Pokemon GO: growy fast food
FELIETONY
Hefajstos – Mający trzy dekady na karku cynik. Kinowy fanatyk, miłośnik lukrecji, drugi redakcyjny mistrz sucharów. Zbieracz konsol, które na ogół same zbierają kurz. Jeśli chodzi o fandom MLP, wie, jak Applejack wygrała wojnę.
Czyli krótko o niestrawności po tapaniu w ekran Będąc
dzieckiem lat dziewięćdziesiątych, miałem szczęście trafić na pierwszą falę Pokemanii w Polsce (a dzięki starszym kolegom i wycieczkom do sklepu z karciankami, miałem wiedzę o kieszonkowych stworkach z pierwszej ręki – pomijając serial, duh!). Zrozumiałe więc, że gdy w 2016 roku premierę miało Pokemon GO, podjąłem wyzwanie, by złapać je wszystkie. I w pewnym sensie mi się to udało. Na pierwszym koncie (pierwsze dwa lata gry) miałem je wszystkie. Każdego ze 151 Pokemonów. Setki wychodzonych kilometrów, miliardy kliknięć i gestów na ekranie. Stanie w upale w lipcu, odmrażanie kupra w styczniowy wieczór. Wysiadanie wcześniej z autobusu, bo na radarze pojawił się Farfetch’d. Sześciokilometrowy spacer, bo brakło do jajka 12km. Życie trenera to nie tubisiowy krem. Przez ten pierwszy okres gry widziałem sporo zmian i nowości. Bycie częścią tego świata i (de facto) testerem sprawiało mi przyjemność. Do czasu. Ciułanie cukierków na kolejne ewolucje, planowanie masowych ewolucji z kalkulatorem,
wychodzenie wcześniej z domu, by zahaczyć o kolejny gym, chomikowanie monet. Brak samochodu również dawał się we znaki – bieganie między rajdami przestało dawać frajdę. Dodatkowo znajomi zaczęli odpuszczać grę, a że zagadywanie do obcych nie jest moją mocną stroną – zostałem sam. Ostatecznie zmęczony i znużony odpuściłem.
27