LUBLIN – WARSZAWA
SPIS CYKLU:
Takeshi. Cień Śmierci
Takeshi 2. Taniec Tygrysa
Takeshi 3. Pałac umarłych
SPIS CYKLU:
Takeshi. Cień Śmierci
Takeshi 2. Taniec Tygrysa
Takeshi 3. Pałac umarłych
Smutek, mgielny i błękitny, spowił Zimną Wodę. Wokoło zamierało lato. Słońce ostatnich upalnych dni wybarwiało zieleń liści, przydając im oliwkowego odcienia. Przyroda szykowała się na przyjęcie płomienistej, oranżowej jesieni, lecz w sercach i umysłach mieszkańców wioski panował chłód zimowych przymrozków. Bali się. Lękali nocnych ciemności, nagłych dźwięków, obcych przybyszów. Słowem, wszystkiego, co w jakikolwiek sposób różniło się od rutyny codziennego dnia. Porwanie Haru wstrząsnęło nimi do głębi. Skoro coś takiego mogło się stać w zamożnym, potężnym i silnie strzeżonym
domostwie szanownego daimio, to nikt, ale to nikt nie mógł czuć się bezpiecznie.
Gadano o demonach, szajce porywaczy dzieci, gangsterach, mistrzach Rozerwanego Kręgu, a nawet tajnych agentach z Antilii. W ogóle dużo gadano. Ale szeptem. Po cichutku, po kątach, w ukryciu, jakby naprawdę sądzono, że dzięki temu Zło nie usłyszy. Nie nadejdzie i nie zburzy na zawsze spokoju osady.
Wójt Takasuke w żaden sposób nie mógł ochronić swych podopiecznych, gdyż odchodził od zmysłów po stracie córki. Skurczył się, zmalał, schudł i posiwiał. W niczym już nie przypominał dawnego postawnego, pełnego energii i charyzmy naczelnika wsi. Teraz przywodził na myśl zasuszonego świerszcza, coś starego, wyschniętego, kruchego i podatnego na zgniecenie. Pusty kokon ciała, z którego uleciała cała wola, siła, energia i witalność. Takasuke stał się cienkościennym naczyniem po wręby wypełnionym rozpaczą, a przy tym zagubioną istotą niezdolną do żadnego działania.
Nie, ten człowiek nie potrafi ł już zadbać o bezpieczeństwo mieszkańców. Bo jak mógłby tego dokonać złamany nieszczęściem staruszek?
Nad wioską unosił się więc powiew trwożnych szeptów.
Zimna Woda wrzała od podskórnych lęków, podejrzeń, przypuszczeń i spiskowych teorii. Utraciwszy swoją księżniczkę, straciła też pogodę ducha i stabilność, jakby Haru naprawdę była iskrą niosącą im radość oraz nadzieję.
Wszyscy mieszkańcy osady wierzyli, że kto jak kto, ale córka wójta na pewno daleko zaj-
dzie. I dokąd doprowadziło ją przeznaczenie? Do zguby.
W nic już więc nie warto było wierzyć, nikomu ufać, nawet bogom, losowi czy karmie. Koło przemian znów się obróciło, dobitnie pokazując, jakie jest przewrotne i nieprzewidywalne. Bezlitośnie przejechało przez Zimną Wodę, miażdżąc spokój i poczucie zadowolenia mieszkających w niej wieśniaków.
Poważny, skupiony na pracy, rozsądny Kazuya nie należał do grona szczególnie towarzyskich młodych ludzi. Owszem, miał kilku bliższych znajomych, a także serdecznego przyjaciela, syna miejscowego garncarza, lecz po zniknięciu Haru odsunął się od nich wszystkich. Wieść o porwaniu uderzyła w niego jak lawina i dosłownie zbiła z nóg. Przyjmował na siebie, jeden po drugim, ciężkie, raniące kamienie szoku, niedowierzania, lęku i rozpaczy. Nie, na początku po prostu nie potrafi ł przyjąć do wiadomości, że jego księżniczka z Zimnej Wody celowo, rozmyślnie została wykradziona z dworu Omury i wywieziona w dal przez nieznanych opryszków. Haru? Córka wójta? Dziewczyna, którą pamiętał, gdy była malutkim szkrabem drepczącym za tatą na pulchnych, dziecięcych nóżkach?
Nie, takie rzeczy się po prostu nie działy. Może w jakichś starych romansidłach, w których tak się zaczytywała. Jakichś niemal zapomnianych, zamierzchłych opowieściach o dawnych książętach, cesarzach, damach dworu i magicznych
stworzeniach. Ale w zwykłej, codziennej, nudnawej rzeczywistości Zimnej Wody? To się nie mieściło w głowie.
No po prostu nie mogło mieć miejsca!
Ale miało.
A kiedy ta bolesna, nieznośna świadomość dotarła do Kazui, zrozumiał także, że może już nigdy nie ujrzeć tej jednej jedynej twarzy, która rozświetlała od dawna ścieżkę jego życia. Haru zniknęła. Przeleciała mu nad głową, chłodna i niedosiężna jak kometa. I zgasła.
Na wszystkich bogów Wysokiej Równiny Niebios, nie mógł do tego dopuścić!
Zwłaszcza że los dziewczyny z pewnością musiał być straszny. Porwana. Ale po co? Do burdelu gdzieś w Nowym Edo, czy może nawet Antilii? Dla perwersyjnej radości jakiegoś bogatego starca, który będzie zmuszał ją do okropnych rzeczy? Jako obiekt strasznych eksperymentów przeprowadzanych przez mistrzów któregoś z owianych złą sławą Zakonów? Na narządy? Bo i to się ponoć zdarzało, choć Kazuya zawsze uważał pogłoski tego rodzaju za głupoty rozpowiadane przez stare, niedouczone baby. Ale już nie teraz, nie teraz, kiedy Haru tak bardzo, przerażająco nie było.
Ilekroć wyobrażał sobie kolejny sposób, w jaki ktoś mógł teraz wykorzystywać lub krzywdzić jego księżniczkę, Kazuya umierał. Ze strachu. Z rozpaczy. Z bezsilności. Z tęsknoty. Każda nowa, okropna możliwość wbijała się w niego jak sztylet tanto podczas seppuku. Chłopak zaś w żaden sposób nie potrafi ł uciec od tej udręki. Stracił apetyt, przestał spać, a kiedy już zdrzemnął się na chwi-
lę, zmęczony cierpieniem, dręczyły go niewyobrażalne koszmary. Wychudł, posmutniał, opuścił się w pracy i nauce, a kiedy tylko mógł, uciekał z wioski w góry, gdzie spędzał samotnie całe dnie, rozmyślając nad nieszczęsnym losem małej Haru. Przełom przyszedł niespodziewanie, wraz z początkiem prawdziwej jesieni. Kazuya siedział na płaskim kamieniu, a za jego plecami wznosiła się surowa, spękana ściana skalnej grani, omszała oranżem i seledynem porostów. Szary, poszarpany masyw górował nad okolicą, przytłaczający i nieprzyjazny. Zimny, potężny i nieporuszony niczym samo przeznaczenie. Zaś w dolinie poniżej, podobne do zgubionego cekinu z kostiumu tancerki, szkliło się i błękitniało Jezioro Węża. Las porastający zbocza gór, choć jeszcze zielony, już tracił swą
świeżą barwę, rudziejąc, wyzłacając się i czerwieniąc na powitanie nadciągających chłodów.
I właśnie wtedy Kazuya posłyszał ten przejmujący, odległy zew. Daleki, bardzo daleki cień dźwięku. Przeciągły, niemal płaczliwy ryk wodnego wołu.
Chłopak drgnął i poderwał głowę, nasłuchując. Lecz odgłos się nie powtórzył.
Ostatni targ bydła w tym roku! – zrozumiał nagle pomocnik wójta. Wkrótce wszystkie ogromne, porosłe gęstym futrem, rogate zwierzęta, od wczesnej wiosny wypasane w górach, dopełnią swego losu i pojadą do miasta, by stać się krwistymi tuszami. A Zimna Woda opustoszeje, zamrze, zamarznie na całą zimę, skuta chłodem, pogrążona w letargu martwej, zimnej pory, aż do czasu gdy śniegi znów zaczną się topić.
Wyjadą pasterze, handlarze, hodowcy, najemni pracownicy, drobni cwaniacy, złodziejaszki, wędrowni artyści i rzemieślnicy.
Co oznacza, że nie pozostanie żaden potencjalny świadek, żaden człowiek, który mógł coś wiedzieć lub słyszeć o porwaniu Haru.
Wszelki ślad po jego księżniczce zaginie, tym razem na zawsze.
Na to Kazuya za nic nie mógł się zgodzić.
Muszę pędzić na targowisko, pomyślał w popłochu. Jak najszybciej!
Porwał się więc na nogi i zwinnie zaczął zbiegać po zboczu w dolinę.
Od tego dnia nieustannie, niezmordowanie starał się odnaleźć wszystkie tropy, które mogły doprowadzić go do Haru. Zbierał plotki, pogłoski, strzępy informacji, wrażenia i opinie mieszkańców Zimnej Wody oraz licznych pobliskich wiosek. Analizował każdą bzdurę, każdą najbardziej nawet szaloną i nieprawdopodobną teorię, każdą dziwaczną przesłankę. Kolekcjonował je niczym cenne eksponaty, próbował pogrupować w jakieś kategorie, spisać, narysować, wyznaczyć mapę prawdopodobieństw, aby odtworzyć bieg minionych wydarzeń. Rozdając promienne uśmiechy, słodycze i drobne upominki, zdołał nawet dotrzeć do służących z domu pana Omury.
I to właśnie ich trajkotanie o panience Fumiko, jej nowej pokojówce, jakimś wędrownym mnichu, holopacykarzu i gangsterach z szajki lokalnego
watażki doprowadziło go wreszcie na ślad wiodący do prawdy.
Haru została porwana przez okrutnych i bezwzględnych ludzi Imokoriego Ashihei.
A przynajmniej ta wersja uprowadzenia wydawała się najbardziej prawdopodobna.
Na miłosierną Kannon! To oznaczało, że może być teraz bita, torturowana i gwałcona dla zdobycia jakichś informacji, które ponoć znała. Albo całkiem bez powodu, bo Ashihei słynął z dzikiej, złej i nieprzewidywalnej natury. Tylko dobry Jizo wie, co mógł zrobić z nieszczęsną córką wójta.
Z pewnością nie kupował jej koronkowych sukienek ani ozdób do włosów.
Biedny Kazuya doskonale zdawał sobie sprawę, że jego przypuszczenia dotyczące miejsca przetrzymywania Haru opierają się na kruchych przesłankach, ale tylko ta wersja wydarzeń wydawała się mieć choćby cień sensu. Nie łudził się, że pan Takasuke, nawet zdesperowany do granic rozpaczy, zdoła w jakikolwiek sposób wyrwać ukochaną córkę z rąk potężnego przestępcy.
Pozostawał więc tylko jeden jedyny człowiek na całym świecie, który powinien tego dokonać.
On sam.
Ta świadomość przytłoczyła go i zmobilizowała jednocześnie. Jeśli chciał przywrócić Zimnej Wodzie utraconą księżniczkę, a sobie radość i spokój duszy, musiał obmyślić plan, w jaki sposób dostać się do rezydencji Ashihei.
Olśnienie przyszło jeszcze tego samego dnia, gdy z ulubionego kamienia spoglądał na tonące w wieczornym półmroku Jezioro Węża. Jego spo-
kojna tafla, muskana różowymi i błękitnawymi smugami zmierzchu, przypominała teraz lusterko zgubione przypadkiem przez gejszę. Spokój wypełniał dolinę leciutkim, opalizującym tchnieniem nadciągającej mgły.
Może to kami mieszkające w niebieskich toniach jeziora lub starożytne wężowe bóstwa, których duchy od wieków zamieszkiwały nadbrzeżną kapliczkę, w tej chwili ciszy i zamyślenia podszepnęły Kazui jedyne sensowne rozwiązanie problemu? Lub czarno-czerwone widmo panienki Mariko, przechadzające się czasami po plaży, na której zakończyła swój żywot? A może sam na to wpadł?
Dość, że nagle pojął, co powinien zrobić. I choć wydawało się to szalenie ryzykowne i niepewne, nie mógł zrozumieć, dlaczego wcześniej nie przyszedł mu do głowy ten oczywisty przecież pomysł. Kiedy wstawał, żeby wrócić do wioski i spakować najpotrzebniejsze rzeczy, usta miał zacięte w wyrazie determinacji, a oczy twarde i chłodne jak polerowane szkło.
Dla każdej żywej istoty, podobnie jak dla całej przyrody, nastaje kiedyś czas przemiany. Zielone, szumiące, przetykane złotem lato kończy się, ustępując miejsca płomienistej jesieni. Las deszczowy wybucha płaczem pory monsunów. Szczenię dorasta, przemieniając się w dorodnego, rudego lisa. Młody kot staje się dostojnym kocurem, a zwinna, drapieżna wodna pantera traci siły i podupada na zdrowiu, pogrążając się w zmierzchu starości.
Podobnie człowiek musi czasem zmierzyć się z nieuniknioną zmianą. Bogowie, los czy wydarzenia stawiają go wobec sytuacji, w których dawny ład zostaje bezlitośnie zburzony. Teraźniejszość wali się w gruzy, przeszłość napiera, zaś przyszłość jawi się jako zamglona, niebezpieczna, pełna pułapek górska ścieżka.
I choć Rei nie był w pełni człowiekiem, wiedział doskonale, że oto właśnie na tę ścieżkę wstępuje.
Podąża drogą, która co prawda doprowadzi go do pełnej wiedzy o naturze własnego jestestwa, lecz równocześnie zawiedzie w tak mroczne, straszne i okrutne dziedziny własnej duszy, że drżał cały z obawy, kim tak naprawdę się okaże.
Potworem, podpowiadał mu instynkt.
W dodatku tak przerażającym, że mistrzowie Rozerwanego Kręgu wydadzą się przy nim niewinnymi dziećmi.
Zacisnął z determinacją zęby i westchnął.
Tak, prawdopodobnie intuicja go nie myliła. Przecież nigdy wcześniej nie myliła.
Mimo to zdecydował jednak pogrążyć się w jaskiniach własnej pamięci i bez względu na cenę przypomnieć sobie podłości, tajemnice i koszmary, które przez całe wieki stanowiły zrąb jego osobowości. Odrzucił je dawno temu, pogrzebał na zawsze, jak wtedy naiwnie sądził, wyegzorcyzmował sam siebie z pomocą ptasich mnichów z leśnej świątyni, lecz teraz musiał znów przyjąć swój ohydny, zgniły dług karmiczny niczym obrzydliwą, wstydliwą chorobę i pozwolić, żeby własne minione uczynki ponownie go zbrukały.
Nie był bowiem ani łagodnym, wędrownym mnichem o oczach nakrapianych tęczą, ani nawet byłym adeptem Czarnej Wody, ale stworem starszym niż świat.
A przy tym bardzo, bardzo złym.
Takeshiego zwano niegdyś Cieniem Śmierci. Lecz cień, który przytłaczał i ogarniał Rei jak upiorna, nagrobna skała, można było nazwać tylko Cieniem Zagłady.
Trudno. Musiał teraz zmierzyć się z prawdą i znów scalić w jedno tych dwóch skrajnie różnych Rei: człowieka, którego Takeshi pokochał jak brata, oraz potwora z przeraźliwie zamierzchłej przeszłości, który wciąż mieszkał w duszy tego pierwszego, uśpiony teraz i niemal zapomniany.
Jeśli wędrowny mnich znowu miał stanąć do walki, żeby uratować przyjaciela, była mu potrzebna moc, siła i umiejętności istoty spoza czasu. Swojego prawdziwego, pełnego, przerażającego wcielenia.
Pradawnego, odwiecznego mieszkańca tej ziemi, obcego teraz, obcego od wieków, i jakże różnego od wszystkich stworzeń tego świata. Niepasującego do cywilizacji ludzi przybyłych niegdyś na jego planetę tunelem nad i pod gwiazdami.
Tak, nadszedł czas, gdy Rei musiał przypomnieć sobie wszystkie poprzednie życia. Te, które przeżywał, oraz te, które odbierał w imię przetrwania.
Wciągnął w nozdrza głęboki, żywiczny zapach lasu. Przebył długą drogę, aby tu powrócić. Do swojej
przeszłości. Pozostawił za sobą Przystań Wiatrów, do której przybył o świcie na pokładzie małego statku handlowego. Brodząc po kolana w gęstym poszyciu puszczy, ominął szerokim łukiem teren sanktuarium, w którym ukrył niegdyś miecz Takeshiego, ponieważ nie chciał być widziany przez żadnego z mieszkańców przybytku. Nie teraz, kiedy musiał skupić całą swą siłę i uwagę, aby skierować je w głąb samego siebie. Nic i nikt nie powinny go w tej chwili rozpraszać.
Znał doskonale tutejsze okolice, ponieważ nim jeszcze trafi ł do Czarnej Wody, jako mały chłopiec wychowywał się w tutejszej leśnej świątyni, a mgliste, odległe wspomnienie podpowiadało, że zanim przejął ciało dziecka, którego wątły jeszcze umysł tak szybko i całkowicie zapomniał, wyparł bez reszty przeszłość swego nowego nosiciela, mieszkał w tej świątyni przez przynajmniej jedno poprzednie wcielenie. Bez trudu rozpoznał zarośniętą, ledwie widoczną ścieżkę wiodącą do niewielkiej, skalnej groty, położonej na zboczu porośniętym wiekowymi drzewami. Ich splątane korzenie przyjaźnie otulały wejście do jamy, tak że stawało się niemal niewidoczne.
Doskonałe miejsce na medytację, kiedy trzeba sięgnąć w głąb umysłu, a jednocześnie być tak blisko natury, ziemi, przyrody jak tylko można, żeby z niej także czerpać wiedzę o swoich minionych bytach. By z gleby, powietrza i skał wyczytać historię swego pochodzenia.
Bo jednego Rei był całkowicie pewien. On i tylko on należał do tego miejsca, tego świata, o wiele bardziej niż jakikolwiek mieszkaniec Wakuni czy
Antilii. Wyrastał wprost jak jedno z okolicznych drzew. Lecz korzeniami sięgał o wiele głębiej.
Aż do zarania dziejów.
Teraz kiedy ujrzał już grotę, która miała się stać grobowcem dawnego Rei, a jednocześnie kokonem, z którego wykluje się nowy, wędrowny mnich nie czuł lęku ani wahania. Pewnym ruchem odgarnął buzujące nad wejściem kłęby kłączy blaszkolistu i pogrążył się w szarozielonym półmroku kamiennego wnętrza.
Tu aż zachłysnął się wibrującą, ciężką, prastarą emanacją tego tajemniczego przybytku. To musiał być jakiś rodzaj świątyni lub innego obiektu kultu. Z pewnością tak, bo ściany znaczyły konstelacje i rozpryski niezrozumiałych, przedwiecznych rytów. Na chropawym kamieniu prężyły się do skoku nieistniejące już zwierzęta, długie, wąskie, gibkie stworzenia, pokryte pręgami łusek, podobne gadzim łasicom czy jaszczuropanterom. Żyłami mineralnych nacieków płynęły drapieżne ptakoryby i kolczaste bąble pękatych, skrzydlatych nietoperzy. Na cętkowanych złotem połaciach miki odcisnęły się piętna skręconych, wężowych ośmiornic czy może ślimacznic, obdarzonych spiralnymi stożkami muszli. Ponad nimi, na szarawym sklepieniu groty, szybowały wiotkie, smukłe wilcze ważki, a ich wąskie, uśmiechnięte pyski pełne były ostrych, romboidalnych kłów. Na wszystkich ścianach tego podziemnego sanktuarium wiły się też i przeplatały wstęgi na wpół zatartych osobliwych figur. Przerwanych okręgów, niepełnych trójkątów, poprzecinanych linii i kombinacji przenikających się kwadratów, pulsujących zapomnianą, zamierzchłą magią.
Niewielka jaskinia powstała co prawda w sposób naturalny, ale nikt nie mógł mieć wątpliwości, że liczne skomplikowane rysunki z pewnością zostały wykonane celowo, i to przez istoty obdarzone inteligencją. Teraz – stanowiły swoisty testament upadłej cywilizacji.
Świadectwo istnienia wymarłego przed wiekami ludu.
Mojego ludu, pomyślał Rei z nagłą pewnością.
Usiadł na zimnym, kamiennym podłożu jaskini. Skrzyżował nogi, otwarte dłonie złożył na kolanach i zamknął oczy.
Błękit i Blask ułożył uprzednio w progu groty.
Teraz mógł już bez przeszkód rozpocząć medytację.
Był. Istniał tu i teraz. Lecz także niegdyś. Kiedyś. W przeszłości. Odległej i niejasnej.
Zebrawszy wszystkie siły i moce umysłu, cofał się uporczywie pod prąd czasu, powracając pamięcią do wszystkich przejęć, których dokonał. Przypomniał sobie bandziora na drodze, pochłoniętego tak błyskawicznie i żarłocznie, gdy wycieńczony, na skraju śmierci, podróżował w umyśle Takeshiego. Z bólem i zażenowaniem uświadomił sobie, z jaką łatwością wniknął wtedy do osobowości przyjaciela i jak niewiele brakowało, by zaczął go transformować.
A potem cofnął się jeszcze dalej, aż do przejęcia Yoshitoshiego, chłopaka, który nie przeszedł próby w Czarnej Wodzie.
Na razie płynął wstecz z trudem, lecz wytrwale. Ale oto pojawiło się ono. Dziecko. To dziecko, zagarnięte z łapczywością, dawno, dawno temu, gdy umierał z głodu. O tak, ono stanowiło kamień milowy w tej podróży. Wędrówce w głąb wcieleń. To ono sprawiło, że zapomniał. Zbyt młode ciało, za mało wykształcony mózg, zbyt krucha osobowość malutkiego chłopca załamały się pod ciężarem nosiciela obdarzonego pamięcią całych pokoleń. To wtedy Rei postradał większość wspomnień. Przez malucha, którego bezlitośnie zagarnął i łyknął jednym haustem.
Żeby żyć.
Żeby przetrwać.
Bo dzika, szalona potrzeba istnienia, przetrwania, stanowiła podstawę wszelkich działań i dążeń, do których zdolna była istota później nazywana Rei.
Teraz walczył. Cofał się. Parł. Naciskał. Uderzał i odpadał, nieprzerwanie, uporczywie.
Bił we wrota swojej pamięci, zdeterminowany, by wyłamać zasuwę.
Aż bariera zapomnienia pękła, a niegdysiejszy wędrowny mnich runął głową w dół wprost w studnię swych dawnych bytów. Zanurzył się w niej całkowicie, nurkując w głąb i w głąb, aż do dna. W mrok. W straszny, czarny mrok prawdy.
A kiedy już dobrze, o, jakże doskonale, zdał sobie sprawę z sumy swych uczynków, gdy łańcuch wcieleń zamknął się w okrąg, zazębiony klamrą pierwszych narodzin w świecie tak niewiarygodnie innym niż ten dzisiejszy, obcym, zamierzchłym i nieludzkim, Rei wybudził się z medytacji.
Twarz miał bladą, ściągniętą, usta wykrzywione złym, bolesnym, sardonicznym uśmiechem.
A oczy? Gdzie podziały się nakrapiane kolorami oczy godne boga? Znikły. Stały się teraz jednolicie, przepastnie czarne, naznaczone tysiącem srebrzystych rozbłysków.
Tęcza zgasła pochłonięta przez nieskończoną głębię kosmosu.
To, czego dowiedział się w trakcie medytacyjnego transu, załamałoby i zniszczyło dawnego Rei. Lecz nowy, twardszy i silniejszy, z rozpaczą i wstydem zmusił się, żeby zaakceptować prawdziwą tożsamość. Dla małej Haru, niewinnej, przepełnionej naturalną dobrocią. Dla Fumiko, która z pewnością potrzebowała teraz porady i duchowego wsparcia. A przede wszystkim dla Takeshiego. Brata krwi i serca, jedynego prawdziwego przyjaciela, jaki mu pozostał.
Bo chociaż szczególna więź, łącząca byłego mnicha z umysłem Cienia Śmierci, nie powróciła, Rei podczas swej podróży w głąb wcieleń doznał szczególnego przeczucia, jakiegoś drgnienia intuicji, podpowiadającego, że Takeshi żyje. A przynajmniej, że nie jest to wykluczone. Żyje, tylko znów znajduje się w niebezpieczeństwie, i to, niestety, o wiele poważniejszym niż do tej pory. Nie potrafi ł określić rodzaju tego zagrożenia, lecz czuł jego ciężką, mściwą i chorobliwą naturę. Wydawało mu się, że zawisa nad Cieniem Śmierci czarną, złowrogą mgłą jak widmo upiora z przeszłości.
To zaś w zupełności wystarczyło, by Rei ocknął się i zaczął działać.
Kamienna świątynia wymarłej cywilizacji od lat pełniła funkcję jego kryjówki i tajnej skrytki. Tutaj przechowywał niewielką sumę pieniędzy na czarną godzinę, kilka kosztownych przedmiotów oraz nieco cennej biżuterii. Ponieważ czarna godzina nadeszła, niegdysiejszy mnich uznał, że pora posłużyć się zgromadzonymi oszczędnościami.
Postanowił wrócić do dworu Omury, gdyż tam po raz ostatni widział przyjaciela. W zbieraniu informacji, które pokierują go dalej, przyda mu się też na pewno pomoc Fumiko. Tak, to najlepszy pomysł. Wróci do prowincji nadbrzeżnych i zacznie szukać śladów Cienia Śmierci.
Jednak żeby jak najszybciej dotrzeć do celu, musiał dostać się do najbliższego większego miasta i kupić solidny, szybki, kilkumiejscowy bolid. Taki, który zapewniłby mu odpowiednią niezależność.
Na szczęście stać go było na pewno na jakiś porządny, choćby używany model.
Zebrał wszystkie potrzebne zasoby, sięgnął po Błękit i Blask, gotów od razu wyruszyć w drogę.
– Jeszcze zabłyśniesz, przyjacielu – szepnął, ważąc w dłoniach piękny miecz Takeshiego. – Kiedy oddam cię właścicielowi. Nie czas na odpoczynek.
Wiedział, że tę ostatnią uwagę powinien skierować także do siebie. Czekało go trudne i niebezpieczne zadanie.
Zamierzał je wypełnić z całą gorliwością.
Kiedy powoli odzyskujesz przytomność, wciąż jeszcze nieco otępiały, obolały, rozbity, i zdajesz sobie sprawę, że zostałeś właśnie porwany, mogą ci towarzyszyć różne, czasem skrajne emocje. Szok, niedowierzanie, przerażenie, oszołomienie, a nawet rezygnacja.
Ale nie wtedy, gdy jesteś adeptem Czarnej Wody. Takie sytuacje, choć niebezpieczne i, szczerze mówiąc, ekstremalne, stają się integralną częścią twego życia. Po prostu się zdarzają. A ty zawsze powinieneś pamiętać, jak się wtedy zachować. Bo to może się okazać bardzo, bardzo pomocne.
Takeshi, który ocknął się zaledwie przed chwilą, wciąż leżał nieruchomo na siedzeniu pojazdu, udając głęboką nieświadomość. Czuł kołysanie bolidu,
słyszał odgłos silnika, oddechy i lekkie westchnienia współpasażerów, lecz nie zamierzał w żaden sposób zdradzić, że wrócił do przytomności. Dopiero po dłuższym czasie ośmielił się odrobinę uchylić powieki. Powitał go miękki, granatowy, gęsty poblask wieczoru. Nadchodził zmierzch.
Wiele godzin musiało minąć, odkąd zabrano go z kryjówki Yoshitakiego.
Napastnicy z pewnością byli zmęczeni poranną akcją i długą, monotonną podróżą. Nie zachowywali należytej czujności. Niektórzy nawet przysnęli, bo do uszu Cienia Śmierci dochodziło ciche, równe pochrapywanie. Takeshi na razie nie był w stanie zorientować się, ilu porywaczy znajduje się w kabinie, bo panował tam półmrok, a on nie chciał ryzykować i szeroko otwierać oczu. Rzucał tylko krótkie spojrzenia spod rzęs.
Szybko zorientował się, ku swej radości, że przeciwnicy go nie docenili. Nie pofatygowali się nawet, żeby związać mu ręce. Dla nich był pewnie ledwo ciepłym półtrupem.
A to błąd, w dodatku bardzo poważny, za który mogli wkrótce zapłacić najwyższą cenę. Życia.
Niedoszły kadawer nie pozwolił sobie na uśmiech wdzięczności dla Bogów Szczęścia, lecz podziękował im serdecznie w głębi duszy.
Łatwiej pokonać głupców, którzy nie dostrzegają niebezpieczeństwa, niż ludzi ostrożnych i odpowiednio wyszkolonych. A pasażerowie bolidu odpowiednio wyszkoleni na pewno nie byli.
Dobre i to. Mały, maleńki, błyszczący odprysk fartu, niewart więcej niż drobna moneta, ale i tak godny, by się po niego schylić.
Adept Wody dość szybko zorientował się, że pojazd, w którym się znalazł, jest obszerną maszyną przeznaczoną do przewozu około dziesięciu osób. Jednak sporo siedzeń zapewne pozostawało pustych. Instynkt i doświadczenie podpowiadały Takeshiemu, że ma do czynienia z pięcioma, sześcioma porywaczami. Chyba że gdzieś w kabinie znajdowała się też córka wójta. Lecz tego Takeshi nie potrafi ł stwierdzić. Nie wiedział nawet, czy dziewczyna żyje, czy także została porwana, a może po prostu zabita w domu Lala lub w lesie. Jeśli zdołała uciec, jej los także nie przedstawiał się najlepiej. Bo co miałaby począć zupełnie sama, w głębokim lesie, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji?
Cień Śmierci doskonale rozumiał, że nie wolno mu teraz zajmować myśli małą Haru. Aby przeżyć i wyrwać się z pułapki, musiał przede wszystkim szybko i sprawnie rozprawić się z napastnikami, opanować bolid, a dopiero później zastanawiać się, co robić dalej.
Skoncentrował więc wszystkie zmysły, napiął mięśnie i przyczaił się, czekając na dogodny moment, by uderzyć na wrogów. Musiał być opanowany, spokojny i absolutnie pewny swoich poczynań. A to oznaczało jedno. Czas ruszyć do grobowej polki.
Jesteś tu i teraz. Twoje serce bije równo, spokojnie. Słyszysz je. Słyszysz bębny świątynne. Łagodne fale przyboju. Cepy wieśniaków młócące ryż w równym tempie. Oddychasz. Istniejesz. Jesteś tu
i teraz, wtopiony w rzeczywistość, a jednak od niej odległy. Masz pełen ogląd spraw i zdarzeń. Każdą komórką ciała odczuwasz to, co jest i za moment nastanie. To jak mała nirwana. Trwanie w chwili i czasie. Wdech, wydech. Spokojne, spokojne serce. Bezruch tchnienia. Jeden maleńki punkt w przestrzeni. Zanurzasz się w nim, a potem uderzasz. Uderzasz właśnie teraz.
Porywacz siedzący po twej lewej ręce śpi. Wierci się jednak na siedzeniu, pomrukując, a ponieważ Bogowie Szczęścia kochają cię teraz jak własnego, najdroższego syna, przekręca ciało tak, że w twoim zasięgu pojawia się nagle rękojeść przypiętego do jego pasa sztyletu tanto.
Dzięki, dobrzy, boscy przyjaciele. Wystarczy jedno mgnienie, jedno króciutkie mrugnięcie powieką, a srebrzysta błyskawica ostrza wysuwa się z pochwy, żeby ugodzić w bok swego dotychczasowego pana. Broń wbija się głęboko, uderza jak kieł żmii, natychmiast wyszarpnięta ręką Cienia Śmierci, gotowa kąsać kolejnych wrogów.
Senny spokój panujący w kabinie przerywa przejmujący wrzask rannego. Bluzga krew, w półmroku ciemna jak płynny karmin. Zalewa wnętrze bolidu, aż wszystko zrobi się wężowo śliskie. Takeshi uderzył bardzo mocno, celując prosto w wątrobę, więc porywacz ma małe szanse na przeżycie.
Nieważne. Nieważne teraz, czy śmierć rozewrze przed nim ramiona. Chodzi o to, by zatrzymać, wyeliminować, pozbawić możliwości walki wszyst-
kich przeciwników. Trywialna żądza zabijania nie ma tu nic do rzeczy. Co więcej, przeszkadza.
Teraz trzeba przecież tańczyć.
Były adept Wody przymyka lekko powieki, starając się w pełni zestroić z otaczającą go przestrzenią i momentem. Zatrzymać obraz chwili i spojrzeć z innej perspektywy. Z zewnątrz. Wniknąć w niego, zbadać dogłębnie i wnikliwie. Słowem, dostroić umysł i ciało do rytmu grobowej polki.
To nic, że ciasnota, że naciskają wokół ściany bolidu i ciała porywaczy. Żeby stąpać w rytm polki, nie potrzeba dużo miejsca. Szczerze mówiąc, wystarczy wprowadzić myśl i ciało w stan skupionego, niemal nawiedzonego transu. Podążać przed siebie, jakby się sierpem cięło ryż. Każda przeszkoda to źdźbła. Tylko źdźbła, które tak łatwo przeciąć.
Gdy to zrozumiesz, zwyciężysz.
Właśnie dlatego Takeshi rzuca się teraz w przód, próbując lewym ramieniem przytrzymać za szyję mężczyznę siedzącego przed nim. Przydusić go do oparcia fotela, jednocześnie zadając cios prawą ręką. Niestety, nic z tego. Napadnięty wyślizguje się z uchwytu. Teraz ważne, żeby błyskawicznie cofnąć ramię i uniknąć zranienia.
Pamiętaj, to tylko taniec ze źdźbłami, nad którym masz absolutną kontrolę.
Ponieważ zaatakowany sam próbuje wyprowadzić cios, Cień Śmierci płynnie cofa się, przykleja do zamkniętych drzwi pojazdu. Nóż przeciwnika dźga rozpaczliwie powietrze, na szczęście nie dosięgając skulonego na siedzeniu Takeshiego. Wszystko to dzieje się tu i teraz. Trwa może
tyle co dwa, trzy oddechy. Na pewno nie więcej, gdyż ciało konającego gangstera majestatycznie, z wolna osuwa się, osłaniając adepta Wody przed gwałtownym atakiem trzeciego najemnika, tego, który siedzi po lewej ręce umierającego.
Na szczęście on też nie ma broni palnej. To znaczy ma, ale jakimś cudem zapomniał ją naładować. Słyszysz tylko kliknięcie zamka i soczyste przekleństwo.
Czy dziękowałeś już za to Bogom Szczęścia i dobrotliwemu Darumie?
A potem karuzela przyspiesza, pędzi na łeb, wyjąc i wizgając, zmienia się w upiorną kolejkę górską rwącą w dół, do zatracenia, bo wszystko zaczyna się dziać w jednej chwili.
Ktoś wrzeszczy wysokim piskliwym głosem, kogucim z przerażenia:
– Nie zabijać go! Nie zabijać!
W tle słychać szloch dziecka. Haru?
Ktoś przepycha się przez ciało umarlaka z dziurą w wątrobie. Zza siedzenia przed tobą jak jakaś zła, diabelska kukiełka co chwila wyskakuje i chowa się ramię zbrojne w nóż.
Z tyłu dochodzi odgłos szamotaniny i przekleństw.
Oddychasz i uderzasz. Przecież to tylko źdźbła. Ryż, ryż, piękny, zielony ryż do ścięcia.
Ryk bólu i przeciągły, rwany krzyk:
– Kur…waaaaa!
Więcej pienistego karminu. Jeden snopek ścięty.
Ale to nie koniec, niestety. Ten z boku rzuca się na ciebie. Nóż o włos mija twoją pierś i dobrze wiesz, że następny cios cię dosięgnie. Bo czego byś
nie wymyślił, nie zdołasz zrobić uniku, wciśnięty między fotel a drzwi. Odruchowo zasłaniasz się ramieniem. Lepiej niech przebije rękę, a nie mostek. Srebrne ostrze uderza, ale…
– NIE ZABIJAJ! Etsuke zrobi z ciebie krwawą mielonkę, jeśli go załatwisz! Będziesz konał tygodniami, kretynie!!!
Etsuke?! Ta Etsuke?! Na Buddę Amidę! Niemożliwe!
Szok i zaskoczenie powodują, że wybijasz się z rytmu. Źdźbła drżą. Bolid kołysze się niebezpiecznie. Tuż nad sobą widzisz wykrzywioną wściekłością twarz najemnika, z którym walczysz. Zamierza się na ciebie kolbą pistoletu. Za mgnienie uderzy cię w skroń i zapadnie długa, smutna, samotna noc. Noc porażki.
Szarpiesz głową, równocześnie próbując wbić mu swoje tanto w brzuch.
Robi się coraz ciemniej. Niemal czarno.
Czy wspominałeś już o nocy?
– Zapal światło! Światło w kabinie! – pieje kogutek z tylnego siedzenia.
– Zaraz, szefie! Zaraz, szefie! Benu cholernie krwawi, muszę mu teraz pomóc!
To chyba kierowca.
Pojazd zaczyna się strasznie trząść, zataczać na boki. Obijacie się o siebie z napastnikiem jak gruszki w koszu na pace starego biostwora. Zabójcze gruszeczki wciąż próbujące dźgnąć się nożem lub powalić kawałem ciężkiego metalu.
Udaje ci się wreszcie przejechać nożem przez podbrzusze i biodro przeciwnika, ale to chyba za mało, żeby na dłużej przestał cię bić. Słyszysz
jego krzyk i przekleństwa, a ciężka kolba pistoletu ląduje tuż obok twojej skroni, niemal się o nią ocierając.
– Chuj z Benu! – ryczy tymczasem kogutek. –Prowadź ten jebany bolid! Tu wszędzie są drzewa!
No są. Dużo drzew. I co się dziwić? W końcu to las.
– Ale Benu…!
– KURRWAAA! – w piskliwym głosie słychać nuty paniki.
Bo las nagle przypomina sobie o prawie gościnności i postanawia wkroczyć do kabiny pojazdu, żeby godnie powitać gości, którzy tak wesoło poczynają sobie w jego wnętrzu.
– BUM! – mówi maska bolidu głuchym, pełnym protestu stęknięciem.
– Dobry wieczór – odpowiada gruby pień dorodnego świerkowca rozłożystego.
Wstrząs rozchodzi się po całym pojeździe metalicznym, potężnym spazmem. Wszyscy lecą do przodu, tak jakby bardzo uprzejmie kłaniali się otaczającej głuszy.
Ciemność robi się wszechwładna. Nastaje pora nocy.
W momencie gdy Takeshi niespodziewanie zaatakował, Taku wpadł w totalną panikę. Wiedział, że musi dowieźć więźnia żywego do kuzyneczki
Etsuke, bo inaczej krwawa suka przerobi go na surowe kotlety. Tyle że za pomocą jej osobliwej sztuki kotlety wciąż żywe, jeszcze przez wiele dni.
A jednocześnie bardzo bał się, że adept Wody też wykorzysta swoją wiedzę, nabytą przez lata ćwiczeń w Zakonie, żeby pozabijać wszystkich porywaczy w bolidzie. W tym jego samego, rzecz jasna.
Siedział na tylnym siedzeniu, tuż za Takeshim, przez chwilę zupełnie sparaliżowany strachem, a czas hulał jak wicher w nawałnicy, straszliwie szybko i bardzo niebezpiecznie. Rozszerzone z przerażenia oczy adepta Kręgu patrzyły, jak ciało Daku pręży się w przedśmiertnych drgawkach, a wrzaski przechodzą w chrapliwe jęki agonii, lecz umysł nie chciał przyjąć tych obrazów do wiadomości.
Przecież z dziwnej, białej chaty w górach zabrali nieprzytomnego, ledwo żywego półtrupa! Jakim cudem on teraz zabija?
Ale zabijał, a przynajmniej usilnie się starał. Tymczasem Misaki też próbował zabić. Tyle że Cienia Śmierci! Debil pieprzony! Taku nie mógł na to pozwolić. Nie, kiedy Etsuke chciała więźnia żywego.
Musiał powstrzymać najemnika i zrobił to, strasząc groźbą krwawej kuzynki i jej pracowni w spichlerzu. Takeshi i Misaki wciąż walczyli zacięcie, a Benu z przedniego siedzenia także próbował obezwładnić adepta Wody. Szamotanina zmieniała się we wściekły chaos.
Wszędzie była krew, pojazd dygotał, podskakując spazmatycznie, za oknami czarne, złowrogie pnie drzew gęstniały jak procesja głodnych duchów podczas Święta Jadła.
A wtedy zwykły, ludzki strach o własne życie kazał adeptowi Kręgu wziąć się w garść i natych-
miast opanować sytuację. Bo miał w zasięgu ręki narzędzie, dzięki któremu mógł tego dokonać! Tak!
Właśnie sobie przypomniał. W sakwie przy boku trzymał przecież strzykawkę zawierającą cudowny, niezawodny specyfi k uwarzony przez mistrzów Rozerwanego Kręgu. Wspaniały, niemal magiczny eliksir, który natychmiast po wstrzyknięciu na wiele godzin odbierał przytomność potraktowanej nim ofierze. To właśnie dzięki niemu Krąg zdobywał „mięso” do swoich licznych eksperymentów.
Zaraz, gdzie ta zbawcza strzykawka? Przecież
Taku na pewno ma ją przy sobie, do cholery. Nigdzie się bez niej nie ruszał.
Zaczął gorączkowo przeszukiwać torbę. Palce nerwowo przebierały pośród jakichś gratów, które tam niepotrzebnie zgromadził, nie mogąc natrafić na właściwy przedmiot.
Nie ma jej! Nie ma strzykawki, panikował
Taku aż do momentu, gdy wreszcie obły, podłużny kształt sam wpadł mu w dłoń.
Jest! Jest moje cudo! Mój upragniony ratunek!
Porwał iniektor, zębami ściągnął nakładkę zabezpieczającą igłę i wychylił się ostrożnie, lękliwie poza oparcie fotela, żeby błyskawicznie dźgnąć szamoczącego się na siedzeniu przed nim Cienia Śmierci.
Miał jedną szansę. Tylko jedną. Wiedział o tym. Jeśli chybi, igła może się zgiąć lub złamać, a wtedy, kurwa, koniec!
Skupił całą swą podłą wolę, zamierzył się i… poczuł gwałtowne szarpnięcie za ramię. Aż wrzasnął z oburzenia i zawodu. Kto, do pierdolonej kurwy nędzy, ośmielił się mu przeszkodzić?
Wściekły, obrócił głowę i spojrzał wprost w bladą, przerażoną twarz Haru.
No tak. Ona. Ta jebana mała suczka. Zapomniał o niej. Bo przecież leżała obok jak tobół pełen starych szmat. Równie cicha i bezużyteczna.
A teraz paczcie ją! Nawiedzona nagle duchem walki.
Trzasnął dziewczynę na odlew w pysk. Zaszlochała, ale zamiast upaść, rzuciła się na niego z pazurami. Klnąc z gniewu, walnął ją znowu, tym razem mocniej.
No, na szczęście padła na siedzenie, wreszcie nieruchoma.
Taku zamierzył się znów strzykawką, lecz właśnie w tej chwili bolid zaczął podskakiwać, zataczać się i pląsać niczym pijany chłop na dożynkach. W dodatku zmrok przeradzał się w absolutną ciemność.
– Zapal światło w kabinie! – zdążył wykrzyczeć do kierowcy.
Ale za późno. Kiedy ten jebany kretyn zajmował się rannym kumplem, wielki świerkowiec rozłożysty postanowił bliżej zapoznać się z rozpędzonym pojazdem oraz jego pasażerami, a wszechwładna ciemność kraksy zarzuciła czarny koc na nieszczęsny bolid i wszystkich, których mieścił w swoim wnętrzu.
Powoli wracasz do przytomności. To uczucie przypomina powrót z dalekiej podróży do krainy nieistnienia. Oberwałeś w łeb podczas wypadku, bo pod
czaszką masz wirującą loterię poszarpanych wspomnień. Krótkie przebłyski obrazów walki, którą przed chwilą stoczyłeś. Twój przeciwnik to już na szczęście ścięty snopek. Żyje i wrzeszczy, lecz do niczego więcej się aktualnie nie nadaje. Podobnie jak jego noga, wygięta pod nienaturalnym kątem, z której wystaje ciekawie biała, ostra drzazga strzaskanej kości. Świerkowiec wyświadczył ci wielką przysługę, pamiętaj, żeby mu podziękować.
W bladym, świetliczym blasku awaryjnych lampek, które zapaliły się w momencie kraksy, widzisz, że kierowca leży twarzą na desce rozdzielczej i nie wykazuje oznak świadomości. To dobrze. Na razie ci nie zagraża.
Został ten na siedzeniu przed tobą. Też już z wolna wraca do siebie. Za chwilę będzie stanowił źródło problemów. Więc trzeba go jak najszybciej zgasić.
Już, już szykujesz się do ciosu, gdy nagle czujesz ostry, niespodziewany ból w barku. Jak ukąszenie bardzo wrednego, bardzo jadowitego owada.
Tyle że w bolidzie żadnych owadów nie było.
Obracasz się odruchowo i widzisz wykrzywioną w szyderczym, złym uśmieszku gębę jakiegoś szczeniaka. Jest młody, ale podstępna, złośliwa wredota aż z niego paruje. Gówniarz wygląda jak jakiś okrutny gnom, upiorny chochlik żerujący na cudzym nieszczęściu. Skurwiel musiał się zaczaić na tylnym siedzeniu, a teraz czymś cię dźgnął. Czymś bardzo, bardzo paskudnym, bo czujesz, że kraina nieistnienia znów się o ciebie upomina.
Świetliki awaryjnych lampek przygasają, twoje ciało robi się nagle kamiennie ciężkie, leci gdzieś
w dół, w pustkę czerni. Rozpaczliwie chwytasz się świadomości, ale wyślizguje ci się z umysłu jak ryba z podartej sieci.
W ostatnim przebłysku przypominasz sobie, że już widziałeś tę złowrogo zadowoloną, podstępnie roześmianą twarz. Bo to on właśnie sprowadził bandytów do kryjówki Yoshitakiego i odpowiada za twoje porwanie.
Ale nic już nie możesz zrobić.
Staczasz się w ciemność.
Tym razem noc nastaje na bardzo długo.
Taku odetchnął z ulgą. Wrzaski rannego Mikego oraz charakterystyczny, żelazisty zapach krwi dodawały mu wigoru i odwagi, rozlewając się falą przyjemnego ciepła w żyłach. Siedzący na przednim siedzeniu Benu klął w żywy kamień, obwiązując sobie zranioną rękę zaimprowizowanym bandażem z odciętego rękawa. Młody najemnik, kierowca, którego imienia adept Kręgu nie zapamiętał, w ogóle nie wydawał dźwięków, bo widocznie stracił przytomność, kiedy walnął bolidem w drzewo.
Los najemników w ogóle nie obchodził Taku. Zamierzał wyrzucić do lasu ciało tego tam Daku.
Chętnie zostawiłby także bezużytecznego Mikego ze złamaną nogą, ale przypuszczał, że Benu oraz kierowca mu na to nie pozwolą.
Trudno tam, jebać! Może i lepiej pokazać Etsuke, z jakimi trudnościami musiał się borykać, żeby schwytać dla niej Cienia Śmierci.
„Drogi kuzynek” w duchu pogratulował sobie przezorności. Dobrze, że zajął miejsce na tyle bolidu, możliwie daleko od adepta Wody. Jak widać nawet na wpół zdechły tygrys potrafi wysunąć pazury.
Spojrzał na nieruchome ciało Takeshiego ze zdziwieniem i rodzajem niechętnego podziwu.
Ten się chyba nigdy nie poddaje, pomyślał. No dobra, ale co mu z tego przyszło? Magia Kręgu okazała się silniejsza od jego determinacji. Jak zwykle. Nikt nie jest w stanie pokonać Zakonu, który przezwyciężył zarówno śmierć, jak i odwieczny łańcuch wcieleń.
Taku uśmiechnął się złośliwie.
A leż sobie, leż, truchło. Ciekawe, jak będziesz się wydzierał, gdy Etsuke się za ciebie zabierze.
Słynne próby, które przechodziłeś w Czarnej Wodzie, wydadzą ci się wtedy dziecinnymi igraszkami. Tylko adepci Kręgu są w stanie zadać taki ból, jakiego nie doświadczyła nigdy żadna żywa istota. Wkrótce sam się przekonasz.
Na tę myśl Taku poczuł kolejne uderzenie przyjemnego ciepła.
Jak to dobrze, że ta kurwa, rzekoma kuzynka, dała mu błyskawicznie działający środek usypiający, który zdołał powalić nawet byłego członka Wody. A niby tacy to są niezniszczalni, odporni i nieugięci. No i co? Kto jest teraz górą, ha? Właśnie on, Taku. Odważny, sprytny, bystry adept Kręgu, zdolny i ambitny, który nie obawia się wkroczyć na ścieżkę wiodącą wprost do godności mistrzowskiej. Bo o tym, że niezadługo zostanie mistrzem, „kochany kuzynek” był całkowicie i niezbicie przekonany.
Jeszcze raz rzucił przelotne spojrzenie na Cienia Śmierci. Tym razem jednak pogardliwe.
– Spokojnej drzemki, kolego – syknął zjadliwie. – Pośpisz sobie parę dobrych godzin, a może i całą dobę. A kiedy się ockniesz, czeka cię prawdziwa niespodzianka. Chcę zobaczyć twoją minę, gdy obudzisz się w pracowni Etsuke. Po prostu muszę ją zobaczyć. Bo wiesz co? Nie wyobrażam sobie większej frajdy.
Takeshi jednak nie mógł usłyszeć wyszeptanych z nienawiścią pogróżek, gdyż jego umysł pogrążył się głęboko w ciemnym, otchłannym, odurzającym oparze trucizny uwarzonej przez wiedźmę Etsuke.
Taku cieszył się jak dziecko, które dostało w prezencie ptaszka w klatce. Ptaszka, któremu można będzie powoli, pękami wyrywać piórka, połamać
nóżki, a na końcu z szaloną satysfakcją ukręcić łeb. Jego łup, cudna ptaszyna z Zakonu Czarnej Wody nie dawała żadnych oznak życia i jak kłoda leżała na siedzeniu. Co za satysfakcja.
W dodatku okazało się, że bolid, choć uszkodzony i znacznie wolniejszy niż jego sprawni towarzysze, da radę dowieźć więźnia do dworu Urakamich. No i świetnie, bo był najlepiej uzbrojony, opancerzony, a przy tym zupełnie nieźle odporny na zderzenia, czego dowiodło ostatnie spotkanie z drzewem. Wyruszając w drogę po więźnia, Taku dysponował jeszcze drugim siedmioosobowym pojazdem, ten jednak nie dorównywał klasą jego
osobistemu bolidowi. Dlatego bez żalu porzucił go w lesie pod chatą Yoshitakiego. Tak samo jak dwa zwykłe, małe ścigacze. Takeshi walczył jak natchniony i jakimś cudem udało mu się zabić aż czternastu napastników, a trzech nieźle poranić. Skurwysyny z Czarnej Wody miotają się jak wściekłe zwierzęta, jeśli ich przyprzeć do muru. Ale trzeba jebańcom przyznać, że są skuteczni. Adept Kręgu nie spodziewał się, że na miejscu zastanie jeszcze dziewczynę, ale ją także postanowił zabrać do Etsuke. A nuż okaże się potrzebna. Niby dlaczego droga „kuzyneczka” ma wpaść w szał, dowiedziawszy się, że zostawił w leśnej kryjówce świadka? W ostateczności, jeśli mała suka nic nie znaczy, po prostu trafi do spichlerza. Po co miałoby się „mięso” marnować?
Taku wpakował więźniów do swojego dużego bolidu, pozostali polecieli mniejszymi. Zdecydował się zabrać na akcję tylko dwa siedmioosobowe pojazdy. Reszta najemników poleciała niewielkimi, ledwie czteromiejscowymi ścigaczami, żeby łatwo manewrować w lesie, pomiędzy pniami. Na szczęście adept Kręgu nie musiał przesiadać się do małego bolidu, skoro najlepszy działał całkiem przyzwoicie. Nawet kierowca otrząsnął się na tyle, żeby znów siąść za sterami. Choć tak naprawdę chuj z nim. W razie czego „kuzynek” był gotów sam poprowadzić. Oczywiście, mógł zabrać nieprzytomnego Takeshiego do któregoś z mniejszych pojazdów, ale zwyczajnie się bał, bo wtedy miałby w kabinie tylko kierowcę i jednego dodatkowego człowieka. A to zdecydowanie za mało. Cień Śmierci, choć teraz niby całkiem nieświadomy, jak pokazały niedawne
wydarzenia, potrafi ł nieźle zaskoczyć. Zwyczajnie, zasraniec był niebezpieczny, nawet gdy leżał nieruchomo jak martwa tusza.
Ale został pokonany, pomyślał adept Kręgu z mściwą satysfakcją.
Tak, przegrał. Taku go dorwał, zniszczył, zgniótł swą mocną pięścią i zdeptał władczym butem.
Zwycięstwo smakowało naprawdę słodko.
Syty chwały, „drogi kuzynek” wsiadł do kabiny, zatrzasnął drzwi. Przedtem upchnął w pozostałych bolidach wszystkich rannych w potyczce z adeptem Wody, a sam wymienił całą załogę pojazdu na zdrowych i krzepkich podwładnych. Co prawda Benu, ten skurwiel, ośmielił się pyskować, że ma poranioną rękę, więc nie może prowadzić, ale Taku kazał mu się zamknąć i słuchać rozkazów.
Też mi problem, pomyślał oburzony adept. Parę dziurek od scyzoryka i już niby niezdolny do żadnej pracy.
Na szczęście, kiedy przypomniał draniowi, jak bardzo Etsuke nie lubi darmozjadów, a tym bardziej pyskaczy sprawiających problemy, bydlak usiadł za sterami, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Niech zdycha, uśmiechnął się złośliwie „kuzynek”. Muszę zadbać o własne bezpieczeństwo i mieć czterech zdrowych, sprawnych ludzi w kabinie, a reszta mnie chuj obchodzi.
– Ruszaj! – zakomenderował własnemu kierowcy.
Silnik zajęczał jak zajeżdżony biostwór, ale odpalił. Dwa z czterech reflektorów nie nadawały się do użytku, lecz pozostałe zapłonęły, choć nierówno i migotliwie.
Bolid oderwał się od ziemi, nieco niepewnie, i pomknął przez las, odprowadzany szklanym, pustym wzrokiem posadzonego pod drzewem martwego Daku.
Słońce wczesnej jesieni, łagodne jak sen bodhisattwy, wyzłacało gałęzie i poszycie lasu. Słoneczna patyna spływała po liściach i pniach aż na ziemię, zamieniając mchy i igliwie w puchaty dywan, skrzący się pomarańczem i żółcieniem. Było tak słodko, że aż mdło i niepokojąco.
A ptaki milczały.
Milczał też cały las, jakby zamarł. Nieruchomy, pokryty metaliczną pozłotą promieni.
Gdy jesteś adeptem Czarnej Wody, takie drobne szczegóły, nagłe nastanie ciszy, przesadny spokój, bezruch przyrody, budzą z miejsca czujność i lęk.
Kiedy Yoshitaki dotarł wreszcie do budynku stacji, od razu poczuł, wchłonął w siebie i zrozumiał ten nienaturalny brak dźwięku, zwiastujący nieszczęście.
A przecież jeszcze przed chwilą, przed momentem, parkując bolid, przedwcześnie pozwolił sobie na myśl pełną ulgi.
I znowu w domu.
Ale ten dom, ta gładka, biała czasza, kapsuła czasu z zamierzchłej przeszłości, nikomu już nigdy nie miała dać schronienia. Wystarczył jeden rzut oka, by rudy adept zorientował się, że jego siedziba padła ofiarą napaści. Jedna z panoramicznych szyb została strzaskana. Lśniące, ostre odłamki
rosiły ziemię soplami potłuczonego szkła. W blasku popołudniowych promieni mrugały smutno do pana domu, jakby przepraszając, że nie zdołały obronić budowli przed najściem.
Wchodząc do środka, Yoshi miał nerwy napięte, a wszystkie zmysły wyczulone, choć cisza spowijająca domostwo mgłą smutku i ostateczności świadczyła o tym, że z pewnością nikogo nie zastanie w środku.
To znaczy nikogo żywego.
Plamy krwi rozlane na podłodze mówiły tylko o śmierci. Stado czerwonych, padłych ptaków, rozpościerających na posadzce szkarłatne skrzydła, rozwarte do ostatniego lotu ku wieczności. Rozmazane, postrzępione, abstrakcyjne kształty, które przemawiały jasno i czytelnie do każdego, kto potrafi ł zrozumieć ich język. A Yoshitaki był w tym naprawdę dobry. Ślady posoki, tak wyraźne na bieli kuchennych kafelków, bardzo szybko opowiedziały mu, kto, gdzie, jak i czemu zginął. Obrazu dopełniały trupy leżące w kuchni i w mesie. Nieruchome manekiny z byłego ciała i niegdysiejszych wnętrzności, zamieniających się powoli, bardzo powoli, lecz nieuchronnie, w galaretę rozkładu, starannie uplasowane na tej makiecie agresji i gwałtowności. Wyznaczały punkty zwrotne, interwały i antrakty koncertu walki, rozpisanego na kilku uczestników. Ale wirtuoz był tutaj tylko jeden.
język.fabryka
Mistrz jedynego cichego, zwinnego i bezwzględnego instrumentu na świecie. Miecza.
w stanie tak dokładnie odtworzyć przebieg walki, jakby widział ją, narysowaną kadr po kadrze, na ścianach i posadzce własnego domu.
Nie wiedział tylko, niestety, co stało się z Takeshim, Haru i Lalem.
Na ich temat stara stacja badawcza milczała.
Co prawda z układu rozprysków krwi wynikało, że ktoś wyniósł jedno ciało na podwórze, lecz Yoshi nie umiał dociec, kto został wyniesiony i czy pozostawał wówczas przy życiu. Może porwany zakładnik? A może ktoś ważny dla napastników. Dowódca lub cenny specjalista?
Nie miał pojęcia.
Pozostawało mu jedynie starać się zachować spokój i postępować tak profesjonalnie, jak tylko potrafi ł.
Starannie, metodycznie obszukał wszystkie zakamarki stacji. Ulga, jaką poczuł, gdy stwierdził, że w domu na pewno nie ma ciał przyjaciół, była krótka, chwilowa i niepewna.
Przecież mogły leżeć gdzieś w lesie. Nie dało się też wykluczyć, że zabrali je agresorzy. Zdarzało się, że zleceniodawca żądał takiego dowodu, zanim zapłacił zabójcom obiecaną nagrodę. Kto jednak mógłby pragnąć głowy Takeshiego? Mistrzowie
Czarnej Wody, którzy jakimś cudem wytropili kryjówkę w starej stacji badawczej? Gangster Ashihei?
Organizacja poszukująca swojego serum?
Nie, to jakoś nie bardzo chciało się trzymać kupy.
– Dobra, nie świruj! – nakazał sobie Yoshitaki, w którego głowie myśli zaczęły się gonić w kółko jak koniki z karuzeli. Kręciły się tylko i kręciły,
tworząc ogłupiający wir. – Przeszukaj porządnie
okoliczny las i przekonaj się, czy nie leży tam nikt z przyjaciół.
Nie musiał długo szukać.
Zdeptana trawa, połamane gałązki, wyrwany mech i naruszone poszycie szybko zawiodły go na miejsce.
Biedny Lal spoczywał na ziemi pod wysokim jawornikiem, tak martwy jak tylko może być zepsuta bezpowrotnie maszyna. Już nie wyglądał jak biały bodhisattwa o złocistych oczach. Tylko stary android, pierwotnie zaprojektowany jako gigolo do towarzystwa, a następnie przerobiony tak, by mógł pełnić funkcję służącego i stewarda na stacji badawczej. Odkąd kami jeziora opuściło go pod postacią białego smoka, znów stał się przedmiotem.
Przedmiotem, w którym mieszkał bóg.
Yoshitaki ze smutkiem spoglądał na szczątki martwego przyjaciela.
– Odpoczywaj w spokoju – szepnął. – Nie wiem, czy wkroczyłeś między szprychy koła przemian i czy powrócisz odrodzony w innym ciele. Życzę ci, aby tak się stało i żebyś prowadził szczęśliwszy żywot. Zasłużyłeś na to w pełni. Nikt nie mógłby mieć lepszej karmy. Zawsze byłeś wierny, oddany, łagodny i dobry. Dobry tak, jak mało który człowiek potrafi. Żegnaj, Lal. Będzie mi ciebie brakowało.
Nie chciał pozostawić zwłok na ziemi, jakby wysłużony android był rzeczywiście tylko zepsutą maszyną, ale nie miał możliwości przygotować stosu pogrzebowego z prawdziwego zdarzenia. Zaniósł więc pokiereszowaną powłokę Lala nad
jeziorko z wodospadem. Ułożył na brzegu, a potem tak długo obkładał kamieniami, aż powstał solidny kopczyk, którego nie mogły naruszyć leśne zwierzęta.
Postał jeszcze chwilę w zadumie, a potem odszedł, pozostawiając przyjaciela pogrążonego w ostatecznym śnie.
Nigdzie w pobliżu nie znalazł ciał Takeshiego ani Haru, a ślady pozostawione przez napastników mogły wskazywać, że zostali porwani. Tej nadziei postanowił się teraz trzymać.
Musiał przede wszystkim dowiedzieć się, kto dokonał uprowadzenia. Im głębiej się nad tym zastanawiał, tym większego nabierał przekonania, że jednak Organizacja. Bo któż by inny? Ashihei po prostu zabiłby Takeshiego i Haru, bo nie byli mu już do niczego potrzebni. Mistrzowie Czarnej Wody mogliby porwać adepta odstępcę, ale nie dziewczynę. Zabiliby ją lub zostawili na miejscu.
Tylko członkowie mafi i mogliby się zdecydować na porwanie, żeby wydusić z zakładników informację, gdzie znajduje się teraz Yoshitaki i co stało się z cennym serum. Tak, ta opcja wydawała się najtrafniejsza.
Dlatego jedyne, co Yoshi mógł teraz zrobić, to powrócić do Tygrysa, a potem przycisnąć panią Nishikawę oraz jej ludzi i zmusić, aby wyjawili, gdzie jest Takeshi. Na razie nie potrafi ł wymyślić żadnego sensowniejszego planu.
Skierował się więc do budynku stacji, który przez kilka lat był jego domem, żeby spakować swoje rzeczy, załadować do bolida, odjechać i nie powrócić już nigdy. Jedna z kardynalnych zasad,
których nauczył się w Zakonie, głosiła, że spalona kryjówka jest spalona na zawsze. Postanowił się do niej zastosować.
Tymczasem nad jeziorem powoli zapadał wieczorny mrok, niebieskawy, spokojny i łagodny, jak jedwabna tkanina. Spowił drzewa, krzewy i opadł na wodę głębokim, lśniącym granatem. Tylko w miejscu, gdzie spadająca kaskada łączyła się z taflą, przez chwilę kłębiła się biała, perłowa piana. A może to był grzbiet przepływającego smoka?
Któż może wiedzieć to na pewno?
Gdy Rei zapukał do drzwi rezydencji daimio Omury, nie wiedział, czy w ogóle zostanie przyjęty. Był przecież nikim, ubogim wędrownym mnichem. Nie musiał jednak długo czekać pod bramą. Służący bezzwłocznie zaprowadził go do pokojów, które zajmowała adeptka Zakonu Uśpionej Wierzby. Fumiko ucieszyła się na widok starego przyjaciela. O ile ucieszyć się może ktoś żywcem zabalsamowany. Piękna dama bowiem, choć jak zwykle niesłychanie elegancka, zadbana i wykwintna, wydawała się jednocześnie zupełnie pozbawiona siły witalnej. Lekka, pusta, podatna na porywy wiatru jak lalka z papieru. Jakby wspaniałe, błękitne kimono, po którego jedwabnej toni przepływały misternie haftowane karpie koji, spowijało nicość, bezobecność. Jakby kunsztowna fryzura,
te wszystkie kosztowne, zdobione klejnotami szpile do włosów, staranny makijaż, drogi strój oblekały tylko cień, widmo nieistniejącej już kobiety. Skrywały sekret jej nieistnienia. Fumiko, którą znał niegdyś Rei, odeszła. Zniknęła. Umarła. Pozostała tylko funkcja. Pusta skorupka przepięknie wymalowana kolorami szminek i sukien. Wyzuta z wszelkiej żywotności. Półmartwa. Negocjatorka Zakonu Wierzby. Całkowicie pozbawiona osobowości, marzeń, pragnień i potrzeb. Kwintesencja służby i powinności. Kukiełka w rękach mistrzów.
Na widok jej lalczynej, nieruchomej, obojętnej twarzy były mnich poczuł dojmujący smutek.
Jak wiele straciliśmy, pomyślał. Bezwiednie, zupełnie bez własnej winy Cień Śmierci pochłonął ich oboje, na zawsze pogrążając w mroku. Ani
Rei, ani Fumiko nie będą już nigdy tacy jak przedtem. Dlaczego? Co spowodowało, że los poprowadził ich właśnie taką ścieżką?
Przypadek? Przeznaczenie? Nie wiedział. Ale i on, i ona wkroczyli w ciemność, a stamtąd wraca się odmienionym.
Nalewała herbatę z czajniczka wystudiowanymi, mechanicznymi ruchami. Z uśmiechem, który przypominał ranę, serwowała śliczne, delikatne czarki, cienkie jak muszla skrwawnika. Światło prześwitywało przez porcelanę, tak samo jak prześwitywało przez jej papierową skórę o pięknym odcieniu orzecha. Trudno się dziwić, skoro w środku królowała pustka. Dama Fumiko stała się lampionem rozświetlonym jedynie blaskiem dawnych wspomnień. Nadal jeszcze złocistych, lecz zimnych mdłym światłem zapomnianego próchna.
Choć jak zawsze niewiarygodnie piękna, adeptka Wierzby w ciągu krótkiego czasu postarzała się o wieczność. Nie, to zjawisko w żadnym stopniu nie dotyczyło jej fi zyczności. To nie ciało upadło, lecz duch.
Został tylko zewnętrzny szkielet. Służba. Powinność. Posłuszeństwo.
Nie poznaję jej, pomyślał Rei z głęboką troską.
Fumiko skostniała, zdrewniała, opancerzyła się na zawsze w kokonie swego poświęcenia. Jak wiele innych Wierzb przed nią. Oddała się bez reszty Zakonowi.
I na zawsze chyba utraciła osobowość.
Podejmowała mnicha z przyjazną, nostalgiczną, obojętną rezygnacją. Jakby był cieniem z dawnych wcieleń. Jakby nie żył ani on, ani ona.
Stara, przebrzmiała karma. Już dokonana ostatecznie. Nie było ani powodu, ani motywacji, by coś zmieniać.
Zaledwie sentyment. Bladziutki, słaby, ledwo mżący, niczym wypełzły hologram.
Nie mówili wiele. Rei smutnym wzrokiem spoglądał na wewnętrzny upadek przyjaciółki. Popijali herbatę. Konwersacja snuła się między nimi nudną mgłą. O pogodzie, o panu Omurze, o niczym. To były mnich nie wytrzymał tego marazmu, tej studni pełnej mętnej wody, tej zatęchłej stagnacji.
– Fumiko – powiedział w pewnym momencie –sądzę, że Takeshi żyje.
Lekko targnęła głową, jakby ukąsił ją owad.
Potem westchnęła głęboko i przymknęła oczy.
Nie.
Co nie? – zdziwił się Rei.
Piękne, wypielęgnowane ptaki jej dłoni opadły martwe na kolana.
– Nie żyje – powiedziała głucho.
– Skąd wiesz? Jesteś pewna?
– Tak.
Ciężkie milczenie zaległo nad czajniczkiem z herbatą. Fumiko wyglądała, jakby popadła w trans. Powieki jej opadły, usta rozchyliły się delikatnie.
– Fumiko? – zaniepokoił się Rei. – Słyszysz mnie?
Znów westchnęła z głębi piersi.
– Nie wolno nam się łudzić. To nas zniszczy. Cień Śmierci jest bardziej martwy niż jego przydomek. Odszedł. Zginął w rezydencji gangstera Ashihei.
Niegdysiejszy adept Wody nie zamierzał jednak ustąpić.
– Nie masz co do tego żadnych wątpliwości? Jakim cudem? Byłaś przy tym? Widziałaś ciało? Nawet się nie poruszyła.
– Nasz szpieg tam był. – Jej usta prawie nie drgnęły. – Widział jego śmierć i martwe ciało. Czy to ci wystarcza? Satysfakcjonuje?
Rei przygryzł wargę. Czuł się rozbity i przytłoczony. Nie, chyba mu to nie wystarczało. Świetnie pamiętał głębię i moc swego przeczucia podczas podróży w głąb wcieleń. Takeshi żył! Przynajmniej powinien żyć, jeśli były mnich ma być pewien własnej tożsamości i przeszłości.
A był.
– Nie wiem – przyznał.
Mnie wystarcza – powiedziała. – Nie sposób ciągle żyć przeszłością. Ona już odeszła, przeminęła. Tak samo jak Cień Śmierci. Oto jedyna prawda, jaką znam. Wszystko przemija, Rei. Ja. Ty. Życie. Pokolenia przychodzą jedne po drugich. Nie da się walczyć z rzeczywistością. Wybacz, ale to głupota. Adept Wody poczuł się zirytowany jej biernością.
– Nie mam zamiaru walczyć z rzeczywistością, tylko dociec prawdy – odpowiedział ostro.
Po raz pierwszy od rozpoczęcia rozmowy spojrzała na niego bystro i z uwagą.
– Zmieniłeś się – stwierdziła. Przytaknął skinieniem głowy.
– Tak. Rzeczywiście się zmieniłem. Długo medytowałem i odbyłem podróż w głąb wcieleń. Wierz mi, to było wstrząsające doświadczenie. Odkryłem prawdę o sobie, ale bardzo dużo mnie to kosztowało. Natychmiast straciła zainteresowanie.
– No tak – rzekła obojętnie. – Medytowałeś. To oczywiste, skoro jesteś mnichem. Ja oddaję się obowiązkom. To mi wystarcza.
Nie miał siły podejmować dyskusji. Milczał. Wtedy właśnie, niczym znak od losu, pojawił się służący Omury.
– Pani – powiedział – przyszły właśnie listy, na które czekałaś. Nasz szanowny daimio przyjmie cię w swoim gabinecie.
Fumiko posłusznie wstała.
– Wybacz, Rei. Muszę iść. To ważne sprawy. Najemnicy Urakamiego spustoszyli sporny port leżący przy granicy z ich ziemiami. W obliczu zagrożenia, jakie stanowi Ashihei, mój pan za nic
nie może sobie pozwolić na otwartą wojnę z sąsiadem. Staram się załagodzić sytuację, lecz to niezwykle trudne negocjacje. Musimy odzyskać miasto bez rozlewu krwi.
– Rozumiem. Masz mnóstwo pracy, Fumiko. –Starał się, żeby zdanie nie zabrzmiało zbyt sarkastycznie, ale chyba mu się nie udało.
Uśpiona Wierzba odczekała chwilę w drzwiach, a gdy służący się oddalił, dodała tylko: – Spotkajmy się nocą nad jeziorem, w altanie, w godzinie wysokiego księżyca. Tam spokojnie porozmawiamy.
I odeszła pośpiesznie, szeleszcząc błękitem jedwabi, nie czekając na odpowiedź.