Fort 72 - Michał Gołkowski (fragment)

Page 1



M i c h a ł

Go łkowski F ORT 7 2 ilustracje  A n

drzej Łaski

Lublin – Warszawa


W cyklu Stalowe szczury

1917 1 9 18 1918 1922 1922

Königsberg Otto Fort 72 Błoto Chwała

Kolejne tomy wkrótce


Wer mit Ungeheuern kämpft, mag zusehn, dass er nicht dabei zum Ungeheuer wird. Und wenn du lange in einen Abgrund blickst, blickt der Abgrund auch in dich hinein. Kiedy walczysz z potworami, musisz uważać, aby samemu nie stać się jednym z nich – bo kiedy nazbyt długo zaglądasz w otchłań, otchłań również zagląda w ciebie. Fryderyk Nietzsche, Poza dobrem i złem, aforyzm 146

Prolog Hauptmann Ralph Kiefer Deutsches Heer

Jesień 1918, gdzieś pośród pustkowia frontu zachodniego

D

wunasty szturmowy, naprzód! Trel gwizdka sygnałowego wybił się ponad huk kanonady i dudnienie karabinów maszynowych. Dźwięk wwiercił się w uszy, smagnął przytępione, zobojętniałe zmysły niczym batem; ludzie zerwali się ze swoich miejsc i z wrzaskiem pobiegli przed siebie, ku sylwetce przysadzistego, rozległego fortu, ledwie widocznego w przedwieczornej szarówce i kłębach dymu.  Wokół nich szalał absolutny chaos. 5


St a l o we s z c z u r y

Powietrze rozcinały gwiżdżące smugi pocisków, lecących wachlarzami serii.  Z iemia rwała się kielichami czarnych kwiatów tam, gdzie uderzały w nią miotane przez moździerze miny.  Poszarpane, skłębione pola zasieków z kolczastego drutu piętrzyły się splątanymi zwałami, przerzucanymi to w jedną, to w drugą stronę przez kolejne eksplozje.  A rtyleria waliła praktycznie na oślep, kryjąc ogniem zarówno pozycje nieprzyjaciela, jak i własne.  – Tamtym wykrotem i potem do lewej! – krzyknął ile sił w płucach Hauptmann Ralph Kiefer.  Sam rzucił się na ziemię i zarył twarzą w błoto dosłownie ułamek sekundy przed tym, jak nadlatujący z gwizdem szrapnel błysnął i trzasnął nieopodal, zasypując okolicę deszczem śmiercionośnych odłamków. Grudy ziemi uderzyły go po plecach, zabębniły o nieregulaminowy stalowy hełm, który nosił już kolejny miesiąc zamiast właściwej dla rangi czapki z daszkiem.  Wypluł zgrzytający w zębach piach, przeczołgał się kawałek i zsunął w na poły zasypaną transzeję. Kątem oka widział już Schaeffera, jak zwykle pierwszego na miejscu, zaraz za nim jeszcze chwilę temu posuwał się Papke, potem Felix Kapp, gdzieś mignął mu też hełm Danneckera...  – Do przodu! Na co czekacie, Herr Hauptmann!? – ktoś krzyknął Kieferowi nad uchem.  Kapitan spojrzał tylko na podpułkownika, którego nazwiska nie zapamiętał podczas dosłownie pięciominutowej odprawy.  – Nie czekamy na nic! – odkrzyknął, rozglądając się i próbując policzyć swoich ludzi.  – Zatem kontynuujcie natarcie! To rozkaz!  K iefer nie skomentował, bo i nie do tego mu było. 6


o rt 7 2   P r o l o g

Co miał powiedzieć? Tutaj, teraz, w tych warunkach tłumaczyć jakiemuś idiocie z wywiadu wojskowego, czym jest szturm na fort przeciwnika? Próbować wyjaśnić mu, że jeśli jego i tak przetrzebiona półkompania nie zbierze się i nie uderzy wspólnie, to po prostu zginą wszyscy?  Głupiego robota. Zamiast tego Kiefer po prostu kiwnął i zasalutował do hełmu.  – Jawohl, Herr Oberstleutnant! Schaeffer, przodem! Reszta za nim gęsiego, nie wychylać się!  Zwiadowca bez słowa pobiegł przed siebie, kuląc się tam, gdzie mogło być go widać ze stanowisk ogniowych coraz wyraźniej rysującej się przed nimi potężnej fortecy.  K iefer odczekał chwilę, machnął ręką na ludzi i sam ruszył za Schaefferem.  K arabiny trzeszczały kakofonią rwanych wystrzałów, granaty łomotały, detonując wszędzie wokoło. Huczała basem ciężka artyleria, lżejsze haubice polowe zasypywały okolicę deszczem stali i ognia, zostawiając w nawałnicy wyłącznie wąski korytarz, którym mieli przedostać się właśnie oni.  Coś brzęknęło głośno o hełm, w uszach zadźwięczało wysokim tonem.  K iefer odruchowo wtulił głowę w ramiona, przejechał dłonią po żelaznej powierzchni: ufff, tylko wgniecenie, a nie dziura... Potwornie, przerażająco bał się, że kiedyś dostanie w głowę i zamiast umrzeć od razu, będzie obserwował, jak powoli wycieka mu mózg.  Nie zwalniając, przeczołgał się dalej, poderwał i przebiegł jeszcze kawałek, mając cały czas na granicy pola widzenia plecy Schaeffera. Wychylił się, dał ognia w kierunku stanowiska, z którego błyskał przed chwilą ogień karabinu. Schował się za nasypem, odetchnął głęboko. 7


St a l o we s z c z u r y

– Dwunasty szturmowy, uwaga...! Do szturmu na fort, gotuj się...! Naprzód! Bij, zabij!!  Wypadł z okopu i pobiegł w kierunku zewnętrznego muru.  Fort siedem dwa był ogromny, po prostu potężny.  Podczas odprawy Kiefer zdążył rzucić okiem na plany, pobieżnie zerknął na siatkę korytarzy, łączących wysunięte kaponiery z kilkupiętrowym masywem głównej fortyfikacji. Zjechał palcami po liście znanego wyposażenia, kilka razy cmoknął z uznaniem przy co bardziej śmiercionośnych elementach.  Wiedział, na co idą.  Nie do końca, na co się piszą, bo nikt ich nie pytał przecież. Podobno początkowo zadanie mieli wykonywać ludzie z jedenastego szturmowego, o wiele lepiej znający się na sprawach inżynierii i wysadzeń – ale po prostu się spóźnili.  Dowództwo odcinka wezwało więc kapitana Kiefera, przedstawiło mu małomównego podpułkownika. Podpułkownik przywitał się, potem wyklarował zadanie.  – Macie zdobyć fort siedem dwa – powiedział po prostu.  K ieferowi nawet powieka nie drgnęła.  Zdobyć fort.  Uderzyć frontalnie na najeżoną karabinami maszynowymi, otoczoną pierścieniem zasieków, zamkniętą fortecę.  W biec pod ogniem na dziedziniec, dostać się do bramy.  Pod ciągłym ostrzałem z bocznych ambrazur wysadzić wrota.  Spenetrować kilkunastometrowej długości korytarz wejściowy, neutralizując po drodze opór zabarykadowanego nieprzyjaciela.  W końcu dokonać infiltracji struktur obiektu, likwidując siłę żywą indywidualną oraz zorganizowaną. 8


o rt 7 2   P r o l o g

– Jawohl! – szczeknął po prostu Kiefer, dobitnie czując surrealizm sytuacji.  A teraz byli tutaj, dobiegali właśnie do bramy zewnętrznej.  U kryty w bocznej kaponierze flankującej karabin maszynowy rzygnął w ich kierunku falą ołowiu, rwąc cegły i wybijając w betonie rzędy dziur. Kiefer po raz kolejny rzucił się na ziemię, słysząc tylko, jak ktoś trafiony wrzeszczy za nim przeraźliwie, zapewne czując już, że tym razem nie uda się wrócić do kwatery.  – Kryć! – krzyknął do ludzi, puszczając niemalże na oślep serię z pistoletu maszynowego.  Wcale nie „kryć się”, ale „kryć ogniem”.  Ludzie zaczęli strzelać w kierunku przygważdżającego ich kaemu, poleciały rwące się krótkimi eksplozjami granaty. Wszystko to miało dać im dość czasu, aby...  Tak, był tam. Dociążony zbiornikiem miotacza płomieni Freudenthal gramolił się już po nasypie zewnętrznego muru, co rusz przypadając do ziemi i rozglądając się dokoła. Z miejsca, w którym znajdował się obecnie, nie mógł jeszcze widzieć wystającej ze stożkowato wklęsłego załomu lufy karabinu, ale na pewno słyszał jego miarowy terkot.  Odczekał cierpliwie, aż maszyna śmierci umilkła na chwilę, gdy załoga zmieniała taśmę amunicyjną. Wyskoczył ze swojej kryjówki, wycelował miotacz w kierunku strzelnicy i wdusił spust.  Rura chlusnęła ryczącym płomieniem, który liznął ścianę ognistym jęzorem. Freudenthal od razu rzucił się naprzód, nie zważając na gryzący w oczy dym, przesadził dwoma susami rozlaną pod ambrazurą płonącą kałużę. Dopadł do kwadratowego otworu gniazda cekaemu 9


St a l o we s z c z u r y

i ­wsunął rurę miotacza płomieni do środka, zaraz obok lufy karabinu maszynowego.  Przez chwilę mignęła mu po drugiej stronie przera­ żona twarz celowniczego, który właśnie próbował wrócić na stanowisko po tym, jak odegnała go stamtąd fala żaru.  Żołnierz otworzył usta, krzyknął coś niezrozumiałego.  A potem Freudenthal zalał jego, stojących obok kolegów i całe wnętrze podziemnej kaponiery ryczącym inferno płynnego ognia.  K iedy z ambrazury strzelił jęzor płomieni i dymu, odskoczył od razu w bok, przeturlał się i odpełzł w tył. Płomienie buchnęły, a potem schowały się; w otworze strzelniczym na chwilę pokazała się ręka i ramię, ktoś próbował przecisnąć się przez wąskie okienko, aby uciec przed szalejącym żywiołem... Ale ogień spowił go kolejną falą.  We wnętrzu podziemnej komory zaczęła rwać się amunicja, rykoszetujące pociski zadudniły o ściany i z jękliwym gwizdem zaczęły wystrzeliwać na zewnątrz. Kolejna eksplozja zatrzęsła dalszą częścią kaponiery, przetoczyła się pod ziemią z głuchym pomrukiem – to zapewne detonowały złożone w skrzynce granaty.  K iefer na chwilę odwrócił wzrok od operatora miotacza płomieni, wracającego już kłusem ku oddziałowi, spojrzał na Kruegera i Langego, zakładających ładunki przy wrotach.  – Nie za dużo, bo...! – krzyknął, lecz nie dokończył.  Tam gdzie przed chwilą kuliły się dwie figurki żołnierzy, upychających kostki trinitrotoluenu pomiędzy pancerną bramę i framugę, wykwitł ogromny kłąb dymu. Grunt aż zadrżał, eksplozja obaliła biegnącego akurat Wegman10


o rt 7 2   P r o l o g

na, cisnęła nim w bok jak szmacianą lalką. Na wszystkie strony poleciały kawałki ceglanego muru, betonu i drewna, miękko mlasnęła o ziemię oderwana któremuś z pechowych inżynierów noga.  Jedno ze skrzydeł wrót wygięło się niczym pchnięte ogromną, niewidzialną pięścią, na chwilę zawisło na zamkach, a potem z jękiem rwącego się metalu wykręciło i opadło na ziemię.  Droga do wnętrza fortu siedem dwa stała otworem.  Żołnierze Kiefera wrzasnęli dziko, poderwali się ze swoich miejsc i zaczęli biec ku wyłamanej bramie.  Od razu poleciały granaty, ludzie rozbiegli się po wewnętrznym dziedzińcu, próbując jak najszybciej zejść z ­l inii ognia karabinom, już teraz odzywającym się ze strzelnic flankujących.  Obrońcy w oliwkowych mundurach Belgów próbowali wycofywać się do wnętrza fortecy, jednak widać było, że nie zdążą – na przeszkodzie stały im półotwarte wrota, przy których kłębili się ludzie, nie pozwalając na domknięcie wierzei. Z kolei załoga w środku nie mogła pozwolić, żeby wejście stanęło zupełnie otworem.  K iefer przycelował i puścił krótką serię, kładąc trupem jednego z przeciwników.  K apitan widział, jak Dannecker wysforował się naprzód. Szturmowiec jeszcze w biegu przerzucił pistolet do lewej ręki i wyszarpnął saperkę z pokrowca. Błysk ognia wylotowego któregoś z pistoletów maszynowych zagrał odblaskiem na krawędzi zaostrzonej niczym brzytwa łopatki, ta zatoczyła łuk i wgryzła się w obojczyk Belga na tyle nierozsądnego, że dopuścił Danneckera do siebie na odległość ciosu. 11


St a l o we s z c z u r y

– Do środka! Musicie dostać się do wnętrza fortu! – krzyknął Kieferowi nad samym uchem podpułkownik.  K apitan spojrzał na niego. To chyba było oczywiste, prawda? W ten sposób zdobywało się umocnienia przeciwnika, że należało się do nich najpierw dostać.  Po raz kolejny nie powiedział jednak nic, nazbyt zajęty obserwowaniem przedpola... Wychylił się, znów puścił mierzoną serię, ścinając z nóg następnego Belga.  Schaeffer był już przy samym wejściu do fortu, dawał właśnie ognia na oślep w ciemną przestrzeń prowadzącego w podziemia korytarza.  K apral Husch podbiegł ku niemu, wyrwał zawleczki i cisnął do środka dwa granaty – detonował tylko jeden, ale huk i tak aż zadudnił w ciasnym wnętrzu betonowego przejścia, zapewne rwąc na strzępy bębenki w uszach każdego nieszczęśnika, który akurat znajdował się w ­okolicy.  Reszta półkompanii też podciągała coraz bliżej, zasypując bramę wejściową ogniem i spychając obrońców głębiej.  – Flaga! – przypomniał sobie Kiefer. – Hesse, flaga na wejściu do fortu!  Hesse zawrócił w miejscu, pocwałował ciężko z powrotem. Rzeczywiście, przecież tak mówili podczas odprawy: jak tylko dacie radę przebić się do wnętrza, koniecznie zatknijcie na widocznym miejscu flagę!  Słowo „koniecznie” z jakiegoś powodu napawało Kiefera niepokojem. Coś się za nim skrywało, jakaś nie do końca wyartykułowana groźba. Złowieszcza zapowiedź czegoś, co wydarzy się, jeśli tego nie zrobić.  Patrzył chwilę, jak żołnierz wspina się z flagą na zewnętrzny wał fortu, w końcu zatyka drzewce pomiędzy dwoma kawałkami gruzu. 12


o rt 7 2   P r o l o g

– Naprzód! – krzyknął głośno, dając też znak ręką. W tym huku znajdujący się dalej nie mogli go słyszeć. – Do środka, czyścimy po kolei pomieszczenia! Miotacz ognia, na szpicę!  Freudenthal doskonale znał swoją rolę i nie trzeba było mu o niczym przypominać. Podbiegł do półotwartego wejścia do fortu, wsunął rurę miotacza i bluznął płonącą mieszanką pod kątem na ścianę; czekający na to żołnierze przebiegli ku przeciwległej stronie korytarza, od razu padając tam na ziemię i dając ognia w ciągnące się głębiej przejście.  – Musicie dotrzeć aż na najniższy poziom! – Podpułkownik po raz kolejny szarpnął Kiefera za ramię.  K apitan odwrócił się i już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale wtedy powietrze przeciął znajomy, narastający gwizd.  Popadali od razu na ziemię, ułamek sekundy później w ścianę fortu ugodził pocisk artyleryjski, gruchocząc mur i sypiąc na wszystkie strony gruzem.  Zaczęli się podnosić, Kiefer znowu nabrał tchu, aby w końcu wytłumaczyć temu tyłowemu idiocie, co ten może zrobić ze swoimi rozkazami... Natomiast kolejny gwizd i następna detonacja sprawiły, że tylko zakrył uszy i wtulił głowę w ramiona.  – Biją prosto w nas! – wrzasnął Schwann, pokazując ręką ku ich własnym pozycjom. – Ciężkie działa kolejowe!  K iefer zmełł w ustach przekleństwo, szukając wzrokiem żołnierza, który miał zatknąć flagę na bramie fortu.  – Do stu piorunów... Hesse!  – Jawohl, Herr Hauptmann! – Żołnierz wyrósł niczym spod ziemi.  – Hesse, flaga! 13


St a l o we s z c z u r y

– Jest, panie kapitanie! Centralnie nad wrotami...!  – Nie widzą! – znów wydarł się Schwann, strzelając ku jednej z ambrazur. – Debile walą prosto w nas, panie ­kapitanie!  Podpułkownik o dziwo nie powiedział nic, tylko jako pierwszy puścił się kłusem ku otwartemu półkolu wejścia do podziemnego fortu.  K iefer, niewiele myśląc, poszedł w jego ślady: w tej chwili zostanie na otwartej przestrzeni równałoby się przecież samobójstwu.  Biegł, a wszędzie wokół rwały się pociski. Ziemia skakała i tańczyła, po lewej i prawej błyskały eksplozje, dźwięk naciskał na skronie ze wszystkich stron, boleśnie szarpał przeponą i wibrował w płucach.  Coś rzuciło nim w bok, ale od razu poderwał się, na czworaka zaczął pełznąć ku zbawiennej ciemności, potem zdołał się podnieść, zataczając się, wpadł do sklepionego półkoliście korytarza...  ...z jednego piekła prosto w inne piekło.  Ludzie krzyczeli i wrzeszczeli, huczały ogłuszająco karabiny, trzeszczały suchymi wystrzałami pistolety. Rąbnął głucho granat, odłamki zaklekotały o sufit i ściany, zaraz potem fuknął pomarańczem miotacz płomieni, zamieniając kolejne pomieszczenie w krematorium.  – Mają tam karabin maszynowy...! – końcówka krzyku utonęła w długiej, donośnej serii miarowego staccato wystrzałów.  Rykoszetujące od ścian kule zaświstały nad głowami, ktoś padł na ziemię niczym marionetka odcięta od sznurków.  K iefer skoczył w bok, do pierwszego z brzegu pomieszczenia. 14


o rt 7 2   P r o l o g

W uszach miał tylko wysoki, jednostajny pisk, świat zdawał się płynąć i falować przed oczami.  Widział w zwolnionym tempie, jak po podłodze tarzają się sczepieni szeregowiec Hartstein i jacyś dwaj Belgowie... Jeden z nich oderwał się na chwilę od walki, wzniósł rękę, w której ściskał toporek inżynieryjny – a wtedy Kiefer, również poruszający się dwa razy wolniej, niż powinien, wyciągnął przed siebie pistolet maszynowy i ostatnimi trzema nabojami strzelił mu w plecy.  Hartstein kopnął drugiego kolanem, próbując sięgnąć długim bagnetem klatki piersiowej – ale przeciwnik był szybszy, zdążył wbić mu prosto w grdykę zaciśnięty w ręce nóż.  Szturmowiec kaszlnął krwią, jego oczy wyszły z orbit. Chwycił się obiema dłońmi za szyję, próbując zatamować krwotok.  Belg podniósł się, dysząc ciężko i patrząc na dławiącego się przeciwnika. Obrócił się – a wtedy Kiefer rąbnął go prosto w twarz ciężką maczugą o graniastej głowicy.  Trzasnęła pękająca kość.  Belg stał tak chwilę, po czole ściekała mu wąska strużka krwi, a potem przewrócił się na plecy.  K apitan popatrzył beznamiętnie na topiącego się we własnej krwi Hartsteina. Wypiął magazynek pistoletu maszynowego, wsunął na jego miejsce pełny, zarepetował... Podniósł lufę i wycelował w konającego, ale potem opuścił.  Lubił Hartsteina, ale on i tak zaraz umrze, a przecież amunicja może się przydać.  – Wybaczcie, szeregowy – mruknął, wychodząc z pomieszczenia.  Wyjrzał na korytarz. Walka przeniosła się dalej, jego szturmowcy dociskali Belgów coraz mocniej, spychali 15


St a l o we s z c z u r y

w dalsze partie fortu. Pod sklepieniem ścielił się gęstym całunem czarny dym z miotacza płomieni, wystrzały i detonacje granatów niosły się donośnym echem.  Huknęło i zadudniło, ziemia zatrzęsła się, ze sklepienia osypał pył.  A rtyleria biła coraz mocniej, wstrzeliwując się w fort. Co chwila przetaczało się ponad nimi i wokół nich głuche, basowe mruknięcie, ściany zdawały się aż falować, jęczeć pod naporem uginającej się ziemi. Kanonada w korytarzach walczyła o prymat ze szkwałem ognia na zewnątrz, zlewając się w jedno.  K iefer zerknął ku wciąż uchylonym wrotom, przez które wbiegali ostatni ludzie z jego kompanii. Tam, za nimi, wciąż widać było szarawą poświatę przedwieczoru... Ale tam też rwały się szrapnele i pociski burzące, spadające teraz na fort niczym gęsty grad.  Westchnął, poprawił chwyt na pistolecie maszynowym i pobiegł korytarzem.  Natarcie rozdzieliło się na szereg toczących się równolegle bezładnych walk i potyczek.  Ludzie znikali w drzwiach tylko po to, żeby po chwili wyłonić się z zupełnie innego przejścia.  Zaglądali do pomieszczeń, szukali ukrywających się po kątach wrogów.  Natykali się na zasadzki i barykady.  Strzelali, walczyli, zabijali i ginęli.  Kolejny pocisk huknął w przykrywającą strop warstwę ziemi. Wiszące na suficie lampy aż się zakołysały, światło zamigotało i przygasło na chwilę; któraś z żarówek strzeliła z głośnym trzaskiem, zasypując korytarz kawałkami szkła.  K iefer przebiegł wzdłuż ściany, pokazał gestem podążającym za nim Nickelowi i von Bruchowi: wy dwaj, w tamtą 16


o rt 7 2   P r o l o g

stronę! Sam spojrzał na resztę ludzi i wyskoczył zza rogu, od razu dając ognia ponad głowami swoich żołnierzy.  Belgowie ustawili w poprzek korytarza zaimprowizowaną barykadę. Zrzucone na stertę skrzynie i deski, krzesła i poprzewracane stoły, wszystko to przykryte od zewnętrznej strony obitymi blachą pancernymi drzwiami. Ponad tak zmontowaną przegrodą wychylały się głowy w oliwkowych hełmach, ale pomiędzy nimi widać też było inne, zielone kaski o charakterystycznych płytkich rondach...  – Amerykanie! – zaśmiał się Kiefer. – Kameraden, mamy historyczną szansę pokonać dwóch przeciwników naraz! Naprzód, pokażmy tym żółtodziobom, jak walczą Niemcy. Für unser Kaiser, für Vaterland!  – Gott strafe Amerika! – zakrzyknęli żołnierze, wyskakując z ukrycia i rzucając się na pozycje wroga.  Wpadli pomiędzy obrońców, zadając na lewo i prawo razy z dziką, obłąkaną wręcz furią. Zaostrzone łopatki saperskie cięły i rąbały, ostrza bagnetów zagłębiały się w ciało, maczugi i buławy gruchotały kości... Pistolety maszynowe pluły szybkostrzelną śmiercią.  Tamci walczyli dzielnie, ale od początku znać było, że nie mają większych szans.  Zresztą w tym właśnie specjalizowali się Kiefer i jego ludzie: byli szturmowcami. Ich zadaniem było wykorzystać impet natarcia.  Tyle tylko, że nie mieli pojęcia o zdobywaniu takich miejsc.  Ziemia po raz kolejny jęknęła, gdy jeszcze jeden pocisk ugodził prosto w strop fortu. Tym razem po ścianie przebiegła podłużna szczelina, która w połowie długości rozszczepiła się na dwa zygzakowate pęknięcia; kawałek 17


St a l o we s z c z u r y

betonu odłupał się od monolitu, prasnął o posadzkę i rozleciał na setki mniejszych odłamków.  Ktoś rzucił granatem. Ciągnąca za sobą pióropusz dymu bomba uderzyła o ścianę, odbiła się i spadła za plecami broniących się; przez chwilę nie działo się nic.  Przestrzeń korytarza nagle rozdęła się, a potem zacisnęła, uderzając po uszach niczym dwie mokre dłonie.  Świat znów wypełniła dzwoniąca cisza.  Nagle wszystko wokół przybrało wygląd filmu – obrazy poruszały się, ale nie było żadnego dźwięku. Karabiny bezgłośnie pluły ogniem, ludzie otwierali usta w idealnym milczeniu. Stal zdawała się przesuwać o milimetry od stali, nie dotykając przy tym jej powierzchni.  Dannecker otworzył kilka razy usta, machnął ręką i pobiegł jako pierwszy w ślad za uciekającymi wrogami, w biegu przeładowując pistolet.  K apitan Kiefer odtoczył się na bok, potrząsnął głową raz i drugi. Przełknął ślinę, potem spróbował zatkać nos i dmuchnąć delikatnie. Pomogło, coś przeskoczyło w uszach, a część dźwięków wróciła.  – Tam jest zejście na niższy poziom! – krzyknął Hesse, pokazując w bok. – Dajcie granaty!  Wtoczyli się w kilku przez wąskie przejście.  Na skraju ziejącej w podłodze dziury klęczał już ­Stangl, ładujący serię za serią ze swego zdobycznego karabinu maszynowego; łuski brzęczały i toczyły się po betonowych schodach, sączący się z nagrzanej lufy dym gryzł w oczy.  – Granatyyyy! – zawołał Stangl, odsuwając się na bok, aby zmienić talerz w erkaemie.  Hesse z miejsca wyciągnął z ładownicy dwie bomby kuliste, w odstępie może dwóch sekund wyszarpnął zawleczki i kolejno puścił ładunki po schodach w dół. 18


o rt 7 2   P r o l o g

Żelazne sfery potoczyły się niżej i niżej, a potem po kolei detonowały.  Echo znów uderzyło w uszy dudniącą ścianą dźwięku, Kiefer po raz kolejny stracił słuch.  Stangl chciał już jako pierwszy rzucić się na dół, ale kapitan przytrzymał go, szarpnął: nie! Bycie dowódcą było dla niego o wiele bardziej kwestią obowiązku i konieczności niż przywileju.  – Za mną! – krzyknął nieswoim głosem, a potem jak burza na poły zbiegł, na poły spadł po schodach, prując z pistoletu maszynowego.  W korytarzu na dole leżały ciała, dym wisiał w powietrzu gęstą zasłoną.  Błysnął i huknął strzał, więc Kiefer od razu przypadł do ściany, aby jego sylwetki nie było widać z pozycji wroga. Większość lamp popękała, rozproszone światło sączyło się tylko z bocznych pomieszczeń, więznąc w szaroburym tumanie wznieconego przez granaty kurzu.  Znowu błysnął strzał, ale w odpowiedzi z góry zagdakał karabin maszynowy Stangla, krzesząc iskry o betonowe ściany i posadzkę. Szturmowcy już zbiegali na dół, zajmowali kolejne pozycje ogniowe.  K apitan poderwał się, przebiegł do sąsiedniego pomieszczenia. Zauważył ruch, odruchowo strzelił – kryjący się za stojącym na szynach wagonikiem przeciwnik w niebieskim mundurze rozrzucił ręce i wypuścił karabin, a potem opadł w przód, zwisł z żelaznej burty.  K iefer wyjrzał przez uchylone drzwi i błyskawicznie odskoczył, kiedy kula brzęknęła o metal może pół metra od jego głowy.  – Za dużo ich tutaj! – Odwrócił się do ludzi, machnął ręką w tył. – Zawracamy! Wracamy do głównych sił! 19


St a l o we s z c z u r y

Stangl wysunął się naprzód, prując długą serią z kaemu i krzycząc coś, co tonęło w huku wystrzałów. Reszta pod osłoną jego ognia zaczęła wspinać się z powrotem na górę; skoro Herr Hauptmann mówi, że się wycofują, to oni nie próbowali się nawet zastanawiać. Poza tym teraz odrzuceni w tył wrogowie zastanowią się dwa razy, nim podejdą pod schody.  K iefer pociągnął w końcu Stangla za pas, wiedząc, że ten może tak stać tutaj i tylko zmieniać talerze, dopóki nie wypruje całej amunicji. Niemalże siłą zaciągnął kaemistę na schody, popychając przed sobą, zaczął się wspinać.  W końcu, sapiąc i parskając ze zmęczenia, wygramolili się z przejścia.  – Dołączyć do reszty! – wyrzucił z siebie Kiefer.  Pobiegli, kierując się na odgłosy strzałów i krzyki towarzyszy.  Kapitan odczekał, aż ostatni ruszy, gdzie powinien, raz jeszcze omiótł spojrzeniem klatkę schodową na dół. Trzy poziomy, mówili na odprawie. Kilkanaście potern prowadzących do wysuniętych kaponier, zdolnych do obrony kołowej.  Ten fort to istny labirynt, i trzeba będzie zdobywać go konsekwentnie, kawałek po kawałku.  Wyszedł na główny korytarz. Odruchowo zerknął w lewo, ku uchylonym wrotom.  Posadzka znów zatańczyła pod stopami, następny wielkokalibrowy pocisk rozerwał się gdzieś nad nimi. Beton zajęczał, zatrzeszczał niepokojąco; kolejne pęknięcia przebiegły po już nadwerężonej konstrukcji, ze sklepienia posypały się kawałki tynku.  Nagle Hauptmann Ralph Kiefer potwornie zatęsknił do otwartej przestrzeni. Do bezkresu nieba nad głową, do ciepłych promieni słońca, delikatnie muskających twarz. 20


o rt 7 2   P r o l o g

Do żony i dwóch synów, których zostawił w domu.  Do dotyku zimnej, soczystej trawy, kłującej w bose stopy.  Już był gotów skręcić tam, ku uchylonej bramie wejścia, a dla niego wyjścia z fortu siedem dwa, ale potem obejrzał się w drugą stronę. Ku ludziom, wciąż walczącym na śmierć i życie w ciasnych korytarzach.  Ku temu idiocie podpułkownikowi, przez którego wszyscy się tu znaleźli.  – Za cesarza i za ojczyznę – mruknął, wpinając do pistoletu maszynowego ostatni magazynek.  Gwizd nadlatującego pocisku z działa kolejowego był aż nadto słyszalny nawet wewnątrz fortu.  Czterystudwudziestomilimetrowy, ważący dobrą tonę, spiczasto zakończony walec uderzył w nasyp ziemny, skrywający pod sobą główną konstrukcję korytarza. Z łatwością przebił płytko ułożony ceglasty murek, wbił się na kilkadziesiąt stóp w grunt i dopiero tam eksplodował z potworną siłą.  Detonacja zatrzęsła całym fortem.  Ludzie polecieli z nóg.  Lampy zamigotały i zgasły.  Beton posypał się z sufitu.  Gdzieś trzasnęła rura, chlustając kaskadą spienionej wody.  K iefer ruszył biegiem, kiedy sekcja korytarza w połowie długości pomiędzy nim a wyjściem wgięła się jak skorupka naciśniętego palcem jajka, a potem z głuchym jękiem pękającego betonu zaczęła się walić.  Ogromne kawały sklepienia leciały z hukiem na ziemię, wbijając się w posadzkę, tony ziemi i kamieni sypały się całą mocą, zrywając kolejne fragmenty osłabionej konstrukcji. 21


St a l o we s z c z u r y

Był pewien, że zdąży.  Już widział skrzyżowanie, którego przecinające się pod kątem dziewięćdziesięciu stopni sufity musiały mieć większą siłę nośną niż prosty odcinek korytarza!  Pędził ile sił, waląc schodzonymi, podkutymi butami o podłogę.  Zabrakło mu dosłownie metra, może dwóch.  Sklepienie nad nim wybrzuszyło się, posypało kaskadą ziemi i odłamków betonu.  K iefer krzyknął, zasłaniając głowę rękoma, rzucił się przed siebie szczupakiem... A potem pochłonął go łomot walącego się sufitu, ciemność ziemi i twardych, postrzępionych odłamków pokruszonego betonu.


Rozdzia 1 Major Jérémie van Laethem landmacht van de Belgische Defensie

P

anie majorze, wszystko w porządku? Van Laethem dotknął przestrzelonej manierki, popatrzył z niezrozumieniem na klęczącego nad nim ­medyka.  – Przecież jestem przytomny – wycedził, podnosząc się z podłogi.  Ludzie rozstąpili się, ktoś z ulgą otarł czoło: żyje, żyje!  K iedy dosłownie chwilę wcześniej ich dowódca poleciał na ziemię jak rażony gromem, broniący fortu Belgowie aż krzyknęli z rozpaczy. Widzieli przecież wyraźnie, jak strzał z niemieckiego karabinu trafia majora w bok, bryznęła krew!  Nie krew, a brandy, ciurkająca teraz z przedziurawionej flaszy i rozlewająca się bardzo specyficznie pachnącą kałużą. 23


St a l o we s z c z u r y

– Co się gapicie! – ofuknął ich van Laethem, odtrącając pomocną dłoń szeregowego Blindemana. – Nie macie co robić? Bronić się, walczyć!  R zeczywiście, kule nadal gwizdały nad głowami, kolejne detonacje niemieckich granatów huczały zwielokrotnionym echem w rozległych korytarzach fortu. Obrońcy ustawili się porządną, solidnie przygotowaną już zawczasu barykadą w połowie bocznego korytarza, odchodzącego od głównej osi fortu, i teraz bili ile tylko sił w nacierających wrogów.  Major wstał, z godnością poprawił mundur na nieco nazbyt pulchnym brzuchu. Odczepił manierkę, osuszył z resztek brandy – tyle się zmarnowało! – a potem odrzucił pustą, nieprzydatną już na bok.  Van Laethem nigdy nie przyznałby się do tego przed ludźmi ani nie dałby po sobie poznać, ale niedoszły postrzał mocno nim wstrząsnął. Wciąż czuł, jak w piersi ­kołacze się serce, gardło nadal ściskał skurcz nagłego ­strachu...  Wstyd, pomyślał do siebie. Kto jak kto, ale żeby on miał bać się śmierci...?  I w tym momencie gwizdnęło i huknęło tak, że aż zatrzęsły się ściany. Lampy zgasły, ktoś krzyknął dojmująco. Rozległ się absolutnie przerażający odgłos pękającego i walącego się betonu, zajęczały gnące się niczym źdźbła słomy stalowe belki i tregry.  – Wali się...! – wrzasnął któryś z ludzi.  Ciemność przeciął błysk ostatniej serii z karabinu maszynowego, w której widać było, jak ogromny fragment sklepienia odrywa się i leci prosto na głowę stojącego w niewłaściwym miejscu i o niewłaściwym czasie ż­ ołnierza. 24


o rt 7 2   R o zd zi a 1

Kolejna potężna detonacja szarpnęła konstrukcją, podłoga skoczyła w bok i uciekła spod nóg, obalając ich na ziemię.  Jeszcze jeden strzał, tym razem przypadkowy – kula trzasnęła o ścianę, poleciała w bok rykoszetem. Jaskrawopomarańczowy płomień oświetlił scenę: ludzie kulili się, zakrywali głowy rękoma. Ktoś wrzeszczał, szeroko rozłożywszy ramiona. Inny chyba biegł, bo na zielonkawym powidoku, pozostającym pod powiekami po chwilowym uderzeniu światła, jego buty nie dotykały ziemi.  Gdzieś w trzewiach fortu coś huknęło i jęknęło, korytarzem przetoczyła się fala dudniącego, przelewającego się dźwięku, a zaraz za nią napłynął tuman gorącego dymu i poderwany ze ścian pył.  – Magazyn amunicji! Wyrwało zachodnią kaponierę! – poniósł się krzyk.  Van Laethem popełnił błąd, bo zaczerpnął haust powietrza, wraz z nim wciągając w płuca suchy, drażniący kurz i gryzącą zapachem spalenizny siwą mgłę.  Rozkasłał się, zasłonił twarz ramieniem, jedną ręką próbując sięgnąć do torby po maskę przeciwgazową... W końcu urwał guzik, wyszarpnął i nałożył pachnący skórą, woskiem i chemikaliami worek na głowę. Poprawił tak, żeby szkła wizur przynajmniej częściowo znalazły się naprzeciwko oczu.  Ktoś zdołał włączyć latarkę, ale snop światła zginął, uwiązł w chmurze zawieszonego w powietrzu pyłu, tak że tylko słabawa poświata przeszywała wszechogarniającą, gęstą ciemność.  Ludzie kasłali, nie mogąc zaczerpnąć tchu, ledwie widoczny żołnierz usiłował zawiązać na twarzy ściągniętą z szyi chustę. 25


St a l o we s z c z u r y

– Maski włóż! – zadudnił major przez filtr. – Maski, mówię!  Złapał najbliższego, bezceremonialnie szarpnął za torbę, pokazał na twarz. Kiedy tamten nie zrozumiał, van Lae­ them sam odpiął zatrzask, wyciągnął z nawoskowanego papieru i szybko nałożył mu na głowę maskę ochronną. Pokazał na następnego, ledwie łapiącego już oddech: teraz jemu!  Wiszące pod sufitem lampy powoli zaczęły nabiegać mdłym blaskiem, przez co jednolita ciemność zamieniła się w równie jednolitą, nieprzeniknioną szarość.  Oddechy świszczały w zaworach, gaza i wata błyskawicznie zatykały się od pyłu, ale pozwalały jako tako funkcjonować. Twarze szybko pokryły się kropelkami potu, szkła zaczęły parować...  – Tam ktoś jest! Ktoś idzie...! – rozległ się przytłumiony, jak zza ściany, głos de Valcka.  R zeczywiście, poprzez zasłonę kurzu widać było powoli wyłaniającą się z nicości postać, zataczającą się od ściany do ściany.  – Stój! – okrzyknął nieznajomego de Valck. – Ręce do góry!  Tamten albo nie usłyszał, albo nie zrozumiał.  – Stój, bo strzelam!  De Valck zarepetował karabin, wycelował.  Sylwetka była coraz bliżej, dało się już dostrzec zarys charakterystycznego, rogatego hełmu niemieckiej armii.  W końcu pokryty kurzem, idący po omacku szturmowiec wyłonił się z tumanu, trzymając wyciągnięte ręce przed sobą. Dwie czarne dziury ziały w miejscach, gdzie powinny być oczy, po twarzy sączyły się strugi krwi, żłobiącej bruzdy w brudzie. 26


o rt 7 2   R o zd zi a 1

Szedł wprost na de Valcka.  – Stój!  – Hilfe... – zajęczał tamten.  De Valck ściągnął spust. Karabin charknął ogniem, kula trafiła Niemca prosto w mostek, wychodząc przez plecy krwawym bryzgiem ciała i kości. Tamten westchnął spazmatycznie, jego broda zadrgała. Chciał sięgnąć dłonią ku ziejącej w piersiach dziurze, ale nogi ugięły się pod nim.  K lapnął ciężko na ziemię, usiadł wyprostowany. Podparł się jedną ręką, drugą wyciągnął przed siebie i zrobił w powietrzu znak krzyża.  – Ich... Ich vergebe dir – wyszeptał Niemiec przekoszonymi, na wpół rozerwanymi ustami, a potem przewrócił się na plecy.  De Valck stał tak chwilę z dymiącym karabinem w ręku, potem opuścił broń, obejrzał się na majora i chyba chciał coś powiedzieć – w tej jednak chwili w korytarzu przed nimi huknęły i błysnęły wystrzały, kule zajęczały o beton.  – Atakują! – zahuczał major van Laethem.  Poderwał leżący pod nogami karabin, podrzucił do ramienia, żeby strzelić – ale spust nie poddał się palcowi wskazującemu. Major zaczął szarpać się z zamkiem, który za nic nie chciał wskoczyć pomiędzy trzeci a czwarty takt, w końcu cisnął bezużyteczną broń na posadzkę i wyciągnął z kabury rewolwer.  Dał ognia raz i drugi, nawet nie próbując celować. Potem pociągnął nadal stojącego bez sensu de Valcka w bok, pod ścianę.  – Tutaj trzymamy rubież obrony! – zadudnił. – Zbierzcie resztę...! Ani kroku w tył!  Tamten poruszył podłużną mordą maski przeciwgazowej w górę i w dół, zasalutował bardziej odruchowo 27


St a l o we s z c z u r y

niż świadomie i pobiegł korytarzem szukać pozostałych obrońców fortu.  Major rozejrzał się, próbując poprzez zachodzące mgłą szkła zorientować się w sytuacji.  Pył osiadał powoli, karabiny huczały z jednej i drugiej strony. Jego żołnierze poukrywali się w załomach i wykuszach muru, wychylając się tylko po to, aby oddać kolejny strzał; od czasu do czasu ktoś z jednej albo drugiej strony rzucał granatem, który nie dolatywał jednak nawet do połowy dzielącego ich dystansu.  I mpet ataku Niemców osłabł wyraźnie. Teraz strzelali tylko ze swoich wcześniejszych pozycji, nie usiłowali podbiegać... Piekielna machina do miotania ognia też już ­zamilkła.  – Feys! – Major machnął ręką.  Ten tylko kiwnął zdawkowo głową, zaczął czołgać się pod ścianą korytarza.  Nawet nie założył maski, przemknęło van Laethemowi przez głowę, mimo że ledwie dawało się oddychać, dym gryzł w oczy, drapał w gardło... Ale kapitan był zagadką również dla swojego bezpośredniego przełożonego.  Feys podpełzł spory kawałek w przód, tak że ledwie było widać obcasy jego butów. Podciągnął ręczny karabin maszynowy ku sobie, ustawił na dwójnogu, przywarł do kolby.  Niemcy wciąż strzelali, podkomendni van Laethema odpowiadali ogniem. Ogniki błyskały w ciemnym korytarzu, łomot i trzask niosły się odbitym od betonowych sklepień echem. Ludzie krzyczeli...  Kapitan Feys leżał bez ruchu.  – Feys...! – zawołał w końcu van Laethem.  W tej samej chwili kapitan ściągnął spust – erkaem szarpnął mu się w rękach, posyłając kilka kul w półmrok. 28


o rt 7 2   R o zd zi a 1

Lufa przesunęła się minimalnie w bok, znów plunęła rwanym płomieniem, znowu zmieniła położenie, Feys dał ognia po raz trzeci...  Korytarz nagle wypełnił się dzwoniącą w uszach pustką.  Któryś z Belgów strzelił jeszcze raz, poleciał ostatni granat, sycząc i ciągnąc za sobą smugę dymu. Huknęło, odłamki zagrzechotały o beton... I znów cisza.  Nienaturalna, wibrująca i aż gęsta.  Feys złożył dwójnóg karabinu, odczołgał się z powrotem ku pozycjom kolegów. Wpełzł za róg.  – Cofnęli się – powiedział po prostu.  Van Laethem nawet nie próbował dyskutować z kapitanem ani kontestować jego słów. Kiedyś, na początku wojny, byli kolegami, towarzyszami broni... Przyjaciółmi wręcz. Potem jednak Feys został ranny, trafił do szpitala, a kiedy wyszedł – nie był już tym samym człowiekiem.  Major poczuł, że nie wytrzyma dłużej w masce. Ściągnął śmierdzący, znienawidzony materiał, przetarł spoconą twarz dłonią... Potoczył wzrokiem po spoglądających na niego z wyczekiwaniem żołnierzach.  – Meldować się! – charknął, czując, jak język przywiera do podniebienia.  – Lefevre, na rozkaz! – ten zawsze wyrywał się jako pierwszy, tryskając energią niezależnie od pory dnia czy nocy i okoliczności.  – Kapitan Iliyas Feys melduje gotowość – beznamiętnym, płaskim głosem odezwał się Feys, mimo że stał zaraz obok majora.  – Delmotte – mruknął wciąż ubrany w maskę przeciwgazową, skulony kształt pod ścianą.  – De Valck! Blindeman! – dwa głosy zlały się praktycznie w jedno. 29


St a l o we s z c z u r y

– Marissens.  – De Boeck.  – Benoit!  – Deramoudt – zakończył ostatni.  Major van Laethem zgrzytnął zębami: mało ich! Nie chciało mu się wierzyć, żeby z niemalże pełnej kompanii miało zostać niespełna tuzin ludzi... Czy aż tylu mogło polec?  – Jeszcze Peters i reszta, panie majorze – przytomnie zauważył de Boeck. – Przecież poszli, żeby wpuścić Amerykanów od południa... Więc gdzieś tam pewnie są.  – Gdzieś tam – machinalnie powtórzył van Laethem.  R zeczywiście, jak tylko zorientowali się, że będą atakowani, major wysłał meldunek i prośbę o posiłki. Nie było ich po prostu wystarczająco wielu, aby obsadzić stanowiska obronne. Poza tym mieli stanowić tylko załogę tymczasową!  Odbity z rąk Niemców raptem dwa tygodnie wcześniej fort siedem dwa był przecież ogromny i oczywiste było, że do jego utrzymania potrzebne będą naprawdę znaczące, wykwalifikowane siły.  Podobno same walki przy odbijaniu twierdzy trwały kilka dni, załoga nie chciała się poddać, mimo że kilkukrotnie proponowano im nawet honorową kapitulację... Nawet teraz na najniższych poziomach snuł się gęsty, dławiący zapach śmierci, bo zwyczajnie nie było komu uprzątnąć zalegających tam trupów.  Zanim pocisk artyleryjski przerwał linię łączności, telegrafista zdążył jeszcze odebrać wiadomość: posiłki w drodze, od południa idą do was Amerykanie.  I tyle, potem odbiornik zamilkł.  Major odkomenderował, rzeczywiście, Petersa wraz z kilkoma ludźmi, aby ci odryglowali południową bramę 30


o rt 7 2   R o zd zi a 1

i wpuścili do fortu sojuszników, na których Belgia nie mogła doczekać się już od ponad roku... A potem spadł na nich impet uderzenia Niemców i wszystko to zeszło na dalszy plan.  Van Laethem sięgnął do paska, pomacał puste miejsce po manierce. Do diaska! Ile oddałby teraz za łyk czegoś mocniejszego, a tutaj akurat nie było nic pod ręką.  Zawsze lepiej mu się myślało, kiedy mógł przepłukać usta.  No dobrze, załóżmy, że Peters gdzieś tam był... Ale to nadal znaczyło, że wraz z kryjącymi się po sąsiednich pomieszczeniach żołnierzami zostało ich może trzydziestu. Niech będzie, że czterdziestu, jeśli dodać ludzi wysłanych na zewnętrzne stanowiska ogniowe.  Mało. Zdecydowanie za mało, aby dać odpór niemieckiej kompanii szturmowej.  Major przełknął resztkę śliny, próbując pozbierać myśli.  – Benoit. – Pokazał palcem na żołnierza. – Wy, razem z wami Marissens i Blindeman... Wszystko, co tylko znajdziecie w pomieszczeniach, na korytarz i budujecie barykadę. Jeden na czatach i pilnuje, dwaj znoszą, ustawiają. Tylko nie wychylać mi się!  Benoit zasalutował do wgniecionego hełmu.  – Tajest!  – Lefevre, weźcie, kogo chcecie, i spróbujcie znaleźć resztę naszych. Przekażcie im, że...  Nie dokończył, bo w korytarzu trzasnął strzał, kula gwizdnęła jękliwie o beton i poleciała rykoszetem gdzieś dalej. To tak, jakby przyczajeni bliżej wejścia Niemcy mówili: jesteśmy tutaj, wcale nie zrezygnowaliśmy.  Przykucnięty najbliżej drzwi na korytarz Deramoudt wychylił się, dał ognia ze swojego karabinu i od razu się schował. 31


St a l o we s z c z u r y

W odpowiedzi gruchnął kolejny strzał, potem jeszcze jeden.  Deramoudt zarepetował, strzelił znów.  Chwila ciszy.  Następny błysk i huk, a potem znów nic.  – ...przekażcie im, że Niemcy są przy skrzyżowaniu bramnym i nie chcą odpuścić – dokończył major van Lae­ them.  Lefevre kiwnął, puknął w ramię de Boecka: no chodź! Kuląc się odruchowo i chowając głowy w ramiona, wymknęli się tylnymi drzwiami do sąsiedniego pomieszczenia, żeby przynajmniej fragment korytarza minąć bokiem, bez pchania się Niemcom na widok.  – A my, panie majorze? – zapytał spod maski Delmotte.  – Odpocząć – westchnął van Laethem. – Sprawdzić broń, przeliczyć amunicję. Jest... – Zerknął na nadgarstek i zaklął, patrząc na rozbite szkiełko i wgniecioną w mechanizm kopertę z metalowej siatki. – Cholera. Kto ma czasomierz?  – Ja, panie majorze. – De Valck uniósł rękę.  – Dobrze, mierzcie czas: piętnaście minut i trzeba zmienić ekipę budującą barykadę. Kto skończy ze swoim wyposażeniem, może spać. Benoit, co tam u was?  Stojący na posterunku przy wyjściu na korytarz żołnierz obejrzał się przez ramię.  – Czysto, panie majorze. Kurz opada, to coraz lepiej widać.  – Mhm, tylko nie wychylajcie się tam – mruknął van Laethem.  Doładował bębenek rewolweru, porządnie złożył i schował maskę przeciwgazową do torby. Upewnił się jeszcze, że ludzie robią, co kazał. 32


o rt 7 2   R o zd zi a 1

Sięgnął ku manierce, której nadal nie było na miejscu. Ech, no tak... I teraz będzie musiał brać to paskudztwo bez popitki.  Wsunął rękę za pazuchę, wyciągnął buteleczkę laudanum. Odkorkował, delikatnie nalał parę kropel na język... Potem pomyślał: a co! Skoro nie ma swojej brandy, to niech chociaż to da mu chwilę spokoju!  Pociągnął solidny łyk, a potem oparł się o ścianę i przymknął oczy.  Też miał prawo do chwili odpoczynku.

Zbudziły go wystrzały.  Zerwał się od razu, rozejrzał półprzytomnym wzrokiem: co się dzieje?!  K ilku z jego żołnierzy stało w drzwiach, widać było wśród nich parę nowych twarzy – to dobrze, znaczy, że Lefevre musiał pozbierać rozproszoną załogę. Tylko że co znowu się działo...?  – Niemcy podchodzą! – krzyknął de Valck, doładowując karabin.  – Ilu?!  – Nie wiadomo! Trzy, może cztery karabiny i do tego...  Reszta jego słów utonęła w syku i fuknięciu rozprężającego się gazu, po którym rozległ się dziki ryk płomieni. Przestrzeń korytarza napełniła się nagle jaskrawopomarańczowym blaskiem, światło uderzyło w oczy; płomienie buchnęły wzdłuż ścian, wyciągając się jęzorami aż ku drzwiom.  Van Laethem aż zacisnął oczy i odwrócił twarz, kiedy owionęła go fala gorąca. Światło przebijało przez ­powieki, 33


St a l o we s z c z u r y

zdawało się wwiercać w głowę wraz z wysokim, świdrującym w uszy krzykiem przerażenia i bólu – a potem nagle zgasło.  Świat wypełniła ciemność pełna wirujących, zielono-czerwonych plam i kształtów.  – Ogień zaporowy na korytarz! Nie podpuszczać ich! – ryknął van Laethem ile sił w płucach, gramoląc się z posadzki.  Ktoś już wychylił się zza załomu ściany i strzelił na oślep, inny ściągał z otwartej przestrzeni trzymanego pod ramiona towarzysza, którego spodnie wciąż dymiły i płonęły, oblane lepką mazią... Zadudnił detonujący granat, w odpowiedzi któryś z Belgów wyrwał zawleczkę i cisnął bombę w kierunku, z którego nacierali Niemcy.  – Nie pozwolić...!  I wtedy zaterkotał sucho erkaem Feysa.  Kapitan po prostu szedł korytarzem, trzymając tańczącą i plującą ognistym szkwałem broń przy udzie.  Pruł równo, długimi seriami po pięć nabojów, zdając się nie czuć w ogóle podrzutu. W końcu broń umilkła, a wtedy Feys przyklęknął, wprawnym ruchem zrzucił półtalerzowy magazynek, sięgnął za pas po drugi...  Kula brzęknęła o beton obok jego buta, ale on nawet nie drgnął.  Założył magazynek, wpiął.  Drugi pocisk szarpnął go za rękaw, ale Feys nie zwolnił ani na moment, działając jak niezwracająca uwagi na takie drobnostki maszyna.  Podniósł się bardziej jak rozprostowujący mechanizm, a nie istota z krwi i kości. Jednym płynnym ruchem przyłożył karabin do ramienia, przycelował, ściągnął spust – s­ eria 34



St a l o we s z c z u r y

skosiła najbliższego Niemca. Opuścił erkaem na pasie nośnym, znów pociągnął długą serią po korytarzu...  Belgowie patrzyli na niego wielkimi oczami, otwierając usta w niemym zdumieniu.  Feys po prostu stał pośrodku korytarza z karabinem w rękach. Końcówka dymiącej lufy żarzyła się czerwienią, ostatnia łuska wciąż toczyła się po betonowej posadzce. Pod nim pełgał nadal dopalający się płyn z miotacza płomieni, zacieki na ścianach dymiły czarnym kopciem.  Gdzieś przed nim, w czarnej czeluści korytarza, mogli przecież być wrogowie, a on nic sobie z tego nie robił!  – Panie kapitanie! Niech pan się schowa! – syknął Blindeman.  Tamten jednak tylko schylił się po opróżniony magazynek, a potem odwrócił na pięcie, opuścił karabin lufą w dół i ruszył z powrotem.  – Odeszli – rzucił krótko, mijając żołnierzy.  Major van Laethem wyjrzał jeszcze ostrożnie za róg. Tam, przed nimi, w mroku rozciągającym się za granicą plam światła, rzucanych przez zawieszone pod sufitem lampy, czaił się wróg. Major nie miał pojęcia, ilu ich jest, co zamierzają, na ile są zdecydowani...  I dlaczego jeszcze nie wycofali się poza fort?  Przecież za nimi była otwarta na oścież brama, którą lada moment powinny nadciągnąć posiłki dla obrońców.  Może byli aż tak zdesperowani? Albo już w tej chwili nie mieli jak się ruszyć, wzięci w dwa ognie?  Omiótł wzrokiem piętrzącą się barykadę. Ha, jego chłopcy sprawnie się uwinęli! Przecież nie minęło więcej jak...  Znów zaklął w myślach, patrząc na rozbity zegarek.  – Która? – zapytał de Valcka. 36


o rt 7 2   R o zd zi a 1

– Czwarta dochodzi, panie majorze!  Hm. W pół godziny daliby radę aż tyle zrobić...?  – Czwarta? – zapytał van Laethem.  – Czwarta nad ranem, znaczy się. Już świt. Spał pan major, nie chcieliśmy budzić...  Van Laethem przetarł twarz raz jeszcze.  – I nic – odchrząknął – się nie działo?  – Nie no, trochę było. Dwa razy Niemcy podchodzili, wrócili Lefevre i de Boeck. Mówią, że Amerykanów ani widu, muszą być w tej drugiej, zasypanej części. Teraz, jak artyleria przestała bić...  – Artyleria. Przestała bić?  – Całą noc walili, panie majorze! Prościutko w nas, aż się trzęsło wszystko przecież. Kilka korytarzy nie wytrzymało, osunął się strop w małej zbrojowni.  – Rozumiem. Dziękuję wam, szeregowy.  De Valck uśmiechnął się, zasalutował i odszedł. Major rozejrzał się w lewo, w prawo...  – Nie ma ktoś czegoś do picia? Mocniejszego czegoś.  Pokręcili tylko głowami.  Van Laethem jęknął w duchu. Jak tylko wypchną z fortu Niemców, to wróci na swoją prowizoryczną kwaterę, zamknie się na rygiel i osuszy całą butelkę... Albo i dwie!  To nie mogło potrwać już długo.

premiera 5 marc a Polub nas na

facebooku

Kliknij

i przejdź do sklepu, by kupić książkę



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.