fabryka
fabryka
fabryka
Przełożył
Grzegorz Komerski Ilustracje
Przemysław Truściński
Lublin – Warszawa
TRYLOGIA WOJEN MAKOWYCH wojna makowa republika smoka b g w p omieniach
fabryka
Dedykuję
匡为华 匡萌 芽
冯海潮
钟辉英 杜华
冯宝 兰
Arlong, osiem lat wcześniej
Z
lituj się! – rzucił błagalnie Mingzha. – Oj, proszę! Chcę tylko popatrzeć. – Widzisz tamtą kępę lilii wodnych? Nie wolno nam wychodzić dalej. – Nezha chwycił braciszka za pulchny przegub i niemal siłą wyprowadził z płycizny na brzeg. – A ty? Naprawdę nie chcesz sprawdzić? – jęknął Mingzha. Nezha się zawahał. Pewnie, że chciał. Chciał się przekonać, jaki naprawdę sekret skrywają znajdujące się tuż za zakolem jaskinie. Groty Rzeki Dziewięciu Meandrów kusiły synów państwa Yin właściwie przez całe życie. Chłopcy od urodzenia dorastali, wysłuchując przestróg przed uśpionym mrocznym złem, przyczajonym w ciemności pieczar; przed czyhającymi w ich głębi potworami, śliniącymi się na myśl o niemądrych brzdącach, które mogłyby zawędrować prosto w ich paszcze. Już same te ostrzeżenia wystarczyłyby, żeby rozbudzić wyobraźnię synów państwa Yin, bez wyjątku obdarzonych niepoślednią skłonnością do awantur i przygód. Chłopcy słyszeli w dodatku pogłoski o przebogatych skarbach: o spoczywających pod wodą stosach pereł, nefrytu i złota. Osobisty nauczyciel Nezhy, fabryka
6
R ebecca F. Kuang
uczony wprowadzający go w tajniki dzieł klasyków, przebąknął pewnego dnia, że do grot trafiają ostatecznie wszystkie zagubione w rzecznych falach kosztowności. Wyglądając z okna swojego pokoju w szczególnie pogodne dni, Nezha gotów był przysiąc, że naprawdę widzi w cieniu jaskiń rozbłyski słonecznych promieni pląsające na kolorowym metalu. Tak więc już od wielu lat piekielnie korciło go, by zwiedzić groty osobiście – a dzisiaj nadarzała się ku temu znakomita okazja. Wszyscy w pałacu byli zbyt zajęci, by mogli ich nakryć. Ale... był przecież odpowiedzialny za Mingzhę, musiał się nim opiekować. Jeszcze nigdy dotąd nie powierzono braciszka jego wyłącznej pieczy; zawsze słyszał, że jest na to za mały. Tak się jednak złożyło, że ojca wezwano do stolicy, gdzie miał zabawić okrągły tydzień, Jinzha studiował w akademii, Muzha przebywała za granicą w hesperyjskich Szarych Wieżach, a słudzy tak bardzo przejęli się nagłą chorobą matki, że koniec końców któryś wepchnął Mingzhę w ręce Nezhy i surowo przykazał im obu siedzieć cicho i nie broić. Nezha bardzo chciał dowieść, że zadanie go nie przerasta. – Mingzha! Braciszek z powrotem stał na płyciźnie. Nezha zaklął pod nosem i wszedł za malcem do wody. Czy wszyscy sześciolatkowie potrafią tak szybko przebierać nogami? – Proszę, bardzo cię proszę! – pisnął przejmująco Mingzha, gdy starszy brat złapał go w pasie. – Nie możemy, mamy zakaz – przypomniał Nezha. – Narobimy sobie kłopotów. – Przecież mama od tygodnia leży w łóżku. Nie dowie się. – Mingzha wykręcił się z uścisku Nezhy i rzucił mu łobuzerski uśmiech. – Nie wygadam. Słudzy też nic jej nie powiedzą. A ty? Powiesz? – Mały demon z ciebie – westchnął Nezha. – Ale ja chcę tylko zerknąć! Przy samym wejściu? – Buzię Mingzhy opromieniła nadzieja. – Nie musimy nawet wchodzić do środka. Bardzo proszę? fabryka
R epublik a Smok a
7
Nezha ustąpił. – Dobrze, ale zatrzymamy się tuż za zakolem. Popatrzymy z daleka. I zaraz wracamy, rozumiesz? Mingzha wydał z siebie radosny okrzyk i rzęsiście rozchlapując wodę, ruszył przed siebie. Nezha podbiegł za nim i wziął brata za rękę. Malcowi nie odmawiano nigdy i niczego. Nikt nie był w stanie mu odmówić. Tłuściutki, wiecznie roześmiany Mingzha był toczącą się przez życie kulką chichotu i zachwytu nad światem, stanowił największy skarb i oczko w głowie wszystkich mieszkańców pałacu. Ojciec go ubóstwiał. Jinzha i Muzha bawili się z nim zawsze, gdy tylko miał na to ochotę, i nigdy nie kazali mu spływać, co Nezha słyszał od Jinzhy w dzieciństwie nie raz i nie dwa. Najbardziej jednak hołubiła Mingzhę matka – dlatego być może, iż przeznaczeniem jej starszych synów była służba w wojsku, a Mingzhę mogła zatrzymać dla siebie. Stroiła malucha w bogato haftowane jedwabie. Obwieszała go złotymi i nefrytowymi amuletami w takiej liczbie, że uginający się pod ciężarem pomyślności chłopczyk przy każdym kroku podzwaniał. Pałacowi słudzy powtarzali w żartach, że Mingzhę znacznie wcześniej słychać, niż widać. Nezhy przemknęło przez myśl, że warto byłoby na moment przystanąć i zdjąć z brata całą tę biżuterię – nie chciał, by wciągnęła brodzącego w rzece po pierś malca pod wodę – lecz Mingzha parł przed siebie tak zawzięcie, jakby ważył tyle co nic. – Dobra, wystarczy. Dalej nie idziemy – zdecydował Nezha. Tak blisko pieczar nie byli jeszcze nigdy w życiu. Jaskinie wypełniał mrok tak gęsty, że Nezha sięgał wzrokiem najdalej na dwie stopy w głąb. Wyraźnie jednak zobaczył perfekcyjnie gładkie ściany, mieniące się milionem barw niczym opalizujące rybie łuski. – Patrz! – Mingzha paluszkiem wskazał coś pod wodą. – Płaszcz ojca. fabryka
8
R ebecca F. Kuang
– Płaszcz ojca? Na dnie rzeki? Niby skąd? – Nezha ściągnął brwi. Rzeczywiście, do połowy zagrzebane w piasku ciężkie okrycie niewątpliwie należało do Yin Vaisry. Nawet ze swego miejsca Nezha widział wyszyty srebrną nicią na błękitnym tle smoczy herb, który wolno było nosić jedynie członkom ich rodu. – Stamtąd wypłynął. – Mingzha skierował dłoń ku najbliższej grocie. – Mingzha, cofnij się! Ani kroku dalej! – Z jakiegoś niejasnego powodu w żyłach Nezhy popłynął lodowaty strach. – Czemu? – Maluch, uparty i nieustraszony, ruszył w stronę ciemniejącej pieczary. Taflę rzeki przecięły zmarszczki. Nezha wyciągnął rękę, chciał złapać braciszka za ramię. – Mingzha, zaczekaj... Coś wystrzeliło spod wody. Chłopak ujrzał przed sobą wielki, ciemny kształt – coś muskularnego, wijącego się wężowymi splotami. Moment później nakryła go potężna fala i wciągnęła twarzą w dół w odmęty. Koryto nie powinno być głębokie. Kiedy brodzili ku pieczarze, rzeka sięgała Nezhy zaledwie do pasa, a Mingzhy do ramion. Co więcej, w miarę jak się zbliżali, zdawała się opadać. Gdy jednak otworzył oczy pod wodą, powierzchnia jaśniała gdzieś daleko, wiele mil nad nim, a dno groty okazało się równie przestronne jak cały pałac w Arlongu. Z podłoża bił bladozielony blask. Zobaczył w nim twarze, piękne, lecz pozbawione oczu. Ujrzał ludzkie oblicza wprawione w piasek i koral, w bezkresną mozaikę srebrnych monet, porcelanowych waz i sztabek złota – drogocenny kobierzec ciągnący się w głąb jaskini tak daleko, jak Nezha sięgał spojrzeniem. Coś się gwałtownie poruszyło. Ciemna plama na jaśniejszym tle. Zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. Woda w jaskini była jakaś dziwna. W nienaturalny sposób rozciągała i zniekształcała wymiary. Tam, gdzie powinien wifabryka
R epublik a Smok a
9
dzieć rzęsiście oświetloną płyciznę, znalazł otchłań; toń ciemną i straszliwą, hipnotycznie milczącą. I w tej ciszy dobiegło go nikłe echo krzyku braciszka. Dzikim kopnięciem wybił się ku powierzchni. Miał wrażenie, że płynie bardzo długo. Kiedy się wreszcie wynurzył, stanął na powrót w najzwyklejszej, banalnej rzece. – Mingzha? – wydyszał, przecierając oczy z wody. Mały zniknął. Za to rzeczne fale naznaczone były miejscami smugami szkarłatu. Część z tych pasm okazała się konkretna – mięsista, miękka substancja. Nezha dopiero po chwili zrozumiał, co widzi. – Mingzha? Woda odpowiedziała milczeniem. Chłopak osunął się na kolana i zwymiotował. Żółć zmieszała się z unoszoną przez nurt krwią. Coś cicho brzęknęło o kamień. Spojrzał pod siebie i zobaczył złotą bransoletkę na nogę. Mgnienie później przed grotą podniósł się z fal ciemny kształt. Uszy Nezhy wypełnił dobiegający znikąd głos – głos, którego wibracje poczuł głęboko w kościach. – Witaj, maleńki. Nezha wrzasnął. fabryka
fabryka
CZĘŚĆ PIERWSZA
fabryka
fabryka
´
S
1
wit zastał „Burzyka”, gdy statek wpływał do zasnutego kłębami wirującej mgły przybrzeżnego miasta Adlaga. Straż portu, zdemolowana przez nawałnicę Federacji podczas trzeciej wojny makowej, nie zdołała się jeszcze odtworzyć i wciąż praktycznie nie istniała – w szczególności nie reagowała na widok towarowych jednostek, płynących pod banderą cesarskiej milicji. „Burzyk” bez większego kłopotu przemknął więc pod okiem portowych urzędników i zacumował tak blisko miejskich murów, jak tylko był w stanie. Rin stała na dziobie. Oparta łokciami o reling starała się ukryć drżenie kończyn i nie zwracać uwagi na pulsujący w skroniach ból. Koszmarnie łaknęła opium, lecz dzisiaj nie mogła sobie na nie pozwolić. Dzisiaj potrzebowała jasności umysłu. Musiała być czujna i sprawna. Trzeźwa. – To już godzina... – Ramsa nerwowo zabębnił stopą o pokład. – Cierpliwości – rzucił Chaghan. – Unegen mógł po prostu uciec – zasugerował Baji. – Nie uciekł – odparła Rin. – Mówił, że potrzebuje czasu do południa. fabryka
14
R ebecca F. Kuang
– Być może, ale i tak wiadomo, że chętnie dałby nogę – powiedział Baji. Co prawda, to prawda. Unegen, najbardziej kapryśny i rozwydrzony wśród cike, już od wielu dni narzekał przy każdej wzmiance o zbliżającej się misji. Rin posłała go do Adlagi przodem, by przeprowadził rozpoznanie. Wyznaczony na spotkanie termin niebawem miał jednak upłynąć, a Unegen wciąż się nie pojawiał. – Nie odważy się – stwierdziła i natychmiast się skrzywiła, ponieważ związany z ruchami szczęki wysiłek sprowokował serię ukłuć, które poczuła aż w podstawie czaszki. – Dobrze wie, że jeśli ucieknie, wytropię go i obedrę żywcem ze skóry. – Mmm, lisie futerko... – rozmarzył się Ramsa. – Przydałby się nowy szalik. Rin zwróciła spojrzenie ku miastu. Jak na truchło ludzkiego osiedla, Adlaga prezentowała widok dość nietypowy. Połowa zabudowań wyszła z wojny nietknięta; drugą bomby zrujnowały tak dokumentnie, że z poczerniałej trawy sterczały jedynie kikuty fundamentów. Dzieląca obie strefy granica była tak wyraźna, że gdzieniegdzie Rin wypatrzyła nawet przekroje budynków: w jednej połowie otwarte i zwęglone, a w drugiej, choć rozkołysane i jęczące pod naporem morskiego wiatru, wciąż trzymające pion. Trudno jej było zrozumieć, że ktokolwiek mógł tu nadal mieszkać. Jeżeli żołdacy Federacji działali w Adladze równie skutecznie i drobiazgowo jak w Golyn Niis, po ich odejściu powinny w mieście pozostać wyłącznie trupy. Ostatecznie nad ciemniejącymi ruinami pojawił się kruk. Dwukrotnie okrążył kołyszącego się na falach „Burzyka”, po czym ostro zanurkował. Qara uniosła zabezpieczone ochraniaczem przedramię. Ptak gwałtownie wyrównał lot i zacisnął szpony na nadgarstku swej pani. Qara przeciągnęła palcem po łebku pupila, czule musnęła czarny grzbiet. Kiedy przysunęła ucho do dzioba, kruk nastrofabryka
R epublik a Smok a
15
szył pióra. Upłynęło kilka sekund. Dziewczyna stała nieruchomo z zamkniętymi oczyma, w napięciu słuchając czegoś, czego pozostali usłyszeć nie mogli. – Unegen namierzył Yuanfu – odezwała się wreszcie. – Budynek magistratu, za dwie godziny. – To co? Chyba nici z szalika? – Baji zerknął na Ramsę. Chaghan wytaszczył spod pokładu wypchany worek i wysypał zawartość na deski. – Ubierać się – zadysponował. To Ramsa wpadł na pomysł przebieranki w skradzione mundury milicji. Mundury, czyli jedyną rzecz, której nie mogli kupić od Moag. Z ich zdobyciem nie mieli jednak większych kłopotów. Stosy gnijących ciał wznosiły się wszędzie, jak wybrzeże długie i szerokie, w każdym wyludnionym miasteczku i przy wszystkich drogach. Znalezienie odpowiedniej liczby wolnych od śladów sadzy i plam krwi uniformów wymagało jedynie dwóch wycieczek. Rin musiała podwinąć nogawki i zakasać rękawy. Niewiele trupów było jej drobnej postury. Wiążąc buty, z najwyższym trudem powstrzymała się od wymiotów. Jej koszula została ściągnięta z ciała odkrytego w niedopalonym stosie pogrzebowym i nawet po trzech kolejnych praniach pod słonawą wonią morskiej wody dawało się wyczuć fetor zwęglonego mięsa. Ramsa, przekomiczny w za dużym o przynajmniej trzy rozmiary mundurze, wyprężył się przed Rin i zasalutował. – I jak wyglądam? – Po coś to założył? – warknęła i z powrotem pochyliła się nad sznurowadłem. – Rin, proszę... – Nigdzie nie idziesz. – Ale ja chcę... – Nie idziesz! – powtórzyła z naciskiem. W zakresie wytwarzania materiałów wybuchowych i wszelkiego rodzaju rakiet cechował Ramsę niekwestionowany geniusz, był jednak fabryka
fabryka
fabryka
18
R ebecca F. Kuang
przy tym niski i cherlawy, a zatem całkowicie bezużyteczny w starciach wręcz. Nie miała zamiaru stracić jedynego znającego się na prochu ogniowym cike tylko dlatego, że nigdy nie nauczył się machać mieczem. – Nie zmuszaj, bym przywiązała cię do masztu. – Weź przestań! – pisnął chłopak. – Kurde, siedzimy na tej krypie już któryś tydzień. Mam tego dosyć! Przy każdym kroku chce mi się rzygać i... – Trudno – rzuciła Rin, wplatając pasek w kolejne szlufk i spodni. Ramsa wyciągnął z kieszeni garść niewielkich rakiet. – Więc co? Ty je odpalisz? – Chyba nadal nie rozumiesz. – Obrzuciła go surowym spojrzeniem. – Ja naprawdę nie planuję wysadzić Adlagi w powietrze. – Aha, no tak, ty chcesz tylko obalić lokalne władze. Też mi różnica. – I zamierzam to zrobić przy jak najmniejszych stratach wśród cywili. A z tego wynika, że nie jesteś nam potrzebny. – Dziewczyna wyciągnęła rękę i postukała palcem w stojącą pod masztem baryłkę. – Aratsha, przypilnujesz go? Wolałabym, żeby nie zszedł z pokładu. Woda w beczułce uniosła się i uformowała niewyraźną, groteskowo przezroczystą twarz. Większość czasu Aratsha spędzał w środowisku wodnym, kierując za pomocą prądów statek cike tam, dokąd akurat miał popłynąć. Jeżeli natomiast nie przyzywał akurat boga, najchętniej przebywał w swojej beczce. Rin jeszcze nigdy nie widziała go w pierwotnej ludzkiej postaci. Nie była nawet pewna, czy jakąś w ogóle posiada. – Skoro muszę. – Z ust Aratshy wypłynęły bąbelki powietrza. – Powodzenia – burknął butnie Ramsa. – Chyba nie sądzicie, że biegam wolniej od beczki? – Nie zapominaj, proszę – Aratsha spojrzał na chudzielca – że jeśli tylko zechcę, utopię cię w dwie sekundy. fabryka
R epublik a Smok a
19
Ramsa otworzył usta, lecz uprzedził go Chaghan. – Dobra, wybierzcie sobie – powiedział, wysypując pod nogi towarzyszy zawartość skrzynki z bronią. Brzęknęła stal. Baji, skarżąc się donośnie, zamienił swoje ukochane grabie na standardowy miecz piechoty. Suni poderwał z pokładu cesarską halabardę, lecz Rin była przekonana, że zrobił to jedynie na pokaz. Prawdziwą specjalnością Suniego było gruchotanie przeciwnikom czaszek, czego dokonywał gołymi, wielkimi jak tarcze łapskami. Niczego więcej nie potrzebował. Rin przypasała sobie zakrzywiony piracki bułat. Wprawdzie żołnierze milicji nie posiadali na wyposażeniu tego rodzaju broni, lecz zwyczajne wojskowe miecze były dla niej zbyt ciężkie. Kowale Moag wykuli więc z myślą o niej coś lżejszego. Nie zdążyła jeszcze oswoić rękojeści, lecz wątpiła, by musiała dzisiaj walczyć. Gdyby sytuacja skomplikowała się do tego stopnia, że jej osobisty udział okaże się niezbędny, przywoła ogień. – Powtórzmy najważniejsze punkty. – Blade oczy Chaghana omiotły kolejno wszystkich cike. – To ma być chirurgicznie precyzyjne uderzenie. Mamy tylko jeden cel. Pamiętajcie, planujemy zabójstwo, nie bitwę. Nikt nie skrzywdzi ani jednego cywila. – Wymownie spojrzał na Rin. – Wiem przecież. – Dziewczyna zaplotła ramiona na piersi. – Nawet przez przypadek. – Wiem! – Odpuść – wtrącił Baji. – Od kiedy to stałeś się tak wyczulony? – Wyrządziliśmy waszym pobratymcom wystarczająco wiele krzywd. Dość już – odparł Chaghan. – Ty wyrządziłeś – zauważył Baji. – Nie ja zniszczyłem tamy. Qara skrzywiła się na samo wspomnienie, lecz wieszczek zareagował, jakby nie usłyszał: – Skończyliśmy z zabijaniem cywilów. Zrozumiano? Rin wzruszyła ramionami. Chaghan chętnie pozował na dowódcę, a ona rzadko bywała w stanie pozwalającym się fabryka
20
R ebecca F. Kuang
tym faktem przejąć. Niech sobie porządzi, niech ich rozstawia, uznała. Z jej punktu widzenia liczyło się tylko sprawne wykonanie zadania. Trzy miesiące. Dwadzieścia dziewięć celów. Wszyscy zlikwidowani czysto i bezbłędnie. Na strącenie czekała jeszcze tylko jedna głowa, a potem będą już mogli popłynąć prosto na północ i zająć się ostatnim celem – cesarzową Su Daji. Ledwie o tym pomyślała, poczuła na szyi i policzkach ciepłe rumieńce. Skóra dłoni niebezpiecznie się rozgrzała. Nie teraz. Jeszcze nie. Rin wzięła głęboki oddech. I zaraz potem – gdy żar rozlał się na całą jej pierś – jeszcze jeden, bardziej rozpaczliwy. – Dobrze się czujesz? – Ręka Bajiego spoczęła jej na ramieniu. Powoli wypuściła powietrze. Odliczyła w duchu od dziesięciu do zera, a potem od zera do czterdziestu dziewięciu, wymieniając jedynie liczby nieparzyste. I z powrotem, parzystymi. Tę sztuczkę pokazał jej Altan i zazwyczaj działała, zwłaszcza jeśli licząc, nie myślała jednocześnie o Altanie. Żar i rumieniec ustąpiły. – Dobrze – odpowiedziała. – I jesteś trzeźwa? – zapytał Baji. – Tak – rzuciła sztywno. – Na pewno? – Nie zdjął ręki z jej ramienia. – Bo jeśli... – Dam radę – syknęła. – Chodźmy, czas wypatroszyć tego bydlaka. fabryka
Przed trzema miesiącami, kiedy Speer rozmyła się za nimi na horyzoncie i wypłynęli na pełne morze, cike stwierdzili, że stoją przed niejakim dylematem. Takim mianowicie, że nie mieli dokąd się udać. Na kontynent wrócić nie mogli. Jak zauważył Ramsa, całkiem zresztą przenikliwie i rozsądnie, skoro cesarzowa sprzedała cike uczonym Federacji, nie byłaby teraz wniebowzięta,
R epublik a Smok a
21
widząc ich całych i zdrowych na wolności. Krótka, potajemna wycieczka do maleńkiej osady na wybrzeżu Prowincji Węża dobitnie te przypuszczenia potwierdziła. Na wiejskich słupach ogłoszeniowych rozwieszono obwieszczenia, z których wyzierały podobizny wszystkich członków ich bractwa. Zostali obwołani zbrodniarzami wojennymi. Za ich pojmanie wyznaczono nagrodę – pięćset cesarskich srebrników za cike martwego, sześćset za żywego. Ukradli więc tyle niezbędnego sprzętu i prowiantu, ile tylko byli w stanie, i jak najszybciej opuścili Prowincję Węża. Kiedy wypłynęli z powrotem na wody Zatoki Omonod, poddali pod dyskusję rysujące się przed nimi możliwości. Pełna zgoda zapanowała tylko w jednej kwestii. Musieli zabić cesarzową Su Daji – Panią Żmiję, ostatnią z Trójcy Doskonałych, zdrajczynię, która sprzedała Federacji poddany sobie lud. Była ich jednak zaledwie dziewiątka – nie licząc Kitaja, ósemka – przeciwko połączonym siłom cesarskiej milicji i najpotężniejszej osoby w cesarstwie. Dysponowali również mocno ograniczonymi zapasami, ich jedyną bronią była ta, którą nosili przy sobie, i pływali skradzionym statkiem, tak sponiewieranym, że połowę czasu na pokładzie spędzali, wynosząc zalewającą ładownię wodę. Ostatecznie pożeglowali więc na południe. Prowincję Węża zostawili za sobą i skierowali się wzdłuż wybrzeży Prowincji Koguta, aż dotarli do portowego miasta Ankhiluun. I tam zaoferowali swoje usługi Moag – pirackiej królowej. Rin nigdy w życiu nie darzyła nikogo szacunkiem większym niż właśnie Moag. Moag Kamienną Dziwkę, Moag Zakłamaną Wdowę, bezwzględną władczynię Ankhiluun. Zanim Moag została piratką, była przykładną małżonką, zanim stała się królową, była damą. Przemiana nastąpiła wiele lat wcześniej, w momencie, w którym zamordowała własnego męża. Od tamtej pory zarządzała Ankhiluun, piracką enklawą i ośrodkiem czarnego rynku. W czasie drugiej wojny makowej starła fabryka
22
R ebecca F. Kuang
się z Trójcą Doskonałych, a potem regularnie odpierała ataki nękających ją lotnych sił cesarzowej. Wiadomość o tym, że cike zamierzają rozwiązać problem Daji w sposób ostateczny, przyjęła z wielką radością i obiecała ich w tym dziele wspomóc. W zamian zażądała trzydziestu głów. Cike dostarczyli jej już dwadzieścia dziewięć. Większość należała do podrzędnych przemytników, kapitanów i najemników. Znakomita część dochodów Moag pochodziła z nielegalnego importu opium, w związku z czym królowa miała szczególne baczenie na działania handlarzy narkotyków, którzy nie byli posłuszni zaprowadzonym przez nią zasadom, a przynajmniej nie wypełniali jej kiesy odpowiednią ilością pieniędzy. Cel numer trzydzieści był o wiele bardziej wymagający. Dzisiaj Rin i jej oddział mieli obalić władze Adlagi. Moag próbowała opanować rynek Adlagi już od dawna. Sama w sobie niewielka portowa mieścina nie miała wiele do zaoferowania, lecz wielu spośród jej mieszkańców uzależniło się od opiatów jeszcze pod okupacją Federacji i z radością wydałoby oszczędności całego życia na sprowadzany z Ankhiluun towar. Adlaga opierała się agresywnym zakusom handlowym Moag przez długie dwadzieścia lat wyłącznie za sprawą wyjątkowo czujnego sędziego pokoju Yanga Yuanfu i pracujących dla niego zarządców. Moag pragnęła, by życie Yanga Yuanfu dobiegło końca. Cike byli wysoko wykwalifikowanymi zabójcami. Dobrali się jak w korcu maku. Trzy miesiące. Dwadzieścia dziewięć głów. Jeszcze tylko jedno zadanie, a otrzymają srebro, statki i żołnierzy w liczbie pozwalającej odwrócić uwagę gwardii cesarskiej na dość długo, by Rin zdołała dopaść Daji i zacisnąć na jej szyi płonące żywym ogniem dłonie. fabryka
R epublik a Smok a
23
O ile ochrona portu była nieszczelna, o tyle murów nie strzegł nikt. Cike pokonali chroniące Adlagę fortyfikacje niezatrzymywani dosłownie przez nikogo – co nie stanowiło wielkiego wyczynu, zważywszy, iż wojska Federacji pozostawiły w umocnieniach potężne wyrwy, przy których nie wystawiono obecnie żadnych straży. Z Unegenem spotkali się tuż za bramą. – Trafiliśmy w znakomity dzień – zauważył, prowadząc towarzyszy jedną z miejskich alejek. – W południe Yuanfu ma się pojawić na głównym placu. Władze zaplanowały ceremonię upamiętniającą ofiary wojny. Będziemy go mieli jak na talerzu. Załatwimy sprawę z bocznych uliczek, nikomu nie pokazując nawet twarzy. W odróżnieniu od Aratshy Unegen – jeżeli akurat nie korzystał z daru ducha lisa – wolał przebywać w ciele człowieka. Rin jednak niezmiennie wyczuwała w jego sposobie bycia coś swoiście lisiego. Unegen był naraz przebiegły i płochliwy; jego wąskie oczy nieustannie omiatały otoczenie, wiecznie wypatrując ewentualnych tras ucieczki. – Czyli ile nam zostało? Dwie godziny? – spytała. – Z kawałkiem. Kilka przecznic stąd znalazłem pusty magazyn – powiedział Unegen. – Możemy się w nim przyczaić. A potem, jeśli coś się posypie i trzeba się będzie rozdzielić, tam się też spotkamy. Rin zwróciła się ku pozostałym cike. – Kiedy pojawi się Yuanfu, zajmiemy pozycje w narożnikach placu – zdecydowała po chwili zastanowienia. – Suni na południowym zachodzie. Baji od północnego zachodu. Ja stanę na północnym wschodzie. – Robimy jakieś zamieszanie? – zainteresował się Baji. – Nie. – W normalnych okolicznościach taktyka odwracania uwagi sprawdzała się zawsze i Rin chętnie pozwalała Suniemu rozpętać gdzieś zamieszanie, by Baji mógł niepostrzeżenie podkraść się do celu i poderżnąć mu gardło, lecz dzisiaj na fabryka
24
R ebecca F. Kuang
placu mieli pojawić się mieszkańcy i nie chciała niepotrzebnie ryzykować wybuchu paniki, która mogła kosztować kogoś życie. – Pierwszy strzał zostawimy Qarze. Zadaniem pozostałych będzie oczyszczenie drogi powrotnej na statek. Gdyby zaszła taka potrzeba. – Czyli nadal próbujemy udawać zwyczajnych najemników? – zapytał Suni. – Dlaczego nie? – odparła Rin. Jak dotąd ukrywanie szamańskich talentów szło im znakomicie. Tylko w kilku przypadkach musieli uciszyć osoby grożące rozpowszechnieniem plotek. Dzięki temu Daji nadal nie miała pojęcia, że cike szykują na nią zamach. Im dłużej cesarzowa żyła w przeświadczeniu, iż zginęli na wojnie, tym lepiej. – Aczkolwiek dzisiaj mamy do czynienia z poważniejszym przeciwnikiem niż zwykle, więc w razie czego róbcie, co będziecie musieli. Koniec końców chodzi tylko o jego głowę. Zaczerpnęła haust powietrza i raz jeszcze przebiegła w myślach całość planu. To się mogło udać. Tak, wszystko pójdzie jak z płatka. Planowanie akcji z udziałem cike przypominało rozgrywanie partii szachów za pomocą stanowczo zbyt potężnych, za to niecodziennych i bardzo nieprzewidywalnych figur. Aratsha panował nad wodą. Suni i Baji byli niebywale silnymi wojownikami, bez trudu wpadającymi w bitewny szał, zdolnymi bez specjalnego wysiłku rozprawić się z całymi oddziałami przeciwników. Unegen potrafił przybierać postać lisa. Qara nie tylko swobodnie porozumiewała się z ptakami, lecz była też łuczniczką zdolną trafić pawia w oko z odległości stu jardów. A Chaghan... Rin nie była do końca pewna, co umożliwia dar wieszczka – z wyjątkiem irytowania jej przy każdej okazji – ale wiele wskazywało na to, że potrafi doprowadzać ofiary do utraty zmysłów. Wszyscy oni razem, rzuceni przeciwko samotnemu urzędnikowi i jego osobistej ochronie... Zakrawało to na przesadę. fabryka
R epublik a Smok a
25
Z drugiej strony, zamachy nie były dla Yanga Yuanfu nowością. Nie mogły być, skoro należał do wyjątkowo w cesarstwie nielicznej i wciąż topniejącej grupki nieprzekupnych administratorów. Jego tarczę stanowił oddział najbardziej zahartowanych w bojach żołnierzy z całej prowincji, którzy nie odstępowali go na krok nigdy i nigdzie. Dzięki informacjom zebranym przez Moag Rin wiedziała, że Yang Yuanfu wyszedł cało z przynajmniej trzynastu zamachów na swoje życie, zorganizowanych w ciągu ubiegłych piętnastu lat. Jego gwardziści świetnie wiedzieli, czym jest zdrada. Przebić się przez nich mogli jedynie wojownicy obdarzeni nadnaturalnymi zdolnościami. Przesada była niezbędna.
Po dotarciu do magazynu cike mogli już tylko czekać. Unegen stanął na warcie z okiem przyklejonym do szczeliny między deskami i co chwila podrygiwał. Chaghan i Qara usiedli w milczeniu pod ścianą. Suni i Baji stali przygarbieni ze splecionymi swobodnie na piersiach rękoma, jakby myślami byli już przy kolacji. Rin przycupnęła na podłodze, skupiła się na oddechu i ignorowaniu szarpiących skronie ukłuć bólu. Obliczyła, że ostatnią dawkę opium przyjęła trzydzieści godzin wcześniej. Od tygodni nie wytrwała tak długo. Raz po raz splatała palce, by uspokoić roztrzęsione dłonie. Nie pomagało. Nie uśmierzało też migreny. Kurwa mać. Z początku sądziła, że potrzebuje opium wyłącznie, by uporać się z żałobą. Była przekonana, że będzie palić, tylko dopóki nie poczuje ulgi, dopóki wspomnienia ze Speer i pamięć o Altanie nie zbledną i nie przestaną przysparzać bólu; dopóki nie nauczy się funkcjonować, nie czując na barkach dławiącego brzemienia winy. fabryka
26
R ebecca F. Kuang
Tak, wina to dobre słowo. Przy czym nie chodziło o pojęcie z dziedziny moralności, a uczucie. Uczucie dziwne i irracjonalne. Tłumaczyła sobie przecież, że niczego nie żałuje, że Mugeńczycy zasłużyli na wszystko, co ich spotkało, i że nie musi już o tym myśleć. Tyle że wspomnienie wciąż było obecne w jej duszy. Było jak bezdenna czeluść, przepaść, do której Rin ciskała wszystkie ludzkie emocje, jakie próbowały jej zagrozić. Lecz ta pustka wciąż nawoływała, nakłaniała do spojrzenia w otchłań. Kusiła, by Rin rzuciła się w nią głową w dół. Także Feniks nie pozwalał jej zapomnieć. Feniks chciał, żeby była z siebie dumna. Feniks karmił się gniewem, a gniew nierozerwalnie wiązał się z przeszłością. Tak więc Feniks dzień w dzień rozdrapywał szponami ledwie zabliźniające się w duszy Rin strupy, podpalał je na nowo, ponieważ to ożywiało wspomnienia dziewczyny, a pamięć stanowiła paliwo dla gniewu. Kiedy Rin nie była pod wpływem opium, bezustannie nawiedzały ją wizje, nierzadko bardziej realne i wyraziste od materialnej rzeczywistości. Czasami ukazywał się jej Altan. Znacznie częściej coś innego. Za sprawą Feniksa docierały do niej wspomnienia niezliczonych pokoleń. Tysiące tysięcy Speerytów zwracało się do swego bóstwa w rozpaczy i żałobie. A ów bóg gromadził ich cierpienia, magazynował je i obracał w płomienie. Wspomnienia bywały też zwodniczo łagodne. Rin widywała między innymi brązowoskóre dzieciaki, ganiające po nieskazitelnie białej plaży. Oglądała płonące na brzegu ognie – nie stosy pogrzebowe, nie niosące zniszczenie pożary, lecz zwykłe obozowe ogniska. Paleniska dające ciepło i strawę. Zdarzało się, że ukazywali się jej Speeryci, tak wielu Speerytów, że mogliby zasiedlić gwarną, bogatą wieś. Nieodmiennie zdumiewało ją, że jest ich aż tylu, że ma do czynienia z całym plemieniem, z całą rasą, bo przecież czasami obawiała się, że po prostu ich sobie wyśniła. Gdy Feniks gościł u nich na dłużej, Rin wyławiała fragmenty rozmów prowadzonych w języku, który niemal rozumiała, migały jej oblicza, które fabryka
R epublik a Smok a
27
prawie udawało się jej rozpoznać. Nie byli wściekłymi bestiami z nikaryjskich podań. Nie byli bezrozumnymi wojownikami, jakich pragnął w nich mieć Czerwony Cesarz i do której to roli przymuszali ich wszyscy późniejsi władcy. Siedząc wokół swych ognisk, kochali, śmiali się i płakali. Byli po prostu ludźmi. Zawsze jednak, zanim Rin mogła na dobre zatonąć we wspomnieniach o dziedzictwie, którego nie otrzymała, dostrzegała na zamglonym horyzoncie zbliżające się od strony kontynentu statki, okręty wojenne płynące z bazy morskiej Federacji. To, co działo się potem, stanowiło mglisty wir barw i przenikających się wzajemnie punktów widzenia, następujących jeden po drugim zbyt szybko, by Rin miała szansę się skupić. Krzyki, wrzaski, zamęt. Szeregi, nieprzebrane szeregi Speerytów gromadzących się z bronią w ręku na plaży. To jednak nie mogło wystarczyć. Z perspektywy Federacji musieli wydawać się dzikusami, którzy uzbrojeni w zaostrzone kije stają do walki z bogami. Huk dział sprowadził na wioskę pożar tak błyskawicznie jak skacząca na rozpałkę iskra. Olbrzymie okręty – pływające fortece – ostrzeliwały wyspę chmarami pojemników z gazem. Przy każdej salwie rozlegał się straszliwie niewinny dźwięk – ot, głuche puknięcia. Puszki biły w ziemię, otwierały się i rozsiewały dokoła olbrzymie, gęste obłoki żrącego, żółtego dymu. Padały kobiety. Dzieci wiły się w agonii. Szeregi wojowników szły w rozsypkę. Gaz nie przynosił śmierci natychmiastowej; wynalazcy tej broni nie byli aż tak łaskawi. A potem rozpętywała się rzeź. Żołnierze Federacji strzelali bez opamiętania, nie zastanawiali się, do kogo mierzą. Mugeńskie kusze potrafiły wypuszczać trzy bełty jednocześnie. Bezlitosny grad stalowych grotów rozszarpywał szyje, rozłupywał czaszki, kaleczył członki i przeszywał serca. Rozbryzgi przelanej krwi tworzyły na białym piasku marmurowe desenie. Trupy słały się wszędzie tam, gdzie jeszcze fabryka
28
R ebecca F. Kuang
przed chwilą stali ludzie. O świcie na brzegu lądowali mugeńscy generałowie, podeszwy ich ciężkich butów beznamiętnie deptały zmasakrowane ciała. Ktoś wbijał w splamioną szkarłatem plażę sztandar Federacji.
– Jest kłopot – rzucił Baji. – Co? – Rin wyrwała się z zamyślenia. – Sama zobacz. Dobiegł ją niespodziewany chór dzwonów – radosny dźwięk, wyjątkowo nie na miejscu w zrujnowanym mieście. Przycisnęła policzek do szpary w ścianie magazynu. Wśród gapiów wił się falujący płócienny smok, niesiony na długich tyczkach przez grupę tancerzy. Za smokiem podążali pląsający ludzie, wymachujący proporcami i wstęgami. Towarzyszyli im grajkowie i zasiadający w jasnoczerwonych lektykach urzędnicy. Za nimi gęstniał tłum. – Mówiłeś, że organizują niewielką ceremonię – prychnęła Rin. – A to jest, kurwa, parada roku! – Jeszcze godzinę temu było spokojnie – odparł Unegen. – Za to teraz na placu tłoczą się chyba wszyscy mieszkańcy tego szacownego miasteczka. – Wyglądający między deskami Baji przymrużył oko. – Więc jak? Nadal troszczymy się o cywilów? – Tak – rzucił Chaghan, zanim Rin zdążyła otworzyć usta. – Nudziarze – westchnął Baji. – W takich warunkach punktowe zamachy to przecież łatwizna – podjął wieszczek. – W ciżbie znacznie łatwiej zbliżyć się do celu. Łatwiej też zaatakować bez zwracania na siebie uwagi i wycofać się, zanim zareaguje ochrona. Rin, która usta miała już otwarte, chciała wtrącić: „Ale to cały tłum świadków”, lecz nie pozwolił jej na to ostry skurcz. Zespół odstawienny. Fala bólu szarpnęła jej mięśnie; przelała fabryka
R epublik a Smok a
29
się z trzewi na zewnątrz tak gwałtownie, że świat zniknął na moment za czarną zasłoną. Zdołała jedynie złapać się za pierś i chrapliwie zaczerpnąć łyk powietrza. – Wszystko w porządku? – zaniepokoił się Baji. Odpowiedź utonęła w podchodzącej Rin do gardła żółci. Zgięła się wpół. Jej żołądek zaatakowała druga fala torsji. I trzecia. – Rin? – Baji położył jej dłoń na ramieniu. – Nic mi nie jest! – wycedziła. Miała wrażenie, że powtarza to co najmniej tysięczny raz. Coś jednak jej było. Tępy łomot w głowie powrócił, tym razem w asyście nudności, które nie chciały zelżeć, dopóki z cichym jękiem nie osunęła się na kolana. Pochyliła głowę. Na podłogę chlusnęły wymiociny. – Zmiana planów – zadecydował Chaghan. – Rin, wracasz na statek. – Nie. – Otarła usta. – Wracaj. W tym stanie na nic nam się nie przydasz. – Jestem waszym komandorem – wydyszała – więc zamknijcie się i wykonujcie rozkazy. Oczy wieszczka zmieniły się w wąskie szparki. W magazynie zapadła cisza. Toczone przez Rin i Chaghana zmagania o władzę nad cike ciągnęły się od miesięcy. Przy każdej okazji Chaghan podważał podejmowane przez Rin decyzje; nie marnował ani jednej szansy, by dać jasno znać, że decyzję Altana, który mianował dziewczynę swoją następczynią, uważa za głupią. A Rin, uczciwie podchodząc do rzeczy, zdawała sobie sprawę, że wieszczek ma rację. Była koszmarnym komandorem. Większość planów, jakie ułożyła od objęcia dowództwa, sprowadzała się do „atakujemy wszyscy naraz i zobaczymy, kto przeżyje”. Pomijając jednak kwestię przywódczych talentów, musiała być dzisiaj obecna. Musiała dopilnować, by misja w Adladze fabryka
30
R ebecca F. Kuang
zakończyła się sukcesem. Ataki narkotycznego głodu doskwierały jej coraz bardziej, właściwie odkąd odpłynęła ze Speer. W trakcie kilku pierwszych misji dla Moag jako tako jeszcze funkcjonowała. A potem niekończące się pasmo zabójstw, nocne wrzaski i nawracające obrazy rzezi wyspy zaczęły rozniecać drzemiący w niej gniew coraz częściej i częściej. W efekcie więcej czasu spędzała otumaniona opiumowym dymem niż na trzeźwo, a kiedy dochodziła już do siebie, miała nieodparte wrażenie, że balansuje niebezpiecznie na skraju obłędu, ponieważ ten pieprzony Feniks nie zamykał dzioba nawet na chwilę. Musiała się cofnąć, odsunąć od przepaści. Czuła, że jeżeli nie zdoła wykonać tego banalnego, prostego zadania, jeśli nie zabije prowincjonalnego urzędniczyny, który nie jest nawet szamanem, o pokonaniu cesarzowej będzie mogła najwyżej pomarzyć. Nie mogła stracić jedynej szansy na zemstę. Poza zemstą nie zostało jej nic. – Postępując w ten sposób, zagrażasz misji. Nie pozwolę na to – zauważył Chaghan. – Postępując w ten sposób, podważasz mój autorytet. Nie pozwolę na to – odparła. Wieszczek westchnął i spojrzał na Unegena. – Będziesz mieć na nią baczenie? Dam ci laudanum. – Przecież miałem wracać na statek – przypomniał Unegen. – Zmiana planów. – Dobra. – Unegen wzruszył lekko ramionami. – Skoro muszę. – Przestańcie – odezwała się Rin. – Nie potrzebuję niańki. – Zostaniesz na skraju tłumu. – Chaghan puścił jej uwagę mimo uszu. – Nie oddalisz się od Unegena nawet na krok. Będziecie w odwodzie i wkroczycie do akcji dopiero w razie absolutnej konieczności. – Chaghan... – Skrzywiła się. fabryka
R epublik a Smok a
31
– Absolutnej konieczności – powtórzył z naciskiem. – Zabiłaś już wystarczająco wielu niewinnych.
Nadeszła pora. Cike się rozproszyli. Pojedynczo, chyłkiem wybiegali z magazynu i znikali w falującej ciżbie. Rin i Unegen swobodnie wtopili się w masę mieszkańców Adlagi. Na głównych ulicach miasta roili się zaprzątnięci własnymi niedolami cywile, ze wszystkich stron napierało tak wiele dźwięków i widoków, że rozkojarzona dziewczyna popadła w stan zbliżony do lekkiej, lecz trwałej paniki. Płynąca od czoła pochodu melodia lutni tonęła w dzikiej, zjeżonej dysonansami nawałnicy gongów i wojskowych bębnów. Na każdym rogu stali zachwalający towary uliczni handlarze, wykrzykujący ceny z zapalczywością i zaangażowaniem, jakie Rin obserwowała dotąd wyłącznie u heroldów ogłaszających dekret o ewakuacji. Bruk pod ich nogami zasypany był czerwonymi drobinami konfetti, rozrzucanego całymi garściami przez miejscową dzieciarnię i artystów. W powietrzu szalała istna zamieć papierowych płatków, osiadających niczym śnieg na wszelkich możliwych powierzchniach. – Skąd wzięli na to pieniądze? – mruknęła pod nosem Rin. – Przecież po wycofaniu się Federacji umierali tu z głodu. – Pomoc z Sinegardu – odpowiedział Unegen. – Fundusz okolicznościowy z okazji zakończenia wojny. Ludność szczęśliwa to ludność lojalna. Gdzie Rin nie obróciła spojrzenia, widziała jedzenie. Wielkie kostki arbuza na patykach. Bułeczki nadziewane pastą z czerwonej fasoli. Wzdłuż ulic ciągnęły się rzędy stoisk, na których można było kupić ociekające sosem sojowym, wypełnione smakowitym bulionem pierożki i placuszki posypane nasionami lotosu. Sprzedawcy z niebywałą wprawą podrzucali wirujące w powietrzu omlety, a rozgrzany olej skwierczał fabryka
32
R ebecca F. Kuang
tak sugestywnie, że w innych okolicznościach Rin natychmiast poczułaby głód. Dzisiaj jednak każdy bardziej intensywny zapach sprowadzał na nią jedynie mdłości. Widok takiego nadmiaru smakołyków zgromadzonych w jednym miejscu wydał się jej naraz nierealny i nieuczciwy. Jeszcze kilka krótkich dni temu oglądali z pokładu ludzi, którzy topili w rzecznym mule własne dzieci, świadomi, że śmierć pod wodą jest szybsza i bardziej miłosierna niż powolne konanie z głodu. Skoro wszystkie te łakocie rzeczywiście sprowadzono z Sinegardu, to oznaczało, że cesarscy biurokraci przez całą wojnę dysponowali olbrzymimi zapasami żywności. Dlaczego jej nie rozdali? Jeśli mieszkańców Adlagi dręczyły podobne wątpliwości, nie dawali tego po sobie poznać. Przeciwnie, sprawiali wrażenie przeszczęśliwych. Rin szła otoczona twarzami spokojnymi i zrelaksowanymi. Wszak wojna dobiegła końca, cesarstwo zwyciężyło i byli bezpieczni. Zadowolenie tych ludzi doprowadzało dziewczynę do szału. Problem z kontrolowaniem emocji nie był w jej przypadku nowością. Już w Sinegardzie dość często pozwalała sobie na wybuchy niepohamowanej wściekłości, przez co niejednokrotnie potem cierpiała. Teraz jednak gniew płonął w niej bez ustanku; niewysłowiona, narzucona z zewnątrz furia, której Rin nie potrafiła powstrzymać ani opanować. Z drugiej strony, wcale nie chciała, by gniew ustąpił. Był dla niej tarczą. Pomagał tłumić wspomnienie tego, czego się dopuściła. Ponieważ dopóki gorzała w niej wściekłość, czuła, że postąpiła wówczas w porządku – że zachowała się po prostu racjonalnie. Bała się jednak, że jeśli gniew kiedyś wygaśnie, jej dusza rozsypie się w drobny mak. Próbując zaprzątnąć umysł czymś innym, zaczęła wypatrywać w tłumie Yanga Yuanfu i jego gwardzistów. Starała się skupić na zadaniu. Bóg jej na to nie pozwolił. fabryka
R epublik a Smok a
33
Zabij ich – zachęcał Feniks. Nie zasługują na szczęście. To nie oni walczyli. Niespodziewanie doznała wizji pożaru. W ogniu stał cały targ. Gwałtownie potrząsnęła głową z nadzieją, że głos bóstwa ucichnie. – Nie, przestań... Niech spłoną. W dłonie Rin wpłynął płomienisty żar. Poczuła skurcz żołądka. Nie, nie tutaj. Nie teraz. Z całej siły zacisnęła oczy. Obróć ich w popiół. Przyspieszył jej puls; pole widzenia skurczyło się raptownie do niewielkiego punktu i zaraz na powrót rozszerzyło. Czuła się jak w gorączce. Tłum znienacka okazał się wrogiem. W okamgnieniu wszyscy stali się odzianymi w niebieskie mundury, uzbrojonymi żołdakami Federacji; moment później znów byli cywilami. Rin zaczerpnęła głęboki, rwany oddech, zmusiła płuca do przyjęcia powietrza. Nie otwierając oczu, całą sobą spróbowała rozpędzić czerwoną mgłę. Jak zwykle. Tym razem mgła nie ustąpiła. Śmiechy, muzyka, uśmiechnięte twarze stojących dokoła ludzi – wszystko sprawiało, że miała ochotę wrzeszczeć. Jak śmieli żyć, skoro nie żyje Altan? To tak straszliwie niesprawiedliwe, że życie toczy się naprzód, że wszyscy oni mogą sobie teraz świętować koniec wojny, w której nie brali udziału, z powodu której nie cierpieli... Żar w dłoniach narastał z sekundy na sekundę. Unegen złapał Rin mocno za ramię. – Podobno nad tym panujesz? Drgnęła i obróciła się na pięcie. – Panuję! – syknęła. Za głośno. Otaczający ich cywile zaczęli się rozstępować. Unegen odprowadził Rin na skraj tłumu, w bezpieczny cień ruin. – Ściągasz na nas uwagę. fabryka
34
R ebecca F. Kuang
– Nic mi nie jest, Unegen. Puść... – Musisz wziąć się w garść. – Nie puścił. – Wiem... – Żadne wiem. Natychmiast! – syknął i nieznacznym ruchem głowy wskazał coś za plecami dziewczyny. – Ona tu jest. Rin odwróciła się za siebie. I spojrzała prosto na cesarzową. Cesarzową niesioną niczym panna młoda na palankinie z czerwonego jedwabiu.
fabryka
2
P
rzy poprzednim spotkaniu z cesarzową Su Daji Rin majaczyła trawiona gorączką niepozwalającą dostrzec niczego z wyjątkiem twarzy – twarzy uroczej i hipnotycznej, oblicza o porcelanowej cerze i oczach kojarzących się ze skrzydełkami ćmy. Dzisiaj cesarzowa była równie wstrząsająco zjawiskowa jak zawsze. Wszyscy ludzie z otoczenia Rin wyszli z zawieruchy mugeńskiej inwazji, wyglądając na przynajmniej dziesięć lat starszych, znużeni i naznaczeni bliznami. Władczyni jednak była tak samo blada, bezczasowa i gładka jak dawniej, zupełnie jakby jej istnienie rozgrywało się na jakiejś transcendentnej płaszczyźnie rzeczywistości, do której sprawy i troski śmiertelnych nie mają dostępu. Oddech Rin przyspieszył. Daji nie powinno tu być. To się miało wydarzyć zupełnie inaczej. Umysł wypełniły jej obrazy martwego ciała Daji. Głowa roztrzaskana na białym marmurze. Poderżnięte blade gardło. Trup spalony na popiół – choć nie spłonęłaby w jednej chwili. Rin chciała to zrobić powoli, chciała się rozsmakować. fabryka
36
R ebecca F. Kuang
Wśród zebranych rozległy się narastające z wolna wiwaty. Cesarzowa odsunęła zasłonkę, wychyliła się nieznacznie i uniosła dłoń tak białą, że niemal mieniącą się w promieniach słońca. Jej usta rozświetlił uśmiech. – Zwyciężyliśmy! – zawołała. – Przetrwaliśmy! W Rin wezbrała fala gniewu tak przemożna, że niemal ją zadławiła. Dziewczyna miała wrażenie, że całe jej ciało pokąsały mrówki i nie może się podrapać – przepełniła ją specyficzna frustracja, wrząca, bulgocąca, błagająca o szansę wyrwania się na swobodę. Jak Daji miała czelność żyć? Rin rozwścieczyła ta jawna, jaskrawa sprzeczność; fakt, że Altan, mistrz Irjah i tak wielu innych zginęło, a władczyni wyglądała, jakby nigdy w życiu nawet się nie skaleczyła. Stała na czele państwa, które straciło miliony mieszkańców wskutek bezsensownego najazdu – inwazji, którą sama sprowadziła – a tymczasem siedziała wygodnie w palankinie, wystrojona jak na bankiet. Rin ruszyła przed siebie. Unegen natychmiast przyciągnął ją z powrotem. – Co ty wyczyniasz? – A jak myślisz? – Uwolniła rękę szarpnięciem. – Dorwę ją. Zwołaj resztę. Będzie mi potrzebne wsparcie i... – Oszalałaś? – Przecież ona tu jest! Taka okazja już się nie powtórzy! – Więc pozwól, żeby zajęła się tym Qara. – Qara nie ma dobrej widoczności – syknęła Rin. Łuczniczka zajęła posterunek w zniszczonej dzwonnicy, zbyt wysoko. Jej strzała nie miała szansy dosięgnąć cesarzowej – nie przez okno palankinu, nie w tak zbitym tłumie. Daji była osłonięta ze wszystkich stron; pociski nadlatujące z przodu zablokowaliby stojący tam gwardziści. Co więcej, Rin nie była pewna, czy Qara w ogóle oddałaby strzał. Ona też już musiała widzieć władczynię, lecz mogła się obawiać, że trafi kogoś z tłumu bądź że zbyt wcześnie zdradzi obecność cike. Słowem, Qara mogła postawić na roztropność. fabryka
fabryka
38
R ebecca F. Kuang
Rin nie zamierzała kierować się roztropnością. Wszechświat sam podsunął jej tę okazję. Mogła całą historię zakończyć już za kilka minut. Feniks wciąż szalał na skraju świadomości dziewczyny, niecierpliwy, rozgorączkowany. Proszę cię, dziecino... Pozwól mi... Rin wbiła sobie paznokcie we wnętrze dłoni. Jeszcze nie. Stała zbyt daleko od cesarzowej. Gdyby zapłonęła w tej chwili, zginęliby wszyscy na placu. Rozpaczliwie żałowała, że nie panuje nad ogniem w większym stopniu. Właściwie to chciałaby mieć nad żywiołem jakąkolwiek kontrolę. Feniks jednak stanowił antytezę kontroli. Pragnął huczącej, nieskoordynowanej pożogi, ściany ognia pochłaniającej wszystko wokół Rin, jak okiem sięgnąć. A kiedy już go przyzywała, nie umiała odróżnić własnych pragnień od żądzy bóstwa; jego i jej życzeniem był śmiercionośny, zabójczy popęd ognia – wieczne łaknienie świeżego paliwa. Starała się myśleć o czymś innym, o wszystkim, byle nie o zemście i gniewie. Gdy jednak spoglądała na cesarzową, nie widziała nic poza płomieniami. Daji podniosła wzrok. Pochwyciła spojrzenie Rin. Uniosła rękę i pomachała. Rin zastygła. Nie była w stanie odwrócić głowy. Oczy Daji przeobraziły się w okna, we wspomnienia. W dym, ogień, trupy i kości. Dziewczyna poczuła, że spada, że leci w głąb czarnego oceanu, gdzie nie widziała już nic poza Altanem, płonącym na pomoście niczym żywa latarnia morska. Wargi cesarzowej złożyły się w okrutny uśmiech. W tej samej chwili, zupełnie bez ostrzeżenia, za plecami Rin wystrzeliły sztuczne ognie – paf! paf! paf! – a serce niemal wyskoczyło jej z piersi. I nagle wrzeszczała przeraźliwie z dłońmi przyciśniętymi do uszu. Dygotała na całym ciele. – To fajerwerki! – syknął Unegen. Oderwał jej ręce od głowy. – Zwykłe fajerwerki. fabryka
R epublik a Smok a
39
Niczego to jednak nie zmieniało – wiedziała przecież, że to sztuczne ognie, lecz to była myśl racjonalna, a racjonalne myśli nie miały znaczenia, kiedy zamykała oczy i przy każdym wystrzale widziała pod powiekami eksplozje, latające w powietrzu kończyny, płaczące dzieci... Widziała mężczyznę wiszącego na kilku deskach wystających z rozprutego budynku, próbującego utrzymać się wilgotnymi palcami, by nie runąć i nie nadziać się na płonące poniżej rusztowanie. Widziała ludzi obojga płci rozpłaszczonych na ścianach, przyprószonych delikatnym, białym pyłem tak dokumentnie, iż mogłaby ich uznać za posągi, gdyby nie rozlane wokół ciał krwawe kontury... Zbyt wielu. Wpadła w pułapkę zastawioną przez zbyt wielu ludzi. Osunęła się na kolana, schowała twarz w dłoniach. Po raz ostatni tak liczny tłum widziała, gdy ludzie panicznie pierzchali przed grozą kryjącą się w centrum Khurdalain – strzeliła oczyma ku górze i rozejrzała się, wypatrując dróg ucieczki. Nie znalazła żadnej. Widziała jedynie nieprzerwany mur otaczających ją zbitych ciał. Za dużo. Zbyt wiele widoków, za dużo informacji – umysł Rin zapadł się w sobie; na ramionach dziewczyny zatańczyły pierwsze iskry i płomyki, zaraz potem buchnęły w powietrze wyżej, przez co targające nią drgawki przybrały na sile. Nadal otaczało ją tak wielu ludzi – napierali na nią. Płynna, lejąca się masa wyciągniętych rąk, bezimienna istota pragnąca rozszarpać ją na strzępy... Tysiące, setki tysięcy, a ty wymazałaś te rzesze z istnienia, spaliłaś ich w łóżkach... – Rin, przestań! – krzyknął Unegen. To jednak nie miało znaczenia. Tłum rozstąpił się, tworząc wokół Rin okrągłą wolną przestrzeń. Matki odciągały pociechy. Weterani wskazywali ją palcami, nawoływali. Spojrzała po sobie. Dymiła na całym ciele. Palankin Daji zniknął. Strażnicy ponieśli cesarzową w bezpieczne miejsce. Naturalnie. Obecność Rin stanowiła przecież najwyraźniejszy z możliwych sygnałów alarmowych. Już teraz przeciskał się ku nim przez tłum oddział cesarskich gwardzistów. Roztrącali lufabryka
40
R ebecca F. Kuang
dzi z uniesionymi tarczami i grotami włóczni skierowanymi prosto na Rin. – Noż kurwa! – zaklął Unegen. Rin zaczęła się cofać niepewnie, chwiejnym krokiem, z dłońmi wyciągniętymi daleko przed siebie, jakby należały do kogoś innego. Jakby to cudze palce sypały iskrami. Jakby obca wola sprowadzała na świat Feniksa. Spal ich. W jej wnętrzu zapulsował ogień. Czuła, jak na skroniach występują jej żyły. Ostry skok ciśnienia sprawił, że w głowie wybuchły igły bólu, świat w jej oczach puchł i pękał. Zabij ich. Dowódca gwardzistów wykrzyknął jakiś rozkaz. Żołnierze rzucili się naprzód. Władzę nad Rin przejęły odruchy, straciła resztki panowania. W umyśle miała najpierw ogłuszającą ciszę, a zaraz potem usłyszała piskliwy, żałobny odgłos, zwycięski skrzek boga, który zrozumiał, że wygrał. Gdy spojrzała na Unegena, nie zobaczyła w nim człowieka, ujrzała zwęglone ciało, biel szkieletu połyskującego pod opadającym płatami mięsem; widziała, jak w kilka sekund obrócił się w popiół, i uderzyło ją, jak doskonale czysty jest ten szarawy proszek; nieskończenie bardziej przyjemny od skomplikowanej, niejasnej konstrukcji z kości i ciała, jaką był do tej pory... – Przestań! Nie słyszała wołania, lecz żałosne, błagalne skomlenie. Na ułamek sekundy spod warstwy popiołu wyjrzała twarz Unegena. Zabijała go. Wiedziała, że go morduje, i nie potrafiła przestać. Nie była nawet w stanie ruszyć ręką. Stała unieruchomiona, a ze wszystkich jej kończyn tryskały huczące płomienie, utrzymujące ją w miejscu równie pewnie, jakby zamknięto ją w kamieniu. Spal go – powiedział Feniks. – Nie, przestań... fabryka
R epublik a Smok a
41
Tego właśnie chcesz. Nie, wcale tego nie chciała. Ale ogień nie gasł. Dlaczego Feniks miałby darzyć Rin choćby ułudą poczucia kontroli, po co? Był wiecznie zaostrzającym się apetytem; ogień pożerał i pragnął pożerać coraz więcej. Kiedyś ostrzegała ją przed tym Mai’rinnen Tearza, lecz wtedy Rin nie posłuchała, a teraz, lada moment, Unegena czekała śmierć... Coś zatkało jej usta. Poczuła na wargach smak laudanum. Gęsty, słodki, kleisty. Panika i ulga zmagały się ze sobą w głowie, Rin szamotała się i dławiła, lecz Chaghan tylko mocniej przycisnął nasączoną szmatę do jej twarzy. Ziemia usunęła się jej spod stóp. Rin wydała z siebie stłumiony okrzyk. – Oddychaj – rzucił ostro Chaghan. – Zamknij się i oddychaj. Zakrztusiła się obrzydliwym i jednocześnie znajomym zapachem; Enki robił to dla niej już wiele razy. Walczyła, by przestać się opierać; tłumiła naturalny instynkt – sama przecież rozkazała, by tak postąpili, tak właśnie mieli się zachować. Lecz ta świadomość niczego nie ułatwiała. Pod Rin ugięły się kolana. Ramiona opadły. Zwiotczała, oparła się o Chaghana. Wyprostował ją, zarzucił sobie rękę dziewczyny na bark i pomógł ruszyć w stronę schodów. Na ich drodze kłębił się dym. Rin nie czynił szkody, ale widziała, że włosy wieszczka zaczynają się skręcać i ciemnieją na końcach. – Kurwa... – wysapał pod nosem. – Gdzie Unegen? – szepnęła słabo. – Będzie dobrze, wyjdzie z tego. Chciała powiedzieć, że musi go zobaczyć, lecz język miała zbyt ciężki, żeby zdołał ułożyć choć jedno słowo. Także nogi ostatecznie skapitulowały, ale nie pozwoliła sobie upaść. Środek uspokajający rozchodził się w jej krwiobiegu i świat przeistoczył się w dziedzinę światła i powietrza, w krainę baśni. fabryka
42
R ebecca F. Kuang
Rin dobiegł jakiś okrzyk. Poczuła, że ktoś podrywa ją z ziemi i układa na dnie sampana. Zdołała po raz ostatni spojrzeć za siebie. Na horyzoncie zobaczyła portowe miasto. Lśniło niczym ogniste wici – latarnie i lampiony płonęły na pokładach wszystkich łodzi i statków, w roziskrzone powietrze unosiło się dudnienie dzwonów i sygnały dymne. Ostrzeżenie zrozumiałe dla wszystkich żołnierzy cesarzowej. Rin znała standardowy zestaw kodów milicji. Wiedziała, co te sygnały oznaczają. Obwieszczały rozpoczęcie polowania na zdrajców. – Moje gratulacje – rzucił Chaghan. – Dzięki tobie mamy na karku całą milicję. – Co teraz zro... – Język opadł jej na dno ust. Straciła zdolność wydawania artykułowanych dźwięków. – Niżej! – Położył dłoń na ramieniu Rin i pchnął. Nieporadnie wpadła w przestrzeń pod ławkami. Otworzyła oczy i zobaczyła przed sobą dno łodzi, kilka cali od nosa, bez trudu mogła policzyć sęki. Wzory na drewnie zaczęły wirować. Stały się wykonanymi tuszem rysunkami, zapadła w nie. Tusz nabrał kolorów, tworząc czerwono-czarno-pomarańczowy świat. Otchłań stanęła otworem. Był to jedyny moment, kiedy miała szansę się otworzyć – gdy Rin bawiła wysoko ponad swoim umysłem, gdy nie panowała nad sobą do tego stopnia, że nie mogła uciec przed jedynym wspomnieniem, którego sobie wzbraniała. Szybowała ponad wygiętą na kształt łuku wyspą, oglądała erupcję ognistej góry, patrzyła na rzeki płynnej lawy, wylewające się ze szczytu i spływające wąskimi strugami ku leżącym w dolinach miastom. Patrzyła na miażdżone istnienia, na życia spalone, spłaszczone i obrócone w dym. Takie to było proste, równie proste fabryka
R epublik a Smok a
43
jak zdmuchnięcie świecy, jak zgniecenie ćmy opuszką kciuka; wtedy chciała, by do tego doszło; sprawiła to mocą własnej woli, niczym bogini. Dopóki przypominała sobie te chwile z pełnej dystansu ptasiej perspektywy, nie czuła wyrzutów sumienia. Była jedynie zaintrygowana, jakby podpaliła mrowisko lub nabiła na czubek sztyletu tłustego żuka. Zabijanie owadów nie wywołuje poczucia winy, zawiera w sobie jedynie tę cudowną, dziecięcą ciekawość, z jaką człowiek ogląda wijące się w agonii stworzonka. To nie było wspomnienie ani wizja; widziała iluzję, którą wyczarowała na własny użytek, ułudę, do której powracała za każdym razem, gdy traciła kontrolę i towarzysze musieli ją znieczulić narkotykiem. Chciała na to patrzeć – potrzebowała tego tańca na skraju fałszywej pamięci, balansowania pomiędzy boską, zimną obojętnością mordercy i potwornymi wyrzutami sumienia. Igrała z własną winą niczym mała dziewczynka przysuwająca otwartą dłoń do płomienia świecy, sprawdzająca, w jakiej odległości poczuje parzące liźnięcia. Duchowy odpowiednik samobiczowania, coś jak wbijanie paznokcia w rozdrapany do krwi pryszcz. Naturalnie znała odpowiedź, po prostu nie umiała nikomu się przyznać – kiedy zatapiała tę wyspę, w chwili gdy stawała się morderczynią, naprawdę tego pragnęła. – Wszystko z nią w porządku? – Głos Ramsy. – Co się tak śmieje? – Będzie dobrze. – Głos Chaghana. Tak, chciała krzyknąć Rin. Tak, wszystko w porządku. Ot, po prostu coś się jej przyśniło, po prostu utknęła pomiędzy tym światem a sąsiednim, po prostu oczarowały ją iluzje własnego uczynku. Turlała się po dnie sampana i chichotała, aż wreszcie śmiech przeszedł w głośny, szarpiący szloch. A potem rozpłakała się i łzy przesłoniły wszystko. fabryka
3
Z
budź się! Ktoś uszczypnął Rin w ramię. Poderwała się gwałtownie i usiadła na posłaniu. Prawą dłonią odruchowo sięgnęła do nieobecnego pasa, próbując chwycić rękojeść noża, który leżał w pomieszczeniu za drzwiami. Lewą na oślep uderzyła prosto w... – Kurwa! – wykrzyknął Chaghan. Nie bez trudu skupiła spojrzenie na twarzy wieszczka. Cofnął się i wyciągnął przed siebie ręce, by pokazać, że nie trzyma w nich broni, a tylko szmatkę. Palce dziewczyny nerwowo obadały szyję i przeguby. Wiedziała, że nie jest skrępowana, naprawdę wiedziała, lecz i tak musiała sprawdzić. Po prostu musiała. Wieszczek z rozżaloną miną rozmasował siniejący szybko policzek. Nie przeprosiła. Musiał przecież zdawać sobie sprawę, że nie powinien był tego robić. Wszyscy wiedzieli. Wiedzieli, że nie wolno dotykać Rin bez pozwolenia. Ani zachodzić jej od tyłu. Ani wykonywać żadnych bardziej gwałtownych ruchów czy hałasować. Ktoś postępujący tak nieostrożnie mógł skończyć jako zwęglone truchło, opadające z wolna na dno Zatoki Omonod. fabryka
R epublik a Smok a
45
– Długo byłam nieprzytomna? – spytała i zadławiła się. W ustach miała taki posmak, jakby coś w nich zdechło, język wysechł na wiór, jakby przez kilka ostatnich godzin lizała twardą deskę. – Dwa dni – odpowiedział Chaghan. – Gratuluję powrotu do świata żywych. – Dni? – Musiałem źle odmierzyć dawkę. – Wzruszył ramionami. – Ważne, że przeżyłaś. Przetarła piekące oczy. Z kącików posypały się stwardniałe płatki ropy. W stojącym obok łóżka lustrze drgnęło jej odbicie. Źrenice nie były czerwone – zawsze po zażyciu narkotyków potrzebowały czasu na dostosowanie – lecz białka miała nabiegłe krwią, pokryte pajęczyną wściekle szkarłatnych, grubych żyłek. Wreszcie na powierzchnię świadomości zaczęły leniwie wypływać pierwsze wspomnienia, przesiąkające przez mgiełkę po laudanum. Zacisnęła powieki i spróbowała oddzielić rzeczywiste wydarzenia od sennych majaków. Kiedy po chwili myśli przybrały kształt pytań, poczuła w dołku mdlący ucisk. – Gdzie Unegen...? – Poparzyłaś mu połowę ciała. Ledwie uszedł z życiem. – Oschły ton Chaghana nie przyniósł pokrzepienia. – Nie mogliśmy go zabrać ze sobą, więc został z nim Enki. I... no... ci dwaj już nie wrócą. Rin kilka razy zamrugała, by otoczenie nabrało bardziej konkretnych kształtów. W głowie przelewała się jej dziwna wata, przy każdym ruchu powodując koszmarną dezorientację. – Co? Dlaczego? – Dlatego że odeszli z cike. Znaczenie słów wieszczka dotarło do niej dopiero po kilku sekundach. – Ale... przecież nie mogą. – W piersi Rin wezbrała panika, gęsta i dusząca. Enki był wśród nich jedynym medykiem, nie mieli lepszego szpiega niż Unegen. Bez tej pary bractwo liczyło fabryka
46
R ebecca F. Kuang
zaledwie sześcioro członków. A w szóstkę nie mogli dokonać zamachu na cesarzową. – Nie możesz mieć im tego za złe – zauważył Chaghan. – Ale... przysięgali! – Przysięgali Tyrowi. A potem jeszcze Altanowi. Nie są zobowiązani służyć dowódcy tak niekompetentnemu jak ty. – Wieszczek pochylił głowę na bok. – Nie muszę ci chyba tłumaczyć, że Daji uciekła? – Myślałam, że stoisz po mojej stronie. – Zmierzyła go ostrym wzrokiem. – Powiedziałem, że pomogę ci zabić Su Daji – przypomniał. – Nie obiecywałem trzymać cię za rączkę, kiedy staniesz się groźna dla całego otoczenia. – Ale reszta... – Rin chwycił nagły strach. – Nadal są ze mną, prawda? Pozostali lojalni? – Tu nie chodzi o lojalność – odparł. – Są przerażeni. – Mnie się boją? – Ty naprawdę nie widzisz świata poza sobą, co? – Chaghan wykrzywił usta. – Są przerażeni sobą. Życie szamana w tym cesarstwie jest bardzo samotne, zwłaszcza jeśli człowiek nie ma pewności, kiedy postrada zmysły. – Wiem o tym. Rozumiem. – Niczego nie rozumiesz. Ani trochę. Oni nie boją się, że oszaleją. Wszyscy świetnie wiedzą, że tak się stanie. Zdają sobie sprawę, że wkrótce skończą jak Feylen. Że staną się więźniami we własnych ciałach. I chcą, kiedy ten dzień nadejdzie, mieć przy sobie człowieka zdolnego położyć temu kres. Dlatego nadal tu są. Cike sami muszą się kontrolować – usłyszała kiedyś od Altana. Cike eliminuje zagrożenie ze strony działających w pojedynkę obłąkanych szamanów. To oznaczało, że musieli się wzajemnie bronić. A także, że musieli strzec przed sobą resztę świata. Cike przypominali grupkę dzieci bawiących się w akrobatów, stojących niepewfabryka
R epublik a Smok a
47
nie na ramionach kolegów, ufających, że towarzysze nie pozwolą im runąć w otchłań. – Twoim obowiązkiem jako komandora jest ich chronić – podjął Chaghan. – Trwają przy tobie, ponieważ się boją i nie mają pojęcia, dokąd mogliby odejść. Ale każdą głupią decyzją i całkowitym brakiem opanowania narażasz ich coraz bardziej. Rin jęknęła i złapała się za głowę. Każde słowo wieszczka kaleczyło jej uszy niczym ostrze sztyletu. Rozumiała, że spieprzyła, ale Chaghan zachowywał się tak, jakby wypominanie jej tego sprawiało mu nieprzyzwoicie wiele radości. – Zostaw mnie. Daj mi spokój! – Nie. Wyłaź wreszcie z łóżka i przestań się zachowywać jak małe dziecko. – Chaghan, proszę... – Jesteś, kurwa, w rozsypce! – Sama wiem! – Tak, wiedziałaś już od Speer, ale jakoś nie dobrzejesz. Jest coraz gorzej. Próbujesz wszystko naprawić za pomocą opium, ale ono cię tylko niszczy. – Wiem – powtórzyła szeptem. – Bo widzisz... on cały czas we mnie jest... Bez przerwy słyszę jego wrzaski... – Więc zapanuj nad nim. – Nie mogę. – Dlaczego nie? – prychnął z odrazą. – Altan potrafił. – Ale ja nie jestem Altanem. – Nie potrafi ła powstrzymać łez. – To właśnie chciałeś mi powiedzieć, prawda? Nie jestem silna jak on. I nie jestem równie mądra. Nie umiem tego wszystkiego co on... – Tak, to akurat dość oczywiste. – Chaghan zaniósł się ostrym śmiechem. – W takim razie ty przejmij dowodzenie. I tak zachowujesz się, jakbyś był dowódcą. Więc po prostu nim zostań. W dupie to mam. Dlaczego nie zostaniesz komandorem? fabryka
48
R ebecca F. Kuang
– Dlatego że Altan namaścił ciebie – odparł prostolinijnie wieszczek. – A z nas dwojga to ja żywię większy szacunek do jego dziedzictwa. Na to nie potrafiła odpowiedzieć. Nachylił się ku niej. – To twoje brzemię. Nauczysz się nad sobą panować, zaczniesz dbać o swoich ludzi. – A jeśli to niemożliwe? – spytała. – Szczerze? – Białe oczy wieszczka nawet nie drgnęły. – Wtedy powinnaś się zabić. Rin ponownie nie znalazła w sobie odpowiedzi. – Jeżeli rzeczywiście jesteś przekonana, że się z tym nie uporasz, powinnaś umrzeć – dodał wieszczek. – W przeciwnym razie twój bóg cię zniszczy, zje cię niczym rdza. Uczyni z twojego ciała narzędzie i będzie palić wszystko i wszystkich. Już nie tylko cywilów i Unegena, ale wszystkich dokoła. Spopieli wszystko, co kiedykolwiek było dla ciebie ważne, wszystko, co kochasz. A kiedy cały twój świat obróci się już w popiół, sama zamarzysz o śmierci. fabryka
Kiedy odzyskała kontrolę nad ciałem do tego stopnia, że mogła w miarę pewnie pokonać kilka kroków, zeszła do mesy, gdzie zastała pozostałych cike. Siedzieli przy stole nad miskami pełnymi jakiejś papki. – Co to? – Ramsa wypluł coś na blat. – Kurze bobki? – Jagody goji – wyjaśnił Baji. – Czemu pytasz? Nie pasują ci w kleiku? – Przecież są całe spleśniałe! – Wszystko już jest spleśniałe. – Myślałem, że kupimy wreszcie świeży prowiant. – Ramsa był wyraźnie rozgoryczony. – Niby za co? – wtrącił Suni.
R epublik a Smok a
49
– Przecież jesteśmy cike! – Ramsa podniósł głos. – Mogliśmy coś ukraść! – Cóż, to nie takie... – Baji urwał. Zauważył stojącą w wejściu dziewczynę. Ramsa i Suni popatrzyli w ślad za jego spojrzeniem. Ucichli. Przyglądała się im, zupełnie nie wiedząc, co powiedzieć. Chciało się jej płakać. – Dzień dobry, śpiochu! – milczenie przerwał Ramsa. Podsunął jej stołek kopnięciem. – Głodna? Fatalnie wyglądasz. Rin zamrugała. – Chcę tylko powiedzieć... – zaczęła ochrypłym szeptem. – Nic nie mów – rzucił Baji. – Ale ja naprawdę... – Nie – przerwał jej po raz drugi. – Wiem, że to trudne. W końcu się kiedyś nauczysz. Altan się nauczył. Suni poparł kolegę milczącym skinieniem. Rin poczuła, że jeszcze chwila i wybuchnie płaczem. – Siadaj – zaprosił łagodnym tonem Ramsa. – Zjedz coś. Poczłapała do blatu i spróbowała napełnić miskę. Bardzo niezgrabnie. Kleik chlusnął z chochli prosto na pokład. Ruszyła w stronę stołu, lecz podłoga raz po raz próbowała uciec jej spod nóg. Ciężko dysząc, klapnęła wreszcie na siedzisko. Nikt nie skomentował. Wyjrzała przez bulaj. Statek sunął chyżo po lekko wzburzonym morzu. Brzeg zniknął bez śladu. Przecięli wyższą falę, zakołysało i Rin zesztywniała, czując powracające nudności. – Dorwaliśmy przynajmniej Yanga Yuanfu? – zapytała po chwili milczenia. Suni skinął głową. – Kiedy wybuchło zamieszanie, dopadł go Suni. Rozwalił mu łeb o mur, a ciało cisnął do oceanu. Gwardziści byli zajęci osłanianiem Daji i nie mieli do nas głowy. Nauka z tego taka, że jednak opłaca się odwracać uwagę. Chcieliśmy ci o wszystkim opowiedzieć już wcześniej, ale byłaś... jak by to... niedysponowana. fabryka
50
R ebecca F. Kuang
– Naćpana jak malowanie – uściślił Ramsa. – Chichotałaś na widok pokładu. – Dzięki, zrozumiałam za pierwszym razem – mruknęła Rin. – Więc teraz płyniemy z powrotem do Ankhiluun, tak? – Na pełnych żaglach. Ściga nas cała gwardia cesarska, ale na wody kontrolowane przez Moag raczej się nie zapędzą. – Fakt – przyznała. Przemieszała łyżką gęsty kleik. Ramsa miał rację. Jagody były spleśniałe. Zielonkawo-czarne plamy grzyba były tak duże, że posiłek wyglądał na niejadalny. Żołądkiem dziewczyny szarpnął ostrzegawczy skurcz. Odepchnęła miskę. Siedzący wokół stołu cike wiercili się niespokojnie, rozglądali, patrzyli wszędzie, tylko nie na Rin. – Słyszałam, że Enki i Unegen odeszli – podjęła. Stwierdzenie wywołało reakcję w postaci pustych spojrzeń, ktoś wzruszył ramionami. – Słuchajcie – zaczerpnęła głębszy oddech – chcę wam powiedzieć, że... – My się nigdzie nie wybieramy – Baji nie pozwolił jej dokończyć. – Ale przecież... – Nie cierpię, kiedy ludzie mnie okłamują. A zdrajców po prostu nienawidzę. Daji solidnie zapracowała na to, co jej szykujemy. Mam zamiar doprowadzić tę sprawę do końca, mała Speerytko. O mnie nie musisz się martwić, nie zdezerteruję. – A wy? – Rin powiodła spojrzeniem wokół stołu. – Altan zasłużył na lepszy koniec – rzucił zdawkowo Suni, jakby te parę słów tłumaczyło wszystko. – Ale ty wcale nie musisz zostawać... – Spojrzała na Ramsę. Na młodego, niewinnego, delikatnego i bardzo niebezpiecznego Ramsę. Chciała mieć pewność, że chłopak przy niej zostanie, lecz wiedziała, że prosząc go wprost, wyszłaby na egoistkę. – Znaczy... nie powinieneś. fabryka
R epublik a Smok a
51
Chudzielec skrobnął łyżką o dno miski. Wydawał się zupełnie niezainteresowany tematem rozmowy. – Wszędzie indziej byłoby chyba strasznie nudno. – Przecież jeszcze dzieciak jesteś... – Weź się odpieprz! – Wcisnął sobie mały palec do ust i wygrzebał coś spomiędzy zębów. – Zrozum wreszcie, że wszyscy, jak tu siedzimy, jesteśmy zabójcami. A kiedy człowiek całe życie robi jedno i to samo, bardzo trudno mu przestać. – Słusznie, poza tym alternatywą jest więzienie na Baghrze – zauważył Baji. – Koszmarne miejsce – pokiwał głową Ramsa. Rin przypomniała sobie, że żaden z jej cike nie należy do ulubieńców nikaryjskiego wymiaru sprawiedliwości. Ani też, co równie ważne, do grona obywateli, o jakich mawia się „szacowny”. Aratsha pochodził z maleńkiej wioski w Prowincji Węża, gdzie czczono miejscowe rzeczne bóstwo, które, jak uważali okoliczni chłopi, strzegło ich przed powodziami. Aratsha, początkujący akolita kultu, stał się pierwszym od wielu pokoleń szamanem, który rzeczywiście zdołał sprowadzić boga na świat. Traf chciał, że utopił przy tym dwie dziewczynki. Przed ukamienowaniem przez tych samych wieśniaków, którzy pod niebo wysławiali talenty jego poprzedników oszustów, ocalił go Tyr, werbując do służby w Zamku Nocy. Ramsa urodził się w rodzinie alchemików, parających się produkcją prochu ogniowego na potrzeby milicji. Sielanka skończyła się w momencie, gdy przypadkowa eksplozja w pobliżu cesarskiego pałacu odebrała mu matkę, ojca oraz oko. Dodatkowym skutkiem było zesłanie chłopaka do więzienia na Pustyni Baghra, dokąd trafił za rzekomy współudział w zamachu na życie cesarzowej. Uwolnienie Ramsa zawdzięczał Tyrowi, który wyciągnął go z celi i mianował zbrojmistrzem bractwa. Na temat Bajiego i Suniego Rin wiedziała stosunkowo niewiele. Obaj mieli za sobą pewien okres studiów w Akademii fabryka
52
R ebecca F. Kuang
Sinegardzkiej, gdzie zgłębiali tajniki tradycji. Obaj zostali z uczelni wydaleni w efekcie jakichś strasznych, owianych tajemnicą wypadków. Obaj trafili na Baghrę. Poza tą garścią suchych faktów nie opowiadali o sobie niczego. Równie zagadkowa była przeszłość bliźniąt – Chaghana i Qary. Nie pochodzili z cesarstwa. Nikaryjski w wydaniu obojga pobrzmiewał śpiewnym akcentem, typowym dla mieszkańców północnych Rubieży. Kiedy jednak Rin zagadywała ich na temat rodzinnych stron i domu, uciekali w zdawkowe ogólniki. „Dom jest bardzo daleko” – mówili, albo też: „Naszym domem jest Zamek Nocy”. Rin rozumiała, co próbują w ten sposób przekazać. Podobnie jak pozostali cike, poza bractwem nie mogliby znaleźć dla siebie miejsca. – O co ci właściwie chodzi? – rzucił Baji. – Gadasz, jakbyś chciała nas spławić. – Nie, to nie tak – odparła. – Po prostu... nie potrafię się go pozbyć. I boję się. – Czego? – Boję się, że was skrzywdzę. Na Adladze się nie skończy. Nie potrafię przepędzić Feniksa, nie umiem sprawić, by się pohamował i... – Przecież dla ciebie to wciąż nowość. Uczysz się – przerwał jej Baji. Odezwał się bardzo łagodnie. Jak to możliwe, że traktował ją tak strasznie życzliwie? – Wszyscy byliśmy kiedyś zieloni. Bóstwa bez przerwy domagają się dostępu do naszych ciał. Wiem, że wydaje ci się, że lada chwila oszalejesz, że już za moment pękniesz i postradasz zmysły. Ale to nieprawda. – Skąd wiesz? – Dlatego że każdy kolejny raz przychodzi łatwiej. Koniec końców człowiek uczy się żyć na krawędzi szaleństwa. – Tyle że nie mogę wam obiecać, że nie... – Nie możesz. Ale jeśli nawet coś się stanie, zapolujemy na Daji jeszcze raz. Będziemy na nią polować tyle razy, ile będzie trzeba, dopóki jej wreszcie nie wykończymy. Tyr nie zostawił fabryka
R epublik a Smok a
53
nas samym sobie. My nie porzucimy ciebie. Właśnie po to istnieją cike. Poruszona do głębi, spojrzała mu głęboko w oczy. Nie była pewna, z jakich pobudek płynęły jego słowa. Zdecydowanie nie wchodziła w grę przyjaźń. Nie zasłużyła na przyjaźń. Nie była to również lojalność. Na lojalność zasługiwała w jeszcze mniejszym stopniu. Może jednak było to poczucie braterstwa, więź ludzi zdradzonych? Daji sprzedała cike Federacji i żadne z nich nie było gotowe złożyć broni, dopóki rzeki nie zaczerwienią się od cesarskiej krwi. – Nie wiem, co powiedzieć. – Najlepiej wreszcie się zamknij i przestań kwękać. – Ramsa podsunął Rin z powrotem miskę. – Masz, zjedz. Pleśń jest bardzo pożywna.
fabryka
Nad Zatoką Omonod zapadła noc. „Burzyk” mknął wzdłuż wybrzeża pod osłoną ciemności, gnany szamańską mocą tak potężną, iż cesarskie statki dały za wygraną już po kilku godzinach pościgu. Cike rozeszli się do własnych zajęć – Qara z Chaghanem zaszyli się w swojej kajucie, w której spędzali niemal cały czas podróży, a Baji zszedł do kubryku i walnął się na hamak. Rin także zamknęła się u siebie i rozpoczęła duchowy pojedynek z bogiem. Nie miała wiele czasu. Działanie laudanum słabło. Ustawionym pod klamką stołkiem zablokowała drzwi, usiadła na podłodze, wcisnęła głowę między kolana i zaczęła nasłuchiwać głosu Feniksa. Czekała, by bóstwo znów zaczęło się domagać całkowitej władzy; chciała wrócić do stanu, gdy ognisty ptak skrzeczał w jej myślach tak długo i ogłuszająco, aż wreszcie ulegała i spełniała jego zachcianki. Tym razem jednak zamierzała odpowiedzieć własnym krzykiem.
54
R ebecca F. Kuang
Tuż obok ułożyła niewielki myśliwski nóż. Zacisnęła powieki. Po kilku chwilach zrozumiała, że laudanum opuściło jej krwiobieg bez reszty, zobojętniająca mgiełka rozwiała się na dobre. Natychmiast poczuła skręcające trzewia wrzenie, które w rzeczywistości nie ustało nawet na moment. I wraz z przerażającą szansą na trzeźwość dotarło do Rin coś jeszcze – świadomość. Za każdym razem cofała się do tej samej sceny, do momentu sprzed kilku miesięcy, kiedy stała na czworakach w zapomnianej świątyni na wyspie Speer. Feniks napawał się tym wspomnieniem, ponieważ z jego boskiej perspektywy była to chwila, gdy wspiął się na wyżyny niszczycielskiej mocy. Przywoływał te obrazy, bo chciał, by Rin uwierzyła, iż jedyną możliwością na pogodzenie się z grozą jest dopełnić dzieła. Chciał, żeby spaliła statek. Żeby zabiła wszystkich, których ma pod ręką. Namawiał, by przybiła potem do brzegu i zaczęła palić i tam; niczym płomyk przytknięty do kartki papieru miała ruszyć w głąb lądu i spopielać na swojej drodze wszystko, dopóki ze świata nie zostałoby jedynie jałowe, szare pogorzelisko. Obiecywał, że w ten sposób Rin zdoła się oczyścić. Usłyszała symfonię wrzasków, głosów pojedynczych i rozlegających się chóralnie, słów wykrzykiwanych w mowie Speerytów bądź po mugeńsku – nie miało to znaczenia, ponieważ cierpienie i agonia w każdym języku brzmią tak samo. Prawdziwą torturą stało się dla niej, że byli naraz liczbami i nie liczbami, iż rozgraniczenie to raz po raz się zacierało. Było to straszliwe, ponieważ kiedy byli liczbami, potrafiła to znieść. Gdy jednak stawali się ludzkimi istnieniami, nie radziła sobie z mnożeniem. Po chwili wrzaski zbiegły się w jeden samotny ton i przyjęły postać Altana. Cała jego twarz pękała wzdłuż szczelin otwierających się w zwęglonej skórze, oczy płonęły pomarańczowym płomieniem, czarne łzy rozmywały policzki, ogień wyżerał go od wewnątrz – a ona nie mogła nic na to poradzić. fabryka
R epublik a Smok a
55
– Przepraszam – wyszeptała. – Przepraszam cię. Przepraszam. Próbowałam... – Ciebie powinno to spotkać – powiedział Altan, a jego wargi pokryły się pęcherzami i odpadły, odsłaniając nagą kość. – Ty powinnaś była umrzeć. Powinnaś była zginąć w ogniu. – Oblicze Speeryty stało się popiołem, trupią czaszką, która przywarła niemal do twarzy Rin; kościste palce zacisnęły się jej na szyi. – To powinnaś być ty. Nie była już pewna, czy kolejne pojawiające się myśli należą do niego, czy do niej, wiedziała tylko, że huczą tak głośno, iż zagłuszają wszystko inne. Chcę, byś cierpiała. Chcę, żebyś umarła. Chcę, byś spłonęła. – Nie! – zawołała i wbiła sobie nóż w udo. Ból przyniósł jedynie przelotną ulgę; oślepiająca biel wyparła z jej duszy całą resztę, lecz już po chwili powrócił ogień. Nie udało się. Poniosła porażkę. Tak jak poprzednim razem i jeszcze wcześniej. Przegrywała przy każdej podjętej próbie. Na tym etapie sama już nie wiedziała, dlaczego to właściwie robi, chyba po to, żeby tym bardziej zadręczać się świadomością, że nie umie zapanować nad huczącym w jej umyśle pożarem. Świeże rozcięcie dołączyło do kolekcji krwawiących ran, które pokrywały jej ramiona i nogi; ran, które wycięła we własnym ciele przed tygodniami – i które uparcie otwierała – ponieważ mimo że ból stanowił środek zaledwie tymczasowy, to poza opium innego remedium nie miała. Chwilę potem nie mogła już myśleć. Ruchy stały się mechaniczne, wszystko przychodziło z oszałamiającą łatwością – uformowanie w palcach kulki opium, wywołanie pierwszej iskry, a potem ta maskująca swąd zgnilizny woń krystalicznej słodyczy. fabryka
56
R ebecca F. Kuang
Największą zaletą opium było dla Rin to, że już po pierwszym zaciągnięciu wszystko traciło znaczenie i przez kilka kolejnych wykrojonych ze świata godzin mogła odetchnąć od odpowiedzialności istnienia. Wciągnęła dym w płuca. Płomienie przygasły. Wspomnienia ustąpiły. Świat przestał kaleczyć i nawet frustracja porażki skarlała i odeszła na dobre. Jedynym, co pozostało, był ten słodki, najsłodszy dym.
fabryka
W
4
iedzieliście, że w Ankhiluun działa specjalny urząd, którego wyłącznym zadaniem jest obliczanie całkowitego ciężaru, jaki miasto jest zdolne udźwignąć? – rzucił pogodnie Ramsa. Chłopak był wśród cike jedynym, który potrafił poruszać się po Pływającym Mieście swobodnie. Parł naprzód raźnymi susami, bez najmniejszego problemu przemykając po wąskich kładkach, rozpiętych nad brudnymi kanałami. Wszyscy pozostali stąpali po rozkołysanych deskach bardzo nieśmiało. – I jaki to ciężar? – zapytał Baji, widząc, że młodszy kolega tylko na to czeka. – Nie wiem, ale wydaje mi się, że powoli dobijają do granic – odparł Ramsa. – Muszą coś zrobić z liczbą mieszkańców. Jeśli wciąż będzie przybywać tu ludzi, Ankhiluun zacznie tonąć. – Można ich odesłać na kontynent – zasugerował Baji. – Głowę dam, że przez kilka ostatnich miesięcy ubyło tam najmarniej dwieście tysięcy. – Można. Można też posłać ich na kolejną wojnę. To wyjątkowo skuteczny sposób ograniczania populacji. – Ramsa wskoczył zwinnie na kolejny mostek. fabryka
58
R ebecca F. Kuang
Rin szła niezgrabnie za chudzielcem, mrużąc zaczerwienione oczy w promieniach bezlitosnego południowego słońca. Z kajuty nie wychodziła przez kilka dni. Codziennie przyjmowała najmniejszą możliwą dawkę opium, która pozwalała jej ukoić umysł, a jednocześnie nie wykluczała normalnego funkcjonowania. Nawet jednak ta niewielka ilość poważnie zaburzyła jej zmysł równowagi, przez co schodząc na ląd, musiała trzymać Bajiego za rękę. Rin darzyła Ankhiluun serdeczną nienawiścią. Nie znosiła słonawego, ostrego zapachu oceanu, przed którym nie było tutaj ucieczki; nie cierpiała panującego w tym mieście hałasu, głosów piratów i kupców pokrzykujących na siebie w dialekcie ankhiluuńskim, niezrozumiałym tworze powstałym z połączenia nikaryjskiego i języków Zachodu. Nienawidziła też faktu, że Pływające Miasto unosi się na morzu, kołysząc z każdą falą, przez co nawet stojąc w miejscu, miała wrażenie, że zaraz upadnie. Gdyby nie zmusiła jej konieczność, za nic nie postawiłaby tu nogi. Ankhiluun jednak było jedynym w całym cesarstwie miejscem, gdzie mogła się poczuć w miarę bezpieczna. I tylko tutaj mogła spotkać ludzi skłonnych sprzedać jej broń. I opium. Pod koniec pierwszej wojny makowej przedstawiciele Republiki Hesperii zasiedli do rozmów z posłami Federacji Mugen i podpisali w efekcie traktat, na którego mocy na nikaryjskim wybrzeżu powstały dwie strefy neutralne. Pierwszą stał się międzynarodowy port Khurdalain. Drugą stworzono w Ankhiluun – Pływającym Mieście. Wówczas było to skromne osiedle – ot, przeciętne zbiorowisko anonimowych parterowych budynków bez piwnic, małych z konieczności, ponieważ sypkie przybrzeżne piaski nie pozwalały na stawianie bardziej pokaźnych konstrukcji. Czas płynął. Trójca Doskonałych doprowadziła do zwycięstwa w drugiej wojnie makowej, a Smoczy Cesarz rozbił w puch połowę hesperyjskiej floty na Morzu Południowonikaryjskim. fabryka
R epublik a Smok a
59
Pod nieobecność cudzoziemców Ankhiluun rozkwitło. Miejscowi niczym pasożyty objęli w posiadanie zniszczone okręty i połączyli je kładkami, tworząc właściwe Pływające Miasto. Obecnie Ankhiluun wybiegało ryzykownie w morze, niczym rozkraczony do przesady pająk, a gęsta sieć drewnianych pomostów splatała mrowie zakotwiczonych w pobliżu brzegu statków. Ankhiluun stanowiło bramę, przez którą do cesarstwa docierał mak we wszystkich znanych ludzkości postaciach. Ciężkie od opium, należące do Moag klipry przypływały tu z zachodniej półkuli i zostawiały ładunek w olbrzymich, pustych kadłubach starych okrętów, skąd odbierały go długie i wąskie łodzie przemytników, rozwożące towar poprzez rozgałęziony system dopływów rzeki Murui, sącząc truciznę prosto do krwiobiegu cesarstwa. Pobyt w Ankhiluun oznaczał dostatek taniego opium, a to z kolei zwiastowało przewspaniały spokój nieświadomości – długie godziny, w trakcie których nie musiała myśleć ani niczego wspominać. I to właśnie był główny powód, dla którego Rin tak bardzo nienawidziła Ankhiluun. Miasto przepełniało ją przeraźliwym strachem. Im dłużej w nim przebywała, zamknięta w kajucie, dryfując na rozkołysanych falach dostarczanego przez Moag narkotyku, tym mniej była je zdolna opuścić. fabryka
– Dziwne – stwierdził Baji. – Spodziewałem się bardziej wylewnego powitania. W drodze do centrum mijali pływające targi, usypane nad kanałami sterty śmieci i długie szeregi charakterystycznych dla Ankhiluun barów – lokali pozbawionych ław i krzeseł, wyposażonych jedynie w rozpięte pod ścianami liny, na których uwieszali się pachami podpici klienci. Szli już dobrze ponad pół
60
R ebecca F. Kuang
godziny. Znaleźli się w sercu miasta, nie kryli się przed mieszkańcami, a wciąż nikt po nich nie wyszedł. Moag musiała już wiedzieć, że wrócili. Moag wiedziała o wszystkim, co działo się w granicach Pływającego Miasta. – Królowa ustala porządek dziobania. – Rin przystanęła dla nabrania tchu. Wędrówka po wiecznie ruchomych kładkach przyprawiła ją o jeszcze jeden atak nudności. – Sama po nas nie wyjdzie. Chce, byśmy to my przyszli do niej. Uzyskanie audiencji u Chiang Moag stanowiło nie lada wyczyn. Piracka królowa otaczała się tak licznymi systemami ochrony, że nikt nie miał pojęcia, gdzie aktualnie przebywa. Bezpośrednio przekazać jej wiadomość mogły jedynie członkinie Czarnych Lilii, kohorty służących Moag kobiet szpiegów i zabójczyń. Je z kolei można było spotkać tylko na pomalowanej w krzykliwe barwy barce rekreacyjnej, kołyszącej się na falach głównego kanału miasta. – Tam! – Rin ocieniła oczy dłonią. „Czarna Orchidea” okazała się nie tyle statkiem, co pływającą dwupiętrową willą. Tandetnie kolorowe lampiony zwieszały się z przywodzących na myśl pagody dachów, a z przesłoniętych papierem okien nieustannie płynęły dźwięki sprośnych, skocznych przyśpiewek. Dzień w dzień w porze południa „Czarna Orchidea” zaczynała krążyć w tę i z powrotem po spokojnej tafli kanału, przyjmując na pokład gości tłumnie podpływających do jej burt jaskrawoczerwonymi sampanami. Rin przetrząsnęła kieszenie. – Ma ktoś może miedziaka? – Ja mam. – Baji cisnął monetę przewoźnikowi, który chwilę wcześniej skierował swoją łódź do brzegu, by przewieźć cike na barkę. Podpływając, zauważyli niewielką grupkę Lilii. Młode kobiety, siedzące swobodnie na otaczającej pierwsze piętro balustradzie, pomachały im niefrasobliwie. W odpowiedzi Baji zadarł głowę i głośno zagwizdał. fabryka
R epublik a Smok a
61
– Przestań! – prychnęła pod nosem Rin. – Niby czemu? – zdziwił się Baji. – Milutkie są. Spójrz, jak się do mnie uśmiechają. – Bo widzą, że jesteś łatwym celem. Moag rekrutowała do swojej prywatnej armii wyłącznie kobiety, w dodatku kobiety w najwyższym stopniu atrakcyjne. Wszystkie Lilie bez wyjątku miały piersi rozmiarów gruszek i talie tak wąskie, iż wydawało się, że lada moment przełamią się na pół. Wszystkie były przy tym świetnie wyszkolonymi adeptkami sztuk walki i lingwistkami, tworzącymi wspólnie najbardziej nieznośną grupę kobiet, z jakimi Rin miała kiedykolwiek do czynienia. Jedna z Lilii zatrzymała ich u szczytu trapu. Drobna dłoń dziewczyny wyciągnęła się ku cike, jakby była w stanie fizycznie powstrzymać ich przed wejściem na pokład. – Nie byliście umówieni. Najwyraźniej ta Lilia należała do świeżego narybku. Nie mogła mieć więcej niż piętnaście lat. Jej twarz zdobiły jedynie delikatne muśnięcia szminki, pod bluzką uwidaczniały się nieznaczne jeszcze pąki biustu i widać było, że nie ma pojęcia, iż stoi przed grupą najbardziej niebezpiecznych osób w cesarstwie. – Nazywam się Fang Runin – przedstawiła się Rin. – Że jak? – Lilia zatrzepotała powiekami. Stojący za Rin Ramsa zachichotał i błyskawicznie zamaskował śmiech kaszlnięciem. – Fang Runin – powtórzyła. – I nie muszę się z nikim umawiać. – Oj, kotku, my tak nie pracujemy. – Dziewczę zabębniło szczupłymi palcami o niewiarygodnie cienką kibić. – Tutaj wszyscy muszą się umawiać, a terminy mamy zajęte na wiele dni naprzód. – Mówiąc, zerknęła ponad ramieniem Rin na Bajiego, Suniego i Ramsę. – Poza tym za większe grupy płaci się dodatkowo. Nasze dziewczyny nie przepadają za zabawami w tłumie. fabryka
62
R ebecca F. Kuang
– Słuchaj no, gówniaro... – Rin sięgnęła po nóż. – Cofnij się! – W dłoni piętnastolatki nagle i niespodziewanie zalśniła garść igieł, które musiała dotąd skrywać w rękawie. Na końcu każdej lśniły fioletowe kropelki trucizny. – Lilii nie wolno tknąć nikomu. Rin stłamsiła w sobie gwałtowną pokusę, by wymierzyć dziewczynie siarczysty policzek. – Jeśli nie zejdziesz nam z drogi w tej sekundzie, wsadzę ci sztylet tak głęboko w... – Proszę, proszę! Cóż za niespodzianka! – Jedwabna zasłonka w głównych drzwiach barki zaszeleściła i na pokład wyszła obdarzona bujnymi kształtami kobieta. Rin ciężko westchnęła. Sarana, jedna z najwyżej postawionych Czarnych Lilii i osobista faworyta samej Moag. Służyła jako pośredniczka między królową a cike od dnia, kiedy Rin z towarzyszami trzy miesiące temu przycumowali w Ankhiluun. Była posiadaczką nieprzyjemnie ciętego języka i cechowała ją prawdziwa obsesja na punkcie aluzji do życia seksualnego oraz – w ocenie Bajiego – para najdoskonalszych piersi na południe od Murui. Rin jej nie cierpiała. – Nie myślałam, że zobaczę tutaj akurat ciebie. – Sarana podeszła i ciekawie przechyliła głowę na bok. – Sądziłyśmy, że nie interesujesz się kobietami. – Każde słowo podkreślała specyficznym kołysaniem bioder. Baji wydał z siebie zduszone chrząknięcie. Ramsa bez cienia zażenowania gapił się prosto na wydatne piersi Sarany. – Muszę pomówić z Moag – rzuciła Rin. – Moag jest zajęta – odparła Sarana. – Myślę, że jest również zbyt rozsądna, by kazać mi czekać. Lilia uniosła delikatnie zarysowane brwi. – I bardzo nie lubi, kiedy ludzie nie okazują jej szacunku. – Czy naprawdę muszę powiedzieć wprost? – warknęła Rin. – Jeśli nie chcesz, by ta łajba poszła z dymem, to leć do swojej pani i przekaż, że czekam, by mnie przyjęła. fabryka
R epublik a Smok a
63
Sarana teatralnie ziewnęła. – Bądź dla mnie milsza, Speerytko. Bo doniosę komu trzeba. – Mogę zatopić waszą barkę w parę minut. – A Moag może kazać naszpikować cię strzałami, zanim zdążysz zejść z pokładu. – Sarana lekceważąco machnęła dłonią. – Zmykaj, Speerytko. Przyślemy po ciebie, kiedy Moag będzie gotowa. W Rin zawrzało. Zmykaj, Speerytko? – pomyślała. Kurwa, co za tupet! Sarana uważała to słowo za obelgę, lecz przecież Rin naprawdę była Speerytką. I to Speerytką, która własnoręcznie doprowadziła do zwycięstwa w trzeciej wojnie makowej. Zatopiła cały, kurwa, kraj. Nie zaszła tak daleko po to, by trwonić czas na pogawędki z jakąś głupią dziwką. Dłonie Rin wystrzeliły raptownie naprzód, chwyciły Saranę za kołnierz. Lilia uniosła rękę do niewątpliwie zaprawionej trucizną spinki do włosów, lecz Rin grzmotnęła jej plecami o ścianę, wcisnęła łokieć pod gardło, a drugą dłonią unieruchomiła Saranie prawe ramię. Nachyliła się i niemal musnęła wargami ucho rywalki. – Być może myślisz, że jesteś w tej chwili bezpieczna. I może rzeczywiście za moment po prostu odwrócę się i odejdę. Będziesz mogła pysznić się przed innymi kurewkami, jak to napędziłaś strachu Speerytce! Szczęściara! Ale potem, pewnej nocy, kiedy zgasisz już latarnie i podciągniesz trap, poczujesz woń dymu. Wybiegniesz na pokład, lecz wtedy płomienie będą już tak wysokie, że nie zobaczysz prawie niczego poza nimi. Zrozumiesz, że to ja, ale nie zdołasz już o tym powiedzieć Moag, ponieważ ściana ognia spali twoją gładziutką skórę, a ostatnią rzeczą, jaką zobaczysz, zanim zeskoczysz z łodzi do wrzącego morza, będzie moja roześmiana twarz. – Rin jeszcze mocniej naparła łokciem na bladą krtań Sarany. – Nie zadzieraj ze mną. Sarana panicznie poklepała nadgarstki Rin. – Co? Chcesz coś powiedzieć? – Rin spojrzała z ukosa. fabryka
64
R ebecca F. Kuang
– Moag... – wystękała Sarana – być... może... zrobi wyjątek. Rin ją puściła. Lilia oparła się ciężko o ścianę i nerwowymi ruchami dłoni powachlowała swą twarz. Wściekłość Rin zaczęła powoli gasnąć, rozpraszać się. Czerwona mgiełka ustąpiła z oczu. Dziewczyna zacisnęła pięść i otworzyła ją, wstrzymała oddech i wypuściła powietrze, a potem otarła dłoń o bluzę. – No, i tak rozmawiać możemy.
– Jesteśmy na miejscu – obwieścił głos Sarany. Rin zsunęła przesłaniającą oczy opaskę. Sarana zmusiła ją, by przyszła w pojedynkę – pozostali z niemałym zadowoleniem zostali na rekreacyjnej barce – i wywołujące fale potu poczucie bezbronności przez cały rejs kanałami przyprawiało dziewczynę o nerwowe drgawki. Początkowo widziała tylko ciemność. Po chwili wzrok przystosował się do półmroku i okazało się, że jedynym źródłem światła w pomieszczeniu są maleńkie, migocące latarenki. Nie zobaczyła ani jednego okna, do wnętrza nie sięgał najsłabszy promień słońca. Nie miała pojęcia, czy znalazła się na statku, czy w budynku na suchym lądzie; nie potrafiła stwierdzić, czy zapadł już zmrok, czy po prostu pokój jest odcięty od świata tak szczelnie, że nie rozjaśnia go nic poza kilkoma płomykami. Powietrze było tu znacznie chłodniejsze niż na zewnątrz. Odniosła wrażenie, że wyczuwa pod stopami nieznaczne kołysanie, lecz i w tej kwestii nie była pewna. Wyobraźnia mogła płatać jej figle. Pewne było natomiast, że wnętrze jest przestronne. Uziemiony okręt wojenny? Może jakiś magazyn? Powiodła spojrzeniem po ciężkich, zwalistych meblach, zwróciła uwagę na ich zakrzywione nóżki. Musiały zostać sprowadzone z zagranicy; tak niezgrabnych w cesarstwie nie fabryka
R epublik a Smok a
65
wytwarzał nikt. Ściany obwieszone były portretami, które nie mogły przedstawiać Nikaryjczyków; widniejący na nich mężczyźni mieli bladą skórę, srogie miny i wszyscy co do jednego nosili niedorzecznie wysokie, białe peruki. Środek pomieszczenia zajmował masywny stół, przy którym swobodnie zmieściłoby się przynajmniej dwadzieścia osób. Po przeciwnej stronie, w otoczeniu uzbrojonych w łuki Lilii, zasiadała we własnej osobie królowa piratów. – Runin. – Głos Moag był naznaczony chrypką, niski i dziwnie hipnotyczny. – Nasze spotkania niezmiennie sprawiają mi wielką przyjemność. Moag była kobietą wysoką, barczystą, przystojną raczej niż ładną. Powiadano, że w przeszłości pracowała w porcie jako prostytutka i w ten sposób poznała jednego z tłumnie odwiedzających Anhkiluun pirackich kapitanów. Jegomość ów zmarł w nigdy do końca niewyjaśnionych okolicznościach, a owdowiała Moag pokonała stopniowo kolejne szczeble pirackiej hierarchii miasta i ostatecznie stworzyła flotę o bezprecedensowej sile. To ona jako pierwsza w dziejach zjednoczyła pod wspólną banderą wszystkie odłamy pirackiej braci Ankhiluun. Do momentu, w którym objęła rządy, morscy bandyci regionu pozostawali w stanie permanentnej wojny, na podobnej zasadzie, na jakiej po śmierci Czerwonego Cesarza wojowały ze sobą prowincje Nikan. W pewnym sensie Moag dokonała tego, co nie udało się Daji. Przekonała zwaśnione frakcje zbrojne do służby jednej sprawie – sobie samej. – Nie wydaje mi się, byś kiedykolwiek odwiedziła mój prywatny gabinet. – Moag objęła gestem całą salę. – Przyjemnie tu, nieprawdaż? Hesperianie byli okropnie irytujący, ale na wystroju wnętrz znali się niezgorzej. – Co się stało z pierwotnymi właścicielami? – zapytała Rin. – Zależy. Zakładam, że oficerowie hesperyjskiej floty uczą swoich żeglarzy pływać. – Królowa wskazała krzesło naprzeciwko swojego. – Siadaj. fabryka
66
R ebecca F. Kuang
– Nie, dziękuję. – Rin od pewnego czasu nie czuła się na krzesłach komfortowo. Nie podobało się jej, że stół ogranicza swobodę jej nóg. Gdyby musiała nagle podskoczyć, gdyby próbowała uciec, uderzyłaby kolanami w blat i straciła cenne sekundy. – Jak wolisz. – Moag pochyliła głowę. – Chodzą słuchy, że w Adladze doszło do pewnych perturbacji. – Coś mnie rozproszyło – przyznała Rin. – Traf chciał, że spotkałam tam Daji. – Och, wiem o tym – odparła królowa. – Ja oraz całe nasze wybrzeże. Słyszałaś już wersję wypadków, którą rozpowszechnia Sinegard, prawda? Jesteś zbuntowaną Speerytką, zdrajczynią korony. Mugeńscy oprawcy doprowadzili cię do obłędu, wskutek czego stanowisz teraz bezpośrednie zagrożenie dla wszystkich, których spotkasz na swojej drodze. Nagroda za twoją głowę urosła do sześciu tysięcy cesarskich srebrników. Za żywą proponują dwakroć tyle. – Bardzo ładnie z ich strony – rzuciła Rin. – Nie sprawiasz wrażenia przejętej. – Może dlatego, że Sinegard nie we wszystkim się myli. – Rin nieznacznie się nachyliła. – Posłuchaj, Moag, Yang Yuanfu nie żyje. Nie byliśmy w stanie zabrać głowy, ale twoi zwiadowcy potwierdzą wszystko, jak tylko dotrą do Adlagi. Czas, żebyś zapłaciła. Królowa piratów puściła wystąpienie dziewczyny mimo uszu, oparła podbródek na złożonych w piramidkę palcach. – Jednego nie rozumiem. Po co zadajesz sobie tyle kłopotu? – Moag, przestań, proszę... Królowa uciszyła ją gestem. – Wytłumacz mi łaskawie. Posiadasz moc, o jakiej większość może jedynie pomarzyć. Możesz zdobyć wszystko, czego zapragniesz. Gdybyś zechciała, mogłabyś przejąć władzę w którejś z dwunastu prowincji. Mogłabyś zostać piratką. Do kata, nawet kapitanem jednego z moich okrętów. Wystarczyłoby powiedzieć. Po co ci ta walka? fabryka
R epublik a Smok a
67
– To Daji rozpętała tę wojnę – odpowiedziała Rin. – Zabiła moich przyjaciół. Zasiada na tronie, który się jej nie należy. Po prostu. Ktoś musi ją zabić i mam nadzieję, że zrobię to ja. – Ale dlaczego? – Moag nie rezygnowała. – Nie ma na świecie osoby, która nienawidziłaby naszej cesarzowej bardziej gorąco niż ja. Ale zrozum jedno, mała: nie znajdziesz sprzymierzeńców. Rewolucja to rewelacyjny pomysł, ale tylko w teorii. W praktyce nikt nie chce ginąć. – Nie oczekuję, żeby ryzykował ktokolwiek poza mną. Chcę tylko, byś dała mi broń. – A w razie porażki? Nie wydaje ci się, że milicja ustali, skąd wzięłaś sprzęt? – Zabiłam dla ciebie trzydziestu ludzi – syknęła Rin. – Umówiłyśmy się, że w zamian wyposażysz mnie w cokolwiek wybiorę. Nie możesz ot tak... – Czego nie mogę? – Moag pochyliła się nad stołem, pobłyskujące pierścieniami palce zamknęły się na rękojeści sztyletu. W oczach piratki błysnęło szczere rozbawienie. – Naprawdę uważasz, że jestem ci cokolwiek dłużna? Na mocy jakiej umowy? Wedle jakiego prawa? Co zrobisz, założysz mi sprawę w sądzie? Rin potrząsnęła głową. – Powiedziałaś przecież... – „Powiedziałaś przecież...” – powtórzyła drwiąco Moag. – Ludzie bez przerwy mówią rzeczy, które potem okazują się nieprawdą, mała Speerytko. – Dobiłyśmy targu! – Rin podniosła głos, lecz słowa zabrzmiały prosząco, wcale nie władczo. Sama usłyszała we własnym tonie małą dziewczynkę. Kilka Lilii skryło chichot za wachlarzami. Rin zacisnęła pięści. Krążące w jej żyłach opary opium sprawiły, że nie stanęła w ogniu, lecz wzrok przesłoniła jej szkarłatna mgła. Zaczerpnęła głęboko powietrza. Spokojnie. fabryka
68
R ebecca F. Kuang
W tej chwili spalenie Moag wydawało się znakomitym pomysłem, lecz wątpliwe, by po takim wybryku uszła z Ankhiluun z życiem. – Wiesz, jak na osobę o twoim życiorysie, jesteś niewiarygodnie głupia – podjęła królowa. – Speeryckie talenty, sinegardzka edukacja, służba w milicji... I pomimo tego wciąż nie rozumiesz, jak działa ten świat. Jeśli chcesz coś osiągnąć, musisz dysponować nagą siłą. Jesteś mi potrzebna, a ja jestem jedyną osobą, która może ci zapłacić, z czego wynika, że ty potrzebujesz mnie. Narzekaj sobie ile dusza zapragnie. Nigdzie się stąd nie ruszysz. – Ale ty nie chcesz mi zapłacić. Jeb się! – Rin nie zdołała się pohamować. Zanim zdążyła choć drgnąć, jedenaście grotów wymierzyło prosto w jej czoło. – Spokój! – wycedziła Sarana. – Po co aż tyle patosu? – spytała Moag, oglądając pociągnięte lakierem paznokcie. – Zrozum, próbuję ci pomóc. Jesteś jeszcze młoda. Przed tobą całe życie. Dlaczego chcesz je zmarnować akurat na zemstę? – Muszę się dostać do stolicy – podjęła uparcie Rin. – Skoro nie dostanę wyposażenia od ciebie, poszukam gdzie indziej. Moag teatralnie westchnęła i przycisnęła opuszki palców do skroni. Po chwili złożyła splecione dłonie na stole. – Proponuję kompromis. Wykonasz jeszcze jedno moje zlecenie, a potem dostaniesz wszystko, co zechcesz. Co ty na to? – Słucham?! Miałabym ci teraz zaufać? – Czy masz inny wybór? Rin przygryzła wargę. – Co to za zlecenie? – Jaką masz opinię na temat bitew morskich? – Nie cierpię ich. – Rin nie znosiła pływania po otwartych akwenach. Jak dotąd przyjmowała jedynie misje lądowe i Moag dobrze o tym wiedziała. Na morzu dar dziewczyny nie był aż tak cenny. fabryka
R epublik a Smok a
69
Ogień i woda nie idą ze sobą w parze. – Jestem przekonana, że sowita nagroda pomoże ci tę opinię przemyśleć. – Moag sięgnęła do biurka i wyciągnęła z szuflady sporządzony węglem szkic statku. Podsunęła go dziewczynie przez blat. – Oto „Czapla”. Standardowa jednostka do przemytu opium. Czerwone żagle, ankhiluuńska bandera, o ile kapitan jeszcze jej nie zmienił. W jego księgach od wielu miesięcy pojawiają się nieścisłości. Rin spojrzała królowej w oczy. – Chcesz, żebym zabiła człowieka w oparciu o błędy rachunkowe? – Zatrzymuje dla siebie więcej zysków, niż uczciwie powinien. I wykazuje się przy tym niemałym sprytem. Jego buchalter fałszował liczby tak sprawnie, że zorientowałam się dopiero po kilku dobrych tygodniach. My jednak przechowujemy każdy dokument w trzech kopiach. Algebra nie kłamie. Chcę, żebyś zatopiła jego statek. Rin przyjrzała się rysunkowi. Znała ten typ łodzi. Moag dysponowała przynajmniej tuzinem podobnych i często zawijały do portu Ankhiluun. – Jest w tej chwili w mieście? – Nie. Ale za kilka dni powinien wrócić. Nie ma pojęcia, że znam prawdę. – Dlaczego więc nie pozbędziesz się go sama? – W zwyczajnych okolicznościach tak bym zapewne zrobiła – przyznała Moag. – Tyle że wówczas musiałabym go poddać ocenie pirackiego sądu. – Od kiedy w Ankhiluun przejmujecie się wyrokami sądów? – Moja droga, fakt, że uniezależniliśmy się od cesarstwa, nie oznacza, że panuje tutaj anarchia. Odbyłby się proces. W sprawach o sprzeniewierzenie to standardowa procedura. Sęk w tym, że ja nie chcę, by miał sprawiedliwy proces. To popularny i lubiany człowiek, ma w tym mieście stanowczo zbyt fabryka
70
R ebecca F. Kuang
wielu przyjaciół i gdybym go ukarała na własną rękę, sprowokowałabym odwet. A ostatnio nie mam nastroju na politykę. Chcę, żeby poszedł na dno. – Nie brać jeńców? – Powiedzmy, że nie jest to priorytet. – Na usta Moag wypłynął szeroki uśmiech. – W takim razie muszę pożyczyć od ciebie statek, taki, jakim pływa on. – Zrób, o co proszę, a będziesz go mogła zatrzymać. Rozwiązanie nie było wymarzone. Rin potrzebowała okrętu pod banderą milicji, nie jednostki przemytniczej. Co gorsza, Moag mogła nie spłacić jej bronią i pieniędzmi. Nie, nie tylko mogła. Rin musiała założyć, że królowa w ten czy inny sposób ją oszuka. Nie miała jednak karty przetargowej. Moag dysponowała statkami i swoimi piratami, więc to Moag dyktowała warunki. Rin miała jedynie talent do zabijania, którego w dodatku nie mogła zaoferować nikomu innemu. Lepszego wyjścia nie miała. Została zapędzona w kozi róg, z którego nie widziała drogi ucieczki. Znała jednak kogoś, kto mógł tę drogę zobaczyć. – Potrzebuję jeszcze czegoś – podjęła. – Adresu Kitaja. – Kitaja? – Moag zmrużyła oczy. Rin widziała kłębiące się za nimi myśli, królowa rozważała, czy cokolwiek na spełnieniu prośby straci, czy gra jest warta świeczki. – To mój przyjaciel – dodała Rin tak niezobowiązująco, jak tylko potrafiła. – Studiowaliśmy razem. Jest dla mnie ważny. Tylko dlatego proszę. – I przypomniałaś sobie o nim dopiero dzisiaj? – Nie planuję uciekać z miasta, jeśli tym się niepokoisz. – Ach, to akurat i tak by ci się nie udało. – Moag obrzuciła Rin pogardliwym spojrzeniem. – Z tym że Kitaj sam prosił, bym ci nie mówiła, gdzie go szukać. Rin przemknęło przez myśl, że w zasadzie nie powinna się dziwić. A jednak – zabolało. fabryka
R epublik a Smok a
71
– Nieważne – rzuciła. – Tak czy inaczej chcę ten adres. – Dałam mu słowo, że zachowam to w sekrecie. – Twoje słowo nie jest nic warte, stara wiedźmo. – Rin popuściła wodze irytacji. – Drażnisz się ze mną dla czystej przyjemności. Moag zaniosła się śmiechem. – Co racja, to racja. Znajdziesz go w dawnej dzielnicy cudzoziemców. Dom na końcu kładki. Przy drzwiach zobaczysz emblematy floty Czerwonej Dżonki. Wystawiłam tam straże, ale dam im znać, by cię przepuścili. Czy mam uprzedzić Kitaja o twojej wizycie? – Proszę, nie – odparła Rin. – Zrobię mu niespodziankę.
Dawna dzielnica cudzoziemców pławiła się w ciszy i bezruchu, stanowiła rzadką oazę spokoju wśród niemilknącej kakofonii Ankhiluun. Połowa tutejszych domów była opuszczona – po odejściu Hesperian nikt się w nich nie osiedlił – a resztę budynków wykorzystywano jedynie w charakterze magazynów. Brakowało również mrowia jasnych latarni i lampionów, które w pozostałych dzielnicach migotały na każdym kroku. Było stąd nieprzyjemnie daleko do otwartego placu w centrum, do którego ludzie Moag mieli swobodny dostęp. Rin bardzo się to nie podobało. Z drugiej strony, Kitaj musiał być bezpieczny. Pozwalając, by spotkała go krzywda, Moag popełniłaby taktyczny błąd. Chłopak był istną krynicą wiedzy. Czytał dosłownie wszystko i niczego nie zapominał. Żywy stanowił potężny atut i królowa zapewne zdawała sobie z tego sprawę, umieszczając go w areszcie domowym. Samotny dom na końcu pomostu kołysał się nieco na uboczu reszty falujących zabudowań, połączony z nimi jedynie dwoma długimi łańcuchami i niebudzącą wielkiego zaufania fabryka
72
R ebecca F. Kuang
kładką, zbitą z nierówno rozmieszczonych desek. Rin przeszła po nich z duszą na ramieniu i zapukała do drewnianych drzwi. Cisza. Naparła na klamkę. W drzwiach brakowało zamka – nigdzie nie widziała dziurki od klucza. Piraci chcieli mieć pewność, że Kitaj przyjmie każdego gościa. Drzwi ustąpiły. Wewnątrz pierwszym, co rzuciło się jej w oczy, był bałagan – stosy i sterty pożółkłych ksiąg, map i dokumentów zajmowały wszystkie widoczne powierzchnie. Po chwili mrugania w przyćmionym świetle lampy ujrzała wreszcie Kitaja. Siedział w kącie z grubym tomem na kolanach, niemal pogrzebany pod zwałami oprawnych w skórę dzieł. – Jadłem już – rzucił, nie podnosząc wzroku. – Wróć rano. Odchrząknęła. – Kitaj? Spojrzał ku drzwiom. Otworzył szeroko oczy. – Witaj – powiedział i powoli odłożył lekturę na bok. – Mogę wejść? – zapytała. Chłopak wpatrywał się w Rin przez dobrą chwilę. Wreszcie jednak zaprosił ją gestem do środka. – Wejdź. Zamknęła za sobą drzwi. Kitaj nie ruszał się z miejsca, więc ruszyła w jego kierunku między papierowymi zaspami, uważając, by nie nadepnąć nawet na jedną kartkę. Kitaj nie cierpiał, gdy ludzie zaburzali kształt jego starannie wystudiowanego i zaplanowanego rozgardiaszu. W Sinegardzie, w porze sesji egzaminacyjnej, potrafił zrobić karczemną awanturę za przesunięcie choćby kałamarza. Pokój był tak zagracony, że jedyną wolną przestrzeń stanowił skrawek podłogi pod ścianą, niemal u stóp chłopaka. Starając się go nie dotknąć, ugięła kolana, usiadła ze skrzyżowanymi nogami i złożyła dłonie na udach. Przez moment po prostu patrzyli sobie w oczy. fabryka
R epublik a Smok a
73
Rin miała rozpaczliwą wręcz ochotę wyciągnąć dłoń i dotknąć jego policzka. Kitaj wyglądał na osłabionego i był stanowczo zbyt chudy. Wprawdzie od czasu Golyn Niis odzyskał nieco wagi, lecz obojczyki nadal przerażająco sterczały mu z ramion, a nadgarstki miał tak cienkie, że zapewne mogłaby je połamać jedną ręką. Zapuszczone, długie kręcone włosy związał w kok z tyłu głowy, przez co kości policzkowe wystawały wyraźnie spod naciągniętej skóry. Nawet w przybliżeniu nie przypominał chłopca, którego poznała w Sinegardzie. Różnica skupiała się w oczach. Dawniej były niezwykle jasne, wiecznie rozświetlone gorączkową, wszechogarniającą ciekawością. Dzisiaj patrzyły na Rin tępe i puste. – Mogę zostać? – spytała. – Wpuściłem cię przecież. – Prosiłeś Moag, by nie dawała mi twojego adresu. – Ach... – Zamrugał. – Owszem, to prawda. Uciekał wzrokiem. Znała Kitaja na tyle dobrze, by wiedzieć, że jest na nią wściekły. Jednak mimo upływu wielu długich miesięcy wciąż nie była pewna dlaczego. Chociaż nie – wiedziała. Po prostu nie chciała przyznać, że nie miała racji. Pokłócili się w tej sprawie i była to jak dotąd jedyna ich kłótnia. Chłopak wypadł wtedy z kajuty, trzasnął drzwiami i nie odzywał się do Rin, dopóki nie dopłynęli do brzegu. Od tamtej pory nie pozwalała sobie wspominać owej chwili. Pamięć o niej wpadła w otchłań wraz z pozostałymi obrazami z przeszłości, które sprawiały, że zaczynała marzyć o fajce. – Jak się miewasz? – zapytała. – Siedzę pod kluczem w areszcie domowym. Jak myślisz? Przesunęła spojrzeniem po leżących na stole papierzyskach. Pokrywały też niemal całą podłogę, przyciśnięte na rogach buteleczkami z atramentem. Zatrzymała wzrok na księdze, w której coś przed chwilą notował. – Ale widzę, że Moag nie pozwala ci się nudzić, co? fabryka
74
R ebecca F. Kuang
– Nie pozwala, dobrze powiedziane. – Zatrzasnął księgę. – Pracuję dla jednej z czołowych postaci świata przestępczego w cesarstwie, a każe mi zajmować się podatkami. – Ankhiluun nie płaci podatków. – Nie, cesarstwu nie płaci. Za to pobiera własne. – Kitaj obrócił w palcach pędzelkiem. – Moag zarządza organizacją kryminalną, której przepisy fiskalne są równie skomplikowane jak prawa dowolnie wskazanej metropolii. Natomiast ich dotychczasowy system księgowy... Ech... – Machnął ręką. – Nie wiem, kto to wymyślił, ale na liczeniu to on się nie znał. Genialne posunięcie ze strony Moag, stwierdziła Rin w duchu. Kitaj dysponował umysłem wartym tyle, co głowy dwudziestu innych uczonych. Bez chwili wahania sumował w pamięci niewiarygodnie duże liczby, a zmysłem strategicznym przerastał mistrza Irjaha. Pozbawiony wolności, zapewne gderał trochę częściej niż zwykle, lecz bez wątpienia nie potrafił oprzeć się łamigłówce takiej jak ta. Księgi rachunkowe były dla niego tym, czym kuferek z zabawkami dla małego chłopca. – Przyzwoicie cię traktują? – podjęła. – Dostatecznie. Dostaję dwa posiłki dziennie. Jeśli jestem grzeczny, nawet więcej. – Marnie wyglądasz. – Tutejsze jedzenie nie jest zbyt smaczne. Wciąż nie patrzył jej w oczy. Zaryzykowała i położyła Kitajowi dłoń na ramieniu. – Przykro mi, że cię tutaj zamknęła. Wzdrygnął się. – Nie twoja wina. Gdybym to ja się pojmał, postąpiłbym dokładnie jak ona. – Moag nie jest taka najgorsza. Swoich ludzi traktuje dobrze. – A poza tym, stosując przemoc i wymuszenia, kieruje życiem nielegalnego miasta, które oszukuje i okrada Sinegard od fabryka
R epublik a Smok a
75
bitych dwudziestu lat – dodał Kitaj. – Wiesz, Rin, martwię się. Coś mi mówi, że doznałaś tu zaburzenia perspektywy. – Ludzie, którzy jej służą, i tak wychodzą na tym lepiej niż poddani cesarzowej – obruszyła się. – Poddani cesarzowej nie mieliby żadnego powodu do narzekań, gdyby jej generałowie nie wypatrywali na każdym kroku okazji do zdrady. – Skąd ta twoja lojalność wobec Sinegardu? – spytała ostro Rin. – Co takiego zrobiła dla ciebie cesarzowa? – Mój ród pozostaje w służbie korony od dziesięciu pokoleń – odparł Kitaj. – I nie, nie pomogę ci w osobistej wendecie, którą prowadzisz tylko dlatego, że uważasz, że twój głupi komandor zginął przez cesarzową. Więc daj sobie spokój, nie musisz udawać przyjaźni, Rin. Wiem, po co przyszłaś. – To nie jest kwestia tego, co uważam – stwierdziła. – Ja to po prostu wiem. I wiem też, że to Daji zaprosiła Mugeńczyków na kontynent. Z premedytacją doprowadziła do tej wojny. Z jej winy doszło do inwazji i wszystkiego, co widziałeś na własne oczy w Golyn Niis. – Czcze pomówienia. – Słyszałam to od Shiro! – Który nie miał żadnego powodu, by cię okłamać? – A Daji nie ma powodu, by kłamać tobie? – Daji jest cesarzową – powiedział chłopak. – Cesarzowa nie zdradza swojego ludu. Nie rozumiesz, jak niedorzecznie to brzmi? Nie odniosłaby najmniejszej politycznej korzy... – Sam powinieneś chcieć jej śmierci! – zawołała Rin. Korciło ją, by nim potrząsnąć, uderzyć, zrobić cokolwiek, byle z twarzy Kitaja zniknęła ta paskudna pustka. – Dlaczego nie chcesz? Dlaczego nie jesteś wściekły? Nie widziałeś Golyn Niis? – Chcę, żebyś stąd wyszła. – Zesztywniał. – Kitaj, proszę... – W tej chwili! – Jestem twoją przyjaciółką! fabryka
76
R ebecca F. Kuang
– Nie, nie jesteś. Moją przyjaciółką była Fang Runin. Nie mam pewności, kim jesteś ty, ale z tobą nie chcę mieć nic wspólnego. – Dlaczego tak mówisz? Co takiego ci właściwie zrobiłam? – Zapytaj może, co takiego zrobiłaś im! – Chwycił ją za rękę. Była tak zaskoczona, że nawet się nie szarpnęła. Kitaj przyciągnął jej dłoń nad stojącą obok lampę, zatrzymał tuż nad płomieniem. Rin pisnęła z nagłego bólu – poczuła tysiąc maleńkich igiełek, wbijających się głęboko pod skórę. – Czy ty się kiedykolwiek sparzyłaś? – szepnął. Rin dopiero w tej chwili spostrzegła niewielkie blizny po oparzeniach pokrywające dłonie i przedramiona chłopaka. Niektóre całkiem świeże. Część wyglądała na wczorajsze. Ból wciąż się wzmagał. – Kurde! – Wierzgnęła nogą. Nie trafiła Kitaja, ale kopnęła lampę. Olej rozlał się po papierach. Płomień buchnął ku górze. Przez moment widziała w blasku ognia przerażoną do głębi twarz chłopaka. Zaraz potem poderwał z podłogi koc i zarzucił na płonące dokumenty. W pokoju zrobiło się ciemno. – Co to miało być, do cholery? – wrzasnęła. Nie uniosła pięści, lecz Kitaj cofnął się, jakby mu zagroziła – wpadł ramieniem na ścianę, skulił się i ukrył głowę w ramionach. Chudą sylwetką chłopaka wstrząsnął szloch. – Przepraszam – wyszeptał. – Nie wiem, co... Pod Rin ugięły się kolana. Opadła na podłogę obok niego. Pulsujący ból skroni zaparł jej dech w piersiach, była bliska zawrotów głowy. Poczuła się niemal tak dobrze, jak pod wpływem opium. Gdyby zaczęła się nad tym zastanawiać, mogłaby wybuchnąć płaczem, a płacz mógłby rozerwać ją na strzępy. Spróbowała więc śmiechu, który szybko przeszedł w gwałtowną czkawkę. – Dlaczego? – wydukała wreszcie. – Chciałem się dowiedzieć, jakie to uczucie – odpowiedział. – Jakie znowu uczucie? fabryka
R epublik a Smok a
77
– Chciałem sprawdzić, co oni czuli. Kiedy to się stało. W ostatnich chwilach życia. Chciałem wiedzieć, jak się czuli, kiedy dobiegało końca. – Tego się nie da z niczym porównać – stwierdziła. Fala cierpienia ponownie przemknęła po jej ramieniu. Uderzyła pięścią w podłogę, by stłumić pieczenie. Zacisnęła zęby i odczekała, aż minie. – Kiedyś opowiedział mi o tym Altan – podjęła. – Po chwili nie jesteś w stanie oddychać. Zaczynasz się dusić tak gwałtownie, że przestajesz czuć ból. Nie giniesz od płomieni, umierasz z braku powietrza. Dusisz się, Kitaj. Tak się to kończy.
fabryka
5
S
próbuj, to kandyzowany imbir – zasugerował Ramsa. Rin krztusiła się i pluła, aż wreszcie nabrała pewności, że w żołądku nie zostało już nic. Uniosła głowę znad relingu. Smętne pozostałości śniadania, flegma zmieszana z masą jajeczną, odpłynęły poniżej unoszone zielonymi falami. Sięgnęła po kilka plastrów słodyczy i zaczęła przeżuwać, zmagając się z nieustępliwymi nudnościami. Mimo wielu spędzonych na morzu tygodni nadal nie zdołała przywyknąć do stałego kołysania podłoża. – Dzisiaj trochę nami porzuca – zapowiedział Baji. – Nad Omonod zaczyna się pora monsunów. Jak tak dalej pójdzie, będziemy musieli uważać na kurs, ale póki brzeg zastępuje nam falochron, powinno być dobrze. Baji był jedynym cike z jakimkolwiek żeglarskim doświadczeniem – zanim trafił na Baghrę, w ramach robót karnych pływał przez pewien czas na statku handlowym – i bezwstydnie się tym chełpił. – Oj, zamknij się już – prychnął Ramsa. – Przecież i tak nie ty sterujesz. fabryka
R epublik a Smok a
79
– Jestem nawigatorem! – Nawigatorem jest Aratsha. Ty po prostu lubisz postać sobie przy sterze. Rin była szczerze zadowolona, że nie muszą wykonywać manewrów samodzielnie. Dzięki temu nie musieli najmować od Moag dodatkowych członków załogi. Ich szóstka, przy ograniczonych do minimum żeglarskich obowiązkach na pokładzie i wsparciu kierującego jednostką błogosławionego Aratshy, w zupełności wystarczała, by pewnie doprowadzić statek w dowolnie wybrany rejon Morza Południowonikaryjskiego. Piracka królowa wypożyczyła cike szybki statek przemytniczy o nazwie „Karakal”, smukły i zwinny, na którego burtach konstruktorzy w jakiś niesamowity sposób upchnęli po aż sześć dział. Było ich zbyt niewielu, by mogli je obsadzić, lecz Ramsa wpadł na niezwykle sprytne rozwiązanie. Za pomocą kawałka dratwy połączył ze sobą wszystkie dwanaście lontów, co pozwalało oddać jednoczesną salwę z obu burt. Pokładowa artyleria stanowiła jednak środek rezerwowy i ostateczny. Rin nie planowała uciekać się do pomocy dział. Skoro Moag nie zależało na jeńcach, wystarczyło podpłynąć do wrogiego statku na tyle, by mogli przedostać się na jego pokład. Złożyła splecione dłonie na relingu, oparła na nich podbródek i zapatrzyła się w wodną pustynię. Żeglowanie okazało się zajęciem dalece mniej ciekawym od podkradania się do obozów armii przeciwnika. Pola bitewne na lądzie zapewniały wprost niewyczerpaną dawkę rozrywki. Ocean opowiadał wyłącznie o samotności. Cały poranek spędziła wpatrzona w szary, monotonny widnokrąg, walcząc z opadającymi co chwila powiekami. Moag nie potrafiła określić, kiedy dokładnie kapitan malwersant zamierza zawinąć do portu. Mógł pojawić się o dowolnej porze, aż do mniej więcej północy. Rin nie była w stanie pojąć, jak żeglarze radzą sobie z dojmującym na morzu poczuciem dezorientacji. W jej oczach każda fala, każda piędź oceanu wyglądała identycznie jak pozostałe. Owszem, w razie fabryka
80
R ebecca F. Kuang
potrzeby mogła się uciec do nawigacji za pomocą gwiazd i map nieba, lecz rozlewający się wokół statku zielonkawoniebieski przestwór nie mówił jej zupełnie nic. Znajdowali się na wodach Zatoki Omonod. Gdzieś w dali leżała wyspa Speer. Gdzieś tam była też wyspa Federacji. Moag zaproponowała kiedyś, żeby popłynęły razem na Mugen i osobiście oceniły skalę zniszczeń, lecz Rin odmówiła. Wiedziała, co by tam zastały. Miliony ciał uwięzionych w zestalonej lawie, zwęglone szkielety zastygłe w ostatnich momentach życia. W jakich pozach by ich ujrzała? Czy zobaczyłaby matki wyciągające ręce ku dzieciom? Mężów otaczających ramionami żony? Może ich dłonie skierowane byłyby w stronę morza, jakby w nadziei, że jeśli tylko dotrą do wody, zdołają umknąć przed zabójczymi, gęstymi chmurami siarki pędzącymi w dół górskiego zbocza. Wyobrażała sobie to aż nazbyt często, odmalowała w umyśle obraz prawdopodobnie bardziej żywy i wyrazisty od rzeczywistości. Zamykając oczy, widziała Mugen i widziała też Speer; obie wyspy zlewały się w jej duchu w jedną, ponieważ we wszystkich swoich odmianach ta opowieść brzmiała jednako: stojące w płomieniach ciałka dzieci, skóra odchodząca od mięśni wielkimi, czarnymi płatami, spod których wynurzają się połyskujące kości. Wszyscy ci ludzie spłonęli w imię cudzej wojny, w imię cudzych błędów; ktoś, kogo nie widzieli nawet na oczy, postanowił, że muszą umrzeć, więc wydając ostatnie tchnienia, nie mogli nawet podejrzewać, dlaczego płomienie wypalają im skórę. Rin zamrugała i potrząsnęła głową, by oczyścić myśli. Wciąż raz po raz bezwiednie osuwała się w przypominającą sen zadumę. Wczorajszej nocy przyjęła niewielką dawkę laudanum, ponieważ oparzona dłoń nie pozwalała jej zasnąć. Z perspektywy czasu pomysł okazał się fatalny, gdyż opiumowa nalewka wyczerpała ją znacznie bardziej niż narkotyczny fabryka
R epublik a Smok a
81
dym, a nie sprawiła przy tym nawet ułamka zwykłej przyjemności. Obejrzała rękę. Ciało nadal miała obrzmiałe, skórę wściekle czerwoną, i to mimo wielogodzinnego moczenia w aloesie. Nie była w stanie zacisnąć pięści bez skrzywienia. Cieszyła się jedynie, że Kitaj nie sparzył jej prawej dłoni, której potrzebowała do miecza. Gdy pomyślała, że musiałaby przycisnąć tak uwrażliwioną w tej chwili skórę do chropowatej rękojeści, przebiegły ją ciarki. Przeciągnęła kciuk po wnętrzu dłoni i wbiła paznokieć w otwartą ranę. Ból przeszył natychmiast całe ramię, w oczach dziewczyny stanęły łzy. Niemniej jednak pomogło, ocuciła się na dobre. – Nie trzeba było brać laudanum – zauważył Chaghan. – Nie śpię przecież. – Drgnęła i wyprostowała się. – Jasne, jasne. – Stanął obok niej przy relingu. Rin rzuciła wieszczkowi pełne irytacji spojrzenie i zastanowiła się, jak wiele wysiłku wymagałoby wyrzucenie go za burtę. Doszła do wniosku, że w sumie niewiele. Chaghan był przeraźliwie wręcz chudy. Mogłaby to zrobić. Nikt by za nim nie tęsknił. Raczej nie. – Widzisz te formacje skalne? – Baji, który musiał jakimś cudem wyczuć nadciągającą awanturę, wsunął się między nich. Wskazał palcem majaczące na dalekim ankhiluuńskim wybrzeżu klify. – Co ci przypominają? – Człowieka? – Rin zmrużyła powieki. – Aha. Dokładniej rzecz biorąc, topielca. – Baji pokiwał głową. – Oglądany z morza o zachodzie słońca wygląda, jakby połykał słońce. Można po tym poznać, że Ankhiluun jest już niedaleko. – Często tutaj bywałeś? – zainteresowała się dziewczyna. – Bardzo. Raz nawet z Altanem, dwa lata temu. – Po co? – Tyr kazał nam zabić Moag. fabryka
82
R ebecca F. Kuang
– I nie daliście rady? – prychnęła pod nosem Rin. – Mówiąc uczciwie, był to jedyny raz, kiedy Altan nie wykonał misji. – Och, z pewnością – odparła. – Altan cudowny. Altan doskonały. Najlepszy komandor, pod którym służyliście. Wszystko robił najlepiej. – Z wyjątkiem Chuluu Korikh – wtrącił Ramsa. – To była wręcz monumentalna katastrofa. – Trzeba przyznać, że Altan naprawdę podejmował sporo taktycznie trafnych decyzji. – Baji przeciągnął dłonią po policzku. – Z tym że potem nastąpiła cała seria takich... no wiecie... beznadziejnych. Ramsa zagwizdał. – Fakt. Pod koniec rozstał się z rozumem. – No racja. Troszkę mu się oszalało. – Przestańcie obgadywać Altana – syknął Chaghan. – Szkoda, że nawet najlepsi w końcu wariują – ciągnął Baji niezrażony. – Weźmy takiego Feylena. I Huleinina. A pamiętacie, jak w Khurdalain Altan zaczął lunatykować? Przysięgam, pewnej nocy wracam sobie spokojnie ze sraczyka, a ten... – Zamknij się, mówię! – Chaghan trzasnął oburącz o reling. Rin wyczuła wyraźną, przelewającą się przez pokład falę mrozu; przedramiona obsypała jej gęsia skórka. Powietrze zastygło jak w ulotnej chwili między błyskawicą a grzmotem. Końcówki białych jak kość włosów wieszczka zaczęły się skręcać. I tylko wyraz twarzy Chaghana nie pasował do roztaczanej przez niego aury. Wyglądał, jakby miał się zaraz rozpłakać. – Jasne, w porządku. – Baji pojednawczo uniósł dłonie. – W cyc Tygrysa, no. Przepraszam. – Nie macie prawa! – wycedził Chaghan. Wymierzył palcem w Rin. – Zwłaszcza ty. – Co to ma znaczyć? – zjeżyła się. fabryka
R epublik a Smok a
83
– Bo to twoja wina, że... – Że co?! – podniosła głos. – No dalej! Wykrztuś to wreszcie! – Ej, ej! – Ramsa wepchnął się między nich. – Trochę spokoju, na Wielkiego Żółwia. Altan nie żyje, jasne? Nie żyje i już. Żrąc się, życia mu nie zwrócicie.
– Weź zerknij. – Baji podał Rin lunetę i zwrócił jej uwagę na czarny punkcik, sunący tuż nad horyzontem. – Czy to ci wygląda na statek Czerwonej Dżonki? Rin spojrzała w okular i wytężyła wzrok. Pływającą na usługach Moag flotę Czerwonej Dżonki tworzyły jednostki charakterystyczne – przemytnicze statki wąskie i szybkie na tyle, by sprawnie uciekać zarówno okrętom marynarki cesarskiej, jak innym piratom. Wyposażone były w przepastne ładownie, pozwalające transportować pokaźne ładunki opium, a także specyficznego kształtu żagle, kojarzące się z płetwami karpia. Na otwartych wodach kapitanowie ukrywali wszelkie pozwalające zidentyfikować statek oznaczenia, lecz przybijając do portów Morza Południowonikaryjskiego, wciągali na maszt szkarłatną banderę Ankhiluun. Ta konkretna jednostka była jednak tworem pękatym, opasłym i przysadzistym, o wiele bardziej obłym od standardowych okrętów przemytniczych. Zamiast czerwonych płynęła pod białymi żaglami, nad którymi w dodatku nie powiewała najmniejsza nawet bandera. Na oczach Rin statek wykonał niedorzecznie ostry zwrot w ich stronę, manewr w oczywisty sposób niemożliwy bez pomocy szamana. – To nie są ludzie Moag – stwierdziła. – Co wcale nie znaczy, że to wrogowie – zauważył Ramsa. Chłopak obserwował tajemniczą jednostkę przez własną lunetę. – Mogą być wręcz przyjaźni. Baji prychnął. fabryka
84
R ebecca F. Kuang
– Jesteśmy zbiegłymi przestępcami, pracującymi dla szefowej zgrai piratów. Jak sądzisz, ilu mamy w tej chwili przyjaciół? – No dobra, nie dyskutuję. – Ramsa złożył lunetę i wcisnął ją do kieszeni. – Po prostu zacznijmy strzelać – podsunął Chaghan. Baji obrzucił wieszczka pełnym niedowierzania spojrzeniem. – Słuchaj, nie wiem, ile czasu spędziłeś na morzu, ale powiem ci, że kiedy spotykasz obcy okręt wojenny, nieoznaczony i mogący iść na czele ukrytych za horyzontem kolegów, to prawidłową reakcją jest zazwyczaj nie strzelać. – Niby dlaczego nie? – zdziwił się Chaghan. – Sam powiedziałeś, że to nie mogą być przyjaciele. – Co wcale nie znaczy, że szukają zaczepki. Głowa Ramsy obracała się w tę i z powrotem pomiędzy Chaghanem i Bajim. Chłopak przypominał w tej chwili mocno skonsternowanego pisklaka. – Nie strzelaj – pospiesznie rzuciła mu Rin. – Przynajmniej dopóki nie dowiemy się, co to za jedni. Statek podpłynął już na tyle blisko, że zdołali rozróżnić widniejące na burcie znaki. „Kormoran”. Rin przejrzała przed rejsem listę cumujących w Ankhiluun jednostek Czerwonej Dżonki. „Kormoran” w tym dokumencie nie figurował. – Widzicie? – Ramsa znów podniósł lunetę do oka. – Co jest, do cholery? – Co? – Dziewczyna nie miała pojęcia, co tak zaniepokoiło młodzika. Nie zauważyła jeszcze na „Kormoranie” ani jednego żołnierza pod bronią. W ogóle nie widziała ani jednego członka załogi. Moment później dotarło do niej, że to właśnie jest dziwne. Na pokładzie obcego statku nie było żywej duszy. Nikt nie stał przy sterze. Nikt nie siedział przy wiosłach. „Kormoran” znalazł się już w tak niewielkiej odległości, że panująca na jego pokładzie pustka uderzyła wszystkich. fabryka
R epublik a Smok a
85
– Przecież to niemożliwe – odezwał się Ramsa. – Co tę łajbę napędza? Rin wychyliła się za burtę i zawołała: – Aratsha! Ster prawo na burt! Aratsha posłuchał. „Karakal” zmienił kurs szybciej, niż uczyniłby to dowolny napędzany wiosłami statek świata. Obca jednostka odbiła niemal natychmiast, dopasowała swój kurs za pomocą równie ostrego, niesamowicie precyzyjnego zwrotu. „Kormoran” był szybki. Mimo że „Karakala” prowadził Aratsha, drugi statek bez problemu dotrzymywał im kroku. Po kilku sekundach płynęli niemal burta w burtę. „Kormoran” podchodził równolegle do statku cike. Ktokolwiek znajdował się na pokładzie, planował abordaż. – Statek widmo... – wyszeptał lękliwie Ramsa. – Nie bądź głupi – fuknął Baji. – W takim razie mają szamana. Chaghan miał rację, trzeba strzelać. Wszyscy spojrzeli na Rin, czekali, by potwierdziła rozkaz. Dziewczyna otworzyła usta i w tej samej chwili powietrzem wstrząsnął huk. Pokład „Karakala” zakołysał się im pod stopami. – Nadal uważacie, że to nie wrogowie? – zapytał Chaghan. – Ognia – rzuciła Rin. Ramsa zbiegł po drabince, by zapalić lont. Po kilku sekundach statkiem szarpnęły głuche eksplozje, działa na prawej burcie wypaliły jedno po drugim. Rozżarzone żelazne kule pomknęły nad wodą, ciągnąc za sobą jaskrawopomarańczowe smugi. Nie wybiły jednak dziur w kadłubie „Kormorana” – odbiły się nieszkodliwie od pokrywających statek stalowych płyt. Trafienia ledwie tylko zakołysały okrętem. „Karakal” tymczasem alarmująco chylił się na sterburtę. Rin zerknęła w dół – dostali bardzo poważnie i mimo że o żeglarstwie i statkach wiedziała tyle co nic, uszkodzenia wydały się jej groźne i nieodwracalne. Zaklęła pod nosem. Zanosiło się na to, że do brzegu fabryka
86
R ebecca F. Kuang
będą musieli dopłynąć szalupą. Pod oczywistym warunkiem, że wcześniej nie rozprawi się z nimi „Kormoran”. Spod pokładu dolatywał Rin tupot pospiesznych kroków Ramsy, starającego się jak najszybciej przeładować działa. Nad głową śmignęło jej kilka strzał – śmiała próba Qary – lecz i one tylko bezsilnie stuknęły o burty rywala. Qara nie miała do czego strzelać – brakowało wrogiej załogi. Ktokolwiek dowodził „Kormoranem”, nie potrzebował łuczników, dysponował przecież szeregiem armat tak potężnych, że zapewne mogłyby zdmuchnąć „Karakala” z powierzchni oceanu w kilka krótkich minut. – Podpłyńmy bliżej! – wykrzyknęła Rin. Przeciwnik był lepiej uzbrojony i sprawniej manewrował. Jedyną szansę dla cike widziała w abordażu i podpaleniu wrogiej jednostki. – Aratsha, pomóż! Muszę się przesiąść! Wtem jednak znieruchomieli. „Karakal” stanął i zakołysał się apatycznie na falach. – Aratsha! Żadnej odpowiedzi. Rin przewiesiła się przez reling i nachyliła, by spojrzeć jak najdalej. Zauważyła pod wodą dziwną czarną smugę, przypominającą nieco wstęgę dymu. Krew? Ale przecież Aratsha nie krwawił, nie w swojej wodnej postaci. Zresztą podwodny obłok był na krew stanowczo zbyt ciemny. Tak, bardziej przypominał atrament. Tuż nad głową przemknął jej jakiś pocisk. Uchyliła się. Salwa plusnęła w wodę. Wokół miejsca uderzenia rozeszła się kolejna fala czerni. To naprawdę był atrament. Napastnicy strzelali wypełnionymi tuszem pociskami prosto do morza. Robili to celowo. Wiedzieli, że statkiem cike kieruje szaman. Z premedytacją oślepili Aratshę, doskonale rozumieli naturę jego daru. Rin poczuła w piersi nieprzyjemny ucisk. Atak nie był dziełem przypadku. „Kormoran” polował konkretnie na cike i był przygotowany do unieszkodliwiania fabryka
R epublik a Smok a
87
ich mocy. Wpadli w starannie przemyślaną, z góry przygotowaną zasadzkę. Moag. Sprzedała ich Moag. W powietrzu świsnęła kolejna seria pocisków, tym razem wymierzonych w pokład. Rin kucnęła i skuliła się, czekając na huk. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Ładunek wybuchowy z zapalnikiem czasowym? „Karakalem” nie zakołysała ognista eksplozja. Z pocisków podniosła się za to chmura czarnego dymu, pęczniejąca z przeraźliwą wręcz prędkością. Rin nawet nie próbowała uciekać. Ciemne kłęby w kilka sekund zasnuły cały pokład. Nie była to wyłącznie zasłona dymna, opary okazały się duszące – dziewczyna spróbowała odetchnąć, lecz powietrze nie dotarło do płuc; zupełnie jakby nagle zamknęła się jej krtań, jakby ktoś ścisnął Rin za szyję i przyparł do ściany. Zadławiła się i zatoczyła. Wyczuła słodkawy, mdlący, przeraźliwie znajomy aromat. Opium. Znają nasze moce, pomyślała spanikowana. Wiedzą, jak nas osłabić. Suni i Baji padli na kolana, pokonani bez walki. Rin nie miała pojęcia, gdzie jest Qara, ale łuczniczka przestała już strzelać. W kłębach dymu wyraźne były jedynie zarysy bezwładnych sylwetek Ramsy i Chaghana. Tylko ona wciąż stała, wstrząsana gwałtownym kaszlem, z uniesionymi do gardła, słabnącymi rękoma. Paliła opium tak często, że dokładnie znała kolejne fazy jego działania. Wiedziała, że to już tylko kwestia czasu. Najpierw oszałamiające doznanie szybowania, lotu, któremu towarzyszy irracjonalna euforia. Później otępienie, niemal równie przyjemne. A potem już nic. fabryka
Premiera 14.10.2020 polub nas na Facebooku fabryka
Kliknij i przejdź do sklepu, by kupić książkę: oprawa broszurowa oprawa zintegrowana