Tytuł oryginału NON TUTTI GLI UOMINI VENGONO PER NUOCERE Copyright © 2013 Arnoldo Mondadori Editore S.p.A., Milano I edizione ottobre 2013 All rights reserved Projekt okładki Mariusz Banachowicz Zdjęcie na okładce © Getty Images Redaktor prowadzący Anna Czech Redakcja Joanna Habiera Korekta Maciej Korbasiński ISBN 978-83-8069-771-3 Warszawa 2015 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl
Rozdział 1 – Cristina? Cristina, obudź się! Mhm… o Boże, ale mi niedobrze, gdzie ja jestem? W głowie mi wiruje, jakbym kręciła się na popsutej karuzeli… Dlaczego wszyscy tak wrzeszczą, czyżby wyprzedaże się zaczęły? Ktoś mnie bije po twarzy! Co ja złego zrobiłam? – Cristina… Cristina, słyszysz?! No pewnie, że słyszę! Przecież raz po raz dostaję po gębie! O co ci chodzi, człowieku, masz jakiś problem z kobietami? I jeszcze ta świetlista aureola wokół głowy… No już, Jezu Chryste, wracaj pomnażać chleb i ryby, a mnie pozwól spać, proszę. – Cristina, obudź się. Pobudka! Wiesz, gdzie jesteś? Pewnie, że wiem: bezpieczna we własnym łóżku, śpię sobie smacznie, żeby tylko nie myśleć o tym łajdaku, który już od dwóch dni nie raczy do mnie oddzwonić. Wypiłam trochę za dużo nalewki jagodowej, w końcu i tak stała bezczynnie w lodówce, a teraz śni mi się jakiś koszmar… Zdaje się, że jagódki były halucynogenne… No dobra, ale teraz wynocha z mojego snu, mężczyzno z aureolą, chcę się obudzić, wziąć prysznic, pójść do kuchni i usmażyć sobie jajecznicę z grubą kromką chleba z masłem… Mam ochotę na coś tłustego i jeszcze… wielki kubek kawy, oj, zdaje się, że potrzebuję kaw… ŁUP! – Ożeż ku…! Nie bij! – Wytrzeszczam oczy. – POBUDKA! POBUDKA! – woła Jezus w mistycznej ekstazie. – Cristina, spójrz na mnie! No już! Jesteś na pogotowiu! Teraz musisz mi powiedzieć, co połknęłaś: tabletki nasenne, pigułki, aspirynę, płyn do chłodnic? Mów! To bardzo ważne! – Ale zaraz… o co chodzi?… O Jezu, moja twarz… – mamroczę i z wysiłkiem podnoszę głowę. Czuję, jak pieką mnie poobijane policzki. – Cristina! Skup się! – krzyczy, potrząsając mną jak workiem kartofli. – Jeśli coś wzięłaś, musisz mi powiedzieć! – Czy ja coś wzięłam? – odpowiadam oszołomiona. – No tak, ale… nic takiego… znaczy tylko… ze dwadzieścia wal… – Dwadzieścia?! Szybko, zestaw do płukania żołądka! – wrzeszczy jak nawiedzony. – Dwadzieścia pigułek valium słonia by z nóg zwaliło! Musimy się pospieszyć albo zaraz ją stracimy! – Ale jakiego znowu val… – Nie kończę zdania, bo unieruchamiają mnie cztery ręce i ktoś wpycha mi do gardła rurę. – Nie płukanie żołądka! NIE! – Usiłuję się wyrwać, ale w tym pozbawionym sensu filmie źli bohaterowie mają nade mną przewagę, a ja czuję się jak szmaciana lalka i nie mam siły walczyć. – Spróbuj się odprężyć i przełknąć, to zajmie chwilę – radzi obrzydliwie uprzejmy pielęgniarz. Jasna sprawa! Zawsze gdy chcę się odprężyć, wybieram płukanie żołądka! Mam ochotę wysłać ich wszystkich do diabła, ale nie mogę mówić i w związku z tym ograniczam się do wrogiego grymasu i rzucam dokoła nienawistne spojrzenia. Jak kot u weterynarza. – Oddychaj normalnie, okej? – Człowiek z aureolą ściska delikatnie moje ramię, co sprawia, że w sercu czuję błogie ciepło. Zaraz potem do gardła wlewają mi litr czegoś, co na pierwszy rzut oka
przypomina płynny gips, i tą samą rurą wsysają to z powrotem. Czuję się jak UFO ze Strefy 51. W chwilę później zastygam na łóżku pozbawiona sił, godności i – jak mi się zdaje – kawałka żołądka. Nie jestem w stanie sformułować jakiejkolwiek sensownej myśli. Migawki z ubiegłej nocy przelatują mi przez głowę w przypadkowej kolejności. Pamiętam jedynie, że po pięciu kieliszkach nalewki i ostatnim esemesie do Lorenza postanowiłam się zdrzemnąć, więc łyknęłam kilka pastylek, wsadziłam korki do uszu, naciągnęłam maseczkę na oczy i wyłączyłam telefon. Gdybym wiedziała, że taka dawka waleriany grozi płukaniem żołądka, wybrałabym inne rozwiązanie. A może jednak coś było w sałatce? I jak do cholery udało im się wejść do mojego domu? Wyważyli drzwi? Świetnie, właścicielka mieszkania mnie zabije. A Krokiet? Pewnie nawiał, ta kocia szumowina. Muszę stąd spadać. Natychmiast. Siadam na łóżku i narasta we mnie panika, bo nie widzę ani własnych ubrań, ani butów. Ja chcę do domu, już! Gdzie mogę się wymeldować w tym hotelu? Drzwi otwierają się nagle i wchodzi lekarz. Obdarza mnie uśmiechem, wesołym i pełnym troski jednocześnie. Opadam na poduszki, wyczerpana. Nie. Tak szybko to się nie skończy. – Jak się czujesz, Cristino? – pyta mnie łagodnie i przysuwa krzesło do mojego łóżka. Muszę przyznać, że bez aureoli wygląda zdecydowanie lepiej, o niebo lepiej! Blask reflektora bijącego mu zza pleców i całe to walenie mnie po gębie sprawiły, że wzięłam go za pięćdziesięciolatka. Teraz daję mu maksymalnie trzydzieści pięć. Ma ciemne oczy, zgrabny nos, krótkie, rozwichrzone włosy i trzydniowy zarost, który jest naprawdę seksowny. O Boże, w sumie chętnie zostanę tu jeszcze trochę, dam sobie spokój z ucieczką i dam się dokładnie przebadać. – Boli mnie brzuch… – skarżę się słabym głosem i przybieram zbolały wyraz twarzy. – Wierzę – odpowiada łagodnie. – Wczasy to nie są… – Nie… – Robię smutną minkę. – Chcesz chwilę porozmawiać czy wolisz odpocząć? – pyta. – Nie, nie, w porządku, porozmawiajmy! – zgadzam się z entuzjazmem i sadowię się wygodniej na poduszkach. – Co chciałby pan wiedzieć, doktorze…? – Montecchi, ale wystarczy Marco – odpowiada z uśmiechem. Montecchi? Jak Romeo Montecchi, ukochany Julii Capuleti u Szekspira? Jakie to romantyczne! – Słuchaj, Cristina, przywieźli cię do nas na sygnale, ponieważ w esemesie do swojego chłopaka napisałaś, że chcesz z tym skończyć, i wyłączyłaś telefon, a on zadzwonił na pogotowie. Musisz mu teraz podziękować, bo ocalił ci życie! – To nie jest mój chłopak! – spieszę z wyjaśnieniem. – Jesteśmy tylko przyjaciółmi! – Rozumiem, ale to nie zmienia faktu, że usiłowałaś się… – mówi i przybiera poważną minę – … usiłowałaś odebrać sobie życie! – Odebrać sobie życie? – odpowiadam zdezorientowana. Lorenzo, ty skończony palancie! Ze dwadzieścia razy do niego dzwoniłam, bez odzewu, więc w końcu napisałam:
Okej, zrozumiałam, kończę z tym! Pojęcia nie masz, co straciłeś. Żegnaj! W sensie: kończę z dzwonieniem do ciebie. Jasny przekaz, nie? Nawet chomik by zrozumiał. A teraz Romeo Montecchi myśli, że chciałam się zabić z miłości?… uzna mnie za frajerkę… niech to szlag!, w końcu mamy rok 2013, no bez jaj! Ale jeśli dzięki temu wzruszy się moim losem… – To była chwila słabości – szepczę, spoglądając melancholijnie za okno. – Czułam się strasznie samotna i porzucona… – Słuchaj, Cristina, każdy z nas miewa chwile, gdy czuje się samotny i zdesperowany, zwłaszcza jeśli sprawy nie idą po naszej myśli, praca, przyjaźnie, rodzina, miłość… mogłoby się zdawać, że cały świat sprzysiągł się przeciwko nam, i zrozumiałe, że wówczas czujemy się bezsilni i przytłoczeni… – Właśnie tak się czułam… Marco… – Patrzę mu głęboko w oczy. – Bezsilna i przytłoczona. – Ale przecież samobójstwo to głupota, rozumiesz? Życie jest zbyt cenne i nie można z niego rezygnować z powodu jednej nieprzyjemności! Wyobraź sobie, że twój chłopak nie zdążyłby zadzwonić… – To. Nie. Jest. Mój. Chłopak. – W porządku, ale gdybyśmy nie zdążyli cię uratować, wyobraź sobie, jaki ból sprawiłabyś swoim rodzicom. Co poczuliby twoi przyjaciele i bliscy, którzy cię kochają? – Marco… – mówię drżącym głosem. – Ja… zostałam sama na świecie… nie mam nikogo, czułam się taka samotna i… niepotrzebna. I kiedy tak skupiam na sobie całą uwagę doktora Montecchi, który patrzy mi w oczy, jakbym była rozkosznym szczeniaczkiem foki, drzwi otwierają się na oścież i do pokoju wpada stado złożone z mojej matki, mojego ojca, mojego brata bliźniaka Luki, mojej przyjaciółki Carlotty i oczywiście tego geniusza zbrodni Lorenza. I wszyscy biegną w moim kierunku, przejęci, jakby właśnie wyrwano mnie z rąk porywaczy. – Gdzie jest moja mała dziewczynka? Co się przydarzyło maleństwu mamusi? – Omal nie dostałem zawału! Co też ci strzeliło do głowy? – Gdyby nie Lorenzo, już byłabyś martwa! Kretynka! – Postanawiasz się zabić i mówisz to jemu? Tak postępuje prawdziwa przyjaciółka? – Sama na świecie, co? – podsumowuje doktor Montecchi i z zakłopotanym uśmiechem ustępuje miejsca inwazji barbarzyńców. – Raczysz nam to wyjaśnić? – pyta moja mama i klepie mnie po policzkach, które od uszczypnięć i klapsów zrobiły się już pewnie fioletowe. – Co cię do tego popchnęło? Zrobiliśmy coś złego? – dopytuje ponuro mój ojciec. – Czy to dlatego, że obiektywnie rzecz biorąc, to ja jestem bardziej inteligentny z naszej dwójki? – insynuuje mój brat. – Chciałaś ze sobą skończyć z jego powodu? – prycha Carlotta, wskazując z niedowierzaniem na Lorenza. Usiłuję otrząsnąć się z ich buziaków, objęć, głaskania i pretensji. – Coś ty sobie, kurde, wyobrażał?! – wrzeszczę do Lorenza. – Ja wcale nie chciałam się zabić! – Skąd miałem wiedzieć? – odpowiada obronnym tonem. – Napisałaś mi przecież esemesa! – Sądzisz, że takie z ciebie ciacho, że gdy zostawiasz dziewczynę, to ona od razu chce się zabić? Widziałeś siebie w lustrze? – Nie takie historie słyszałem! Naszły mnie wątpliwości, więc zadzwoniłem gdzie trzeba. – Wzrusza ramionami. – Dobrze zrobił. – Moja rodzina bierze jego stronę. – Dzięki niemu uratowali ci życie!
– Uratowali mi życie? A jak niby miałam się zabić dwudziestoma pigułkami waleriany, do nosa je sobie wepchnąć? – Nie wymawiaj tego słowa! – Moja mama łka dramatycznie. – Nie mogę nawet o tym myśleć, nie wyobrażasz sobie, jakie to straszne… – Nie mów tak nawet w żartach! – upomina mnie ojciec i obejmuje żonę. – Wiesz chyba, co się stało z tą nieszczęsną piosenkarką? – Z kim? Amy Winehouse? Przecież ona była narkomanką i alkoholiczką, tato, a ja nawet nie palę! – wołam zrozpaczona. – Wiele poetek popełniło samobójstwo! – upiera się Carlotta, bawiąc się rurką od kroplówki. – Na przykład Sylvia Plath, Virginia Woolf, Anne Sexton… Ty nie pisałaś wierszy w liceum przypadkiem? – Owszem, a w dodatku wygrałam nagrodę na najlepszy wiersz na Dzień Matki, czy to mnie dodatkowo obciąża? O co wam wszystkim chodzi? Powariowaliście? Chciałam tylko przespać osiem godzin cięgiem, zważywszy na to, że pracuję jak wariatka. Szkoda, że nikogo to nie obchodzi! – Michael Jackson też chciał trochę pospać, ale drgnęła mu ręka. – Carlotta, ucisz się, bo cię uduszę! – wybucham. – Okej… chyba czujesz się lepiej… Muszę lecieć… – bąka Lorenzo. Czuję ukłucie bólu i napływającą falę smutku gdzieś w okolicach żołądka. – Jak to, idziesz sobie… Już? Łzy napływają mi do oczu, dochodzę do wniosku, że nic a nic go nie obchodzę i moje serce krwawi. Czuję się opuszczona i bezsilna. – Mamo, tato… zostawicie nas samych na chwilę? – proszę i próbuję jednocześnie rozluźnić ciasny węzeł w gardle. Moja rodzina wychodzi na korytarz. Carlotta i Luca dalej siedzą na stoliku, wymachując nogami, jakby czekali na finał Wimbledonu. – Waszej dwójki to również dotyczy! – warczę. Carlotta wykrzywia się i ciągnie Lucę za sobą. Lorenzo stoi obok mojego łóżka, a na jego twarzy maluje się grymas niezadowolenia. Za nasz ostatni kontakt można uznać esemesa sprzed dwóch dni, w którym pisał, że nie jest w stanie dłużej tego ciągnąć, po czym uznał za stosowne nie odpisywać mi więcej. Przez chwilę wyobrażam sobie, że naprawdę leżę na łożu śmierci, głównie po to, żeby czuł się winny i musiał mnie poślubić, ponieważ takie byłoby moje ostatnie życzenie, a później sprzedałabym swoją historię jakiemuś tabloidowi. Już sobie wyobrażam tytuł na okładce: „Ostatnia wola Cristiny”. No tak, to ja, jak zawsze pełna weny twórczej Cristina, bohaterka tragiczna. – Słuchaj, Cristina… – mówi, wpatrując się w podłogę. – Między nami się nie układa i dobrze o tym wiesz. Tkwimy w martwym punkcie od wielu miesięcy, ciągle się kłócimy… Nie ma sensu dłużej tego ciągnąć, prawda? Oddycham bezgłośnie, zapatrzona w wystrzępiony róg prześcieradła. – Kim ona jest? – pytam z kamienną twarzą. – Nie mam… żadnej… – jąka się. – Nigdy nie umiałeś kłamać, Lorenzo – odpowiadam z goryczą. – Tyle że teraz mnie to nie obchodzi, naprawdę. – Nie obchodzi? – powtarza ostrożnie. – Nie – potwierdzam i wbijam w niego wzrok. Uśmiecham się smutno. – Masz rację, między nami od dawna się nie układa. Próbowałam poskładać do kupy coś, co było całkiem popsute. Może
z przyzwyczajenia, a może z sentymentalizmu… Dziewczyny bywają nieznośnie uparte. Ale w końcu zrozumiałam, jakie głupie i bezsensowne jest naprawienie naszego związku. Lepiej dać sobie spokój i poszukać szczęścia gdzie indziej – peroruję. Mam wilgotne oczy i głaszczę jego dłoń. – Może znajdziesz szczęście przy jej boku, jeśli to dziewczyna odpowiednia dla ciebie… – Robię teatralną pauzę w nadziei, że padnie do moich stóp i będzie błagał o przebaczenie za swoją niewierność, a potem własną krwią podpisze cyrograf, w którym przysięgnie, że nigdy nie było żadnej innej. W myślach liczę do dziesięciu. Jeśli czegoś się nauczyłam w Tele TY, to z pewnością dramatycznych pauz! – No… skoro tak mówisz… – Zerka na telefon. – To ja wróciłbym teraz do Lisy… Jedliśmy właśnie u niej kolację, kiedy… Pewnie wciąż na mnie czeka… Przestaję liczyć i wbijam w niego morderczy wzrok. – Ty obrzydliwy zdrajco, łajdaku, oszuście, kanalio! – wrzeszczę, aż oczy wychodzą mi z orbit. Wszyscy się zbiegają. – No ale… przecież mówiłaś, że nic cię to nie obchodzi – zawodzi i chowa się za plecami mojego ojca. Zrywam się na równe nogi, staję na łóżku i chwytam za pałąk kroplówki. Zaraz roztrzaskam mu tym łeb! – Przeklęty imbecylu! Co to za lafirynda? Chcę wiedzieć! Znam ją? Gadaj, tchórzu! – Spokojnie, skarbie, uspokój się… – Moja matka zbliża się do mnie powoli, jak do rozjuszonego byka. – Daj to mamusi, dobrze? – Delikatnie odbiera mi broń. – Dobra dziewczynka… a teraz zejdź z łóżka. Udaję nieszkodliwą i schodzę, ale zaraz skaczę mu do gardła, ciągnąc za sobą pałąk, kroplówkę i moją matkę. – Pięćdziesiąt euro i jest twój – szepcze mi do ucha mój brat w roli żywej tarczy. – Nie jest wart pięćdziesięciu euro! – wrzeszczę i czuję, jak pulsuje mi żyła w szyi. Nadbiega doktor Montecchi zaniepokojony krzykami i usiłuje opanować zamieszki. Delikatnie wyprasza wszystkich z pokoju. – Uważam, że Cristina powinna odpocząć. – Kładzie mi dłoń na ramieniu. – Zatrzymam ją do jutra na obserwacji. Rano możecie ją odebrać. W porządku? – mówi uprzejmie, lecz stanowczo, a mnie znowu chce się płakać. Posyłam Lorenzowi ostatnie spojrzenie, z którego (mam nadzieję) zdoła wyczytać życzenia długiej i bolesnej agonii, a potem poddaję się kolejnej rundce buziaków, które przyjmuję z założonymi ramionami i nieprzyjemnym grymasem. – Cri, spróbuj teraz się zdrzemnąć – szepcze Carlotta, gładząc mnie po włosach. Znów jest perfekcyjnie opanowana. Zen. – To była nieprzyjemna noc, jutro wszystko obgadamy, okej? – Całuje mnie w czoło i wychodzi. – À propos nieprzyjemnych rzeczy, to może naprawdę ci się przydać. – Mój brat podaje mi dyskretnie miętowe tik taki. – Jedzie ci z gęby… Zabijam go wzrokiem i odwracam się poirytowana. Montecchi i ja zostajemy sami. Mam straszną ochotę wrócić do domu i przepłakać cały weekend z wielką paczką ciastek i pełnym słoikiem nutelli, wiem jednak, że wówczas skończyłabym pewnie przed domem Lorenza – rzucałabym kamieniami w jego okna albo dziurawiła mu opony w samochodzie. Przedawkowanie węglowodanów jest groźniejsze w skutkach niż nadużywanie alkoholu. A w ogóle chciałabym wiedzieć, kim do cholery jest ta cała Lisa! Gdzie i kiedy ją poznał? Na siłowni? W supermarkecie? Na poczcie? Montecchi ma jednak doskonałe wyczucie czasu i przerywa morderczą galopadę moich myśli. Jednym uśmiechem.
– Kłopotliwa rodzinka, co? – Musiałby ich doktor zobaczyć, jak grają w remika! Miętóweczkę? – pytam, rzucając mu tik taki. – Wie pan… w razie gdybyśmy mieli się całować. Uśmiecha się i łapie cukierki w locie. – Przecież są sympatyczni, a poza tym martwią się o ciebie! – dodaje. Wzruszam ramionami. – Słuchaj, a co powiesz na to, żebyśmy zaczęli od nowa? – pyta i podaje mi rękę. – Doktor Marco Montecchi, specjalista od oszukanych samobójstw. – Cristina – przedstawiam się. – Magnes na debili. – O, piętro wyżej mamy ich pełen oddział, jeśli chcesz, poszukam ci tam łóżka. – Nie, dziękuję, wolę zachować anonimowość! Uśmiecha się. A ja znowu widzę, jaki jest przystojny. Szeroki w barach, o przyjemnej twarzy, zdecydowany – typ, który między akcją ratunkową na morzu a rozległym zawałem rozgrywa mecz koszykówki i wygrywa. Urodzony samiec alfa. Dobra, okej, trochę to oklepane, ale czy tak naprawdę silny i pewny siebie mężczyzna nie pociąga nas, kobiet? A w dodatku lekarz? Może być lepiej? – Czyli co, żadnych samobójstw? – Uśmiecha się i wyciąga delikatnie igłę z rurki wczepionej w kroplówkę na mojej ręce. – Czujesz niedosyt? – Słuchaj… co tydzień spotykamy się z przyjaciółmi i przyznajemy nagrodę temu, kto opowie najlepszą historię. Myślałem, że zwycięstwo mam w kieszeni! – Mogę odegrać swoją rolę w zamian za gigantyczną pizzę. Głodna jestem jak… – Zatem interes ubity! – mówi, przyklejając mi plasterek z Myszką Miki na grzbiet dłoni. – Ja też umieram z głodu. Zamówię z dostawą do mojego gabinetu. Może być margherita z podwójnym serem? – Wystukuje numer. Kiwam głową. Nareszcie mężczyzna, który potrafi podejmować decyzję! Cóż, czasy się zmieniają… Rhett Butler wrócił ranny z wojny, odbudował miasto, strzelał do wrogów i siłą zaciągał Scarlett do sypialni, a to wszystko jednego wieczoru, a dzisiaj co? Podniecamy się, kiedy jakiś facet wie, jaką wybrać pizzę! Lorenzo przez półtora roku nigdy nie zamówił mi nawet chińszczyzny. Lorenzo… Na samą myśl o nim krew się we mnie gotuje. Półtora roku wyrzucone na śmietnik! Półtora roku przychodził do mnie na kolację dwa razy w tygodniu i nigdy nie zostawał na noc, żeby mama się nie zamartwiała. Półtora roku prosiłam, żeby u mnie zamieszkał, ale moment nigdy nie był odpowiedni. Jeden jedyny raz, kiedy wyjechaliśmy na weekend, siedział przyklejony do radia, bo słuchał relacji z meczu Interu. Tylko raz dostałam od niego prezent – opakowanie soli do kąpieli! A przecież ja nawet wanny nie mam. O Boże, ależ ja byłam głupia i ślepa. Na co ja liczyłam, czego się spodziewałam po kimś takim? I dlaczego dopiero teraz to widzę? Czyżby efekt uboczny płukania żołądka? Czasami żeby otrzeźwieć, potrzebne jest wiadro lodowatej wody na głowę. – Wszystko w porządku? – pyta Marco. – Zgrzytasz zębami.
– Pewnie z głodu – odpowiadam wykrętnie. – Kiedy przywiozą pizzę? – Zaraz – obiecuje z uśmiechem. Pół godziny później siedzimy przy stoliku w jego gabinecie i zajadamy pizzę, zaśmiewając się niczym dwoje starych przyjaciół, którzy rozmawiają o wszystkim, o szkole, o podróżach i ulubionych filmach. Lubi Foo Fighters, wczesne filmy Woody’ego Allena, pizzę na cienkim cieście, morze zimą, motory, głupawe programy w telewizji, piwo z lokalnych browarów i Tanzanię. Być może to ironia losu, ale przysięgam, mam wrażenie, że znam go od zawsze. Budzi moje zaufanie, w jego towarzystwie czuję się swobodnie i bezpiecznie. Lorenzo, wal się. – Opowiedz mi o sobie. – Skupia na mnie całą swoją uwagę. – Poza nieudolnymi próbami samobójczymi, co porabiasz w życiu? – Hm… oglądasz czasem Tele TY? – Oczywiście! Kiedy wracam późno do domu, nie jestem w stanie oderwać oczu od tego porażającego programu… czekaj, jak to się nazywa? Powiedz to Rossanie! Ta baba jest tak sztuczna, kiedy się wzrusza, wystarczy, że zobaczy dziecko albo kłania się „drogiej publiczności”! – To moja szefowa – oznajmiam. – Żartujesz? – Aż się zakrztusił colą. – Nazywa mnie swoją asystentką, a tak naprawdę jestem jej niewolnicą. Robię dla niej wszystko, od wyszukiwania historii z życia nadających się do programu po robienie jej kawy, pisanie tekstów i prasowanie bluzek. – Znienacka uświadamiam sobie, że mój telefon został w domu, i mogę się założyć, że Rossana zdążyła zadzwonić do mnie siedemdziesiąt dziewięć razy. – Niesamowite! Mam obsesję na punkcie tej kobiety! Jest taka niemożliwie… sztuczna. Ludzie tego nie widzą? – Naprawdę ją uwielbiają! Musiałbyś zobaczyć, co się dzieje, kiedy ktoś wpadnie na nią na ulicy, dotykają jej, jakby była świętą męczennicą, robią sobie z nią zdjęcia i proszą o różne rzeczy, typu „znajdzie pani pracę w telewizji dla mojego synka?”, albo proszą o porady dotyczące urody. – Urody? – Marco chichocze. – Pamiętasz odcinek o chirurgii plastycznej? Prosiła, żeby nie oceniać ludzi, którzy dali się pokroić, a jednocześnie przysięgała, że sama nigdy by sobie tego nie zrobiła. Chyba z godzinę się śmiałem. – Jedyną częścią jej ciała, której sobie nie poprawiła, jest język, niewyparzony z natury! – odpowiadam, rozsiadając się wygodniej na krześle. Coraz bardziej błogo mi na duszy. – Jej kości policzkowe to nadużycie budowlane! – Śmieje się, przykładając sobie dwa kawałki pomidora do twarzy. – Nie może nawet oczu otworzyć. – Wykrzywiam się. – W okresach rekonwalescencji bywa straszniejsza niż Naomi Campbell, która odkrywa u siebie pierwszy siwy włos! – A mnie się zdawało, że praca na ostrym dyżurze jest ciężka! Chyba jednak mnie przebiłaś – mówi, zgniatając puste kartony po pizzy. Zaczynam się zastanawiać, co jeszcze jest w stanie zrobić tymi rękami. – Wiesz, telewizja to mój prywatny obraz piekła: ludzie z zaprzedanymi duszami… chociaż w sumie, prawdę mówiąc, chyba nigdy ich nie mieli. – Wyrzucam do kosza plastikowe kubeczki. – Więc dlaczego to robisz? – dziwi się szczerze. – Lubię pracę przy produkcji programów telewizyjnych, chociaż pewnie podobałoby mi się też bycie dziennikarką lub pisarką. Sześć lat temu, gdy czekałam na lepsze czasy, trafiłam na miesięczny staż, a później miesiąc minął, a ja… ja zostałam – odpowiadam. Wstaję i opieram się plecami o ścianę. – I co, jesteś szczęśliwa? – Opiera się o ścianę naprzeciwko i patrzy mi prosto w oczy. To jego czyste i bezpośrednie spojrzenie sprawia, że nogi mi miękną.
Dla niepoznaki zaczynam kaszleć. – No… Boże, „szczęśliwa” to chyba za dużo powiedziane. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach. – Dlaczego? – pyta z rozbrajającą szczerością, a ja się obawiam, że noce spędzone na ostrym dyżurze musiały go kompletnie odmóżdżyć. Mrużę oczy, czekając na wyjaśnienie. – Nie, poważnie pytam, co mają do tego dzisiejsze czasy i czym się różnią od czasów dawniejszych? Nadal nie rozumiem i sygnalizuję mu to, unosząc brew. – Masz tak… ze dwadzieścia osiem, trzydzieści lat? I co, już się poddałaś? – ciągnie ze stoickim spokojem. – Skoro nie podoba ci się to, co robisz, zastanów się, czego naprawdę chcesz, a potem zakasaj rękawy i walcz. To nie jest takie trudne! – Mówisz z sensem, ale rozumiesz, kryzys i w ogóle… – Następna! Wszędzie ta sama śpiewka – odpowiada poirytowany, wznosząc ramiona do sufitu. – Świat już nie takie kryzysy przeżył, to naturalny, powtarzający się cyklicznie proces. Zrobiło się z tego powiedzonko, wymówka, żeby nawet nie próbować. Powiedz mi, tylko szczerze, w naszym kraju szaleje wojna? Musisz wędrować piętnaście kilometrów, żeby zaczerpnąć wody z mętnego bajora? Masz trąd? Twoi rodzice wydali cię za mąż za bezzębnego i zaślinionego starca? Przykłady oczywiście przypadkowe. Przełykam ślinę, dotknięta do żywego. – Nie, i co z tego? – odpowiadam obronnym tonem. – Nie mówię przecież, że strasznie źle mi się żyje, mówię tylko, że… trudno jest znaleźć kompromis pomiędzy ambicjami, pasjami i kredytem do spłacenia – Masz dzieci? – Nie. – Rodziców na utrzymaniu? – Też nie. – Jesteś chora? – Nie. – Nie mam więcej pytań. – Posyła mi swój najpiękniejszy uśmiech, po czym otwiera szufladę i wyciąga szczoteczkę i pastę do zębów. – A ty? – Opieram ręce na biodrach. – Miałeś sześć lat, kiedy napisałeś swoje pierwsze wypracowanie „Jak będę duży, to zbawię świat”? Wzdycha i krzyżuje ramiona na piersi. – O ile sobie przypominam, zawsze wiedziałem, kim zostanę, chociaż nigdy tego nie planowałem. Myślę, że człowiek nie powinien czekać, aż coś w życiu osiągnie, żeby zacząć żyć pełną piersią. Może się mylę, ale zdania nie zmienię. – Zapraszam cię do studia. Opowiesz swoją historię przed publicznością. Nareszcie wyemitujemy coś prawdziwego! – prowokuję go. – Nie, dzięki, to nie dla mnie! – Uśmiecha się znowu w ten sposób, którego nie potrafię określić, i wychodzi do łazienki umyć zęby, podczas gdy ja z westchnieniem opadam na stołek. No dobra… ja go kocham. Mam ochotę rzucić się na niego z pięściami, ale go kocham. Choćby dlatego, że dał mi dwadzieścia osiem lat, a ja skończyłam trzydzieści dwa. Na stoliku brzęczy telefon i Marco wychodzi pospiesznie z łazienki, wycierając twarz ręcznikiem. Przysłuchuję się, jak spokojnie i profesjonalnie zadaje pytania koledze po fachu. Młody chłopak spadł z motoru i chyba zwichnął sobie bark. Nic poważnego, ale trzeba go obejrzeć. Marco uruchamia tryb „superbohater”, zarzucając na ramiona biały kitel. Lepiej by mu było
w czerwonej pelerynce. – Obowiązki wzywają – usprawiedliwia się. – Wróć teraz do pokoju i spróbuj odpocząć, zajrzę do ciebie później, w porządku? Mam ochotę poprosić go o odesłanie motocyklisty do innego szpitala, ale kiwam głową jak posłuszna dziewczynka. Czas wlecze się w nieskończoność. Już kwadrans po drugiej, a ja nie mam telefonu ani książki, ani nawet telewizora. Jestem skazana na kakofonię moich własnych myśli. Moszczę się na łóżku, poprawiam sobie poduszki, przewracam się z boku na bok, piję wodę, nic z tego. Nie zasnę. Odtwarzam w głowie każdą chwilę tego surrealistycznego wieczoru i nie jestem w stanie zrozumieć, jakim cudem jednym esemesem udało mi się sprowokować cały ten bajzel. Wszystko przez tego dupka! A słowa Marca, zamiast mnie zmotywować, sprawiły, że czuję się jak trzydziestodwuletnia frajerka, która nie wie, co zrobić z własnym życiem. I w dodatku nienawidzę siebie za to, że zmarnowałam tyle czasu z Lorenzem, nienawidzę siebie za brak ambicji, a przede wszystkim za to, że zrobiłam z siebie beznadziejną idiotkę. Mimo to, jeśli nie wysłałabym esemesa do tego głupka, nie poznałabym doktora Marca Montecchi. A to, jak powiedziałaby Carlotta, musi być znak. Bułgarska jasnowidzka, która wystąpiła w jednym odcinku programu, opowiadała o kosmitach i była przekonana, że komunikują się z nami za pomocą czytelnych znaków. Okej, przyznaję, ostro popijała, trzymała wódkę w buteleczce po perfumach, ale może naprawdę widziała tych kosmitów, kto wie? Nagle przed oczami staje mi mój superbohater, którego wzrok ma moc czytania w myślach, a uśmiech zwala z nóg. Wyobrażam sobie nas dwoje podczas wypełnionych po brzegi dni, z których kradniemy cenne minuty, by do siebie zadzwonić, a wieczorem zmęczeni jemy kolację na kanapie i opowiadamy sobie, co się wydarzyło, a później zasypiamy przytuleni w połowie filmu; jak wybieramy psa w schronisku, gotujemy razem, uczymy się tańczyć salsę w salonie i planujemy zasłużone wakacje w tropikach. Wszystko to sprawia, że czuję się pobudzona, serce mi wali i mam ochotę krzyczeć, biegać i śpiewać. Co oni mi wlali do tej kroplówki? Pogrążona w moich snach w technikolorze słyszę pukanie do drzwi. – Proszę – odpowiadam cicho. – Jeszcze nie śpisz? – szepcze Marco, wchodząc do środka. Światło korytarza sprawia, że znowu widzę efekt aureoli. Śmieję się. – Wszystko w porządku? Potrzebujesz czegoś? Trochę wody? Cieplejszą kołdrę? – pyta, podchodząc do mojego łóżka. Odpowiedź jest oczywista, ale gryzę się w język. – Nie, dzięki. Udała się misja ratunkowa? – odpowiadam i zapalam lampkę nocną na stoliku przy łóżku. – Nic poważnego, najadł się tylko strachu… Za tydzień nie będzie po nim widać śladu po wypadku. Bardziej się boi, co powie jego ojciec. – To super. – Siadam na łóżku. – Na pewno sporo się w swojej pracy naoglądałeś. – Oj tak, książkę mógłbym napisać… Zdarzają się zabawne przypadki, chociaż większość jest raczej
mało śmieszna. – Zimna krew to podstawa! – podsumowuję ze śmiechem. Przykłada mi rękę do czoła, a potem, spoglądając na zegarek, ściska palcami mój nadgarstek. – Puls idealny! – oznajmia. – Jutro wracasz do domu. Twoja rodzina na pewno nie może się doczekać, żeby cię rozpieszczać i przytulać! – Nie, proszę cię, pozwól mi tu zostać! – chlipię. – Będę ci pomagać, jestem świetna w odbieraniu telefonów! – A co z Rossaną? Bez ciebie byłaby skończona! – Pewnie… – odpowiadam i bardzo nie chcę, żeby wyszedł. Na kilka chwil zapada cisza i żadne z nas nie wie, co powiedzieć, a on stoi przede mną i uśmiecha się w ten sposób. W końcu zbieram się na odwagę. – Marco? – Patrzę mu prosto w oczy. – Słucham, Cristino. Jego usta wymawiające moje imię… Robię się czerwona. – Chciałam zapytać, czy… I w tym momencie przerywa mi dzwonek telefonu. – Przepraszam cię na chwilę – mówi i znika za drzwiami. – Cześć, kochanie! – słyszę jego obrzydliwie zakochany głos. – Tak, spokojny wieczór… W sumie nawet zabawny… Jedna dziewczyna przedawkowała walerianę, opowiem ci później… Kupię rogaliki, ale zapomniałem o mleku… Ach, ty kupiłaś? Cudownie, skarbie, co ja bym bez ciebie zrobił? Okej, widzimy się w domu… Ja ciebie też kocham! Rozłącza się i jak gdyby nigdy nic zagląda do pokoju. – O co chciałaś mnie zapytać? – Masz może ze dwa opakowania valium na zbyciu? POZOSTAŁE ROZDZIAŁY DOSTĘPNE W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
Spis treści Rozdział 1