Aparatus
Z
Światy Pilipiuka 1. 2586 kroków 2. Czerwona gorączka 3. Rzeźnik drzew 4. Aparatus 5. Szewc z Lichtenrade 6. Carska manierka 7. Reputacja 8. Litr ciekłego ołowiu 9. Wilcze leże 10. Zły las 11. Przyjaciel człowieka
zestawu sztućców po pra‑ babci pozostało nam niewie‑ le. Dwa noże, jeden widelec, łyżka wazowa i dwie łyżeczki do herba‑ ty. Reszta przepadła w czasie dwu wojen światowych, ubeckich re‑ wizji i licznych przeprowadzek. To jedno z najwcześniejszych wspomnień. Gdy byłem mały, często wyciągałem tekturowe pudełko z mizerny‑ mi resztkami naszego majątku i w skupieniu oglądałem charakterystyczne borówki wytłoczone na trzonkach. Sztućce miały swoje lata. Warstwa srebra tu i ówdzie się przetarła, odsłaniając metal. Ale nadal były piękne. W szarym świecie wszechobecnego peerelowskiego syfu i tandety stanowiły okruch lepszego, minionego, zagi‑ nionego świata. W dziecięcej naiwności wyobrażałem sobie hrabiów i księżniczki jedzących nimi szparagi z porcelanowych talerzyków... Gdy byłem w liceum, wujek zabrał je na tydzień. Oddał posrebrzone i wypolerowane. Wtedy dopiero do‑
4
Andrzej Pilipiuk
ceniłem ich nieziemską urodę. I obudziło się we mnie pragnienie odzyskania reszty naszego dziedzictwa. Skompletowania całego zestawu. Na dwanaście osób. Jako mały chłopiec sądziłem, że te skromne resztki to absolutny unikat. Że nikt na świecie nie ma podob‑ nych. Że każdy egzemplarz, który udałoby się odnaleźć, został zrabowany właśnie nam. Gdy w czasach studenckich podjąłem metodyczne poszukiwania, trochę się rozczarowałem. Platerowane sztućce Norblina ozdobione borówkami były cenione przez kolekcjonerów, ale nie stanowiły aż takiego curio‑ sum, jak sądziłem. Rozpocząłem wielkie polowanie... Upłynął rok, po‑ tem drugi. Szybko zebrałem zestaw dwunastu widelców, łyżek, łyżeczek do kawy i tych nieco innego kształtu – przeznaczonych do herbaty. Więcej problemu sprawiły mi noże – zachowało się ich niewiele. Haczyki do otwie‑ rania krabów i raków okazały się praktycznie nie do zdo‑ bycia, po wielu wyprawach miałem zaledwie trzy sztuki. Łopatkę do tortu i szczypce do cukru w kostkach zdo‑ byłem, ale były w tak tragicznym stanie, że potraktowa‑ łem je jako tymczasowe uzupełnienie zbioru... Po pięciu latach na liście do upolowania pozostały już tylko naj‑ bardziej wymyślne wyroby z tego zestawu: widelce do zakąsek i wędlin, łyżki do sosów i kompotów oraz no‑ żyki do ostryg... Niejako przy okazji, zauroczony urodą wzoru, zaczą‑ łem szukać także słynnych „irysów” Frageta... Wpadło mi w oko kilka uroczych cukiernic. Z czasem oprócz sztućców zainteresowały mnie także zegarki. Na szczęś‑
Apar atus
5
cie skończyłem studia i poszedłem do roboty, bo nowe hobby okazało się wyjątkowo kosztowne...
Handlarze „antyków” z giełdy na warszawskim Kole dzielili się na kilka kategorii. Po latach łażenia wiedzia‑ łem już, kogo omijać łukiem, gdzie przystanąć na mo‑ ment, a przy czyim straganie warto się zatrzymać na dłużej. Staruszek w maciejówce poznał mnie z daleka i pomachał. Przepchałem się przez tłum. – Mam coś, co pana zainteresuje. – Uśmiechnął się. – Pan zbiera irysy... Wyjął z torby dziwne urządzenie. Sześcian z mosięż‑ nej blachy, wysoki mniej więcej na czterdzieści centy‑ metrów. – Oż w mordę – sapnąłem z oburzenia. Przed laty ktoś ozdobił tę toporną puchę, przyluto‑ wując po bokach tłoczone ścianki srebrnej cukiernicy Frageta. – Faktycznie irysy – mruknąłem. – Gdyby była cała... – Tobyś pan musiał zapłacić ze trzy tysiączki. A tak? Pójdzie za bezcen. Półtora stówaka. A ładne przecież. Odczepisz pan te blaszki i złożysz z nich serwetnik. – Nie było serwetników z tym wzorem. – Uśmiech‑ nąłem się mimowolnie. – To będziesz pan miał unikat, panie Storm – wy‑ szczerzył pożółkłą sztuczną szczękę. – A reszta też coś warta, z półtora kilo mosiądzu na to poszło. – Ale co to właściwie jest?
6
Andrzej Pilipiuk
– A cholera wie... – Odwrócił sześcian, pokazując mi dziurę wybitą przecinakiem z tyłu. – Pozytywka czy cóś. Blaszki widać jak od cymbałków... – Pięćdziesiąt – zacząłem się targować.
– Co to jest, u diabła?! – Siedząc w wygodnym fote‑ lu, wpatrywałem się w pudełko jak zaczarowany. – Do czego mogło służyć?! Nadal było mi szkoda, że ktoś zniszczył cukiernicę, ale pochłonęła mnie tajemnica. Obejrzałem skrzynecz‑ kę. Solidna miedziana blacha. Nity. Żadnej klapki, nic. W żaden sposób nie można było tego otworzyć. Zatem musiało działać tak, jak było – zamknięte... U góry otworek o średnicy jednogroszówki. U dołu podobny. Poszukiwacz, zapewne w nadziei na złoto, wy‑ łupał dziurkę w tylnej obudowie. Poświeciłem w nią latarką. Wewnątrz zobaczyłem skorodowane blaszki, zardzewiałe sprężynki, elementy stelaża z grubej brązowej blachy. – Skarbonka to nie jest... – mruknąłem. Potrząsnąłem delikatnie. Nic... Zapchane błotem? Wziąłem szklankę wody i ostrożnie zacząłem lać z góry. Z dołu nic nie pociekło. Postanowiłem cierpliwie pocze‑ kać. Odpaliłem komputer. Po godzinie zajrzałem do mis‑ ki. Potrząsnąłem zagadkowym pudełkiem. Ciecz chlu‑ potała, a gdy przechyliłem sześcian, z wnętrza wyciekła masa szlamu. Powtórzyłem operację jeszcze kilkakrot‑ nie, zanim udrożniłem wewnętrzne kanały. Odkręciłem
Apar atus
7
końcówkę od prysznica i przepuściłem przez środek de‑ likatny strumień wody. Błoto, sporo rdzy. Wewnątrz coś korodowało... Niedobrze. Jak zacznę to teraz płukać, do reszty rozwalę... Zastąpiłem wodę metanolem. Przepłu‑ kałem środek i poczekałem, aż resztki odparują. – Co za diabeł – mruczałem, patrząc na urządzenie. – Obcinaczka do cygar? Gdzie tam... Przez chwilę korciło mnie, by wrzucić do środka mo‑ netę, ale bałem się, że utknie... A gdyby tak... W szufladzie znalazłem kulkę łożyskową. Wepchną‑ łem ją w górny otwór. Z wnętrza maszyny dobiegł deli‑ katny brzęk, po chwili drugi i trzeci. Parę sekund pa‑ nowała cisza i znowu coś zabrzęczało. A potem kulka utknęła. Próbowałem ją wytrząsnąć, ale niestety nie udało mi się. Wymamrotałem pod nosem parę brzydkich wyra‑ zów. Wieczko było przylutowane, ale dół przynitowano. Westchnąłem i ostrożnie zacząłem odcinać główki... Wreszcie puścił ostatni nit. Zdjąłem denko i teraz dopiero rozdziawiłem usta ze zdumienia. Konstrukcja, której fragment widziałem przez otwór, objawiła mi się w całej okazałości. Wnętrze puszki kryło niewiarygod‑ nie skomplikowany mechanizm. Na stelażu z zaśniedziałego brązu umieszczone były miedziane rynienki i dziwne blaszki. Były ich dziesiątki. Wokół znajdowały się małe młoteczki. Większość sprę‑ żyn wprawiających je w ruch rozsypywała się w oczach zjedzona przez rdzę. Kilka odłamanych leżało na dnie. Wypatrzyłem moją kulkę i kulkę oryginalną, komplet‑ nie przerdzewiałą, która utknęła mniej więcej w jednej piątej drogi przez mechanizm.
8
Andrzej Pilipiuk
– Co to, do cholery, jest? – powtórzyłem bezradnie na głos.
Stary zegarmistrz od dziesięcioleci prowadził zakład na parterze mojej kamienicy. Odwiedzałem go średnio raz na kwartał. Zawsze przynosiłem upolowany na giełdzie stary zegarek. Mistrz podśmiewał się ze mnie, przyjmu‑ jąc zlecenia. Zniszczony przedwojenny chronometr, któ‑ ry kupiłem za najwyżej pięćdziesiąt złotych, po zainwe‑ stowaniu dwu lub trzech stówek zamieniał się we w pełni działające cacko, mogące pójść za czterysta, gdyby zna‑ lazł się jakiś chętny początkujący zbieracz... Powiększa‑ łem swoją nic niewartą kolekcję ze świadomością, że ra‑ tuję kolejne zabytki przed ostatecznym zniszczeniem. Raz tylko trafiłem na coś naprawdę ciekawego – czaso‑ mierz z carskiej manufaktury Paweł Bure, wręczany naj‑ lepszym strzelcom pułku. Gdy dumałem nad zagadkowym ustrojstwem, właś‑ nie ten sąsiad przyszedł mi do głowy. Po prawdzie nie znałem nikogo innego, kto mógłby mieć choćby zielone pojęcie o naprawianiu podobnych urządzeń. Rano zawinąłem machinę w siatkę i udałem się na dół. Na mój widok zegarmistrz uśmiechnął się lekko. – No to co dziś będziemy ratowali? – zagadnął. – Upolowałeś, Robercie, coś ciekawego? – Panie Maćku! Tym razem przynoszę istne curio‑ sum... Czy miał pan do czynienia z pozytywkami? – Owszem – powiedział powściągliwie. – To trudne zadanie, bo bardzo ciężko dobrać grzebienie, zwłaszcza
10
Andrzej Pilipiuk
do starszych i nietypowych egzemplarzy. Proszę poka‑ zać. Wyjąłem zagadkowy przedmiot i ruchem magika zdjąłem wierzch, odsłaniając „bebechy”. Aż sapnął. – Łoż krucafuks! A cóż to takiego?! – Tego właśnie nie wiem – westchnąłem. – Ale ewi‑ dentnie jest popsute. Połamały się te blaszki... – Brzękadełka do zegarów ściennych – mruknął, oglądając je przez lupę. – Carskie, na sygnowaniach jest dwugłowy orzeł... Na szczęście wszystkie mają wybite oznaczenia dźwięków. Wpuścił kulkę i patrzył, jak toczy się rynienkami. – Jakby jakiś dzieciak chciał zrobić sobie pozytywkę, tylko nie wpadł na pomysł walca z kolcami i grzebie‑ nia... – podpuściłem go. – Nie – pokręcił głową. – Tego nie zrobił dzieciak. To... Nie wiem, do czego służy, ale widzę w tym celo‑ wość. Plan. Proszę zwrócić uwagę, że część tych blaszek jest osadzona prawidłowo i wyda czysty dźwięk, a część wręcz przeciwnie, dokręcono tak, by dały głuche brzęk‑ nięcie. W milczeniu oglądał kolejne poziomy konstrukcji. – Nie wiem, co to jest – wyznał wreszcie. – Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. To niemal jak komputer z Antikythery. – Co takiego? – zdziwiłem się. – Jakieś sto lat temu wyciągnięto z wraku greckiego okrętu mechanizm z zębatkami i tarczami, sklejony ko‑ rozją w jedną bryłę, kompletnie przeżarty przez wodę morską. Kilkunastu uczonych zęby sobie na tym poła‑
Apar atus
11
mało, wreszcie prześwietlili resztki, żeby zobaczyć, jakie trybiki są w środku. Próbowali składać tak i siak, liczyli ząbki, dopasowywali do kalendarza. Co się który do tego brał, nową teorię wymyślał. Że do nawigacji, do obli‑ czeń astronomicznych, astrologicznych... Wreszcie jakoś to zrekonstruowali i po paru latach dumania domyślili się, że jest to ruchomy model planetarium. – Chce pan powiedzieć, że... – Naprawić mogę. To kilkanaście dni, może kilka ty‑ godni roboty. No, powiedzmy, że miesiąc. Trzeba wy‑ mienić wszystkie sprężynki, pewnie większość osi, bo też były żelazne, odczyścić młoteczki i dorobić te, które się rozsypują, wreszcie blaszki, na szczęście były niklo‑ wane, więc chyba większość uda mi się uratować... Tylko koszta... – Skrzywił się. – Zatem ile, dlaczego tak drogo, ile można utargo‑ wać? – zażartowałem. Zagryzł wargi. – Około dwóch tysięcy złotych – powiedział wresz‑ cie. – Nie mogę zejść poniżej tej kwoty, robota będzie pierońska. Westchnąłem ciężko. – Zgadzam się. – Chłopcze, jesteś gotów dać dwa patyki za naprawę urządzenia, które służy nie wiadomo do czego? – Do czegoś na pewno służy. Nie dowiemy się, póki mechanizm jest w stanie totalnej rozsypki. – To prawda, ale nie ma gwarancji, że czegokolwiek się dowiemy, gdy będzie sprawny. To coś... innego. Kom‑ pletnie innego. Nie jest to zegar, mechaniczny kalkula‑ tor, komputer...
12
Andrzej Pilipiuk
– Pozytywka? – A skąd. Przyjrzał się oznaczeniom na blaszkach. Spróbował wystukać rytm palcem na blacie i w końcu wzruszył bez‑ radnie ramionami. – Nie układa się to w żadną znaną mi melodię. Ja w każdym razie nie mogę dopatrzyć się żadnego sensu w układzie tych blaszek. – Czy potrzebuje pan zaliczki? – Od stałego klienta? Ręka by mi uschła. – Puścił do mnie oko.
Wieczorem odwiedziłem Martę. Chodziliśmy razem do liceum, myślałem nawet, że coś z tego będzie... Potem drogi trochę się nam rozeszły. Ona trafiła do radia i po kilku kursach została akustykiem, ja poszedłem w in‑ nym kierunku... Teraz pojawiła się okazja, by odnowić znajomość. Siedziałem w jej kuchni nad kubkiem herbaty, a ona dumała nad przygotowanymi przeze mnie notatkami. – Dziwne to jakieś – odezwała się po długiej chwili. – Dźwięki... Bez sensu chyba. Na jaki to instrument? Wyjaśniłem pokrótce. Wyjąłem z aktówki garść od‑ bitek. Obejrzała zdjęcia urządzenia. Przeszła do gabinetu i włączyła komputer. Przycze‑ piła łączem usb małą klawiaturę, która wyglądała jak od pianina. – No, zobaczmy. – Wpisała sekwencję. – Ustawię na cymbałki... – Jej palce biegały nad klawiszami.
Apar atus
13
„Dzyń‑dzyń‑dzyń‑dzyń” – dobiegło z głośników. – Bez sensu – pokręciła głową. – Tu nie ma żadnej melodii... Kompletnie nic. – Jakiś sens musi w tym być – westchnąłem. – Nie ro‑ biliby tak skomplikowanego ustrojstwa tylko po to, żeby zabrzęczało... – Może to jakiś szyfr? Trzeba podstawić pod dźwię‑ ki litery czy coś – rzuciła sugestię. – Z jakiej epoki to pochodzi? – Trudno ocenić – odparłem. – Sygnowania na ele‑ mentach są carskie, ale do obudowy użyto kawałków cukiernicy Frageta z lat dwudziestych. Sądzę więc, że chodzi o międzywojnie. Raczej nie okupacja, choć kto wie... – A skąd się wzięło? – Niestety, poszukiwacze skarbów raczej niechętnie przyznają się do swego hobby i nie zdradzają szczegó‑ łów... – Wzruszyłem ramionami. – Obawiam się, że nie mogę pomóc – westchnęła.
Mijały dni i tygodnie. Z miesiąca zrobił się drugi, potem trzeci. Zachodziłem co jakiś czas do pana Maćka dopy‑ tywać o postępy. Nie wszystkie blaszki udało się urato‑ wać. Pojawiły się problemy z nietypowymi trybikami. Sprężynki trzeba było sprowadzić aż ze Szwajcarii. Sta‑ rego zegarmistrza też najwyraźniej zafascynował mecha‑ nizm – siedział nad nim godzinami. Czasem, wracając z roboty, widziałem przez rozświetlone okno, jak maj‑ struje przy zagadkowej maszynie.
14
Andrzej Pilipiuk
Wreszcie któregoś dnia, widząc, że zaglądam przez szybę, pomachał mi radośnie. Wszedłem do warsztatu. – Gotowe? – zapytałem z nadzieją. – Tak. I niestety będzie jeszcze trzysta złotych dro‑ żej – sumitował się. – Naprawdę się nad tym namordo‑ wałem, no i zakup części... – Nie ma sprawy. – Klnąc w duchu, wręczyłem mu kartę. Ożywienie ustrojstwa ostro trzepnęło mnie po kieszeni. – Czy doszedł pan, co to jest? – Przykro mi – pokręcił głową. – Ale przynajmniej działa. Ujął metalową kulkę i wrzucił ją w górny otwór. Urzą‑ dzenie rozśpiewało się serią brzęknięć głuchych i dźwięcz‑ nych. Cały koncert trwał może dwadzieścia sekund. Zegarmistrz spojrzał na mnie i westchnął ciężko. – I tyle – powiedział. – Kompletnie bezsensowna ka‑ kofonia. Jestem pewien, że wszystko prawidłowo odtwo‑ rzyłem. – Uniósł dłoń jak do przysięgi. – Może to faktycznie do niczego nie służy? – Nie – zaprzeczył pan Maciek. – To coś jest zbyt skomplikowane, by wyszło spod ręki dyletanta. Na pew‑ no do czegoś służyło, tylko nie mam pojęcia, do czego. I jeszcze jedno: znalazłem wewnątrz puszki wydrapa‑ ne nazwisko wytwórcy, a może właściciela. Jan Kobyłka. – Nic mi to nie mówi. – Mnie też nie. Ale sprawdzałem w księgach cecho‑ wych. To był uczeń Pika. – Jakuba Pika? Tego specjalisty od urządzeń optycz‑ nych i zegarów? – Grzebiąc w antykach, niejednego się dowiedziałem...
Apar atus
15
– Tak. Kobyłka był znanym zegarmistrzem i wytwór‑ cą urządzeń pomiarowych. Zmarł w dwudziestym szó‑ stym. Niezależnie od wszystkiego trzyma pan w ręku ka‑ wałek historii. Podziękowałem serdecznie i zabrałem zagadkową, kompletnie bezużyteczną machinę. W domu postawi‑ łem ją na regale. – Tajemnica przedwojennego zegarmistrza – mruk‑ nąłem do siebie. Kolejne miesiące upływały pod znakiem wytężonej pracy. Nie miałem czasu zastanawiać się nad przezna‑ czeniem mego łupu. Nawet na giełdzie bywałem niezbyt często. Bywało jednak, że zdejmowałem puszkę z półki i wpuściwszy kulkę, słuchałem niezrozumiałego koncer‑ tu. Raz spróbowałem odwrócić urządzenie i wpuścić ją od drugiej strony. Ale nic to nie dało. Pozytywka, czy co‑ kolwiek to było, nie wydała żadnego dźwięku. Mechani‑ zmy młoteczków były przystosowane do siły działającej z określonej strony...
Lato zamieniło się w jesień. Pewnego sobotniego wieczo‑ ru wpadła do mnie Marta. – A więc to jest ta zagadkowa rzecz! – Od razu wy‑ patrzyła aparatus stojący dumnie na regale. – Naprawili ci to? Czemu się nie pochwaliłeś? – Szczerze powiedziawszy, nie sądziłem, że cię zacie‑ kawi – tłumaczyłem się. – Tym bardziej że chyba mia‑ łaś rację...
16
Andrzej Pilipiuk
Ściągnąłem pudełko z regału. Wpuściłem kulkę. Marta wysłuchała koncertu ze zbaraniałą miną. – Są opóźnienia – stwierdziła. – Układy wewnątrz hamują kuleczkę, by dłużej wędrowała. I część dzwon‑ ków założyli ci źle. Dają głuchy odgłos. – Tak było pierwotnie – wziąłem w obronę nieobec‑ nego fachowca. – Zegarmistrza też to zdziwiło. Wrzuciła kulkę jeszcze raz. Wreszcie długo i w sku‑ pieniu oglądała mechanizm. – I co powiesz? – zagadnąłem. – Yyyy... – wyraziła opinię. – Czekaj, to musi mieć jakieś przeznaczenie! Przecież wykonanie tak skompli‑ kowanej maszynki zajęło miesiące i pewnie było poprze‑ dzone szczegółowymi obliczeniami... – Obróciła kulkę w palcach. – Masz jeszcze jedną? Wpuszczaliśmy kulki po dwie, w różnych odstępach czasu, ale nic z tego nie wynikło... Tylko kakofonia stała się jeszcze bardziej nieznośna. Wreszcie znudziło nas to dokumentnie... Upłynęło sporo czasu. Upolowałem na giełdzie nóż do ryb z poszukiwanym przeze mnie wzorem i łyżeczkę do cukru z irysami. W Bibliotece Narodowej spróbowa‑ łem ustalić coś na temat Jakuba Pika i jego ucznia. O ile o Piku informacji było nawet sporo, o tyle Kobyłka poja‑ wił się zaledwie kilka razy. W starym numerze „Stolicy” znalazłem artykuł wspomnieniowy napisany grubo po wojnie, ale nie zawierał niestety żadnych użytecznych dla mnie informacji, a sam autor od dawna nie żył. W miej‑ scu, gdzie Kobyłka miał swój zakład, ziała teraz tylko luka między kamienicami. Wojna pochłonęła dom i fir‑ mę. Nie wytropiłem też żadnych jego potomków. Nic...
Apar atus
17
Nie lepiej powiodło mi się w Archiwum Akt Nowych. Zagadkowe ustrojstwo znowu pokrył kurz, a i ja stopnio‑ wo zniechęciłem się do dalszego grzebania. Ileż można bić głową o mur? Odwiedziłem jeszcze dwukrotnie pana Maćka, za każdym razem zanosząc mu kolejnego tru‑ pa zegarka. On także nie doszedł do żadnych wniosków. Poprosił za to o zgodę na opisanie zagadkowego me‑ chanizmu w jakimś cechowym biuletynie. Nie miałem nic przeciwko temu i nawet pożyczyłem mu na kilka dni urządzenie, by mógł wykonać niezbędne fotografie...
Marta zadzwoniła w pewne niedzielne popołudnie na początku października. Zażądała twardo, bym jak naj‑ szybciej zameldował się na rogu Targowej i Solidarności, po czym rzuciła słuchawkę. Rad nierad wygrzebałem się z domu i wsiadłem w tramwaj. Marta stała na chodniku pod ścianą liceum. Po chwili do niej dołączyłem. – Witaj – uśmiechnąłem się. Przywitała się niezrozumiałym okrzykiem. Była wy‑ raźnie podekscytowana, oczy jej błyszczały. – Zaraz się zacznie! – Wręcz podskakiwała z tłumio‑ nej uciechy. Spojrzałem na zegarek: dochodziła osiemnasta. – Po co mnie tu zaprosiłaś? – spytałem. – Chcę, żebyś coś usłyszał... Za jakieś dwadzieścia se‑ kund. – Ona także popatrywała na zegarek. Nagle powietrzem wstrząsnął głuchy huk. Dzwon cerkwi Marii Magdaleny. Minęło może kilka sekund i z daleka doleciał mnie znacznie czystszy dźwięk dzwo‑
18
Andrzej Pilipiuk
nów katedry Świętego Floriana. Odezwał się kolejny dzwon, gdzieś za parkiem. Kościół Matki Boskiej Lore‑ tańskiej przy Ratuszowej? – A niech mnie... – szepnąłem. – Gdyby nie szum samochodów, za chwilę usłysze‑ libyśmy jeszcze dzwony kościoła Świętej Anny – wyjaś‑ niła. – No i jak? Podobne? – Ta moja maszynka... – Właśnie! Naśladuje dzwony. Kościelne i cerkiewne! – Czemu... – Wskazałem dłonią budynek soboru. – Chodzi ci o to, dlaczego dźwięk jest zupełnie inny? To proste. W kościołach katolickich dzwon rusza się cały i gdy odpowiednio się rozhuśta, serce uderza w ściankę. U prawosławnych dzwon wisi nieruchomo i to serce ude‑ rza. Stąd różnica. Wpadłam na to przypadkiem, usłysza‑ łam, jadąc tramwajem. – Zatem to urządzenie... – Umilkłem i zamyśliłem się. – Kilka blaszek udaje dzwony cerkiewne, kilka ka‑ tolickie. Dziś cerkwie są tylko dwie, jedna tu, druga na Woli... Ale kiedyś, za cara, w okresie rozbiorów, było ich więcej. Moja puszka odtwarza dźwięk dzwonów nieist‑ niejących już świątyń. – I jak ci się podoba niespodzianka? – Dziękuję. Jesteś genialna. – No może trochę jestem. – Uśmiechnęła się kpiąco. – Nadal jednak nie wiemy, do czego służy to urządzenie. – Ale jest to jakaś wskazówka. Podpowiedź. Trop... Masz może ochotę napić się kawy? – Może mam. Poszliśmy na kawę.
Apar atus
19
– Przecież dźwięk rozchodzi się różnie. Jeśli wszyst‑ kie dzwony zaczęły bić punkt dwunasta, to te z daleka usłyszał z kilkusekundowym opóźnieniem... – myślałem na głos, skubiąc widelczykiem sernik. – Tam są jakieś mechanizmy opóźniające – przypo‑ mniała. – Powinien być zatem jeden konkretny punkt – drą‑ żyłem. – Miejsce, w którym znajduje się słuchający... Jed‑ no miejsce, w którym usłyszy to w tej kolejności. Może to zaszyfrowana informacja na temat lokalizacji czegoś? – Podniosłem wzrok na Martę. – Ukrył tam kasę pułkową. – Uśmiechnęła się do mnie. – Albo może depozyty bankowe, których nie zdą‑ żyli wywieźć z Warszawy w piętnastym roku. Przegni‑ łe skórzane walizy pełne carskich dziesiątek. Kilogramy złotych krążków przyozdobionych portretem cara Mi‑ kołaja. Jakby co, wypłacisz mi jedną czwartą. – Wyjdź za mnie, a dostaniesz połowę. Uśmiechnęła się tajemniczo i uniosła do ust kawa‑ łek ciasta. – Nie wiem, który dźwięk odpowiada któremu dzwo‑ nowi. Są różnie strojone – powiedziała, gdy przełknęła. – W dodatku większość zrabowali Niemcy w czasie dwu wojen światowych. Te, które wiszą, są nowe. Ale może... Może mimo to się uda... – Spojrzała wprost na mnie. – Przywieź mi tę maszynę do studia nagraniowego. I weź zapas kulek. – Zapas? – Jedna to za mało. – Dlaczego?
20
Andrzej Pilipiuk
– Bo wprawia w ruch młoteczki, ale każdy uderza tylko dwa albo trzy razy... Na Anioł Pański czy na sumę dzwon bije dłużej... – Ilu zatem użyjemy? – Może pięciu? – zasugerowała. – Z tego, co pamię‑ tam, obok górnego otworu ktoś wybił cienkim dłutkiem rzymską piątkę...
Dochodziła północ. Położyłem przed sobą szeroką ta‑ śmę wydruku komputerowego. Marta była na tyle miła, że zaznaczyła dźwięk różnych blaszek kolorami. Kako‑ fonia zapisana na papierze przypominała rozwleczony kłąb różnobarwnej włóczki. – Oż do diabła... – mruknąłem, patrząc na fanta‑ styczną plątaninę linii. Na pasku u dołu zaznaczony był czas. Trzydzieści dwie sekundy. Przeszło dwieście różnych dźwięków... Wyjąłem ksero mapy Warszawy z 1911 roku. Przyszpili‑ łem pineskami do rysownicy. Na półce czekały już albu‑ my i monografie przywleczone z trzech bibliotek. W ty‑ siąc dziewięćset czternastym roku, tuż przed wybuchem wojny, w mieście było czterdzieści siedem cerkwi i kaplic prawosławnych... Nie wszystkie miały dzwony... Najpierw czerwonymi kropkami zaznaczyłem wszystkie kościoły, a zielonymi cerkwie. Potem zaczą‑ łem cyrklem kreślić kółka o średnicy odpowiadającej dy‑ stansowi około stu siedemdziesięciu metrów. Pół sekun‑ dy. Sekunda, półtorej, dwie, trzy.
Apar atus
21
Gdzieś u sąsiadów zegar ścienny wybił drugą w nocy. Panowała cisza niemal absolutna. Wrzuciłem pięć kulek. Aparatus rozdzwonił się kaskadą dźwięków. – Tajemnica... – szepnąłem. – Złamię twój szyfr, ma‑ szyno... Ślady zostawione przez grafit ołówka przypominały kręgi rozchodzące się na wodzie... Powoli odsłaniał się sekret skrywany od dziesięcioleci... Było tylko jedno miejsce, z którego dało się równo‑ cześnie usłyszeć dzwony siedmiu kościołów i pięciu cer‑ kwi... Zakładając pewną niedokładność urządzenia, mia‑ łem do zbadania obszar o powierzchni mniej więcej pół hektara. Budynki tłumią dźwięk. Głos dzwonu, by przedrzeć się przez miasto, potrzebował przestrzeni. Ulic, niskiej zabudowy, placów... Narysowałem strzałki biegnące domniemanymi arteriami akustycznymi i zadowolony stwierdziłem, że wszystkie zbiegły się w jednym punk‑ cie. To tutaj...
Nad miastem wstawał wilgotny i mglisty jesienny świt. Stanąłem w miejscu, które wyliczyłem. Obrzeża Ogro‑ du Saskiego. Z drzew sypały się liście. Kiedyś był tu dom. Po dwu wojnach światowych nie pozostał po nim ślad. Wiatr zachichotał, przetaczając po chodniku suche li‑ ście. Usiadłem na murku. Wyjąłem urządzenie z walizki. Wrzuciłem kulki. Dźwięki rozlały się w chłodnym po‑ wietrzu. Nic się nie stało. Ziemia nie rozstąpiła się. Nie
22
Andrzej Pilipiuk
zobaczyłem ducha. Nie otworzyło się przejście do mi‑ nionych czasów... – I co dalej? – rzuciłem w przestrzeń. – Co chcia‑ łeś mi przekazać, człowieku? Chodziło o ten budynek? Ukryłeś tu skarb? Coś ważnego? Dokumenty? Zdjęcia rodzinne? Sztandar pułkowy? Słoik brylantów? Mam tu kopać? Szukać zawalonych gruzem piwnic? Ściągnąć ra‑ dar geologiczny? Wracałem do domu rozgoryczony. Czułem, że je‑ stem blisko, ale tajemnica nadal wymykała mi się z rąk... Odruchowo spojrzałem w witrynę warsztatu zegarmi‑ strzowskiego. Pan Maciek zauważył mnie i pomachał dłonią. Wszedłem. – Zegareczek do odbioru – powiedział. – Mam też list, który pana zainteresuje. – List? – Niech pan sobie wyobrazi, że po publikacji mojego artykułu napisał do nas wnuk Kobyłki. Niecierpliwie rozłożyłem podaną kartkę. Przelecia‑ łem wzrokiem pierwsze, mało istotne akapity. Dziadek wspominał o tym kilka razy przy różnych okazjach. To urządzenie nie służyło do niczego konkretnego. Jakiś stary Rosjanin, nazwisko zatarło mi się w pamięci, ale dziadek mówił o nim per hrabia, bał się po rewolucji wracać do Sowdepii i został tu w stolicy. Ckniło mu się za starymi czasami, więc zlecił skonstruowanie czegoś takiego. Tak, by mógł czasem sobie choć posłuchać tego, co minęło. Niedzielnego koncertu dzwonów, który słyszał ze swojego okna.
Apar atus
23
– A zatem... – To jedynie coś w rodzaju pocztówki dźwiękowej – powiedział zegarmistrz z nieco rozczarowaną miną. – Curiosum, unikat, ale czy warto było taką masę pienię‑ dzy wydawać? I roboty tyle z tym miałem... – Było warto – uciąłem. – Może nawet podwójnie warto... – dodałem, myśląc o Marcie. Wyjąłem urządzenie. W zadumie wrzuciłem pięć ku‑ lek do górnego otworu. Przymknąłem oczy i obaj wsłu‑ chaliśmy się w mechanicznie utrwalone echo tej obcej, carskiej Warszawy...