wywiad
Prowincjonalna prowincja prowincji Na nasze półki właśnie trafiła kolejna książka Wojciecha Cejrowskiego. Tym razem znany podróżnik zabiera nas na południe Stanów Zjednoczonych, które okazuje się nie mniej egzotyczne niż amazońska dżungla.
© fot. W. Cejrowski ltd. & J.Sosiński
Jak się zaczęła Pana przygoda z podróżami? Co było bodźcem, który wywołał u Pana tego rodzaju pasję? Bodźcem pierwszym był komunizm – wyjazd z okupowanej Polski do jakiegokolwiek wolnego kraju, to był oddech, cudowne uczucie chwilowego wyzwolenia. Bodźcem drugim była moja niechęć do śniegu. Bodźcem trzecim było to, że zakochałem się od pierwszego wejrzenia w Meksyku. Przez dziesięć lat zjeździłem wszystkie dostępne ruiny Majów, a potem przerzuciłem się z archeologii na antropologię i utonąłem w puszczy amazońskiej. Mimo, że deklaruje Pan, iż najlepiej czuje się poza granicami naszego kraju, tam gdzie jest cieplej i nie ma podatków, a człowiek może robić to, na co ma ochotę, to jednak cały czas coś tu Pana trzyma. Co to jest, rodzina, interesy czy może coś jeszcze innego? Paszportów można mieć kilka, domy też można mieć w różnych krajach, ale Polakiem jest się z krwi i kości rodziców. Z urodzenia. Jest się nim niezależnie od miejsca zamieszkania i jest się do śmierci. A skoro tak, to Polska stanowi obowiązek, z którego nic nigdy nie zwalnia. Jestem patriotą i mam aktywnie uczestniczyć w sprawach Ojczyzny. No to uczestniczę, angażuję się, jestem. Lata temu prowadził Pan w telewizji „WC Kwadrans”. Dlaczego przyjął Pan wtedy taką agresywną formę prowadzenia programu? Jaki był odzew widzów i czy wróciłby Pan jeszcze do prowadzenia tego rodzaju programu? Agresywną? Chyba nie oglądał Pan tego programu. Odzew widzów był taki, że oglądało mnie trzy i pół miliona pomimo złej pory. W piątkowe wieczory, o godzinie 22 przerywano wesela, żeby zobaczyć, co powie WC. Mężczyzna ma być konkretny. Ma mówić, co myśli, nie kręcić, nie robić uników – proszę takiej postawy nie mylić z agresją. Mówiłem prawdę wprost, tak samo, jak mówię ją dzisiaj. Mam poglądy, nie ukrywam ich, walczę o to, co uważam za wartościowe i zwalczam to, co uważam za szkodliwe. Aktywna postawa obywatelska, waleczne zachowania, honor, którym potrafimy się unieść, gdy zajdzie po-
14
trzeba, ale także wyjście z sali, gdy jesteśmy obrażani lub walnięcie w gębę chama, gdy cham znieważa naszą matkę – jeśli tego typu postawy określa Pan słowem „agresywne”, to się nie dogadamy. A „WC Kwadrans” chętnie wznowię, jeśli ktokolwiek zaryzykuje i da mi 15 minut na antenie. (śmiech) Czym jest słowo „Preria” w Stanach? Chodzi mi o pogląd na to słowo rodowitego obywatela Stanów Zjednoczonych. Preria to preria. Kraina geograficzna. Mniej niż sawanna, więcej niż pustynia. A kulturowo: prowincjonalna prowincja prowincji. Ale... amerykańska preria nie jest zacofana – po prostu poszła w inną stronę niż nasza cywilizacja. Jak wiele wspólnego mają ze sobą współczesny i dawny Dziki Zachód? Dziki Zachód niby przestał być dziki, ale mieszkańcy prerii wciąż o tym zapominają. (śmiech) Przygotowanie wyprawy do Amazonii wyglądało pewnie inaczej, niż na południe Stanów Zjednoczonych? To nie była wyprawa. Ja tam mieszkam. Dwadzieścia pięć lat temu kupiłem ranczo w Arizonie. Piszę więc z perspektywy mieszkańca. Ale podobnie jest w książce „Rio Anaconda” – gdzie rzecz dzieje się wśród dzikich plemion. Tamta opowieść też została napisana z pozycji osoby, która jest bardziej mieszkańcem, niż przechodniem. Taka jest specyfika wszystkich moich książek. Właściwie one nie są podróżnicze, bo nie przejeżdżam, nie wpadam na chwilę, tylko jadę na długo. Jadę tam żyć, być, mieszkać. Mieszkam wśród Indian, poluję z nimi, buduję z nimi, głoduję z nimi. Niekiedy powracam przez wiele lat w te same miejsca i piszę opowieść dopiero wówczas, gdy już wtopiłem się w daną społeczność do tego stopnia, że oni przestali widzieć we mnie obcego. Czy ta książka może być tylko zwykłą powieścią podróżniczą? Czytając Pana poprzednie książki, ciężko uwierzyć, że może Pan napisać coś w zwykły sposób.
tysiące książek zawsze pod ręką w salonie...
A co to jest „zwykły sposób”? Szlifuję te moje teksty bardzo długo. Pomiędzy kolejnymi książkami jest po sześć lat przerwy, bo tyle czasu potrzebuję, by napisać opowieść „nie-zwykłą”. Nad tekstem pracuję ciężko, żeby się potem lekko czytało. Niekiedy miesiącami szukam innego słowa, tylko po to, by zmienić rytm jakiegoś zdania. No i potem rzeczywiście tekst staje się niezwykły. Sam niesie Czytelników przez kolejne strony. Mają się śmiać w głos, czytając w tramwaju, mają się popłakać prawdziwymi łzami, czytając w pociągu i zaraz po skończeniu mają zacząć czytać od nowa – takie stawiam sobie cele jako pisarz. Ambitne? Owszem. Mężczyzna ma być ambitny i powinien dążyć do celów ponad miarę własnych możliwości – tylko wówczas przeskoczy samego siebie. Czy egzotyczne są tylko te miejsca, w których panuje ciepły klimat? Czy może przeczytamy kiedyś o wyprawie Wojciecha Cejrowskiego do krainy skutej lodem? Być może zrobię kiedyś „Boso na Grenlandii”, bo chciałbym zbudować igloo, zapolować na wieloryba i zjeść jajecznicę z jaj pingwina. Odcinki „Boso z Teksasu” też były robione w butach – kowbojkach, wiec tego się nie boję. Jednak prawda jest taka, że zdecydowanie preferuję ciepło, słońce i te moje hawajskie koszule. Filmy „Boso...” mają być uśmiechnięte, radosne, wesołe, dowcipne... Na mrozie trudniej się śmiać, bo gęba sztywnieje i można gardło przeziębić. Myślę więc, że ewentualne odcinki z krainy skutej lodem będą stanowiły rzadkość.
• Wojciech Cejrowski „Wyspa na prerii”