Michael Mammay "Przestrzeń" (fragment)

Page 1



PRZESTRZEN P L A N E T SI D E

Tł u m a c zył

P i otr Ku c h a r s k i

Lublin - Warszawa

2


1. Planeta 2. Pr zestr zeń

M o j e j ż o n i e, z p o w o d ó w l i c z n i e j s z y c h, niż potrafię zlicz yć


1

P

omimo tego, co uczyniłem, nie spędziłem nawet jednego dnia w więzieniu. Nieźle to pojebane.  Przesiedziałem może z godzinę w areszcie przed tym, co miało uchodzić za mój proces, ale okazało się formalnością. Na górze zdecydowano o moim losie, zanim jeszcze wybudziłem się ze stazy po podróży po­ wrotnej z Kappy. A konkretniej, uzgodniono wariant adekwatny do sytuacji politycznej i nie miałem zupeł­ nie nic do gadania.  W języku technicznym nazywano to „przesunię­ ciem w stan spoczynku” zamiast poddawania kogoś dochodzeniu sądowemu. W oficjalnym wyroku znala­ zło się mnóstwo prawniczego żargonu na temat mojej ponadtrzydziestoletniej wzorowej służby, naglących okoliczności, roli, jaką odegrał dowódca sił naziem­ nych, i tego typu bzdur. Pozwolili mi nawet zachować żołd, choć jego większość szła dla Sharon.  I to właśnie była chyba prawdziwa kara. Żona opuściła mnie jakieś półtora roku temu, sześć miesię­


6

P rzes t rze ń

cy po moim powrocie, choć część tego okresu zainsce­ nizowaliśmy na potrzeby obiektywów aparatów foto­ graficznych i kamer. Nie odpowiadała jej perspektywa małżeństwa z pariasem. Nie potrafię jej za to winić. Sam wolałbym tego uniknąć, gdybym mógł. Rozpo­ znawano mnie na ulicy, śledzili mnie dziennikarze... takie rzeczy szybko zaczynały irytować. Rozstaliśmy się zatem w na tyle przyjazny sposób, na ile tylko było to możliwe w zaistniałych okolicznościach. Zabrałem ze sobą cały ten cyrk, a ona wzięła połowę pieniędzy – tak to bywa. Mogła potraktować mnie gorzej, lecz nie zrobiła tego. Zawsze będę jej za to wdzięczny. Niedłu­ go później zamieszanie w znacznej mierze ucichło do stopnia, w którym mogłem już jako tako funkcjono­ wać, więc zostałem naprawdę sam.  Minęło trochę czasu, zanim uświadomiłem so­ bie ogrom zmian związanych z porzuceniem wojska, zgodnie ze ścisłymi zasadami którego postępowałem codziennie przez kawał życia. Nagle nie musiałem ni­ gdzie być ani niczego robić, zniknęły nieprzewidziane sytuacje, zniknęli wrogowie. Po jakichś dziewięćdzie­ sięciu dniach nowej rzeczywistości uznałem, że muszę zabrać się do czegoś innego niż tylko przesiadywanie w nowym mieszkaniu i ciągłe picie. Właśnie dlatego wylądowałem w zaawansowanym technologicznie bo­ jowym systemie symulacyjnym wraz z paroma inny­ mi szychami, grając w najdroższą partię laserowego paintballu w Galaktyce. Na drodze do tej chwili nie postawiłem zbyt wielu innych kroków.  Battlesim!™ był hybrydową grą akcji w rzeczywi­ stości wirtualnej, polegającą na tym, że drużyny li­


R ozdzi a ł 1

7

czące po maksymalnie dwudziestu uczestników wę­ drowały fizycznie po symulacji miasta, aby spróbować pokonać drugą ekipę i osiągnąć cel. W naszym przy­ padku chodziło o zajęcie budynku w wirtualnej rze­ czywistości, wyglądającego jak mały, dwupiętrowy hotel. Wyeliminowanie wszystkich członków wrogiej drużyny oznaczało, że zdobędziemy dodatkowe punk­ ty. Dysponowałem pewnymi umiejętnościami w tym zakresie. Sytuację utrudniał nieco fakt, że przeciwnicy zawsze odpowiadali ogniem, starając się wykonać to samo zadanie. Battlesim!™ powstał jako WarTrainer14, zaprojektowany przez Varitech Production Compa­ ny, w skrócie VPC, jako symulator bojowy dla wojska. Niestety, budżet niezbędny do dokończenia projektu przekroczył możliwości armii i zlecenie dostała inna firma, więc w VPC postanowiono zrobić coś niemal równie korzystnego.  Zamienili symulator w grę dla bogaczy.  Zdecydowanie daleko mi było do bogacza. To dla­ tego musiałem znaleźć sobie pracę i równie dobrze mogła ona znajdować się w VPC. W firmie naprawdę lubili organizować wydarzenia integracyjne dla ka­ dry kierowniczej, było więc tylko kwestią czasu, zanim dział kadr doszedł do wniosku, że dobrze by nam zro­ biło, gdybyśmy pewnego popołudnia pobiegali sobie w symulacji, próbując pozabijać się w wirtualny spo­ sób. Miałem w tej kwestii odmienne zdanie, ponieważ jednak to oni mnie zatrudniali, na dodatek nie wyma­ gając ode mnie wykonywania żadnych szczególnych obowiązków z wyjątkiem gadania z ludźmi na oficjal­ nych imprezach, ustąpiłem i dałem się namówić.


8

P rzes t rze ń

Moją drużyną kierował Albert Claxton, główny dyrektor finansowy, który w nieprzemyślanym na­ tarciu czołowym szybko doprowadził do śmierci sie­ bie i większości naszego zespołu. Mógł to zresztą zro­ bić celowo, bo drugą ekipą dowodził Javier Sanchez, nasz dyrektor generalny. Zlikwidowanie szefa to nie­ koniecznie dobry pomysł.  Nie żebym był szczególnym specjalistą w dziedzi­ nie dobrych pomysłów.  W wyniku tego zagrania tamci dysponowali nad nami przewagą liczebną w stosunku piętnaście do trzech. Wraz z dwojgiem pozostałych mi kompanów czailiśmy się w budynku na uboczu, omawiając stra­ tegię, podczas gdy przeciwnicy przeczesywali syste­ matycznie okolicę, poszukując nas. Gdy wchodziłem do gry, oczekiwałem po niej ładnych widoków, ale nie zamierzałem poświęcić jej większego wysiłku. Mog­ łem teraz kontynuować to podejście, ginąc bohatersko w chwalebnym natarciu, a następnie dołączając do fety z okazji zwycięstwa szefa.  Rzecz w tym, że nie byłem zaprogramowany w taki sposób.  Postanowiłem pokonać dyrektora, nawet gdybym miał przez to wylecieć z roboty. Wszystkie większe szychy z mojej ekipy znajdowały się już w wirtualnych workach na ciała, a pozostałych dwoje uczestników spoglądało na mnie przez upiorne hełmy kojarzące się z głowami insektów, szukając we mnie wsparcia. Zapewne oni też stracą przeze mnie pracę.  Przynajmniej będę miał kompanów do kieliszka.


R ozdzi a ł 1

9

– Nie możemy zaatakować budynku. Dysponuje­ my zbyt małą siłą ognia – powiedziałem. Oboje skinęli głowami, albo rozumiejąc, albo z czystej uległości. – Pozostaje nam więc tylko jedna możliwość: spróbo­ wać ich wywabić, wciągnąć w pułapkę i wyeliminować. Gdy wszyscy zginą, będziemy mogli wejść do środka. Zapewne nie zostawią nikogo do obrony, bo wszyscy chcą uczestniczyć w polowaniu.  – Ale jest ich piętnaścioro – rzekła Kaitlyn Woo, wicedyrektorka działu inżynieryjnego. Na wyświet­ laczu w hełmie widziała piętnaście czerwonych sym­ boli, podobnie jak ja.  – Właśnie – odparłem. – Będę więc grzeszyć nad­ mierną pewnością siebie, zwłaszcza po wyniku naszej poprzedniej akcji. Nie postrzegają nas teraz jako prze­ ciwnej strony w trwającej bitwie, lecz jako resztki do posprzątania. Dla nich to jak polowanie na lisa.  – Pewnie, ale wciąż mają przewagę pięć do jed­ nego – wtrącił Derek Birchfeld, wicedyrektor działu logistyki. – A my zużyliśmy znaczną część zasobów w głównym natarciu. Czasami nadmierna pewność siebie to po prostu realizm.  Uśmiechnąłem się, choć nie mogli tego dostrzec przez hełm. Claxton przywołał uderzenie z powie­ trza w najgorszej możliwej chwili. Nasze samoloty nie mogły wtedy otworzyć ognia, ponieważ znaleź­ liśmy się w strefie rażenia. Nie dysponowaliśmy już zatem wsparciem lotniczym. Przejrzałem jednak to, co nam zostało, i opracowałem plan. Wszyscy, którzy uczestniczyli w grze, byli inteligentni, robili za l­ iderów


10

P rzes t rze ń

w ­swoich dziedzinach, lecz znaleźli się w moim świe­ cie. Tam, gdzie oni widzieli pojedyncze ruchy, ja do­ strzegałem kombinacje. Myśleli w sposób sekwencyj­ ny, podczas gdy ja rozumowałem równolegle. Nie było w tym ich winy. Miałem całe życie, żeby to przećwi­ czyć, a Battlesim!™ pomimo całej swojej złożoności po­ zostawał grą, na dodatek prostą w porównaniu z rea­ liami prawdziwej walki.  Zresztą nawet gdybym uczynił coś głupiego, nikt by nie zginął inaczej niż w sposób wirtualny.  – Kaitlyn, co byś zrobiła, gdyby mnie tu nie było, a ty byś dowodziła? Odpowiedz szczerze.  Zastanawiała się przez kilka sekund.  – Spodziewałabym się, że wyjdą nas szukać i zo­ stawią budynek bez obrony, jak mówiłeś. Spróbowała­ bym więc obejść go i znaleźć się od tej strony. – Wska­ zała trójwymiarową mapę, którą mój hełm wyświetlał między nami. – Przemieszczałabym się szybko i gdy­ byśmy nadchodzili z tego kierunku, mielibyśmy spo­ re szanse, że nie zauważyliby nas, więc może udałoby się nam ich zaskoczyć. Wślizgnęlibyśmy się do środka i tam umocnili na korzystnych pozycjach.  – Właśnie. To podręcznikowa odpowiedź i jedyny sposób, żeby zwyciężyć.  Niemal widziałem jej uśmiech wywołany moją po­ chwałą. Nie kłamałem. Podała rozwiązanie, które pod­ sunąłby każdy rozsądny młodszy oficer.  Tylko że oczywiście nie mogliśmy tak postąpić.  Ponieważ w tym przypadku, przy przewadze liczeb­ nej przeciwnika pięć do jednego, sposób podręczniko­ wy oznaczał pewną porażkę.


R ozdzi a ł 1

11

– A jak sądzisz, co druga strona teraz myśli? Nie chodzi mi o ich początkowe przemyślenia, tylko o te, które przyszły im do głów, gdy przysiedli na chwilę i zaczęli planować. Czego po nas oczekują?  Po sekundzie Woo skinęła głową, rozumiejąc, o co mi chodzi. Nie bez powodu pełniła swoje stano­ wisko.  – Oczekują, że zrobimy właśnie tak, jak przed chwilą powiedziałam.  – Zgadza się. I uderzą na nas w tym miejscu. – Wskazałem punkt mniej więcej w połowie drogi do hotelu. – Z dachu mają świetne pole widzenia, mogą też postawić tutaj kogoś na ziemi, żebyśmy nie zdołali zakraść się przez tylne drzwi.  – Czyli zaatakujemy ich w tych miejscach – zapro­ ponował Birchfeld.  – Niezupełnie – odrzekłem. – Gdy tak postąpimy, odkryją, że zachowujemy się inaczej, niż sądzili, a przy tym zostanie im wystarczająco wielu ludzi, żeby mogli zmienić plan i mimo wszystko nas pokonać.  – Brzmi sensownie – skomentowała Woo. – Co za­ tem robimy? Sam proces analizowania tego wszystkie­ go jest ciekawy, ale wiem, że znasz już odpowiedź. Czy nie możesz nam jej po prostu podać?  Zaśmiałem się pod hełmem.  – Pewnie. Musimy ich przekonać, że działamy tak, jak się po nas spodziewają. Gdy w to uwierzą, zwięk­ szą się szanse na to, że wyjdą pełnymi siłami, żeby nas powstrzymać. Zwłaszcza jeśli zaatakujemy ich ostro. Ale my uderzymy również na pozycje, w których po­ winni się znajdować. Ugodzimy ich na dachu, gdzie


12

P rzes t rze ń

nie dysponują żadną osłoną, natrzemy też na ich sta­ nowiska obronne. Wtedy jest szansa, że nieco przerze­ dzimy ich szeregi.  – A jak zamierzamy tego dokonać w jedynie trzy osoby, na dodatek w taki sposób, żeby samym nie wpaść w pułapkę? – zapytał Birchfeld.  – Pokażemy im to, co spodziewają się ujrzeć, a na­ stępnie zaatakujemy z innej strony. – Naszkicowałem na mapie ścieżkę. – Już zabrałem się do roboty.  – Czyli naprawdę zamierzamy spróbować zlikwi­ dować szefa? – spytał.  Wzruszyłem przesadnie ramionami, żeby wirtu­ alna rzeczywistość mogła to wychwycić.  –  Yhm.  – Brzmi dobrze – uznał. Woo również przytaknę­ ła. Oboje zyskali w moich oczach.  Hełm wirtualnej rzeczywistości działał w podobny sposób jak te, z którymi miałem do czynienia w woj­ sku, nie było więc problemów z przełączaniem zaso­ bów za pomocą ruchów gałek ocznych. Przywołałem drona i kazałem mu zrzucić kapsułki dymne wzdłuż drogi, którą byśmy nadeszli w wariancie podręczni­ kowym, bo chciałem wywołać wrażenie, że próbuje­ my osłonić nasze posunięcia. Nie czekając, wezwałem uderzenie z góry: wybuch powietrzny na dachu i po­ ciski termolokacyjne przeciwko stanowiskom obron­ nym na poziomie ulicy. Uznałem, że nasi przeciwnicy mogą myśleć w nieco dwuwymiarowy sposób i zapo­ mną o osłonie od góry. Za jakieś trzydzieści sekund będę wiedział, czy dobrze zgadłem. Kolejna przewaga symulacji nad prawdziwym życiem: tutaj dysponowa­


R ozdzi a ł 1

13

liśmy tablicą wyników, która mówiła nam, gdy kogoś „zabiliśmy”.  – Pora ruszać – oznajmiłem i skierowaliśmy się do drzwi. – Woo, obserwuj górę i wypatruj dronów. Cze­ gokolwiek, co mogłoby nas dostrzec. Jeśli coś zoba­ czysz, zgłaszaj natychmiast, żebyśmy mogli to zmy­ lić stosownymi środkami przeciwdziałania. Birchfeld, obejmujesz szpicę. Idź trasą, jaką przesłałem na wa­ sze wyświetlacze, i w jak największym stopniu korzy­ staj z osłon. Im więcej czasu będą potrzebowali, żeby uświadomić sobie nasze prawdziwe pozycje, tym lepiej.  Gdy Birchfeld otworzył drzwi, uruchomiłem nasze­ go ostatniego drona, by wykonał atak elektroniczny na środki łączności przeciwnika. Zagłuszanie nie działało zbyt dobrze na zawodowe jednostki, ponieważ szkoliły się pod kątem unikania tego typu zagrożeń. Dyspono­ wały planami pozwalającymi im ominąć usterki sie­ ci, więc w prawdziwej walce można było w ten sposób uzyskać jedynie kilka sekund przewagi. W przypadku cywilów liczyłem jednak na dłuższe zamieszanie. Gdy­ byśmy podczas awarii łączności zdołali zlikwidować część przeciwników za pomocą artylerii, każda z ich podgrup musiałaby podejmować samodzielnie decyzje, zanim porozumieliby się na nowo na innej częstotli­ wości. W powstałym chaosie część z nich mogłaby po­ biec w stronę miejsca, które według nich atakowaliśmy, a inni mogliby zostać na tyłach i się bronić. Na naszą korzyść działało wszystko, co pozwalało ich rozdzielić.  Fala uderzeniowa wywołana trafiającą w cel artyle­ rią ścisnęła mi pierś. Wirtualna rzeczywistość ­okazała się tak dobra, że przez sekundę niemal w ­ padłem


14

P rzes t rze ń

w ­panikę. Odetchnąłem głęboko i przypomniałem so­ bie, gdzie jestem. Nikt z moich towarzyszy nie zawahał się, zapewne dlatego, że nigdy nie znaleźli się pod og­ niem prawdziwego ostrzału. Po eksplozji ucichły inne dźwięki i w uszach słyszałem jedynie dudnienie mo­ ich stóp o syntetyczną podłogę. Biegnąc, przełącza­ łem ostrożnie tryby na wyświetlaczu. Siedem wrogich ikon pociemniało. Dobrze przewidziałem ich pozycje. Pozostało ośmiu przeciwników – przewaga liczebna wciąż wynosiła niemal trzy do jednego, ale nasza sy­ tuacja i tak znacznie się poprawiła.  Okrążyliśmy narożnik i bezpośrednio przede mną odezwała się palba, gdy Birchfeld otworzył ogień z bro­ ni automatycznej. Zanim zdążyłem się zorientować w sytuacji, trzech nieprzyjaciół padło, postrzelonych w plecy, kiedy biegli w przeciwnym kierunku. Zosta­ ło pięcioro na troje. Jeszcze lepszy stosunek sił, na do­ datek wielce pożądany, ponieważ podczas fazy dezin­ formacyjnej zużyłem wszystkie nasze zasoby i zostały nam tylko karabiny oraz granaty.  Biegliśmy w stronę celu, przemykając od bramy do bramy i przyciskając się do ścian budynków. Warto było zachować ostrożność, ale uważałem za bardziej prawdopodobne, że przeciwnicy wycofają się teraz i przejdą do obrony. Równie dobrze jak my znali za­ kres swoich strat. Odzyskali już łączność, mogli więc się zorganizować. Byli liderami korporacji. Ktoś obej­ mie dowodzenie.  – Gdy będziemy podchodzić, wypatrujcie snajpe­ rów w górnych oknach – przekazałem swoim kompa­ nom. Sam wolałbym się chronić we wnętrzu budynku,


R ozdzi a ł 1

15

ze stanowisk ukrytych przed atakiem. Zaczekałbym, aż wróg wejdzie do środka, i wtedy bym go wykosił. Nie oczekiwałem jednak takiego podejścia po amatorach. Spodziewali się, że przyjdziemy. Gdyby użyli snajpe­ rów, zdecydowanie utrudniliby nam podejście, więc ich plan nie był zły, a jedynie typowy dla sposobu myśle­ nia żółtodzioba. Na szczęście i tak mogliśmy zbliżyć się do hotelu na piętnaście metrów, nie opuszczając osłon.  Pierwsza kula uderzyła w ścianę kilka centyme­ trów od głowy Birchfelda. Odłamki odbiły się z trza­ skiem od muru, a po krótkiej chwili dobiegł do nas odgłos wystrzału z karabinu. Cholera jasna. Musiałem przyznać, że projektanci wirtualnej rzeczywistości na­ prawdę zadbali o realizm.  – Snajper – oznajmił Birchfeld; o płynącej w jego żyłach adrenalinie świadczył tylko lekko załamujący się głos. Byłby z niego dobry żołnierz.  – Widziałeś, w którym oknie?  Wychylił głowę za róg i cofnął ją szybko, zanim wróg zdążył oddać kolejny strzał.  – Ostatnie piętro. Drugie okno od lewej. Może też być kolejny strzelec. Chyba widziałem odbicie świat­ ła dwa okna dalej.  Miało to sens. Na piętrze znajdowało się pięć okien i zajęli stanowiska w drugim oraz czwartym. To także był niezbyt wyrafinowany pomysł, co nie znaczyło, że nieskuteczny, zapewniał bowiem tamtym jak najlepszy widok na ulicę, skoro nie wiedzieli, z którego kierunku nadejdziemy. Zapewne obstawili również drugą stro­ nę budynku, a piąta osoba miała służyć za ewentualne uzupełnienia. Zastanawiałem się, czy skoro ­poznali już


16

P rzes t rze ń

nasze położenie, przeniosą wszystkie siły jak najbliżej nas, czy też zostaną na obecnych pozycjach, w razie gdybyśmy mieli przyjść z różnych kierunków. Tak czy owak, nie mogliśmy tkwić w miejscu. Wciąż dyspono­ wali przewagą liczebną, byłem więc zmuszony podjąć pewne założenia i zaryzykować. Znajdowaliśmy się w wirtualce, nie w prawdziwym świecie, zatem rów­ nie dobrze mogliśmy postawić wszystko na jedną kartę.  – Birchfeld, zostań tutaj i spróbuj zapewnić im za­ jęcie. Połóż ogień zaporowy. Woo, idziesz ze mną. Za­ atakujemy wschodnie wejście, a później jak najszybciej wejdziemy na górę, żeby spróbować zdjąć snajperów od tyłu.  – Rozumiem – odparli oboje.  Birchfeld wystawił karabin za róg i zaczął strzelać. Nie miałem czasu, by obserwować wyniki. Rzuciłem na ulicę granat dymny, żeby osłonić nasze ruchy, a na­ stępnie ruszyłem biegiem do wschodnich drzwi w na­ dziei, że Woo dotrzyma mi kroku. Kilka pocisków poderwało wokół nas pył, ale dzięki dymowi zdołali­ śmy dotrzeć bez szwanku pod osłonę budynku. Teraz liczyła się szybkość. Kopniakiem otworzyłem drzwi i wpadłem pochylony do środka. Słusznie zrobiłem, bo kule wbiły się we framugę nad moją głową, sypiąc drzazgami. Woo wystrzeliła zza mnie i przeciwnik znajdujący się w korytarzu upadł.  – Mam go! – zawołała.  – Niezły strzał. Schody. – Nie czekałem, by spraw­ dzić, czy poszła za mną. Wbiegłem po dwa stopnie na­ raz na drugie piętro. Nie wiedziałem, jak przeciwnik będzie ustawiony, ale już zdecydowałem, że będę wal­


R ozdzi a ł 1

17

czył zgodnie ze swoimi wyobrażeniami. Owszem, ry­ zykowne, lecz musiałem atakować szybko, jeśli chcieli­ śmy mieć jakiekolwiek szanse. Gdyby w grę wchodzili prawdziwi ludzie, postąpiłbym inaczej. W sumie gdy­ bym w rzeczywistości stanął w obliczu przewagi pięt­ naścioro do trojga, wycofałbym się i próbował uciec. Jednak tu, w wirtualce, gdy zostało ich tylko czworo, miałem całkiem spore szanse na zwycięstwo. Tak czy siak, za trzydzieści sekund zakończę sprawę i wszyscy będziemy mogli pójść na drinka.  – Bierz drugie drzwi po lewej – poleciłem Woo. – Ja zajmę się resztą.  Wyciągnąłem granat i podszedłem do drugich drzwi po prawej. Uchyliłem je odrobinę, wrzuciłem pocisk do środka i zatrzasnąłem z powrotem. Biegnąc korytarzem, przełączyłem broń na tryb automatyczny. Miałem nadzieję, że symulacja okaże się wystarczają­ co realistyczna, by mój następny ruch zadziałał. Od miejsca, w którym spodziewałem się wroga, oddzie­ lała mnie ściana, oni zaś, jako nowicjusze, zapewne sądzili, że mury ich ochronią. Jeśli czegoś nie widzisz, nie może cię to skrzywdzić... i takie tam. Wystrzeliłem kilkanaście kul w ścianę i drzwi czwartego pokoju po lewej, a następnie odwróciłem się do wejścia po prawej.  Wywaliłem drzwi kopniakiem. Znajdująca się w środku osoba – nie wiedziałem, czy to mężczyzna, czy kobieta – wciąż wyglądała przez okno, co oznacza­ ło, że Birchfeld nadal zapewniał jej zajęcie. Żołnierz odwrócił się do mnie, obracając karabin, ale nie dość szybko. Miałem go już na celu i dysponowałem przy­ najmniej dwiema sekundami przewagi.


18

P rzes t rze ń

Zamarłem.  Nie była to kwestia systemu ani broni, lecz mnie samego. Nie pociągnąłem za spust. Chwilę później mój hełm zdechł. Komputerowy kobiecy głos poprosił mnie, żebym usiadł, a gdy to zrobiłem, na wewnętrz­ nym wyświetlaczu pojawił się obraz. Mogłem obejrzeć resztę bitwy, przełączając się między kilkoma kame­ rami. Nie potrwało to długo. Woo przegrała walkę i poległa, a ja nie trafiłem kobiety, do której strzelałem przez ścianę. Mój granat zadziałał, ale wciąż zostało troje przeciwko Birchfeldowi. Zdołał zlikwidować jed­ no, zanim go dopadli.

Chyba najlepszym elementem kompleksu symulacyj­ nego był przylegający do niego bar wraz z wygodnymi stołkami ze sztucznej skóry i luksusowymi wysokimi stolikami. Mieli też świetny wybór whiskey, z które­ go skorzystałem, ponieważ to korporacja opłacała ra­ chunek, a ja i tak zamierzałem wracać do domu trans­ portem publicznym. Sączyłem właśnie drugą bardzo drogą single malt z Ferry Trzy.  Przy stoliku obok brylował Phillip Tannard, dupek z księgowości, głośno opisując przebieg bitwy dla kil­ ku zebranych wokół niego przydupasów.  – W pokoju byłem tylko ja, a przed sobą miałem najbardziej osławionego żołnierza Galaktyki. Rzeź­ nika Kappy. Miał mnie na widelcu, ale byłem szybszy.  To Tannard strzelił do mnie, gdy zamarłem, lecz nie poprawiałem jego wersji. Brzmiała lepiej niż


R ozdzi a ł 1

19

prawda, a wszyscy lubili przecież dobre opowieści. Uśmiechnąłem się i przepiłem do niego, po czym wy­ sączyłem resztę trunku i gestem poprosiłem barmana o kolejnego drinka. Wszystko to było elementem pracy. Nie spodziewali się po mnie większego wysiłku w biu­ rze, ale podobało im się, że mają obok siebie słynne­ go weterana. Z jakiegoś powodu czuli się wtedy lepiej.  Sheila Jackson wślizgnęła się na krzesło naprzeciw­ ko mnie, gdy kelner przynosił mi następną whiskey. Przebrała się w elegancką szarą garsonkę ze spódnicą do kolan i wyglądała schludnie, choć niedawno zeszła z tego samego fałszywego pola bitwy co reszta z nas. Była jedyną osobą w VPC, którą uważałem za praw­ dziwą przyjaciółkę, i zamierzała powiedzieć mi coś ważnego. Po przyjaciołach to widać.  – Dobrze się czujesz? – spytała. – Nie przejmuj się Tannardem. To dupek.  – Owszem. Ale czuję się dobrze – odparłem. Zmie­ rzyła mnie wzrokiem. – No co? Serio.  – Wiesz, że gdy zostajemy zabici, wyświetla się nam obraz wideo? Wszyscy widzieliśmy, jak wcho­ dzisz do tego pokoju. – Upiła łyk czerwonego wina z kieliszka.  Westchnąłem i napiłem się, delektując złożonym bukietem whiskey.  – Racja. Zapomniałem o tym.  Podszedł do nas Javier Sanchez, dyrektor general­ ny, ratując mnie przed dalszą analizą z jej strony.  – Carl! Świetna walka.  – Dzięki – odrzekłem. – Świetna symulacja. Bar­ dzo realistyczna.


20

P rzes t rze ń

– Gdy zostało piętnaścioro do trojga, wydawało mi się, że już was mamy, ale wtedy naprawdę nam poka­ zaliście. Artyleria zdjęła mnie na dachu. Dlaczego nie użyliście tej strategii wcześniej?  – Nie pomyślałem o tym – skłamałem. Prościej było odpuścić, gdy miałem już bitwę za sobą i trzy­ małem w dłoni drinka. Podpisywał moje wypłaty, ale nie byłem mu nic winien w tej kwestii.  Uśmiechnął się po dyrektorsku. Chyba wyczuł fałsz w moich słowach.  – No tak. Całe starcie doskonale przysłużyło się zespołowi. Dzięki.  Odpowiedziałem udawanym uśmiechem i unios­ łem szklaneczkę, grając dobrego pracownika.  – Oczywiście. Nie ma za co.  – Mogłeś się z tego wywinąć – skomentowała Shei­ la, gdy Javier nas opuścił.  Uśmiechnąłem się do niej lekko, lecz tym razem szczerze.  – I co by to dało? Dobrze mi płacą i nie proszą mnie o wiele. Mogę zrobić choć to jedno.  – Jasne – odparła po chwili wahania. – Rozumiem. Ale uważaj na siebie, co?  – Pewnie. – Widziałem, dokąd zmierzała ta roz­ mowa, i nie chciałem w tym momencie zapuszczać się w te rejony. Na szczęście ocalił mnie kelner, podając mi nową whiskey. Przez kilka sekund kręciłem szkla­ neczką, obserwując fale wody mieszającej się z bur­ sztynowym płynem, dopóki Sheila nie pojęła aluzji i nie zmieniła tematu.


2

Z

atem zamarł pan? Co to oznacza? – Doktor Baqri wyciągnęła krzesło zza swojego biurka i przysu­ nęła je bliżej mnie. Podstawy psychiatrii. Biurko w ja­ kiś sposób symbolizowało dzielącą nas barierę, więc usunęła je z drogi.  – To pani jest lekarzem. Czy to nie pani powinna mi powiedzieć, co to oznacza? Zamknąłem się w so­ bie. Nie umiałem pociągnąć za spust. Nie wiem, z ja­ kiego powodu.  – Dlaczego uznał pan, że wejście do symulacji woj­ skowej to dobry pomysł?  Odchyliłem się w drogim fotelu biurowym. Z tyłu miał siatkę i doskonale podtrzymywał lędźwiowy od­ cinek kręgosłupa. Poczułem się jak pasażer w pierw­ szej klasie.  – Sam nie wiem. Nie wydawało się to problemem, na dodatek to element pracy.  – Moim zdaniem pański szef zrozumiałby, gdyby postanowił pan zrezygnować.


22

P rzes t rze ń

– Z pewnością. Ale wie pani, nie chciałem nawet poruszać tej kwestii. Ludzie nie lubią, gdy im się przy­ pomina, że pracują z wariatami.  Baqri pokręciła głową i zapisała coś w notatniku.  – Rozmawialiśmy już o tym słowie.  – Tak. Przepraszam – odrzekłem.  – Poza tym oni przecież wiedzą, przez co pan prze­ szedł. Zostało to całkiem dobrze udokumentowane publicznie.  Parsknąłem lekko.  – Taa, wiem. – Przerabialiśmy to już wcześniej. Mówiliśmy o mojej niemożności wyjścia z centrum zainteresowania, a także o ludziach znających mnie, lub przynajmniej sądzących, że mnie znają, dokąd­ kolwiek bym się udał.  – Chce pan o tym porozmawiać? O ludziach uwa­ żających, że wiedzą, przez co pan przeszedł?  –  Nie bardzo.  Westchnęła.  – Carl, nasze spotkania będą mogły coś dać tylko wtedy, jeśli będzie pan skłonny do rozmowy.  Próbowałem zmusić się do wesołej miny.  – A co jeszcze mógłbym powiedzieć? Zabiłem pier­ dyliard osób. Muszę z tym żyć.  – Wielu uważa pana za bohatera z powodu tego, co pan uczynił.  Miała rację. Połowa Galaktyki widziała we mnie jakiegoś zbawcę w lśniącym mundurze.  – Pewnie. I wielu jest dupkami – odparłem. – Dla pozostałych jestem potworem.


R ozdzi a ł 2

23

– A co pan sam o sobie myśli?  Wahałem się przez chwilę, po czym się roześmia­ łem.  – Naprawdę jest pani dobra. Zawsze potrafi pani skierować temat rozmowy z powrotem na mnie.  Uśmiechnęła się i wydawało się to szczere.  – O to chyba chodzi w mojej pracy, prawda? Ale skoro nie chce pan o tym rozmawiać, pójdźmy w in­ nym kierunku. Jak się panu sypia?  –  W porządku.  Pokręciła głową.  – Chyba pan kłamie.  Mądra kobieta. Rzadko udawało mi się ją nabrać.  – No dobrze. Jest bez zmian. Nie śpię dużo, a gdy w końcu mi się to zdarza, wtedy mam sny.  –  Poprawiły się?  –  Nie.  – Wie pan, że istnieją lekarstwa, które...  – Już to przerabialiśmy, pani doktor. Żadnych nar­ kotyków.  – Alkohol jest narkotykiem – rzuciła.  – Owszem. Ale ten znam. Mam z nim sporo prak­ tyki. Natomiast nie chcę bawić się z chemikaliami. Ni­ gdy nie mam do końca pojęcia, jak na mnie wpłyną.  Znów westchnęła. Sporo naszych sesji kończyło się jej wzdychaniem. Nie robiłem tego celowo. Chy­ ba po prostu nie byłem jeszcze gotów, żeby mi się poprawiło.


24

P rzes t rze ń

Wyszedłem z gabinetu lekarskiego i dotarłem spóźnio­ ny do pracy, czego nikt nie zauważył, a nawet jeśli, to nic nie powiedział, co również mi pasowało. Zrobiłem sobie kawę i usiadłem za terminalem komputerowym, udając, że sprawdzam, co trafiło do mojej skrzynki mailowej. Głównie przeglądałem wiadomości spor­ towe. Informatycy niemal na pewno to monitorowali, ale w tej sprawie nikt też nie mówił ani słowa, więc miałem to gdzieś.  Mój gabinet miał przezroczyste ściany, co w dobre dni dawało mi choć odrobinę prywatności w niemal całkowicie otwartej przestrzeni biurowej piętra. Na­ tomiast w złe dni kojarzyło mi się z akwarium, w któ­ rym ludzie mogli z bezpiecznej odległości obserwować schowanego za szkłem masowego mordercę. Tablicz­ ka na drzwiach głosiła: „Wicedyrektor ds. bezpieczeń­ stwa”. Teoretycznie wiązał się z tym zakres obowiąz­ ków polegających na ochronie Varitech Production Company przed rozmaitymi niebezpieczeństwami czającymi się na korporacyjnym polu walki. W prak­ tyce ograniczało się to do tego, że pojawiałem się na wydarzeniach firmowych, takich jak niedawna gra wojenna, i wykorzystywałem nieliczne pozostałe mi z wojska kontakty, organizując spotkania dla przed­ stawicieli handlowych lub przy wprowadzaniu na ry­ nek nowych produktów. Dostawałem za to niezłe pie­ niądze i nikt do mnie nie strzelał.  Pukanie do drzwi odbiło się echem z tym za­ bawnym odgłosem powstającym, kiedy uderza się w sztuczne szkło. Machnąłem zapraszająco ręką, nie


R ozdzi a ł 2

25

podnosząc wzroku. Moja przyjaciółka Sheila nie za­ wracałaby sobie głowy stukaniem, a innych miałem gdzieś. Zapewne ktoś z zespołu około piętnaściorga moich podwładnych chciał, żebym coś podpisał.  –  Pułkownik Butler?  – Carl – sprostowałem. Ile razy bym mówił lu­ dziom, i tak nalegali na mój tytuł. Podniosłem spojrze­ nie i nawiązałem kontakt wzrokowy. Nie rozpoznałem stojącej w wejściu kobiety. Miała na sobie korporacyj­ ny mundur, grafitową elegancką garsonkę, a kasztano­ we włosy zebrała w kok. Byłem niemal pewien, że dla mnie nie pracowała, jednak nie na tyle, by to powie­ dzieć na głos i narazić się na zażenowanie.  – Sir, nastąpiło naruszenie środków bezpieczeń­ stwa i pan Sanchez chciałby o tym z panem poroz­ mawiać.  – Pan Sanchez chciałby porozmawiać o tym ze mną? Wydaje mi się to mało prawdopodobne. Na pew­ no nie chodziło mu o mojego szefa?  Javier Sanchez i ja rozmawialiśmy wielokrotnie, ale żaden z tych przypadków nie dotyczył wykonywanej przeze mnie pracy.  – Ujął to bardzo konkretnie, sir.  – Hmm. – Wstałem. – Mógł kazać swojej sekretar­ ce, żeby wysłała mi powiadomienie o spotkaniu.  – Zrobiłam to, sir.  Zerknąłem na monitor.  –  Oj. Przepraszam.  Skierowała do mnie udawany uśmiech mówiący, że powinienem się pospieszyć. Przyjrzałem się swo­


26

P rzes t rze ń

jej koszuli i przez chwilę żałowałem, że rankiem nie poświęciłem żelazku kilku sekund więcej, po czym podążyłem za kobietą do windy, a później na najwyż­ sze piętro.  Już raz się tam znalazłem, gdy mnie zatrudniali, ale już niemal całkowicie o tym zapomniałem. Pię­ tro miało podobny otwarty układ jak pozostałe kon­ dygnacje budynku, z wyjątkiem czterech narożników, gdzie umieszczono gabinety o nieprzejrzystych ścia­ nach. Wydajni pracownicy siedzieli przy wydajnych biurkach, mówiąc cicho do komunikatorów lub stu­ kając w wyświetlane na ekranach dane. Powietrze wydawało się tłumić dźwięki. Przeszedłem za swo­ ją przewodniczką do największego z narożnych biur. Przystanęła przy stojącym na zewnątrz biurku i powie­ działa do urządzenia coś, czego nie usłyszałem. Chwi­ lę później drzwi rozsunęły się ze świstem i ze środka żwawo wyszedł uśmiechnięty Sanchez. Zbliżał się do sześćdziesiątki, więc pod względem kalendarzowym znajdowaliśmy się w podobnym wieku, ale z powodu czasu spędzonego przeze mnie w krio był ode mnie starszy o ponad dekadę. Gdybym był dumnym czło­ wiekiem, mógłbym poczuć się zraniony, że z łatwoś­ cią dałby radę uchodzić za dziesięć lat młodszego ode mnie. W czarnych jak smoła włosach nie widać było śladu siwizny, a śniadą twarz znaczyły jedynie mini­ malne zmarszczki w kącikach oczu. No dobra, trochę poczułem się zraniony.  – Carl. Dobrze cię widzieć. – Ruszył w moją stro­ nę. Spotkaliśmy się w połowie drogi i uścisnąłem mu dłoń.


R ozdzi a ł 2

27

– Przepraszam za spóźnienie, Javier. – Nalegał, że­ bym zwracał się do niego po imieniu, choć nie trakto­ wał tak każdego. Chyba chciał wywołać wrażenie, że łączą nas bliższe więzi niż w rzeczywistości. Jednak szef to szef i nie miałem nic przeciwko temu, dopóki akceptował moje przelewy.  – Nie spóźniłeś się – odparł z miną wyrażającą przesadną nonszalancję. – Wejdź, proszę.  Jego wielki gabinet miał dwie szklane ściany. W przeciwieństwie do moich te były ogromne i wy­ chodziły na Park Wschodni oraz centrum miasta. Przeszedł po kosztownym niebieskim dywanie do bo­ gato rzeźbionej drewnianej szafki.  –  Drinka?  Sprawdziłem czas. Jedenasta przed południem.  – Wciąż jestem w godzinach pracy.  Machnął lekceważąco ręką.  – Nie jesteś już w armii. Poza tym jestem twoim szefem i nalegam. To ferra trzy. Dwudziestoletnia.  Spojrzałem na wyciąganą przez niego butelkę, kosztującą jakieś trzysta marek.  – Cóż, w takim razie nie odmówię.  – Rozsądny człowiek. – Nalał szczodrą porcję whi­ skey do dwóch kryształowych szklaneczek, uzupełnił odrobiną wody i podał mi jedno z naczyń. Powącha­ łem bukiet, a następnie upiłem łyczek, rozkoszując się nim. Staliśmy przez chwilę w milczeniu. Ferra trzy czekała dwadzieścia lat, zasługiwała więc na odrobi­ nę szacunku.  – Przypuszczam, że nie zaprosiłeś mnie tu tylko na tę wspaniałą whiskey – rzekłem.


28

P rzes t rze ń

Uśmiechnął się.  – To takie oczywiste?  Wzruszyłem ramionami.  – Nie codziennie ktoś otwiera butelkę gorzały kosztującej więcej, niż większość ludzi zarabia dzien­ nie.  – Czasami dobrze jest cieszyć się lepszymi rze­ czami. – Wskazał duże drewniane krzesło o prostym oparciu, usiadłem więc na nim. Sam wziął drugie i ustawił je pod kątem do mojego, tak że znajdowa­ liśmy się blisko siebie, lecz nie naprzeciwko. To taka sztuczka z cyklu „niech twój gość poczuje się swobod­ nie”, którą pewnie wyczytał w jakiejś książce. – Poja­ wił się problem dotyczący bezpieczeństwa i chciałbym, żebyś mu się przyjrzał.  Nie wiedziałem, co powiedzieć, i chyba zbyt długo milczałem, ponieważ znowu się odezwał:  – W końcu pracujesz w dziale bezpieczeństwa.  – Owszem. I wybacz, jeśli nikt ci nie powiedział... Wydawało mi się, że to zrobili. Tak naprawdę nie mam wiele wspólnego z bezpieczeństwem.  Jego twarz spoważniała.  – Jestem tego świadom.  – I mimo to mnie potrzebujesz – powiedziałem, żeby on nie musiał. Gdy wiadomo już, dokąd zmierza szef, warto jest pomóc mu się tam dostać.  – Sprawa pasuje chyba do twoich umiejętności.  – Czy Wong wie?  Xi Wong był dyrektorem do spraw bezpieczeństwa i moim bezpośrednim przełożonym.  – Zna problem. Słyszałeś o Omicron Technology?


R ozdzi a ł 2

29

– Pewnie – odparłem. – Wszyscy słyszeli. Broń, sil­ niki wojskowe, drony, sprzęt medyczny... Wszystko, co się opłaca.  – Przed pięcioma dniami ktoś włamał się do ich sieci.  – Kurczę. Poważna sprawa. – Upiłem łyk drinka. – Jak głęboko weszli?  –  Do końca.  Gwizdnąłem.  – Poważna sprawa. Ale co to ma wspólnego z nami?  Javier również napił się whiskey.  – Pozornie nic. Mógłbym nawet cieszyć się z ich nieszczęścia, ponieważ nasze interesy częściowo się za­ zębiają. Ale chodzi o coś więcej. Nie wiem, kto w nich uderzył, ale było to coś niespodziewanego. Omicron dysponuje najlepszymi środkami bezpieczeństwa, ja­ kie da się kupić.  – I martwisz się, że coś podobnego może przytra­ fić się nam.  –  Właśnie.  – Rozumiem. Co się wydarzyło w wyniku ataku? Czego szukali?  – Omicron nie do końca się tym chwali, z oczywi­ stych powodów. I tu zaczyna się twoja rola. Zatrudniają wielu byłych wojskowych. Skontaktuj się z nimi, prze­ konaj się, czego da się od nich dowiedzieć. I sprawdź, co możemy zrobić, żeby ochronić naszą firmę.  Zastanawiałem się, odgrywając scenariusz w gło­ wie. Żeby dało się to zrobić w prawidłowy sposób, trze­ ba było kogoś siedzącego jeszcze głębiej w sprawach wywiadowczych niż ja dawniej, na dodatek doświad­


30

P rzes t rze ń

czonego w kwestii sieci komputerowych, ale chyba mógłbym znaleźć odpowiednią osobę. Wysączyłem kolejny łyk, by dać sobie jeszcze chwilę.  – Kogo chcesz przydzielić mi do zespołu?  – Lepiej, żeby wszystko działo się po cichu – od­ rzekł. – Dam ci kogoś z działu prawnego, żebyś mógł się konsultować, ale to tyle.  –  Działu prawnego?  – Węszenie wokół innej firmy to drażliwa kwestia. Nie byłoby zbyt dobrze, gdybyśmy wpadli w tarapaty.  Utrzymałem neutralny wyraz twarzy. Tak na­ prawdę chciał powiedzieć, że sam nie zamierzał zo­ stać przyłapany. Sprawa mogła być delikatna, bo każ­ dy, do kogo bym się zwrócił i kto byłby skłonny ze mną rozmawiać, potencjalnie mógłby również infor­ mować Omicron o próbie kontaktu z mojej strony. De­ cyzja należała jednak do Javiera i nie była nierozsądna. Znajdę jakiś sposób, by to zadziałało.  – Ile już wiemy? – zapytałem. – Czy mam jakiś punkt zaczepienia?  Kącik jego ust uniósł się nieznacznie. Wiedział już, że złapał mnie w potrzask.  –  Czego potrzebujesz?  – Wszystkiego, co wiemy o włamaniu. Nawet jeśli oznacza to wyłącznie informację, kto o tym doniósł.  – Nie wiemy zbyt dużo. Nic nie ujawniono.  Oczywiście, że nie. Nie miałem pojęcia, po co w ogóle pytałem.  – No to zacznijmy od czegoś prostego. Skąd ty się o tym dowiedziałeś?


R ozdzi a ł 2

31

Odwrócił ode mnie wzrok, udając, że przygląda się trunkowi, ale myślał. Zatem w grę wchodziło coś poufnego. Źródło powyżej mojego poziomu zaszere­ gowania.  – Muszę od czegoś wyjść – ponagliłem go. – Daj mi przynajmniej jakąś wskazówkę. O twoim źródle. Jest wojskowe, polityczne, wewnątrz Omicrona?  –  Wojskowe.  Nie odpowiadałem przez kilka sekund, mając na­ dzieję, że niezręczna cisza skłoni go do powiedzenia czegoś więcej. Wiele osób nie potrafiło znieść milcze­ nia. W Javierze coś przeskoczyło. Coś małego, lecz istotnego. Jego twarz jeszcze bardziej spoważniała i wi­ działem już, że więcej z niego nie wyciągnę.  – Zdaję sobie sprawę, że to niewiele – przyznał. – Sprawdź, co uda ci się znaleźć.  – Jasne. – Dopiłem whiskey. Dysponowałem nędz­ nymi danymi, ale nie zależały od nich kwestie życia i śmierci. Zrobię z nimi, co będę mógł. – Kto ma być moim kontaktem w dziale prawnym?  – Jacques Dernier spotka się z tobą w twoim gabi­ necie. Pamiętaj, żeby informować go na bieżąco. Nie chcemy problemów.  Ja z kolei nie chciałem, żeby koło mnie kręcił się prawnik, ale język ciała Javiera nie dopuszczał dal­ szej dyskusji.  – Świetnie. Przeprowadzę wstępną ocenę sytuacji i dam znać, co zamierzam zrobić później. Daj mi dwa dni.  Wyraz jego twarzy nieco złagodniał.


32

P rzes t rze ń

– Dobrze. Wiedziałem, że zwróciłem się do odpo­ wiedniego człowieka.

I rzeczywiście, prawnik czekał w moim biurze, sie­ dział sztywno na jedynym krześle dla gości. Wstał, gdy wszedłem. Okazał się nieco wyższy ode mnie, młodszy, z czarnymi włosami ułożonymi we fryzurę określaną przeze mnie w myślach jako „styl dyrektorski numer jeden”. Wyciągnął do mnie rękę.  –  Jacques Dernier.  – Carl Butler – odpowiedziałem, odwzajemniając uścisk.  – Przydzielono mnie do pracy z panem. Pozwoli­ łem sobie utworzyć wspólną stronę, na której możemy dzielić się dokumentami i informacjami. Znajduje się już w pańskim systemie, podobnie jak wszystkie moje dane kontaktowe.  – Wspaniale. – Obszedłem biurko i usiadłem za nim. Jacques również spoczął i czekał, aż się odezwę. Uruchomiłem ekran i zerknąłem, co dla nas przygo­ tował. Wyglądało wydajnie.  W tym momencie uznałem, że odetnę go od wszystkiego.  Javier polecił mi, żebym się z nim dzielił, więc zamierzałem co nieco udawać, by nie wpaść w kło­ poty, ale gdzieś w środku chciałem się przekonać, co by się stało, gdybym tego nie robił. Javier mógłby się wkurzyć, lecz nie wylałby mnie. Nie bez wcześniej­


R ozdzi a ł 2

33

szego ostrzeżenia. Rzecz w tym, że nie potrzebowa­ łem prawnika. Nie opracowałem jeszcze żadnych pla­ nów, legalnych bądź nielegalnych, a dopóki tego nie zrobię, będzie mi właził w drogę i zadawał irytują­ ce pytania. Zignorowałem Jacques’a i zacząłem prze­ glądać ­firmowy spis osobowy w poszukiwaniu jego nazwiska.  – Czy ma pan dla mnie jakieś zadania? – zapytał po kilku minutach niezręcznego milczenia.  – Pewnie – odparłem. – Potrzebna mi lista wszyst­ kich pracowników Omicrona. Nie, nie wszystkich. Tyl­ ko na poziomie kierowniczym.  – W porządku. Zrobię to. Czego szukamy?  Znalazłem Derniera w spisie. Pracował dla VPC od jakichś ośmiu lat. Jeden awans. Nic odbiegające­ go od normy.  – Jak już mówiłem, listy nazwisk. Potrzebuję ko­ goś, kogo znam, a przynajmniej kogoś, do kogo mogę się odezwać. Nie mam pojęcia, dokąd mnie to zapro­ wadzi, więc na razie muszę zebrać informacje. Może coś w nich dostrzegę.  –  Coś jeszcze?  – Jeśli pan chce, niech pan zacznie porównywać nazwiska z niedawnymi artykułami prasowymi. Może trafi pan na coś ciekawego. – Zamierzałem zrobić coś takiego samodzielnie, ale dodatkowa para oczu nie zaszkodzi, a nie zdradzę przy tym żadnych swoich se­ kretów. Nie żebym jakieś miał. Do tego Dernier będzie na tyle zajęty, że nawet nie zauważy, że go ignoruję. Ja z kolei być może dostrzegę coś, co on przegapi, i po­


34

P rzes t rze ń

zwoli mi to lepiej go ocenić oraz sprawdzić, czy mogę mu zaufać w przyszłości. – Wszystko, co pan znaj­ dzie, proszę wrzucać na tę pańską stronę, a ja będę robić to samo.  – Tak jest, sir.  – I proszę mówić do mnie Carl.  Proszę.


Premiera

21 lutego

Kliknij

i przejdź do sklepu, by kupić książkę

Polub nas na

facebooku



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.