CZk DZIEWCZYNY NIE P A
JANET
Numer 1 z listy bestsellerów New York Timesa
EVANOVICH
SZCZĘŚLIWA SIÓDEMKA
JANET
EVANOVICH STEPHANIE
PLUM DZIEWCZYNY NIE PŁACZĄ SZCZĘŚLIWA SIÓDEMKA
Tłumaczyła
Dominika Repeczko
Lublin 2013
Łowczyni nagród Stephanie Plum: 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12. 13. 14. 15. 16.
Jak upolować faceta. Po pierwsze dla pieniędzy Po drugie dla kasy Po trzecie dla zasady Zaliczyć czwórkę Przybić piątkę Po szóste nie odpuszczaj Szczęśliwa siódemka Hard Eight To the Nines Ten Big Ones Eleven on Top Twelve Sharp Lean Mean Thirteen Fearless Fourteen Finger Lickin’ Fifteen Sizzling Sixteen
RAZ
W
iedziałam, że szykuje się coś złego, kiedy Vinnie wezwał mnie do swojego gabinetu. Vinnie to mój kuzyn i szef zarazem. Przeczytałam kiedyś na drzwiach ubikacji, że Vinnie pieprzy się jak fretka. Nie jestem pewna, co to miało znaczyć, ale porównanie wydawało mi się całkiem sensowne, bo Vinnie wygląda jak fretka. Rubinowy pierścień, który nosi na małym palcu, przypomina fant, jaki można wygrać w Seaside Park w takim automacie z kulkami. Miał na sobie czarną koszulę i czarny krawat, a rzednące czarne włosy zaczesał do tyłu, w stylu kierownika sali w kasynie. Wyraz twarzy ustawiony miał na: „niezadowolony”. Spojrzałam na niego, próbując się przy tym nie wykrzywiać.
– Co jest? – Mam dla ciebie robotę – odparł. – Chcę, żebyś znalazła tego szczura Eddiego DeChoocha i przywlokła tu jego kościstą dupę. Złapali go, jak przemycał z Wirginii ciężarówkę trefnych papierosów. Nie stawił się w sądzie. Wywróciłam oczami tak mocno, że mogłam zobaczyć, jak mi włosy wyrastają na czubku głowy. – Nie będę ścigać Eddiego. Jest stary, zabija ludzi i umawia się z moją babcią. – Teraz już prawie nie zabija – Vinnie zbył moje zastrzeżenia. – Ma kataraktę. Jak ostatnim razem chciał kogoś zastrzelić, wpakował cały magazynek w deskę do prasowania. Vinnie jest właścicielem i szefem firmy poręczycielskiej w Trenton. Kiedy kogoś oskarżają o przestępstwo, Vinnie wpłaca sądowi kaucję w gotówce, oskarżony jest wolny do czasu rozprawy, a Vinnie prosi Pana Boga, by podsądny pojawił się tam, gdzie trzeba, w wyznaczonym terminie. Jeśli oskarżony postanawia odpuścić sobie randkę z Temidą, Vinnie traci forsę, chyba że ja odszukam delikwenta i sprowadzę go przed oblicze sprawiedliwości. Nazywam się Stephanie Plum i jestem agentką do spraw windykacji poręczeń... aka łowczynią nagród. Wzięłam tę robotę w nie najlepszych czasach, kiedy to nawet fakt, że ukończyłam college w pierwszych dziewięćdziesięciu ośmiu procentach swojej klasy, nie mógł mi zapewnić lepszej posady. Od tamtej pory
gospodarka zdążyła nabrać rozpędu i właściwie nie ma żadnego powodu, bym dalej tropiła złych ludzi, no poza tym, że to irytuje moją matkę, no i nie muszę wkładać do pracy rajstop. – Zleciłbym to Komandosowi, ale jest za granicą – wyjaśnił Vinnie. – Zostajesz więc ty. Komandos to typ najemnika i czasem pracuje jako łowca nagród. Jest bardzo dobry... we wszystkim. I przerażający jak wszyscy diabli. – Co Komandos robi poza krajem? I co właściwie znaczy za granicą? Gdzie jest? Azja? Ameryka Południowa? Miami? – Zgarnia dla mnie gościa w Puerto Rico – wyjaśnił Vinnie i podsunął mi papierową teczkę. – Dokumenty DeChoocha i twoje zlecenie na dokonanie zatrzymania. Dla mnie jest wart pięćdziesiąt tysięcy... dla ciebie pięć. Jedź do niego do domu i dowiedz się, dlaczego wykręcił numer z niestawianiem się na rozprawie. Connie dzwoniła, ale nikt nie odpowiadał. Chryste, może leży martwy na podłodze w kuchni! Randki z twoją babcią każdego mogą wykończyć. Biuro Vinniego znajduje się przy Hamilton, co na pierwszy rzut oka wydaje się nie najlepszym miejscem dla takiego biznesu. Większość firm poręczycielskich ulokowała się naprzeciwko więzienia. Jednak klienci Vinniego to głównie krewni albo sąsiedzi, którzy mieszkają zaraz za Hamilton, w tak zwanym Grajdole. Wychowałam się w Grajdole, moi rodzice wciąż tam
mieszkają. To bardzo bezpieczna okolica, jako że przestępcy z Grajdoła zawsze dokładają starań, by popełniać zbrodnie gdzie indziej. No dobra, Jimmy Koniec wyprowadził kiedyś Garibaldiego Dwa Paluchy z domu w piżamie, a potem zawiózł na wysypisko śmieci... ale zasadniczo rozwalenie Garibaldiego odbyło się poza granicami Grajdoła. A faceci zakopani w piwnicy sklepu ze słodyczami przy Ferris Street byli z kolei spoza Grajdoła, więc właściwie się nie liczą. Kiedy wyszłam z gabinetu Vinniego, Connie Rosolli podniosła wzrok znad dokumentów. Connie jest kierowniczką biura. Pilnuje interesu, kiedy Vinnie ściga przestępców albo cudzołoży ze zwierzętami gospodarskimi. Connie miała włosy natapirowane na wysokość trzykrotnie przekraczającą rozmiary jej głowy, różowy sweterek, który opinał piersi stanowczo należące do znacznie większej kobiety, i krótką dzianinową spódniczkę, która z kolei należała do kobiety dużo mniejszej. Connie pracuje u Vinniego od samego początku. Wytrzymała tak długo, bo nie zmusza się do znoszenia czegoś, czego znosić nie chce, a w wyjątkowo kiepskie dni wypłaca sobie dodatek za warunki szkodliwe z drobnych w kasie firmy. Wykrzywiła się na widok teczki z dokumentami w mojej dłoni. – Nie zamierzasz chyba ścigać Eddiego DeChoocha, co?
– Mam nadzieję, że nie żyje. Lula rozwaliła się na kanapie ze sztucznej skóry, która służyła za więzienny kojec dla naszych interesantów i ich nieszczęsnych krewniaków. Lula i kanapa miały niemal ten sam odcień brązu, z wyjątkiem włosów Luli, które tego dnia były akurat wiśniowo czerwone. Zawsze kiedy stoję obok niej, czuję się jak anemiczka. Jestem Amerykanką w trzecim pokoleniu, o włosko-węgierskich korzeniach. Mam jasną karnację matki, jej niebieskie oczy i dobrą przemianę materii, dzięki której mogę zjeść cały tort urodzinowy i mimo to – prawie zawsze – jestem w stanie zapiąć górny guzik moich lewisów. Genom ze strony ojca zawdzięczam niesforną grzywę brązowych włosów i upodobanie do włoskich gestów. W dobry dzień, z kilogramem maskary na rzęsach i dziesięciocentymetrowymi obcasami, mogę zwrócić na siebie uwagę. Przy Luli stanowię tło. – Ja bym ci pomogła zawlec jego tyłek do więzienia – oświadczyła Lula. – Przydałaby ci się pomoc dużej kobiety jak ja. Tylko że nie znoszę, jak są martwi. Nieboszczycy przyprawiają mnie o ciarki. – Właściwie to nie wiem, czy on nie żyje – zastrzegłam się. – Jak dla mnie wystarczy – orzekła Lula. – Się na to piszę. Jak jest żywy, to będę mogła skopać mu to żałosne dupsko, ale jak jest martwy... to spadam. Lula gada jak prawdziwa twardzielka, ale prawda wygląda tak, że obie jesteśmy wyjątkowo cienkie w ko-
paniu tyłków. Lula była dziwką w poprzednim życiu, a teraz zajmuje się katalogowaniem dokumentów u Vinniego. Taka była z niej dobra kurwa, jak teraz jest archiwistka... a Lula nie jest najlepszą archiwistką pod słońcem. – Może powinnyśmy mieć kamizelki – zasugerowałam. Lula wyjęła torebkę z dolnej szuflady kartoteki. – Rób, co chcesz, ale ja nie zakładam żadnego kevlaru. I tak nie mamy odpowiednio dużej, poza tym to by kompletnie zrujnowało mój styl. Byłam w jeansach i koszulce, co oznaczało, że zasadniczo nie miałam stylu do rujnowania, poszłam więc po kamizelkę do pokoiku na zapleczu. – Moment – zatrzymała mnie Lula, kiedy stanęłyśmy na chodniku. – Co to jest? – Kupiłam sobie nowy wóz. – Niech mnie, dziewczynko, się spisałaś. To tutaj to superwózek. Była to czarna honda cr-v, a raty za to cudo mnie dobijały. Musiałam wybierać: albo będę jeść, albo wyglądać super. Zwyciężył superwygląd. Do diabła, wszystko ma swoją cenę, no nie? – Dokąd jedziemy? – spytała Lula, sadowiąc się obok. – Gdzie mieszka ten koleś? – W Grajdole. Eddie DeChooch mieszka trzy przecznice od domu moich rodziców. – Naprawdę umawia się z twoją babcią?
– Wpadła na niego ze dwa tygodnie temu na jakimś czuwaniu u Stivy i poszli razem na pizzę. – Myślisz, że świntuszyli? O mało nie wjechałam na chodnik. – Nie! Fuj! – Tak tylko pytałam – skwitowała Lula. DeChooch mieszka w małym bliźniaku z cegły. Siedemdziesięcioparoletnia Angela Marguchi i jej dziewięćdziesięcioparoletnia matka zajmują jedną część domu, a DeChooch drugą. Zaparkowałam pod połówką DeChoocha i razem z Lulą podeszłyśmy do drzwi. Ja miałam na sobie kamizelkę kuloodporną, a ona obcisły top w cętki i żółte spodnie, też obcisłe. Lula to duża kobieta i ma skłonności do sprawdzania, ile może znieść lycra. – Idź pierwsza i sprawdź, czy żyje – zaproponowała. – A jak się okaże, że nie jest martwy, daj mi znać, to przyjdę mu skopać tyłek. – Ta, jasne. – Hyy – burknęła, wysuwając dolną wargę – myślisz, że nie dałabym rady skopać mu tyłka? – Może tak odsuniesz się od drzwi – odpowiedziałam. – Tak na wszelki wypadek. – Dobry pomysł – pochwaliła i odsunęła się. – Nie żebym się bała czy coś, alebym się załamała, jakbym miała plamy z krwi na tym topie. Nacisnęłam dzwonek i czekałam, aż ktoś otworzy. Potem zadzwoniłam jeszcze raz.
– Panie DeChooch! – wrzasnęłam. Angela Marguchi wyjrzała zza drzwi swojego mieszkania. Była o jakieś piętnaście centymetrów niższa ode mnie, siwowłosa i drobniutka. Między wąskimi wargami tkwił papieros, a Angela mrużyła oczy z powodu dymu i starości. – Co to za rejwach? – Szukam Eddiego. Przyjrzała mi się dokładniej i rozpogodziła się, gdy tylko mnie poznała. – Stephanie Plum. Boże, całe wieki cię nie widziałam. Słyszałam, że zaszłaś w ciążę z tym gliniarzem, Joem Morellim. – Ohydna plotka. – Co z DeChoochem? – spytała Lula. – Jest tu gdzieś? – Siedzi u siebie – odparła Angela. – Nigdzie już nie wychodzi. Ma depresję. Nie gada ani nic. – Nie otwiera. – Telefonu też nie odbiera. Wejdźcie po prostu. Zostawia drzwi otwarte. Powiada, że czeka na kogoś, kto się nad nim ulituje i go zastrzeli. – No, to nie my – zastrzegła się Lula. – Jasne, jak chce za to zapłacić, to może mogłabym mu dać namiar... Otworzyłam ostrożnie drzwi od mieszkania Eddiego i weszłam do przedpokoju. – Panie DeChooch... – Idź sobie.
Głos dobiegł z salonu po prawej stronie. Rolety były opuszczone i w pokoju panowała ciemność. Próbowałam coś dojrzeć tam, skąd dochodził głos. – Jestem Stephanie Plum, panie DeChooch. Nie stawił się pan w sądzie i Vinnie się o pana martwi. – Nie idę do sądu – oświadczył DeChooch. – Nigdzie nie idę. Weszłam głębiej. Eddie siedział w fotelu w kącie. Chudy, niewysoki, o splątanych siwych włosach. Miał na sobie podkoszulek, szorty, czarne skarpetki i czarne buty. – O co chodzi z tymi butami? – spytała Lula. DeChooch spuścił wzrok. – Stopy mi zmarzły. – A może dokończy pan ubierania? I zabierzemy pana do sądu – zaproponowałam. – A ty co, głucha jesteś? Powiedziałem, nigdzie nie idę. Spójrz na mnie. Mam depresję. – Może ma pan depresję z powodu braku portek – odezwała się Lula. – Ja bym była o wiele szczęśliwsza, gdybym nie musiała się martwić, że za chwilę zobaczę, jak panu z tych bokserek wyłazi ten pański starowina. – Co wy tam wiecie – prychnął DeChooch. – Nie macie pojęcia, jak to jest, kiedy człowiek jest już stary i nie może niczego zrobić jak należy. – Pewnie, nie mam pojęcia – przyznała Lula. Ja i Lula wiedziałyśmy tylko, jak to jest, kiedy człowiek jest młody i nie umie niczego zrobić jak należy. Lula i ja nigdy nie robiłyśmy niczego jak należy.
– A ty co masz na sobie? – spytał mnie DeChooch. – Chryste, to jest kamizelka kuloodporna? Wiesz, to dopiero kurewsko obraźliwe. To tak jakby powiedzieć, że nie jestem dość cwany, żeby strzelić ci w łeb. – Pomyślała sobie po prostu, że jak pan rozwalił tę deskę do prasowania, to nie zawadzi się zabezpieczyć – wyjaśniła Lula. – Deska do prasowania! Tylko o tym słyszę. Człowiek popełnia jeden mały błąd i nikt nie gada o niczym innym. – Machnął lekceważąco ręką. – Do diabła, kogo chcę oszukać? Jestem skończony. Wiecie, za co mnie aresztowali? Za przemyt papierosów z Wirginii. Nie potrafię już nawet przemycać papierosów. – Zwiesił głowę. – Jestem nieudacznikiem. Pierdolonym nieudacznikiem. Powinienem się sam zastrzelić. – Może miał pan tylko pecha – pocieszała go Lula. – Założę się, że jak następnym razem będzie pan coś przemycał, to pójdzie jak trzeba. – Mam prostatę do dupy – wyjaśnił DeChooch. – Musiałem zatrzymać wóz, żeby się odlać. Wtedy mnie złapali... jak się zatrzymałem na siku. – To niezbyt fair – przyznała Lula. – Życie nie jest fair. W życiu nic nie jest fair. Od urodzenia harowałem, miałem te wszystkie... osiągnięcia. A teraz jestem stary i co się dzieje? Aresztują mnie, jak się odlewam. To cholernie żenujące. Dom nie był urządzony w jakimś konkretnym stylu. Eddie meblował go pewnie przez lata tym, co mu
spadło z ciężarówki. Nie było żadnej pani DeChooch. Umarła przed laty. O ile wiedziałam, nie było nigdy małych DeChoochów. – Może powinien się pan ubrać – powiedziałam. – Naprawdę musimy pojechać do miasta. – Dlaczego nie – zgodził się DeChooch. – Co za różnica, gdzie siedzę. Mogę na dołku, tak jak i tutaj. – Wstał, westchnął z rezygnacją i poczłapał przygarbiony w stronę schodów. Odwrócił się i popatrzył na nas. – Dajcie mi minutę. Dom Eddiego był bardzo podobny do bliźniaka moich rodziców. Z przodu salon, pośrodku jadalnia, kuchnia wychodząca na wąskie podwórko. Na górze pewnie trzy małe sypialnie i łazienka. Siedziałyśmy z Lulą nieruchomo w ciemności, nasłuchując DeChoocha, który chodził nad nami po swojej sypialni. – Powinien przemycać prozac zamiast papierosów – zauważyła Lula. – Mógłby sobie łyknąć kilka tabletek. – Tak naprawdę to powinien sobie oczy wyleczyć – powiedziałam. – Mojej ciotce Rose zoperowali kataraktę i teraz znów dobrze widzi. – Pewnie, jakby mu poprawili wzrok, to mógłby zabić więcej ludzi. Założę się, że to by mu poprawiło humor. No dobra, może rzeczywiście nie powinien operować sobie oczu. Lula spojrzała w kierunku schodów.
– Co on tam robi? Ile czasu trzeba, żeby włożyć spodnie? – Może nie potrafi ich znaleźć. – Myślisz, że jest aż tak ślepy? Wzruszyłam ramionami. – I jak się tak zastanowić, to od dłuższej chwili go nie słychać – zauważyła Lula. – Może zasnął. Starym ludziom to się często zdarza. Podeszłam do schodów. – Panie DeChooch? Wszystko w porządku? – zawołałam. Cisza. Zawołałam ponownie. – O rany – jęknęła Lula. Wbiegłam po schodach, pokonując po dwa stopnie naraz. Drzwi były zamknięte, więc zastukałam mocno. – Panie DeChooch? Nadal żadnej odpowiedzi. Otworzyłam drzwi i zajrzałam do środka. Pusto. Podobnie jak w łazience i dwóch pozostałych pokojach. Ani śladu DeChoocha. Szlag. – Co się dzieje? – zawołała z dołu Lula. – Nie ma go tutaj. – Że co? Przeszukałyśmy dom. Sprawdziłyśmy pod łóżkami i w szafach. W piwnicy i garażu. Szafy DeChoocha
były pełne ubrań. Szczoteczka do zębów wciąż znajdowała się w łazience. Samochód drzemał sobie w garażu. – To niesamowite – oświadczyła Lula. – Jak przeszedł obok nas? Siedziałyśmy przecież w pokoju od frontu. Musiałybyśmy go zauważyć. Stałyśmy na podwórzu z tyłu domu. Popatrzyłam w górę, w okna. To od łazienki znajdowało się bezpośrednio nad płaskim dachem, który osłaniał drzwi prowadzące z kuchni na podwórze. Zupełnie jak w domu moich rodziców. W liceum wymykałam się tym oknem późno wieczorem, żeby spotkać się z przyjaciółmi. Moja siostra Valerie, córka doskonała, nigdy nie robiła takich rzeczy. – Mógł wyjść przez to okno – podsumowałam. – Nie musiał nawet skakać z wysoka, bo pod samą ścianą stoją dwa kubły na śmieci. – To dopiero bezczelność, przed nami udaje, że jest stary i słabowity, i taki cholernie załamany, a jak tylko się odwracamy, daje nogę przez okno. Mówię ci, nikomu już nie można ufać. – Załatwił nas bez mydła. – No żebyś wiedziała. Weszłam do domu, przeszukałam kuchnię i bez wielkiego wysiłku znalazłam komplet kluczy. Wsunęłam jeden w zamek drzwi wejściowych. Doskonale. Zamknęłam dom i schowałam klucze. Z doświadczenia wiedziałam, że prędzej czy później każdy wraca
do domu. A kiedy DeChooch wróci do domu, będzie chciał go pozamykać. Zapukałam do drzwi Angeli i spytałam, czy przypadkiem nie ukrywa u siebie Eddiego DeChoocha. Twierdziła, że nie widziała go cały dzień, zostawiłam jej więc swoją wizytówkę i pouczyłam, że ma do mnie zadzwonić, gdyby się pojawił. Wsiadłyśmy z Lulą do hondy, uruchomiłam silnik i nagle przed oczami stanął mi obraz kluczy DeChoocha. Klucze od domu, kluczyki od samochodu... i trzeci klucz. Wyciągnęłam je z torebki i przyjrzałam im się dokładnie. – Jak myślisz, do czego jest ten trzeci klucz? – spytałam Lulę. – To taki kluczyk od kłódek przy szafkach na siłowni albo szopach i innych takich. – A widziałaś tam jakąś szopę? – Nie wiem. Właściwie to nie zwróciłam uwagi. Myślisz, że schował się w szopie razem z kosiarką i środkiem na chwasty? Wyłączyłam silnik, wysiadłyśmy z wozu i wróciłyśmy na podwórze. – Nie widzę tu żadnej szopy – oświadczyła Lula. – Tylko kubły na śmieci i garaż. Po raz drugi zajrzałyśmy do ciemnego garażu. – Tylko samochód, nic poza tym – stwierdziła po chwili. Obeszłyśmy garaż i znalazłyśmy szopę.
– Taa, ale jest zamknięta – zwróciła mi uwagę Lula. – Musiałby być Houdinim, żeby się tam dostać, a potem zamknąć drzwi od zewnątrz. A już poza tym, czujesz, jak tu cuchnie? Włożyłam klucz w dziurkę i kłódka się otworzyła. – Moment – powstrzymała mnie Lula. – Jestem za tym, żeby tej szopy nie otwierać. Nie chcę wiedzieć, co tam śmierdzi w środku. Pociągnęłam za klamkę, drzwi otworzyły się na oścież i spojrzałyśmy prosto w twarz Loretty Ricci – rozwarte usta, niewidzące oczy, pięć dziur po kulach w klatce piersiowej. Siedziała na ziemi wsparta plecami o ścianę z blachy falistej, włosy miała białe od wapna, które nie mogło powstrzymać spustoszenia, jakie niesie ze sobą śmierć. – Oż kurwa, no to nie jest deska do prasowania – zauważyła Lula. Zatrzasnęłam drzwi, a potem kłódkę i odsunęłam się na stosowną odległość od szopy. Powiedziałam sobie, że nie będę rzygać, i wzięłam kilka głębokich oddechów. – Miałaś rację – oświadczyłam. – Trzeba było nie otwierać. – Nigdy mnie nie słuchasz. Zobacz, w co się wpakowałyśmy. Wszystko przez twoje wścibstwo. Mało tego, ja wiem, co będzie dalej. Wezwiesz gliny i cały dzień będziesz się z nimi użerać. Jakbyś miała choć trochę rozumu, tobyś udała, że nic nie widziałaś i pojechałybyśmy na frytki i colę. Naprawdę mam ochotę na colę i frytki.
Dałam jej kluczyki od mojego wozu. – Kup sobie coś do żarcia, ale wróć za pół godziny. Jeśli mnie tu porzucisz, to przysięgam, że wyślę za tobą policję. – Rany, to normalnie boli. Porzuciłam cię kiedyś? – Non stop to robisz. – Hm – prychnęła Lula. Wyjęłam telefon komórkowy i zadzwoniłam na policję. Po kilku minutach usłyszałam, jak radiowóz parkuje przed domem. Wysiedli z niego Carl Constanza i jego partner Duży Pies. – Jak tylko dostaliśmy zgłoszenie, od razu wiedziałem, że to ty – przywitał mnie Carl. – Już z miesiąc będzie, od kiedy ostatnio znalazłaś trupa. Wiedziałem, że to już najwyższy czas. – Wcale nie znajduję tylu trupów! – Hej – wtrącił się Duży Pies. – Masz na sobie kevlar? – I w dodatku nowiuśki – dodał Constanza. – Ani jednej dziury po kuli. Gliniarze z Trenton są najlepsi z najlepszych, ale nie mają budżetu rodem z Beverly Hills. Jeśli jesteś gliniarzem w Trenton, to masz nadzieję, że ci Święty Mikołaj położy kamizelkę pod choinką, bo kamizelki zazwyczaj kupowane są za jakieś dotacje i granty. Nie dają czegoś takiego razem z odznaką. Wcześniej zdjęłam z kółka klucz od domu DeChoocha i schowałam do kieszeni. Dwa pozostałe wręczyłam teraz Constanzie.
– W szopie jest Loretta Ricci i nie wygląda za dobrze. Znałam Lorettę z widzenia. Mieszkała w Grajdole i była wdową. Miała tak jakoś z sześćdziesiąt pięć lat. Widywałam ją czasem w delikatesach Giovichinniego, jak kupowała coś na lunch.
PREMIERA
7 CZERWCA