Tłumaczyła Małgorzata Koczańska
Lublin 2014
Cykl „Podziemna wojna”: 1. Genoboty 2. Egzogen 3. Chimera
01
s t r z e l a n k a
N
igdy nie zapomnę tego zapachu: ludzkich odcho dów, trupów i przetrawionego alkoholu – zapachu Nagrody Pulitzera. Sierżant wyglądał na zaskoczonego, gdy sprawdzał moją przepustkę. – „Stars and Stripes”? – Nie potrafiłem rozpoznać jego akcentu. Może nowojorski. – Będzie pan pierwszy. – Pierwszy? To znaczy? Zaśmiał się, jakbym zażartował. – Pierwszy cywilny reporter załatwiony na linii fron tu. Nikogo z prasy tam jak dotąd nie wypuszczono, na wet takich jak wy. Mamy sporo pancerzy, kocie. Wybierz coś dla siebie i pozapinaj guziki. – Wskazał na używa ne kombinezony leżące na stercie obok stosu podkładek pod pancerze. Potem odwrócił się do drzemiącego pod ścianą kaprala i zawołał: – Rusz się, Chappy! Mamy tu reportera, którego trzeba wyposażyć.
6
t .c . m c c a r t h y
Zmęczenie. Pusty wzrok. Widziałem to już w Szym kencie u żołnierzy wycofywanych z frontu co tydzień lub dwa – ledwie powłóczyli nogami, a pod oczyma mieli ciemne podkowy. Wyglądali jak przestraszone szopy. Chappy też tak wyglądał... Otworzył jedno oko. – Reporter? – Tak. Ze „Stripes”... – A gdzie pańska kamera? Wzruszyłem ramionami. – Żadnych zdjęć. Względy bezpieczeństwa. Mogę zbierać tylko materiały audio. Chappy zmarszczył brwi, jakby podejrzewał, że ktoś, kto nie ma holokamery, nie może być prawdziwym re porterem, ale trwało to krótko. Wstał. – No to będzie pan pierwszym reporterem na linii frontu. Chyba powinniśmy dać panu coś specjalnego. Jaki rozmiar? Znałem swój rozmiar, więc mu podałem. W Stanach przeszedłem szkolenie, jak my wszyscy. W Pentagonie nazywano je Podstawowym Szkoleniem Bojowym, ale każda wzmianka na ten temat wywoływała tylko śmiech. Wszyscy śmiali się ze mnie albo za moimi plecami. Kot. Dzieciak. Kolejny cywil zbyt głupi, żeby zrozumieć, że wszystko jest lepsze niż Kaz, ponieważ ta ziemia, Kazach stan, to inny świat. Czyściec dla tych, którzy najmniej sobie zasłużyli, raj dla samobójców i niespodzianka dla kolesi z popieprzoną chemią mózgu, którym wydawało się, że warto tutaj zajrzeć. Przekonać się na własne oczy. A ci, co zaliczyli Podstawowe Szkolenie Bojowe, należeli właśnie do tej ostatniej grupy – chcieli tu przyjechać.
01 : s t rzel a nk a
I byli to wyłącznie reporterzy. – Masz coś naprawdę specjalnego. – Chappy podniósł kombinezon ze sterty i rzucił mi pod nogi, po czym po dał hełm, na którym z tyłu ktoś wyrył: „Nie zapomnij o mnie albo rozwalę ci dupę”. – Facet już tego nie po trzebuje, zginął, zanim zdążył się ubrać, dlatego zestaw jest w niezłym stanie. Próbowałem nie myśleć o tym, co mi powiedział. Podniosłem kombinezon. – Gdzie jest hangar opb? Chappy nie odpowiedział. Zdążył już znowu oprzeć się o ścianę i tym razem nie raczył nawet unieść po wieki. Parę minut trwało, zanim sobie przypomniałem. Fla ki ściśnięte jak sardynki w puszce. Założenie kombine zonu nie było łatwe, przypominało zamykanie przepa kowanej walizki, tyle że od środka. Najpierw podkładka, sieć rur i kabli. Jedna rura kończyła się elastycznym la teksowym kapturkiem, który wsuwało się na wiadomo co, a druga miała płaską zatyczkę (tę wysmarowano an tyseptykiem) i zabawny pasek, który zapobiegał jej wy sunięciu się z wiadomego miejsca. Alternatywą było taplanie się we własnych odchodach wewnątrz kombi nezonu – powiedziano nam, że na linii frontu tkwi się w tym stroju całymi tygodniami. Parsknąłem śmiechem, bo przyszło mi do głowy, że gdzieś na pewno są ludzie, którym ta zatyczka wcale by nie przeszkadzała. Mógłbym się o to założyć. ee Podziemia rodzą niepokój. Nie widać skalnych od łamków, lecz wyczuwa się zwisający nad głową ciężar, od
7
8
t .c . m c c a r t h y
którego włos jeży się na karku. Ci, co tu służyli, modlili się o takie miejsca. Łatwo to zauważyć w Szymkencie. K iedyś, gdy spotkałem się z innymi reporterami w barze hotelowym, zobaczyłem komandosów prosto z frontu, szukających gorzały i panienek. Powarkiwali, więc kelner w pośpiechu próbował znaleźć im stolik na parterze. Spojrzeli na niego, jakby chciał ich zabić. Nie nosili pancerzy – w Szymkencie było to zakaza ne – więc nie mieli żadnej ochrony przed czujnikami ciepła lub ruchu, a instynkt ostrzegał, że na powierzch ni nic nie przetrwa zbyt długo. Nagle zaczęli zerkać za siebie. Żołnierze frontowi, którzy do tej pory myśleli, że przepustka oznacza powrót do bezpieczeństwa, jak jeden rozdygotany mąż przylgnęli plecami do ściany, żeby mieć pewność, że przynajmniej mają chronione tyły. Kelner szybko zrozumiał swój błąd i poprowadził ma rines do spiralnych schodów wiodących w dół. Żołnierze uśmiechnęli się i odetchnęli z ulgą, gdy jako pierwsi zajmowali stolik w piwnicznej sali. Ale nie ja. Pod ziemią grzebało się trupy. Znajdowały się tam rów nież tunele i jeśli się zawaliły, gwarantowało to śmierć, na którą czasami trzeba było długo czekać. Nie sądziłem, że do tego przywyknę – klaustrofobia i w ogóle – ale nie miałem wielkiego wyboru. Chciałem na front. Błagałem o ostatnią szansę na udowodnienie, że wbrew swoim nawykom potrafię pisać reportaże wojen ne. Wydałem nawet przyjęcie w hotelu, gdy dowiedzia łem się, że spośród zgłaszających się dziennikarzy jedy nie mnie pozwolono pojechać w strefę wojny. Był tylko jeden problem: na froncie wszystko znajdowało się pod ziemią – wszędzie bardzo głęboko i piekielnie ciasno.
01 : s t rzel a nk a
opb, opancerzony pojazd bojowy, podskoczył na ja kimś wykrocie w tunelu i drugi pasażer, sanitariusz, wy szczerzył się w uśmiechu. – Bez jaj – rzucił. – Prawdziwy reporter? Skinąłem głową. – Jasne. Proszę sprawdzić. – Nie mogłem sobie przy pomnieć jego nazwiska. Z jakiegoś powodu sanita riusz postanowił rozpiąć swój pancerz i wysunąć ramię, a przynajmniej to, co z niego zostało. Większość pokry wały blizny, wyglądało jak nadgryzione przez rekina. – Fleszetki. Mógłby pan o tym napisać. Ma pan ho lokamerę? – Nie. Zakaz filmowania. Sanitariusz posłał mi takie samo spojrzenie jak Chap py: „Co z ciebie za reporter?”. Wkurzyło mnie to trochę, bo dawno nie widziałem słońca i zaczynałem czuć się obco. Wskazałem na jego ramię. – Mówisz, że to przez fleszetki? Myślałem, że są jak igły albo kolce jeżozwierza. – Popy nie używają zwykłych fleszetek. Czasami sma rują je psim gównem, a to naprawdę paskudztwo. Czło wiek może dostać paroma i wyjść bez szwanku. Ale nie wtedy, gdy są wysmarowane magiczną maścią Baby Jagi. Przez Popa omal nie straciłem całej ręki. – Popa? – Od Popowa. Wiktora Popowa. Chodzi o jego Ru skich. Wyglądał najwyżej na dziewiętnaście lat, ale mówił, jakby miał osiemdziesiątkę. Nie można się do tego przy zwyczaić. Nie do widoku o połowę ode mnie młodszych dzieciaków, które podczas rozmowy sprawiają wraże
9
10
t .c . m c c a r t h y
nie, jakby przez Boga i wojnę w ciągu roku postarzeli się o dziesięciolecia. Zawsze dają rady, jakby wiedzieli lepiej. I naprawdę wiedzą lepiej. Każdy, kto przeżył na pierw szej linii, wie o śmierci więcej, niż mnie udałoby się pojąć przez całe życie. Nie żeby mi na tym zależało. I gdy tak siedziałem w opb, na twarzy sanitariusza odmalował się znajomy wyraz z serii „Pozwól, że dam ci radę...”. – Niech pan się nie da zastrzelić, kocie – powiedział mi. – A jeżeli tak się stanie, pozostaje tylko jedno wyj ście. Turbiny zawyły, gdy pojazd skierował się w dół, więc musiałem krzyczeć: – Tak? Jakie? – Zrób to sam. – Przyłożył dwa palce jak lufę pisto letu do skroni, a potem uśmiechnął się szeroko, jakby to była najzabawniejsza rzecz pod słońcem. eeKomandosi w zielonych pancernych kombinezo nach odpoczywali pod zakrzywionymi ścianami tunelu. Wszystko zdawało się śliskie. Tłuste. Ceramiczne pance rze były tłuste, a ściany tunelu, wytopione przez termo jądrowy świder, lśniły jak wnętrze pustej puszki po wo dzie sodowej. Tłuste, tłuste... no, po prostu tłuste i już. Hełm wiszący przy pasie obijał mi biodro przy każdym kroku, przez co czułem się jak krowa z wielkim dzwon kiem, który przyciąga powszechną uwagę. C o przede wszystkim zwraca uwagę na froncie? Wszyscy mieli brody. Oprócz mnie. Marines gapili się na mnie jak na gwiazdę filmową, kogoś zupełnie nie na miejscu, chociaż nosiłem pancerz sił podziemnych – ni
01 : s t rzel a nk a
czym jeden z uczniów Wulkana. Nie leżał jednak zbyt dobrze, nie był wytarty w odpowiednich miejscach ani pozapinany jak trzeba, a przecież oni wszyscy doskona le wiedzieli, jak nosiłby to weteran. Zapytałem kiedyś w Szymkencie: – Hej, żołnierzu, dlaczego wszyscy macie brody? Uśmiechnął się i sięgnął do podbródka, ale zaraz ten uśmiech zniknął, gdy komandos zdał sobie sprawę, że właśnie się ogolił. Rozejrzał się nawet, jakby szukał swo jego zarostu, jakby zgubił tę brodę czy coś. – Bo zarost chroni przed otarciami – wyjaśnił. – Pró bował pan kiedyś spać albo jeść z hełmem zapiętym na podbródku dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu? Nie próbowałem. Na początku wojny Trójka wy magała, aby marines golili twarze i głowy przed wyj ściem na przepustkę. Chodziło o to, żeby nie złapali wszy poza linią frontu. Ale tutaj, pod ziemią, kudły były tylko własnością żołnierzy i stanowiły poduszkę między skórą a wizjerem hełmu, który przylegał ciasno, ale nigdy wy starczająco dobrze, i zostawiał pęcherze na każdej ogo lonej gębie. Brak brody czynił mnie wyjątkowym. Kapitan złapał mnie za ramię. – Kim pan jest, u diabła? – Wendell. „Stars and Stripes”, cywilny pracownik Departamentu Obrony. – Nie do wiary. – Kapitan w pierwszej chwili się zdzi wił, zaraz jednak uśmiechnął. – Do kogo pana przydzie lono? – Do Drugiego Batalionu pod dowództwem Bakera.
11
12
t .c . m c c a r t h y
– Czyli do nas. – Klepnął mnie w plecy, po czym od wrócił się do swoich ludzi. – Słuchajcie! To Wendell, re porter z zachodniego świata. Ma nam towarzyszyć na froncie, więc jeżeli będziecie mili, może was sfilmuje i pokaże w wiadomościach. Nie miałem serca po raz kolejny wyjaśniać, że zabra no mi kamerę, a przy okazji, och, spędziłem większość czasu na takim haju, że ledwie mogłem sklecić jakąś hi storyjkę. – Kapitanie – zapytałem tylko – dokąd idziemy? – Prosto w objęcia nudy. Przyjechał pan w samą porę. Chodzą słuchy, że Popow jest zbyt zmęczony na atak, a my nie zamierzamy go prowokować. Utniemy sobie drzemkę tuż na zachód od Pawłodaru, jakieś trzy, czte ry kilometry na północ stąd. Sporo skał między nami a magmą. W hangarze opb widziałem mnóstwo cywilnego sprzętu wydobywczego. Wydawał się nie na miejscu i za stanawiałem się, po co go tutaj przywleczono. Świdry ter mojądrowe, rury, konwektory, wszystko pomalowane na pomarańczowo i z czarnymi paskami. Ktoś próbował je ukryć pod warstwami siatki maskującej – zupełnie jak nastolatek, który stara się schować towar, na wypadek gdyby matka nie dała się nabrać na argument: „Nie bio rę narkotyków, więc nie trzeba przeszukiwać mi pokoju”. – Co ze sprzętem w hangarze? Tym do prac górni czych? – zapytałem. Paru żołnierzy, którzy żartowali obok, zamilkło. Ka pitan rzucił mi groźne spojrzenie. – Jakim sprzętem?
01 : s t rzel a nk a
– Tym na tyłach hangaru. Wygląda na cywilne wy posażenie do robót górniczych. Nie odpowiedział, tylko odwrócił się i ruszył na czo ło kolumny. – Trzymaj się blisko, człowieku. Nie wrócimy po cie bie, jeśli się zgubisz. Miny. Słowa były jak miny. Nie należałem do rodziny, nie byłem nawet znajomym żadnego z nich, a moje do świadczenie frontowe ograniczało się jak dotąd tylko do zaczepiania żołnierzy, kiedy schodzili z pak transportow ców w Szymkencie, w nadziei, że zrobię krótki wywiad, którym zapewnię sobie stały kontrakt. „Hej, poruczniku, jak tam jest? Zostawił pan kogoś w domu, kogo chciałby pan pozdrowić?” Ich spojrzenia mówiły wszystko. Jakby zdawali się pytać: „Skąd się tu wziąłeś, chłopie?”. Pocho dziliśmy z różnych światów, a w Szymkencie żołnierze wkraczali do mojego, gdzie o artylerii plazmowej i au tonomicznych dronach do ataków naziemnych mówiło się otwarcie – z kpiną i bez strachu – żeby pokazać sek sownej dziennikarce, która właśnie przyjechała do Kazu, że wiesz więcej od niej, ale jeżeli zdejmie te bawełniane majteczki, podzielisz się wszystkim. Także sobą. Teraz jednak znalazłem się w ich świecie, świecie żołnierzy, gdzie albo nauczysz się miejscowych zwyczajów, albo zginiesz. A ja nie znałem nawet języka, jakim do siebie mówili. Gdyby kapral marines nie wyjaśnił mi, o co chodzi, nigdy bym na to nie wpadł. – Hej, ty, reporter! – Zrównał się ze mną w marszu. – Nigdy więcej nie wspominaj o tym gównie.
13
14
t .c . m c c a r t h y
– Czyli o czym? – O tym sprzęcie górniczym. Nie przysyła się go, chy ba że planujemy kolejny atak, żeby odbić kopalnię. Jeżeli nam się uda, pojawiają się inżynierowie i wykopują, ile się da, zanim Ruski uderzą i przejmą stanowiska wydo bywcze. Wte i wewte, tak to działa. W Kazie znajdowały się kopalnie wszelkiego rodzaju, metali rzadkich i odkrywkowe. Najgorsze były te metali rzadkich, ponieważ nie wolno ich było wysadzać, prze chodziły tylko z rąk do rąk, zbyt cenne i kuszące, żeby się ich definitywnie pozbyć. Metale. Kiedyś będziemy wy dobywać je w kosmosie, ale na razie transport stamtąd był zbyt drogi. Dlatego gdy tylko ktoś znalazł źródło su rowców, zwykle głęboko pod ziemią, wszyscy rzucali się do wydobycia. O metale warto było się bić, a ich cenę li czono we krwi i fleszetkach. Kazachstan dobitnie o tym świadczył. Właśnie o to toczyła się gra, o metale rzadkie, zwłaszcza ren. To z ich powodu tutaj byliśmy. Widziałem kiedyś stary film w jakiejś galerii sztuki. Animowany, kreskówka, której tytułu nie mogę sobie przypomnieć. Jednak piosenki z tego filmu nigdy nie za pomnę, jeden wers mówił wszystko: „Ufaj w heavy me tal”. Ten, kto napisał te słowa, musiał przewidzieć Kaz i przejrzeć go na wylot. eeMusiałem się wybić. Skierowanie na front załatwił stary, ustawiony przyjaciel, który ulitował się i dał ostat nią szansę dawnemu Oscarowi, nie temu obecnemu, któ ry wiele obiecywał, ale nie potrafił nawet sklecić zdania, jeżeli wcześniej się nie nawalił. Przeczuwałem, że i to spieprzę, ale nie zamierzałem przy tym zginąć.
01 : s t rzel a nk a
Moja pierwsza strzelanina trwała trzy dni. Byłem tak przerażony, że zapomniałem o pracy, nawet nie włą czyłem nagrywania, a słowo „Pulitzer” stało się pustym dźwiękiem. Trzy dni siedzenia na tyłku i przyglądania się weteranom, żeby się nauczyć czegoś, co pomoże mi uniknąć śmierci – albo przynajmniej wyjaśni, czemu tak bardzo chciałem dostać się na front – oraz ciągłego za stanawiania się, co wcześniej doprowadzi mnie do obłę du: kamienie sypiące mi się na hełm, brak narkotyków czy klaustrofobia. Życie w puszce. W kombinezonach znajdowały się głośniki i mikro fony pozwalające rozmawiać bez używania radia, ale nigdy dotąd nie zdawałem sobie sprawy, jak ważne jest, żeby widzieć rozmówcę. Odczytywać wyraz jego twarzy. Przez kombinezony nie dało się dostrzec nawet skinienia głową czy wzruszenia ramionami. To przecież nie miało militarnego znaczenia. Wół, kapral, który wytłumaczył mi sprawę ze sprzę tem górniczym, pochodził z Georgii. Był dużym facetem. Wielkim jak czołg. – Nie cierpię kurczaka z curry – oznajmił. Odłączył tubkę z jedzeniem od małej membrany przy swoim heł mie i rzucił opakowanie na ziemię. – Chce się ktoś za mienić? Miałem parę racji żywnościowych, które dostałem jeszcze w Szymkencie od Francuzów. Podałem mu jedną. – Cholera, co to jest? Nie mogę odczytać. – Bo to po francusku. Łosoś duszony w winie. Wół rozerwał saszetkę podgrzewacza na dnie opako wania. Kiedy jedzenie zrobiło się ciepłe, podłączył tubę i wycisnął. Przysiągłbym, że widziałem, jak wytrzeszcza
15
16
t .c . m c c a r t h y
oczy, a na jego twarzy maluje się wyraz, jakby chciał po wiedzieć: „Kurwa, niemożliwe”. – Gdzie to dostałeś? – W Legii Cudzoziemskiej. Wół wycisnął znowu tubę i nie przestał, dopóki nie opróżnił opakowania i nie zamienił go w zgniecioną kul kę. – Nie do wiary, kurwa. Francuzi jedzą tak codziennie? Skinąłem głową, ale zaraz przypomniałem sobie, że kapral tego nie zauważy. – Tak. I mają nawet trunki w swoich racjach żywnoś ciowych. Wino. – Wszystko jasne – stwierdził Wół. – Chyba wyskoczę na samowolkę i zaciągnę się do Legii. A ty, kolego, jesteś mile widziany w moim tunelu. I tak po prostu zostałem przyjęty do stada. Byłem swój. eeOd czasu do czasu Rosjanie wysyłali penetratory głę binowe i pod koniec drugiego dnia jeden z nich eksplo dował. Wybuch wyrwał spory głaz, który zmiażdżył dwóch żołnierzy. Ich kumpel, szeregowiec siedzący obok, został obryzgany kawałkami ciała i kości, wyciśniętymi z pancerzy zabitych jak ropa z wielkiego pryszcza. Facet zaczął wrzeszczeć i nie przestał, dopóki sanitariusz nie wstrzyknął mu uspokajacza, ale potem i tak kołysał się, powtarzając: „Nie mogę znaleźć swojej twarzy”. W koń cu kapitan kazał go uśpić, związać i zanieść do tunelu na tyłach, skąd potem będzie można go zabrać. – Dobrze, że go zabrali – stwierdził Wół. Podciągnąłem kolana do piersi. – Dlaczego?
01 : s t rzel a nk a
– Bo już chciałem go załatwić. Na chwilę wszystko wróciło do normy. Stłumiony ło mot magmy wstrząsał sklepieniem, woreczki kombinezo nów otwierały się automatycznie i odchody spadały byle gdzie, ponieważ większość żołnierzy była zbyt przerażo na lub leniwa, żeby chodzić w wyznaczone miejsce. Pod ziemią to akurat stanowiło normę. Jedyną wadą planu kapitana było to, że uśpiony sze regowiec ocknął się i znowu zaczął swoje. W słuchaw kach hełmów wciąż słyszeliśmy, jak krzyczy, że nie może znaleźć swojej twarzy, z okazjonalnymi przerywnikami typu: „Te chuje mnie zostawiły”. Wół podniósł karabinek i wycedził: – Już nie żyje. Na szczęście dla Woła i szeregowca sanitariusz był blisko wyjścia z tunelu i zerwał się pierwszy, żeby wyłą czyć komunikator szaleńca. Wiedziałem, co ten szeregowiec miał na myśli. Wół także, i na tym właśnie polegał problem – nikt nie chciał tego słyszeć, nikt nie życzył sobie przypominania, że ża den z nas nie może znaleźć swojej twarzy. Sam zaczyna łem się zastanawiać, czy jeszcze jakąś mam, ponieważ nie mogłem jej dotknąć. Myślałem, czy nie została w hotelu w Szymkencie i czy jakiś pół-Mongoł nie ukradł jej, bo zapomniałem zostawić na tyle duży napiwek na podusz ce, żeby taka kradzież się nie opłacała. Musiałem znaleźć swoją twarz, wiedziałem, że przecież gdzieś tu jest; do tknąłbym jej, gdybym tylko na chwilę zdjął hełm. Pod koniec trzeciego dnia strzelanina ustała. Usiad łem w milczeniu i przyglądałem się marines. Czułem się jak nieproszony gość, który nie wie, jakiego widelca użyć
17
18
t .c . m c c a r t h y
do obiadu, ale woli się nie odzywać z obawy, że wyjdzie na głupca. Zostawiłem swój sprzęt w hotelu, nie myślałem, że tak długo będę się musiał obywać bez dawki, a teraz ogar niały mnie dreszcze i zimno, ostrzeżenie, że jeżeli szyb ko czegoś nie wezmę, zrobi się nieprzyjemnie. Nikt się jednak nie ruszał. Wszyscy zastygli w bezruchu i ciszy, od czasu do czasu przerywanej tylko trzaskiem spraw dzanej broni i pancerzy. Potem kapitan wskazał czterech najbliższych żołnierzy. Wstali i ruszyli powoli do drabiny, po czym zniknęli w otworze na suficie. – Dokąd poszli? – zapytałem. Wół chyba po raz setny sprawdził swój karabinek. – Warta na powierzchni. – Po co? – Bo Pop jest przebiegły. Czasami, gdy nie ma wy miany ognia, próbuje się przemykać górą. Zadrżałem od mentalnego wiatru, który zwiastował ponure myśli. Nie ma mowy, żebym poradził sobie z tym gównem – nie byłem przygotowany. Nie na to się pisa łem, niech ktoś inny napisze reportaż z pola bitwy. Moje następne pytanie dowiodło mnie i reszcie, jaki ze mnie przerażony żółtodziób. – A co z botami wartowniczymi? Podobno radzą so bie ze wszystkim na powierzchni? Wół parsknął śmiechem. – Pop potrafi rzucać czary na swojej ziemi, a Kaz to właśnie jego ziemia. Boty wartownicze nie zawsze działają. ee – No, dawaj, reporterze – odezwał się Wół. – Chcesz temat, to dam ci temat.
01 : s t rzel a nk a
Nadeszła jego zmiana warty, więc z dwoma kumpla mi, Burgerem i Snyderem, ruszyli do drabiny. Przywołał mnie skinieniem ręki. Zaschło mi w ustach, nie pamięta łem nawet, jak zmusiłem nogi do ruchu, a jednak oto sta nąłem przed drabiną. Wiedziałem doskonale, jak czuli się marines – tamci, którzy woleli zjeść obiad w podzie miach mojego hotelu. Nie wychodzi się na górę, tak się nie robi. Tam, na górze, wszystko może się zdarzyć, pod czas gdy reszta oddziału będzie daleko, głęboko w dole, niezdolna pomóc i po prostu zadowolona, że nie padło na kogoś z nich. Miałem wrażenie, że nogi odmawiają mi posłuszeń stwa i nie chcą się poruszyć; niemal odseparowały się od reszty ciała i stawiały opór przed zrobieniem choć by kroku w stronę niebezpieczeństwa. To było popie przone. Wiedziałem o tym. Wół też to wiedział. I kapi tan. Nawet facet, który nie mógł znaleźć swojej twarzy, on też to wiedział, jednak wszyscy poza tym szaleńcem starali się udawać, że nic się nie dzieje i jest cool. Nor malka. – Chodź – powtórzył Wół. Kiedy podszedłem do szczebli drabiny, kapitan mnie zatrzymał. – Poczekaj chwilkę. – Zabrał karabinek Maxwella od najbliższego marine, zdjął ładownicę z pancerza mło dziaka, po czym założył mnie. Karabinek wydawał się ciężki, przerzuciłem go przez ramię. – Każdy, kto idzie na górę, to świr – wyjaśnił mi ka pitan. – Jestem reporterem, kapitanie. Nie sądzę, żeby wol no mi było nosić broń.
19
20
t .c . m c c a r t h y
Podczas przerwy w strzelaninie zdjął hełm i teraz się uśmiechnął. – Przysłano cię z Departamentu Obrony. Cywil, któ ry chciał zobaczyć to gówno, tak? Skinąłem głową. – No to masz, co chciałeś. Proszę... – Poprawił mi hełm na głowie, przeciągnął pasek mocujący przez me talową klamrę. – Gdy się idzie na górę, trzeba się poza pinać. I tyle. Kiedy dogoniłem resztę, zdążyli wspiąć się po drabi nie i dojść do windy w szybie górniczym około stu stóp powyżej głównego tunelu. Wół ze śmiechem wskazał na mój karabinek. – Wiesz przynajmniej, jak z tego strzelać? Ledwie mogłem mówić. Dotąd nie wiedziałem, że śli na jest tak ważna. – Tak, strzelałem z jednego na szkoleniu. – No to jazda – rzucił Snyder i winda ruszyła z szarp nięciem. Kabina klekotała. Zastanawiałem się, jak często ta winda jest używana. Pamiętałem to ze swojego dawne go reportażu o podziemnej akcji w Nevadzie, gdzie za wały szybów i podziemne eksplozje były tak częste, że ratownictwo górnicze wydawało się zajęciem niemal nudnym, niewartym wzmianki w mediach. Co za ironia. Winda była przerobioną platformą ratowniczą: dwie połączone klatki, które mogły pomieścić czterech ludzi, jednak nie spełniały już swojej roli – nie wywoziły pa sażerów jak najdalej od niebezpieczeństwa, lecz rzucały ich prosto w paszczę lwa. Na froncie można znienawidzić nawet zwykłe przedmioty. Każde drgnienie i wstrząs
01 : s t rzel a nk a
sprawiały, że chciałem się wyrwać, rozerwać żółtą dru cianą klatkę i wrzeszczeć, bo przecież to nie miała być winda wioząca ludzi na śmierć. Wiedziałem, po prostu wiedziałem, że ta przeklęta rzecz tylko się z tego śmiała. Jak sierota. Ulicznik, który świetnie wyuczył się sztu ki przetrwania w warunkach, w jakich musiał dorastać, i wiedział, jak przeżyć – naszym kosztem. Dotarcie na górę zajęło nam prawie godzinę i musie liśmy przejść przez trzy różne szyby, zanim znaleźliśmy się u celu. Poprzednia warta już czekała. Nie powiedzieli ani słowa, tylko przepchnęli się do windy, żeby wrócić do łona Matki Ziemi, podczas gdy my staraliśmy się wy chodzić jak najwolniej. Trzeba było wspiąć się na jeszcze jedną drabinę, kolejne sto stóp w górę, zanim dotarło się do punktu obserwacyjnego. Kiedy tam doszliśmy, musiałem zmrużyć oczy przed jaskrawym światłem, jasnobłękitnawym blaskiem, któ ry o wszystkim mi przypominał, zwłaszcza o tym, że istnieje życie na powierzchni, pod czymś, co nazywa się słońcem. Padał śnieg. Jesień musiała uciec, gdy znajdo wałem się w tunelach, a zima opanowała świat i otuliła białym całunem. Nigdy nie widziałem pola bitwy. Nie spodziewałem się, że będzie takie... czyste. Wyczuwało się rumowisko, ale nie można go było dostrzec pod dwoma stopami dzie wiczego śniegu. Powierzchnia zdawała się równa i płaska, hulał po niej jedynie wiatr. Wojna zniknęła. A jednak po zostało napięcie, przeczucie zagrożenia pod skórą – wia domo, że nieważne jak spokojna wydaje się okolica, tutaj człowiek jest niechroniony i wystawiony na cel, istnie ją więc powody do strachu. Z posterunku, betonowe
21
22
t .c . m c c a r t h y
go bunkra ledwie wystającego nad rumowisko, mieli śmy pełny widok – trzysta sześćdziesiąt stopni – na teren rozciągający się za czterema wąskimi oknami ze szkłem grubym na trzy stopy. Przycisnąłem nos do najbliższej szyby i spojrzałem na północ. Zamarłem zahipnotyzowany. Gdzieś tam był Popow i też nas obserwował, a ja chciałem go zobaczyć. Właśnie jego. Wiedziałem, że istnieje określenie na ta kich jak ja, ale mózg mi przestał działać, odkąd znalaz łem się na froncie. Zawiesił się. Zapętlił na ucisku w doł ku, szmerze oddechu wewnątrz hełmu i marzeniach, że znowu znajdę się na topie w mediach. Słowa zaczęły po wracać do mnie, gdy gapiłem się na ośnieżone pole, sło wa, które opisywały takich jak ja: „podglądacz”, „widz”. „Fan Pulitzera”. „Tchórz”. Wół zdjął hełm. Aż się zakrztusiłem z zaskoczenia. – Co robisz? Roześmiał się, a pozostali dwaj również zdjęli hełmy. Następnie przesłony wizyjne. Wół i Snyder ostrożnie roz pięli kolejne kable, które łączyły komunikatory i gogle z kombinezonem. Burger nie zdjął przesłony. Z powodu gogli wyglądał zabawnie, przypominał robaka w wiel kich zielonych okularach ze szkłami jak denka od bute lek. Wyszczerzył się do mnie. – Kocie, zaraz przejdziesz inicjację i dołączysz do to warzyszy broni. Pierwszy reporter na froncie. Pierwszy reporter na cyku. Usiadł przy północnym oknie i wbił wzrok w dal. – Chodź tutaj – zakomenderował Wół. Kiedy usiad łem obok niego, zdjął mi hełm i pomógł odłączyć prze słonę.
01 : s t rzel a nk a
– Co z czujnikami Ruskich? – zaniepokoiłem się. – Nie ma strachu. – Wskazał dwa światełka na pod łodze, jedno zielone, jedno czerwone. Zielone się pali ło. – Zielone znaczy w porządku. Porządne zamknię cie, więc nie można wykryć naszego ciepła, nawet jeżeli się porozpinamy. W tym pomieszczeniu nie musimy się maskować. Snyder wyjął z zasobnika przy pasie małą puszkę i ot worzył ją, podważywszy wieczko palcem. Miał niewia rygodnie żółte zęby. – Życie nie jest złe – mruknął. Wół parsknął śmiechem, wyciągnął ze swojego za sobnika niewielki odtwarzacz i włączył go. Nie do wia ry. Dawna muzyka ze starego świata, rock. Nikt tego już nie słuchał, może poza mną, ale gdy tak siedziałem, wydawała się... na miejscu. Nie znałem tych mężczyzn i rzadko ich rozpoznawałem na dole, w tunelach, ponie waż przez większość czasu byliśmy zamknięci w kombi nezonach bojowych. Tak naprawdę rozmawiałem tylko z Wołem. Ale słuchałem i obserwowałem wszystkich. Mieli ten sam wyraz twarzy i nie przypominał on tego, jaki widziałem u żołnierzy, którzy dostali przepustkę na tyły. Tutaj był to wyraz twarzy bardziej surowy, stę żone rysy i spojrzenie zaszczutego zwierzęcia, które nie znikało nawet wtedy, gdy się uśmiechali. Zawsze wypa trywali oznak zagrożenia, zawsze zerkali we wszystkie strony. Snyder był jeszcze dzieciakiem i zdaje się, że pocho dził z Jamajki. Jak pozostali zapuścił brodę, ale rosła mu nierówno i wyglądała, jakby tu i tam wyrwano kępki włosów.
23
24
t .c . m c c a r t h y
– Co to jest cyk? – zapytałem. – Cyk? – Snyder zastanawiał się prawie minutę. – Taki myk. Wół wyjął i otworzył puszkę. Wziął szczyptę zawar tości, która wyglądała jak brudna ziemia, i wsunął sobie pod dolną wargę. – To tytoń. Ale dodajemy do tego specjalny składnik, pigułki uspokajające. – Pigułki uspokajające? – Nielegalne gówno – wyjaśnił Snyder. – Podaje się je gentom, żeby nie świrowały, tylko walczyły i zacho wały siły. – Genty? – drążyłem. – Genetycznie zmodyfikowani?
premiera
18 lipca
Polub nas na
facebooku
zobacz filmy
kup teraz
scar Wendell, głodny sławy korespondent, trafia w sam środek podziemnej walki między Ameryką a Rosją w kopalniach metali rzadkich w Kazachstanie. endell odkrywa, że w podziemiach oprócz regularnego wojska u jego boku walczą rzesze genetycznie zmodyfikowanych istot. Genoboty to przyszłość armii. Ich siłą jest wiara w śmierć. Są bezwzględne i gotowe na wszystko.
Organizm próbował się pozbyć tytoniu i narkotyków, ale tak naprawdę pragnąłem wyrzygać wspomnienie. Nawet nie zauważyliśmy, że Burger dostał, dopóki Snyder nie klepnął go w ramię. Wtedy się osunął. Podczas jazdy windą z rany zaczęły wypływać flaki – a ja przypomniałem sobie, po co tu jestem. Burger mógł być niezłym tematem na reportaż.
facebook.com/fabryka
Zobacz filmy
ISBN 978-83-7574-911-3 Patroni medialni
9 788375 749113
39,90 zł*
* cena zawiera 5% VAT
DRUGA CZĘŚĆ TRYLOGII WKRÓTCE
Wyłącznyy tor dystrybutor
fabrykaslow.com.pl