Ucieczka z Festung Breslau - Andrzej Ziemiański - fragment

Page 1



Lublin – Warszawa



Kwiecień 1945

S

chielke zabłąkał się do piekła zupełnie przypadkowo. Szko­ ła przy ulicy Hubskiej wcale nie była jego celem, miała być przy­ stankiem na trasie niebezpiecznej podróży, miejscem wytchnienia i załatwienia jednej prostej spra­ wy – niestety, zawiódł się sromotnie. W tej szkole imie­ nia Dantego diabeł rządził na parterze, szatan z kolegami piętro wyżej, a Lucyfer osobiście władał kondygnacjami na szczycie. Prawdopodobnie po tym, czego Schielke dokonał w życiu, szczególnie ostatnio, w dniach obro­ ny Festung Breslau, ślepy los uznał go chyba za człon­ ka jazdy piekielnej i wysłał we właściwe miejsce. Infer­ no! Wehrmacht urzędował u Lucyfera, Iwan u diabłów i szatana. Tylko północna klatka schodowa była jeszcze właściwie niczyja. Walczono o każdą salę lekcyjną, każdy


6

Ucieczka z Festung Breslau

­nauczycielski gabinet, pomieszczenia gospodarcze, na­ wet toalety. A on, głupi Schielke, przepełniony poczu­ ciem obowiązku, wlazł w sam środek kotła wypełnio­ nego wrzącą smołą. Kiedy dotarł na placyk za szkołą, odpoczywający tam żołnierze zerwali się na baczność. I nie dlatego, że był oficerem – zwykły kapitański stopień nie robił tu wrażenia. Holmes jednak miał rację. Schielke przekonał się o tym wielokrotnie. Holmes zawsze miał rację. Wyglądał tutaj jak wielki król rzucony w mierz­ wę biednych szaraczków. Patrzyli na niego z szacunkiem, z nadzieją, z bezgraniczną ufnością, jak na istotę z inne­ go świata, która wyprowadzi ich z otchłani ku światłu. Nie intencje, które w jego przypadku były dość trywialne, ale sam wygląd sprawiał, że każdy chciałby służyć pod takim oficerem jak on. Schielke miał na sobie stalowy, wypucowany do poły­ sku hełm z kolorowymi insygniami jednostki, zdobyczne okulary przeciwsłoneczne jakiegoś zestrzelonego pilota. Elegancję skórzanej kurtki lotniczej podkreślał niedbale zawiązany, idealnie biały szalik, amerykańskie spodnie z kieszeniami typu cargo wpuszczone w spadochroniar­ skie buty i obcisłe, lśniące skórzane rękawiczki. Efek­ tu całości dopełniał zdobiący kołnierzyk Krzyż Żelazny i broń, którą miał przy sobie. Z ramienia na pasku zwisał mu amerykański pistolet maszynowy Thompsona z bęb­ nowym magazynkiem i przednią, wystającą rękojeścią – dokładnie taki sam jak u gangsterów z filmów o Chica­ go. W kaburze pod pachą tkwiła rosyjska tetetka, a przy biodrze służbowy luger. Ludzie wokół, mający na sobie szare, potargane i brudne mundury, na sam widok po­ szliby za nim w ogień. Nie wiedzieli, że problem polegał


Prolog

7

na tym, iż Schielke nigdy na froncie nie był i nie zamie­ rzał się tam pojawiać. – Poruczniku! – Podszedł do wyprężonego na bacz­ ność frontowego oficera. – Czy służy u pana stolarz Franz Ritter? – Tak jest! Szeregowy Franz Ritter znajduje się na sta­ nie mojego oddziału. Nie wiem, kim jest w cywilu! Schielke skinął głową. – To proszę go zawołać. Mam kilka ważnych pytań. – To niemożliwe, panie kapitanie. Ritter służy teraz na trzecim piętrze. – Chyba nie rozumiem. – Tam jest straszna jatka. Walczą oko w oko, na bag­ nety, na pięści, na... Schielke powoli, wystudiowanym ruchem rozpiął gu­ zik kurtki i wyjął złotą papierośnicę. Nie raczył oczywi­ ście poczęstować porucznika. Po chwili tylko wydmuch­ nął dym w jego oczy. – Teraz rozumiem. Po prostu pani nauczycielka ka­ zała im być cicho, a pan wydał rozkaz, żeby walczyli w kapciach. Nie mylę się, prawda? Porucznik przygryzł wargi. Miał pecha, bo rzeczywi­ ście było wyjątkowo cicho. Żadnych wystrzałów, huku granatów, nikt nie krzyczał, nie wzywał pomocy, nie ję­ czał. Nawet artyleria w oddali przygasła. Jedynym wy­ raźnym odgłosem był świergot ptaków dochodzący z ga­ łęzi potrzaskanych drzew. – To przeczekanie – wyjaśniał porucznik. – Lada chwila może się znowu zacząć. Schielke nie miał ochoty wierzyć w te brednie rozhi­ steryzowanego frontowego oficerka, który bał się włas­


8

Ucieczka z Festung Breslau

nego cienia. Widział już wielu takich, którzy stracili ner­ wy. Wystarczył byle wystrzał w oddali, a oni rozedrgani w strachu kryli się w najbliższej dziurze, podczas kie­ dy odwiedzający odcinek oficerowie sztabowi dalej stali prosto. Dno zeszmacenia. – No to może stanę pod oknem i zawołam głośno. Pytania, które chcę zadać, nie są tajne. – Nie usłyszy pana, kapitanie. Oni wszyscy mają uszkodzony słuch od wybuchów. – Aha. – Schielke postanowił dobić tamtego starą sztabową sztuczką. – W takim razie sam pójdę na to trzecie piętro i wytłumaczę mu w języku migowym. – Ale... – Porucznik nie wiedział, jak się zachować. Nagle podjął decyzję. – Dobrze, przydzielę panu kilku ludzi. Schielke wyjął z kieszeni piersiówkę. Powoli, dener­ wująco i drażniąco, w swoich lśniących rękawiczkach zdejmował nakrętkę. – Napijmy się przed akcją dla kurażu. – Pociągnął wielki łyk i podał piersiówkę wprost do brudnej łapy po­ rucznika. – Pan też. Proszę. Młody oficer zaskoczony nie wiedział, czy powinien odmówić i obrazić wyższego stopniem, czy przyjąć po­ częstunek i złamać regulamin. Wybrał to drugie. Wiel­ ki haust przełknął szybko i mlasnął odruchowo. Chciał się skrzywić, ale nagle zamarł w bezbrzeżnym zdziwie­ niu, patrząc rozszerzonymi oczami wprost przed siebie. – Tak, tak, to zwykła woda. – Schielke odebrał mu piersiówkę. – Chyba nie sądził pan, że piję wódkę pod­ czas służby? – Zerknął na zgromadzonych żołnierzy. Kilku uśmiechnęło się kpiąco pod adresem swojego do­


Prolog

9

wódcy. Punkt dla sztabowca z kontrwywiadu. Holmes zawsze miał rację. Wszystkie jego rady sprawdzały się w prawdziwym życiu. Należało odróżniać się od pozo­ stałych. To plus odpowiedni wygląd wystarczało w zu­ pełności. Mimo że Schielke nie miał żadnego rozkazu na piśmie, nikogo tak naprawdę nie reprezentował, był teraz formalnym dowódcą poharatanej jednostki. Jak zwykle dodało mu to pewności siebie. – Dobrze – mruknął. – Moi ludzie idą za mną. Kilku zapaleńców wystąpiło od razu naprzód. Co za głupia tłuszcza, łatwa do kierowania. Wystarczy odrobi­ na teatru. Wskazał palcem najbliższego żołnierza. – Ty! Jak się nazywasz? – Herman Gross, panie kapitanie! Melduję się na roz­ kaz. – Powadzisz grupę. Ty i ty – Schielke wskazał dwóch następnych – osłaniacie pierwszego. Reszta idzie za mną. – Tak jest! Tak jest! – rozległo się gromko. O tak. Pokaże temu głupiemu frontowcowi, jak po­ trafią dowodzić oficerowie sztabu. I to bezpośrednio na miejscu akcji. Kilku ludzi ruszyło za nim, a właściwie za prowadzącym, bez szemrania. Czuł nawet, że byli dumni z uczestnictwa w tej akcji. Kilkoma sztuczka­ mi zdołał przekonać tych zmobilizowanych niedawno młokosów, że nareszcie są dowodzeni przez właściwe­ go człowieka na właściwym miejscu. Bóg wojny robił wrażenie. Sam bóg spojrzał jednak na swój przywiezio­ ny niedawno z Francji na specjalne zamówienie kontr­ wywiadu auto­mat Thompsona. Jezu Chryste. Ani po le­ wej stronie, ani po prawej nie miał rękojeści suwadła zamka. Więc gdzie jest? Jak przeładować to cholerstwo?


10

Ucieczka z Festung Breslau

Na szczęście zauważył. Jest! Na górze. Szarpnął za ręko­ jeść gwałtownie. Ostry trzask sprawił, że ci, którzy szli najbliżej, spojrzeli na niego z uznaniem. Taka broń... Le­ gendarna w ich mniemaniu. Schielke zastanawiał się, czy w bębenku przysłanego z zachodniego frontu pistoletu maszynowego są amerykańskie naboje. Albo w ogóle ja­ kiekolwiek. Nie no. Powinny być, sądząc po ciężarze bro­ ni. Nie znał się na tym zupełnie. Jedyne, z czego strzelał, to służbowy pistolet. Zaliczył dwa strzelania w ramach szkolenia. W sumie w życiu odpalił ze dwadzieścia na­ boi do tarczy. Średnio celnych, delikatnie mówiąc. Ale też nikt nie oczekiwał od niego cudów. Przecież służył w kontrwywiadzie, gdzie ważne było, tylko żeby się przy­ najmniej sam nie postrzelił z własnego pistoletu. H ­ olmes też zresztą nie potrafił strzelać. I mówił, że to nie ma znaczenia. Istotne są spokój ducha i panowanie nad sy­ tuacją. To drugie wychodziło im obu nad podziw dob­ rze, szczególnie ostatnio. Nie walka kowbojów z India­ nami. Starcie mędrców z targanym żądzami, ciemnym plebsem. – To jest nasza klatka schodowa – szepnął Gross, wskazując ciemne przejście. – Same schody bezpieczne, ale podesty trzeba przeskakiwać. – Bo? – Bo strzelają z korytarzy, panie kapitanie. – Nie można czymś zasłonić wylotów? – Są worki z piaskiem. Ale lepiej przeskakiwać na chybił trafił, niż się za nimi czołgać, bo rzucą granat. Schielke wzniósł oczy ku niebu. – Jest tu jakiś lazaret? – Nie, panie kapitanie.


Prolog

11

– To czemu, kur... kurczę, nikt nie wysłał ludzi po okolicznych domach i nie wymontował metalowych sia­ tek z łóżek na ramach? Przez to granat nie przeleci. – Bo wtedy poleją benzyną, panie kapitanie. A my ich granatami nie odpędzimy przez siatkę. Schielke przełknął ślinę. Logika szeregowego była istotnie niepodważalna. No dobrze. Przecież oficer szta­ bowy nie musi się znać na wszystkim. Kiedy dotarli do pierwszego podestu na piętrze, istotnie zobaczył prymi­ tywną barykadę z worków wypełnionych piaskiem. Kil­ ku skulonych za nimi żołnierzy ożyło na widok nowe­ go oficera. Niecodzienny widok wyraźnie ich poruszył. – Niech pan skacze pierwszy, panie kapitanie – szep­ nął Gross. – Nie zdążą strzelić. Skakać? No nie. Schielke wyszedł śmiało wyprosto­ wany i stanął na rozstawionych nogach. Nacisnął spust thompsona. W środku były jednak naboje, bo strzelił dwa razy, zanim automat się zaciął. Usiłując opanować panikę, ukrył się za załomem korytarza. Wyjął bębnowy magazynek i szarpiąc za rękojeść suwadła, zlikwidował zacięcie. Podłączył magazynek ponownie. Przeładował. To był naprawdę jego pierwszy dzień na froncie. Tuż za nim doskoczył Gross. Potem kolejno reszta. Ze strony przeciwnika nie padł ani jeden strzał. – Ale zmyłka, panie kapitanie – szepnął z boku ktoś bardzo zdyszany. – Sądzili, że pan pociągnie serią i da się zabić, a my w tym czasie przywalimy z miotacza pło­ mieni i będzie po nich. Ale zmyłka. – No – dodał Gross. – Pochowały głowy głupie Iwany. Żołnierze śmiali się cicho. Właśnie wstępowała w nich nowa nadzieja. Ci leżący za barykadą pokazywali


12

Ucieczka z Festung Breslau

uniesione do góry pięści. Też przez chwilę czuli się lepiej. Schielke pociągnął łyk z piersiówki. W tej samej kieszeni miał oczywiście ukrytą drugą, tę prawdziwą, napełnioną koniakiem. O co im chodzi? – pomyślał. Nie rozumiał, jak zmylił wyimaginowanego bardziej w jego mniema­ niu przeciwnika. – Ruszamy dalej. – Tak jest! Drugie piętro osiągnęli bez problemu. U wylotu kory­ tarza musieli znowu skakać. Dowódca pierwszy, za nim żołnierze. Tym razem przeciwnik strzelał, odpowiada­ ły mu cekaemy zza barykady. Nikt jednak nie został na­ wet ranny. Żołnierze rzucali swoje kurtki i plecaki, żeby sprowokować przeciwnika, a potem w chwili ciszy sami przebiegali, osłaniali się dymem płonącej kliszy, którą zrabowali w pobliskim zakładzie fotograficznym, palili nawet upchane w pudełkach piłeczki pingpongowe z ja­ kiegoś klubu sportowego. Ogień Rosjan był nieskuteczny. Natomiast huk w zamkniętym pomieszczeniu rozsadzał bębenki w uszach i sprawiał, że chciało się wymioto­ wać. Schielke po raz pierwszy poczuł, że tak naprawdę to strasznie się boi. Co zrobiłby Holmes na jego miejscu? Zdjął przyprószony tynkiem hełm i wytarł go czy­ stą chusteczką. – Panowie – powiedział beznamiętnie, usiłując ukryć drżenie głosu – to dla mnie honor i zaszczyt wielki móc wami dowodzić podczas tej akcji. Przed nami już tylko trzecie piętro. Bingo! Za sobą miał teraz tylko czystą żywą furię go­ tową do ataku i wpatrzoną w niego jak w boga. Jak łatwo kierować ludźmi, jeśli się trzyma nerwy na wodzy. Jak


Prolog

13

bardzo, jak panicznie Schielke się bał, kiedy już strzały huczały wokół. Nie jak na strzelnicy. Te mogły zranić, zabić. Kur... Paraliżujący strach dosłownie dławił. W co on się pakował, do diabła? Po co? Przecież mógł siedzieć na tyłach przy cienkiej herbacie w szklance. I... I co? Jego pruska natura wymagała spełnienia obowiązku. Jego ludzki strach nakazywał spieprzać stąd jak najszybciej. Co wybrać? Co zrobiłby na jego miejscu Holmes? – Panowie! – Postąpił krok do przodu i znowu zdjął swój wymuskany hełm. – Proponuję uczcić minutą ci­ szy wszystkie zmarnowane sowieckie pociski. – Pochylił głowę i dotknął ręką czoła, niby to w ramach g­ łębokiej zadumy. Żołnierze uśmiechali się wyraźnie. Już nie miał za plecami czystej żywej furii. Miał ludzi, którzy dobrowol­ nie chcieli spełnić każdy jego rozkaz. To nic, że Ruscy strzelają, to nic, że niemieckie cekaemy ledwie się wyra­ biają. Nieważny huk, gwiżdżące rykoszety, swąd, dym, zwały tynku. To nic. Ważne, żeby on sam umiał ­odróżnić się od wszystkich innych. Dobrze pojął nauki. – Panowie. Proszę za mną. Gross doskoczył z boku. – Panie kapitanie – wydyszał – trzecie piętro będzie gorsze. Tam się w ogóle nie da wyjść na korytarz. Ani się pokazać. Po prawej stronie Iwany, po lewej nasi, ale nie do końca. W ścianach wykuliśmy drobne przejścia, ale tylko przez kilka sal. – A wyżej? – A wyżej to już tylko dach. A nad nim albo Ruskie, albo Amerykany. Zależy, które bombowce akurat nad celem. Strach wyjrzeć.


14

Ucieczka z Festung Breslau

– Jak grubo buczą, to amerykańskie – podpowiedział jeden z żołnierzy, może siedemnastoletni. Wielki hełm zabawnie przekrzywiał mu się na głowie. – Jak cienko, to Sowieci. Ktoś tłumaczył Schielkemu, jak wygląda sytuacja na trzecim piętrze. Prawą stronę korytarza zajmują Rosjanie, lewą Niemcy, ale nie do końca, bo Iwany zdobywają salę za salą. Na sam korytarz nie można nawet wyjrzeć, bo to strefa śmierci. Wehrmacht umieścił w korytarzu dwie miny. Jedną, małą, przy klatce schodowej zajętej przez Rosjan. Drugą przy własnej klatce. Tę minę nazywano „młot Thora”. Była zwykłą skrzynką oblepioną gruzem i świetnie zakamuflowaną cegłami. Zawierała kilkana­ ście kilogramów trotylu w kostkach, otoczonych butel­ kami z benzyną zagęszczoną jadalną żelatyną i przykry­ tych woreczkami zawierającymi metalowe kulki z łożysk. „Młot Thora” był naprawdę adekwatną nazwą dla tej ma­ chiny śmierci. Ostateczne rozwiązanie i argument Niem­ ców w walce z przeznaczeniem. Schielke widział już wie­ le takich konstrukcji montowanych naprędce z tego, co znalazło się pod ręką. Znak, że dyskusja z Panem Bogiem na temat tego, kto ma rację, ciągle trwała. Miny dałoby się uruchomić zwykłym gwizdkiem – to znaczy powia­ domić ich operatorów ukrytych daleko z tyłu. Samym korytarzem nie można było przejść. Stał się przestrzenią całkowicie kontrolowaną przez Sowietów. Żołnierze wykuli więc wąskie przejścia w ścianach po lewej stronie szkoły. Przeciskali się właśnie przez pierw­ sze, kiedy Gross spytał: – A wie pan, panie kapitanie, dlaczego nie odpalili­ śmy jeszcze tych min?


Prolog

15

– Nie mam pojęcia. – Bo to broń ostateczna. Dla osłony naszej ucieczki. Odpalimy je, kiedy tylko uda się wyciągnąć naszych lu­ dzi, którzy utknęli w innych klasach, i chodu. – To są tu odcięci nasi żołnierze? – Są. Czasem w nocy słychać ich krzyki. – Szlag! – Z trudem przeciskali się przez kolejne przejście do następnej sali. Grupa przerażonych żołnie­ rzy skupionych pod ścianami dość dużego pomieszcze­ nia patrzyła na kapitana jak na zjawisko z innego świata. Schielke w ich oczach zauważył cień nadziei. Sam, nie­ stety, wiedział, że była to nadzieja płonna. Nie przyszedł tu, żeby ratować świat. – Dlaczego ten budynek jest taki ważny? – To rygiel całego odcinka obrony. Jeśli padnie, a to się stanie już dzisiaj, to będziemy uciekać aż za Odrę. Ca­ łym naszym małym frontem. – No ładnie. Gross zatrzymał się na środku sali lekcyjnej pod osło­ ną wewnętrznej barykady wykonanej z potrzaskanych mebli i worków z piaskiem. – Dalej nie możemy już iść. – To ostatnia nasza placówka? – Nie. Wehrmacht jest jeszcze za kolejną ścianą, ale korytarzem nie da się tam przejść. – To czemu nie wykujecie przejścia jak w tych po­ przednich? – To ściana nośna. Cholera wie, co się stanie. – Rozumiem. Schielke wypił łyk wody z piersiówki, a potem popra­ wił koniakiem z drugiej. Było gorąco i potwornie duszno,


16

Ucieczka z Festung Breslau

śmierdziało spaloną nitrocelulozą i okropnym ludzkim potem. Zza rozbitych okien nie dostawał się do budynku nawet najmniejszy podmuch wiatru. Pieprzony kwiecień. Upał jak w lecie. – Gdzie jest Franz Ritter? – W tej drugiej sali. – Gross wskazał palcem ścianę nośną. Schielke zrobił ruch, jakby chciał zbliżyć się do drzwi prowadzących na korytarz, ale wtedy prosty żołnierz chwycił go mocno za ramię i szarpnął. Chciał podejść do okna, ale ten sam żołnierz przytrzymał go znowu. – Na korytarzu śmierć od razu – wyjaśnił Gross. – W oknie trzeba na nią trochę poczekać. Aż wycelują. – Budynek jest otoczony przez Sowietów? – Nie. Ale snajperów mają wszędzie. – Czyli daleki, niepewny strzał. Schielke zdenerwował się jeszcze bardziej. Nie podo­ bało mu się miejsce, w którym się znajdował, jednak mu­ siał wypełnić swoją misję. Musiał, bo to weszło na jego ambicję i honor. A poza tym, już całkowicie prywatnie, chciał udowodnić Holmesowi, że jest po prostu lepszy od niego. Bardziej skuteczny w akcji. – Co jest pod oknem? – spytał Grossa. Ten domyślił się natychmiast, o co chodzi oficerowi. – Nie, nie... To nie jest dobry pomysł, panie kapitanie. – Co jest pod oknem, Gross?! – Gzyms. Tak, na tyle szeroki, że można na nim po­ stawić stopę, ale... – W jakiej odległości jest następne okno w klasie obok? – Jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt centymetrów.


Prolog

17

– Jest potrzaskane tak jak to tutaj? – Tak. – Gross potrząsnął głową. – Tak, to najlepszy sposób na popełnienie samobójstwa. Schielke był zbyt zdenerwowany, żeby słuchać. Od­ wrócił się do żołnierzy, którzy nadal patrzyli na niego jak na święty obraz w kościele w oczekiwaniu na cud. – Macie jeszcze te swoje świece dymne? Potwierdzali zdecydowanymi ruchami głów. On sam nie zaprzątał swojej żadnymi głupimi myślami. We­ wnątrz budynku było zbyt spokojnie, żeby – nawet prze­ rażony – uwierzył, że naprawdę znalazł się w piekle. Nie przywykł do frontu, no i był prostolinijnym Niemcem – dla niego spokój oznaczał spokój i nic więcej. – Wy dwaj – zaczął wydawać rozkazy – skombinu­ jecie jakąś linę albo kabel i przywiążecie mnie. Jeste­ ście asekuracją. Ty – wskazał młodzika w zbyt dużym hełmie – rzucisz granat. Byle gdzie, tak dla picu. Reszta wystawia świece dymne... – Zawahał się. – Zaczęło coś wiać? Skąd? – Mniej więcej stamtąd. – Jeden z żołnierzy wska­ zał kierunek. – To znaczy stamtąd by wiało, gdyby wiatr był silniejszy. – Wystarczy. Wykonać! – Tak jest! Gross przyglądał się ze sceptycyzmem, jak koledzy przywiązują oficera wyrwanym ze ściany kablem, któ­ ry naprędce spletli. Coś tam mruczał pod nosem, że za­ miast uprzęży, lepiej byłoby zrobić z tego stryczek, co da­ łoby szybszy efekt, ale nie odważył się powiedzieć tego głośno. W końcu byli gotowi do akcji. – Świece!


18

Ucieczka z Festung Breslau

Pięć dymiących ładunków przymocowanych do bag­ netów na karabinach wysunęło się za okno. – Granat! Chłopak odczekał chwilę i rzucił tak zręcznie, że eks­ plozja nastąpiła jeszcze w powietrzu. Schielke wychylił się poza okno, namacał lewą ręką framugę następnego. W gęstej zasłonie dymu usiadł na parapecie i postawił nogę na gzymsie. Trzymając się obu framug, zrobił krok i gibnął się, puszczając chwyt prawej dłoni. Bez problemu przeskoczył parapet wybitego okna. Cała akcja trwała raptem może dwie sekundy. Nikt z nieprzyjaciół na ze­ wnątrz nie zdążył wystrzelić. Nikt z żołnierzy uwięzio­ nych w przestronnym pomieszczeniu nie zorientował się, że ktoś w ogóle wszedł do środka. Wszyscy w napięciu patrzyli na drzwi. Schielke uwolnił się od asekuracyjnego kabla, prze­ łożył automat Thompsona z pleców na przód i krzyknął: – Co tu się, do cholery, dzieje?! Gdyby piorun trzasnął, nie zrobiłby większego wra­ żenia. Widok ducha, który zmaterializował się za ich ple­ cami, sprawił, że żołnierze najpierw targnęli się w na­ głym paroksyzmie i o mało nie wystrzelali wzajemnie, potem zamarli. I kolejna grupa zaczęła patrzeć na Schiel­ kego jak na istotę z innego świata, zbawiciela, który po­ prowadzi ich z krainy cienia ku światłu. Holmes zawsze miał rację. Tylko wygląd świadczy o człowieku. Wygląd, zachowanie i tych kilka drobnych faktów, które zawsze można wygrać na swoją korzyść. Jeden z żołnierzy nareszcie oprzytomniał i stanął na baczność. – Melduje się sierżant...


Prolog

19

– Już, już. – Kapitan ruchem ręki zgasił zapalczywy meldunek. – Nie wymieniajcie nazwiska, bo i tak nie za­ pamiętam. Pytałem natomiast, co tu się dzieje? – Tak jest! – O Boże. – Schielke wzniósł oczy ku powale. – Czy wy znacie regulamin? Co odpowiada zapytany podoficer swojemu oficerowi? – Odpowiada: słucham! Schielke znowu wywrócił oczyma. – To ja słucham. Czy też mam może powtórzyć py­ tanie po raz trzeci? Idealna gierka sztabowa. Parę głupich słów i już fron­ towy prostaczek gubi się przy wykształconym sztabowcu. Już wiadomo, kto jest kim, kto rządzi, a kto jest zerem w tym rachunku. Niepotrzebne żadne rangi i wojskowe stopnie. – Jesteśmy odcięci. – Alleluja – odparł oschle Schielke. Patrzyli na siebie w milczeniu. Jeden z pobłażaniem, drugi w zagubieniu. Kapitan postanowił pomóc sierżan­ towi. – Macie jakiś plan? – Myśleliśmy, że to pan nas uratuje. – A kiedy mnie nie było, to o czym myśleliście? – Tym razem pytanie padło z uprzejmym zainteresowa­ niem. Ktoś z tyłu nie wytrzymał i parsknął śmiechem, widząc konfuzję sierżanta. – Mamy... Mamy ładunki wybuchowe pod tamtą ścianą. Jeśli usłyszymy Iwana po drugiej stronie, to od­ palimy je i zawalimy na nich ścianę. – A potem?


20

Ucieczka z Festung Breslau

– No nie wiem. – Sierżant poprawił się natychmiast: – Znaczy no nie wiem, panie kapitanie. – Aha. Czy jest tu jakiś saper? – Jestem! – Jakaś zjawiskowa postać zerwała się na nogi. Zjawiskowa z powodu koca zawieszonego na heł­ mie w taki sposób, że żołnierz przypominał raczej ruską babę. – Melduje się... – Już, już. I tak nie zapamiętam waszego nazwiska. Przenieście ładunki spod tamtej ściany pod tę. – Schiel­ ke wskazał ręką przeciwny kierunek. – Ale to ściana nośna. – Toteż nie każę wam jej całej wysadzać. Zróbcie mały otwór, żebyście mogli przez niego uciec do kolegów. – A jeśli kogoś z tamtych zabijemy? – To spróbujcie ich ostrzec. Jeżeli się boicie, że Iwan podsłucha, to krzyczcie szyfrem. Na przykład: „Gross, wszyscy idą na północ!” – Schielke miał nadzieję, że naj­ bardziej rozsądny żołnierz z pierwszej grupy to zrozumie i odsunie ludzi możliwie daleko. Wydawał się rozsądny, może wiedzieć, gdzie jest północ. – To ściana nośna – powtórzył saper. – Macie dwie możliwości. Albo uciekniecie przez dziurę, albo zginiecie i wszystko jedno, czy przez zawa­ lenie sufitu, czy od kul Rosjan. Tertium non datur! – Jezu... Nie rozumiem. – To po łacinie. „Trzeciego wyjścia nie ma”. Schielke nie zamierzał się więcej zajmować głupkiem. Miał cholernie mało czasu, a przebywanie w tej szko­ le w każdej chwili groziło jakimś idiotycznym atakiem, kontratakiem, antykontratakiem, przeciwantykontrata­ kiem, jakimś durnowatym zabijaniem ludzi i robieniem


Prolog

21

sobie nawzajem krzywdy. Był absolutnym pacyfistą z sa­ mej głębi swoich przekonań, wojna mierziła go i nudziła przede wszystkim. – Szeregowy Ritter! – Jestem! – Kolejny człowiek wpisany przez społe­ czeństwo na listę strat stanął na baczność. – Spocznij. Szeregowy Ritter miał łagodną, choć surowo ociosa­ ną twarz, oszpeconą przez bliznę o poszarpanych brze­ gach przecinającą lewy policzek. Na pewno nie pamiąt­ ka wojenna. Blizna była bardzo stara. Tak jak inni, Ritter patrzył na oficera jak na swoją ostatnią nadzieję. Ten jed­ nak musiał go rozczarować. Mimo wrodzonego pacyfi­ zmu nie był jednak instytucją charytatywną rozdającą szczęście na lewo i prawo. Nie on był winny wszelkich nieszczęść i niezbyt go one, prawdę powiedziawszy, ob­ chodziły. Po prostu wytrenował w sobie trzeźwe myśle­ nie i taki sam pogląd na wszystkie sprawy. – Jesteście cieślą budowlanym, prawda? – Tak. Byłem. – Zbijaliście specjalistyczne skrzynie do przewozu ewakuowanych dzieł sztuki, tak? – Tak jest! Byłem dobrym cieślą, panie kapitanie. – No właśnie. I nie dziwi was, że w takiej chwili aku­ rat tak potrzebnego fachowca skierowano na front? Na pierwszą linię? – Chyba nie rozumiem pytania, panie kapitanie. Do­ stałem normalne wezwanie z komendy uzupełnień. – Prowadzę śledztwo w sprawie serii tajemniczych zabójstw wśród grupy ludzi zajmujących się ewakuacją cennych zabytków. Stąd moje pytanie.


22

Ucieczka z Festung Breslau

Ritter wybałuszył oczy. Nie mieściło mu się w głowie, że w tym morzu ognia, oceanie bólu i nieszczęścia, na powiększającym się codziennie cmentarzu ktoś prowadzi śledztwo w sprawie jakichś nieistotnych wobec ogromu klęski zabójstw. Był oczywiście służbistą, był wdrożo­ ny do dyscypliny, ale nie mógł uwierzyć. Śledztwo! I to prowadzone przez kogo? Przez najbardziej energiczne­ go i sprawnego oficera, jakiego zdarzyło mu się widzieć ostatnimi czasy. Przez człowieka, któremu komenda sama pchała się w ręce i pod którego dowództwem mog­ liby tu wiele zdziałać. Potrząsał głową. – Kto was skierował na front? – indagował Schielke. – Podpadliście komuś? Zauważyliście coś niepokojącego? Coś, co zwróciło waszą uwagę? – Nie, panie kapitanie. Nie widziałem niczego waż­ nego. – Tego się akurat domyślam! – ryknął Schielke. – Bo gdybyście cokolwiek widzieli, toby was, psiakrew, zabili! A oni „tylko” wysłali was na front. Co widzieliście, co mogłoby nie pasować do rutynowych działań w waszej branży? Oniryczna sytuacja. Poza budynkiem pole bitwy, Ru­ scy za ścianą, artyleria wali zewsząd, naloty co chwila, wszyscy wokół mają naładowaną broń, a kapitan pyta o jakieś szachrajstwa w ewakuacji dzieł sztuki. To sen? – Dobrze. Dobrze – powtórzył Schielke już nieco spokojniej. – Wymienię wam kilka nazwisk, a wy po­ wiecie, którego nie znacie. Zrozumieliście? – Nie zrozumiałem, panie kapitanie. – Wskażcie nazwisko osoby, której nie znacie. Jasne? Ritter potwierdził ruchem głowy.


Prolog

23

– Galant, Vorst, Clostermann, von Heimann, Klo­ sinsky, Reibau... – Wszystkich znam, panie kapitanie. To znaczy zna­ łem, bo... – Wiem, dlaczego mówicie „bo” – uciął Schielke. – Dalej: Gutom, Nahorsky, Zwiebelstein, Gauentr, Neu­ man... – Tego nie znam – odważył się przerwać Ritter. – Ale nazwisko słyszeliście? – Tak, słyszałem. On robił wizytacje. Z Berlina przy­ jeżdżał. I wszyscy się bali. Mówili: „Neuman jedzie. Po­ rzućcie wszelką nadzieję”. Nigdy go nie widziałem. – Czym się zajmował? – Nie wiem. Ja zwykły robotnik, choć majster. Nigdy go nie widziałem – powtórzył Ritter. – To jedna osoba czy kilka? – Proszę? Schielke nie wiedział, jak to wyrazić. – Przyjeżdżał sam czy z kilkoma innymi osobami? To było nazwisko czy raczej rodzaj określenia grupy? Przyjeżdża Neuman, konkretny człowiek, czy wiele osób? – Nie wiem. Raczej nie był sam, bo zawsze przygo­ towywali większą salę na kolację. Dla jednego by tego chyba nie robili. Schielke wyjął cygaro z metalowego pojemnika. Dłu­ go podgrzewał go benzynową zapalniczką, potem zapalił. Wydmuchnął kłąb gryzącego dymu. – Z czym kojarzy wam się Neuman? – Nie wiem, panie kapitanie. Zawsze zamieszanie było. – Z czym?


24

Ucieczka z Festung Breslau

Widać było, że Ritter usiłował sobie coś przypomnieć. Widocznie coś było. Schielke przypuszczał, że robotnikom kazano przeczekać te kolacje w wydzielonych dla nich pomieszczeniach, ale Ritter musiał coś zauważyć. Nagły błysk w oczach szeregowca powiedział, że Schielke zgadł. – Laleczki, panie kapitanie. To były laleczki. – Co? – Laleczki. Takie małe, chińskie. – Ja cię... Huk na korytarzu rozsadził zebranym bębenki w uszach. Wszystko, co żyło, runęło pod osłonę prowi­ zorycznej barykady. Serie z broni maszynowej rykosze­ towały od ścian. Ktoś rzucał granaty. Dźwięki docierały jak przez watę i nikły w amoku paniki, która ogarniała umysły. – Iwan ruszył! Schielke nie wiedział, kto wykrzyczał te słowa. Pod­ czołgał się do sapera. – Ładunki gotowe?! – Co?! – Fertig?! – Jawohl! Kazał ludziom krzyczeć chórem: „Gross, idź na pół­ noc!”. Ledwie słyszał sam siebie. Panika pakowała mu adrenalinę wprost do mózgu. Ktoś strzelał, ktoś się ku­ lił za iluzoryczną osłoną barykady, strach dławił, nie pozwalając na zrozumienie czegokolwiek, co działo się dokoła. Panie Dante, myślał Schielke, pan chyba także brał udział w walkach ulicznych. Poeta, piewca piekieł, milczał jednak. Rosjanie przeciwnie. Wyli, jakby samym krzykiem chcieli wprawić ściany w rezonans.


Prolog

25

– Odpalaj! – Ale to nośna – jęknął saper. – Odpalaj. Tertium non datur. Saper nie wnikał. Mimo to skulił się jak niemowlę i docisnął dźwignię detonatora. Schielke miał co prawda zatkane palcami uszy, ale nie pomogło to w najmniejszym stopniu. Miał ochotę wymiotować. Nie bardzo wiedział, gdzie są strony świata, gdzie strop, a gdzie podłoga. Na szczęście dziurę w ścianie mimo tumanów pyłu zobaczył. – Za mną! – Skoczył do przodu. Właściwie jako naj­ starszy stopniem powinien zostać, dopilnować wszyst­ kiego i opuścić pułapkę jako ostatni. Potworny strach jednak nie pozwalał nawet na dopuszczenie takiej myśli. Na szczęście teoria dowodzenia zostawiała mu furtkę. „Za mną!” To znaczy, że wszyscy mają robić to, co on robi. On pokaże jak. Wcisnął się w szczelinę wyszarpaną w ceglanym murze, rzucając thompsona przed sobą. Na szczęście Gross zrozumiał, co to znaczy „udać się na pół­ noc”. Nietknięci żołnierze z drugiej sali sprawnie przej­ mowali uciekinierów. Mimo strzelaniny i wrzasków na korytarzu Schielke zdołał się nieco opanować. Drgała mu lewa powieka. – Jak sytuacja? – Iwan ma nas w garści. Nie wiem, czy zdążymy przeskoczyć dalej. – Szybciej! Żołnierze pomagali kolegom przeczołgującym się przez dziurę w ścianie. Jeszcze jeden, jeszcze... Następny był Ritter. Utknął w wąskim otworze. – To chlebak – ktoś krzyknął. – Chlebak go blokuje. – Przeciąć pasek bagnetem! – rozkazał Schielke.


26

Ucieczka z Festung Breslau

Ktoś błyskawicznie wykonał rozkaz. Żołnierze ciąg­ nęli Rittera za ręce. – Coś go trzyma! Ritter wykrzywił się nagle. – Iwan mnie złapał! Iwan mnie złapał za nogi! – Jasny szlag! Ciągnijcie! – Koledzy, ratujcie! – wył Ritter. – Ratujcie! I niby co zrobić? Sowieci trzymali go za nogi, Niemcy za ręce. Byli na najlepszej drodze do rozerwania szerego­ wego na pół. Co robić? Przecisnąć granat nad plecami? Toż zginie. Strzelać? Niby jak? – Koledzy, nie zostawiajcie mnie – błagał Ritter. Żołnierze wzmogli wysiłki. Materiał mundurowej bluzy trzasnął na obu ramionach. Pojawiło się więcej rąk do ciągnięcia. W tłoku szarpano już nawet za głowę, za kołnierz, pod pachy. Tamci jednak też byli silni. Ritter powoli wymykał im się z rąk. – Aaaaaa... Koledzy! Koledzy! O mało go nie zadusili. Szarpnęli tak, jakby naprawdę chcieli rozerwać ciało na strzępy. Schielke pomyślał, że były cieśla już musiał mieć wyłamane stawy. Nagle Ritter przestał wyć. – Oni mi tam coś robią – powiedział prawie spokoj­ nie, jakby w zdziwieniu. – Oni mi tam coś robią. Żołnierze zamarli, nie rozluźniając chwytu. – Ratunku... Oni mi tam... – Ritter wrzasnął nagle. Szarpnął się w nagłym paroksyzmie bólu. Na sekundę zastygł w przedziwnej pozie. Potem spojrzał na Schiel­ kego. – Panie kapitanie – szepnął – ratunku. Koledzy znowu zaczęli ciągnąć. Nieszczęsna ofiara szarpnęła się raz jeszcze. I jeszcze, ale trochę słabiej. Żoł­


Prolog

27

nierze patrzyli na swojego kapitana. Znowu ulotna chwi­ la, kiedy trzeba podjąć natychmiastową decyzję. Moment strachu, niepewności i rozedrgania. Co zrobiłby Holmes? „Całe życie to przedstawienie” – powiedziałby. „Przedsta­ wienie w teatrze ludzkich kukiełek musi trwać”. Szlag. – Ratujcie – szepnął Ritter. Schielke wyjął zza pasa najbliżej stojącego żołnierza dwa granaty. Starannie odkręcił osłony, potem włożył trzonki do rąk ofiary zaklinowanej w otworze ściany. Ritter odruchowo zacisnął dłonie. Schielke wyszarpnął obie zawleczki. – Zgiń, jak na żołnierza przystało. – Wyprostował się. – Puśćcie go! – zakomenderował. Żołnierze odskoczyli. Rosjanie bez trudu wciągnęli Rittera na swoją stronę. Huk podwójnej eksplozji wstrząsnął ścianą. Choć nie­ szczególnie – w końcu była to ściana nośna. Kilka par zwężonych oczu patrzyło na oficera z wyraźnym podzi­ wem. Z szokiem nawet, ale nie z dezaprobatą. Z boku doskoczył sierżant. – Iwan zajął już cały korytarz. Nie ma dokąd uciekać. Cwał Walkirii. W mózgu Schielkego rozbrzmiały znienacka nuty Wagnera. Wycie zbrojnych dziewic do­ siadających wilków przebiły się przez panikę i niepozbie­ rane myśli. Dziewic, które wojownikom zwiastują śmierć. – Odpalić „młot Thora”! – Wszyscy zginiemy, panie kapitanie. Nawet nie odwrócił głowy. – Wykonać. Gross nie miał wątpliwości. Rozległ się modulowany dźwięk gwizdka, który przeniknął przez barierę wszyst­


28

Ucieczka z Festung Breslau

kich innych dźwięków. Młot Thora. Symbol siły poraża­ jącej wrogów, niszczącej ich złe zamiary, inwencji twór­ czej, nieulegania przeciwnościom. Kto jednak wiedział o drobnym szczególe? O pewnej z pozoru nieistotnej za­ sadzie? Młot Thora zawsze wracał. Jak bumerang. I ciekawe, w kogo wtedy trafiał? Wszyscy momentalnie stracili słuch. Siłę dźwięku można było odczuć głównie przez kości. Zdawało się, że budynek szkoły runie nagle – wyraźnie się poruszył, obsypując wszystkich zwałami tynku i cegieł. Wszę­ dzie bezgłośnie poruszali się ludzie z otwartymi ustami. Dym z korytarza walił przez wszystkie możliwe otwory. Schielke potrząsał głową. Nie miał pojęcia, kiedy zaczął słyszeć cokolwiek poza uporczywym „biiiiiiiiiiiiii”. Ktoś na korytarzu chyba wył. Spojrzał w bok – sierżant Gross ciągle trzymał w ustach gwizdek. Jego policzki wydyma­ ły się miarowo. Jezu Chryste! On wciąż gwizdał! Schielke usłyszał to dopiero po kilku sekundach. – Nie! Żołnierze przy drugiej barykadzie przy niemieckiej klatce schodowej usłyszeli chwilę później. – Nie! Było za późno. Wehrmacht odpalił drugą minę. Tę po rosyjskiej stronie klatki schodowej. Nie zrobiła takiego wrażenia jak poprzednia. Ogłupiali żołnierze kryli się za prowizorycznymi przeszkodami, nie mając pojęcia, co robić. Schielke wyjrzał na korytarz. Nie było drogi odwrotu. Korytarz po stronie niemieckiej płonął, kilku ogarniętych ogniem Sowietów biegało w chaosie, zde­ rzając się ze sobą. Znowu ta ulotna chwila. Jeden jedyny


Prolog

29

moment, kiedy natychmiast trzeba podjąć decyzję albo dać się zabić. Holmes zawsze powtarzał: „Nawet podjęcie złej decyzji jest o całe niebo lepsze niż niepodjęcie żad­ nej”. No to... No to śmierć! – Za mną! – ryknął Schielke, wyskakując na kory­ tarz. – Za mną!!! Zaczął biec w stronę radzieckich pozycji, wprost pod ich lufy karabinów, strzelając z automatu. Potknął się po kilku krokach, oślepiony pyłem. Gross chwycił go za ramię, pociągnął i obaj uderzyli w ścianę, obejmując się odruchowo, żeby nie upaść. Z rozpędu wykonali prze­ piękny baletowy piruet, zatrzymując się na środku kory­ tarza. Sierżant plecami do Iwana. Ten piekielny automat Thompsona wciąż strzelał, bo szew skórzanej rękawicz­ ki utkwił pomiędzy spustem a kabłąkiem i Schielke nie mógł cofnąć palca. Sto naboi w bębnowym magazyn­ ku potrzebowało czasu, żeby go opróżnić. Pociski kali­ ber .45, czyli mniej więcej grubości kciuka, masakrowa­ ły resztki ścian, rykoszetując. Sierżantem nagle targnęło. Dostał w plecy. Obaj patrzyli sobie w oczy. Tommy gun pluł nabojami. Schielke nadal nie mógł odgiąć palca na spuście, a sierżant dostał po raz drugi. Naboje skończyły się w chwili, kiedy żołnierze Wehr­ machtu właśnie przebiegali obok. Schielke ostrożnie opuścił ciało sierżanta Grossa na brudne kafelki kory­ tarza. Jak nieprzytomny ruszył dalej. Przerzucił pusty automat do lewej dłoni, spod pachy wyjął tetetkę, ale to był tylko odruch. Szedł niczym lunatyk. Nie słyszał na­ wet odgłosów walki. Jeszcze kilka kroków. Jeszcze... Zobaczył swoich żołnierzy na zdobytej rosyjskiej barykadzie przy klatce schodowej. Salutowali mu, kiedy


30

Ucieczka z Festung Breslau

kroczył ku nim w kłębach dymu. A sam zapomniał, jak się mówi. Po prostu zapomniał. Chciał coś powiedzieć ale nie mógł. Toczył po nich spojrzeniem niczym pija­ ny, a oni brali to za karcący wzrok. Dopinali kieszenie i porządkowali umundurowanie. Jaśnie pan raczył spoj­ rzeć. A Schielke po prostu nie umiał mówić. Szarpał się z pistoletem, jednak w żaden sposób nie dało się prze­ ładować tetetki jedną ręką. Też zrozumieli to opacznie. Wskazywał na dół? Młody kapral był najszybszy. – Granaty! – wrzasnął. – Ładować wszystko, co ma­ cie, piętro niżej! – Jezu Chryste! – rozległo się z dołu. – Nie rzucajcie! – Nasi? – No pewnie. Niczego nie rzucajcie. – A wy to konkretnie kto? – Byliśmy odcięci w sali na drugim piętrze. Nie wy­ głupiaj się, Rudi. To ja. – To on – potwierdził kapral. – To naprawdę on. – Spojrzał na kapitana. – Schodzimy? Schielke przytaknął. W dalszym ciągu nie wiedział, jak się mówi, a co gorsza, przeszkadzało mu coś w ustach. Coś, co tam tkwiło. Żołnierze zbiegali na dół, on szedł za nimi, wciąż nie­ my. Krok za krokiem, jak w malignie. Kapral poczuł się dobrze w swojej roli. Wrzeszczał, przechylony przez ba­ rierkę, w ogóle nie bacząc, że ktoś może do niego strzelić. – Hej tam! Pierwsze piętro! Jest tam ktoś z naszych? – Tak. Tak! Jesteśmy uwięzieni w dwóch salach! Nie mamy amunicji! – A Iwan?


Prolog

31

– Na podeście nie ma nikogo. Schielke szedł jak automat. Pierwsze piętro. Podest rzeczywiście był pusty. Żołnierze skokami wydostawali się z dwóch sal, w których zostali uwięzieni. Nie padł ani jeden strzał. Schielke ruszył schodami na dół. – Nie! Panie kapitanie! Nie dość, że nie umiał mówić, to jeszcze nie dosły­ szał. Albo nie mógł zrozumieć. Coś, co tkwiło w ustach, przeszkadzało okropnie. Jednak nie mógł się tego po­ zbyć. Żołnierze ruszyli za nim ławą. Na parterze spot­ kali nareszcie Rosjan. Same służby tyłowe. Sanitariusze wraz z rannymi, telefonista, dwóch piechociarzy, obsłu­ ga cekaemu wycelowanego w podwórko i jakiś lejtnant. Krasnaja Armia i Wehrmacht patrzyli na siebie w bez­ brzeżnym zdumieniu. Jedni i drudzy, co było dość dziw­ ne, bo niby czego innego mieli oczekiwać. Ale nie tak nagle. Nikt nie spodziewał się zwartych szeregów Niem­ ców maszerujących w szyku szerokimi schodami. Cisza przedłużała się nieznośnie. Schielke odkrył nagle, co tak bardzo przeszkadzało mu w ustach. To cygaro. Dawno już wygasłe, przylepione do wargi, lekko rozmokłe. Nag­ le odzyskał mowę i podszedł do lejtnanta. – Ogonʹ u was jest? – spytał swoją łamaną ruszczyzną. Jakby piorun trzasnął. Porucznik, młody, ogorzały Azjata, targnął się w tył, a za nim jego ludzie. Uciekli w panice, w czym Niemcy nie przeszkadzali. Żołnierze stali jak oniemiali, patrzyli po sobie, potem przenosili wzrok na kapitana. Pierwszy otrząsnął się kapral. Posłał kogoś po posiłki, żeby było kim zaryglować ten posteru­ nek, krzyczał na ludzi, kazał dzielić się amunicją z tymi, którzy byli odcięci na wyższych piętrach. Schielke trwał


32

Ucieczka z Festung Breslau

jak posąg. To był jego debiut na froncie i już od razu, po swoim pierwszym występie miał zupełnie dość. – Panie kapitanie! – ryczał kapral. – Budynek jest nasz! Srał cię pies, pomyślał Schielke. Jedyne, czego chciał, to wyjść na świeże powietrze. Kiedy ruszył, żołnierze po­ szli za nim. Zrobił się ścisk w drzwiach, bo zderzali się z członkami oddziału luzującego. Jego ludzie, w więk­ szości ranni, podążali jednak za kapitanem, jakby był owczarzem prowadzącym stado do bezpiecznej zagrody. Jakiś żołnierz załapał dopiero teraz, o co kapitan pytał ruskiego lejtnanta, i przypalił mu cygaro. Schielke za­ ciągnął się głęboko. Za ścianą najbliższej kamienicy, za tak zwanym bezpiecznym murem, napotkali komitet po­ witalny. Samo szefostwo batalionu, pułkownik ze swoją świtą wyładowywali się właśnie ze swoich kübelwage­ nów. Schielke widział dokładnie oficerów w nienagan­ nych mundurach, z mapnikami, planszetami, lornetkami Zeissa. A oni patrzyli na niego. Czy Holmes naprawdę zawsze musi mieć rację? Liczył się tylko wygląd i „wygra­ nie” sytuacji, liczyły się lotnicza kurtka, skórzane ręka­ wiczki, amerykańskie spodnie, thompson w jednej ręce i tetetka w drugiej, przepocony szalik, cygaro w ustach. Każdy oglądał amerykańskie kroniki filmowe, gdzie po­ kazywano generała Pattona. Schielke podszedł do naj­ wyższego stopniem. – Panie pułkowniku... – Nie wiedział, co dalej, po­ wtórzył więc za kapralem: – Budynek jest nasz. Stała się wtedy rzecz zupełnie nieprawdopodobna. Pułkownik jako pierwszy zasalutował niższemu stop­ niem. Schielke oddał honory, co było dość śmieszne,


Prolog

33

bo w prawej dłoni nadal miał tetetkę. Nikomu jednak do śmiechu nie było. Widzieli go zupełnie inaczej. Fa­ cet, który wszedł do piekła z niespełna dziesiątką ludzi i wyszedł, prowadząc połowę straconej, zdawałoby się, kompanii. A poza tym „budynek jest nasz” – rygiel tego odcinka frontu tkwił wciąż na swoim miejscu. – Proszę mi wierzyć, panie kapitanie – powiedział pułkownik – już niedługo na pańskiej szyi zawiśnie naj­ wyższe odznaczenie. – Niestety, panie pułkowniku, swojego zadania nie zdołałem wykonać. – Ale uratował pan nasz front na tym odcinku. – Pułkownik wykonał zapraszający gest. – Proszę, tu jest nasza „kawiarnia”. Poprowadził Schielkego na werandę niewielkiej ka­ mienicy, zaprosił do stolika. – Wie pan, wycofujemy tu żołnierzy z frontu, żeby mogli odpocząć przynajmniej przez dwie godziny po tym mordobiciu w środku. Kelner podał natychmiast kawę i ciasto. Spytał, czy chcą po kuflu zimnego piwa. Oficerowie zaprzeczyli. Schielke pierwszy raz w życiu widział coś takiego. Usi­ łował wyobrazić sobie, co czuje żołnierz, który najpierw musi walczyć w tej piekielnej szkole, wysadzać ściany, walić bagnetem w brzuch Iwana, a chwilę później jest odprowadzany do kawiarni. „Piwo, kawa, ciasto, cygaro, koniak?” – pyta kelner. „Zbieram ostatnie zamówienia, bo zaraz wracacie do rzeźni”. Schielke dowiedział się od pułkownika, że żołnie­ rzom dostarczano w trybie ciągłym także wodę mineral­ ną z opuszczonej pobliskiej fabryki. Piwo było z Browaru


34

Ucieczka z Festung Breslau

Mieszczańskiego znajdującego się tuż obok, ciasto po­ chodziło z okolicznych piekarni, gdzie rządzili teraz ba­ talionowi kucharze. Papierosy i cygara ze sklepów z ty­ toniem albo z nadprodukcji fabryki, która dotąd musiała zaopatrywać cały Śląsk, a teraz zalewała Breslau około sześciuset tysiącami sztuk dziennie. Niedaleko produ­ kowano też miny, choćby takie jak „młot Thora”. Mate­ riał wybuchowy pochodził z radzieckich niewybuchów. Inżynierowie znajdowali w środku sowieckich pocisków karteczki z niemieckimi napisami: „Tylko tyle możemy dla was zrobić, towarzysze”. Pułkownik miał niespożyte siły, przez cały czas o czymś opowiadał, a Schielke zaczynał właśnie odczu­ wać skutki szoku. Potwornie chciało mu się ziewać. Sta­ rając się nie rozlać z powodu nagłego drżenia rąk, dopił resztkę kawy. – Znakomita – powiedział. – Czy mógłbym prosić o zapakowanie części tych specjałów dla moich ludzi? – Ależ oczywiście, panie kapitanie. I proszę się nie kłopotać. Odwieziemy pana we wskazane miejsce. – Niestety, muszę odmówić. Moja misja jest ściśle taj­ na. Nikt z moich żołnierzy nie może wiedzieć, gdzie by­ łem i co robiłem. – Rozumiem. Nawet pułkownik nie mógł powstrzymać spojrze­ nia pełnego podziwu. Tak jak inni, dał się nabrać na zwykły bajer. W każdym razie Schielkemu zapakowa­ no sporą paczkę, w której znalazły się metalowy termos pochodzący z któregoś opuszczonego mieszkania oraz ogromny dwulitrowy kufel zamknięty pokrywką, po­ chodzący z browaru.


Prolog

35

– Tylko ostrożnie – ostrzegł kelner. – Dziękuję. – Panie kapitanie – pułkownik podniósł się również – gdybyśmy mieli więcej takich oficerów jak pan, to mog­ libyśmy tu trwać do końca świata. Obaj zasalutowali przepisowo. Schielke ruszył już sam wzdłuż zrujnowanej ulicy. Musiał zobaczyć, co się dzieje z jego polisą ubezpieczeniową na życie. Nie zamie­ rzał iść po kapitulacji ani do Gułagu, o którym zdążył usłyszeć zbyt wiele, ani w ogóle do jakiegokolwiek wię­ zienia. Był pacyfistą, człowiekiem uczciwym i przewidu­ jącym. Dlatego też wykupił sobie polisę. Nie lubił tylko, kiedy polisa nazywała go funduszem emerytalnym. No trudno. Za każde ubezpieczenie trzeba płacić. Ulica Hubska była tak zmasakrowana przez radziec­ kie pociski (te bez karteczek „tylko tyle możemy dla was zrobić, towarzysze”), że z trudem mógł odnaleźć drogę. Utknął na skrzyżowaniu zablokowanym przez rozwa­ lony transporter, który wbił się w ciężarówkę pod so­ wieckim ostrzałem. Zaczął się wspinać na sztuczną górę utworzoną z cegieł, metalu i pokancerowanych pojazdów. Nie rozlał piwa. Zgrabnie zeskoczył z rumowiska wprost w ręce własnych żołnierzy zgromadzonych wo­ kół służbowego horcha i furgonetki. – Panie kapitanie, wszystko w porządku? – spytał Heini, salutując niedbale. Wszyscy wiedzieli, że oficer to „swój” i nie da ich na zmarnowanie na jakimś zapo­ mnianym przez Boga odcinku frontu. – Mniej więcej. Schielkego interesowała jednak tylko jego polisa ubezpieczeniowa.


36

Ucieczka z Festung Breslau

– Jest? – Jest. – Heini wskazał kciukiem furgonetkę. – Za­ mknął się w środku i kazał sobie puścić wentylator, bo mu za gorąco. – Okay – powiedział Schielke po amerykańsku. W końcu trzeba znać język wrogów. – Jak sprawy? – Spokój, panie kapitanie. Raz wystrzelili z czegoś grubszego, ale trafiło gdzieś w parku Ludowym. Poli­ karpowy – mówił o lekkich radzieckich bombowcach – też nienachalne dzisiaj. Nuda. – No to jest szansa dożyć wieczora. – Schielke otwo­ rzył tylne drzwi furgonetki i wspiął się na pakę. W ciasnym wnętrzu na wielkim pudle radzieckiej radiostacji siedział Holmes. Osobista polisa ubezpie­ czeniowa na życie Schielkego. Kapitan podał mu paczkę z termosem, kuflem i ciastem. Holmes rozpakował błys­ kawicznie. Zawartość wyraźnie mu się podobała. Zaczął od ciasta. – Wyśmienite! – wybełkotał z pełnymi ustami. – Wyborne! – Nie wiedział, do czego zabrać się najpierw. Do chłodnego ciągle piwa czy do pachnącej, aromatycz­ nej kawy. – Widzę, że prochu powąchałeś. – Daj mi, kur... spokój. – Oj, ojojoj. Zabiłeś kogoś i krew masz na rękach? – Stul pysk! – Aha! – Holmes nie miał wątpliwości. On nigdy nie miał wątpliwości. Cholerna maszyna intelektu. – Zna­ czy zabiłeś. – Odwal się. – Durny pacyfista. Taki sam jak ja. – Ciasto zdecy­ dowanie musiało Holmesowi smakować. Ciągle mówił


Prolog

37

z pełnymi ustami. – No typowy Niemiec. Zaryzykował życie, żeby się czegoś dowiedzieć, bo tak Ordnung każe. – Zamknij się, powiedziałem. – Kretyn! – Idiota! – No dobra, po raz kolejny przedstawiliśmy się so­ bie. – Holmes językiem wydłubywał z ciasta truskawki. Popijał je kawą. Schielke nadal widział Rittera, któremu wetknął w dłonie dwa granaty, sierżanta, który zasłonił go przy­ padkowo i dostał dwa strzały. Widział śmierć, która kro­ czyła korytarzem szkoły podstawowej. – Piwo też niezłe – powiedziała jego polisa ubezpie­ czeniowa na życie. – To z tego browaru, co widać jego wieżę? – Tak. – No to już przestań się sromać i powiedz, czego się dowiedziałeś, mój funduszu emerytalny. No i powiedz, naprawdę kogoś załatwiłeś? – Tak. – Ruskiego? – Niemca. – No ładnie. A znalazłeś Rittera? – Tak. I właśnie jego zabiłem. – Kurde, pogięło cię? Poszedłeś tam i spośród setek żołnierzy do wyboru ty musiałeś rozwalić akurat nasze­ go jedynego świadka? Schielke żachnął się i pociągnął łyk koniaku z pier­ siówki. Nienawidził tego sukinsyna. Nienawidził faceta, który miał zawsze rację. Miał go... Niestety, byli niczym bracia syjamscy. Jeśli Schielke zginie, Holmes również,


38

Ucieczka z Festung Breslau

prawie w tej samej chwili. Jeśli Holmes zginie, Schielke zostanie człowiekiem bez przyszłości. No chyba że przy­ szłość określi mu uzdrowisko Gułag. Byli nierozerwal­ ni. Przypisani sobie na dobre i na złe. Jak prawdziwi sy­ jamscy bracia. Śmierć jednego oznacza śmierć drugiego. I naprawdę tertium non datur. – No dobra. – Holmes zajął się piwem. – Czego się dowiedziałeś? – Neuman to nie człowiek – odparł Schielke. – Aha. – Tamten przyjął to spokojnie. – To wiele wy­ jaśnia. „The Holmes”, jak brzmiał jego pseudonim, czyli ma­ jor Maciej Dłużewski, agent polskiego wywiadu, powoli podniósł się ze skrzyni kryjącej sowiecką radiostację. – To wiele wyjaśnia – powtórzył.


Kliknij

i przejdź do sklepu, by kupić książkę

Polub nas na

facebooku



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.