PRZESTRZEN P L A N E T SI D E
Tł u m a c zył
P i otr Ku c h a r s k i
Lublin - Warszawa
2
1. Planeta 2. Pr zestr zeń
M o j e j ż o n i e, z p o w o d ó w l i c z n i e j s z y c h, niż potrafię zlicz yć
1
P
omimo tego, co uczyniłem, nie spędziłem nawet jednego dnia w więzieniu. Nieźle to pojebane. Przesiedziałem może z godzinę w areszcie przed tym, co miało uchodzić za mój proces, ale okazało się formalnością. Na górze zdecydowano o moim losie, zanim jeszcze wybudziłem się ze stazy po podróży po wrotnej z Kappy. A konkretniej, uzgodniono wariant adekwatny do sytuacji politycznej i nie miałem zupeł nie nic do gadania. W języku technicznym nazywano to „przesunię ciem w stan spoczynku” zamiast poddawania kogoś dochodzeniu sądowemu. W oficjalnym wyroku znala zło się mnóstwo prawniczego żargonu na temat mojej ponadtrzydziestoletniej wzorowej służby, naglących okoliczności, roli, jaką odegrał dowódca sił naziem nych, i tego typu bzdur. Pozwolili mi nawet zachować żołd, choć jego większość szła dla Sharon. I to właśnie była chyba prawdziwa kara. Żona opuściła mnie jakieś półtora roku temu, sześć miesię
6
P rzes t rze ń
cy po moim powrocie, choć część tego okresu zainsce nizowaliśmy na potrzeby obiektywów aparatów foto graficznych i kamer. Nie odpowiadała jej perspektywa małżeństwa z pariasem. Nie potrafię jej za to winić. Sam wolałbym tego uniknąć, gdybym mógł. Rozpo znawano mnie na ulicy, śledzili mnie dziennikarze... takie rzeczy szybko zaczynały irytować. Rozstaliśmy się zatem w na tyle przyjazny sposób, na ile tylko było to możliwe w zaistniałych okolicznościach. Zabrałem ze sobą cały ten cyrk, a ona wzięła połowę pieniędzy – tak to bywa. Mogła potraktować mnie gorzej, lecz nie zrobiła tego. Zawsze będę jej za to wdzięczny. Niedłu go później zamieszanie w znacznej mierze ucichło do stopnia, w którym mogłem już jako tako funkcjono wać, więc zostałem naprawdę sam. Minęło trochę czasu, zanim uświadomiłem so bie ogrom zmian związanych z porzuceniem wojska, zgodnie ze ścisłymi zasadami którego postępowałem codziennie przez kawał życia. Nagle nie musiałem ni gdzie być ani niczego robić, zniknęły nieprzewidziane sytuacje, zniknęli wrogowie. Po jakichś dziewięćdzie sięciu dniach nowej rzeczywistości uznałem, że muszę zabrać się do czegoś innego niż tylko przesiadywanie w nowym mieszkaniu i ciągłe picie. Właśnie dlatego wylądowałem w zaawansowanym technologicznie bo jowym systemie symulacyjnym wraz z paroma inny mi szychami, grając w najdroższą partię laserowego paintballu w Galaktyce. Na drodze do tej chwili nie postawiłem zbyt wielu innych kroków. Battlesim!™ był hybrydową grą akcji w rzeczywi stości wirtualnej, polegającą na tym, że drużyny li
R ozdzi a ł 1
7
czące po maksymalnie dwudziestu uczestników wę drowały fizycznie po symulacji miasta, aby spróbować pokonać drugą ekipę i osiągnąć cel. W naszym przy padku chodziło o zajęcie budynku w wirtualnej rze czywistości, wyglądającego jak mały, dwupiętrowy hotel. Wyeliminowanie wszystkich członków wrogiej drużyny oznaczało, że zdobędziemy dodatkowe punk ty. Dysponowałem pewnymi umiejętnościami w tym zakresie. Sytuację utrudniał nieco fakt, że przeciwnicy zawsze odpowiadali ogniem, starając się wykonać to samo zadanie. Battlesim!™ powstał jako WarTrainer14, zaprojektowany przez Varitech Production Compa ny, w skrócie VPC, jako symulator bojowy dla wojska. Niestety, budżet niezbędny do dokończenia projektu przekroczył możliwości armii i zlecenie dostała inna firma, więc w VPC postanowiono zrobić coś niemal równie korzystnego. Zamienili symulator w grę dla bogaczy. Zdecydowanie daleko mi było do bogacza. To dla tego musiałem znaleźć sobie pracę i równie dobrze mogła ona znajdować się w VPC. W firmie naprawdę lubili organizować wydarzenia integracyjne dla ka dry kierowniczej, było więc tylko kwestią czasu, zanim dział kadr doszedł do wniosku, że dobrze by nam zro biło, gdybyśmy pewnego popołudnia pobiegali sobie w symulacji, próbując pozabijać się w wirtualny spo sób. Miałem w tej kwestii odmienne zdanie, ponieważ jednak to oni mnie zatrudniali, na dodatek nie wyma gając ode mnie wykonywania żadnych szczególnych obowiązków z wyjątkiem gadania z ludźmi na oficjal nych imprezach, ustąpiłem i dałem się namówić.
8
P rzes t rze ń
Moją drużyną kierował Albert Claxton, główny dyrektor finansowy, który w nieprzemyślanym na tarciu czołowym szybko doprowadził do śmierci sie bie i większości naszego zespołu. Mógł to zresztą zro bić celowo, bo drugą ekipą dowodził Javier Sanchez, nasz dyrektor generalny. Zlikwidowanie szefa to nie koniecznie dobry pomysł. Nie żebym był szczególnym specjalistą w dziedzi nie dobrych pomysłów. W wyniku tego zagrania tamci dysponowali nad nami przewagą liczebną w stosunku piętnaście do trzech. Wraz z dwojgiem pozostałych mi kompanów czailiśmy się w budynku na uboczu, omawiając stra tegię, podczas gdy przeciwnicy przeczesywali syste matycznie okolicę, poszukując nas. Gdy wchodziłem do gry, oczekiwałem po niej ładnych widoków, ale nie zamierzałem poświęcić jej większego wysiłku. Mog łem teraz kontynuować to podejście, ginąc bohatersko w chwalebnym natarciu, a następnie dołączając do fety z okazji zwycięstwa szefa. Rzecz w tym, że nie byłem zaprogramowany w taki sposób. Postanowiłem pokonać dyrektora, nawet gdybym miał przez to wylecieć z roboty. Wszystkie większe szychy z mojej ekipy znajdowały się już w wirtualnych workach na ciała, a pozostałych dwoje uczestników spoglądało na mnie przez upiorne hełmy kojarzące się z głowami insektów, szukając we mnie wsparcia. Zapewne oni też stracą przeze mnie pracę. Przynajmniej będę miał kompanów do kieliszka.
R ozdzi a ł 1
9
– Nie możemy zaatakować budynku. Dysponuje my zbyt małą siłą ognia – powiedziałem. Oboje skinęli głowami, albo rozumiejąc, albo z czystej uległości. – Pozostaje nam więc tylko jedna możliwość: spróbo wać ich wywabić, wciągnąć w pułapkę i wyeliminować. Gdy wszyscy zginą, będziemy mogli wejść do środka. Zapewne nie zostawią nikogo do obrony, bo wszyscy chcą uczestniczyć w polowaniu. – Ale jest ich piętnaścioro – rzekła Kaitlyn Woo, wicedyrektorka działu inżynieryjnego. Na wyświet laczu w hełmie widziała piętnaście czerwonych sym boli, podobnie jak ja. – Właśnie – odparłem. – Będę więc grzeszyć nad mierną pewnością siebie, zwłaszcza po wyniku naszej poprzedniej akcji. Nie postrzegają nas teraz jako prze ciwnej strony w trwającej bitwie, lecz jako resztki do posprzątania. Dla nich to jak polowanie na lisa. – Pewnie, ale wciąż mają przewagę pięć do jed nego – wtrącił Derek Birchfeld, wicedyrektor działu logistyki. – A my zużyliśmy znaczną część zasobów w głównym natarciu. Czasami nadmierna pewność siebie to po prostu realizm. Uśmiechnąłem się, choć nie mogli tego dostrzec przez hełm. Claxton przywołał uderzenie z powie trza w najgorszej możliwej chwili. Nasze samoloty nie mogły wtedy otworzyć ognia, ponieważ znaleź liśmy się w strefie rażenia. Nie dysponowaliśmy już zatem wsparciem lotniczym. Przejrzałem jednak to, co nam zostało, i opracowałem plan. Wszyscy, którzy uczestniczyli w grze, byli inteligentni, robili za l iderów
10
P rzes t rze ń
w swoich dziedzinach, lecz znaleźli się w moim świe cie. Tam, gdzie oni widzieli pojedyncze ruchy, ja do strzegałem kombinacje. Myśleli w sposób sekwencyj ny, podczas gdy ja rozumowałem równolegle. Nie było w tym ich winy. Miałem całe życie, żeby to przećwi czyć, a Battlesim!™ pomimo całej swojej złożoności po zostawał grą, na dodatek prostą w porównaniu z rea liami prawdziwej walki. Zresztą nawet gdybym uczynił coś głupiego, nikt by nie zginął inaczej niż w sposób wirtualny. – Kaitlyn, co byś zrobiła, gdyby mnie tu nie było, a ty byś dowodziła? Odpowiedz szczerze. Zastanawiała się przez kilka sekund. – Spodziewałabym się, że wyjdą nas szukać i zo stawią budynek bez obrony, jak mówiłeś. Spróbowała bym więc obejść go i znaleźć się od tej strony. – Wska zała trójwymiarową mapę, którą mój hełm wyświetlał między nami. – Przemieszczałabym się szybko i gdy byśmy nadchodzili z tego kierunku, mielibyśmy spo re szanse, że nie zauważyliby nas, więc może udałoby się nam ich zaskoczyć. Wślizgnęlibyśmy się do środka i tam umocnili na korzystnych pozycjach. – Właśnie. To podręcznikowa odpowiedź i jedyny sposób, żeby zwyciężyć. Niemal widziałem jej uśmiech wywołany moją po chwałą. Nie kłamałem. Podała rozwiązanie, które pod sunąłby każdy rozsądny młodszy oficer. Tylko że oczywiście nie mogliśmy tak postąpić. Ponieważ w tym przypadku, przy przewadze liczeb nej przeciwnika pięć do jednego, sposób podręczniko wy oznaczał pewną porażkę.
R ozdzi a ł 1
11
– A jak sądzisz, co druga strona teraz myśli? Nie chodzi mi o ich początkowe przemyślenia, tylko o te, które przyszły im do głów, gdy przysiedli na chwilę i zaczęli planować. Czego po nas oczekują? Po sekundzie Woo skinęła głową, rozumiejąc, o co mi chodzi. Nie bez powodu pełniła swoje stano wisko. – Oczekują, że zrobimy właśnie tak, jak przed chwilą powiedziałam. – Zgadza się. I uderzą na nas w tym miejscu. – Wskazałem punkt mniej więcej w połowie drogi do hotelu. – Z dachu mają świetne pole widzenia, mogą też postawić tutaj kogoś na ziemi, żebyśmy nie zdołali zakraść się przez tylne drzwi. – Czyli zaatakujemy ich w tych miejscach – zapro ponował Birchfeld. – Niezupełnie – odrzekłem. – Gdy tak postąpimy, odkryją, że zachowujemy się inaczej, niż sądzili, a przy tym zostanie im wystarczająco wielu ludzi, żeby mogli zmienić plan i mimo wszystko nas pokonać. – Brzmi sensownie – skomentowała Woo. – Co za tem robimy? Sam proces analizowania tego wszystkie go jest ciekawy, ale wiem, że znasz już odpowiedź. Czy nie możesz nam jej po prostu podać? Zaśmiałem się pod hełmem. – Pewnie. Musimy ich przekonać, że działamy tak, jak się po nas spodziewają. Gdy w to uwierzą, zwięk szą się szanse na to, że wyjdą pełnymi siłami, żeby nas powstrzymać. Zwłaszcza jeśli zaatakujemy ich ostro. Ale my uderzymy również na pozycje, w których po winni się znajdować. Ugodzimy ich na dachu, gdzie
12
P rzes t rze ń
nie dysponują żadną osłoną, natrzemy też na ich sta nowiska obronne. Wtedy jest szansa, że nieco przerze dzimy ich szeregi. – A jak zamierzamy tego dokonać w jedynie trzy osoby, na dodatek w taki sposób, żeby samym nie wpaść w pułapkę? – zapytał Birchfeld. – Pokażemy im to, co spodziewają się ujrzeć, a na stępnie zaatakujemy z innej strony. – Naszkicowałem na mapie ścieżkę. – Już zabrałem się do roboty. – Czyli naprawdę zamierzamy spróbować zlikwi dować szefa? – spytał. Wzruszyłem przesadnie ramionami, żeby wirtu alna rzeczywistość mogła to wychwycić. – Yhm. – Brzmi dobrze – uznał. Woo również przytaknę ła. Oboje zyskali w moich oczach. Hełm wirtualnej rzeczywistości działał w podobny sposób jak te, z którymi miałem do czynienia w woj sku, nie było więc problemów z przełączaniem zaso bów za pomocą ruchów gałek ocznych. Przywołałem drona i kazałem mu zrzucić kapsułki dymne wzdłuż drogi, którą byśmy nadeszli w wariancie podręczni kowym, bo chciałem wywołać wrażenie, że próbuje my osłonić nasze posunięcia. Nie czekając, wezwałem uderzenie z góry: wybuch powietrzny na dachu i po ciski termolokacyjne przeciwko stanowiskom obron nym na poziomie ulicy. Uznałem, że nasi przeciwnicy mogą myśleć w nieco dwuwymiarowy sposób i zapo mną o osłonie od góry. Za jakieś trzydzieści sekund będę wiedział, czy dobrze zgadłem. Kolejna przewaga symulacji nad prawdziwym życiem: tutaj dysponowa
R ozdzi a ł 1
13
liśmy tablicą wyników, która mówiła nam, gdy kogoś „zabiliśmy”. – Pora ruszać – oznajmiłem i skierowaliśmy się do drzwi. – Woo, obserwuj górę i wypatruj dronów. Cze gokolwiek, co mogłoby nas dostrzec. Jeśli coś zoba czysz, zgłaszaj natychmiast, żebyśmy mogli to zmy lić stosownymi środkami przeciwdziałania. Birchfeld, obejmujesz szpicę. Idź trasą, jaką przesłałem na wa sze wyświetlacze, i w jak największym stopniu korzy staj z osłon. Im więcej czasu będą potrzebowali, żeby uświadomić sobie nasze prawdziwe pozycje, tym lepiej. Gdy Birchfeld otworzył drzwi, uruchomiłem nasze go ostatniego drona, by wykonał atak elektroniczny na środki łączności przeciwnika. Zagłuszanie nie działało zbyt dobrze na zawodowe jednostki, ponieważ szkoliły się pod kątem unikania tego typu zagrożeń. Dyspono wały planami pozwalającymi im ominąć usterki sie ci, więc w prawdziwej walce można było w ten sposób uzyskać jedynie kilka sekund przewagi. W przypadku cywilów liczyłem jednak na dłuższe zamieszanie. Gdy byśmy podczas awarii łączności zdołali zlikwidować część przeciwników za pomocą artylerii, każda z ich podgrup musiałaby podejmować samodzielnie decyzje, zanim porozumieliby się na nowo na innej częstotli wości. W powstałym chaosie część z nich mogłaby po biec w stronę miejsca, które według nich atakowaliśmy, a inni mogliby zostać na tyłach i się bronić. Na naszą korzyść działało wszystko, co pozwalało ich rozdzielić. Fala uderzeniowa wywołana trafiającą w cel artyle rią ścisnęła mi pierś. Wirtualna rzeczywistość okazała się tak dobra, że przez sekundę niemal w padłem
14
P rzes t rze ń
w panikę. Odetchnąłem głęboko i przypomniałem so bie, gdzie jestem. Nikt z moich towarzyszy nie zawahał się, zapewne dlatego, że nigdy nie znaleźli się pod og niem prawdziwego ostrzału. Po eksplozji ucichły inne dźwięki i w uszach słyszałem jedynie dudnienie mo ich stóp o syntetyczną podłogę. Biegnąc, przełącza łem ostrożnie tryby na wyświetlaczu. Siedem wrogich ikon pociemniało. Dobrze przewidziałem ich pozycje. Pozostało ośmiu przeciwników – przewaga liczebna wciąż wynosiła niemal trzy do jednego, ale nasza sy tuacja i tak znacznie się poprawiła. Okrążyliśmy narożnik i bezpośrednio przede mną odezwała się palba, gdy Birchfeld otworzył ogień z bro ni automatycznej. Zanim zdążyłem się zorientować w sytuacji, trzech nieprzyjaciół padło, postrzelonych w plecy, kiedy biegli w przeciwnym kierunku. Zosta ło pięcioro na troje. Jeszcze lepszy stosunek sił, na do datek wielce pożądany, ponieważ podczas fazy dezin formacyjnej zużyłem wszystkie nasze zasoby i zostały nam tylko karabiny oraz granaty. Biegliśmy w stronę celu, przemykając od bramy do bramy i przyciskając się do ścian budynków. Warto było zachować ostrożność, ale uważałem za bardziej prawdopodobne, że przeciwnicy wycofają się teraz i przejdą do obrony. Równie dobrze jak my znali za kres swoich strat. Odzyskali już łączność, mogli więc się zorganizować. Byli liderami korporacji. Ktoś obej mie dowodzenie. – Gdy będziemy podchodzić, wypatrujcie snajpe rów w górnych oknach – przekazałem swoim kompa nom. Sam wolałbym się chronić we wnętrzu budynku,
R ozdzi a ł 1
15
ze stanowisk ukrytych przed atakiem. Zaczekałbym, aż wróg wejdzie do środka, i wtedy bym go wykosił. Nie oczekiwałem jednak takiego podejścia po amatorach. Spodziewali się, że przyjdziemy. Gdyby użyli snajpe rów, zdecydowanie utrudniliby nam podejście, więc ich plan nie był zły, a jedynie typowy dla sposobu myśle nia żółtodzioba. Na szczęście i tak mogliśmy zbliżyć się do hotelu na piętnaście metrów, nie opuszczając osłon. Pierwsza kula uderzyła w ścianę kilka centyme trów od głowy Birchfelda. Odłamki odbiły się z trza skiem od muru, a po krótkiej chwili dobiegł do nas odgłos wystrzału z karabinu. Cholera jasna. Musiałem przyznać, że projektanci wirtualnej rzeczywistości na prawdę zadbali o realizm. – Snajper – oznajmił Birchfeld; o płynącej w jego żyłach adrenalinie świadczył tylko lekko załamujący się głos. Byłby z niego dobry żołnierz. – Widziałeś, w którym oknie? Wychylił głowę za róg i cofnął ją szybko, zanim wróg zdążył oddać kolejny strzał. – Ostatnie piętro. Drugie okno od lewej. Może też być kolejny strzelec. Chyba widziałem odbicie świat ła dwa okna dalej. Miało to sens. Na piętrze znajdowało się pięć okien i zajęli stanowiska w drugim oraz czwartym. To także był niezbyt wyrafinowany pomysł, co nie znaczyło, że nieskuteczny, zapewniał bowiem tamtym jak najlepszy widok na ulicę, skoro nie wiedzieli, z którego kierunku nadejdziemy. Zapewne obstawili również drugą stro nę budynku, a piąta osoba miała służyć za ewentualne uzupełnienia. Zastanawiałem się, czy skoro poznali już
16
P rzes t rze ń
nasze położenie, przeniosą wszystkie siły jak najbliżej nas, czy też zostaną na obecnych pozycjach, w razie gdybyśmy mieli przyjść z różnych kierunków. Tak czy owak, nie mogliśmy tkwić w miejscu. Wciąż dyspono wali przewagą liczebną, byłem więc zmuszony podjąć pewne założenia i zaryzykować. Znajdowaliśmy się w wirtualce, nie w prawdziwym świecie, zatem rów nie dobrze mogliśmy postawić wszystko na jedną kartę. – Birchfeld, zostań tutaj i spróbuj zapewnić im za jęcie. Połóż ogień zaporowy. Woo, idziesz ze mną. Za atakujemy wschodnie wejście, a później jak najszybciej wejdziemy na górę, żeby spróbować zdjąć snajperów od tyłu. – Rozumiem – odparli oboje. Birchfeld wystawił karabin za róg i zaczął strzelać. Nie miałem czasu, by obserwować wyniki. Rzuciłem na ulicę granat dymny, żeby osłonić nasze ruchy, a na stępnie ruszyłem biegiem do wschodnich drzwi w na dziei, że Woo dotrzyma mi kroku. Kilka pocisków poderwało wokół nas pył, ale dzięki dymowi zdołali śmy dotrzeć bez szwanku pod osłonę budynku. Teraz liczyła się szybkość. Kopniakiem otworzyłem drzwi i wpadłem pochylony do środka. Słusznie zrobiłem, bo kule wbiły się we framugę nad moją głową, sypiąc drzazgami. Woo wystrzeliła zza mnie i przeciwnik znajdujący się w korytarzu upadł. – Mam go! – zawołała. – Niezły strzał. Schody. – Nie czekałem, by spraw dzić, czy poszła za mną. Wbiegłem po dwa stopnie na raz na drugie piętro. Nie wiedziałem, jak przeciwnik będzie ustawiony, ale już zdecydowałem, że będę wal
R ozdzi a ł 1
17
czył zgodnie ze swoimi wyobrażeniami. Owszem, ry zykowne, lecz musiałem atakować szybko, jeśli chcieli śmy mieć jakiekolwiek szanse. Gdyby w grę wchodzili prawdziwi ludzie, postąpiłbym inaczej. W sumie gdy bym w rzeczywistości stanął w obliczu przewagi pięt naścioro do trojga, wycofałbym się i próbował uciec. Jednak tu, w wirtualce, gdy zostało ich tylko czworo, miałem całkiem spore szanse na zwycięstwo. Tak czy siak, za trzydzieści sekund zakończę sprawę i wszyscy będziemy mogli pójść na drinka. – Bierz drugie drzwi po lewej – poleciłem Woo. – Ja zajmę się resztą. Wyciągnąłem granat i podszedłem do drugich drzwi po prawej. Uchyliłem je odrobinę, wrzuciłem pocisk do środka i zatrzasnąłem z powrotem. Biegnąc korytarzem, przełączyłem broń na tryb automatyczny. Miałem nadzieję, że symulacja okaże się wystarczają co realistyczna, by mój następny ruch zadziałał. Od miejsca, w którym spodziewałem się wroga, oddzie lała mnie ściana, oni zaś, jako nowicjusze, zapewne sądzili, że mury ich ochronią. Jeśli czegoś nie widzisz, nie może cię to skrzywdzić... i takie tam. Wystrzeliłem kilkanaście kul w ścianę i drzwi czwartego pokoju po lewej, a następnie odwróciłem się do wejścia po prawej. Wywaliłem drzwi kopniakiem. Znajdująca się w środku osoba – nie wiedziałem, czy to mężczyzna, czy kobieta – wciąż wyglądała przez okno, co oznacza ło, że Birchfeld nadal zapewniał jej zajęcie. Żołnierz odwrócił się do mnie, obracając karabin, ale nie dość szybko. Miałem go już na celu i dysponowałem przy najmniej dwiema sekundami przewagi.
18
P rzes t rze ń
Zamarłem. Nie była to kwestia systemu ani broni, lecz mnie samego. Nie pociągnąłem za spust. Chwilę później mój hełm zdechł. Komputerowy kobiecy głos poprosił mnie, żebym usiadł, a gdy to zrobiłem, na wewnętrz nym wyświetlaczu pojawił się obraz. Mogłem obejrzeć resztę bitwy, przełączając się między kilkoma kame rami. Nie potrwało to długo. Woo przegrała walkę i poległa, a ja nie trafiłem kobiety, do której strzelałem przez ścianę. Mój granat zadziałał, ale wciąż zostało troje przeciwko Birchfeldowi. Zdołał zlikwidować jed no, zanim go dopadli.
Chyba najlepszym elementem kompleksu symulacyj nego był przylegający do niego bar wraz z wygodnymi stołkami ze sztucznej skóry i luksusowymi wysokimi stolikami. Mieli też świetny wybór whiskey, z które go skorzystałem, ponieważ to korporacja opłacała ra chunek, a ja i tak zamierzałem wracać do domu trans portem publicznym. Sączyłem właśnie drugą bardzo drogą single malt z Ferry Trzy. Przy stoliku obok brylował Phillip Tannard, dupek z księgowości, głośno opisując przebieg bitwy dla kil ku zebranych wokół niego przydupasów. – W pokoju byłem tylko ja, a przed sobą miałem najbardziej osławionego żołnierza Galaktyki. Rzeź nika Kappy. Miał mnie na widelcu, ale byłem szybszy. To Tannard strzelił do mnie, gdy zamarłem, lecz nie poprawiałem jego wersji. Brzmiała lepiej niż
R ozdzi a ł 1
19
prawda, a wszyscy lubili przecież dobre opowieści. Uśmiechnąłem się i przepiłem do niego, po czym wy sączyłem resztę trunku i gestem poprosiłem barmana o kolejnego drinka. Wszystko to było elementem pracy. Nie spodziewali się po mnie większego wysiłku w biu rze, ale podobało im się, że mają obok siebie słynne go weterana. Z jakiegoś powodu czuli się wtedy lepiej. Sheila Jackson wślizgnęła się na krzesło naprzeciw ko mnie, gdy kelner przynosił mi następną whiskey. Przebrała się w elegancką szarą garsonkę ze spódnicą do kolan i wyglądała schludnie, choć niedawno zeszła z tego samego fałszywego pola bitwy co reszta z nas. Była jedyną osobą w VPC, którą uważałem za praw dziwą przyjaciółkę, i zamierzała powiedzieć mi coś ważnego. Po przyjaciołach to widać. – Dobrze się czujesz? – spytała. – Nie przejmuj się Tannardem. To dupek. – Owszem. Ale czuję się dobrze – odparłem. Zmie rzyła mnie wzrokiem. – No co? Serio. – Wiesz, że gdy zostajemy zabici, wyświetla się nam obraz wideo? Wszyscy widzieliśmy, jak wcho dzisz do tego pokoju. – Upiła łyk czerwonego wina z kieliszka. Westchnąłem i napiłem się, delektując złożonym bukietem whiskey. – Racja. Zapomniałem o tym. Podszedł do nas Javier Sanchez, dyrektor general ny, ratując mnie przed dalszą analizą z jej strony. – Carl! Świetna walka. – Dzięki – odrzekłem. – Świetna symulacja. Bar dzo realistyczna.
20
P rzes t rze ń
– Gdy zostało piętnaścioro do trojga, wydawało mi się, że już was mamy, ale wtedy naprawdę nam poka zaliście. Artyleria zdjęła mnie na dachu. Dlaczego nie użyliście tej strategii wcześniej? – Nie pomyślałem o tym – skłamałem. Prościej było odpuścić, gdy miałem już bitwę za sobą i trzy małem w dłoni drinka. Podpisywał moje wypłaty, ale nie byłem mu nic winien w tej kwestii. Uśmiechnął się po dyrektorsku. Chyba wyczuł fałsz w moich słowach. – No tak. Całe starcie doskonale przysłużyło się zespołowi. Dzięki. Odpowiedziałem udawanym uśmiechem i unios łem szklaneczkę, grając dobrego pracownika. – Oczywiście. Nie ma za co. – Mogłeś się z tego wywinąć – skomentowała Shei la, gdy Javier nas opuścił. Uśmiechnąłem się do niej lekko, lecz tym razem szczerze. – I co by to dało? Dobrze mi płacą i nie proszą mnie o wiele. Mogę zrobić choć to jedno. – Jasne – odparła po chwili wahania. – Rozumiem. Ale uważaj na siebie, co? – Pewnie. – Widziałem, dokąd zmierzała ta roz mowa, i nie chciałem w tym momencie zapuszczać się w te rejony. Na szczęście ocalił mnie kelner, podając mi nową whiskey. Przez kilka sekund kręciłem szkla neczką, obserwując fale wody mieszającej się z bur sztynowym płynem, dopóki Sheila nie pojęła aluzji i nie zmieniła tematu.
2
Z
atem zamarł pan? Co to oznacza? – Doktor Baqri wyciągnęła krzesło zza swojego biurka i przysu nęła je bliżej mnie. Podstawy psychiatrii. Biurko w ja kiś sposób symbolizowało dzielącą nas barierę, więc usunęła je z drogi. – To pani jest lekarzem. Czy to nie pani powinna mi powiedzieć, co to oznacza? Zamknąłem się w so bie. Nie umiałem pociągnąć za spust. Nie wiem, z ja kiego powodu. – Dlaczego uznał pan, że wejście do symulacji woj skowej to dobry pomysł? Odchyliłem się w drogim fotelu biurowym. Z tyłu miał siatkę i doskonale podtrzymywał lędźwiowy od cinek kręgosłupa. Poczułem się jak pasażer w pierw szej klasie. – Sam nie wiem. Nie wydawało się to problemem, na dodatek to element pracy. – Moim zdaniem pański szef zrozumiałby, gdyby postanowił pan zrezygnować.
22
P rzes t rze ń
– Z pewnością. Ale wie pani, nie chciałem nawet poruszać tej kwestii. Ludzie nie lubią, gdy im się przy pomina, że pracują z wariatami. Baqri pokręciła głową i zapisała coś w notatniku. – Rozmawialiśmy już o tym słowie. – Tak. Przepraszam – odrzekłem. – Poza tym oni przecież wiedzą, przez co pan prze szedł. Zostało to całkiem dobrze udokumentowane publicznie. Parsknąłem lekko. – Taa, wiem. – Przerabialiśmy to już wcześniej. Mówiliśmy o mojej niemożności wyjścia z centrum zainteresowania, a także o ludziach znających mnie, lub przynajmniej sądzących, że mnie znają, dokąd kolwiek bym się udał. – Chce pan o tym porozmawiać? O ludziach uwa żających, że wiedzą, przez co pan przeszedł? – Nie bardzo. Westchnęła. – Carl, nasze spotkania będą mogły coś dać tylko wtedy, jeśli będzie pan skłonny do rozmowy. Próbowałem zmusić się do wesołej miny. – A co jeszcze mógłbym powiedzieć? Zabiłem pier dyliard osób. Muszę z tym żyć. – Wielu uważa pana za bohatera z powodu tego, co pan uczynił. Miała rację. Połowa Galaktyki widziała we mnie jakiegoś zbawcę w lśniącym mundurze. – Pewnie. I wielu jest dupkami – odparłem. – Dla pozostałych jestem potworem.
R ozdzi a ł 2
23
– A co pan sam o sobie myśli? Wahałem się przez chwilę, po czym się roześmia łem. – Naprawdę jest pani dobra. Zawsze potrafi pani skierować temat rozmowy z powrotem na mnie. Uśmiechnęła się i wydawało się to szczere. – O to chyba chodzi w mojej pracy, prawda? Ale skoro nie chce pan o tym rozmawiać, pójdźmy w in nym kierunku. Jak się panu sypia? – W porządku. Pokręciła głową. – Chyba pan kłamie. Mądra kobieta. Rzadko udawało mi się ją nabrać. – No dobrze. Jest bez zmian. Nie śpię dużo, a gdy w końcu mi się to zdarza, wtedy mam sny. – Poprawiły się? – Nie. – Wie pan, że istnieją lekarstwa, które... – Już to przerabialiśmy, pani doktor. Żadnych nar kotyków. – Alkohol jest narkotykiem – rzuciła. – Owszem. Ale ten znam. Mam z nim sporo prak tyki. Natomiast nie chcę bawić się z chemikaliami. Ni gdy nie mam do końca pojęcia, jak na mnie wpłyną. Znów westchnęła. Sporo naszych sesji kończyło się jej wzdychaniem. Nie robiłem tego celowo. Chy ba po prostu nie byłem jeszcze gotów, żeby mi się poprawiło.
24
P rzes t rze ń
Wyszedłem z gabinetu lekarskiego i dotarłem spóźnio ny do pracy, czego nikt nie zauważył, a nawet jeśli, to nic nie powiedział, co również mi pasowało. Zrobiłem sobie kawę i usiadłem za terminalem komputerowym, udając, że sprawdzam, co trafiło do mojej skrzynki mailowej. Głównie przeglądałem wiadomości spor towe. Informatycy niemal na pewno to monitorowali, ale w tej sprawie nikt też nie mówił ani słowa, więc miałem to gdzieś. Mój gabinet miał przezroczyste ściany, co w dobre dni dawało mi choć odrobinę prywatności w niemal całkowicie otwartej przestrzeni biurowej piętra. Na tomiast w złe dni kojarzyło mi się z akwarium, w któ rym ludzie mogli z bezpiecznej odległości obserwować schowanego za szkłem masowego mordercę. Tablicz ka na drzwiach głosiła: „Wicedyrektor ds. bezpieczeń stwa”. Teoretycznie wiązał się z tym zakres obowiąz ków polegających na ochronie Varitech Production Company przed rozmaitymi niebezpieczeństwami czającymi się na korporacyjnym polu walki. W prak tyce ograniczało się to do tego, że pojawiałem się na wydarzeniach firmowych, takich jak niedawna gra wojenna, i wykorzystywałem nieliczne pozostałe mi z wojska kontakty, organizując spotkania dla przed stawicieli handlowych lub przy wprowadzaniu na ry nek nowych produktów. Dostawałem za to niezłe pie niądze i nikt do mnie nie strzelał. Pukanie do drzwi odbiło się echem z tym za bawnym odgłosem powstającym, kiedy uderza się w sztuczne szkło. Machnąłem zapraszająco ręką, nie
R ozdzi a ł 2
25
podnosząc wzroku. Moja przyjaciółka Sheila nie za wracałaby sobie głowy stukaniem, a innych miałem gdzieś. Zapewne ktoś z zespołu około piętnaściorga moich podwładnych chciał, żebym coś podpisał. – Pułkownik Butler? – Carl – sprostowałem. Ile razy bym mówił lu dziom, i tak nalegali na mój tytuł. Podniosłem spojrze nie i nawiązałem kontakt wzrokowy. Nie rozpoznałem stojącej w wejściu kobiety. Miała na sobie korporacyj ny mundur, grafitową elegancką garsonkę, a kasztano we włosy zebrała w kok. Byłem niemal pewien, że dla mnie nie pracowała, jednak nie na tyle, by to powie dzieć na głos i narazić się na zażenowanie. – Sir, nastąpiło naruszenie środków bezpieczeń stwa i pan Sanchez chciałby o tym z panem poroz mawiać. – Pan Sanchez chciałby porozmawiać o tym ze mną? Wydaje mi się to mało prawdopodobne. Na pew no nie chodziło mu o mojego szefa? Javier Sanchez i ja rozmawialiśmy wielokrotnie, ale żaden z tych przypadków nie dotyczył wykonywanej przeze mnie pracy. – Ujął to bardzo konkretnie, sir. – Hmm. – Wstałem. – Mógł kazać swojej sekretar ce, żeby wysłała mi powiadomienie o spotkaniu. – Zrobiłam to, sir. Zerknąłem na monitor. – Oj. Przepraszam. Skierowała do mnie udawany uśmiech mówiący, że powinienem się pospieszyć. Przyjrzałem się swo
26
P rzes t rze ń
jej koszuli i przez chwilę żałowałem, że rankiem nie poświęciłem żelazku kilku sekund więcej, po czym podążyłem za kobietą do windy, a później na najwyż sze piętro. Już raz się tam znalazłem, gdy mnie zatrudniali, ale już niemal całkowicie o tym zapomniałem. Pię tro miało podobny otwarty układ jak pozostałe kon dygnacje budynku, z wyjątkiem czterech narożników, gdzie umieszczono gabinety o nieprzejrzystych ścia nach. Wydajni pracownicy siedzieli przy wydajnych biurkach, mówiąc cicho do komunikatorów lub stu kając w wyświetlane na ekranach dane. Powietrze wydawało się tłumić dźwięki. Przeszedłem za swo ją przewodniczką do największego z narożnych biur. Przystanęła przy stojącym na zewnątrz biurku i powie działa do urządzenia coś, czego nie usłyszałem. Chwi lę później drzwi rozsunęły się ze świstem i ze środka żwawo wyszedł uśmiechnięty Sanchez. Zbliżał się do sześćdziesiątki, więc pod względem kalendarzowym znajdowaliśmy się w podobnym wieku, ale z powodu czasu spędzonego przeze mnie w krio był ode mnie starszy o ponad dekadę. Gdybym był dumnym czło wiekiem, mógłbym poczuć się zraniony, że z łatwoś cią dałby radę uchodzić za dziesięć lat młodszego ode mnie. W czarnych jak smoła włosach nie widać było śladu siwizny, a śniadą twarz znaczyły jedynie mini malne zmarszczki w kącikach oczu. No dobra, trochę poczułem się zraniony. – Carl. Dobrze cię widzieć. – Ruszył w moją stro nę. Spotkaliśmy się w połowie drogi i uścisnąłem mu dłoń.
R ozdzi a ł 2
27
– Przepraszam za spóźnienie, Javier. – Nalegał, że bym zwracał się do niego po imieniu, choć nie trakto wał tak każdego. Chyba chciał wywołać wrażenie, że łączą nas bliższe więzi niż w rzeczywistości. Jednak szef to szef i nie miałem nic przeciwko temu, dopóki akceptował moje przelewy. – Nie spóźniłeś się – odparł z miną wyrażającą przesadną nonszalancję. – Wejdź, proszę. Jego wielki gabinet miał dwie szklane ściany. W przeciwieństwie do moich te były ogromne i wy chodziły na Park Wschodni oraz centrum miasta. Przeszedł po kosztownym niebieskim dywanie do bo gato rzeźbionej drewnianej szafki. – Drinka? Sprawdziłem czas. Jedenasta przed południem. – Wciąż jestem w godzinach pracy. Machnął lekceważąco ręką. – Nie jesteś już w armii. Poza tym jestem twoim szefem i nalegam. To ferra trzy. Dwudziestoletnia. Spojrzałem na wyciąganą przez niego butelkę, kosztującą jakieś trzysta marek. – Cóż, w takim razie nie odmówię. – Rozsądny człowiek. – Nalał szczodrą porcję whi skey do dwóch kryształowych szklaneczek, uzupełnił odrobiną wody i podał mi jedno z naczyń. Powącha łem bukiet, a następnie upiłem łyczek, rozkoszując się nim. Staliśmy przez chwilę w milczeniu. Ferra trzy czekała dwadzieścia lat, zasługiwała więc na odrobi nę szacunku. – Przypuszczam, że nie zaprosiłeś mnie tu tylko na tę wspaniałą whiskey – rzekłem.
28
P rzes t rze ń
Uśmiechnął się. – To takie oczywiste? Wzruszyłem ramionami. – Nie codziennie ktoś otwiera butelkę gorzały kosztującej więcej, niż większość ludzi zarabia dzien nie. – Czasami dobrze jest cieszyć się lepszymi rze czami. – Wskazał duże drewniane krzesło o prostym oparciu, usiadłem więc na nim. Sam wziął drugie i ustawił je pod kątem do mojego, tak że znajdowa liśmy się blisko siebie, lecz nie naprzeciwko. To taka sztuczka z cyklu „niech twój gość poczuje się swobod nie”, którą pewnie wyczytał w jakiejś książce. – Poja wił się problem dotyczący bezpieczeństwa i chciałbym, żebyś mu się przyjrzał. Nie wiedziałem, co powiedzieć, i chyba zbyt długo milczałem, ponieważ znowu się odezwał: – W końcu pracujesz w dziale bezpieczeństwa. – Owszem. I wybacz, jeśli nikt ci nie powiedział... Wydawało mi się, że to zrobili. Tak naprawdę nie mam wiele wspólnego z bezpieczeństwem. Jego twarz spoważniała. – Jestem tego świadom. – I mimo to mnie potrzebujesz – powiedziałem, żeby on nie musiał. Gdy wiadomo już, dokąd zmierza szef, warto jest pomóc mu się tam dostać. – Sprawa pasuje chyba do twoich umiejętności. – Czy Wong wie? Xi Wong był dyrektorem do spraw bezpieczeństwa i moim bezpośrednim przełożonym. – Zna problem. Słyszałeś o Omicron Technology?
R ozdzi a ł 2
29
– Pewnie – odparłem. – Wszyscy słyszeli. Broń, sil niki wojskowe, drony, sprzęt medyczny... Wszystko, co się opłaca. – Przed pięcioma dniami ktoś włamał się do ich sieci. – Kurczę. Poważna sprawa. – Upiłem łyk drinka. – Jak głęboko weszli? – Do końca. Gwizdnąłem. – Poważna sprawa. Ale co to ma wspólnego z nami? Javier również napił się whiskey. – Pozornie nic. Mógłbym nawet cieszyć się z ich nieszczęścia, ponieważ nasze interesy częściowo się za zębiają. Ale chodzi o coś więcej. Nie wiem, kto w nich uderzył, ale było to coś niespodziewanego. Omicron dysponuje najlepszymi środkami bezpieczeństwa, ja kie da się kupić. – I martwisz się, że coś podobnego może przytra fić się nam. – Właśnie. – Rozumiem. Co się wydarzyło w wyniku ataku? Czego szukali? – Omicron nie do końca się tym chwali, z oczywi stych powodów. I tu zaczyna się twoja rola. Zatrudniają wielu byłych wojskowych. Skontaktuj się z nimi, prze konaj się, czego da się od nich dowiedzieć. I sprawdź, co możemy zrobić, żeby ochronić naszą firmę. Zastanawiałem się, odgrywając scenariusz w gło wie. Żeby dało się to zrobić w prawidłowy sposób, trze ba było kogoś siedzącego jeszcze głębiej w sprawach wywiadowczych niż ja dawniej, na dodatek doświad
30
P rzes t rze ń
czonego w kwestii sieci komputerowych, ale chyba mógłbym znaleźć odpowiednią osobę. Wysączyłem kolejny łyk, by dać sobie jeszcze chwilę. – Kogo chcesz przydzielić mi do zespołu? – Lepiej, żeby wszystko działo się po cichu – od rzekł. – Dam ci kogoś z działu prawnego, żebyś mógł się konsultować, ale to tyle. – Działu prawnego? – Węszenie wokół innej firmy to drażliwa kwestia. Nie byłoby zbyt dobrze, gdybyśmy wpadli w tarapaty. Utrzymałem neutralny wyraz twarzy. Tak na prawdę chciał powiedzieć, że sam nie zamierzał zo stać przyłapany. Sprawa mogła być delikatna, bo każ dy, do kogo bym się zwrócił i kto byłby skłonny ze mną rozmawiać, potencjalnie mógłby również infor mować Omicron o próbie kontaktu z mojej strony. De cyzja należała jednak do Javiera i nie była nierozsądna. Znajdę jakiś sposób, by to zadziałało. – Ile już wiemy? – zapytałem. – Czy mam jakiś punkt zaczepienia? Kącik jego ust uniósł się nieznacznie. Wiedział już, że złapał mnie w potrzask. – Czego potrzebujesz? – Wszystkiego, co wiemy o włamaniu. Nawet jeśli oznacza to wyłącznie informację, kto o tym doniósł. – Nie wiemy zbyt dużo. Nic nie ujawniono. Oczywiście, że nie. Nie miałem pojęcia, po co w ogóle pytałem. – No to zacznijmy od czegoś prostego. Skąd ty się o tym dowiedziałeś?
R ozdzi a ł 2
31
Odwrócił ode mnie wzrok, udając, że przygląda się trunkowi, ale myślał. Zatem w grę wchodziło coś poufnego. Źródło powyżej mojego poziomu zaszere gowania. – Muszę od czegoś wyjść – ponagliłem go. – Daj mi przynajmniej jakąś wskazówkę. O twoim źródle. Jest wojskowe, polityczne, wewnątrz Omicrona? – Wojskowe. Nie odpowiadałem przez kilka sekund, mając na dzieję, że niezręczna cisza skłoni go do powiedzenia czegoś więcej. Wiele osób nie potrafiło znieść milcze nia. W Javierze coś przeskoczyło. Coś małego, lecz istotnego. Jego twarz jeszcze bardziej spoważniała i wi działem już, że więcej z niego nie wyciągnę. – Zdaję sobie sprawę, że to niewiele – przyznał. – Sprawdź, co uda ci się znaleźć. – Jasne. – Dopiłem whiskey. Dysponowałem nędz nymi danymi, ale nie zależały od nich kwestie życia i śmierci. Zrobię z nimi, co będę mógł. – Kto ma być moim kontaktem w dziale prawnym? – Jacques Dernier spotka się z tobą w twoim gabi necie. Pamiętaj, żeby informować go na bieżąco. Nie chcemy problemów. Ja z kolei nie chciałem, żeby koło mnie kręcił się prawnik, ale język ciała Javiera nie dopuszczał dal szej dyskusji. – Świetnie. Przeprowadzę wstępną ocenę sytuacji i dam znać, co zamierzam zrobić później. Daj mi dwa dni. Wyraz jego twarzy nieco złagodniał.
32
P rzes t rze ń
– Dobrze. Wiedziałem, że zwróciłem się do odpo wiedniego człowieka.
I rzeczywiście, prawnik czekał w moim biurze, sie dział sztywno na jedynym krześle dla gości. Wstał, gdy wszedłem. Okazał się nieco wyższy ode mnie, młodszy, z czarnymi włosami ułożonymi we fryzurę określaną przeze mnie w myślach jako „styl dyrektorski numer jeden”. Wyciągnął do mnie rękę. – Jacques Dernier. – Carl Butler – odpowiedziałem, odwzajemniając uścisk. – Przydzielono mnie do pracy z panem. Pozwoli łem sobie utworzyć wspólną stronę, na której możemy dzielić się dokumentami i informacjami. Znajduje się już w pańskim systemie, podobnie jak wszystkie moje dane kontaktowe. – Wspaniale. – Obszedłem biurko i usiadłem za nim. Jacques również spoczął i czekał, aż się odezwę. Uruchomiłem ekran i zerknąłem, co dla nas przygo tował. Wyglądało wydajnie. W tym momencie uznałem, że odetnę go od wszystkiego. Javier polecił mi, żebym się z nim dzielił, więc zamierzałem co nieco udawać, by nie wpaść w kło poty, ale gdzieś w środku chciałem się przekonać, co by się stało, gdybym tego nie robił. Javier mógłby się wkurzyć, lecz nie wylałby mnie. Nie bez wcześniej
R ozdzi a ł 2
33
szego ostrzeżenia. Rzecz w tym, że nie potrzebowa łem prawnika. Nie opracowałem jeszcze żadnych pla nów, legalnych bądź nielegalnych, a dopóki tego nie zrobię, będzie mi właził w drogę i zadawał irytują ce pytania. Zignorowałem Jacques’a i zacząłem prze glądać firmowy spis osobowy w poszukiwaniu jego nazwiska. – Czy ma pan dla mnie jakieś zadania? – zapytał po kilku minutach niezręcznego milczenia. – Pewnie – odparłem. – Potrzebna mi lista wszyst kich pracowników Omicrona. Nie, nie wszystkich. Tyl ko na poziomie kierowniczym. – W porządku. Zrobię to. Czego szukamy? Znalazłem Derniera w spisie. Pracował dla VPC od jakichś ośmiu lat. Jeden awans. Nic odbiegające go od normy. – Jak już mówiłem, listy nazwisk. Potrzebuję ko goś, kogo znam, a przynajmniej kogoś, do kogo mogę się odezwać. Nie mam pojęcia, dokąd mnie to zapro wadzi, więc na razie muszę zebrać informacje. Może coś w nich dostrzegę. – Coś jeszcze? – Jeśli pan chce, niech pan zacznie porównywać nazwiska z niedawnymi artykułami prasowymi. Może trafi pan na coś ciekawego. – Zamierzałem zrobić coś takiego samodzielnie, ale dodatkowa para oczu nie zaszkodzi, a nie zdradzę przy tym żadnych swoich se kretów. Nie żebym jakieś miał. Do tego Dernier będzie na tyle zajęty, że nawet nie zauważy, że go ignoruję. Ja z kolei być może dostrzegę coś, co on przegapi, i po
34
P rzes t rze ń
zwoli mi to lepiej go ocenić oraz sprawdzić, czy mogę mu zaufać w przyszłości. – Wszystko, co pan znaj dzie, proszę wrzucać na tę pańską stronę, a ja będę robić to samo. – Tak jest, sir. – I proszę mówić do mnie Carl. Proszę.
Premiera
21 lutego
Kliknij
i przejdź do sklepu, by kupić książkę
Polub nas na
facebooku