na koncert, to widzi zespół, który gra i dzieli się tym, do czego doszedł, co wypracował itd. Natomiast kluczowe są momenty, kiedy to wszystko powstaje. Bo inaczej, to można by było grać covery. Kluczowe jest to, co się ma w głowie, i jaką się ma motywację, żeby coś z tym zrobić. Motywacje mogą być różne: oczywiście na przykład takie, żeby być sławnym, żeby gdzieś zaistnieć, żeby ludzie popatrzyli. Mogą być też motywacje takie, że ma się ciśnienie na to, żeby coś nowego tworzyć. Bo to jest superfajne. Albo że to jest potrzebne po to, żeby funkcjonować jakoś w świecie. Jeśli masz coś w głowie, to tylko Ty masz to w głowie. Dopóki nie znajdziesz sposobu, żeby to uzewnętrznić, to po prostu jesteś z tym sam. I to właśnie stymuluje ten najważniejszy proces. I dopiero temu ewentualnie pomaga, jeśli jest jakaś taka fajna atmosfera w mieście, bo jeżeli w mieście świszczy po prostu wiatr i wszystko stoi zamiast się poruszać, no to w tym momencie nie dodaje to skrzydeł. Nie pomaga po prostu. I tak zapamiętałem ten okres, w którym już Ścianka powstawała. A na pewno lata 80., taki ciężki koc narzucony na głowę, przez który ciężko się przebić. W zasadzie tyle... Jak ma się sprawa z odkrywaniem nowych muzycznych wysp? W Ściance gra obecnie Michał Biela, zatem dokonujecie czasem abordażu, a z drugiej strony pomagacie rozbitkom wypłynąć na szerokie wody. Planujecie się wybrać pod nową banderą w nieznany rejs? M.C.: Tak, na „Bezludną wyspę” Niny Terentiew. (śmiech) Nigdy nie wiadomo… Czy planujecie jakąś nową supergrupę stworzyć, z muzykami innych zespołów? M.C.: Oszalałaś? (śmiech) Znowu!... Michał Biela: Wiesz, ja tak w skrócie: gram w zespole Kristen, gram w zespole Ścianka, gram sam, i nie starcza mi w ogóle czasu na to, żeby to wszystko jakoś ogarnąć. Do tego dochodzi jeszcze jedna sprawa, że – wiesz – nienawidzę „projektów”. Lubię zespoły, „projekty” są zawsze jakieś niedorobione, tymczasowe, niedomknięte, i uważam, że powinno się prawnie zabronić ich istnienia.
str. 20 :: elephant shoe (śmiech) No dobrze, a czy to nie jest trochę tak, że Ścianka adoptowała Kristen, biorąc pod uwagę to, że pierwsze płyty Kristen były wydawane przy waszej produkcji dźwięku? M.B.: Nie, nie, to nie tak. Maciek po prostu ma studio, bardzo dobre, Kristen zgłosiło się do Maćka i nagraliśmy dwie płyty w studiu im. Adama Mickiewicza, ale... uiściliśmy opłatę, dobrze się bawiliśmy... M.C.: …I jesteśmy kwita! M.B.: Tak, jesteśmy kwita, i są dwie płyty, które są nagrane przez Maćka, więc o żadnej adopcji nie ma mowy. Co najwyżej o przyjaźni zespołów. W momencie, kiedy w Ściance zabrakło basisty, Maciek jakoś tak zaproponował, i tak wyszło... O ile pamiętam, nie koncertowaliście przez cały czas. Wróciliście do siebie jak takie stare dobre małżeństwo. Zastanawiam się, jak byście chcieli skonsumować ten związek? Bo słychać, że „Come November” nie przychodzi. Czy dojdzie wreszcie do tego rozwiązania artystycznego? M.C.: Wiesz, padł taki pomysł, bo płyta „Come November” jest już właściwie nagrana, tylko nie możemy jej zmiksować, bo mam ch**ową reżyserkę... W każdym razie do tego materiału, a utwory, które dzisiaj na przykład zagraliśmy na koncercie, to są numery na jeszcze kolejną tak naprawdę płytę. Więc nie wiem, czy tej kolejnej płyty teraz nie nagramy i może to szybciej jakoś pójdzie, a „Come November” jeszcze poczeka i jakoś wyjdzie jesienią, albo w przyszłym roku. Taki jest jeden z planów... zobaczymy! Faktycznie się przyblokowaliśmy trochę z nagrywaniem płyty, bo ta „Come November” powinna być nagrana kilka lat temu, ale miałem wówczas zepsuty magnetofon, a nie chcieliśmy na komputer się nagrywać, parę terminów się pojawiło... Ale nie będziecie jak u Kevina Shieldsa, że nagracie następny album 22 lata później? M.C.: Nie... on chyba nie zapowiadał, że nagrywa. Poniekąd już po pięciu latach ogłaszał, że nagrywa... M.C.: ...Był chory pewnie. Nie no, wiesz, ja nie wiem, jak było u Kevina Shieldsa – w sumie mnie to nie interesuje. Natomiast u nas płyta „Come November”, która powinna być wydana kilka lat temu, ciąży nam jak worek gówna tak naprawdę, mimo że są to przeurocze kompozycje, które trzeba jak najszybciej zamknąć i o nich zapomnieć, co – okazuje się o dziwo – nie zawsze jest takie łatwe. M.B.: To jest też taki moment, jak się cokolwiek robi: czy pracę magisterską, czy pisze książki, że jeśli to trwa za długo, to po prostu człowiek nie ma siły,
motywacji, żeby to skończyć... Jak z prawem Murphy’ego: im dłużej coś dopracowujesz, tym gorzej wychodzi. M.B.: Tak, właśnie czasami tak jest... Mam jeszcze pytanie o Pana Planetę. Na debiucie był on pasażerem statku kosmicznego, po czym po kilku latach wylądował na orbicie. Czy planujecie powrót Pana Planety, który zderza się z ziemią, gdzie historia z Czelabińska była zapowiedzią nadchodzących zdarzeń? M.C.: Oczywiście, tutaj wszystko się zgadza. Bo sam powiedziałeś, że Pan Planeta jest głową, która jest gdzieś na orbicie, a skąd się tam wziął – nie wiadomo. M.C.: Nie wiadomo, to jest symbol pewnej tajemnicy kosmicznej, zagrożenia z kosmosu, taki jakiś – nazwijmy to – topos. Taki wątek psychodeliczny, on rzeczywiście co jakiś czas sobie gdzieś tam wyskakuje, jak taki symbol ciśnienia na transgresję. Tak powiem, w szeroki nawias to wszystko biorąc, jesteśmy zainteresowani wykraczaniem w rzeczywistość wyczuwalną intuicyjnie, i jeżeli coś z tej rzeczywistości się uda złapać, uchwycić w artefakt – jest nam bardzo przyjemnie. Właśnie ten radykalizm Ścianki trochę wybrzmiewa głosem Planety. Raz mamy pomrukiwanie lekkie, w stylu ballad – jak na „Harfie Traw” czy „Iris Sleeps Under the Snow” – a następnie bardziej kakofoniczne chrząknięcia, jak na przykład „Spychacz” czy „Come November”. Zastanawiam się, czy nie boicie się trochę tej dwubiegunowej choroby Pana Planety? Czy nie boicie się, że Was to zarazi? Zdajecie sobie z tego sprawę, czy raczej wybrzmiewa sama od was? M.C.: Coś nam przychodzi do głowy i zaczynamy to urzeczywistniać. Jakiś czas temu wpadł mi do głowy utwór, którego się totalnie po sobie się nie spodziewałem, a graliśmy to dzisiaj, czyli utwór w klimacie wytwórni Motown z początku lat 60., soulowy. Po prostu szok! Nie wiem akurat, dlaczego mi przyszedł do głowy, ale skoro tak się stało, to gramy. Nie będziemy zakładać nowego zespołu, żeby się wszystko stylistycznie zgadzało. Jesteśmy ludźmi – każdy z nas czuje się raz tak, a raz inaczej. Także to nie jest dwu-, ale wielobiegunowość. Jest jeszcze taka sprawa: wszyscy się przyzwyczaili, że każdy zespół ma jakiś styl i w tym stylu zapier**la przez ileś lat, aż kończy działalność. Bardziej wychowałem się na muzyce poważnej niż na piosenkach z radia. Byłem przyzwyczajony do pewnego tempa narracji w utworach muzycznych, w związku z tym jak pod koniec podstawówki kolega pożyczył mi winyla Perfectu, to był 85. rok, i sobie tę płytę puściłem to, słowo daję, dzisiaj te utwory różnią się dla mnie całkiem znacznie, ale wtedy, oprócz „Nie płacz Ewka”,
elephant shoe :: str. 21 wszystkie utwory brzmiały dla mnie tak samo. Tak samo wykazywały się brakiem melodii i przytłaczały formalną monotonią. Kwestia ustawienia ostrości teleskopu, kiedy przypatrujesz się czemuś z daleka i oczekujesz dużych wydarzeń albo jesteś blisko jakiejś stylistyki i w tym momencie, w jej niuansach widzisz różnice. U nas jest tak, że troszeczkę dalej odsuwamy teleskop. W związku z tym nie poprzestajemy na jednej formule stylistycznej, tylko satysfakcję sprawia nam wymyślenie czegoś formalnie innego od tego, co robiliśmy wcześniej. W naszym przypadku nie ma zgrzytu, gdy gramy numer soulowy, w rozumieniu wczesnych lat 60., to jest nasz utwór. Nasze emocje. Możemy też zagrać numery hardrockowe, takie jak powstawały przez ostatnie dwa lata, czy utwory eksperymentalne. To wszystko jest odzwierciedleniem naszych wnętrz. Są różne stany ducha, one znajdują sobie różne formy. Przez co różne motywy przychodzą do głowy. Jeśli się je uzna za wartościowe i chce się je rozwijać, to wychodzi z tego to, co wychodzi. Najważniejsze, żeby to miało związek z naszymi emocjami, które oczywiście, jak już powiedziałem, są zawsze różne. Nie potrafię sobie wyobrazić, żebym grał w zespole, który ciągle tworzy w tej samej stylistyce, bo bym chyba pier***nął z nudów. I tyle.
muzyczna pętla do utworu „Piotrek”, to wiedziałem, że ten utwór potrzebuje tekstu. Powstał więc trochę z myślą o tym. Nie wiem, czy to nie najlepsze, co napisałem. Relacje międzyludzkie same w sobie nie są dla mnie bardzo interesujące. Bardziej staram się ujmować rzeczy z własnej perspektywy. Nie tyle, żeby to było osobiste, czy odsłaniające, ale żeby odzwierciedlało punkt widzenia jednostki.
Ludzie, którzy nie znają Ścianki i tak kojarzą numer „Skuter”. Jest traktowany jak niepoważne pieczenie, kiedy sam w sobie traktuje o rzeczach poważnych – o relacjach międzyludzkich. Robi za wesoły jingiel, pojawia się w programach dla młodzieży, przewija się w radiu. Prawda jest taka, że „Skuter” wjeżdża wszędzie. Czy nie macie świadomość tego, czy boli Was to, że ktoś się wozi na waszym sprzęcie? M.C.: Totalnie nie mam tej świadomości, że w ogóle coś się z tym utworem dzieje. Oprócz tego, że Rojas zapytał, czy nie mam nic przeciwko, żeby był właśnie jinglem OFF Festivalu. Nie miałem nic przeciwko i bardzo się z tego cieszę, natomiast o innych jego zastosowaniach nie mam najmniejszego pojęcia. Ale to tylko jest dla nas komplementem, że to działa na ludzi i wydaje im się na tyle komunikatywne i przykuwające uwagę, że tego używają.
Używacie tych różnic jako motoru napędowego dla Waszej twórczości? M.C.: Zawsze, jeśli się pojawia jakiś wątek, który rozwijamy, to musi być jakaś ,,zgoda” – jak to mówią politycy – co do tego, że warto się nim w ogóle zajmować. Nie każdy w związku z danym tematem czy motywem musi coś poczuć. Jeżeli ktoś tego nie poczuje, to znaczy, że pomysł nie nadaje się do tego zespołu. Natomiast, przy założeniu, że każdy coś poczuje, to każdy – mieszkając na zupełnie innym drzewie – ma na to zupełnie inną perspektywę. W związku z tym, to co z tego wyjdzie, ma szansę być bogatsze i nie będzie widziane jednowymiarowo. Moim zdaniem trochę to funkcjonuje w Ściance, dużo bardziej w Kristen, gdzie po prostu jest trzech gości, którzy grają i coś im z tego wychodzi. Czasem im tego zazdroszczę.
Mam pytanie o Piotrka z „Dni Wiatru”. To całkiem baczny obserwator, co słychać w jego wywodach. Czy ty nie jesteś tym Piotrkiem? Patrząc na twoje teksty, widać, że często poruszasz w nich temat relacji międzyludzkich na wyższym poziomie. Czy zdarza ci się stać z boku i podsłuchiwać rozmów, by potem je zapisać? Mówię tu też o „Miastach i Niebach” i „Boję się Zasnąć, Boję się Wrócić do Domu” – są pełne poezji i obserwacji. M.C.: „Piotrek” to mój najlepszy tekst. To nie jest podsłuchane. Napisałem to kiedyś w formie strumienia świadomości, czy opowiadania. Ale w momencie, kiedy powstała ta powtarzająca się
Mam jeszcze pytanie o numer, który graliście dzisiaj. Gitara w nim brzmiała jak Sonic Youth grający „Superstar” Carpentersów. Czy jest w tym kawałku faktyczne nawiązanie? M.C.: „Superstar” słyszałem. Jestem fanem Sonic Youth z lat 80. Po „Goo” tylko „NYC Ghosts & Flowers” się do czegoś nadaje. Reszta w 90 proc. odpada. Gdzieś tam w głębi się cieszę, że ten zespół już nie będzie grać, jako fan jestem po prostu zawiedziony tym, co zrobili przez ostatnie 20 lat. Trademark się umocnił, a poezja wyparowała.
Nawiązując do numeru „Miasta i Nieba” – chcielibyśmy się dowiedzieć, na jakich drzewach mieszkacie obecnie i czy jest to wspólne drzewo? M.C.: Mieszkam na starosłowiańskim jaworze. M.B.: Ja mieszkam z jemiołuszkami na jarzębinie. Czyli dalej mieszkacie na „zupełnie różnych drzewach”? M.C.: To jest bardzo fajne, że mieszkamy na różnych drzewach, chociaż oczywiście nie w takim sensie jak chodziło nam o to w piosence. Zespół jako płaszczyzna tworząca się między indywidualnościami, z których każda ma swój świat, a jednocześnie potrafią znaleźć wspólny język, to jest niezły silnik. To jest dużo mocniejsze, niż inne konfiguracje.
str. 22 :: elephant shoe
elephant shoe :: str. 23
1 6 mu zycz nych z aklęć
na pr zy wo łanie w iosny Na t ap e c ie Wiel kano c, a za ok nem B oże Naro dzenie. C hy b a w reszcie t r zeb a przyznać, że p ol it y k a k l imat yczna i mi liony w yd ane pr ze z oby w atel i eu rop ej sk ich na prze ciwd zi a ł anie g l ob a l nemu o ciepl aniu ziemi to nie ża d na w a l k a z w i at r a k am i, re zu lt at y w id ać j a k na d ł oni ju ż pr zy naj m niej o d k i l ku l at! My te ż nie zam ier zamy być szar y mi obs er watorami, chcemy re a l nie w pł y w a ć na au rę za ok nem, del ektow a ć się sł ońcem , kw it nąc ą przy ro d ą, zrzu c ić co to c ię ższe el ement y garderoby i za k r zy k ną ć j e d ny m g ł os em : Zimo! Ty w iesz , co !. . . Pr zeg l ą d amy w ię c nasze bibliotek i mu zyczne i p o d r zu c a my garś ć rand omow ych prop ozy c ji, które p ow inny natch ną ć Was w ios enną energ i ą .
str. 24 :: elephant shoe Jim O’Rourke – Eureka
Barwna i zróżnicowana dyskografia Jima to w dużej części drone’owe pejzaże hardej zimy, jednak i w niej uda się znaleźć pozycje ukazujące rzadziej eksponowane, bardziej piosenkowe oblicze tego artysty. Przykładem doskonale skonstruowanej, melodyjnej machiny jest właśnie „Eureka”, na której to dokonuje on z pozoru wyjątkowo ciężkiej sztuki, stawiając w jednym szeregu gatunki takie jak indie pop, jazz, post-rock czy amerykański prymitywizm, ani razu nie zaburzając lekkiego i miłego dla ucha charakteru wydawnictwa. Jim, Ty to jednak jesteś gość. (Tomasz Turski)
The Fratellis – Costello Music
Proste, oparte głównie na akordach barowych piosenki cieszą w sposób równie szczery i nieskomplikowany jak pojawiająca się w miejscu śniegu trawa, łaskoczące twarz promienie słońca czy wyrzucanie zimowego płaszcza na dno szafy. Na lotnisku dla pór roku stoję wraz z Jonem Fratellim już szósty raz. Za każdym wiosna zauważała w końcu nasz transparent z napisem Hello Spring! i ochoczo wkraczała do Polski. Czemu teraz miałoby być inaczej? Włączcie sobie „Flathead” i przyłączcie się do komitetu powitalnego! Wcale nie wstyd. Nie wstyd cieszyć się skoczną muzyką. (Michał Pisarski)
Belle & Sebastian – Write About Love
Ona i on, chodzenie na wagary, trzymanie się za ręce, wspólne słuchanie Belle & Sebastian na jednych słuchawkach? To musi być wiosna. A „Write about Love” zdaje się być idealnym soundtrackiem popołudniowych randek w pierwszych pozimowych promieniach słońca. Takie rozmarzone klimaty to jeden ze znaków rozpoznawczych szkockich weteranów. Aby jednak nie było zbyt słodko, przełamują tę tendencję bardziej tanecznymi wstawkami rodem z jangle popu. Nic więc dziwnego, że sięgamy po ten album, kiedy wiosna, podobnie jak pierwsze zauroczenie, uderza nam do głowy. (Beata Dżumaga)
elephant shoe :: str. 25 My Heart Belongs To Cecilia Winter – Our Love Will Cut Through Everything
Szwajcarom serce skradła zima. Zrozumieli jednak, że ulegli fatalnemu zauroczeniu i przyszła pora na nieco czułe pożegnanie. Szybko nabiera ono stanowczości, kolory zaostrzają się, a życie nabiera rumieńców. „Our Love Will Cut Through Everything” jest nieśmiałym z początku przebudzeniem z zimowego snu – delikatne, wręcz ceremonialne, przy akompaniamencie czelesty i słodkich chórków. Na szczęście z kawałka na kawałek sentyment zostaje coraz dalej w tyle, robi się głośniej, szybciej, a gitarowy hałas skutecznie wymazuje resztki wspomnień o śniegu. (Beata Dżumaga)
Air France – No Way Down
Aż się łezka w oku kręci na myśl o czasach świetności balearycznego popu. Muzyka słońca. Brzmi to tak banalnie, jednak całkowicie obrazuje pewna lekkość, preferowana przez Joel Karlsson i Henrik Markstedt. Air France to nie kwestia postawienia jedynie na pewien schemat dzięków, to także pewien bagaż emocji, wyrażany w muzyce/sztuce. Mógłbym starać się nie wchodzić w najprostsze skojarzenia przychodzące na myśl przy „No Way Down”, ale nie warto, wszyscy na pewnym pułapie świadomości, pragniemy tego samego, flight Toulouse – Palermo, it’s such a long wait for sea, sex and sun. (Patryk Kanarek)
Christina Rosenvinge – La Joven Dolores
„La Joven Dolores”, czyli ostatnie jak do tej pory wydawnictwo hiszpańskiej wokalistki, to z pozoru propozycja dość melancholijna i stonowana. Powoli płynące balladowe kompozycje malują wieczorny, lecz wyjątkowo ciepły i kojący obraz, a delikatny głos Christiny cieszy niczym pierwsze podmuchy wiosennego powietrza. Niewielkim nakładem sił artystka stworzyła album, którego urok z pewnością pozwoli przetrwać ostatnie (choć w tym roku niezwykle uciążliwe) podrygi zimy, a na dodatek znacznie wzbogaci doznania pierwszych dni prawdziwej wiosny. (Tomasz Turski)
str. 26 :: elephant shoe Ścianka – Białe Wakacje
Mimo że wiosna to jeszcze nie wakacje, nie wypada nie wspomnieć tu o najłagodniejszym albumie w karierze formacji Macieja Cieślaka. Tytuł wcale nie okazuje się tu wiążący, bo zawarta na nim muzyka świetnie sprawdza się zarówno latem, jesienią, jak i właśnie wiosną. „Białe Wakacje” to fragmenty tekstu „Miasta i Nieba” w opisach na GG, spacery z „September” w słuchawkach, „Harfa traw” w rozgrzanym od słońca miejskim autobusie. Wyjątkowo jak na Ściankę – dźwięki bardziej mgiełkowate niż zatrute rozhałasowanym, psychodelicznym niepokojem. (Tomasz Turski)
Junior Boys – Begone Dull Care
Już pierwsze dźwięki „Parallel Lines”, rozedgrany beat skutecznie rozgania zimową szarość i siermiężność. Utwory stopniowo wprowadzają promienie słońca do naszych pokoi i nastrajają optymizmem. Ok, może treści na tym albumie nie brzmią zbyt pogodnie, ale jednak niesamowite syntezatorowe ciepło i pieczołowita produkcja, jakie włożyli w te osiem utworów Didemus i Greenspan napawa takim wiosennym luzem. Pamiętam, że w rytm tych piosenek uczyłem się do matury. Źle na tym nie wyszedłem, egzamin dojrzałości zdałem. A na mieście mówią, że to najsłabsza płyta Junior Boys. (Marcin Bubiński)
D Kay & Epsilon – Barcelona
Liquidowy klasyk! Już sam wokal kojarzy się z ciepłym frontem atmosferycznym zapowiadanym przez Kreta w telewizji, powiewem beztroski i sielanki letniego popołudnia. Z chodzeniem w tiszercie i japonkach po rozgrzanym od słońca mieście i to nie byle jakim, bo mieście, w którym przez cały rok mamy wiosnę. Kto z Was nie chciałby się tam przenieść chociażby na chwilę? Kolorowe zabytki Gaudiego, wąskie, kręte uliczki pełne straganów ze świeżymi owocami, nocne życie i przede wszystkim bliskość morza, a więc piękne plaże i zabawa do białego rana. Tak, bez wątpienia wiosna jest już blisko! (Bartosz Wrześniewski)
elephant shoe :: str. 27 Gogol Bordello – Gypsy Punks: Underdog World Strike
Eugene’a Hutza na co dzień rozgrzewa raczej tanie wino niż słońce, ale paroma stopniami więcej na pewno by nie pogardził. Na „Gypsy Punks” sprzedaje każdemu pozostałemu jeszcze na marcowym placu boju bałwanowi tradycyjnego, wschodniego kopa w tyłek i przesadzonym ukraińskim akcentem sugeruje zimie zdecydowany odwrót. Szalone smyczki, niedbałe chóralne zaśpiewy – muzycznie to takie pijane, zbuntowne Arcade Fire na koksie. Nie wiem do końca co o nich myśleć, nie wiem czy myśleć w ogóle. Przy akompaniamencie „Underdog World Strike” wolę raczej zrobić źdźbłom trawy godzinną masakrę moimi wielkimi, bosymi stopami. (Michał Pisarski)
Björk – Medulla
Jeśli wiosna, to oczywiście „Vespertine”. Krystaliczne dzwonki jak krople rosy na trawie, żeńskie chóry w tle niczym front świeżego powietrza znad oceanu... Pod tę uroczą, rozkwitającą porę roku bez problemu można na dobrą sprawę podciągnąć niemal każdy album z dyskografii Pani Guðmundsdóttir, ale gdy rozemocjonowane wypady w górne rejestry wokalu z „Pagan Poetry” zaczną działać na nerwy, ukojeniem może się okazać wyciszone, organiczne „Pleasure Is All Mine”, albo transowa „Oceania”, czyli składniki, mimo że miejscami karykaturalnej, to jednak prawdopodobnie ostatniej dobrej płyty z repertuaru tej islandzkiej niewiasty. (Marcin Połeć)
Klaves – At Dawn Again EP
W muzyce zawsze staram się doszukiwać historii. Opowieści o świecie, którym autor chce się ze mną podzielić. Klaves w bardzo zgrabny sposób opowiada o swojej wizji nieco futurystycznego inkrustowanego basem i świetnymi syntezatorami świata metrum 4/4. Ten 21 latek z Poznania swoim debiutanckim wydawnictwem daje sobie przepustkę do pierwszej ligi krajowych producentów elektroniki. Wyróżniający się „Hope It Gets To Love” ma cholerny house’owy potencjał i zaraz po premierze powinien zagościć w setach wielu didżejów. Zachodzące wiosenne słońce i wygodne buty. Tańczymy. (Tymoteusz Kubik)
str. 28 :: elephant shoe
Gastr del Sol - Camoufleur
Muzyka post-rockowa wpasowuje się w zimowy landszaft – nadaje zimie szlachetności oraz przywraca szacunek Muzycy kojarzeni ze sceną Louisville oraz dwiema wytwórniami chicagowskimi: Kranky i Drag City (Jimmy O’Rourke, Davida Grubbs, John McEntire oraz Markus Popp z Oval) obudziwszy się z zimowego ciężkiego, awangardowego snu, wyruszyli w przystępniejsze rejony. „Camoufleur” brzmi jak prawdziwa wiosna – z pogodnymi porankami i burzliwymi nocami. Na „Seasons Reverse” przestawiają gatunki muzyczne łącząc je na przemian z porami roku. I nagle przychodzi ochłodzenie. Mżawka w „Blues Subtitled No Sense of Wonder” siąpi strugami fortepianowych klawiszy, przybrudzając kałuże glitchu. A wnet wstaje dzień i „Black Horse” zaprasza na szamański piknik na hałdzie. „Mouth Canyon” rozleniwia wieczorem, zostawiając nocnym markom folkową gitarę na „Bauchrender”. Zanim przyjdą „białe wakacje”, przyjemnie roztopić wiosnę przy użyciu Gastr del Sol („brzuch słońca” z łaciny). (Piotr Gruba)
Disco Inferno - Technicolour
Wykoncypować karcianą grę – składającą się z wolno skojarzeniowych obrazków – mógł tylko bardzo łebski gość. Jeszcze fajniej samemu pogimnastykować mózg i zrobić własną karciankę wyobraźni na podstawie kolaży z gazet. Disco Inferno poszło tym tropem bazując na samplach: wiatru, fajerwerków, rowerowych dzwonków, zderzających się samochodów czy stukotu butów - nie tylko imitują, a kreują świat na nowo. Na pohybel mrozom dodają technikolorową jakość, zaś synteza powyższych składników nie trąci nienaturalnością. Bogactwo dźwięków wraz ze zgiełkiem przesterów przemieszcza się przestrzenną chmarą. „It’s a Kid’s World” na przykład: pościg jak w kreskówce kota za myszą, przez stosy garów z krotochwilną melodyjką na cześć upadku antagonisty rozsadza energią oraz urokiem. Tarantinowski surf-rock na „When the Story Breaks” ściera się z pohukiwaniami oraz gwizdami, wpadając w psychodeliczny, ambientowy drift. Perfekcyjne hałaśliwie popowe lepianki „Technicolour” rozkwitają powoli na balkonie. (Piotr Gruba)
elephant shoe :: str. 29
Heavenly - Le Jardin de Heavenly
Na wiosnę warzywniaki rozkwitają zieleniną. W wiklinowych koszach bujnie pęcznieją sałaty, kwitną zioła, a pomidory lśnią świeżością. Podobnie jak wiosenna sałatka, zespół Heavenly przy nagrywaniu „Le Jardin de Heavenly” został stworzony z kolorowych składników; gitarzysta twee popowego Talulah Gosh, lider Beat Happening (ich „Noise” zawsze podnosi na duchu) i prezenterka Cathy Rogers, pod skrzydłami Sarah Records znaleźli przepis na witalność w ośmiu odsłonach. Zwiewne melodie wykorzystujące słodkość wokalu Cathy powinny być puszczane w każdym parku. Ludzie w końcu wymienialiby się uśmiechami, zamiast wysyłać wiadomości na Spotted: Park. Ale, hola hola, zamiast robić wyrzuty nieśmiałym romantykom, polecam posłuchać wyśpiewanej konfrontacji w relacjach damsko-męskich na „C is the Heavenly Option”. Szorstka melodeklamacja Calvina i przekomarzająca go w uroczy sposób Cathy, przy wtórze keyboardu i nachodzących na siebie chórków, definiują na nowo ławkowe flirty i kocykowe droczenie. (Piotr Gruba)
Auktyjon - Ptica
Podczas wiosny siła sprawcza natury ma dwa oblicza. Raz przypiecze raka, a kiedy indziej zaleje krew mieszkańcom nadrzecznych miejscowości. Dwubiegunowa aura dopadła kilka lat temu maj, przyczyniając się do obfitych ulew, akurat gdy ustrzeliłem rosyjskiego „Ptaszka” zespołu Auktyon. Nie wiem, czy przyjaciele zza miedzy najedli się szaleju, ale doprawdy oszalałem słuchając ich muzyki. Bogactwo folkowych aranżacji w języku, przez wiele dekad tak znienawidzonym w Polsce, ale jakże pięknym – zdumiewa. Nierzadko skoczna z towarzyszącym jazzującym saksofonem, a następnie przejmująca jak opowieści o geniuszu Okudżawy. Boję się nazwać ten album dziełem, bo jak to: Ruskie i dobra muzyka?! Nie może być! A jest. Ambiwalentna doskonałość przeplata się przy poetyckich tekstach z utworu na utwór. „Vsio viertitsia” zakręci jeszcze nie jeden raz żwawego obertasa, a przy utworze tytułowym – bardzo latynosko brzmiącym - zaduma nakaże spojrzeć w niebo i przejąć się nie na żarty. (Piotr Gruba)
str. 30 :: elephant shoe
wywiad:
Viadrina
elephant shoe :: str. 31
str. 32 :: elephant shoe fot. materiały prasowe
Viadrina Jeszcze nie tak dawno o Viadrinie mówiło się w kategoriach debiutantów. Dziś duet szczecińsko-wrocławski to jedna z najlepszych wizytówek polskiej sceny elektronicznej. W chwili, gdy to piszę, ukazuje się właśnie składanka „Where The Wind Blows” nakładem znanego niemieckiego labelu BPitch Control z ich udziałem.
elephant shoe :: str. 33 Rozmawiał: Marcin Bubiński Nie tak dawno obchodziłeś, Mateusz, swoje kolejne urodziny, okraszone imprezą we wrocławskim Das Lokalu. Czy jest to dla Ciebie czas do refleksji, do przemyślenia tego co się udało, a co nie i nakreślenia jakichś planów na przyszłość? Zależy, o co pytasz. Swoich prywatnych planów i wizji odsłaniać tutaj nie będę, choć na pewno część z nich pokrywa się z Viadriną, ale wolałbym, żeby ta reszta pozostała tajemnicą. Jeśli zaś chodzi o mnie i Konrada (Ślazyka – przyp. red.), to obecnie wciąż szukamy wydawcy dla gotowej EP-ki, która przejawia nasze zainteresowanie bardziej mrocznym, surowym i technicznym brzmieniem. Skończyliśmy też prace nad materiałem, stworzonym z myślą o pewnym legendarnym berlińskim labelu, z którym już kiedyś współpracowaliśmy i liczymy, że tym razem uda się z tego zrobić singiel lub EP. To są takie nasze bieżące cele, poza tym wciąż dostajemy sporo zapytań o remiksy i czasami musimy niestety odmawiać, gdyż praca nad tym bywa momentami dość wyczerpująca i nie chcemy brać sobie za dużo na głowę. Ze względu na to, że chcemy jak najwięcej grać, póki mamy jeszcze dużo energii i wykorzystać tą ciągle sprzyjającą koniunkturę. Czy jest to dla nas czas refleksji? Zawsze ostrożnie podejmowaliśmy kolejne kroki, wciąż sporo myślimy i dyskutujemy o tym, co robić. Oczywiście nie udało się uniknąć paru wpadek czy błędnych decyzji, o których nie chcemy za dużo rozpowiadać, ale można rzec, że taki stopniowy, konsekwentny, rozsądny rozwój to właśnie nasz styl. Ostatnio Viadrina grała w Paryżu. Często jesteście zapraszani za granicę. Za Wami m.in. egzotyczna trasa po Rosji. Viadrina naszym towarem eksportowym, lepszym od wódki i kiełbasy? Na razie są to dopiero pierwsze kroki, które stawiamy na zagranicznych parkietach, cieszy jednak, że nasza scena elektroniczna staje się coraz mniej hermetyczna i eksportuje więcej muzyki. Wiemy, że wzbudzamy pewne zainteresowanie poza granicami Polski, dostajemy bardzo wiele pytań kiedy zagramy w danym miejscu, najwięcej chyba z Wielkiej Brytanii, od Londynu aż po Dublin. Samo zainteresowanie fanów czy zwykłych odbiorców nie przekłada się jednak w skali 1:1 na bookingi, tym bardziej w momencie, gdy wszystkie rynki klubowe, nie tylko europejskie, są bardzo nasycone i niełatwo o zagraniczne imprezy bez mocnego wsparcia ze strony labeli czy promotorów. Tych naszych parę wyjazdów jest zatem pewnym miernikiem naszego sukcesu oraz efektem pracy naszej agencji. Liczymy, że z czasem będzie ich coraz więcej. Dwa, trzy zagraniczne wyjazdy w miesiącu byłyby naprawdę bardzo zadowalającym scenariuszem. Jakie to uczucie nagrać EP dla Lower East? Łatwo było się tam znaleźć, czy trzeba było naprawdę ostro zasuwać, aby nagrywać dla renomowanych labeli? Zawsze jest tak, że im wyżej celujesz, to potem chcesz jeszcze więcej. Jesteśmy bardzo zadowoleni z EP na Lower East, jednak teraz szukamy kolejnych wyzwań, również brzmieniowych na innych platformach. Czasami jest to efekt długiej i ciężkiej pracy, czasami jednak łut szczęścia czy przypadek sprawiają, że dostaje się możliwość współpracy z uznanymi wytwórniami. Tak było na
przykład z nami i BPitch Control. Ellen Allien bardzo spodobało się „Shining”, także nie zwlekaliśmy i od razu odezwaliśmy się do niej, czy nie chciałaby przesłuchać naszego nowego materiału. Trafiliśmy na moment, w który być może miała mniej na głowie, bo od razu odpisała i udało się nawiązać współpracę, która zaowocowała remiksem dla We Love oraz kontrybucją na kompilację „Where The Wind Blows” w postaci kawałka „Fallin”. Niewykluczone, że w przyszłości będziemy wydawać tam częściej, wciąż jesteśmy też w stałym kontakcie z Pets Recordings, Your Mama’s Friend czy Klasse Recordings i bardzo cenimy sobie te labele. I w związku z poprzednim pytaniem – czy Polska to dobre miejsce na muzykę, która nie jest kolejnym przepoczwarzeniem disco polo? Mam tu na myśli kicz, jaki się u nas w kraju serwuje i promuje. Ale czy takiego samego kiczu nie sprzedaje się po prostu wszędzie na świecie w postaci najpopularniejszej muzyki rozrywkowej? Owszem Polska nie jest klubowym Eldorado, ale być może dzięki temu się rozwinęliśmy, że chcieliśmy zająć ten wakat na naszej scenie i to nas dodatkowo mobilizowało, by się rozwijać. Berlin jest obecnie miejscem, gdzie mieszka bardzo dużo didżejów i producentów, w tym momencie jednak trudno tam konkurować, jeśli się nie ma odpowiedniego zaplecza czy bogatej przeszłości. Myślę, że o wiele łatwiej było nam wystartować nad Odrą i staliśmy się częścią młodej polskiej sceny, o której coraz częściej mówi się w świecie. Oczywiście nie należy tego przeceniać, bo z jednej strony w dobie internetu można błyskawicznie rozpocząć karierę, z drugiej strony łatwo zginąć w takim natłoku muzyki czy informacji. My się jednak swojego rodowodu nie wypieramy i cieszymy się, że udało nam się z tego miejsca przebić do szerszej świadomości. Chciałbym jeszcze zapytać, jakie jest Twoje zdanie na temat naszego lokalnego podwórka - Wrocławia. Stolica Dolnego Śląska często kojarzy się z Wyspą Słodową, chłopakami w dredach popijającymi jabola przy dźwiękach zespołu Hurt. Na głównym deptaku miasta powstają budki z kebabem i lumpeksy. Czy to nie paradoks, że we Wrocławiu, rozwinęła się i prężnie działa scena elektroniczna, której Viadrina jest chyba najjaśniejszym punktem? To nie jest zbyt szczęśliwe zestawienie, takie ironiczne porównanie to trochę retoryczna gra. Popatrz na Łódź, wiele osób odwraca od niej wzrok i uważa za miasto depresyjne i podupadłe. Tam przez lata rozwijała się bardzo ciekawa scena muzyczna, której dzieckiem jest chociażby Cool Kids Of Death... albo trochę zapomniany Szczecin. Stamtąd pochodzi Hey i Nosowska, Pogodno, Łona i Webber czy chociażby Catz ’N Dogz. Zresztą, połowa Viadriny, czyli Konrad, też jest ze Szczecina. Nie chciałbym tutaj bawić się w diagnozowanie, co leżało u podstaw sukcesów lokalnych scen. Może w przypadku Łodzi była to depresja, a dzięki niej rodzą się ciekawe dzieła. We Wrocławiu natomiast, ta mała scena skupiła się głównie wokół Das Lokal. Być może jest to magia miejsca i pewne zrządzenie losu, że nagle w jednym momencie spotkała się grupa osób potrafiąca się wspierać i razem tworzyć wyjątkowy klimat.
str. 34 :: elephant shoe
wywiad:
Zatoczka
elephant shoe :: str. 35
str. 36 :: elephant shoe fot. Marcin Połeć
video
Zatoczka
Od rana planowaliśmy nie pić, by później poganiać się z milicją, pochuliganić.
elephant shoe :: str. 37 Rozmawiał: Marcin Połeć Na co dzień poważani dyrektor muzyczny radia, technik-akustyk, dyrygent orkiestry miejskiej. W weekendy: stadionowi zadymiarze mohylewskiego Dniapro. W zeszłym roku skandaliści z białoruskiej grupy chuligańsko-punkowej Zatoczka gościli w Polsce dwukrotnie: w gdańskiej strefie kibica oraz na Seven Festival. W Węgorzewie zgarnęli nagrodę publiczności, zaś w Trójmieście bisowali dobre pół godziny, a hiszpańscy i niemieccy kibice bawiąc się do bladego świtu na starówce co raz intonowali refren ich firmowego hitu „Hooligans don’t stop! Hooligans!” O swoich wojażach, nie tylko muzycznych, opowiadają wokalista Maks Astravuchaŭ i gitarzysta Ilia Sazonaŭ. Skąd pomysł na granie chuligańskiego punka, kibicowską tematykę Waszej muzyki? Maks Astravuchaŭ: Po pierwsze niektórzy z nas sami czy to działali, czy dalej działają w kręgach chuligańsko/kibicowskich, tak to nazwijmy. Innym z kolei starcza własnych problemów, o których również można otwarcie mówić. Nie ma przecież obowiązku śpiewania wyłącznie albo polityce, czy jakichś undergroundowych sprawach. Jeśli rock’n’roll, to rock’n’roll, można poruszać tematy problematyczne, trącące skandalem. Co w Twoim życiu jest na pierwszym miejscu? Muzyka, futbol?... Ilia Sazonaŭ: Robota w radiu... (śmiech) Maks : W moim życiu na pierwszym miejscu oczywiście powiedziałbym – rodzina. Dopiero potem inne sprawy, jak praca... w zasadzie Zatoczka dla nas jest jak praca. W tej chwili zespół tworzą profesjonalni muzycy. Ilia: Nie wszyscy Maks : Oprócz nas... Ilia: Oprócz nas! (śmiech) Maks : Najważniejsze, że wszystkim z nas podoba się to, co robimy. I wszyscy angażują się w projekt. Ilia: Nie zapomnij dodać, że w zespole gra dyrygent miejkiej orkiestry! Maks : Tak, taka ciekawostka dla wszystkich. Mamy w zespole poważanego dyrygenta miejskiej orkiestry, przed którym uroczyście otwierają drzwi lokalne władze. Ilia: Nasz bębniarz i trębacz mają również swój osobny projekt Jazz City Band wykonujący ciekawe, uduchowione interpretacje znanych coverów. Maks : Ostatecznie właśnie teraz zebrała się odpowiednia ekipa ludzi, z którymi można coś razem robić. I co też ważne, w kwestiach politycznych, społecznych wszyscy jesteśmy z grubsza jednomyślni. Co z kolei się tyczy kwestii chuliganów, dla których ostatnimi czasy gramy... Tak wyszło, że na nasze koncerty zaczęli przychodzić kibice.
Z tego, co mówisz, dla Was kibicowanie to już przeszłość... Maks : Nie, dlaczego? Wciąż chodzimy na mecze. Co prawda nasz klub przeżywa obecnie nie najlepszy okres w swojej historii... Choć z kolei z punktu widzenia chuliganów – super! Drużyna spadła do drugiej ligi, a tam tyle pięknych widoków... Po pierwsze wyjazdy do wiosek, czy miejscowości, którenigdy wcześniej takzorganizowanych ekip kibicowskich na oczy nie widziały. Co najwyżej gdzieś na spotkaniach pucharowych. Po drugie ciekawie jest zobaczyć reakcje milicji, która również nigdy niczego podobnego nie widzieła i nie raz dochodzi do ostrych konfrontacji z nimi. Czyli na dobrą sprawę nie tyle interesuje Cię piłka nożna, co cała otoczka wokół niej – dobrze rozumiem? Maks : Z czasów mojego kibicowania była zawsze taka sytuacja... ja nie znałem i do dziś nie znam z nazwiska większości piłkarzy. Kto tam, w jakiej drużynie grał... Choć byli u nas tacy kolesie, przychodzili na mecze, co to znali każdego Fio, Pio... i to jeszcze z czasów, gdy nie było internetu. Wymyślaliśmy im pseudonimy: statysta, na przykład. Jeśli ktoś dostawał pseudonim reklamówka, bo na każdy mecz przyłaził z reklamówką, albo innego nazywali Malboro, bo palił Malboro, to byli tacy jak: statysta, Press-ball, od nazwy gazety, tacy, co o piłce wiedzieli wszystko. A ja jeździłem wyłącznie, by poszarpać się z milicją. Ot, co mi się podobało! Od rana planowaliśmy nie pić żadnego alkoholu, tylko po to by później poganiać się z milicją, pochuliganić. Potem łapią Cię, a okazuje się: Ty – trzeźwy. A z trzeźwym człowiekiem rozmowa jest zupełnie inna. Krótko, mówisz przepraszam, i wypuszczają Cię. A tych, co się ledwo na nogach trzymają, z miejsca rzucają na ścianę itd... Nieco później milicja zorientowała się, że przyjażdżają tu tacy, co wcześniej planują to i owo. To samo w kwestii ustawek kibicowskich. Aktualnie w modzie: polski styl. Tak to nazywają. Wrzucają do sieci filmiki, jak typki umawiają się na ustawki, tak jak to u nas dzielnicowe luje robią. Umawiają się dziesięciu na dziesięciu w lesie... Jak dla mnie – mało ciekawe. Ciekawie jest pobiegać po mieście, tam tacy kozacy, rozbójniki... Nie sztuka umówić się i spotkać w konkretnym miejscu, a tu już co innego. Tak samo cieszy mnie to, że większość stosuje się do zasad fair-play itp. Co jeszcze nas łączy: wszyscy jednakowo nienawidzą milicji. To też fajne. Co się wreszcie tyczy polityki, tu piłkarscy chuligani również stanowią mocny temat... Gdyby ich skierować na odpowiednie tory – to nie grupa opłacanych demonstrantów-aktywistów, którzy odpracowują swoje granty i temu podobne. Tu mamy do czynienia z prawdziwym żywiołem.
str. 38 :: elephant shoe
Depeche Mode:
Songs Of Faith And Devotion [1993]
22 marca 1993 roku ukazał się jeden z najważniejszych albumów lat 90. Ósma studyjna płyta Depeche Mode o tytule „Songs Of Faith And Devotion” była prawdziwym przełomem dla zespołu. O ile poprzedni krążek – „Violator” pozwolił wejść grupie do muzycznej ekstraklasy, o tyle „SOFAD” ugruntował ich dotychczasową pozycję jednego z najoryginalniejszych zespołów świata.
Fletcher: Miał amerykański akcent, nosił długie włosy i lubił grunge. Gahan: Zmieniłem się, ale nie rozumiałem tego, dopóki nie stanąłem twarzą w twarz z Alanem, Martinem i Andym. Wyraz ich twarzy wstrząsnął mną...
Sesja nagraniowa rozpoczęła się w marcu 1992 roku. Nad produkcją czuwał Mark „Flood” Ellis, który także Od czasu „Violatora” do momentu wydania „Songs odpowiadał za „Violatora”. Dave namawiał kolegów do of Faith And Devotion” minęły 3 lata. Jednak był to poszerzenia instrumentarium. Martin Gore porzucił czas dla muzyki wyjątkowo intensywny i śmiało moż- syntezator i chwycił za gitarę, a za perkusją zasiadł Alan na powiedzieć, że zmieniło się absolutnie wszystko. Wilder. Niestety praca nad albumem się nie układała. Ameryka zachwyciła się grungem, z kolei w Europie Pozostali członkowie zespołu nie mogli zrozumieć powstały tak przełomowe albumy jak „Screamadeli- kłótliwości i zmienności nastrojów Gahana. W końcu ca” czy „Blue Lines” autorstwa Massive Attack. Prasa we wrześniu praca została przeniesiona do hamburbrytyjska zachwycała się zespołem Suede, wieszcząc skiego „Chateau du Pape” a następnie do londyńskiego nadejście nowej brit-popowej (jak się miało okazać) „Olimpic Studio”. Prace ruszyły pełną parą. rewolucji. Na tytuł płyty wytypowano: „Songs of Faith and DeZmiany nie ominęły także Depeche Mode. Dave Gahan votion”. Skąd taki pomysł? Martin Gore: Zawsze faszostawił żonę wraz z 5-letnim synkiem i wyprowadził cynowała mnie religia. Nigdy tak naprawdę nie byłem się do Los Angeles. Tam zachwycił się amerykańską głęboko wierzącym chrześcijaninem, ani nie byłem sceną gitarową, zapuścił włosy i brodę, pokrył ciało tat- wyznawcą żadnej konkretnej religii, niemniej jeduażami oraz coraz częściej sięgał po heroinę. nak zawsze podobała mi się idea wiary. Na tytuł płyty chcieliśmy wybrać coś o mocnym zabarwieniu religijMartin Gore poświęcił się rodzinie a Andrew Fletcher nym, lecz z odrobiną dwuznaczności otworzył własną restaurację, z kolei Alan Wilder nagrał swoją solową płytę pod szyldem Recoil. Nie było Album zaskakuje od samego początku. Otwierające pewne czy kiedykolwiek jeszcze powstanie kolejna płytę „I Feel You” zaczyna się od mocnego riffu gipłyta Depeche Mode. Gahan pogrążony w nałogu nie tarowego, a za sekcje rytmiczną odpowiadają tutaj miał najmniejszej ochoty na nagrywanie z zespołem. prawdziwe bębny, które zostały przetworzone na pęLegenda głosi, że do rejestracji „Songs Of Faith And tle perkusyjne. Devotion” przekonał go Martin Gore, puszczając mu przez telefon, swoją nową kompozycję, która miała W następnym „Walking in my Shoes” Gahan śpiepóźniej nosić tytuł „Condemnation”. wa: Now I’m not looking for absolution/Forgiveness for the things I do. Autorem wszystkich tekstów jak Gahan przekonał się wreszcie do tego, aby opuścić i muzyki jest Martin Gore, którego często podejrzeKalifornię i przyjechać na sesję nagraniową do studia wano o to, że swoje teksty pisze pod przeżycia emocw Madrycie. Kiedy zjawił się na miejscu, pozostali jonalne frontmana Depeche Mode. Gahan: Teksty członkowie zespołu byli w szoku. Jak wspomina Andy wyrażały dokładnie to, co czułem. Było tak, jakby
elephant shoe :: str. 39
Martin pisał je z myślą o mnie. (…) Po raz pierwszy które równie dobrze by się mogło znaleźć na almiałem wrażenie, że słowa przepływają przeze mnie, bumie Nine Inch Nails „Pretty Hate Machine”. Jest tak, jakbym napisał je sam. to zarazem najbardziej mroczny utwór na „Songs of Faith and Devotion”. „Condemnation” to najbardziej zaskakujący moment na płycie i zarazem ulubiona piosenka Gahana. Przedostatnie „One Caress” to niezwykle osobiste Gospelowa ballada w której to podmiot liryczny sta- przyznanie się do wszystkich błędów przez Martina je przed swoistym sądem ostatecznym. W trakcie jej Gore’a. Warstwa muzyczna składa się tylko i wyłącznie nagrywania Dave Gahan oraz „Flood” klaskali, Alan z sekcji smyczkowej, a głos Martina zawiera interesuWilder uderzał w bęben a Gore grał na organach. jące vibrato. Znakomite „Mercy in You” z żywiołową partią gitary to zapowiedź stylu w jakim to Depeche Mode będzie podążać na kolejnej płycie „Ultra”. Znowu jest tu nawiązanie do osobistych problemów Gahana: „I would lose my way again/Be led hopelessly astray again/Just so I could pray again/For the mercy in you”. W „Judas” – nastrojowym utworze śpiewanym przez Gore’a, słyszymy dudy oraz smyczki. Na uwagę zasługuje tutaj następne „In Your Room”, które na albumie trwa ponad 6:26 i niewiele ma wspólnego z popularną wersją singlową. Tutaj jest to złożona psychodeliczna elektronika z żywą perkusją w tle. Kolejne „Get Right With Me” to połączenie elektroniki, scratchów oraz chórów typu gospel. Gahan śpiewając: „Friends, if you’ve lost your way/You will find it again some day” oraz namawiając do tytułowego pójścia za nim, przypomina rockowego mesjasza. Następnie słyszymy industrialno-rockowe „Rush”,
Całość wieńczy „Higher Love”. Bardzo złożona kompozycja z długim wstępem, której nie powstydziliby się przedstawiciele rocka progresywnego. „Songs of Faith and Devotion” to najlepszy album w dyskografii Depeche Mode. To płyta, która pomimo upływu 20 lat nic nie straciła na swojej świeżości. Nigdy później zespół nie był w stanie choćby zbliżyć się do poziomu wyznaczonego przez „SOFAD”. Płyta zaskakuje swoim energetycznym eklektyzmem. Dla smutnych tekstów tłem tutaj jest niezwykle żywiołowa muzyka. Odnajdziemy w niej elementy gospel, rocka industrialnego czy też wysublimowaną elektronikę. Największą siłą następcy Violatora jest to, że pomimo tak dużych zmian, nadal jest to album, który stylistycznie pozostaje w kręgu dotychczasowych dokonań Depeche Mode. To klasyczny przykład tego jak nagrać płytę zupełnie inną od poprzedniej, jednocześnie nie sprzeniewierzając się swoim muzycznym korzeniom. Karol Jaskuła
str. 40 :: elephant shoe
Prawo autorskie w dobie internetu Felieton: Bartosz Wrześniewski
Z jednej strony słyszymy, że prawa autorskie trzeba chronić, a wobec osób ściągających muzykę z sieci stosować ostre restrykcje. Z drugiej mówi się, że prawo to wymaga zmian, że nie jest dostosowane do rzeczywistości dwudziestego pierwszego wieku. Temat stal się głośny za sprawą zeszłorocznej afery z ACTA. Przypomnijmy: premier Donald Tusk – mimo sprzeciwu NGO-sów – zgodził się na przyjęcie umowy ACTA, czym wywołał jedną z największych w historii III RP falę demonstracji ulicznych. Na ulice miast wyszły miliony ludzi. Czegoś takiego nie można było zlekceważyć. Nasz premier odwołał więc całe zamieszanie. Czy słusznie? Wróćmy do tego, czym była sławna ACTA. To umowa ujednolicająca prawo autorskie na całym świecie, ponadpaństwowe porozumienie, dające możliwość ścigania tak zwanych „piratów” z ominięciem skomplikowanych procedur sądowych poszczególnych krajów. Wydawałoby się – bardzo dobrze. Jest i druga strona medalu, o której zwolennicy umowy już nie chcą mówić. ACTA bowiem miała służyć jedynie wielkim korporacjom medialnym, głównie amerykańskim. Tak naprawdę na prawach autorskich zarabiają głównie korporacje i najwięksi artyści. Ci mniejsi muszą zadowolić się zyskami z koncertów. Z praw autorskich wyciągają niewiele. Co gorsza, ACTA to umowa tworzona w tajemnicy przed społeczeństwem i uwzględniająca tylko jedną stronę sporu – interes wielkich koncernów. Jej celem jest zwiększenie zysków tych że, kosztem idei wolnego Internetu – a więc swobodnego przepływu myśli, wolności wypowiedzi, dostępu do kultury. ACTA dawałaby ponadnarodowym koncernom władzę, która do tej pory zarezerwowana była dla organów państwowych: prawo do inwigilacji każdego ruchu w sieci, prawo do pobierania od providerów internetowych naszych danych osobowych oraz przekazywanie ich prywatnym firmom (np. windykacyjnym), prawo do zabezpieczenia dowodów (komputery, dyski wymienne, płyty) w razie domniemanej (sic!) możliwości złamania praw autorskich. Nie powinien więc dziwić fakt, że to właśnie w Polsce – kraju o długich tradycjach walki o wolność i demokrację – wybuchła pierwsza fala protestów przeciw ACTA. Dziś już problem kontrowersyjnej umowy został zażegnany. Czy jednak od tej pory coś się zmieniło, czy to w prawie, czy w sposobie myślenia osób zarządzających prawami autorskimi? Doświadczenie pokazuje, że nie. Dyskusja na temat ACTA otworzyła pole do szerszej debaty na temat praw autorskich i to chyba jedyna dobra strona całego zamieszania. Debata – jak to zwykle bywa – potrwała tyle, ile trwało zainteresowanie mediów, a więc do następnej afery, bądź wydarzenia w stylu matka Madzi. Eksperci zostali wysłuchani i rozeszli się do domów. Nic z całej dyskusji nie wynikło. A przecież problem nie został rozwiązany. I nie chodzi tu wcale o to, by ukrócić nielegalne ściąganie plików z sieci, bo to leży
głównie w interesach twórców, ale o to, by zbudować nowe zasady korzystania z dóbr kultury. Aby artysta dostał zapłatę za swoją pracę, a odbiorca mógł w prosty, tani i przede wszystkim legalny sposób nabyć owoce tej pracy. Obecnie ceny płyt i książek nie pozwalają zwykłemu Kowalskiemu na swobodny dostęp do kultury, a z drugiej strony lwia część zysków z ich sprzedaży nie trafia do kieszeni twórców, ale do pośredników i instytucji zarządzających prawami autorskimi. Jak zwykle zarabiają wielkie korporacje, a zarówno artysta, jak i odbiorca znajdują się na samym końcu łańcucha pokarmowego. Owe korporacje liczą swoje straty z góry zakładając, że wszystko to, co konsumenci nielegalnie ściągnęli z sieci, zostałoby sprzedane, a zysk trafiłby do ich kieszeni. Jak mylne to założenia nikogo chyba nie trzeba przekonywać (czy kupilibyście np. całą dyskografię jakiegoś artysty w ciągu jednych zakupów?) szczególnie, że jak pokazują badania (m.in. polski „Obieg Kultury” dostępny bezpłatnie w sieci oraz najnowsze, amerykańskie badania „Copy Culture in US and Germany”) najwięcej kupują ci, którzy najwięcej ściągają! Nie jest więc tak, jak starają nam się wmówić przeciwnicy wolnego Internetu, wedle których część społeczeństwa kupuje muzykę w sklepie, a część ściąga nielegalnie z sieci (a gdyby ten proceder uniemożliwić, ta część zaczęłaby kupować ją w sklepie). Po prostu ci, którzy interesują się kulturą zdobywają ją ze wszystkich możliwych kanałów – legalnych i nielegalnych – a ci, którzy mają kulturę w dupie, ani nie ściągają jej, ani nie kupują w sklepie, gdyż nie mają takiej potrzeby. Obecny system – co w nim nie działa? Restrykcyjne prawo autorskie ogranicza innowacyjność i kreatywność artystów! Zastanówmy się dlaczego pisząc esej naukowy mogę wykorzystywać i remiksować cudze myśli, cytując np. znanych socjologów, ale już nie wolno mi tego samego robić z dziełami muzycznymi? Dlaczego nie ma tu symetrii? Dlaczego nie mogę swobodnie remiksować czy samplować cudzej twórczości? Czy tylko dlatego, że za dziełami muzycznymi stoją duże pieniądze, a za naukowymi praktycznie żadne? A może dlatego, że nauka nie byłyby w stanie rozwijać się bez możliwości budowania na czymś, co już istnieje? W istocie ze sztuką jest tak samo! Sztuka nie funkcjonuje w próżni, lecz powstaje na tym, co już zostało zbudowane. Obecne prawo autorskie ogranicza możliwości budowania! 2. Restrykcyjne prawo autorskie ogranicza dostęp do kultury i zwiększa nierówności społeczne. Czy kultura jako coś co definiuje nas jako ludzi nie powinna być dostępna dla wszystkich na równych prawach, niezależnie od statusu majątkowego? Czy skoro kultura jest tym, co odróżnia człowieka od zwierzęcia, możemy
elephant shoe :: str. 41
pozwolić, aby bogaci byli bliżej ludzi, a biedni bliżej zwierząt? 3. Restrykcyjne prawo autorskie zawęża horyzonty. Stosując się ściśle do prawa autorskiego, mogę słuchać i oglądać jedynie to, co zaserwuje mi polski dystrybutor, a często nie są to pozycje ambitne. Nigdy nie będzie mi dane zobaczyć filmów mniej komercyjnych, np. wyświetlanych na festiwalach filmowych takich jak Cannes, ani usłyszeć muzyki niezależnej z Azji, ponieważ w Polsce nigdzie takich rzeczy nie kupię! Gdyby nie „piractwo”, wiele ambitnych dzieł byłoby poza naszym zasięgiem. 4. Czy miarą sukcesu finansowego artysty ma być jedynie popularność? Czy sprawiedliwym jest, że dzieła o wyższej wartości artystycznej przynoszą mniejszy dochód, niż te popularne i wtórne obrazy masowej wyobraźni? Czy Mandaryna powinna zarabiać więcej od Smolika? Może należałoby dofinansowywać ambitne dzieła z misją z budżetu Państwa lub stworzyć system licencji rozdzielający pieniądze na innych, mniej komercyjnych prawach? Może wystarczy stworzyć podatek od kultury lub obowiązkowy mecenat społeczny i rozdawać kulturę za darmo? 5. Dlaczego koncerny medialne zarabiają na pracy artystów więcej od artystów i windują ceny dóbr kultury? Dużo mówi się o „piractwie” i okradaniu artystów przez internautów. Nie wiadomo dlaczego nie mówi się o korporacjach medialnych okradających artystów? Czy w dzisiejszych czasach artysta potrzebuje pośredników, którzy pochłaniają ok. 80-90 proc. przychodów ze sprzedaży jego twórczości? Czy gdyby album muzyczny kosztował 10 zł (a
nie jak obecnie 40 zł) opłacałoby się ściągać go z sieci w marnej jakości? Może wystarczy udostępnić zasoby on-line, omijając tym samym hurtowników i sklepy, a może nawet firmy fonograficzne? Dzięki temu artyści zarobiliby więcej, a odbiorcy ich treści mieliby szerszy dostęp do kultury, tym samym szersze horyzonty. Może aby ukrócić „piractwo”, zamiast stosować restrykcyjne prawo – które szkodzi obu stronom sporu – wystarczy obniżyć ceny dóbr kultury, by piractwo umarło śmiercią naturalną? 6. Zakazany owoc smakuje lepiej. Masowej i będącej poza kontrolą wymiany plików nie da się ograniczyć restrykcjami. Trzeba dostosować się do nowej rzeczywistości i nauczyć wykorzystywać potencjał jaki daje sieć – czerpać korzyści z tego, co niektórzy nazywają przekleństwem – tak jak robi to m.in. zespół Radiohead czy ostatnio pisarz Paulo Coelhio, który udostępnił za darmo swoje książki w Internecie. Restrykcje – choćby nie wiem jak ostre – nie spowodują, że problem zniknie. Wręcz przeciwnie, jak wiemy zakazany owoc smakuje lepiej. Doświadczenie pokazuje, że restrykcyjne prawo i kryminalizacja niechcianych obszarów codzienności odnoszą przeciwne skutki, od zamierzonych. Wystarczy spojrzeć na politykę narkotykową jaką od lat prowadzą Stany Zjednoczone, by zorientować się, że nie tędy droga. Konsumpcja narkotyków zamiast spaść, zwiększyła się, a rząd wydał na walkę z narkobiznesem miliardy dolarów, nie mówiąc już o ujemnych skutkach społecznych, jakimi jest kryminalizacja tej części społeczeństwa, która zamiast piwa wybiera jointa. Przeciwne tendencje obserwuje się w krajach legalizujących miękkie narkotyki, gdzie ich konsumpcja spada. Zamiast więc walczyć z siłą Internetu, wykorzystajmy ją!
str. 42 :: elephant shoe
5,6 Woodkid – The Golden Age
Neosemantyzacja doprowadziła język polski do zaadaptowaniaepickości.Epokowy,imponujący?Nie,dziśtylkoepicki. „Iron” Woodkida promujący grę na Play Station 3 z rozmachem wdarł się pod strzechy nadwiślańskich domów nagromadzoną ilością fanfar i widowiskowym wykorzystaniem bębnów. Nie dziwne, że nasi rodacy go uwielbiają; Francuz polskiego pochodzenia uderzył w martyrologiczny ton na swoim debiucie. Mocno napięta membrana szturmuje marszowym tempem i patetycznymi smykami. Wyobraźnia podsuwa mi zgliszcza wojenne, osamotnione psiaki i skontrastowane czarno-białe reportaże z nowo otwartej Biedronki. Spory udział ma w tym głos, jakim dysponuje Yoann, przynależący do Obozu Morrisseyowo-Antonowego. Być może „The Golden Age” przypadnie do gustu większej rzeszy osób, niż tylko uczestnikom sesji RPG. Faktem jest, że im mniej pompatycznej orkiestracji na pierwszym planie, tym lepiej, o czym świadczy „I Love You” o wdzięku „Disarm” Smashing Pumpkins. Epic failem „Golden Age” bym nie nazwał, zaś do imponującego dzieła album dzielą epickie fortyfikacje.
Piotr Gruba
6,5 Charles Bradley – Victim of Love
Koncert Charlesa Bradleya na poprzednim OFF Festival potwierdził, że scena to najlepsze miejsce dla tego człowieka. To prawdziwe ukoronowanie żywota tego mężczyzny po przejściach, który nadrabia stracony czas z niesamowitą konsekwencją, godnością oraz gracją podobną do old schoolowej gwiazdy Motown. „Victim of Love” to klasyczne r’n’b i jednocześnie świadek czasu, wskazujący jak bardzo ten gatunek rozminął się z jego pierwowzorem. W zasadzie w dzisiejszym aRenBi pozostał już tylko sam rhytm, a Charles Bradley świetnie pokazuje jak było kiedyś. Na tym albumie sięga do korzennego bluesa i bardzo dobrze, bo przypomina ponadczasowość tej muzyki. Jedyne na co należy uważać w przypadku „Victim of Love”, to ilość i częstotliwość odsłuchań. Po jakimś czasie można dojść do wniosku, że Bradley to nachalny trawestator, bo np. „Confusion” zalatuje Jamesem Brownem na kilometr i to w sposób bardzo banalny. Mimo wszystko i tak można rozkoszować się zmysłowością płyty, byle nie za często.
Marcin Bubiński
7,5 Suede – Bloodsports
Brett Anderson i spółka kazali nam czekać 11 lat na nowy album. „Bloodsports” udowadnia czarno na białym, że reaktywacje nie zawsze sprowadzają się do wyłudzania pieniędzy od wiernych fanów. Po fatalnym „A New Morning” z 2002 roku „Bloodsports” jest skuteczną rehabilitacją. Tak naprawdę ta płyta mogłaby się nazywać: „A Beginner’s Guide to Suede”. Zawiera to, co przez lata w muzyce Suede było najlepsze. Otwierający album „Bariers” przypomina „Introducing The Band” z drugiej płyty Brytyjczyków. Następny Snowblind to kwintesencja Suede. Otrzymujemy więc chwytliwy refren i falset Andersona. Utwór „Hit Me” to godny następca „Trash” z pamiętnego „Coming Up”. W „For The Strangers” można natomiast usłyszeć echa „Saturday Night”. Sentymentalne i najlepsze na płycie „Sabotage” to dowód na to, że w Suede ciągle drzemie spory potencjał. „Bloodsports” nie jest żadną rewolucją, raczej do perfekcji dopracowanym britpopowym rzemiosłem.
Karol Jaskuła
7,5 Survival&SilentWitness–InFromTheWild
Po płycie Silent Witness, i Survivala i to jeszcze wydanej dla wytwórni takiej jak Dispatach, można by spodziewać się kawałka ciężkich, mrocznych drum’n’bassów. Nic bardziej mylnego! Tym razem spod szyldu Dispatach wypłynęła bardziej wyciszona i przemyślana produkcja. Odpalając „In From The Wild” przeniesiecie się w całkiem ciekawie skonstruowany świat. Pozornie dużo się tu nie dzieje, ale wystarczy wsłuchać się w smaczki i poczuć historię, jaką ci dwaj mają nam do przekazania, by po chwili nie móc się od niej oderwać. Choć formalnie nadal poruszamy się w granicach sub-gatunku, jakim jest techstep, to jednak jest to techstep bardzo bogaty brzmieniowo, ozdobiony akompaniamentem żywych instrumentów („Lights” i „Feel it”) i przestrzennymi, wręcz organicznymi dźwiękami. Odnajdziemy tu czytelne nawiązania do liquid czy inteligent dnb. Płyta od pierwszej, do ostatniej nuty utrzymana jest na najwyższym poziomie. Genialnie wyprodukowana, świetna technicznie, inteligentna, głęboka.
Bartosz Wrześniewski
6,7 IAMX – The Unified Field
Chris Corner powraca ze swoją piątą płytą. „The Unified Field” wydał samodzielnie, za środki przekazane przez fanów za pośrednictwem serwisu PledgeMusic (cel osiągnięto już po kilkunastu minutach od rozpoczęcia akcji). To pozwoliło na zatrudnienie uznanego producenta Jima Abbissa, odpowiedzialnego m.in. za płytę Arctic Monkeys „Whatever People Say I Am, That’s What I’m Not”. Zabieg ten wpłynął na zdecydowane wzbogacenie brzmienia. Słychać wyraźnie, że Corner nie chce odcinać kuponów nagrywając kolejne: „Spit it out” czy „President”. Już pierwsze takty „I come with knives” zaskakują recytacją w języku niemieckim. Dalej jest jeszcze ciekawiej: tytułowe „The Unified Field” z dance’owym beatem czy też burleskowe „Scream”. Lirycznie, jak zawsze u Cornera, na wysokim poziomie. Porusza się w tematyce ateizmu, śmierci i szeroko pojętej perwersji. IAMX tą płytą nie przekona swoich krytyków, niemniej fani powinni być zachwyceni.
Karol Jaskuła
6,6 Sigur Rós – Brennisteinn EP
Poprzednie dzieło Islandczyków zrozumiałem dopiero po palpitacyjnych niemalże uniesieniach mojej psyche na zeszłorocznym Sacrum Profanum. Ten wyciszony, stonowany, ambientowy album był jedynym słusznym krokiem, który można było uczynić naprzód. Był zarazem delikatną codą ich dotychczasowej kariery, bo w „Brennisteinn” Sigur Rós odkrywają się na nowo. Zmiana niczym w historycznych prądach myślowych – delikatność „Valtari” została potępiona, zdekapitowana i zastąpiona czymś przeciwnym – krzykiem. Kompozycja jest kolejnym popełnionym przez zespół przekładem sił natury na język instrumentów. Natury tym razem dzikiej, nieokiełznanej, potężnej, odwiecznej. Jej siłę wyrażają mocna, budząca niepokój perkusja oraz prosta acz w swej jednostajności dobitna linia wokalu. Grupą targają te same emocje, co przy koncertowych wykonaniach „Ny Batteri” i „Popplagid”. Wnioskując po wypowiedziach członków – cała płyta będzie podobna. Jeśli „Agaetis Byrjun” skłaniało do tęsknego spoglądania na widoczną, majestatyczną stronę księżyca to „Kveikur” wzbudzi wśród słuchaczy zainteresowanie tą ciemną, nieodkrytą, jeszcze bardziej mistyczną.
Michał Pisarski
album tygodnia: The Knife – Shaking The Habitual
Może to nie dwadzieścia lat nagrywania „m b v” My Bloody Valentine, ale również jedną dobrą kadencję papieską przyszło nam czekać na nowy, autorski, długogrający materiał od patriarchów kościoła pod wezwaniem natchnionej indietroniki. I choć cały ten czas w uszach pobrzmiewały nam echa majestatycznych, electro popowych hymnów legen-wait for it-darnego „Silent Shout”, raczej nikt nie oczekiwał, że po tylu latach kapryśny sztokholmski duet będzie wciąż robił to, czego od nich oczekuje szary plebs. Nowemu The Knife już nie chodzi o melodie. W „Shaking The Habitual” chodzi o rytm, o jego fakturę, transowy hipnotyzm, czy nazwijmy to: elektroniczny szamanizm. Afrykańskie bębny, perkusjonalia, bity, handclapy przenikają w nasz puls ze skutkiem halucynogennym. Pojedyncze oddalone od siebie dźwięki ujmu-
ją naturalizmem, wyrazistością. W prostych, minimalistycznych konstrukcjach zawiera się pewna zagadkowość, harmonia z nieskończoną przestrzenią wokół. W ten sam matematyczno-muzyczny wzór wpisuje się wokal Karin, wycofany, enigmatyczny, raczej komentujący, niż wdający się w romans z melodią. Można zaryzykować stwierdzenie, że w warstwie emocjonalnej to ciąg dalszy poszukiwań z solowego debiutu Fever Ray, jedynie nacechowany surowością, wyzbyty z choćby szczątkowej piosenkowości. Mimo wszelkich zalet, daje się we znaki przeintelektualizowany koncept. Motywy ciągnięte na siłę, czy ambientowe interludia, z których absolutnie nic nie wynika. W „Old Dreams Waiting To Be Realized” przez długi czas nurzamy się w pomrukach pustych korytarzy, basowym warkocie, powielonych szelestach. Jed-
6,5 Milcz Serce – Nawyki/Kolizje
Milcz Serce nie są zespołem przeprodukowanym – technologiczne dopieszczanie brzmienia wydaje się ich zupełnie nie zajmować. Mimo braku zadęcia i podkręcania gałek mikserów do oporu, zespół ma moc brzmienia przypominającą siedmioosobowe Arcade Fire. Bart Björn wpada zresztą w vibrato podobne do Wina Butlera. Z kolei nuty soulu w wokalu z niezalowym sznytem stawiają krążek koło Wild Beasts. „Płyta „Nawyki/Kolizje” to bliskie każdemu z nas pieśni o rozstaniach i niespełnionych obietnicach” - pisze wydawca. Te pod względem literackim przybierają czasem formę grafomanii dla podlotków, albo bardzo zręcznych, ironicznych metafor. Tam, gdzie zespół nie odważył się sam zadziałać tekstem, podpiera się poezją Wojaczka („Sól”) i Podsiadły („22.22”). Milcz Serce nie są zespołem do jednoznacznej klasyfikacji. Nie dziwią muzyczne wycieczki z udziałem saksofonu czy mandoliny. To płyta, wyrywająca polską muzykę ze snu solami trzeźwiącymi.
Helena Marzec
elephant shoe :: str. 43
7,2 nak to nie apokaliptyczne pejzaże spod batuty Godspeed You! Black Emperor na „F#A#∞”, nie ogarniające zadumą, egzystencjalnym strachem sceny z „Odysei Kosmicznej” Stanleya Kubricka. Jedynie puste dwadzieścia minut wyjęte z naszego życiorysu. Po co? W jakim celu?... To niestety (i na szczęście) cała Karin Dreijer Andersson. Wszelkie dziwactwa i humorki są wliczone w koszt biletu, więc należy się z tym pogodzić, zwłaszcza że (ponownie) warto! Choć piątka wszystkim tym, którym po wysłuchaniu całego „Shaking The Habitual” udało się zachować wstrzemięźliwość i nie sięgnąć znów z sentymentem po „Silent Shout”. Ja uległem.
Marcin Połeć
4,7 Planningtorock - Misogyny Drop Dead EP
Planningtorock rozbudziła niedawno apetyty na smakowitą EP-kę. Ta ostatecznie okazała się nużącym, niedogotowanym makaronem. Singlowy numer był solidny. Pozostałe, czyli „Agender” przechodzący gładko w „Public Love”, już tak dobre nie są. Pierwszy - płytki i monotonny. W drugim nadzieję rodzi pomysłowy podkład. Samo tło jednak nie wystarcza, bo numer ostatecznie psuje Janine... śpiewając. Oniemiałam słuchając jej głosu, a myślę, że i ona po części też. Zawodzi do bólu. A nie od dziś wiadomo, że swoimi pojękiwaniami potrafi skutecznie wystraszyć. Remix zrobił z tytułowego numeru zupełnie inną piosenkę - nieco przyciężkawą. Słychać kolosalną różnicę między singlem, a ostatecznym efektem. Mimo niewielkiej ilości piosenek, są one dalej niedopieszczone. Same podkłady robią uszom dobrze. Niestety, mniej nie zawsze znaczy lepiej.
Martyna Bajaczyk
5,6 Wavves - Afraid of Heights
Czy działą na Was surf-rock? Jeśli do tej pory ten gatunek raczej Was omijał, to o „Afraid of Heights” raczej nie zaleje Waszych uszu dźwiękiem. Wavves znowu na fali? Niekoniecznie. W tym roku Wavves odcięli się od wszechobecnego hałasu i postanowili spróbować sił z bardziej poukładanym i ugrzecznionym materiałem. Otwierające „Sail to the Sun”- zdecydowanie najlepszy moment płyty - daje nadzieję, że w kolejnych numerach będą płynąć w tym samym stylu, co poprzednio. Teraz żeglują na innych wodach, ruszają na odległe archipelagi ballad i akustycznych gitar. Brzmi to poprawnie, jak w „Dog”, ale nie kopie jak kiedyś. Pozostałe numery, mimo że nie są złe, rozmywają się dość znacznie, tak, że trudno zapamiętać więcej, niż trzy. Nie da się w tej płycie nurzać po same uszy, ale można nieco popluskać. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że przy następnej produkcji Wavves znowu wrócą pod starą, brudną, poszarpaną banderę i wbrew porzekadłom kolejny raz wejdą do tej samej rzeki.
Martyna Bajaczyk
str. 44 :: elephant shoe
Fair Weather Friends – Fly By
Zadziwiające: poznać zespół z „sąsiedztwa” po drugiej stronie Europy, gdzieś w malowniczych zakątkach Szkocji. Jakie polskie radio włączyć? – zapytał brat i nagle zabrzmiało „Fortune Player”. Konotacje wokalu z Kings of Leon były chwilową impresją. Taneczność na wysokości hi-hatów, retro-popu w stylu Neon Indian i gitarowego rytmu, co tu ukrywać, „zaskoczyły”. Ucieczka z zasypanego Śląska w australijskie fale nu-disco intryguje we „Fly By”. Surfowaniu po rozwibrowanych grzbietach synth-klawiszy towarzyszy pod koniec zachód słońca, delikatnie zarysowany przy pomocy gitary. Głos Maślaka wpada w rejony rozbicia emocjonalnego, temperowanego pulsującym-funkującym basem, zachęcając do tańców na rozgrzanej plaży. Refren zapętlony w muszelce przytkanej do ucha wybrzmiewać będzie jeszcze długo w głowie – jak letni hymn a’la „Let’s Go Surfing”. Zrobiło się międzynarodowo – Szkocja, Australia, Śląsk – i wierzę, że na tym się nie skończy. Na jesień FWF zaatakują ponownie, tym razem pełnym albumem. Czekamy, opalając się (jeszcze) w świetle farelek.
Piotr Gruba
Vampire Weekend – Step
W ekipie Vampire Weekend niespodziewanie zrobiło się dość poważnie. Promujący ich trzecie długogrające wydawnictwo „Step” wyraźnie odstępuje od egzotycznego indie popu, zaskakując dobrze znaną już melodyką, dawniej wykorzystywaną m.in. przez formację Mott The Hopple czy... Coolio. Spokojnie, nowojorczycy nie zapuścili się w rejony glam rocka, ani tym bardziej nie zaczęli rapować. Co więcej, nie sądzę, żeby muzycznie inspirowana „Kanonem D-dur” Pachelbela i „Step To My Girl” hip-hopowego Souls Of Mischief kompozycja rzeczywiście okazała się adekwatnym reprezentantem zapowiadanego na początek maja „Modern Vampires Of The City”. Ale co z tego, skoro „Step” to w istocie kawał wyjątkowo udanej, tekstowo zakorzenionej w miejskiej Ameryce ballady, o stworzenie której nawet bym tych wesołków nie podejrzewał. I mimo, że nie osobiście nie należę do wielkich sympatyków tej formacji, z radością dopisuję ich na swoją tegoroczną wishlistę.
Tomasz Turski
Deerhunter – Monomania
Za mikrofonem ubrany w lamparcią koszulę żywy trup z fryzurą a’la Joey Ramone. Pomalowane na czerwono usta ciekawie współgrają z kolorem brudnego od krwi bandaża, owiniętego wokół resztek uciętego palca lewej ręki. W tle mocno hałasuje równie fikuśnie wystrojony zespół. Przepraszam, czy przechodził może tędy Deerhunter? Powyższa refleksja to oczywiście rzut oka na dość dziwaczny występ formacji w programie Jimmiego Fallona, poprzedzający wypuszczenie w świat tytułowego fragmentu nadchodzącej wielkimi krokami „Monomanii”. Wygląda na to, że po łagodniejszym brzmieniowo „Halcyon Digest”, panowie w końcu przypomnieli sobie o wielkiej mocy drzemiącej w brudnym, garażowym hałasie, który pięknie idzie tu w parze z charakterystycznymi dla ich dwóch ostatnich wydawnictw riffami i progresjami akordów. Ach, bym zapomniał! Pan przy mikrofonie to Connie Lungpin, a nie żaden tam Bradford Cox. Nie wiem, o co chodzi, ale zaczyna się robić ciekawie.
Tomasz Turski
The Strokes – Comedown Machine
Yeah Yeah Yeahs – Sacrilege
W nowym teledysku Yeah Yeah Yeahs nie pojawia się sam zespół, pojawia się za to zwięzła i uderzająca opowieść o hipokryzji... Pierwszy opatrzony teledyskiem utwór z nadchodzącego albumu „Mosquito” to, podobnie jak pierwsza zapowiedź płyty, zdrada syntezatorów i powrót do gitar. Tytuł, „świętokradztwo”, dość mocno zainspirował reżyserów teledysku, Megaforce. To grupa, która stworzyła tak spektakularne teledyski jak „The Greeks” Is Tropical i „A Thing for Me” Metronomy. Drugą inspiracją „Sacrilege” jest życie małego miasteczka, zapewne gdzieś na amerykańskim południu, tak dobrze pokazane w „Miasteczku Twin Peaks” Davida Lyncha, z pozoru senne, a jednak kryjące masę sekretów i nie takich znowu sekretów... Zobaczcie los tamtejszej odpowiedniczki Jagny z „Chłopów”, ladacznicy, ale czy na pewno? Album „Mosquito” powinien ukazać się w okolicach 15 kwietnia.
Helena Marzec
The Strokes wydali właśnie piąty album. I tak – chodzi tutaj o The Strokes, a nie RCA Records, które bardziej zareklamować mogłoby się już tylko na facjacie każdego z członków kwintetu. Po dwóch latach Amerykanie wracają z materiałem, którego – mam nadzieję – wcale nie chcieli zarejestrować. Rewolucja po raz kolejny w historii zjadła własne dzieci. Gdzie podziały się te utwory zespołu które puszczać mogliśmy tylko w pekińskim burdelu albo fabryce samochodów dostawczych gdzieś na półwyspie kaukaskim? The Strokes zrezygnowali z prostoty, brudu, garażowości, popsutych kabli od gitar i piwa na rzecz elektroniki, syntezatorów, kosmosu, trzydziestoletniej szafy grającej z baru na wschodnim wybrzeżu i niebezpiecznie wielkich okularów Juliana Casablancasa. Nie mam nic przeciwko, jeśli potrafi się to zrobić dobrze. Kiedy kapela wydała singiel „All The Time” prognozowałem powrót do korzeni. Nic bardziej mylnego! „One Way Trigger” z motywem przypominającym lata świetności japońskiego Nintendo czy „Happy Ending” to nic innego jak nekrolog obwieszczający kres wokalu Juliana. Albo raczej jego wiarygodności. Zachodzę w głowę, jak te i kilka innych pozycji z nowego albumu będzie się prezentowało na koncertach. Gdyby wyszło fałszywie (a raczej wyjdzie) w ramach alternatywy zawsze można wziąć ze sobą instrukcję obsługi turbiny wiatrowej. Jak się kaleczyć to kaleczyć. „Tap Out”, łudząco podobne do „Machu Picchu” czy „Welcome to Japan” to nie wnoszące nic nowego po „Angles” miałkie wariacje gitarowe, okraszone sekcją rytmiczną nud-
4,3 niejszą niż kładzenie terakoty. A przecież pamiętamy mocne zrywy powerbeatowe i chrapliwy, przesterowany bass Nikolaia z „First Impressions of Earth”. Moglibyśmy się doszukać pewnych nawiązań, przypadkowych lub nie, do Cold War Kids, Arethy Franklin albo Depeche Mode . Do wszystkiego i do niczego, bowiem płycie brakuje charakteru, spójności. Jest kompilacją, w której przyjemnie słucha się tylko niektórych części („50/50” i „Chances”), ale w ogólnym rozrachunku nie zostawia żadnego śladu w pamięci. Jest jednorazowa jak prezerwatywa. Od disco i pop rocka, przez wariacje wokół punku, aż po eighties nowojorczycy błądzą i nie mogą się odnaleźć. Może panowie powinni kontynuować kariery solowe? Może powinni trzymać się tego, co zrobili dwanaście lat temu? A może ich to nie obchodzi, bo przecież rzekomo grają dla siebie, dla przyjemności? Cóż, cenię ich za odwagę, jeśli chodzi o wydanie albumu, ale samej treści albumu nie cenię. Polecam też dobre składanki w sklepach RTV/AGD.
Bartek Krzyżewski
elephant shoe :: str. 45
Life Without Buildings: Any Other City [2001]
Zespół jednej płyty, ale za to jakiej. Zespół nieznany, który doczekał się naśladowców. Wytrawny muzyczny smakołyk, który nie w każdym znajdzie amatora. Life Without Buildings. Spotkali się w Glasgow School of Art latem 1999 roku. Z początku na gitarze, basie i perkusji grali razem odpowiednio Robert Johnston, Chris Evans i Will Bradley. Sue Tompkins, studentka malarstwa, która dołączyła do nich w ciągu następnego roku, wcale nie planowała być wokalistką. Właściwie nie wiadomo po dziś dzień, czy w ogóle potrafi coś zaśpiewać. Niepewna własnego głosu czy może umiejętności tekściarskich, Sue obrała sposób śpiewania, który został później jednym z najbardziej charakterystycznych elementów stylu zespołu. Drugim były żywiołowe koncerty. Jeden z nich, w Londynie, tak zadziwił przedstawiciela związanej z Rough Trade wytwórni Tugboat, że zaproponował im nagranie pierwszego singla. „The Leanover” z „New Town” na stronie B ukazał się w 2000 roku i utwierdził kontrakt pomiędzy zespołem a wydawcą. Za konsoletą przy nagrywaniu długogrającego albumu zasiadł szkocki producent Andy Miller. „Life Without Buildings” jest płytą fantastycznie poszarpaną, z krótkimi, jazgoczącymi partiami gitar i deklamowanymi/wykrzykiwanymi/szeptanymi tekstami Tompkins. Tekstami, które łączyły w sobie zasłyszane fragmenty rozmów, stany ducha i strumień świadomości, często z pozoru bezsensowne, ale ekspresyjne i bardzo oryginalne. Jak mówili koledzy z zespołu, jej linijki były raczej przemyślane, niż improwizowane. W tych krótkich, skandowanych frazach mieści się miłość, frustracja, nieodrobiona praca domowa ze studiów, cała złość tego świata i wszystko, co mogło się przewinąć przez myśli wokalistki. Bardzo przypomina w tym zaangażowaną Patti Smith. Podczas nagrywania płyty, muzycy słuchali Neu!, Television, The Smiths, The Fall czy Stonesów na przemian z Missy Elliot, Autechre i Fleetwood Mac. Zespół, jak lata później opowiadali Johnston i Bradley, miał mieć brzmienie rockowe. Na płycie czasem łagodnieje do
poziomu lekkiego popu, ze stępionym garażowym pazurem. Mogło to wziąć się z faktu, że Tompkins nie była osłuchana z muzyką niezależną. Miała wręcz nie mieć pojęcia o żadnych zespołach, poza tymi najbardziej komercyjnymi. Po wydaniu krążek spotkał się z mieszanym odbiorem krytyków. Wielu z nich chwaliło stronę muzyczną, ale nie rozumiało i nie akceptowało wokalowych eksperymentów Tompkins. Po lekturzte niektórych recenzji wokalistka czuła się osobiście dotknięta. Podczas nagrywania jednego z nowych utworów śpiewała w kółko: „Take me away from here”. W końcu zdecydowała się uciec od krytyki i ciągłego kompromisu między muzyką a sztuką. Zespół rozpadł się bez większych dramatów w 2002 roku. Pięć lat później ukazał się koncertowy album „Live at the Annandale Hotel”. Płyta była przypomnieniem dla tych fanów, którzy nie mieli szansy zobaczyć zespołu w czasach jego aktywności. A takich było całkiem sporo. Szczyt popularności Life Without Buildings przypadł na lata po ich rozpadzie. Grupa zainspirowała wielu wykonawców lat dwutysięcznych: Ponytail, Maximo Park czy Los Campesinos! Robert Johnson jest grafikiem i od czasu do czasu angażuje się w projekty muzyczne. Will Bradley jest pisarzem. Mieszkał między Glasgow, San Francisco i Oslo. Grał w projekcie Correcto z perkusistą Franz Ferdinand Paulem Thomsonem. Chris Evans jest artystą i mieszka w Brukseli. Z kolei w stolicy Szkocji także pozostała Sue Tompkins. Artystka jest rezydentką tamtejszej galerii The Modern Institute, jako malarka i performerka. W kwietniu prezentuje swój performance „In Praise Of Shadows” w Newcastle, a w maju ma indywidualną wystawę w Amsterdamie. Helena Marzec
str. 46 :: elephant shoe