Spis treści Okładka Karta tytułowa Karta redakcyjna Prolog 1. Czasem jazda, czasem stłuczka 2. Największa miłość ze wszystkich 3. Ja i V 4. Rozżarzone strzały w Indian Wells 5. Wiara, rodzina, Floryda 6. Iść na swoje 7. Ekstrawagancki strój 8. Szlem Jednego Takiego 9. Tunde 10. Wrzuć wyższy bieg 11. Przetrwa tylko silny 12. Sukces na antypodach 13. Graj, Sereno! 14. US Open 2008 – mój dziennik z turnieju Zakończenie. Praca wciąż trwa Podziękowania Okładka
TYTUŁ ORYGINAŁU: On The Line Copyright © 2009 by Serena Williams All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone Copyright © for the Polish edition and translation by Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o., 2013 ISBN 978-83-64481-01-7 PROJEKT OKŁADKI: Paweł Cesarz FOTOGRAFIA NA OKŁADCE: © Getty Images Sport REDAKCJA: Anna Wawryszuk KOREKTA: Anna Gibasiewicz REDAKCJA TECHNICZNA: Adam Kolenda WYDAWCA: Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o. ul. Sokolnicza 5/76, 53–676 Wrocław www.bukowylas.pl, e-mail: biuro@bukowylas.pl
WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05–850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 11, fax 22 721 30 01 www.olesiejuk.pl, e-mail: fk@olesiejuk.pl Skład wersji elektronicznej: pan@drewnianyrower.com
Dedykuję tę książkę mojemu Tatusiowi. Dokonałam tego wszystkiego dzięki Twojej wizji i wielkiemu poświęceniu. Kocham Cię
„Kiedy zawodzisz, zawodzisz sama siebie” – NAPIS UMIESZCZONY NA PUBLICZNYM KORCIE TENISOWYM PRZEZ RICHARDA WILLIAMSA JAKO INSPIRACJA DLA CÓREK
3 września 2008 roku Stadion Arthura Ashe’a, US Open. Bezpośrednia konfrontacja z Venus. W świetle reflektorów i przed wypełnionymi po brzegi trybunami. Wściekam się, że to dopiero ćwierćfinał, ale kiedy gramy przeciwko sobie, zawsze jest to regularna bitwa. Poprzednio walczyłyśmy w finale Wimbledonu, zaledwie kilka miesięcy temu. Venus okazała się wtedy lepsza, ale wyszłam z tego starcia silniejsza. Dominowałam przez pierwsze dwa lub trzy gemy, walcząc nieustraszenie. Tak właśnie trzeba grać na trawie. Na takiej nawierzchni należy szybko próbować kończących zagrań, ja jednak zaczęłam za dużo myśleć i mecz wymknął mi się z rąk. Zdarza mi się to czasem, zwłaszcza gdy gram przeciwko twardej zawodniczce, takiej jak moja Starsza Siostra. Właśnie o tym muszę pamiętać, zaczynając mecz w Nowym Jorku: jak dobrze gra Venus. Jak silna muszę być, żeby skutecznie odpowiadać na jej piłki, i jak ostrożnie powinnam się bronić. Przez cały tydzień, od kiedy zobaczyłam po raz pierwszy turniejową drabinkę, myślałam o tym ćwierćfinale przeciwko V. Jest najlepszą zawodniczką wśród tenisistek – dysponuje potężnym serwisem. Kiedy ma dobry dzień, nikt jej nie dorówna. No… może z wyjątkiem mnie. Gdy stawałyśmy przeciw sobie na korcie, przewaga była czasem po jej stronie, a czasem po mojej. Na początku Venus zwyciężała mnie, jak chciała, ale potem to ja pokonałam ją w finałach czterech kolejnych wielkoszlemowych turniejów. Teraz znów walczymy, by ustalić, która z nas jest lepsza. Grałyśmy ze sobą już wiele razy i każda z nas zna styl i technikę tej drugiej tak dobrze, że w takim meczu nie może zdarzyć się zbyt wiele niespodzianek. Venus potrafi zaplanować przed meczem strategię o wiele lepiej ode mnie, więc wiem, że będzie próbowała pomieszać mi szyki: uderzy w inną stronę niż zwykle, opracuje zestaw zagrań pod innym kątem i pokaże mi coś nowego podczas serwisu, jakąś nową sztuczkę. Na korcie – inaczej niż V – wolę reagować na zagrania rywalki, więc planuję, że będę gotowa na wszystko, czym będzie chciała mnie zaskoczyć. Rozgrzewając się, myślę, że jeśli chce zwyciężyć, będzie musiała zagrać kompletnie inaczej. Przez ostatni rok grałam tak dobrze, solidnie i spójnie… nie, nie wygrałam żadnego wielkoszlemowego turnieju, ale byłam blisko – i zwyciężyłam po drodze w kilku rozgrywkach niższej rangi. Zdobyłam nawet razem z Venus złoty medal w deblu kobiet podczas igrzysk olimpijskich w Pekinie. No i tryskam zdrowiem, to najważniejsze. Przez dwa kolejne sezony nie opuściłam żadnego wielkoszlemowego turnieju, co oznacza, że prezentuję najwyższy poziom sprawności, energii i skupienia. To widać – im więcej meczów, tym lepiej gram. Venus doskonale zdaje sobie z tego sprawę i wie, że musi wymyślić… coś. A ja wiem, że ona wie, i ona wie, że ja to wiem. Tak jak powiedziałam – w tym meczu nie będzie wielu niespodzianek.
Mam plan: zacząć szybko, to może wtedy uda mi się złapać Venus, zanim wejdzie we właściwy rytm. Często się zdarza, że nawet najlepsze zawodniczki zaczynają mecz nader opieszale. Też mam na sumieniu taką grę w niektórych spotkaniach. Wygląda to zazwyczaj tak, jakbyśmy oceniały przeciwnika i obawiały się popełnić błąd, więc gramy spięte, zanim sytuacja się nie wyklaruje. Te pierwsze gemy wyglądają trochę jak mecz bokserski: walczący krążą wokół siebie po ringu, a każdy z nich czeka, aż przeciwnik wykona pierwszy ruch. Po tym wstępnym tańcu lubię uderzyć pierwsza. Mecz nie zawsze rozwija się tak, bym miała szansę zagrać w ten sposób, ponieważ na korcie czasem nie dostaję tego, czego chcę, ale założenie jest właśnie takie: zaatakować jako pierwsza. Zaczynam od własnego gema serwisowego. To świetnie – mój potężny serwis może ustawić mnie na resztę meczu. Myślę sobie: „Okej, Sereno, masz swoją przewagę”… i wtedy właśnie nadeptuję na linię, źle podrzucam piłkę i wszystko kończy się tak, że wbijam pierwszy serwis w siatkę. To tyle, jeżeli chodzi o plan gry – nieudane podanie sprawia, że uchodzi ze mnie powietrze. Niedużo, ale jednak. Usiłuję nie przywiązywać zbyt wielkiej wagi do pierwszego punktu w meczu, czy też pierwszego serwisu, ponieważ nie jest on wart ani trochę więcej niż jakiekolwiek inne zagranie, którego będę potrzebowała, by wygrać. Nawet jeżeli wygram pierwszy punkt, wciąż jeszcze pozostanie mi do zdobycia setka. Niektórzy zawodnicy i zawodniczki grają całkiem inaczej: chcą zacząć starcie od prowadzenia. Mnie na tym nie zależy. Nie przejmuję się nawet pierwszym gemem, chyba że to ja w nim serwuję. W takim wypadku przejmuję się aż za bardzo. Nie mogę przecież pozwolić, żeby rywalka mnie przełamała. Venus odgrywa mój drugi serwis głęboko, w pobliże linii końcowej, zmuszając mnie do krótkiego podcięcia. Pracowałam nad takim returnem z tatą – i Venus, jak sądzę, również. Trudno go obronić, ponieważ szybka piłka odbija się tuż pod nogami, a jeszcze nie odzyskałam równowagi po serwisie. Niewiele mogę zrobić poza przebiciem piłki samym ruchem nadgarstka za siatkę, a tam już czeka Venus. Na szczęście trochę za bardzo się stara i zamiast minięcia tuż przy linii wybija piłkę daleko w aut. Biorę głęboki oddech. Wszystko mi jedno, czy pokonam przeciwniczkę, czy ona przegra sama ze sobą, przynajmniej dopóty, dopóki to ja wygrywam. Nawet jeżeli ta przeciwniczka jest moją siostrą. Kocham ją z całego serca (jest moją najlepszą przyjaciółką!), ale obie pozostawiamy te emocje poza kortem, kiedy gramy przeciw sobie. Teraz Venus jest dla mnie po prostu dziewczyną z drugiej strony siatki, próbującą odebrać mi to, czego chcę. Ona czuje to samo. Mówimy sobie wtedy, że będziemy siostrami, gdy tylko skończy się mecz. Venus natychmiast odzyskuje punkt. To trochę tak, jakbym jej go wręczyła, popełniając niewymuszony błąd po jej returnie i pakując piłkę prosto w siatkę. Biorę następny głęboki oddech, żeby się uspokoić. Myślę: „Weź się w garść, Sereno! Nie możesz oddawać punktów za nic, tak jak tego ostatniego”. Przy wyniku 15–15 w pierwszym gemie nie znajduję odpowiedzi na jej zagranie podczas dłuższej wymiany. Silny, płaski return wygląda, jakby miał trafić w siatkę, więc nie startuję do piłki tak szybko, jak powinnam, i płacę za tę opieszałość punktem. Właściwie w ogóle do niej nie startuję. Miałam tylko ułamek sekundy na decyzję i ruch w odpowiednim kierunku, nie podjęłam jej w odpowiednim czasie i skończyło się tym, że piłka upadła miękko w kort poza moim zasięgiem. Mam ochotę walnąć się w głowę rakietą – tak jestem rozczarowana własną grą. Powinnam mieć więcej rozumu i nie oddawać punktu, zanim się nie zakończy. Jedną z najważniejszych rzeczy w tenisie jest to, że zawodnicy nie mają czasu na rozpamiętywanie pomyłek. Kiedy wracam pamięcią do jednej z nich, szybko robię następny błąd. A potem jeszcze jeden. Muszę poświęcić całą uwagę następnemu zagraniu, więc nie myślę już o tym, co stało się przed
chwilą, i staję na linii. Teraz kolej Venus, by popełnić pomyłkę – oddaje mi punkt zbyt długim returnem i znów jest remis, po 30. W następnym punkcie dostaje piłkę tam, gdzie chce, ale próbuje być zbyt wyrafinowana i posyła ją w aut za tę samą linię boczną co poprzednio, a to daje mi prowadzenie 40–30. Teraz ja: jedno odbicie więcej, zanim zaserwuję… następnie podanie i piłka z prędkością karabinowej kuli trafia tuż przy łączeniu linii środkowej i serwisowej, uciekając w bok od forhendu V. Mój pierwszy as serwisowy. Jestem zadowolona, że mam to już za sobą, razem z pierwszym gemem, ale znów nie ma czasu na rozpamiętywanie poprzednich zagrań. To jeszcze nie przerwa. Zmieniamy tylko strony i to wszystko. Próbuję uniknąć kontaktu wzrokowego z V, kiedy się mijamy. Gdy gram, rzucam wokół twarde, wredne spojrzenia, więc jeżeli napotkam wzrok rywalki, po prostu się na nią gapię – to nic wielkiego. Jednak podczas meczu przeciwko V boję się, że wybuchnę śmiechem, więc lepiej, żebym nie patrzyła i nie próbowała rozładować napięcia. Niech sobie rośnie, niech będzie coraz większe, a może się przyda – może dzięki niemu w którymś momencie zyskam przewagę. Zwykle nie myślę o takich rzeczach, ale tym razem podczas pierwszego gema szczególnie uważam, żeby przejść na przeciwną stronę kortu tak daleko od rywalki, jak to możliwe. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak robił. Dla mnie stało się to jednak czymś w rodzaju rytuału. Uznałam, że nie ma sensu zmieniać stron przed nosem sędziego stołkowego, jeżeli nie siadamy na krzesłach podczas przerwy. Wolę po prostu przejść na drugą stronę, chyba że potrzebuję łyknąć wody lub zmienić rakietę. Venus zaczyna, serwując po raz pierwszy w tym meczu. Odpowiadam z ledwością krótkim returnem, który ona odbija, miażdżąc mnie swoim pierwszym kończącym zagraniem. Przy jej następnym serwisie ledwie sięgam rakietą piłki, a kiedy podwyższa prowadzenie na 30–0, myślę: „Cholera, V, jeśli będziesz tak serwować, to czekają mnie problemy”. W pewnym momencie pierwszego serwisowego gema Venus sięgam do ucha i czuję, że zgubiłam jeden z kolczyków (to tylko kwestia stylu, ale warta uwagi, no nie?) Pracując wraz z projektantami Nike, stworzyłam na ten turniej naprawdę wybuchową mieszankę – fajna czerwona sukienka, uzupełniona szeroką bandaną w tym samym kolorze i podkreślona wielkimi kolczykami w kształcie koncentrycznych kół. Kocham ten strój, ale oczywiście nie daje mi on żadnej przewagi w meczu z siostrą, która uwielbia własny uniform. Rzucam okiem ponad siatką i widzę, że wygląda naprawdę wspaniale w sukience własnego projektu – czarnej i oszałamiającej. Myślę: „Okej, niezłe posunięcie, V. Jeżeli chodzi o modę, mamy remis”. Pozostawiam jednak drugi kolczyk na miejscu, a gdy na chwilę odwracam się od siatki, poświęcam ten moment, żeby pomyśleć z uśmiechem: „Lepiej uważaj, Sereno. Te kolczyki ważą swoje, a nie chcesz przecież nabrać przechyłu!”. Wracam do gry i czuję, że żadna z nas nie ma ochoty zyskać przewagi w pierwszym secie. W tej wczesnej fazie meczu wymieniamy tylko kiksy. Zdobywam następny punkt, gdy Venus lekceważy mój return i wybija go w aut. I jeszcze jeden punkt – po podwójnym błędzie serwisowym rywalki. Cieszę się z tego punktu, ale widzę, że V jest sfrustrowana, a wtedy zazwyczaj znajduje nowe siły – i tak też dzieje się teraz. Kolejny potwornie mocny serwis, którego dosięgam – ale nic więcej nie udaje mi się z nim zrobić. Teraz Venus ma przewagę 40–30, jednak w następnym punkcie znów popełnia podwójny błąd i doprowadza do równowagi. Równowaga. To bardzo istotna chwila w meczu, w którym żaden z przeciwników nie może osiągnąć przewagi. Kiedy odbieram czyjś serwis, uważam, że stawia mnie to w dobrej pozycji do przełamania: jedna pomyłka i rywalka jest przyparta do muru. Gdy jednak serwuję, czuję się tak, jakbym miała nad wszystkim kontrolę. Stoimy po przeciwnych stronach kortu w chwilowym impasie.
To oznacza, że wszystko zależy od przyjętej perspektywy, a moim zdaniem to Venus musi teraz powalczyć. Wiem, że mecz zaczął się niedawno i obie gramy nieco ociężale… ale to ona ma na koncie już dwa podwójne błędy, które pozwoliły mi wygrać gema, na co – bądźmy szczerzy – wcale nie zasługiwałam, więc to dobry moment, żeby przejąć inicjatywę. Venus nie daje mi szansy. Odchyla się do tyłu i wyprowadza potężny serwis, a po moim słabym returnie uderza w moją bekhendową stronę pod całkiem innym kątem. Nie spodziewam się tego, piłka mija mnie i okazuje się kończącą. A potem siostra przy własnej przewadze jeszcze raz potężnie serwuje i wygrywa całego gema. Myślę: „I to by było na tyle, jeżeli chodzi o umiejętności Venus i jej walkę na korcie. Nie możesz teraz usiąść i czekać, aż się podda, Sereno. Musisz odebrać jej zwycięstwo. Już!”. Tak właśnie sobie rozkazuję, podchodząc do linii końcowej – ale wciąż jeszcze nie gram na wystarczająco wysokich obrotach. Venus przyłapuje mnie, kiedy odchylam się w złą stronę i uderzam piłkę niewłaściwą częścią rakiety, a ponieważ nie mam czasu się po tym pozbierać, zdobywa punkt na 0–15. Zaraz potem mój as serwisowy przywraca remisowy rezultat (kocham swoje asy!). Wygrywam następny punkt, kiedy Venus returnuje w aut i jest 30–15. Myślę, że dzisiaj wieczorem żadna z nas nie osiągnie zdecydowanej przewagi. Rozegrałyśmy zaledwie kilka gemów, ale temu meczowi brakuje charakteru, rytmu, ekscytującej gry. Obie zdobywamy punkty, zamieniając się co jakiś czas rolami. Zdaję sobie sprawę, że nasza gra nie jest porywającym widowiskiem. Chyba za dużo się nad tym zastanawiam. Chciałabym grać w tenisa na najwyższym poziomie, tak, by budzić dreszcz emocji i dać kibicom prawdziwy powód do wiwatów. Nie zrozumcie mnie źle: zawsze chcę wygrać. To jest najważniejsze, lecz dodatkowo chciałabym wygrywać w olśniewający sposób. Uwielbiam rozgrywać mecz przed tłumem widzów. Ci wszyscy ludzie poświęcają swój czas i pieniądze, by obejrzeć, jak gram. To olbrzymi honor, zwłaszcza tu, w Nowym Jorku, gdzie kibice zawsze mnie wspierają. Nowojorska publiczność docenia dobrą grę, a ja czuję się w obowiązku wykrzesać z siebie maksimum, by dać im powód do żywiołowego dopingu, a potem – piękne wspomnienia. Tymczasem ten mecz zaczyna się tak, że można się przy nim zdrzemnąć. Myśleć w ten sposób, kiedy się próbuje wygrać cały turniej? To zdaje się nie jest dobry pomysł, nie potrafię się jednak opanować. Poza tym nie przejmuję się tylko tym, że kibice stracą zainteresowanie grą. Przejmuję się samą sobą. Pod tym względem jestem jak większość zawodników i zawodniczek: żeby dobrze grać, muszę być skupiona i naładowana – mecz musi mnie zaabsorbować. Nie mogę tylko wykonywać automatycznie ruchów i liczyć, że osiągnę przewagę. Zaczęłam pierwszego gema podekscytowana i napompowana energią, a dziesięć minut później kołysałyśmy się nawzajem do snu. Jeżeli się znudzę, już po mnie, więc staram się przyspieszyć. To też kiepski pomysł, ponieważ nie da się rozegrać wspaniałej wymiany, jeśli jest tym zainteresowana tylko jedna z rywalek. Do tego tanga trzeba dwojga, to kwestia wzajemnego wpływu, jak z przypływem i odpływem oceanu. Każdy mecz ma własną dramaturgię. Podświadomie wiem, że potrzebuję trochę czasu, by się w niej zorientować, ale świadomie chcę grać szybciej, co tym razem sprawia, że popełniam podwójny błąd serwisowy, wyrównując wynik na 30–30. Myślę teraz: „Och, Sereno, coś ty narobiła!”. Chybiam pierwsze podanie zaraz po tym podwójnym błędzie, a po moim drugim serwisie Venus uderza return, z którym poradziłabym sobie łatwo dziewięć razy na dziesięć. Tylko że teraz najwyraźniej jest właśnie ten dziesiąty raz. Wszystko, co potrafię, to słabo odbić piłkę w siatkę. To daje mojej siostrze prowadzenie 30–40. Jeszcze jedna rzecz, jaką lubię w tenisie: potrafi przełączać u zawodniczki biegi z podwójną prędkością. Nie podoba mi się natomiast, gdy mecz redukuje moje obroty, tak jak ten. Powinnam
jednak godnie znosić chwilowe niepowodzenia, prawda? Nagle jestem w głębokim dołku, ale nie dostaję szansy, by z niego wyjść: piłka Venus w następnym punkcie dotyka siatki i odbija się po mojej stronie kortu w tak zwariowany sposób, że nie mogę jej odbić. Przeciwniczka przełamuje mnie ot tak, korzystając ze szczęśliwego przypadku. Szczęśliwego dla niej, nie dla mnie. Podczas przerwy na zmianę stron sięgam po małą książeczkę, w której prowadzę zapiski z meczów. Co roku zaczynam spisywać je w nowym notatniku i przechowuję wszystkie, od kiedy zaczęłam grać w profesjonalnych rozgrywkach. Każdy z nich pełen jest wskazówek, informacji i aforyzmów. Każda moja myśl może być dla mnie inspiracją w następnym meczu. Zapisuję więc wszystko, zakładając, że będę przeglądać wcześniejsze notatki przed każdym wyjściem na kort, a jeżeli poczuję taką potrzebę – zerknę w nie nawet w przerwie na zmianę stron. Notatniki te zawierają przede wszystkim cytaty, ale także informacje, dzięki którym przypominam sobie słabe punkty moich przeciwniczek lub mogę skorygować własną technikę. Poprzedniego wieczoru, przygotowując się do tego meczu, napisałam: „Odpręż się. Nie uderzaj mocno każdej piłki. Zacznij od pokazu siły. Jesteś młodsza, więc to V poczuje presję. Podrzucaj wysoko piłkę przed serwisem. Nie pozwól jej upaść”. Tuż przed turniejem napisałam także: „Droga ku twojemu przeznaczeniu właśnie się zaczyna, Sereno. Pamiętaj o swoim ludzie. Jestem z ciebie dumna. Tylko tak dalej. Potrafisz osiągnąć wszystko, czego zechcesz!”. Teraz zdołam tylko przeczytać te dwie notatki i pociągnąć parę łyków wody, zanim sędzia stołkowy zawoła: „Czas!” – a kiedy odkładam książeczkę z powrotem do tenisowej torby i ocieram twarz ręcznikiem, cicho wypowiadam w tkaninę te same słowa: „Potrafisz osiągnąć wszystko, czego zechcesz, Sereno!”. Wstaję i idę na swoją stronę kortu. Myślę przy tym: „No to zaczynamy, Sereno. Zaczynamy!”.
To ty masz na koncie 7 wielkoszlemowych tytułów, nie ona. Jesteś numerem 1. Graj planowo. Ruszaj naprzód. Patrz na piłki. Jesteś najlepsza na całym świecie. Jesteś niezwykła. Wszystko zależy od ciebie, tylko od ciebie. TY masz tu wygrać, nie ona. Odeślij ją do domu – na lewo, na lewo (to z piosenki Beyoncé!!!). Podkręcaj mocniej. Walcz o każdy punkt. Nie ulękniesz się. Słowa „strach” nie ma w twoim słowniku… ani w twojej naturze. Nie ma – i kropka. BEZ STRACHU!!! – ZAPISKI Z MECZU
CZASEM JAZDA, CZASEM STŁUCZKA
oje pierwsze wspomnienie związane z tenisem? Wszyscy o to pytają, ale obawiam się, że nie potrafię sobie przypomnieć jednego, konkretnego zdarzenia. Pamiętam tylko, że grałam od zawsze, tak jakby tenis przez cały czas był obok mnie. To jak zebrania w Sali Królestwa, jak oddychanie. Widziałam kiedyś fotografię Venus, wożącej mnie w wózku po korcie tenisowym, ale nie pamiętam tego momentu. Oglądałam swoje zdjęcia z rakietą, zrobione mniej więcej w czasie, gdy stawiałam pierwsze kroki. Tych chwil również sobie nie przypominam. Oczywiście słyszałam również wszystkie historie na swój temat – te, które jakoś dostały się do kanonu „miejskich mitów” tenisa, i te, o których wciąż mówi się w mojej rodzinie. Część z nich jest nawet prawdziwa! Oto jedno z najlepiej zachowanych wspomnień: miałam trzy lata i moi rodzice wzięli nas w sobotnie, a może niedzielne popołudnie na publiczne korty, znajdujące się w parku w kalifornijskim Lynwood, niedaleko miejsca, gdzie mieszkaliśmy. To była wycieczka dla całej rodziny – rodzice zabrali nas wszystkie, mnie, moją starszą siostrę Venus i pozostałe starsze siostry – Lyndreę, Ishę i Yetunde. One grały już od pewnego czasu, podczas gdy ja dopiero uczyłam się chodzić. Pewnego dnia mój tato ogłosił, że ja też jestem już gotowa. Włożył mi w rękę standardową rakietę normalnych rozmiarów i ustawił mnie kilka kroków od siatki. Potem przeszedł na drugą stronę kortu i zaczął delikatnie rzucać mi piłki, aż zdołałam odbić kilka z nich z powrotem przez siatkę. „Patrz tylko na piłkę, Sereno – powtarzał cierpliwie swoim miękkim akcentem z Luizjany, który do dzisiaj słyszę w snach. – I dobrze machnij”. Lata później zaczął zwracać się do mnie Meeka – zdrobnieniem mojego drugiego imienia Jameka. Tunde nazwała mnie tak jako pierwsza, gdy miałam sześć lat, i przylgnęło. Uwielbiałam, kiedy ojciec do mnie tak mówił. Wciąż jeszcze nazywa mnie Meeka, a słysząc to imię z jego ust, przypominam sobie, jak to wyglądało w dzieciństwie, kiedy dopiero uczył mnie grać w tenisa. Mówcie o moim tacie, co chcecie (a ludzie przez te wszystkie lata mówili różne rzeczy), ale jeśli chciał, potrafił zachowywać się naprawdę łagodnie, zwłaszcza wtedy, gdy dopiero zaczynałyśmy. Zachęcał mnie, żebym machała rakietą tak mocno, jak tylko potrafię, i sprawił, że tenis był fajną zabawą, Nie miało dla niego znaczenia, gdzie skieruję piłkę, czy też jak ją uderzę, ale tylko to, żebym ją uderzyła. Po każdym rzucie i odbiciu padały słowa wsparcia i pochwały: „Dobra robota, Sereno”. „Brawo!” „O to chodzi”. Moje siostry patrzyły, kibicowały i goniły za piłkami, które przepuszczałam albo wybiłam na kort
M
obok. One też przez to przechodziły, trenując swoje pierwsze uderzenia. Venus zaledwie rok wcześniej lub coś koło tego. Przyglądałam się im wtedy wystarczająco długo, żeby wiedzieć, co mam robić z rakietą i piłką. Teraz przyszła moja kolej, to wszystko. Nareszcie! Nie odbyła się z tej racji żadna ceremonia, nikt nie uważał, żeby należało świętować ten dzień, co wydaje mi się aż dziwne, gdy teraz patrzę na to z perspektywy czasu i widzę, jak daleko zaszłam, a tak naprawdę, jak daleko wszystkie zaszłyśmy. Moja siostra Isha pamięta nawet, co na sobie miałam: białą tenisową spódniczkę z marszczeniem pośrodku, udekorowaną różowymi, szarymi i fioletowymi kwiatami. Włosy pozaplatano mi w cienkie warkoczyki i zebrano w koński ogon na czubku głowy. Już wtedy dbałam o wygląd. Nie mieliśmy pieniędzy na odpowiedni tenisowy strój, ale chciałam wyglądać dobrze. Należałam do niezbyt wysokich dzieci. Ludzie nie mogą w to uwierzyć, widząc, jakiego wzrostu jestem obecnie. Venus zawsze była wysoka jak na swój wiek, ale ja – wprost przeciwnie. Długość rakiety o standardowych wymiarach prawdopodobnie przekraczała mój wzrost, ale nie mogliśmy sobie pozwolić na juniorski sprzęt. Teraz, gdy minęło już tyle lat, zastanawiam się, czy użycie za dużej rakiety mogło mieć wpływ na moją grę. Być może w ten sposób tato zaaranżował moją przyszłą drogę do sukcesu? Możliwe, że to go nam zagwarantowało, ale i tak musiałam do niego najpierw dojrzeć. Rodzice nauczyli się tenisa sami, a potem mogli go nauczyć nas. To jedna z pierwszych spraw, o których wspominają ludzie, mówiąc o karierze mojej lub Venus, z jakiegoś powodu nie zawsze traktowana pozytywnie. Nie wiem dlaczego. Przecież nie ma nic złego w uczeniu się czegoś i przekazywaniu tej wiedzy swoim dzieciom. Tak, to było rozmyślne posunięcie. Kiedyś mój tato oglądał w telewizji mecz i dowiedział się, ile pieniędzy zarabiają tenisistki. Opowiadał tę historię tak często, że zapadła mi głęboko w pamięć. To było spotkanie, w którym grała Virginia Ruzici, zwyciężczyni French Open z 1978 roku. Spiker wspomniał, że Ruzici zarobiła właśnie 40 tysięcy dolarów podczas jednego tygodnia gry w turnieju – więcej niż mój tato przez cały rok. Nie mógł więc w to uwierzyć, zwłaszcza porównując tenis do ciężkiej pracy, jaką wykonywał, by zarabiać na życie, jaką wykonywała również mama i wszyscy, których znali! Tato następnego ranka poszedł kupić gazetę i znaleźć w niej potwierdzenie dochodów Ruzici, żeby przekonać się samemu, czy tenisistka rzeczywiście zarabia tyle pieniędzy w tak krótkim czasie. Kiedy okazało się, że to prawda, wrócił do domu i powiedział mojej mamie: „Musimy mieć jeszcze dwójkę dzieci, żeby zrobić z nich gwiazdy tenisa”. W każdym razie takich słów używał, opowiadając tę historię reporterom, gdy Venus i ja zaczęłyśmy już grać w turniejach. W ten sposób nasza rodzina stała się symbolem nietypowej tenisowej kariery i tego, co ludzie potrafią zrobić, mając wizję i determinację, kiedy sięgają poza to, co znają, po coś nowego. No i powiedzcie mi teraz: co w tym złego? Odnajdywanie nowych, dochodowych ścieżek, którymi mogą podążać wasze dzieci, i pokazywanie im właściwego kierunku? Nie wygląda mi to na powód do krytyki, ale niewiele trzeba, żeby odezwały się głosy potępienia, nieprawdaż? Jestem pewna, że opowiadanie o tym, jak moja rodzina przeszła do historii tenisa, zostało przez te wszystkie lata upiększone. Natomiast to, co wyżej opisałam, jest szczerą prawdą. Wokół nas narosło sporo niechęci, ponieważ z jakiegoś powodu wielu ludzi uważa, że jeżeli ktoś nie wywodzi się z tenisowego towarzystwa, jeżeli nie ma tej gry we krwi, nie powinien rościć sobie do niej żadnych praw. Obawiam się, że tenisowe środowisko jest właśnie takie – panuje w nim poczucie przynależności, tak jakby tenisistą trzeba się było urodzić i grać na najwyższym poziomie, zanim się zacznie kogoś uczyć. Przez dłuższy czas prawdopodobnie właśnie takie traktowanie tenisa nie pozwalało rozpocząć kariery całej grupie potencjalnie utalentowanych dzieciaków, należących do mniejszości lub społecznie
upośledzonych. Tenis musiał się im wydawać sportem tych, którzy już na starcie mają w życiu przewagę – i sądzę, że tak właśnie było. Co do mnie, zawsze wierzyłam, że poczucie przynależności wzmacnia zawodnika: spróbujcie osiągnąć przewagę nade mną! Nie, wrota do tenisowego świata rzeczywiście nie były zamknięte dla nikogo, ale nie stały też otworem. Dziecko raczej nie miało szansy chwycić rakiety i zacząć grać samo z siebie, jeżeli nie robili tego jego rodzice lub ktoś inny z jego otoczenia. A jeżeli w dodatku nie stać go było na członkostwo w jakimś ekskluzywnym klubie, mogło mu nigdy nie przyjść do głowy, żeby kupić sprzęt i zacząć się uczyć samemu na jakimś publicznym korcie. Mój tato jednak uważał tenis za sposób na otwarcie przed swoimi córkami drzwi. Im więcej otwartych drzwi, tym lepiej, pomyślał. Dlatego zamówił podręczniki i instruktażowe taśmy wideo, z których sam nauczył się grać w tenisa, w miarę postępów dokładając coraz więcej własnej improwizacji. Zapożyczał również to, co mu się spodobało, od tego czy innego trenera, a potem przekazywał to swoim córkom. Moja mama była już w tym czasie w ciąży z Venus, lecz nie przeszkadzało jej to pracować z tatą na korcie nad forhendem i uczyć się techniki oraz strategii. Oboje byli wysportowani, silni, dobrze rozwinięci fizycznie, dysponowali znakomitą koordynacją ruchów, więc bardzo szybko złapali tenisowego bakcyla. Nie minęło wiele czasu, a czuli się na korcie już tak pewnie, że mogli sami demonstrować właściwą technikę. Zakładali przy tym, jak mawiał tato, że nauczą swoje dziewczynki mistrzowskiej gry, tak by stały się profesjonalistkami, takimi jak te z telewizji – jak Virginia Ruzici! – ale na razie było na to jeszcze za wcześnie. Gdy zaczęłyśmy odnosić sukcesy, to postanowienie moich rodziców stało się częścią rodzinnej legendy. Siła umysłu, koncentracja na wyraźnym celu, pozytywne myślenie, psychika mistrza… wszystko to przyszło później, kiedy już zajęłyśmy się tenisem na poważnie i wykazywałyśmy zdolności w tym kierunku. Tatuś oczywiście wierzył, że tenis da nam przepustkę, by wyjechać z Compton, niespokojnego przedmieścia Los Angeles, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że w tym celu musimy się przyłożyć do ćwiczeń. Nie wystarczyło po prostu nauczyć nas grać i wytrenować na mistrzynie. Gdyby tak się dało, wszyscy by to robili. Żeby osiągnąć sukces, musiałyśmy mieć jeszcze talent dany od Boga i wspaniałą kondycję fizyczną. Musiałyśmy rozwinąć w sobie pasję i żelazną wolę zwycięstwa. Ponadto potrzebny był czas, by się przekonać, czy plan wypali. Dlatego na początku tenis był tylko sposobem na wspólne spędzanie czasu dla całej rodziny. Zaczęłyśmy więc koncentrować się na nauce gry, i to bardzo szybko. Tatuś, co oczywiste, również. Wielu ludzi nie wie, że moja mama towarzyszyła mu w tej drodze przez cały czas. To była także jej sprawa. Nie tylko popierała wizję taty. Widziała to, co on. Chciała tego, co on. I pracowała równie ciężko jak on, by to uzyskać. Miała własne pomysły na to, jak powinnyśmy trenować. Do dziś pomaga mi w analizie mojej gry i zrozumieniu, co robię dobrze, a co nie. Kiedy byłam jeszcze dzieckiem, spędzałam więcej czasu, trenując z mamą niż z tatą – on grał zwykle z Venus na sąsiednim korcie. A potem, kiedy przychodziły na trening nasze starsze siostry, razem z Venus podawałyśmy im piłki. Grałyśmy wszystkie, przez cały czas. To było nasze zadanie. W pewnej chwili ludzie zorientowali się, że codziennie po szkole można nas zastać na kortach. W parku w Compton znajdowały się zaledwie dwa korty i miejscowi tenisiści świetnie wiedzieli, że jeżeli chcą tu grać, to do piętnastej. O tej godzinie nadjeżdżał swoim mikrobusem marki Volkswagen – brudnożółtym z białym dachem – Richard Williams. Z samochodu wyskakiwało pięć dziewczyn, które pędziły zająć korty tak, jakby należały do nich. W parku w Lynwood zbudowano więcej kortów – może sześć – ale my zawsze używaliśmy dwóch z tyłu, a ludzie wiedzieli, że tam przychodzimy. Nie było zresztą tak, żeby chciały z nich wtedy korzystać jakieś tłumy. Jeżeli po przyjeździe widzieliśmy, że korty są zajęte, czekaliśmy na swoją kolej. Wtedy odbywał się trening sprawnościowy: ćwiczenia kondycyjne, rozciąganie się,
a czasem nawet uderzenia „na sucho”. Tacie nigdy nie przeszkadzało czekanie – mawiał wtedy: „To żaden problem, zajmiemy się czymś innym”. Same korty były w opłakanym stanie. Leżało na nich pełno potłuczonego szkła, a ze szpar w popękanej betonowej nawierzchni wystawały kępki trawy. Puszki po napojach, butelki po piwie, papierki po hot dogach i hamburgerach… Czytałam później artykuły, których autorzy twierdzili, że były tam i śmieci pozostawione przez narkomanów i zanim mogłyśmy zacząć grać, musiałyśmy pozbierać strzykawki, rurki i plastikowe torby, ale akurat tego sobie nie przypominam. Kiedy pytam o to mojego tatę, mówi mi: „Po co rozpamiętywać złe rzeczy, Meeko?”. W innych artykułach czytałam, że czasem podczas gry słyszałyśmy strzelaninę z samochodów. To akurat pamiętam świetnie, tyle że strzały nie brzmiały aż tak strasznie, dopóki nie dowiedziałyśmy się, co naprawdę nam groziło. Z początku myślałam, że ktoś puszcza fajerwerki albo przekłuwa baloniki, ale gdy zorientowałam się, co oznacza ten huk, nieźle mną to wstrząsnęło. Kiedy wybuchała strzelanina, tatuś za każdym razem mówił: „Nie zwracaj uwagi na hałas, Meeko. Po prostu graj”. Nie były to warunki jak na korcie centralnym podczas turnieju Rolanda Garrosa, ale tylko to miałyśmy do dyspozycji. Jeździłyśmy sporo od jednego publicznego kortu do drugiego. Na niektórych z nich umocowano stałe siatki z metalowych łańcuchów. Kiedy podczas ćwiczeń trafiałyśmy w nie piłkami, grzechotały denerwująco. Czułyśmy się wtedy, jakbyśmy dokonały czegoś wielkiego – mimo że w zasadzie miałyśmy przebijać piłkę nad siatką. Tato woził nas w różne miejsca, ale przeważnie trenowałyśmy w Lynwood i Compton. Sprawdzałyśmy jednak od czasu do czasu inne obiekty – a jeżeli nie spodobał nam się jakiś park czy sąsiedztwo, już tam nie wracałyśmy. Kiedyś w Lynwood Park grupa dzieciaków zaczęła stwarzać nam problemy. Miałam wtedy pięć lub sześć lat i trenowałam z Venus, a nasze starsze siostry łapały i podawały piłki. Nie pamiętam, co robili wtedy nasi rodzice, lecz musieli być gdzieś w pobliżu. Te dzieciaki dokuczały nam i nazywały „Czarnula Jeden” i „Czarnula Dwa”. To było okrutne, lecz grałyśmy dalej. W końcu Tunde przestała gonić za piłkami i pogoniła tamte dzieci. Jako najstarsza czuła się za nas odpowiedzialna, chciała nas ochronić. Nie wiem, co im powiedziała, ale przestały nam się naprzykrzać. Nie sądzę, żebyśmy traktowały te drwiny jako wyraz rasizmu. To tylko szyderstwa, a dzieciaki po prostu się wyzłośliwiały. Gdybyśmy były z Venus typowymi kalifornijskimi blondynkami, prawdopodobnie przezwałyby nas „Blondie Jeden” i „Blondie Dwa”. Byłyśmy inne – przynajmniej tak to wtedy odbierałam. Wyróżniałyśmy się. Może w tych drwinach pobrzmiewało coś więcej, ale byłam za mała, żeby sobie to uświadomić. Może Tunde odebrała ich śmiech inaczej i dlatego przegoniła tych chłopców? Cokolwiek to znaczyło, pomyślałam sobie wtedy: „Pewnego dnia, Sereno, twoje siostry nie będą musiały walczyć za ciebie”. Tatuś zbierał dla nas przez dłuższy czas wyposażenie – pojemniki na piłki, wózki, drogowe pachołki i wszystko, co tylko mógł znaleźć, żeby upodobnić nasze sesje treningowe do tych z jego książek i nagrań. Naprawdę próbował stworzyć nam profesjonalne tenisowe środowisko, nie wydając na to ani grosza. Wtedy zaczynaliśmy przygotowania do treningu od wymontowania z naszego mikrobusu środkowego siedzenia, tak by tata mógł zmieścić w tym miejscu wózek z supermarketu, który jakoś zdobył. Wypełniałyśmy go tenisowymi piłkami i toczyłyśmy na kort. To musiało dziwnie wyglądać – cała nasza rodzina upchnięta w samochodzie ze sklepowym wózkiem. Siadałam z przodu obok Venus i przypinałyśmy się jednym pasem, a starsze dziewczyny siedziały z tyłu. Wózek był zablokowany w środku, wraz z kilkoma miotłami, którymi zamiatałyśmy kort. Czułam się wtedy tak,
jakbyśmy jechali mikrobusem z kreskówki Scooby Doo. Sprzęt zapakowany był tak ciasno, że prawie musiałyśmy wystawiać nogi i ręce przez okna, by wszyscy się zmieścili. Mama przychodziła zwykle na korty prosto z pracy. Tata zaś uznał w końcu, że toczenie codziennie w tę i we w tę wózka z zawartością jest zbyt męczące, więc przypinał go na kłódkę do zardzewiałego ogrodzenia otaczającego kort, co zaoszczędziło nam mnóstwo czasu i kłopotów. To doskonały przykład podejścia moich rodziców: jeżeli coś działało, nie zmieniali tego. Natomiast kiedy jakiś element ich strategii przestawał mieć sens, próbowali czegoś innego. Co wieczór zabieraliśmy ze sobą do domu piłki, nosząc je w wiadrach, pudełkach, plastikowych skrzynkach po mleku i innych pojemnikach, ale wszystko szło dużo sprawniej; piłki zabierały teraz mniej miejsca. Ależ je ceniliśmy! Prawie jak pieniądze w banku. Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek wycofali z gry jakąkolwiek piłkę z naszej kolekcji. Tatuś wybierał najstarsze, najbardziej łyse i spłaszczone piłki, mieszał z innymi przeznaczonymi do ćwiczeń i rzucał nam potem jedną z nich. Twierdził, że dzięki nim poprawi się nasza szybkość, praca nóg i koncentracja. Nie znosiłam ganiać za nimi – wcale się nie odbijały! – ale tatuś pozostawiał je w grze. „Na kortach Wimbledonu – mawiał – piłki odbijają się nisko, tak jak nasze specjalne egzemplarze, więc lepiej, żebyście się przygotowały”. Od czasu do czasu wybijałyśmy piłkę pomiędzy drzewa lub na ulicę za ogrodzeniem. Musiałyśmy wtedy dobrze przeszukać miejsce, gdzie upadła, zanim uznałyśmy ją za ostatecznie zaginioną. Wybijałam więcej piłek niż moje siostry – niekoniecznie przez przypadek, częściej naumyślnie. Rozumiecie, odkryłam, że kiedy tatuś pośle mnie na drugą stronę ulicy po piłkę, oznacza to przerwę w ciężkiej pracy na korcie, więc już w młodym wieku nauczyłam się uderzać pod takim kątem, żeby trochę się poobijać. Czasem ojciec dodawał do naszej kolekcji nową puszkę piłek lub dwie i zawsze był to łakomy kąsek. Te nowe doskonale się odbijały i łatwiej było podążać za nimi wzrokiem niż za starymi – wypłowiałymi. Kiedy tylko świeża piłka lądowała na szczycie stosu i wchodziła do gry, zawsze czułam, że muszę się bardziej postarać. Taki nowy egzemplarz odbijał się od mojej rakiety z dużo większą siłą. Do tego odbicie brzmiało wspaniale – to była prawdziwa tenisowa muzyka. Nie lubiłam marnować tych nowych piłek na złe uderzenia. W takiej sytuacji miałam wrażenie, jakbym straciła świetną okazję. Nowe piłki są właśnie takie. Po dziś dzień za każdym razem, kiedy poczuję zapach świeżo otwartej puszki z piłkami, przychodzą mi na myśl pojemniki, które przynosił tato, i chwile, kiedy je otwierał, a ja, wdychając woń nowości, czułam się jak prawdziwa tenisistka. Były tak czyste i żółte, a w dotyku delikatne jak świeżo przystrzyżone włosy… Szkoda je było zabrudzić. Z czasem oczywiście wszystkie pokrywały się brudem. Szybko traciły swoją świeżą sprężystość, barwę i nie dało się ich odróżnić od starych piłek z dna stosu – co nie oznaczało, że przestawałyśmy grać. Nie, proszę pana. Znaczyło to tyle, że nie miałyśmy innego wyboru, jak tylko zmusić wszystkie pozostałe piłki do odbijania się w ten sam sposób, dopóki ojciec nie przyniósł nam kilku nowych puszek. Tak się sprawy miały przez pierwsze lata moich treningów. Opracowałyśmy własne procedury, naszą małą rodzinną dynamikę opartą na śmiesznej grze, jaką wydawał nam się tenis. Byłyśmy małymi dziewczynkami, odbijającymi piłkę w pudełku – tak mawiał tatuś. Z początku tak to właśnie wyglądało, ale potem coraz częściej pokazywałyśmy, że potrafimy zagrać całkiem serio. Miałam wtedy pięć lub sześć lat, a Venus – sześć lub siedem, więc moi rodzice zmienili zasady. Zaczęli grać twardo i poddawać nas większej presji. Może mieli taki plan od samego początku, ale nie zaczęli go realizować, dopóki wyraźnie nie było widać, że jesteśmy na to gotowe. A kiedy to nastąpiło, przeszłyśmy od dwugodzinnych treningów cztery albo pięć razy na tydzień do trzy- lub
czterogodzinnych sesji przez siedem dni w tygodniu. Niekiedy zaczynałyśmy nawet o szóstej rano, przed szkołą, a potem kontynuowałyśmy trening po lekcjach, zazwyczaj aż do zmroku. Czasami stawiałyśmy się na korcie jeszcze przed wschodem słońca, a tata kazał nam się rozciągać lub ćwiczyć wymachy, dopóki nie zrobiło się na tyle jasno, żeby zacząć grać. Wciąż zdarza mi się to robić, to znaczy zaczynać treningi o brzasku. To moja ulubiona pora na pierwsze uderzenia, ponieważ naokoło jest tak cicho, spokojnie i mam przed sobą cały dzień. Nienawidzę porannego wstawania – naprawdę!!! – ale zmuszam się do tego. Mogę pracować wtedy, gdy moje rywalki jeszcze nie ruszyły się z łóżka, a to daje mi niebywałą psychologiczną przewagę w kolejnym meczu: wiem, że jestem w pełni przygotowana, że pociłam się na korcie lub siłowni, a przeciwniczka jeszcze słodko spała. Czekam, aż wstanie słońce, i wracam myślami do tych poranków na publicznych kortach w Compton i Lynwood, kiedy ćwiczyłyśmy, dopóki tata nie dał nam znaku do rozpoczęcia gry. Musiał to być dość wyczerpujący rozkład zajęć, lecz żadnej z nas to nie przeszkadzało albo ledwie to zauważałyśmy. Byłyśmy razem i robiłyśmy swoje – to wszystko. Nie wiedziałyśmy, że można inaczej. Nie miałyśmy wielu przyjaciół poza szkołą. Poświęcałyśmy czas tylko sobie i tenisowi. Mój tato próbował zaaranżować to wszystko jak dobrą zabawę. Każdy trening miał swój temat i plan. Tatuś ustawiał pachołki wokół kortu i przygotowywał wszystko do gry, w której musiałyśmy zmierzyć się z wieloma zadaniami. Wieszał na metalowej siatce wokół kortu różne aforyzmy lub powiedzonka, by nas zmotywować, a czasem tylko po to, żebyśmy się uśmiechnęły. Jeżeli zawodzi cię planowanie, planujesz zawieść. Uwierz. Jesteś zwyciężczynią. Bądź skromna. Powiedz „dziękuję”. (Ten ostatni napis był jednym z jego ulubionych). Pisał te inspirujące słowa na wielkich arkuszach papieru lub na kartonach. Czasem kazał je wypisywać nam, a potem wywieszał naokoło kortu. Jeżeli sesja treningowa miała swój temat przewodni – na przykład „Koncentracja” – to wiązały się z tym wszystkie napisy. Naprawdę wkładał mnóstwo wysiłku w tę część naszego treningu, ponieważ wierzył, że to ważne. Chciał, aby przekaz odbił się w nas echem, by słowa pozostały głęboko w naszych umysłach jeszcze długo po zejściu z kortu. Wiele lat później, kiedy przeprowadziliśmy się na Florydę, zlecił wykonanie najbardziej skutecznych napisów profesjonalistom – i poprzyczepiał je na stałe. W sumie tato nas nabierał: wszystkie te gry i napisy kazały nam sądzić, że się bawimy, a nie wykonujemy ciężką pracę. Po pewnym czasie domyśliłyśmy się tego, ale nie przejmowałyśmy się. Nie przeszkadzało nam, że ciężko pracujemy. Oczywiście, jak to dzieciaki, narzekałyśmy, a kiedy padało, tańczyłyśmy ze szczęścia, bo przy takiej pogodzie nie musiałyśmy trenować. No i czasem wybijałam piłkę albo dwie ponad ogrodzeniem, żeby zyskać w ten sposób chwilę przerwy na szukanie jej. Nie było jednak tak źle. Tata nagradzał nas, pozwalając pobawić się na pobliskim placu zabaw albo w piaskownicy. To była fantastyczna nagroda dla nas, dziewczynek – uwielbiałam wtedy robić gwiazdę. Przy okazji każdej, choćby tylko pięciominutowej przerwy biegłam na trawę, żeby się na niej poturlać. Pamiętam też, że lubiłam wieszać się na drabinkach. Nawet kiedy nie trenowaliśmy, nasze zabawy były jakoś powiązane z tenisem. Jedną z ulubionych gier w naszej rodzinie było UNO, które moim zdaniem bardzo do nas pasowało. Graliśmy w tę grę bez ustanku, ponieważ naprawdę wyrabiała ona w nas mistrzowskie nawyki. Celem jest to, co zawiera się w nazwie – zostać numerem jeden! Nie, UNO nie ma nic wspólnego z tenisem, przynajmniej nie
bezpośrednio, ale to wspaniałe narzędzie wychowawcze dla sportowców w każdej dyscyplinie polegającej na współzawodnictwie jednostek. Umysł osoby często grającej w UNO nabiera zabójczej skuteczności. W każdej rozgrywce jest jakiś zwycięzca, ale UNO jest jedną z niewielu znanych mi zabaw, gdy trzeba ogłosić, że się wygrywa, na chwilę przed pozbyciem się ostatniej karty. Wtedy każdy z pozostałych uczestników przy stole może wziąć sobie ogłaszającego na cel. W mgnieniu oka sytuacja zmienia się z „każdy gra za siebie” na „huzia na Józia!”. W ten sposób gra naprawdę potrafi przygotować psychicznie do sytuacji, którym będzie trzeba stawić czoło na turnieju pełnym znakomitości. Z początku tylko od zawodnika zależy, jak dobrze będzie grał, ale w pewnym momencie wszyscy pozostali zaczynają szukać sposobu, żeby strącić go ze szczytu. Nie wiem, czy moi rodzice pokazali nam UNO z premedytacją, ale ja zawsze myślałam o tej grze w taki sposób. Czasami mierzyłyśmy się w bezpośredniej walce. Kiedy zostawałyśmy same w domu i bawiłyśmy się na podwórku, często była to gra zwana przez nas Wielkim Szlemem. Zwykle uczestniczyłyśmy w niej ja, Venus i Lyn. Nie pamiętam już, jak ją wymyśliłyśmy. W zasadzie przypominała ona boxball1 – odbijałyśmy piłkę do tenisa dłońmi w kwadracie wyznaczonym na chodniku. Jeżeli piłka upadła na trawę, wychodziła na aut. Czasami rzucałyśmy na chodnik trochę ziemi i wtedy stawał się on kortem ziemnym podczas French Open. Mogłyśmy również położyć na nim kępy trawy, żeby zrobić z niego Wimbledon. Wygrałam wtedy w Compton wiele wielkoszlemowych turniejów, a wszystko dzięki mojemu tacie, który wpoił nam, byśmy myślały, oddychały i żyły tenisem do tego stopnia, że przesączył się on do naszych dziecięcych zabaw. Tenis był wszędzie wokół nas. Kiedy wspominam te chwile, w których grałyśmy z siostrami w „ręcznego tenisa” przed naszym domem na East Stockton Street 1117 w kalifornijskim Compton, przychodzi mi na myśl to, co mawiała do nas w dzieciństwie mama: „Kimkolwiek się staniecie, zmiana zacznie się od waszego umysłu”. To powiedzenie było jak mantra. Tatuś również tak mówił. Cokolwiek chciałyśmy robić, kimkolwiek chciałyśmy się stać, według rodziców najpierw musiałyśmy sobie to wyobrazić. Zasada ta pozostaje w ścisłym związku ze wszystkim, co próbował osiągnąć mój tato, motywujący nas napisami. Pewnego dnia Isha wróciła do domu i oznajmiła, że chce zostać prawniczką. Moja mama powiedziała wtedy: „Wspaniale, Isha. Teraz spróbuj wyobrazić sobie, jak to jest być prawnikiem, a reszta z czasem przyjdzie sama”. To dotyczyło również tenisa, nawet w jego ręcznej wersji. Nie potrafiłybyśmy zostać mistrzyniami, jeżeli najpierw nie wyobraziłybyśmy sobie tego. I proszę, jako małe dzieci wygrywałyśmy Wimbledon i French Open, i to z ochotą. Nie minęło wiele czasu i my, siostry Williams, zaczęłyśmy się rozpychać w lokalnym środowisku tenisowym. Ojciec nie znał zbyt dobrze świata, do którego wkraczałyśmy, ale szybko się uczył. Zawsze mówił, że ma dla nas mistrzowski plan – a sam jest „mistrzem planowania”. Częścią tego planu było kolekcjonowanie fachowej wiedzy tenisowej, pochodzącej z każdego źródła, jakie tylko potrafił znaleźć. Poruszał się po omacku, uzupełniając swój plan elementami zapożyczonymi z planów innych. Przede wszystkim oglądał lokalnych zawodowców i na tej podstawie przygotowywał pomysły i strategie na nasze sesje treningowe. Kiedy skończyłam siedem lat, a Venus – osiem, tatuś chadzał na zwiady na miejscowe turnieje i do akademii, śledząc postępy wszystkich młodych zawodników z Los Angeles i okolic. Było to środowisko powiązane wewnętrzną rywalizacją i bardzo ze sobą zżyte. Wszyscy się znali, więc nic dziwnego, że ludzie zaczęli zwracać uwagę na to, co robił tato ze swoimi dziewczynkami na kortach w całym mieście. Publiczne korty mogły być zaniedbane i rzadko używane, lecz nasza aktywność na nich z pewnością sprawiła, że się nami zainteresowano. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że wśród tenisowych zawodników we wszystkich grupach wiekowych nie było wielu Afroamerykanów (przypominam o poczuciu przynależności
i uprzywilejowania związanym z tym sportem). Poza tym budziliśmy zaciekawienie, ponieważ na publicznych kortach nie pojawiały się zazwyczaj całe rodziny, a nas było siedmioro. Nie mogliśmy nic poradzić na to, że się nami zainteresują. Stopniowo tatuś zaczął rozmawiać z ludźmi ze środowiska i dowiadywać się o imprezach w L.A. przeznaczonych dla najmłodszych tenisistów. To był bardzo ważny element rozwoju naszej kariery. Po raz pierwszy pokazałyśmy się światu jako zawodniczki. Zapisywał nas na różne turnieje. Pewnego dnia, gdy miałam siedem lat, przyszedł do domu i powiedział, że będziemy trenowały z Billie Jean King2. Naturalnie wszystkie wiedziałyśmy, kto to jest. Innym ważnym elementem wielkiego planu tatusia była nauka poprzez obserwowanie zawodowców. Wciąż włączał nam w telewizji transmisje meczów tenisa, opowiadając przez cały czas o wspaniałych zawodnikach i zawodniczkach, więc byłyśmy ogromnie podekscytowane. Myślałyśmy, że Billie Jean będzie trenowała tylko z nami, ale tak się nie stało. Sesja organizowana przez World Team Tennis odbywała się pod kierunkiem profesjonalistów, a Billie Jean należała do zespołu zawodowców. Mimo to impreza była dla nas bardzo, bardzo ważna. Pamiętam, jak razem z Venus myszkowałyśmy po szafie, usiłując wybrać właściwy strój, ponieważ już wtedy zwracałam uwagę, jak wyglądam na korcie. (W Compton wszystkie korzystałyśmy z jednej szafy, więc kiedy któraś z nas chciała szybko znaleźć swoje ubranie, zaczynało się szaleństwo). Nie miałyśmy odpowiednich tenisowych strojów, ale chciałyśmy wywrzeć dobre wrażenie. Lyn i Isha również miały tego dnia wyjść na kort. Przebierałyśmy wszystkie w ciuchach, a potem, kiedy ostatecznie dotarłyśmy na imprezę i zaczęłyśmy grać, Billie Jean przyszła do nas podczas jednego z ćwiczeń. Jestem pewna, że zrobiła to z grzeczności, odwiedzając każdy kort i każdą grupę dzieci – obecnie biorę z niej przykład i postępuję podobnie, gdy jestem zaproszona do udziału w takiej sesji – ale czułyśmy się tak, jakby przyszła obejrzeć właśnie naszą grę, jakby o nas słyszała i chciała nas sprawdzić. Rodzicom udało się do tego stopnia zaszczepić nam poczucie pewności siebie, jeśli idzie o tenis, że myślałyśmy sobie: tenisowy światek składa się z sióstr Williams i całej reszty. Wciąż powtarzali nam, że jesteśmy mistrzyniami, że całe środowisko nas pozna, i tak dalej, i tak dalej. Po pewnym czasie zaczęłyśmy im wierzyć, lecz na imprezie World Team Tennis było jeszcze za wcześnie, by to wszystko wydawało się prawdą. Tu była Billie Jean, krążąca po kortach i próbująca zagrać z tak wieloma dzieciakami, jak to możliwe. Nie rozpoznała nas wśród wielu siostrzanych grup. Niestety, to spotkanie znaczyło dla mnie więcej, kiedy na nie czekałam, niż gdy już w nim uczestniczyłam. Nie zagrałam z Billie Jean satysfakcjonująco. A Venus zagrała tak dobrze, że poczułam się jeszcze gorzej. Myślę, że spanikowałam. (Byłam tak zdenerwowana!). Wydaje mi się, że uderzałam każdą piłkę w aut albo w siatkę, ale tak to już czasem jest. Spodziewam się jakiegoś przełomowego momentu i układam sobie w głowie, jak to będzie, ze szczegółami, a potem ten plan pęka jak bańka mydlana. Cała sztuka polega na tym, żeby znaleźć w takiej sytuacji jakiś moment nadający się do zapamiętania i zachować go w pamięci zamiast poczucia klęski. Zdołałam zignorować fakt, że grałam kiepsko i popłakałam się, bo Venus grała tak dobrze, a zamiast tego zapamiętałam, że mogłam trenować z wielką Billie Jean King. To było dla mnie bardzo ważne samo w sobie. Wracam do tej chwili z Billie Jean za każdym razem, kiedy czekam na imprezę, jakieś ważne wydarzenie lub specjalną okazję. Dlaczego? Ponieważ to wspomnienie przypomina, że możemy czerpać przyjemność z oczekiwania, ale równocześnie nie powinniśmy spodziewać się zbyt wiele po konkretnej sytuacji na wypadek, gdyby nie wszystko poszło po naszej myśli. Samo życie, prawda? Od czasu do czasu czujemy rozczarowanie, ale to nie znaczy, że nie powinniśmy mieć oczekiwań lub ograniczać je do rozsądnego poziomu. Wcale nie! Uważam, że powinnam mierzyć wysoko, wiedząc,
że nawet jeżeli nie uda mi się tam dotrzeć, to warto spróbować, niezależnie od ostatecznego wyniku. Chodziliśmy na turnieje również jako widzowie. Pamiętam mecz Gabrieli Sabatini, który oglądałam z trybun, podziwiałam jej figurę i urodę, ale jednocześnie mówiłam sobie: „Przecież potrafiłabym ją pokonać!”. Postępowałam w ten sposób już jako dziecko. Rodzice ukształtowali mnie tak, żebym myślała, iż jestem niezwyciężona. Inaczej niż pozostałe tenisistki, Argentynka była wysoka i potężna, niemal majestatyczna. Gapiłam się na nią i zastanawiałam, czy kiedykolwiek będę taka silna, wielka i jednocześnie zgrabna. Innym razem – jakiś rok po imprezie World Team Tennis z Billie Jean King – trenowałyśmy z Ziną Garrison i Lori McNeil. Każda z nich stanowiła wzór do naśladowania dla dowolnej afroamerykańskiej tenisistki, nawet mającej – jak ja wtedy – zaledwie osiem lat. Grały razem jako para deblowa, więc rozumiały się zazwyczaj bez słów. Tym razem to była specjalna okazja, zaaranżowana przez mojego tatę, a nie wspólna sesja, podczas której byłam jedną z wielu młodych zawodniczek. Na kort wyszłyśmy tylko my, Zina Garrison i Lori McNeill. Nie wiem, jak tatuś to załatwił, ale dopiął swego. Stałam więc, wciąż jeszcze mała dziewczynka, i myślałam, że uda mi się wygrać z tymi dwiema wspaniałymi tenisistkami. Venus i ja byłyśmy pewne siebie do tego stopnia, że w to wierzyłyśmy. Potem jednak zaczęłyśmy trening i pomyślałam sobie: „O nie, nie ma mowy”. Mój Boże, Zina i Lori grały tak mocno! Tak szybko! Oczywiście nie nadążałyśmy za nimi, ale to było cool. Właśnie tego potrzebowałam, to była motywacja, paliwo, które musiałam mieć w baku, żeby grać coraz lepiej. Mój ojciec znalazł dla nas w L.A. świetny program treningowy: „Młodość kontra doświadczenie”. Wyglądało to tak, że łączono w pary starszych zawodników, zazwyczaj dysponujących bogatym doświadczeniem z kortu, z początkującymi, obiecującymi dzieciakami. Niektórzy ze starszych byli całkiem dobrymi klubowymi tenisistami albo miejscowymi trenerami, a inni nawet należeli niegdyś do grona zawodowców. Nigdy nie słyszałam nazwiska pani, z którą grałam, więc pewnie nie był to nikt znany, ale Venus została przydzielona do Dodo Cheney, która w 1938 roku zdobyła mistrzostwo Australii. Wtedy Dodo musiała zbliżać się do siedemdziesiątki i moja siostra zwyciężyła, naprawdę zwyciężyła. Moja partnerka mnie pokonała, ale Venus wygrała ze swoją. Wspominam o tym, ponieważ to Venus jako pierwsza zaczęła wypracowywać sobie pozycję na kortach – właśnie podczas takich imprez lub lokalnych juniorskich turniejów. Wciąż pamiętam pierwszy prasowy artykuł o Venus. Wszyscy go pamiętamy, ponieważ dzięki niemu przeżyłyśmy przygodę, którą wspominamy najchętniej – a może powinnam dodać „ze zgrozą”? Miałam siedem lub osiem lat. Artykuł pojawił się w lokalnym dzienniku „Compton Gazette”. Autor opisywał w nim przede wszystkim Venus, ale także nas, pozostałe siostry: jak trenowałyśmy na publicznych miejskich kortach, jak rodzice sami nauczyli się grać, jak wspaniała tenisowa przyszłość nas czeka i tym podobne. Tatuś był bardzo dumny z tego materiału i chciał zebrać jak najwięcej egzemplarzy gazety na pamiątkę. Wymyślił więc, że rankiem, kiedy gazeciarze rozwozili swój ładunek, objedzie wszystkie domy w okolicy i zwinie gazety spod drzwi sąsiadów. To było oczywiście nieuczciwe, a w dodatku skutek byłby dokładnie odwrotny: oto tatuś, cały szczęśliwy, że wreszcie ktoś napisał o naszej grze, i to tak pozytywnie, decyduje się zabrać sąsiadom gazety, więc nie będą mogli o nas przeczytać i cały efekt weźmie w łeb. Mógł przecież zadzwonić do redakcji „Compton Gazette” i poprosić o więcej egzemplarzy albo kupić je w lokalnym sklepie po dwadzieścia centów za sztukę, ale jakoś nie przyszło mu to do głowy. Wyruszyliśmy więc na rodzinną łupieżczą wyprawę po gazety. Nie była to dobrze zorganizowana ekspedycja. Tatuś prowadził nasz mikrobus ulicami, a gdy tylko dostrzegał zwiniętą w rulon gazetę na
czyimś podjeździe lub chodniku, zjeżdżał na bok, wyskakiwał z samochodu, pędził po gazetę, łapał ją, po czym wracał za kierownicę i odjeżdżał. Wyglądało to kompletnie absurdalnie. My siedziałyśmy na tylnych siedzeniach i chichotałyśmy, aż w końcu Isha wymyśliła, że zdążylibyśmy obrabować z gazet o wiele więcej domów, gdyby to ona prowadziła samochód. Nie byłyśmy zbyt zadowolone z tego pomysłu, ponieważ oznaczał on, że szybciej zbierzemy gazety, a potem będziemy musiały iść na trening. A przecież gazetowa wyprawa przyczyniła się do tego, że nie musiałyśmy trenować – to zawsze był dla nas powód do świętowania. Ojciec pomyślał chwilę i zgodził się. To mogło zadziałać. Dzięki temu pomysłowi mógłby szybciej zawieźć nas na korty i zacząć trening. Jedynym problemem był fakt, że Isha miała dopiero trzynaście lat i nie potrafiła prowadzić samochodu. Powiedziała jednak: „To nie może być trudne, tatusiu!”. Ojciec odparł: „Jesteś pewna?”. A Isha na to: „Tak, tato. Potrafię to zrobić, naprawdę”. Takie właśnie byłyśmy. Nie istniały dla nas rzeczy zbyt trudne do osiągnięcia. Taki mieliśmy plan – niezbyt dobry, ale był to przynajmniej jakiś plan. Isha usiadła za kółkiem, ja – z tyłu, razem z Venus i Lyn. Ruszyłyśmy z miejsca, z tatusiem idącym obok mikrobusu. Tak, ruszyłyśmy, ale daleko nie zajechałyśmy. Isha nie miała pojęcia, jak kierować samochodem. Nie miała również wyczucia przestrzeni ani odległości, jakim dysponują doświadczeni kierowcy. Nie zdawała sobie sprawy, jak blisko stoją samochody zaparkowane wzdłuż ulicy i nagle okazało się, że zmierza prosto w kierunku jednego z nich. A po chwili – w kierunku następnego. Po drodze urwała kilka lusterek. To było szaleństwo! Tatuś zdołał zebrać kilka gazet, zanim Isha straciła panowanie nad mikrobusem, a teraz biegł obok i krzyczał, żeby nacisnęła na hamulec. Krzyczał, owszem, ale nie ze złości, tylko po to, by go usłyszała – mimo podniesionego głosu był zadziwiająco spokojny. Wołał: „Hamuj, Isha, hamuj!”. W końcu to zrobiła, a wtedy tata dobiegł do okna od jej strony i zapytał: „Wszystko w porządku?”. Powiedział to całkiem spokojnie, nie był wściekły, a w każdym razie nie okazywał tego. To właśnie jest w nim najbardziej krzepiące i miłe. Byłyśmy tylko dziećmi, więc jestem pewna, że od czasu do czasu wyprowadzałyśmy go z równowagi, ale brał wtedy głęboki oddech, pozwalał, żeby frustrujące uczucie mijało, a potem spokojnie i cierpliwie brał się do rozwiązywania problemu. Podczas tej przejażdżki nasza trójka usiłowała wyskoczyć z tylnego siedzenia przez okna. Tak bardzo się bałyśmy! Isha płakała i krzyczała przez cały czas, a ojciec był zakłopotany i sfrustrowany, ponieważ cały plan obrócił się przeciwko niemu. Musiał teraz zaczekać na ulicy i dogadać się ze wszystkimi ludźmi, w których samochody wjechała jego córka. Wyobraźcie sobie tylko! Nie powiedzieliśmy im naturalnie, że zabraliśmy im też gazety, a potem musieliśmy podjechać do bankomatu i wybrać pieniądze, by pokryć koszty naprawy ich aut, mimo że tak naprawdę nie mogliśmy sobie na to pozwolić. Myślę, że cała ta wyprawa kosztowała nas ponad stówę, a gdybyśmy po prostu kupili gazety w kiosku, wydalibyśmy na to może pięć czy sześć dolarów. Potrafiliśmy się jednak z siebie śmiać, i to zaraz po całym tym zdarzeniu. Siedziałyśmy z tyłu i układałyśmy piosenkę. Lyn chciała w ten sposób zakpić z Ishy, ale zaraz wszystkie podchwyciłyśmy melodię i słowa. Śpiewałyśmy: „Czasem jazda, czasem stłuczka / Urwać lusterko to niezła sztuczka…”. Ułożyłyśmy do tego całkiem chwytliwą melodię, a żartobliwa piosenka przetrwała w naszej rodzinie całe lata. Stała się jednym z największych rodzinnych przebojów. Isha zawsze robi się czerwona, kiedy zaczynamy śpiewać: „Czasem jazda, czasem stłuczka”, bo nie lubi tego wspomnienia, ale mimo upływu lat ta pioseneczka wciąż potrafi nas ożywić. Jedna z nas zaczyna śpiewać, po chwili dołączają następne, a na końcu zaśmiewamy się do rozpuku i zaczynamy wspominać, jak się mieszkało w Compton. Dopiero uczyłyśmy się gry w tenisa, bardzo improwizując,
metodą prób i błędów, lecz chyba już wiedziałyśmy, że podbijemy cały świat.
1 Boxball lub four square – gra polegająca na odbijaniu przez czterech graczy piłki na kwadratowym polu w ustalonej kolejności i eliminowaniu przeciwników (wszystkie przypisy w niniejszej książce pochodzą od tłumacza). 2 Billie Jean King – amerykańska tenisistka działająca na rzecz równouprawnienia i sportu kobiecego.
Sereno, ta gra odbywa się w twoim umyśle. Dobre myśli są potężnym atutem. Negatywne cię osłabiają. Zdecyduj, kim chcesz być, co chcesz robić i jaki jest twój cel, a potem o tym myśl. Twoja wizja stanie się twoim życiem. Uparcie trzymaj się myśli o tym, czego chcesz. Spraw, żeby były krystalicznie czyste. Będziesz taka, jak sobie wymyślisz – musisz tylko myśleć o tym jak najintensywniej. Kiedy myślisz, przyciągasz to, co kształtuje się w twoim umyśle. Myśl. Działaj. Bądź. – ZAPISKI Z MECZU
PODZIĘKOWANIA
dy ludzie gratulują mi po zdobyciu przez nas (Venus i mnie) mistrzostwa w deblu, zawsze powtarzam im, że miałam w tym niewielki udział – poza tym, że wybrałam odpowiednią partnerkę, a potem stałam i pozwalałam, żeby Venus robiła swoje. Tak samo się czuję, jeżeli chodzi o tę książkę. Od samego początku miałam szczęście współpracować ze świetnymi, kreatywnymi osobami. Po pierwsze i najważniejsze, muszę podziękować Bogu naszemu, Jehowie, za to, że zesłał mi taką możliwość. Mamo – dziękuję Ci za wsparcie, bezwarunkową miłość, siłę i uśmiech. Bez Ciebie ta książka nigdy by nie powstała! Tato – Twoja wiara we mnie pozwoliła mi zostać mistrzynią nie tylko na korcie, ale i poza nim. Kocham Was oboje! Nie poradziłabym sobie z tą książką, gdyby nie moja siostra i biznesowa doradczyni Isha. Kiedy chciałam zrezygnować z jej pisania, Isha nakłaniała mnie, bym tego nie robiła, i dawała mi motywację. Zajmowała się tym projektem od początku do końca, od pierwszego do ostatniego słowa. Nie potrafię wystarczająco wyrazić swojej wdzięczności za to wszystko! Chciałam także podziękować Jill Smoller, mojej agentce i przyjaciółce w Agencji Williama Morrisa. Byłaś w moim narożniku podczas wzlotów i upadków – dziękuję Ci za poprowadzenie tego przedsięwzięcia. Tak wiele dla mnie znaczysz! Jestem również wdzięczna Evanowi Levy’emu, który okazał się nieocenionym członkiem mojego zespołu. Wielkie dzięki należą się Suzanne Gluck, kierownikowi działu literackiego Williama Morrisa. Nie byłabym tą Sereną, którą jestem, bez mojego prawnika Kevena Davisa, jego koleżanki Therese Simpson i zarządzającego moimi interesami Larry’ego Baileya. Wszyscy oni na zmianę zajmowali się moją karierą, od kiedy ukończyłam dziewięć lat. Oczywiście nic bym nie osiągnęła bez wsparcia mojego rodzeństwa: Yetunde – najlepszej starszej siostry na świecie, Lyndrei – mojego ukochanego serduszka, i Venus – mojej najlepszej przyjaciółki! Yetunde, zawsze będziesz żyć w moim sercu – myślę o Tobie codziennie. Moje siostry dają mi oparcie i kochają mnie niezależnie od tego, co zrobię – nawet wtedy, gdy dowiedziały się, że potłukłam ich skarbonki! Jestem wielce zobowiązana współautorowi tej książki Danowi Paisnerowi. Podróżował za mną po całym świecie, żeby zebrać moje myśli i umieścić je na tych stronach. Tak, Dan! Udało nam się! Chciałabym także wyrazić moją wdzięczność Karen Kosztolnyik, naszej redaktorce z wydawnictwa Grand Central Publishing, która wykonała wspaniałą pracę, pomagając Danowi i mnie w ostatecznym ukształtowaniu i wypolerowaniu pierwotnej wersji. Karen, Twoje uwagi sprawiły, że ta książka jest naprawdę zabawna, ale przy tym całkiem poważna. Chcę podziękować również wszystkim świetnym ludziom z Grand Central – pomagali, kryjąc się za kulisami: Celii Johnson, asystentce Karen, wydawcy Jamiemu Raabowi, redaktor naczelnej Deb Futter, jej zastępczyni Emi Battaglii, szefowej produkcji Tareth Mitch, kierowniczce działu reklamy Jennifer Romanello i pracownikom tego działu
G
– Jimmy’emu Franco i Lindzie Duggins, dyrektorce artystycznej Claire Brown… i wszystkim innym, którzy mieli swój udział w tym, że zostałam autorką. Na końcu zaś chciałam podziękować wszystkim czytelnikom, wiernie kibicującym mi podczas podróży przez kolejne strony i rozdziały tej autobiografii. Życzę Wam, byście odważnie szli przez życie, wierząc, że potraficie dokonać wszystkiego, co sobie zamierzycie.