ilustracje: Przemysław Truściński Krzysztof Ostrowski Tomasz Piorunowski Rafał Szłapa Benedykt Szneider Andrzej Łaski Adrian Madej Dominik Broniek Krzysztof Kopeć
L ublin 2015
1.
N
iełatwo mnie podejść. Dość skutecznie wyczuwam złych ludzi mających złe zamiary. Dobrych zresztą też. Zły zamiar zazwyczaj cuchnie. Woń ma różną intensywność. Jeśli pragną mnie zabić, smród zalewa mój umysł, jakbym właśnie pochylał się nad stertą końskich odchodów. Gdy chcą tylko dać po mordzie, wyczuwam jedynie smugę na granicy uchwytności zmysłów. Sprawa komplikuje się, gdy próbują się do mnie dobrać nie-ludzie. Niektórzy śmierdzą benzyną, inni pachną orzechami i miodem. Mózg wariuje. Tego wieczora jednak nic nie poczułem aż do chwili, gdy mężczyzna zatrzymał się tuż za mną. Stałem na ulicy Spacerowej, czyli w najdłuższym napowierzchniowym korytarzu machi Hebi i przez wąskie okienko obserwowałem zbliżający się autobus. Duży
6
Toma sz K o łodzie jcz ak
ojazd na sześciu baloniastych kołach, z własnym systep mem podtrzymywania życia sunął przez wydmy po tym czymś, co nieco na wyrost i nader patetycznie nazywano tu Autostradą Gwiezdną. Prowadziła z kosmoportu i korzystało z niej nawet kilkanaście pojazdów dziennie. Raz na tydzień drogę wyrównywał spychacz i utwardzano ją chemicznie. Tak więc dawało się ją nawet odróżnić od otaczającej pustyni jako smugę piachu o nieco ciemniejszym odcieniu. Mocny podmuch uderzył wprost w dziób autobusu, sypnęło chmurą burych grudek i pyłu. Pojazd zachybotał się na ogromnych kołach. Nie zwolnił jednak, uparcie sunąc w stronę miasta. Wiózł pasażerów przybyłych dziś rano z Baltimore iv, w swym hermetycznym pancerzu chroniąc ich przed pięćdziesięciostopniowym mrozem i dwutlenkiem węgla. Wśród turystów, biznesmenów, pracowników zmianowych byli także ci, którzy spowodowali moją obecność na tej planecie. Zaczynały się Łowy. – Pan Tim Duncan? – spytał człowiek za moimi plecami, ten właśnie, który podszedł niezauważenie. Odwróciłem się powoli. Albo postawił blokady mentalne, tak silne, że moje zmysły go nie wyczuły, co oznaczałoby, że jest mocny i groźny, mocniejszy ode mnie. Albo – co wydawało mi się jednak znacznie bardziej prawdopodobne – był dobrym człowiekiem i nie miał złych zamiarów. Niższy ode mnie o głowę, młody, jasnowłosy, miał wszczepki łączy wyrastające promieniście spod nosa jak wąsy kota, zakończone wtykami slotów i kołyszące się w rytm wypowiadanych przez niego słów. Niebieski strój wskazywał na przynależność do załogi machi, ale
P l aneta
węż a
7
nie musiało tak być. Wielu mieszkańców Hebi chodziło w kombinezonach i uniformach, bo to po prostu praktyczne ubiory dla ludzi żyjących w pionierskich i trudnych warunkach. Mężczyzna przetrzymał moje lustrujące spojrzenie, jakby dając dodatkowy sygnał: spokojnie, nic się nie dzieje, mam sprawę i chcę o niej pogadać. Nawet się uśmiechnął. – Tak – powiedziałem – nazywam się Tim Duncan. A pan? – Jorgi... Jorgi Saulmon – rzucił pospiesznie i znów się uśmiechnął. – Ale moje imię, szczerze mówiąc, nie ma żadnego znaczenia, jestem tylko posłańcem. – Nie traktowałbym własnego imienia tak lekceważąco. Znałem ludzi, którzy wiele poświęcili, żeby zdobyć własne imię i móc go używać. – No tak, oczywiście – zacukał się trochę. – Ale chodzi o to, że ja po prostu pracuję w biurze Karlena Teresy... dowódcy bazy. Akurat mnie miał pod ręką i wysłał po pana. To znaczy żebym pana zaprosił na spotkanie z nim. – W jakiej sprawie? – Ha, tego to już mi pan Teresa nie powiedział. Jak pan widzi, moja osoba naprawdę nie odgrywa w tej sprawie wielkiej roli – zdobył się na żart. Był sympatycznym facetem, zwyczajnym człowiekiem, uprzejmym dla innych i starającym się porządnie wykonywać obowiązki. Uwielbiam takich, nie rozumiem, czemu ludzie fascynują się pokręconymi egocentrykami. Najfajniejsi są zwykli, mili osobnicy, tacy jak Jorgi Saulmon. Pewnie dlatego nie zrobił kariery i ugrzązł na Hebi, wielkiej kuli obsypanej piachem niczym bajaderka czekoladowymi wiórkami.
8
Toma sz K o łodzie jcz ak
– Czy mogę odmówić? – Oczywiście, ale wtedy przyjdzie do pana ktoś inny. A potem jeszcze ktoś. Do skutku. Szef jest uparty, a w naszym ukochanym mieście nie ma zbyt wielu kryjówek. A może Jorgi Saulmon wcale tu nie utkwił na zesłaniu, tylko sam wybrał to miejsce do życia? Ciekawe... – W porządku, proszę prowadzić. Kiedy patrzysz na plan miasta-bazy, takiego jak Hebi, zawsze wydaje ci się, że wszędzie masz blisko i że do każdego punktu zdołasz dotrzeć w ciągu kilku minut. Nic bardziej mylnego. Droga zajmie więcej czasu, niż planowałeś, bo w odróżnieniu od wędrówek pod otwartym niebem nie możesz tu skracać trasy. Napowierzchniowy korytarz doprowadzi cię do jednej z kopuł, tam będziesz się przeciskał wąskimi przejściami do podziemnego tunelu, którym dotrzesz do kolejnej kopuły albo wygrzebanej pod piachem mieszkalnej bani. I znów korytarz, kopuła, hala, tunel... Droga obok plantacji pozwoli ci nasycić wzrok zielenią liści i wielobarwnością owoców, ale znieczuli nozdrza smrodem nawozów. No i śluzy bezpieczeństwa, rozdzielające poszczególne części miasta-bazy. W każdej trzeba odczekać, aż wrota się zamkną, powietrze przefiltruje, otworzy drugi właz. Masz szczęście, gdy pogoda jest dobra, nie szaleją huragany ani piaskowe burze, więc poziom zagrożenia jest najniższy i uaktywniono tylko część śluz. A kiedy już dotrzesz do głównego budynku, w zasadzie bunkra, bo jego siedem kondygnacji idzie w głąb gruntu, a nie pnie się ku niebu, wtedy jeszcze czeka cię spacer po schodach. Winda jest, ale używa się jej tylko w szczególnych wypadkach. Gra-
P l aneta
węż a
9
witacja planety daje tylko osiemdziesiąt procent standardu i trzeba ćwiczyć mięśnie przy każdej okazji. Planeta miała status wolnej kolonii stowarzyszonej z metropolią na Baltimore iv. Żyło tu blisko pięć tysięcy obywateli i przebywało średnio dwa razy tyle przybyszów – pracowników terminowych, badaczy, handlowców, misjonarzy. I turystów dziwaków, do których grona starałem się zaliczać. Tych ostatnich miejscowi chyba nawet trochę lubili – stanowiliśmy dowód, że ktoś jeszcze oprócz nich potrafi zakochać się w planecie, na której nie ma nic oprócz piachu i świętego spokoju. Dwie trzecie tego towarzystwa zazwyczaj przebywało w stolicy, nazywającej się tak jak cała planeta Hebi. Reszta mieszkała w dwóch innych stałych machi oraz wielu prowizorycznych bazach – górniczych, naukowych, turystycznych. Machi Hebi to system blisko stu hermetycznych obiektów różnego przeznaczenia i wielkości, połączonych labiryntem wąskich tuneli oraz kilkoma nadziemnymi korytarzami. Bardzo ograniczona liczba dróg i tras. Nie lubiłem takich miejsc. Nie ma jak uciekać. Choć ścigać jest oczywiście łatwiej. System tworzyły budynki mieszkalne, magazyny, siedziby korporacji, farmy i obiekty publiczne – centrum rozrywki, sklepy, park widokowy. Prawdopodobnie już niedługo spokój się skończy. Zajmą się tym ludzie, których właśnie wiózł z kosmoportu pancerny autobus. Piach zostanie, to pewne. Biuro Karlena Teresy znajdowało się na najniższym poziomie centralnego biurowca. Oto widomy znak odwrócenia hierarchii, jakie czasami funduje kosmos. Zazwyczaj szefowie zajmują pokoje na najwyższych
10
Toma sz K o łodzie jcz ak
kondygnacjach biurowców, z panoramicznymi widokami, lądowiskami helikopterów i basenami na dachach. Ale na dzikich planetach wygodniej i bezpieczniej jest zagrzebać się w gruncie najgłębiej, jak tylko się da. Jorgi doprowadził mnie pod same drzwi, powiedział do nich „Prowadzę gościa”, do mnie rzucił „Do widzenia” i z powrotem ruszył ku schodom. Drzwi nie różniły się niczym od wielu innych, które tu widziałem – bioorganiczne, oddychające, wymieniające gazy, a filtrujące pył i zanieczyszczenia. Obok futryny znajdowała się elegancka czarna tabliczka z czerwonym napisem: karlen teresa, gubernator. Czerwień przygasła, przeszła w żółć, a potem w zieleń. W tym momencie drzwi się rozsunęły, a ja wszedłem do gabinetu. Mężczyzna, którego tam zobaczyłem, wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać ktoś o nazwisku Teresa. Wysoki, barczysty i stary. Mógł mieć dziewięćdziesiąt, a nawet i sto lat. Przysiadł na biurku, mocno zapierając się nogami o podłogę, skrzyżował ręce na piersi. Nosił munduropodobne spodnie i podkoszulek bez rękawów, za to z golfem szczelnie okrywającym szyję. Na jego twarzy i przedramionach widziałem wyraźnie ciemnosine przebarwienia – ślady po ścieżkach informatycznych, wypalonych zapewne w kazamatach Cesarstwa. Ale to wydarzyło się ponad pół wieku temu. Od trzech dekad Cesarstwo Ramienia nie istniało, a ocalali Zakonnicy Miłosierdzia rozproszyli się po całym kosmosie. Baltimore iv należało do sojuszu walczącego z Cesarstwem, więc obecność dawnego Zakonnika na stanowisku gubernatora nawet mnie nie zdziwiła. Jak również
P l aneta
węż a
11
i fakt, że po tym, co przeżył i widział w czasie swojej długiej posługi, zdecydował się przenieść tu, na zapadłą, cudownie pustynną planetę Hebi. Siedem pięter pod ziemią. No tak, prawdopodobnie podejrzewał, że dobre czasy się kończą. Niepokoiło mnie tylko jedno – czemu przypuszczał, że mam z tym wszystkim coś wspólnego? Jak najbardziej słusznie, zresztą. – Co robisz na mojej planecie? – spytał spokojnie, gdy drzwi zamknęły się za moimi plecami. Nie wiem, czy mrugnął choć raz, odkąd wszedłem do gabinetu. – Po co tu przyleciałeś, Timie Duncanie? – Zszedłem siedem pięter po schodach i teraz będę musiał na nie wleźć. Czy naprawdę nie mógł mnie pan zapytać o to przez wideofon? Popatrzył na mnie w milczeniu, wreszcie podniósł tyłek z biurka i dłonią wskazał stojący obok fotel. – Może się czegoś napijesz? Usiadłem, pokręciłem głową. – Nadal nie rozumiem, po co mnie pan tu wezwał. – Żeby cię poznać. Wiesz, to nie jest bezpieczny świat. Ludzie tu czasem potrzebują pomocy. A udzielają jej chętniej, kiedy się znają. – Potrzebuje pan pomocy? – Możesz mi jej udzielić? – Jeśli będzie pan chciał inwestować... – A więc zajmujesz się inwestycjami? – Na rynkach sprzężonych. Ale teraz nie pracuję. Jestem na wakacjach. Odpoczywam. – Co tak bogatego jak ty finansistę pociąga na Hebi? Nie ma tu tropikalnych lasów, parków rozrywki, mon-
12
Toma sz K o łodzie jcz ak
strów, na które można polować. Nawet za dużo czystych kobiet nie ma. Wszystkie utytłane w pyle. – A co sprawiło, że dawny wojownik został biurokratą dupogrzejcem? Wykrzywił twarz w grymasie, który można by wziąć za uśmiech, gdyby się było mocno niedowidzącym. Trochę się zdenerwował, ale i spodobało mu się. Kontynuowałem: – Zapewne piękno tej planety i jej nieprawdopodobne piaskowe rzeźby. Tak jak mnie. Mam żyłkę pioniera. Lubię luksus, ale czasem mam go dosyć. Wtedy jadę w miejsca takie jak Hebi. Jem prawdziwe mięso, dźwigam pancerne skafandry i wysypuję piasek z gaci na koniec dnia. – No to zwiewaj stąd jak najszybciej, bo wkrótce zjedzie się tu pół kosmosu. – Już zjeżdża. Lądowała dziś pozaplanowa rakieta, czyż nie? – Tak, już przylecieli. Wiesz dlaczego? Pokręciłem głową. – Dlatego. – Znów wstał z biurka, otworzył szufladę i wyjął z niej ciemną bryłę, szary kamień wielkości ludzkiej pięści. Odruchowo wyciągnąłem rękę. Gruda była gładka, wstępnie oszlifowana, srebrzystoszara, chyba dolomit. Nie znałem geologii Hebi na tyle dobrze, by określić jej wiek. Równie mogła mieć trzydzieści, jak i sto milionów lat. Obracałem ją w dłoniach. W takich skałach doskonale zachowują się odciski szkieletów zwierząt, zmineralizowane cienie dawnego życia i zagubionych ewolucji. W tym kamulcu też tkwił ślad przeszłości – nieco jaś-
P l aneta
węż a
13
niejszy niż reszta bryły – wyraźny kształt koła zębatego średnicy około dziesięciu centymetrów. – To z Hebi? – spytałem. – Hebi – odpowiedział. – Ciekawe. Chce mi pan to sprzedać? Chętnie kupię, tylko chciałbym dostać jakiś certyfikat autentyczności. Wie pan, wszystko teraz można podrobić. Patrzył na mnie uważnie. Nie wierzył mi, to pewne. Rozważał teraz, czy zachować wystudiowany spokój, czy odegrać mały ataczek szału. Wybrał rozwagę. – Wiesz, dlaczego cię zaprosiłem? – No właśnie, bardzo jestem ciekaw. – Bo już cię kiedyś spotkałem. Ty mnie nie pamiętasz, mignąłem ci przez chwilę w swoim pancerzu... Tak, to było jeszcze w czasach mojej służby w Zakonie. Pamiętasz Holodellę? Nie odpowiedziałem. Odczekał moment i kontynuował: – No, to ja tam byłem. Sześćdziesiąt siedem lat temu. Niemal co do dnia. A poznałem cię, bo chociaż ja już jestem starym dziadem, to ty niemal się nie zmieniłeś. Wyglądasz tak jak wtedy. Zaniepokoił mnie. Pamiętałem Holodellę, straszny, prymitywny świat, pełen chorób, cierpienia i złych duchów. Zakon Miłosierdzia prowadził tam wojnę charytatywną z lokalnymi władcami. Ja łowiłem. Nie kojarzyłem Teresy, ale widocznie musieliśmy się tam zetknąć. A on miał dobrą pamięć, pomimo tego, co mu później z mózgiem zrobili cesarscy, kiedy Zakon już zdelegalizowano. – Pomyliłeś się. Nigdy tam nie byłem. Jeszcze się wtedy nie urodziłem.
14
Toma sz K o łodzie jcz ak
– Nie pomyliłem się. – Popukał palcem w czoło. – Kiedy cesarscy wzięli się za mnie, rozszarpali mi mózg na strzępy. Wymazali połowę mojego życia. Ale drugą połowę wypalili mi w każdym neuronie. Pamiętam każdy obraz. – Współczuję. Ale mylisz się. Widziałeś kogoś podobnego do mnie. Nie odpowiedział, patrzył tylko na mnie oczami o zadziwiająco czystych, błękitnych tęczówkach. Nie wyczuwałem zagrożenia. A on mógł mi pomóc. Czasem warto podjąć grę. – A jak zwróciłeś na mnie uwagę tutaj? – spytałem. – To moje miasto. Sprawdzam wszystkich, którzy tu przylatują. Tym dokładniej, im wydają się ciekawsi. Ty mnie zainteresowałeś bardzo. A poza tym... wiesz, rzadko spotykam kogoś z tamtych czasów... – Kto jeszcze żyje – dopowiedziałem. – I całkiem żwawo się rusza. – To naprawdę oryginał? – spytałem, wskazując na skamieniałość. – Naprawdę. Znaleźliśmy go przypadkowo, w czasie kopania stacji lokacyjnej koło bieguna południowego. Nie mamy nic więcej, ale już się zjeżdżają. – Po co mi to wszystko mówisz? – Już ci wyjaśniłem. Z sentymentu. – Podniósł wzrok i spojrzał mi prosto w oczy. – Obaj wiemy, że oni właśnie przylecieli. I że w miejscach, w których się zjawiają, zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Chroń moje miasto. Chroń moich ludzi. Jeśli będziesz potrzebował pomocy, daj znać. Wyszedłem. Nie czułem smrodu. Dawny wojownik miłosierdzia nie chciał mi zrobić krzywdy. Ale odgadł,
P l aneta
węż a
15
po co przyleciałem na Hebi. Coś o mnie wiedział. Był więc dla mnie groźny. I nie rozumiał. Oni zjawiali się tam, gdzie dziwne rzeczy już się działy.
2. Pierwszego dnia nie wydarzyło się nic istotnego. Spędziłem go na zbieraniu danych o Teresie, przygotowaniu swojego sprzętu i podglądaniu przybyszów. Przestrzeń publiczna w machi Hebi była na stałe monitorowana przez wiele kamer, z prawem powszechnego dostępu. Mogłem więc śledzić większość ruchów dantechnosów, przynajmniej dopóki nie znikali w swoich kwaterach w sektorze chronionym. Teraz jechali do bazy geologów. Transportowiec zatrzymał się w cieniu małej kopuły, zbudowanej niedawno, bo lśniła wciąż gładkością powłoki ledwie co wystawionej na działanie hebijskich wiatrów. Stało tu już kilka innych pojazdów pasażerskich, koparek i spychaczy. Cały teren wokół był wyrównany i utwardzony zbrykietowanym przez kombajny piaskiem. Przed śluzą kopuły posadzono dwa mrozoodporne drzewka iglaste. Ich utrzymanie przy życiu musiało kosztować geologów sporo wysiłku, ale zapewne stanowiło też przedmiot sporej dumy. Na całej planecie pod otwartym niebem żyło ledwie kilkadziesiąt drzew, większość w stacjach eksperymentalnych w pobliżu równika, gdzie dzienne wahania temperatur były najmniejsze. Drzwi w burcie transportera otworzyły się, zamieniły w dość stromy trap i na powierzchnię zeszły trzy
16
Toma sz K o łodzie jcz ak
osoby w skafandrach. Na Hebi stosowano lekkie kombinezony, nieutrudniające zbytnio ruchów. Człowiek mógł tu zresztą przetrwać na zewnątrz bez żadnej osłony nawet kilkadziesiąt minut, byle miał butlę z tlenem. Glob był więc dla ludzi nader przyjazny, jak na standardy zasiedlanego kosmosu. A ponieważ znajdował się ledwie trzydzieści lat świetlnych od Baltimore iv, uznano go za doskonały obiekt do kolonizacji. Lot z metropolii trwał niecały tydzień. Przybysze nie skierowali się do kopuły, lecz ominęli ją i ruszyli na północ, ku wysokim masztom wznoszącym się nad stacją badawczą jak ramiona mechanicznego olbrzyma. Na ich spotkanie wyszedł jeden z pracujących w bazie naukowców. Sprawiał wrażenie, jakby chciał ich powstrzymać i zaprowadzić do bazy. Po krótkiej wymianie zdań najwyraźniej odpuścił. Został za plecami przybyszów, z rezygnacją odprowadzając ich wzrokiem. Przybliżyłem obraz tej postaci, powiększyłem fragmenty. Odczytałem nazwisko na plakietce. Gleb Johansbourg. Sprawdziłem w systemie. Naukowiec z misji archeologicznej, nie geolog. Ścieżka poprowadziła dantechnosów w górę, ku skalnemu grzbietowi, wyraźnie wystającemu ponad obsypaną piaskiem równinę. Był to długi na niemal trzydzieści kilometrów garb, równoleżnikowo przecinający płaskowyż, artefakt dawnego kontynentalnego kataklizmu. Jego południowe zbocze opadało stosunkowo łagodnie – niezauważenie przechodząc w typową dla Hebi piaszczystą pustynię. Na tym stoku, lepiej oświetlonym i ogrzanym, zbudowano bazę geologiczną. Północna ściana górskiego grzbietu opadała gwałtownie i stromo, tworząc miej-
18
Toma sz K o łodzie jcz ak
scami niemal pionowy mur, którego podnóże dzieliło od szczytu prawie siedemset metrów. Zbocze odsłaniało wielobarwne, następujące po sobie pokłady skalne. Otwarta księga, z której wprawne oko i dokładna aparatura może wyczytać przeszłość planety. A to klucz do jej teraźniejszości – złóż surowców, niebezpiecznych dla osadnictwa styków płyt kontynentalnych, wpływających na klimat ruchów planetarnego jądra. Raj każdego geologa czy paleontologa, a jak się teraz okazywało, także archeologów. Dantechnosi w końcu doszli do szczeliny. Przy samym szczycie stały dwa namioty powietrzne, zapewniające pracującym tu ludziom schronienie. W krawędź skalnego żlebu wbudowano ramiona potężnych dźwigów. Naukowcy windami zjeżdżali kilkaset metrów w dół i setki milionów lat w przeszłość. I tu czekano już na przybyszów. Z namiotów wysypało się kilka sylwetek. Geolodzy przyglądali się dantechnosom, jakby oglądali okazy jakichś niezwykłych stworów. Poniekąd mieli rację. Tymczasem na parking przed kopułą zajechały kolejne transportowce, tym razem wiozące sprzęt. Potem odbyli krótką naradę, pogadali też z geologami – tego, niestety, nie zdołałem podsłuchać. Obejrzałem jeszcze, jak budują własny namiot tlenowy na krawędzi urwiska. I jak – dla odmiany – pakują się geolodzy. Zwinęli namioty i załadowali do łazików przenośną aparaturę. Trochę jeszcze pogapili się na ekipę dantechnosów, którzy właśnie wkopywali w ziemię ostatni obsydianowy obelisk, a wokół niego kilka mniejszych menhirów. W końcu odjechali, a kilka minut później wstrzymano upublicznianie zapisu z kamer przy obozowisku.
P l aneta
węż a
19
Skończyłem pracować, zjadłem kolację i poszedłem spać, bo nie sądziłem, że już pierwszego dnia dantechnosi zabiorą się do pracy. Obudziło mnie wibrowanie amuletów. Czułem, jak tętnią pokryte runami srebrne nici otaczające ochronną siatką moje serce. Wzrok automatycznie przestrajał funkcje tak, że mała kajuta wypełniła się drżącymi widmami moich ochronnych aniołów. Usłyszałem echa rytuałów, których nie znałem. Rankiem znaleziono martwego człowieka. Boreobeusz Braun, przenosząc we własnym mieszkaniu naczynia z pokoju do kuchni, potknął się, przewrócił i nadział na trzymany w ręku nóż. Tyle mówił oficjalny komunikat. A le wysłany przeze mnie duch dotarł do ciała tuż przed pospieszenie zarządzoną kremacją i odkrył, że ofiara oprócz śmiertelnej dziury w brzuchu miała przerżnięte tymże nożem policzki – od kącików ust do nasady uszu. Oraz rozkrojoną prawą stopę. Informacja o śmierci Boreobeusza Brauna przedostała się do opinii publicznej, ale bez żadnych szczegółów. Karlen Teresa wszczął śledztwo w sprawie morderstwa. To naprawdę było bardzo interesujące.
3. Udałem się na pustynię. Nie, nie miałem żadnych ambicji kulinarnych w temacie szarańczy i korzonków. Po prostu bezkresna przestrzeń pozwalała mi umknąć przed rejestracją wszędobylskich kamer i odseparować się od szumu ludzkich umysłów. Zwykle zapewniałem sobie
20
Toma sz K o łodzie jcz ak
spokój przez budowę odpowiednich konstrukcji ochronnych, wytłumiających zakłócenia Woli. To nie wymagało wiele pracy, choć było dość kosztowne. Kunsztowne miedziane amulety, klatki z dębowego drewna i kamienne układanki zabezpieczały przed influencją obcych pól i chroniły przed wykryciem mnie samego. Jednak nie mogłem przywieźć całego swojego wyposażenia na Hebi, by nie wzbudzać podejrzeń. Grałem tu rolę zwykłego turysty, więc zabrałem kilka osobistych rzeczy, a ubrania i sprzęt techniczny kupiłem już na miejscu. Oto istota rozwoju kolonii ludzkich – ze względu na koszty opłaca się przewozić między nimi informację, a nie warto transportować towarów. Dlatego zaawansowane technologicznie produkty wytwarza się na miejscu albo wcale. I dlatego im dalej od cywilizacyjnych centrów, tym rozwój techniczny kolonii jest mniej zaawansowany. Jestem bogaty, o tak, dysponuję ogromnym majątkiem. Dziedzictwo przodków, stulecia inwestycji i wiedza o tajnych sprawkach rodzaju ludzkiego pozwalają na pławienie się w bogactwie. Ale nie mogę się z tym obnosić. Nikt – żaden rząd, instytucja, dziennikarz, organizacja – nie powinien się zorientować, czym naprawdę dysponuję. Zawsze gdy do tego dochodziło, zaczynały się kłopoty. Więc przyleciałem tu jako turysta – umiarkowanie zamożny, lekko ekstrawagancki, z wyboru samotny. Zwiedzałem bazę, podróżowałem po planecie, filmowałem piaskowe rzeźby, próbowałem kupić paleontologiczne znaleziska. Pierwsze doniesienia o dantechnosach pojawiły się przed kilkunastu laty. Jednak nie byłem w stanie od razu wyłowić ich z potopu danych przepływających przez in-
P l aneta
węż a
21
fosferę ludzkiej ekumeny. Oczywiście nikt też ich tak oficjalnie nie nazywał. Funkcjonowali jako wydzielona jednostka służb historycznych i archeologicznych Instytutu Kromera, działającego na Karelii ii, ważnym świecie głównym. Zajmowali się – według udostępnionych danych – badaniami najstarszych cywilizacji, których ślady znajdowano na penetrowanych przez ludzi planetach. Specjalizowali się w odtwarzaniu dawnych kultur ze szczątków znalezionych w głębokich warstwach geologicznych. Jednak nie historyczne badania wywołały reakcję moich infomatów przeszukujących. Ich czujność pobudziła dopiero koincydencja obecności przedstawicieli Instytutu Kromera z dziwnymi wypadkami w kilku misjach archeologicznych i – co ciekawe – geologicznych. Poszukując większej liczby danych i szczegółów, nieodmiennie natykałem się na blokady stawiane przez służby bezpieczeństwa Karelii ii i współpracujących z nią rządów. W jednym z raportów, bodajże z Procjona Alfa, ktoś nazwał historyków dantechnosami, a raczej stwierdził, że to oni sami tak o sobie mówili. W końcu udało mi się uzyskać informację o planowanej misji na Hebi. Miało tu przyjechać kilku najważniejszych pracowników Instytutu i planowali jakiś duży eksperyment. Więc wyprzedziłem ich. Po trzech doładowaniach energetycznych mojego kosmolotu i czterech tygodniach podróży znalazłem się na pustynnym świecie. Przez kolejny miesiąc oczekiwania na przylot kareliańskich historyków dokładnie poznałem miasto-bazę Hebi i większość innych osad na planecie. Zorientowałem się, że odkryto tu skamieniałe ślady dawnego życia, co n atychmiast
22
Toma sz K o łodzie jcz ak
wzmogło aktywność misji geologicznej. Teraz jednak chodziło o coś więcej – ślady dawnej cywilizacji. To ich badaniem musieli się zajmować dantechnosi, wykorzystując przy tym narzędzia okultystyczne i mistyczne. Nic dziwnego, że utrzymywano ten fakt w tajemnicy. Analiza wymarłych cywilizacji Obcych mogła dostarczyć bezcennej wiedzy – faktów, technologii, wynalazków – wspierającej odkrywców w rywalizacji z innymi państwami ludzkiej ekumeny. Umarłe przed tysiącleciami kultury interesowały mnie. Ale tak naprawdę przyleciałem na Hebi, żeby sprawdzić, kim są dantechnosi. Jakimi mocami władają? Jakich używają technologii? Być może nie byli naprawdę groźni. Wszak w każdym pokoleniu pojawiają się poszukiwacze rzeczy dziwnych i niesamowitych. Czasem wariaci, czasem cwani hochsztaplerzy, a czasem ludzie, którzy mieli naturalne zdolności pozwalające im poczuć cień Siedmiu Potęg, bo przecież nie Potęgi same. Tacy odkrywcy pisali tajemne księgi, niekiedy nawet dotykające prawdy. Oszustów zostawiałem w spokoju. Szerzyli zamęt i fałszywą naukę, a to pozwalało ukrywać prawdziwą wiedzę o Spaczeniu. Naturalnie musiałem bacznie obserwować zbyt dociekliwych badaczy, ich instytucje i media. Bywali użyteczni. Bywali groźni, szczególnie jeśli na skutek swych działań wzmacniali siły moich wrogów. Ale dantechnosi mogli też należeć do groźnego odłamu ludzi gotowych na wszystko dla zdobycia najniebezpieczniejszej wiedzy. W starożytności byliby kapłanami mrocznych bóstw, w średniowieczu astrologami i alchemikami, później zajmowaliby się badaniem ete-
P l aneta
węż a
23
ru i wywoływaniem ektoplazmy, by w infoepoce szukać dusz w sieci i zgłębiać mistykę obcych ras. Skąd się brali? Niektórzy zapewne mieli kontakt z prawdziwymi Spaczonymi – byli sługami albo ofiarami, którym udało się przeżyć. Czasem zaś jedynie nieświadomymi świadkami emanacji Siedmiu Potęg, których mózgi przetworzyły się na skutek kontaktu z Wolą. Takich ludzi musiałem tropić, unieszkodliwiać, czasem zabijać. A może dantechnosi sami należą do Spaczonych ras? Może pod przykryciem rządowych instytucji próbują odbudować swą pozycję, rozmnożyć się, znów rozpocząć grę o władzę nad ludźmi? Może znów nadchodzi czas Łowów? To musiałem sprawdzić tu, na Hebi. Jestem Łowcą. Strzegę świata. Pamiętam wielkie wojny ekumeny, narodziny i upadek ludzkich imperiów w kosmosie. Pamiętam odkrycie napędu gwiezdnych parowców i początki wielkiej kolonizacji Galaktyki. Pamiętam zasiedlanie księżyców Jowisza. Mój ostatni Ojciec widział pierwszą misję na Marsa i lot Gagarina. Dawniejsi Ojcowie wędrowali z armiami Napoleona, Czyngis ‑chana i Scypiona. Łowili u podnóży piramid i zigguratów, pomiędzy głazami kromlechów i u stóp lodowców. Polujemy od czasów, gdy ludzie nie mieli jeszcze imion i nie ponadawali nazw rzeczom. Tropimy Spaczonych i dbamy, by nikt nie dowiedział się o naszym istnieniu.
premiera 9 listopada Polub nas na
facebooku
kup teraz