Spis treści Okładka Karta tytułowa Karta redakcyjna Dedykacja Rozdział 1. Anioł i Bachor Rozdział 2. Barbarzyńcy na trawie Rozdział 3. Następna ofiara Rozdział 4. Powolne konanie Rozdział 5. Mroczny książę z Queens Rozdział 6. Wygnaniec z Park Avenue Rozdział 7. Dolina popiołów Rozdział 8. Odzieranie z wdzięku Rozdział 9. Gdyby raczej kochał… Rozdział 10. Mr. Nasty Rozdział 11. Bóg dyscypliny Rozdział 12. Upadły anioł Rozdział 13. Nikt nie pokona Vitasa Gerulaitisa… Rozdział 14. Ivan Mocny Rozdział 15. Herosi i dranie Rozdział 16. Supersobota Rozdział 17. Requiem dla „zabójcy” Epilog Podziękowania Wydawnictwo Bukowy Las poleca Open. Autobiografia tenisisty Rafa Roger Federer. Najwspanialszy Okładka
TYTUŁ ORYGINAŁU: High Strung. Björn Borg, John McEnroe, and the Untold Story of Tennis’s Fiercest Rivalry Copyright © 2011 by Stephen Tignor All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o., 2012 Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o., 2012 ISBN 978-83-63431-20-4 PROJEKT OKŁADKI: Paweł Cesarz FOTOGRAFIA NA OKŁADCE: © Corbis/FotoChannels REDAKCJA: Katarzyna Szczypka KOREKTA: Anna Kurzyca REDAKCJA TECHNICZNA: Adam Kolenda WYDAWCA: Wydawnictwo Bukowy Las Sp. z o.o. ul. Sokolnicza 5/76, 53-676 Wrocław www.bukowylas.pl, e-mail: biuro@bukowylas.pl
WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów M azowiecki tel. 22 721 30 11, fax 22 721 30 01 www.olesiejuk.pl, e-mail: fk@olesiejuk.pl
Pamięci Williama i Anne P. Hamiltonów – moich Dziadków i pierwszych nauczycieli tenisa
ANIOŁ I BACHOR Żyję ze świadomością, że pewnego dnia przegram. Björn Borg
la większości fanów tenisa Björn Borg, jako pierwszy wkraczający statecznie na Kort Centralny na mecz finałowy Wimbledonu w 1980 r., mógł się jawić jak ktoś zstępujący z obłoków. Mit o boskim Szwedzie powstawał w Londynie od 1973 r.; zadebiutował wówczas jako siedemnastolatek. To wtedy z powodu blond loków i nieśmiałego uśmiechu błąkającego się po miłej buzi nazwano go „nastoletnim aniołem”. Tymi samymi cechami zwrócił na siebie uwagę tabunów piszczących, podskakujących, chichoczących, szlochających, histerycznie agresywnych angielskich uczennic. Po pierwszym meczu trzy setki nastolatek natarły na Borga i powaliły go na ziemię. Takie były początki zjawiska, wcześniej niewidzianego na trawiastych kortach All England Club. Zjawiska, które w następnych latach przybierało rozmaite formy. Zjawiska, któremu na imię „borgazm”. Borg jakiś czas później zapytany, czy się przestraszył, odparł beznamiętnie (ta beznamiętność miała się stać jego znakiem rozpoznawczym): „Trochę się bałem przywalony stertą panienek. Ale z drugiej strony, była to frajda”. W następnym roku organizatorzy Turnieju Wimbledońskiego rozesłali do sześćdziesięciu okolicznych szkół apel: „Pilnujcie panienek”. Sami nie potrafili ich upilnować, policja też nie. W 1974 r. z ust jednego z członków klubu padło: „Napastowano boga wikingów, podczas szarpaniny jeden z policjantów stracił hełm, drugi został przewrócony”. Lata mijały, Borg z bożyszcza wyrastał na siwiejącego mistrza świata. Jednocześnie zmieniał się mit i przydomek. W 1980 r. mówiono już o nim „anielski zabójca”. Małomówny mężczyzna z zastępującą aureolę przepaską na głowie słynął z żelaznej precyzji i nieprawdopodobnego wygrywania przegranych meczów. Nie miał sobie równych w wychodzeniu obronną ręką z najcięższej tenisowej próby nerwów: pięciosetówki. Od 1976 r. wygrał z rzędu dziesięć takich spotkań. Nieludzka wręcz konsekwencja i niespożyte siły na korcie sprawiały, że wszystko, co Borg robił, otaczał nimb tajemniczości, było w tym coś niepokojącego. Zaczęto tworzyć legendy. Że ma tętno trzydzieści pięć na minutę (a miał między pięćdziesiąt a sześćdziesiąt). Że sypia dziesięć godzin w lodowatych pokojach hotelowych (to prawda). Że maksymalny naciąg rakiet powodował, iż z hukiem trzaskały nocami, gdy spał (tak bywało). Że w żyłach ma lód (chyba nieprawda). Kolega z kortów, Ilie Năstase, mówił o nim „Marsjanin”. Takie tworzenie mitów było zrozumiałe, gdyż Borg należał do tych nielicznych sportowców, którzy w pojedynkę zmieniali oblicze uprawianej dyscypliny. W pojedynkę u Borga oznaczało też „oburącz”. Przez trzydzieści lat w męskim tenisie obowiązywało po serwisie pójście do przodu, atak, naciskanie na przeciwnika, zdobywanie przewagi pozwalającej spod siatki na uderzenia pod kątami dającymi punkty. Tak wyglądała Wielka Gra i wydawało się, że to ostatnie słowo w tenisowej strategii. Borg, już w młodości słynący z uporu, wywrócił wszystko do góry nogami – podręczniki i geometrię dyscypliny. Przekonany, że w Wielkiej Grze tyleż męskiej brawury, co strategii, został w głębi kortu i wygrywał,
D
przetrzymując przeciwników. Uderzał forhendem, trzymając rakietę blisko końca – w sposób rzadko spotykany; spopularyzował uderzenie bekhendem oburącz – wcześniej wyjątek, a po nim – reguła. Styl Borga sprawił, że w tenisie zaczęła się liczyć wydolność i siła. Utrzymywał masę ciała na poziomie około siedemdziesięciu dwóch kilogramów, techniką się aż tak nie przejmował. Najbardziej troszczył się o to, by na czas zdążyć do piłki i uderzyć. Dopiero potem, żeby się nie pomylić. Do taktyki też nie był zanadto przywiązany. Zapytany, jak przygotowuje się do zdobycia ważnego punktu, odparł: „Chcę mieć pewność, że piłka przejdzie nad siatką”. Sposób, w jaki grał, bardzo obciążał psychicznie i fizycznie. A jednak pod koniec lat 70. XX w. wyparł królującą przez trzy dekady Wielką Grę, zastępując ją własną, nową doktryną. Nikt nie kwestionował jego sukcesów. Borg w 1980 r. doszedł do wimbledońskiego finału, wcześniej wygrywał go cztery razy z rzędu. W XX w. nikt się nie mógł się z nim równać. Był u szczytu możliwości. W czerwcu 1980 r. artykuł poświęcony Borgowi „Time” zaczął od pytania: „Czy jest tenisistą wszech czasów?”, nazwał go „niesamowitą tenisową maszyną, niepowstrzymaną siłą, na która składają się w 1/4 szybkość, w 1/4 topspin, a w 2/4 żelazna wola”. Jego zwycięstwa nie były – ot, tak zwyczajnie – nieuchronne. Wydawało się, że były nakazem sił nadprzyrodzonych. Zatem wielu pewnie rozczarowałaby wiadomość, że „anielski zabójca” zamiast z Walhalli, Marsa czy wieży Big Bena na finał przyjechał z miejscowego hotelu Holiday Inn. Tego tuż obok trawiastych kortów klubu w dzielnicy Hampstead, na których trenował. W tym hotelu zawsze kwaterował podczas turnieju. Dojazd samochodem na obiekty All England Club zajmował czterdzieści pięć minut. Przez wszystkie cztery lata Borg dojeżdżał tak samo. Na przednim siedzeniu obok kierowcy. Z tyłu narzeczona, dwa lata starsza od niego Mariana Simionescu, zawodowa rumuńska tenisistka, która go strzygła i mu gotowała. Za kierownicą siedział Lennart Bergelin, pięćdziesięciopięcioletni coach, a zarazem sekretarz, masażysta, serwisant rakiet i drugi ojciec. Ten trzyosobowy kokon – dla Borga „dom” – od 1976 r. gładko toczył się przez tenisowy świat. Zawsze ta sama marka samochodu – Saab; firma była jednym ze sponsorów. Zawsze prowadził Bergelin, z tego samego powodu odbierał telefony do Borga i dbał o perfekcyjny naciąg pięćdziesięciu rakiet: jego zawodnik nie powinien ani na chwilę koncentrować się na czymś innym niż uderzanie piłki ponad siatką. Trasa, którą jechał przez zadrzewione londyńskie kwartały, też się nigdy nie zmieniała. Może nie była najkrótsza, ale redukowała do minimum ryzyko, że Borgowi po drodze przydarzy się coś „nowego”. W świecie zawodowych tenisistów rządzi zabobon. Okrążając kort, za wszelką cenę starają się nie nastąpić na linię. O niektórych wiadomo, że gdy wygrywali mecz za meczem, np. nie brali do ust niczego spoza zestawów z McDonalda albo przez dziesięć dni grali w tej samej parze szortów. U Björna Borga przesąd był czymś więcej niż rytuałem zawodowym. Była to przywara rodzinna. Rodzice – Rune i Margarethe – pierwszy raz na żywo zobaczyli zwycięstwo syna na korcie All England Club w 1977 r. Ostatnią cyfrę potraktowali jako znak. Od tamtej pory stawiali się w Wimbledonie zawsze w latach nieparzystych. W parzystych jeździli na French Open – turniej, w którym Borg zwyciężył sześć razy. W latach parzystych. Do 1980 r. statystyka była w porządku, choć odnotowano więcej niż kilka sytuacji, w których na dwoje babka wróżyła. W 1979 r. Borg w finale Wimbledonu grał pięciosetowy pojedynek z Roscoe Tannerem. Nieobliczalność Amerykanina, stawianie wszystkiego na jedną kartę i leworęczne serwy z szybkością karabinu maszynowego zawsze go irytowały. Margarethe przez cały mecz ssała cukierka. Na szczęście – tak jak zawsze podczas synowskich zmagań. Po ponad trzech godzinach Borg przy stanie 5–4 w piątym secie zaczynał swój serwis. Zrobiło się 40–0. Potrójna piłka meczowa. Matka odetchnęła, w końcu był bezpieczny. Wypluła resztkę cukierka na podłogę loży dla gości finalisty. A Borg przegrał trzy kolejne
piłki. Margarethe sięgnęła po to, co przed chwilą wypluła i wpakowała do ust. Syn wygrał dwie następne piłki i cały mecz. Dołączenie Bergelina do zespołu Borga nie pomogło. Przeciwnie, w kwestii przesądów okazał się lepszy od rodziny. W 1975 r. doprowadził szwedzką drużynę daviscupową do pierwszego tytułu. Przez cały sezon odmawiał zdjęcia bielizny w tygryski, bo przynosiła szczęście. W zwycięski weekend w Hiszpanii, nie zdjął jej także, mimo trzydziestosiedmiostopniowego upału. Gdy drużyna wygrała, ściągnął spodnie i tańczył na stole w tych swoich długich kalesonach. Jedynak Borgów rodzinne upodobania zamieniał w styl życia podczas trwania turnieju w Wimbledonie. Corocznie w kąt szły przewidziane na bieżący sezon modele strojów Fila, wciągał na siebie obcisłą białą koszulkę w zielone prążki, którą nosił w drodze do pierwszego tytułu mistrza Wimbledonu (1976). Zawsze prosił o to samo krzesło, co rok wcześniej. Na korcie żądał dwóch ręczników, ani jednego mniej, ani więcej. Do tenisa wprowadził „turniejowy zarost”. Przestawał się golić wraz z początkiem niektórych zawodów, w tym także w Wimbledonie. Pod koniec drugiego tygodnia w dolnej części twarzy widniała ciemna, rzadka szczecina (czasem „brodzie” towarzyszył wysyp pryszczy na szczęce; znikały wraz z zakończeniem turnieju; ten rzadki objaw nerwowego napięcia nie był dla Borga, jak się wydaje, częścią systemu przesądów). Simionescu wierzyła, że zwyczaje narzeczonego są wysublimowaną formą „szukania ładu” i „źródłem energii i koncentracji”. Jednak w dniu wimbledońskiego finału 1980 r. rutynowe działania uległy niewielkiej modyfikacji. Miejsce obok Mariany na tylnym siedzeniu saaba zajął lubiący towarzystwo angielski kompan imieniem Tommy. Prowadził restaurację w klubie, w którym trenował Borg. W tym dniu został doproszony do loży Bergelina i Simionescu. Podekscytowany jazdą na finał z mistrzem, radośnie wróżył wiktorię. Bergelin spojrzał we wsteczne lusterko, rzucając Marianie wymowne spojrzenie. Przykazała Tommy’emu zamilknąć. Auto sunęło znaną trasą przez coraz ciaśniejsze londyńskie ulice, Borg siedział niewzruszony na przednim siedzeniu, długie blond loki opadły mu na ramiona. Wygrał w Wimbledonie trzydzieści cztery mecze z rzędu. Słuchanie o trzydziestym piątym było mu niepotrzebne. Mimo że awans do finału w tym roku był dość rutynowy – Borg nie musiał się uciekać do żadnego ze sposobów szybkiego wychodzenia z opresji – wiedział dobrze, że losu nie należy kusić. W pierwszej rundzie trafił na Egipcjanina Ismaila El Shafei. W hotelu podczas gry w karty Simionescu niewinnie rzuciła, że był to „łatwy mecz”. Borg zrobił coś, co w jego wydaniu oznaczało, że skoczył jak oparzony – wstał i bez słowa wyszedł z pokoju. Godzinę później ni stąd, ni zowąd odłożył na bok czytaną gazetę i się odezwał: „Pragnę ci, Mariano, przypomnieć, że nie ma czegoś takiego jak łatwy mecz. Gracz, który myśli inaczej, może łatwo przegrać. A ja nie ma zamiaru”. Jako tenisista Borg wiedział, że nic nie jest przesądzone ani dane z góry. Przemieszczanie się boga wikingów po mieście odbywało się gładko i przewidywalnie. Natomiast ruchy jego finałowego przeciwnika Johna McEnroe powodowały coraz większą irytację. Dwudziestojednoletni nowojorczyk w Londynie nie potrafił wyzbyć się swego ja. A ściślej – nigdy nie potrafił odciąć się od wrednego, karykaturalnego wizerunku Superbachora, jaki przypisały mu londyńskie tabloidy. Autorzy gazetowych nagłówków odwoływali się do tego, jakby było prawdziwym nazwiskiem; „Hańba Superbachora!”, „Superbachor marznie – i wini brytyjską pogodę!”. Coś w Johnie McEnroe prowokowało tabloidy. Nie był jeszcze mistrzem Wimbledonu, a już żaden z tenisistów nie mógł się z nim równać pod względem liczby przezwisk. W rozmaitych okresach był McBachorem, McBrzydalem, McFrustratem, Ryczącą Gębą i – moim ulubionym – Niewiarygodnym Dąsalskim. Słowa i wizerunek szły za nim wszędzie. McEnroe wielokrotnie brał taksówkę na spółkę z przyjacielem i deblowym partnerem Peterem Flemingiem. Podczas tych kursów z radia podejrzanie
często dobiegał nagrany dwa lata wcześniej kawałek z repertuaru Police – I can’t stand losing you („Nie mogę znieść tego, że Cię tracę”). W takt nowofalowego dudnienia Sting niczym robot powtarzał dziesiątki razy frazę I can’t… I can’t… I can’t stand losing, I can’t… I can’t… I can’t stand losing. Kiedy utwór dobiegł końca, didżej nieodmiennie konkludował: „Jakby piosenka dla Superbachora!”. Tak to było z McEnroe w Wimbledonie, odkąd – napędzany pizzą i batonikami – trzy lata wcześniej jako debiutujący osiemnastolatek przeszedł eliminacje i doszedł do półfinału. Zrezygnował z ukończenia szkoły średniej dla gry w Wimbledonie i French Open. Dyrektor Trinity School na Manhattanie, w której uczył się McEnroe, nazwał wyprawę do Europy „pracą dyplomową”. Rodzice chłopaka uznali, że udział w takich wydarzeniach będzie dlań lekcją. Lekcją podobną do klasowej wycieczki do Waszyngtonu. Kilka tygodni później o McEnroe stało się głośno, poważnie liczono się z tym, że może wygrać największy turniej. Zdaniem magazynu „Tennis”: „niczym raczkujący dzieciak sunął ku sali tronowej osobliwego, zagmatwanego zamczyska”. Niektórym sukces wydawał się nieprawdopodobny, ale szacowne środowisko, w jakim się ten uczniak znalazł, i obracający się w nim ludzie nie budzili w nim przesadnego lęku. „Pamiętam – wspominał Fleming – jak pewnego dnia siedział w szatni przed jakimś meczem i gadał o przeciwniku: »Jeśli przegram z tym kolesiem, kończę z tenisem!«. Ten koleś był niezłym zawodowym graczem. John już wtedy był pewny siebie”. McEnroe był najbardziej ekscytującym nowicjuszem, jaki się pojawił w Wimbledonie od czasów debiutu Borga. Obaj wnieśli do na pozór niewzruszonej atmosfery kortów dwa główne elementy kultury młodzieżowej lat 60. XX w. Borg – jednoosobowa turniejowa wersja The Beatles – w 1973 r. seks (seksapil). McEnroe – punkowy najeźdźca 1977 r. – rebelię. I nie miało większego znaczenia, że Borgowi było bliżej do Shauna Cassidy’ego niż do Micka Jaggera, a McEnroe bardziej przypominał Danny’ego Bondaduce’a z The Partridge Family (amerykański sitcom – przyp. tłum.) niż któregokolwiek z paradujących wówczas po Londynie rockersów z irokezami. Borg i McEnroe byli – jak na gusty All England Lawn Tennis and Croquet Club – kompletnymi odmieńcami. Rok wimbledońskiego debiutu McEnroe był zarazem rokiem srebrnego jubileuszu królowej Elżbiety II. Rocznica dała pretekst Sex Pistols – najbardziej obrazoburczej kapeli punkowej, której solistą był Johnny Rotten – do nagrania obraźliwego antyhołdu, zatytułowanego Boże, chroń królową (jedna z przyzwoitszych linijek brzmiała: „Ona nie jest ludzką istotą”). Siódmego czerwca, w dniu jubileuszu, zespół aresztowano za próbę odśpiewania utworu ze statku na Tamizie. Dwa tygodnie później wywodzący się z klasy średniej brytyjscy fani tenisa zostali poczęstowani widokiem Johna McEnroe. Zobaczyli piegowatego, rozczochranego Amerykanina, desperacko gapiącego się na swego drewnianego wilsona. Ujrzeli zupełnie nieopanowanego nastolatka, który po stracie punktu rzucał się na trawę i walił w nią pięścią. W poturniejowym numerze „Newsweeka” Pete Axthelm proroczo napisał: „Determinacja okazywana przez McEnroe, zarówno triumfującego, jak i przegrywającego, przybrała formę upojną i frenetyczną, która w każdej chwili mogła przejść w potok łez; niektórzy widzowie smętnie zastanawiali się, czy John zdaje sobie sprawę z cudowności tego, co robi”. Nie minęło kilka dni i zachowanie McEnroe przedefiniowało obraz determinacji i niezadowolenia na korcie. Zamiast piszczących angielskich uczennic witało go oburzenie. Wimbledońska publiczność, zwykle taktowna, nie wiedziała, jak traktować nieznanego dzieciaka – jak sam o sobie mówił – „pyzatego, z grubymi udami i tenisową torbą wypchaną snickersami”. Na dodatek mającego czelność wykłócać się z przysypiającymi emerytami, których wówczas zatrudniano jako sędziów liniowych. Gdy McEnroe w 1977 r. w ćwierćfinale przeciwko Philowi Dentowi przegrał w drugim secie tie-breaku, próbował złamać rakietę nogą. Rozległo się buczenie. Rozbawiło go, gdy ciśnięcie rakiety na trawę wywołało jeszcze głośniejszą dezaprobatę.
Nie liczyło się, że był synem prawnika z zamożnego nowojorskiego Queens. Nie liczyło się, że był fanem gigantów rocka spod znaku Led Zeppelin – zespołu, którego punki nie znosiły bardziej od innych. Tenis doczekał się własnego Johnny’ego Rottena. McEnroe odpuścił skończenie szkoły średniej, w zamian nieoczekiwanie zyskał wizerunek, jakiego wcale nie chciał. W przedostatniej klasie słynął z wylewania łez po każdej porażce. Sportowi oponenci, z którymi przegrywał, zwykli konkludować: „Teraz będzie powódź”. I ten dawny dzieciak z Trinity, ta beksa przeobraziła się w sztandarowy przykład wszystkiego, co niedobre w społeczeństwie Zachodu. W „New York Timesie” utyskiwano: „Najgorsza reklama naszego systemu wartości od czasów Ala Capone”. W połowie lat 80. E. Digby Baltzell, socjolog z Uniwersytetu Pensylwanii, ten sam, który dwie dekady wcześniej spopularyzował termin WASP (akronim od White–Anglo Saxon–Protestant – przyp. tłum.), nosił się z zamiarem napisania książki o roli, jaką tenis odgrywał w XX w. Jeden z roboczych tytułów brzmiał: John McEnroe i upadek cywilizacji. Zachowanie McEnroe pewnie pozostałoby niezauważone, gdyby nie był on najczystszej wody talentem sportowym. W 1977 r. nie był jeszcze graczem w pełni ukształtowanym. Uprawiał wiele dyscyplin, w tenisa grał dwa razy w tygodniu. Zimą. Nie był więc nawet tenisistą pełną gębą. Dopiero zaczął nabierać wystarczającej siły potrzebnej do grania w popisowym dla siebie stylu: serwis i wolej. Delikatny i zwodniczy sposób gry na całym korcie był w tenisie nowinką, podobnie jak mechanistyczne podejście Borga na początku dekady. Był też wbrew zdrowemu rozsądkowi. Borg wygrywał obroną, nie atakiem. W dobie wymyślonych przez Szweda długich podań po odbiciu się piłki od kortu McEnroe grał inaczej. Przez swego mentora Antonia Palafoxa, byłego członka meksykańskiej drużyny daviscupowej, nakłoniony został do krótszych podań. A nawet – co wydawało się jeszcze większą herezją – do zwalniania lotu piłki. Palafox kładł nacisk na korzystanie z całej szerokości i głębokości kortu. Próbował wpoić zasadę myślenia kilka uderzeń naprzód. Jako gracz był artystą, a w Johnie McEnroe znalazł wybitnego ucznia. „W sposób, którego nie potrafię wyjaśnić – opowiadał McEnroe o pierwszych doświadczeniach na korcie – czułem piłkę strunami naciągu. Od samego początku fascynowała mnie rozmaitość uderzeń: z niewielką rotacją, topspinem, z niewielką rotacją wsteczną”. Bodaj jeszcze większym darem była jego wyjątkowa wrażliwość na wszystko, co się wokół dzieje. Oglądający mecze mieli wrażenie, że McEnroe nie tylko gra. On dyrygował wydarzeniami na korcie. „Pewnego dnia byłem w tłumie u szczytu schodów w Queen’s Club – wspomina Richard Evans, brytyjski dziennikarz piszący o tenisie, a zarazem pierwszy biograf McEnroe. – Kichnąłem. John był na korcie. Zamarł, po czym rzucił w stronę publiczności: »Na zdrowie, Richard«”. Ledwie osiemnastolatek miał wciąż czystą kartotekę, ale grą dawał do zrozumienia, że zapisze ją z artystyczną ekspresją. Bezbłędnie. Abiturient, utalentowany piłkarz, mieszał błyskawiczne wypady do siatki z miękkimi, wymuskanymi skrótami (drop shotami) i lobami. A wszystko z beztroską urodzonego improwizatora. Podobnie jak Borg wywracał zasady do góry nogami. Nie uginał zanadto kolan, nie obracał się i nie atakował piłki masą ciała, nie zmieniał chwytu zależnie od uderzeń i prawie nie stosował głębokiego zamachu (backswing). W przeciwieństwie do reszty tenisistów na świecie nigdy się nie opalił i nie wykształcił ekstramięśnia – zawsze żałował, że nie dorobił się muskularnej ręki Popeye’a (marynarz, bohater amerykańskiej kreskówki – przyp. tłum.), jakiej doczekał się wielbiony przezeń Rod Lever, przez lata wywijający ciężką drewnianą rakietą. Borg wykorzystywał przewagę fizyczną, był bezlitośnie dokładny, dzięki temu doprowadził grę do skrajności. Pod koniec lat 60. do gry wprowadzono nowe, cięższe piłki. Spowolniły grę, tym samym Borg zyskał większą skuteczność. Starał się, by gra była coraz bardziej wyczerpująca. Zdobywanie kolejnych punktów upodobniło się do wojny na wyniszczenie, a rotacja, którą nadawał, powodowała, że
piłka uderzała w rakiety przeciwników, jakby była jeszcze cięższa. „Nic, tylko bum, bum, bum” – komentował Cliff Richey, przedstawiciel poprzedniej generacji amerykańskich tenisistów, po przegraniu z nastoletnim Borgiem spotkania podczas French Open na początku lat 70. McEnroe z kolei doprowadził tenis do innej skrajności. Łatwość, z jaką się poruszał, ożywiła dyscyplinę. Zamiast na wytrzymałości, opierał się na wyczuciu oraz zręczności ręki i nadgarstka. „Czuje niewiarygodnie – mówiła ówczesna partnerka w mikście, a zarazem przyjaciółka z Nowego Jorku, Mary Carillo. – On naprawdę gra ręką”. Vic Braden, instruktor, przyjrzał się uważnie uderzeniom McEnroe. Orzekł: „Z punktu widzenia biomechaniki są tak perfekcyjne, że aż czarodziejskie”. Ten czarodziejski styl nie okazał się tak rewolucyjny jak styl Borga, tylko dlatego że był trudniejszy do naśladowania. Szwed trzymał rakietę inaczej i stosował nową taktykę. Oryginalność McEnroe miała wymiar bardziej zasadniczy: piłka odbijała się od naciągu jego rakiety jak nikomu innemu. Zawodowi tenisiści uderzali piłkę. Amerykanin pozwalał rakiecie kierować ją tam, gdzie tylko zechciał. Borg kładł nacisk na powtarzalność. Uderzenia McEnroe wydawały się mieć własną, jedyną parabolę. Jimmy Connors, który w 1977 r. w półfinale Wimbledonu zatrzymał McEnroe, wyraził nieco szokującą opinię o nastolatku: „Dzieciak jest trudny do ogrania”. W szatni przed meczem doszło do znamiennego incydentu. Dwudziestopięcioletni „Jimbo” był wówczas amerykańską rakietą numer jeden i leworęcznym niegrzecznym chłopcem. Bachorem poprzedzającym nadejście Superbachora. Kiedy przed półfinałowym spotkaniem McEnroe spróbował się przedstawić, Connors pokazał mu plecy. McEnroe nie pozostało nic innego, jak podnieść głowę i obrzucić przeciwnika spojrzeniem. Zadał sobie przy tym pytanie: „Czy ja w ogóle pasuję do tego miejsca i tego faceta?”. Nie musiał długo czekać na odpowiedź. Sam jej udzielił. „Nie chcę wygrać – przemknęło mu przez myśl na samym początku meczu – nie dam rady”. Była to mistrzowska, psychologiczna zagrywka Connorsa. Manipulacja. Początek długoletniej wrogości między dwiema największymi gwiazdami amerykańskiego tenisa tamtego pokolenia. Gdy po czterosetowym meczu Connors z nieskrywaną satysfakcją podszedł do siatki, by podać rękę przeciwnikowi, McEnroe robił wszystko, żeby nie spojrzeć mu w oczy. Bo byłby się pewnie rozbeczał. W następnych dwóch latach McEnroe pokazywał, na co go stać. Wszędzie oprócz Wimbledonu. Wygrał z Borgiem i Connorsem. Został numerem dwa na świecie. Wygrał US Open. Wiedział, że wyznawane przezeń chodzenie do siatki pasuje jak ulał do śliskiej, gładkiej trawy Kortu Centralnego, a mimo to w 1978 i 1979 r. szybko odpadał z turnieju, przegrywając ze słabszymi graczami. Gubiły go oczekiwania i nadzieje. W 1980 r., po dwóch dość nudnych tygodniach na korcie, doszło do powtórki z 1977 r. – momentami niegrzecznego, momentami błyskotliwego pojedynku półfinałowego z Connorsem. Do tej chwili McEnroe zdołał strącić Jimbo i zająć jego miejsce na najwyższej „grzędzie”. Jak zaznaczył, wywołało to fumy. I to całkiem spore. Fochy stroił jednak przede wszystkim McEnroe. Adresatem impertynencji był siwowłosy dżentelmen, kilkadziesiąt lat starszy Pat Smythe. Miał nieszczęście być w tym dniu sędzią. Pod koniec pierwszego seta McEnroe zerknął w górę spod burzy nastroszonych włosów, które wydawały się lada moment wymsknąć spod opaski. Na twarzy malowało mu się bolesne niezrozumienie. Uderzał piłką o struny naciągu, co podkreśliło tylko rytm wypowiadanych słów. Wskazując w głąb kortu, zapytał: „Czy mógłbym porozmawiać z sędzią głównym?”. Sędzia pochylił się, by lepiej słyszeć. „Nie, nie, nie…”. „To nie gram dalej” – przerwał mu McEnroe. Nowojorska uprzejmość zawitała na Kort Centralny. Mówił jak prawnik z Queens, apelujący we własnej sprawie. „Mam prawo widzieć się z sędzią głównym”.
„Nie, nie, nie…”. „Nie gram dalej. Chcę sędziego głównego”. Connors poirytowany stał przy linii końcowej, nie wierząc własnym oczom. Kręcił stalową rakietą młynka. Wydął językiem policzek, wszedł na trybunę, by z widzami z pierwszych rzędów pożartować z zachowania rodaka. Dało o sobie znać niezadowolenie publiczności, które wszędzie towarzyszyło McEnroe. Zrobiło się na tyle głośno, że Smythe uniósł się z krzesła i ryknął głosem nieznoszącym sprzeciwu: „Panie McEnroe, otrzymał pan ostrzeżenie!”. Tłum zareagował aprobatą. Superbachor, mamrocząc pod nosem, ze spuszczoną głową powlókł się ku linii końcowej. Dwa podania później zaserwował asa i było po secie. Wycelował rakietę w Smythe’a: „I jak?”. Mecz trwał dopiero dwadzieścia osiem minut. Fanom tenisa przyszło się oswoić z taką sekwencją zdarzeń: dobitnie artykułowane niedowierzanie, agresywne domaganie się swego, niezadowolenie publiczności, a potem – gdy było po wszystkim i wydawało się, że McEnroe jest kompletnie zdekoncentrowany – as serwisowy. Borg zdobywał punkty, panując nad sobą i kontrolując otoczenie. Tłumił wszelkie emocje. McEnroe przeciwnie – buzował się i wykorzystywał tę wewnętrzną złość. Dawał wyraz wszystkiemu, co się w nim działo. Łącznie z okazywaniem przeciwnikowi bezsilności. Wielu graczy na korcie złościło się lub ekscytowało, ale McEnroe – bodaj jako pierwszy – zademonstrował duszenie. Po szczególnie złym zagraniu chwytał się za gardło, odchylał do tyłu i rozdziawiał usta, jakby nie mógł złapać oddechu. Wybuchy złości, frustracji i przedstawienia, które urządzał, nie zawsze szły w parze z najlepszym tenisem, na jaki go było stać. Ale też nie czyniły mu krzywdy. Talent i wybuchowy charakter do pewnego stopnia były nierozerwalne. Niebawem miłośnikom tenisa przyszło się oswoić z wymianą zdań, do jakiej doszło podczas zmiany stron. Connors pogroził McEnroe palcem przed nosem, nazywając dzieciakiem, przykazując, że „ma się zamknąć”. Zaczepiony odszczeknął, informując „w co go może Connors pocałować”. Faktem jest, że i tak było lepiej niż dwa lata wcześniej, podczas US Open. Gdy w ćwierćfinale McEnroe podczas zmiany stron nastąpił na linię boczną, Connors nabrał wody do ust i wypluł przeciwnikowi na stopy, gdy ten wracał na kort. Po zaznaczeniu w ten sposób swego terytorium wygrał. Spotkania tej dwójki często wyzwalały w nich to, co najgorsze. Ich mecze nie miały nic z artyzmu pojedynków toczonych później z Borgiem. Connors, czyhający na kontrę, stał za linią końcową i prowokował McEnroe. Walka na noże. Na poetyckie zagrania nowojorczyka odpowiadał „prozaicznym waleniem” – tak jeden z brytyjskich dziennikarzy opisał bezlitosne bekhendy i forhendy Connorsa. McEnroe uczęszczał do prywatnej szkoły średniej na Manhattanie. Jimbo, dziecko robotniczego wschodniego St. Louis, przypominał mu, że także ma w żyłach taką samą irlandzką krew. McEnroe wolałby mieć za starszego brata Borga – dżentelmena i wzorowego obywatela. Tymczasem potykał się z niewdzięcznie podobnym do siebie Connorsem. „Mańkut przeciw mańkutowi, Irlandczyk przeciw Irlandczykowi – wspominał Connors. – To zawsze się bardziej w nas liczyło niż tenis”. „Borg był najlepszym rywalem – twierdził McEnroe – byliśmy jak yin-yang. Z Jimmym jak dwa byki na arenie”. Reszta tamtego wimbledońskiego półfinału nie przebiegała już tak dramatycznie. Frank Deford na łamach „Sports Illustrated” napisał, że: „był niesympatyczny i wlókł się w nieskończoność […] niczym więdnięcie trawy”. McEnroe, mimo że wyczerpany zmaganiem, zdołał odwrócić wynik sprzed trzech lat. Teraz to on był w finale Wimbledonu. Sięgnął tenisowej stratosfery. Pokonał Connorsa i był gotów dołączyć na szczycie do Borga. Wierzył, jak sam później przyznał, że „to ta pora” i że jeśli wyjdzie wcześnie na prowadzenie, z łatwością wygra. Wciąż jednak tkwił w nim kompleks niekochanego syna, przeświadczenie o byciu niepożądanym uczestnikiem koronacji. W przedfinałowy wieczór w apartamencie w Holiday Inn Borg oderwał wzrok od rubryk sportowych
gazety. Na ekranie telewizora McEnroe udzielał wywiadu po zwycięstwie nad Connorsem. Mistrz w milczeniu słuchał, jak nowojorczyk przekornie i asekuracyjnie zarazem mówił: „Zawsze pragnąłem zmierzyć się z Borgiem na trawie, to moja ulubiona nawierzchnia. Wiem, że wimbledońska publiczność życzy sobie wiecznych zwycięstw Szweda, ale na jego drodze stanął teraz McEnroe”. * * * Nazajutrz finalista-pierwszoroczniak samotnie wkroczył do szatni All England Club. Miał na sobie spodnie od dresu, czerwono-biało-niebieską bluzę amerykańskiej drużyny daviscupowej, taszczył wypchaną torbę z rakietami. Z opuszczonymi ramionami mógłby zostać omyłkowo wzięty za juniora. Była to otaczana czcią szatnia „A”, w której na ścianach wiszą fotografie dawnych mistrzów, a gracze wciąż korzystają ze staroświeckich wieszaków (zgodnie z duchem brytyjskich podziałów klasowych pomieszczenie przeznaczone było dla najlepszych na świecie; wszystkich innych kierowano do szatni „B”). Przebieralnia „A” od dawna gościła Borga. Kiedy pojawił się McEnroe, czterokrotny czempion już tam był razem z Bergelinem. Miał na sobie czerwono-kremową bluzę marki „Fila”, przechadzał się iście po królewsku; złożył też autograf na turniejowym programie któregoś z oficjeli. Gdy Borg krążył, odwrócony tyłem McEnroe postawił torbę, wyjął jedną z rakiet – drewnianego wilsona pro saff. Cofnął się i przerzucił do lewej dłoni. Tej, którą grał. W tym momencie dokonało się przeistoczenie. Jak w malarzu, który wziął do ręki pędzel, albo w szermierzu czującym w dłoni rapier, tak w McEnroe coś się budziło wraz z wzięciem do ręki rakiety. Zajaśniał skrywaną gracją, pokazał wiarę w siebie. Zniknął Superbachor, zdumiewająco nieufny, naładowany piegowaty dzieciak z burzą włosów na głowie, dzieciak niepewny, czy ktokolwiek chciałby go w tym dniu oglądać. John McEnroe był gotów do rozegrania pierwszego w swoim życiu finału Wimbledonu. Kilka minut później, w sobotę 5 lipca 1980 r., o godzinie czternastej, z roztargnieniem przeczesując dłonią włosy i kołysząc się na boki – jak powiedziała Mariana Simionescu, „by pokazać, że się nie przejmuje” – McEnroe wkroczył na Kort Centralny, kilka kroków przed przeciwnikiem, wysłannikiem niebios. Rozległo się buczenie.
BARBARZYŃCY NA TRAWIE Zrezygnowaliśmy z zabawy dla pieniędzy. Arthur Ashe o przejściu z amatorstwa na zawodowstwo
od wieloma względami finał męskiego turnieju w Wimbledonie w 1980 r. był swego rodzaju tenisowym Woodstockiem. Tak jak ikoną lat 60. stał się obraz otumanionych hippisów taplających się w błocku na farmie w stanie Nowy Jork, tak opaski na włosy i krótkie szorty noszone przez Borga i McEnroe utożsamiono z omalże legendarnym boomem tenisowym lat 70. Śmiesznie małe, drewniane rakiety, jakie dzierżyli obaj, wkrótce miały zostać wyparte przez większe, dynamiczniejsze, chemicznie spreparowane. W pewnym momencie stały się w świecie sportu odpowiednikiem płyt winylowych. Bajeranckim talizmanem z czasów na pozór mniej skomplikowanych, rzec by można, bardziej organicznych. Borg i McEnroe mieli się okazać ostatnimi, którzy wygrali Wimbledon, używając drewnianych rakiet. Nostalgia za tamtymi dniami nie jest czymś niestosownym. Gra w tenisa szczyty popularności osiągnęła kilka lat wcześniej, natomiast finał w roku 1980 przyniósł szczyt zainteresowania widowiskiem. Kończył się dwunastoletni okres, w którym gracze – profesjonaliści po raz pierwszy grający dla pieniędzy – porzucili klubowe wieże z kości słoniowej, w których trwali od niemal stulecia, i wzięli udział w pochodzie celebrytów lat 70. Pod koniec dekady w gronie tenisistów nie było większych sław niż Borg i McEnroe. Ich finałowe spotkanie było spełnieniem dziesięcioletnich marzeń: zawodowi gracze wystąpili na kortach trawiastych, mekce tenisistów, podziwiani przez miliony na całym świecie, rywalizowali o miliony dolarów. Tamten mecz, widziany z perspektywy trzydziestu lat, wciąż uważany za jedno z największych wydarzeń sportowych, jest barometrem pokazującym, jak daleko zaszedł tenis w tak krótkim czasie.
P
Wchodzącego na Kort Centralny, kołyszącego się niepewnie McEnroe witało nie tylko buczenie. Po mieszczącym piętnaście tysięcy osób pięćdziesięcioośmioletnim obiekcie niósł się echem niecierpliwy, wyczekujący gwar. Dobiegał głównie z miejsc stojących, wyznaczonych wzdłuż obu linii bocznych. Setki młodych fanów ściśniętych ramię przy ramieniu – o ile nie leżących na sobie – trwały przez mecz, który przeciągnął się prawie do czterech godzin. Tłum reprezentował szersze, bardziej plebejskie spektrum angielskiego społeczeństwa, niż widywano na Korcie Centralnym przed demokratyzacją tenisa w latach 70. Młodzi mężczyźni w edwardiańskich strojach i młode kobiety ostrzyżone na punkową modę gwizdami wyrażali aplauz dla McEnroe. Ostentacyjnie ssący cygara panowie w średnim wieku bili brawo Borgowi. Podarte T-shirty, kowbojskie kapelusze, wywalony jęzor logo Rolling Stonesów, skafandry firmy „Fila”, jaskrawe żółte kiecki, krzykliwie niebieskie swetry, różowe bluzy, okulary słoneczne odsunięte nad czoło, kurtki wojskowe – wyrafinowany sport, na zawsze wyszydzony jako „lily-white” (na przełomie XIX i XX w. w USA synonim ruchu antyegalitarystycznego, przeciw prawom człowieka –
przyp. tłum), doświadczał właśnie obecności barwnego „motłochu” klasy średniej. Jeśli Kort Centralny uznać za teatr, to ona tworzyła część widowni pośledniejszego gatunku. Miejsca stojące, jako jedyne, nie zmieściły się pod zadaszeniem trybun kortu. Tak niesforne towarzystwo w tym obiekcie rzadko się zdarzało. Po serii burd podczas imprez sportowych w Anglii w połowie dekady, All England Club zmuszono do zerwania paneli podłogowych i zamontowania krzesełek. W następnych latach, pomijając pojawienie się jednego lub dwóch nagusów, Wimbledon wrócił mniej więcej do swego starego, szacownego wizerunku. Mało prawdopodobne dziś, by w dniu finałów Kort Centralny był zatłoczony ponad miarę. Od 1968 r. – czyli zarania zawodowego tenisa – do tamtego dnia w 1980 r. dużo się zmieniło, ale to był Wimbledon, a więc było bardziej z angielska. To oznaczało m.in. tradycyjny ukłon graczy w stronę loży królewskiej, gdzie w pierwszym rzędzie, pośrodku zasiedli książę i księżna Kentu. Oboje w ciemnych okularach przeciwsłonecznych. Bogatym, sławnym i utytułowanym zawodowym tenisistom lat 70. Wimbledon nigdy nie przestawał przypominać, że liczą się mniej niż sama gra, a w każdym razie mniej niż Wimbledon. Borg i McEnroe wykonali zwrot w stronę książęcej pary i niezgrabnie się skłonili. Powinni to uczynić jednocześnie, ale McEnroe obcesowo się pośpieszył – ceremoniał, nie mówiąc już o podporządkowaniu się mu, nie był jego mocną stroną – i wyprzedził czempiona o pół sekundy. Ukłony obowiązywały tenisistów w Wimbledonie jeszcze ćwierć wieku, nim zostały ostatecznie zniesione (nie do końca; obowiązują, jeśli w loży zasiada królowa albo książę Walii – przyp. tłum.). Już w 1980 r. zwyczaj wyglądał równie staroświecko, jak sama monarchia. Wimbledon był wówczas jedynym ważnym turniejem rozgrywanym na trawie – nawierzchni, na jakiej zaczęto grać w tenisa. Zatem obowiązkowe „przyklęknięcie” było – dosłownie – nostalgicznym ukłonem w stronę chwalebniejszej przeszłości Anglii, a także w stronę jednego z jej wymysłów: tenisa na trawie, który w szczęśliwych wiktoriańskich latach 60. i 70. XIX w. powstał w wielkich majątkach, wyrastających wówczas na wsi jak grzyby po deszczu. Nowa klasa niepracująca – posiadacze tych włości – potrzebowała nowych rozrywek i doczekała się ich wielu. W polo i krykieta w Anglii zaczęto grać w latach 60. XIX stulecia. Zasady gry w piłkę nożną skodyfikowano w 1868 r., badminton i rugby zadebiutowały w roku 1873. Krykiet wkrótce się znudził i wydawało się, że ptaszek się wymknął z klatki – bo jakaż gra miałaby pomóc spragnionym zamęścia pannom spotkać chętnych do ożenku kawalerów? Odpowiedź na to pytanie została opatentowana w 1874 r. przez zbiedniałego członka królewskiej gwardii przybocznej, arystokratycznego hochsztaplera z koneksjami towarzyskimi, majora Waltera Wingfielda. Sport w końcu nazwano tenisem na trawie. Nazwa podpowiadała, jakim majątkiem trzeba dysponować. Nie minął rok, a Wingfieldowskie zestawy rakiet, piłek i siatek kupili książę Walii, księżna Prus, książę Ludwik Heski, ośmiu diuków, czterdziestu dziewięciu earlów, niepoliczona rzesza markizów i wicehrabiów. Tenis na trawie trafił – jak to ujął jeden z historyków – do „lepszych garnizonów”, na placówki strzegące rubieży imperium. Mimo że w tenisa na trawie grano na całym globie, rzadko opuszczał wyżyny społeczne. Podobnie jak tenis właściwy, zwany też królewskim (we Francji po rewolucji gry zakazano) – z którego zresztą się wywodził – zawsze był utożsamiany z klasą panującą (rządzącą). Był atletyczną formą rozrzutności na pokaz; tylko golf wymagał większego obszaru przypadającego na jednego gracza. W USA bzik zapanował w Newport (Rhode Island) – letnim azylu socjety. Tam w 1881 r. rozegrano pierwsze mistrzostwa Stanów Zjednoczonych. We Francji dyscyplina miała wzięcie na Riwierze. Najlepszy gracz niemiecki pierwszej połowy XX w. miał tytuł barona. Także w Rosji szlachetnie urodzeni grali w tenisa – do 1917 r. Kultura wiktoriańskiej Anglii kultywowała ten elitarny charakter dyscypliny nawet wówczas, gdy Imperium Brytyjskie władzę nad światem scedowało na Stany Zjednoczone. Hodowała amatorów
i dżentelmenów, bogaczy w cylindrach i ludzi niezależnych finansowo. Byli jej przedłużeniem. Zrozumiałe było, że w XIX w. dżentelmen służył – czy to w ławach parlamentarnych, czy na korcie. Bez wynagrodzenia. System, na pierwszy rzut oka idealistyczny, był zręcznym sposobem wykluczania niepożądanych. Któż mógł sobie pozwolić na poświęcanie wolnego czasu na służbę w Izbie Gmin albo na doskonalenie bekhendów, jeśli nie dżentelmen? Podziały klasowe i styl życia przetrwały w tenisie dłużej niż gdziekolwiek indziej. Posłów do parlamentu zaczęto opłacać w 1911 r., ale najlepsi tenisiści takiego szczęścia nie dostąpili. W 1913 r. dżentelmeńskie gremium zawiadujące tenisem powołało do życia pierwszą światową organizację – International Lawn Tennis Federation (ILTF; z „lawn” zrezygnowano w 1977 r., tym samym, w którym w Wimbledonie pojawił się McEnroe). Jednym z powodów utworzenia ILTF była chęć niedopuszczenia nagród pieniężnych do najważniejszych turniejów. Wbrew wszelkim przeciwnościom federacji udawało się przez ponad pięć dziesięcioleci utrzymywać owo szczytne, niepraktyczne wykluczanie. Aż do 1968 r. tenis był sekretną formą spędzania wolnego czasu, skrawkiem XIX w., nie przystawał do XX-wiecznego dynamicznie merkantylnego oblicza sportu. Należał do zrelaksowanego świata pasażerskich liniowców, nieskazitelnych trawników i dystyngowanego aplauzu, świata zaludnionego przez zamożnych „tenisowych maniaków”. Nie mieści się dziś w głowie, że facetów grających za pieniądze – legendarne nazwiska w rodzaju Roda Lavera, Lew Hoada, Pancha Gonzaleza, Jacka Kramera czy Kena Rosewalla – trzymano na dystans od Wimbledonu i innych turniejów wielkoszlemowych. Dziani wolontariusze rządzący tenisem widzieli w zawodowcach sportowy odpowiednik kupców, klasę prostaków. Zamiast demonstrować talenty na Korcie Centralnym, zawodowcy błąkali się w świecie małomiasteczkowych szkolnych sal gimnastycznych udostępnianych na jednorazowe występy. Grali nie na nienagannie przystrzyżonej trawie, ale na kawałku tkaniny niedbale potem ciśniętej do bagażnika kombi, którym jeździli z miasteczka do miasteczka. Wimbledon i amatorskie elity zachowywali się, jakby nie było zawodowców. Gdy Laver został w 1962 r. mistrzem Wimbledonu, otrzymał jasnofiołkowozielonkawy klubowy krawat. Jak wszyscy mistrzowie został honorowym członkiem klubu. W roku następnym przeszedł na zawodowstwo, a All England Club natychmiast wykluczył go ze swego grona. Niedługo potem Laver dostał list od władz klubu, żądający powstrzymania się od noszenia otrzymanego wcześniej krawata. Björn Borg i John McEnroe, zawodowi tenisiści w lepszych czasach, wyprostowali się i ruszyli w stronę krzeseł oddzielonych stołkiem sędziego. Zdjęli krzykliwe bluzy. Borg miał pod spodem, zgodnie ze swym zwyczajem, koszulkę Fila w zielone prążki. Do tego czerwono-żółta opaska na włosy, szeroki czarny kołnierzyk i ciemnozielone ściągacze skarpetek. Tyle barw, ile Wimbledon dopuszczał. Kolory tenisowych kostiumów znamionowały zawodowstwo. Amatorzy niezmiennie nosili się całkowicie na biało – obyczaj przejęto z krykieta (po „wynalezieniu” tenis na trawie został przejęty przez kluby krykietowe w Anglii i na wschodnim wybrzeżu USA). Biel symbolizowała nieskażenie komercją, maskowała pot wylany przez dekorowane tenisistki i tenisistów. „Szlaban na kolory” poszedł w górę, o ironio, na mistrzostwach USA w 1968 r. – Arthur Ashe w drodze do pierwszego tytułu zdobytego przez czarnego gracza na krótko włożył żółtą koszulkę. Natomiast Wimbledon nawet w latach 70. trzymał się zasady „głównie biel”. Zasadę tę rozciągnął też na piłki. Gdy reszta światowego tenisa w 1972 r. przestawiła się na „optyczny żółty” – piłki w tym kolorze lepiej było widać w telewizji – Wimbledon upierał się przy białych; aż do 1986 r. A wracając do stroju Borga… Dodatkowe akcenty barwne pochodziły od naszywek z różnymi logo. W lewej dolnej części szortów – naszywka Fila; kolejne widniały po lewej stronie klatki piersiowej i na
obu ramionach. Fila szczodrze opłacała się Szwedowi za noszenie jej strojów, podobnie jak Diadora za noszenie butów, a Donnay za grę rakietą Pro, którą teraz delikatnie uderzał o dłoń, sprawdzając naciąg. Podczas tego meczu przepaska na włosy nie miała logo żadnego sponsora, ale wcześniej sporo zarobił, reklamując nad oczyma Tuborga – markę duńskiego piwa. Co duńskie piwo, nawet ze słowem „borg” w nazwie, miało wspólnego ze sprawnością na korcie? Nie wiadomo. „Wyglądał jak jeden z tych facetów krążących po mieście z reklamami z przodu i z tyłu” – tymi słowy opisał Borga dawny mistrz Wimbledonu Jack Kramer, który w istocie nie wielbił Szweda. „Time” wyraził się nieco uprzejmiej: „dziecko mamony w dobie ataku mediów na sport”. Borg, który przeszedł na zawodowstwo trzy lata po dopuszczeniu profesjonalistów do udziału w turniejach wielkoszlemowych, był pierwszym najczystszej wody produktem komercjalizacji. Nigdy nie musiał – jak Kramer i inni pionierzy zawodowego tenisa – błąkać się w świecie jednorazowych pokazówek. Rzucił szkołę w dziewiątej klasie i szybko zaczął zarabiać wielkie pieniądze. Sukcesy oraz wolne miejsce na reklamę przy nazwisku uczyniły zeń doskonałe medium, przydatne jeszcze jednemu produktowi ery zawodowców: zaangażowaniu się korporacji. Gwiazdy zaczęły lgnąć, gdy jeden z nowych, któremu przeznaczona była tenisowa wielkość – Borg – związał się z innym, Markiem McCormackiem, założycielem firmy o iście orwellowsko nic niemówiącej nazwie: International Management Group (IMG; kilku graczy rozwinęło później akronim bardziej adekwatnie: „I Am Greedy” – „jestem chciwy”). Niewiele przesady jest w twierdzeniu, że przed 1968 r. tenisem rządziło ILTF, po 1968 – IMG. Po podpisaniu kontraktu z pierwszym klientem Arnoldem Palmerem, McCormack rozbudowywał agencję pośredniczącą i łowiącą talenty, czyniąc z niej ogólnoświatowe imperium. Reprezentowała wszystkich: od Tigera Woodsa i Kate Moss po Serenę Williams i Jana Pawła II. W 1990 r. „Sports Illustrated” nazwało McCormacka „najpotężniejszym człowiekiem sportu”. A gdy IMG zakupiło w 2001 r. florydzką Akademię Tenisową Nicka Bollettieriego, stało się największą na świecie kuźnią tenisowych talentów. Początki zaangażowania firmy w tenis były skromne. Pod koniec 1967 r. Wimbledon zasygnalizował kres tego, co zwano „erą amatorstwa”. Oznajmiono, że dopuści się po raz pierwszy do turnieju zawodowców. Nadszedł czas „otwarcia” – owych dzisiejszych rozmaitych zawodów Open, „open” dla zawodowców. Dżentelmeni z ILTF, wtedy już powszechniej znani jako „uparte stare capy” tenisa, trzymali ster władzy dłużej, niż podpowiadał rozum, ale roku 1968 przetrwać już nie mogli. Był to rok kataklizmu i rewolucji, gdy na całym świecie rzucano wyzwanie autorytetom. Także na kortach tenisowych. W tamtym roku i przez całe dziesięć lat wcześniej rozmywały się dawne podziały i hierarchie. Między białymi i czarnymi na amerykańskim Południu, między mężczyznami i kobietami, sztukami pięknymi a komercją, między jazzem, rockiem i folkiem. Stateczny stary tenis wtrącił swoje trzy grosze: ci kupcy, profesjonaliści mogli obecnie mieszać się z dżentelmenami. Mogli nosić klubowe krawaty. Niejeden oficjel-zwolennik amatorstwa porównywał otwarcie „świątyni” do waluciarstwa. McCormack, płowowłosy absolwent Wydziału Prawa na Uniwersytecie Yale, nierzucający się w oczy amerykański pracoholik, wyglądał nieszkodliwie, ale stał się postacią budzącą grozę wśród tradycjonalistów. Kimś, kto chciał im odebrać ich grę, by rzucić ją na rynek – wulgarny i zachłanny. IMG nie ociągało się z przekroczeniem progów świątyni. Firma już w 1968 r. nawiązała kontakty z Wimbledonem. Padł pierwszy strzał w wojnie o tenis. Początkowo przejście od amatorstwa do formuły open oznaczało tylko, że tenisiści w końcu będą wynagradzani ze swe wysiłki. Zapowiadało to jednak, że tenis wymknie się Imperium Brytyjskiemu i przejdzie we władanie Amerykanów. W latach 70. jurysdykcja przeszła z rąk siwowłosych
wolontariuszy spod znaku ILTF do zróżnicowanego, budzącego kontrowersje zaciągu działających w USA agentów, prawników, wróżących z fusów promotorów i dyletanckich milionerów. Ich wszystkich, bez wyjątku, od niemal wieku odpędzano od kortów. Dyscyplina, która – z komercyjnego punktu widzenia – od bardzo dawna trzymała się wyżyn, miała się pogrążyć w bagienku, zasypana pieniędzmi. Tenis, skoncentrowany na pojedynczych postaciach, zaczął nawet kreować trendy. W latach 70. wśród agresywnych przedsiębiorczych agentów sportowych był David Falk, później reprezentujący Michaela Jordana i inne gwiazdy NBA. Wówczas był oskarżany o to, że marketing sław gier zespołowych prowadzi „jakby byli tenisistami”. Innymi słowy: jak jednoosobowe marki. Ale w 1980 r. widzowie na Korcie Centralnym wciąż dopiero przyzwyczajali się do nowego świata, który nagle i nieoczekiwanie pojawił się rok wcześniej na tablicy wyników. Tuż nad nazwiskami graczy widniała wyraźna korona logo Rolexa. Znalazło się tam w znacznej mierze z inicjatywy McCormacka, który w 1979 r. negocjował patronat dla Kortu Centralnego. Umieszczenie tam logo było przewrotem. W przeciwieństwie do innych turniejów tenisowych, gdzie każdy centymetr kwadratowy wolnej ściany znajduje swego gospodarza, w Wimbledonie pojawiały się tylko logo sponsorów zaopatrujących turniej. Slazengera – bo dostarczał piłki, Robinsonsa – bo dostarczał wodę, której gracze starali się nie pić. Rolex produkuje zegarki. Jest firmą zegarmistrzowską. Wimbledon reprezentował „ponadczasową jakość”. Pod batutą IMG niechęć All England Club do komercjalizacji przestawała się liczyć. Przeciwnie – zaczynała decydować o atrakcyjności towaru. Związki z Wimbledonem dały IMG prestiż. Ale największym skarbem był Björn Borg. Połączenie niezwykłej staranności, z jaką firma znajdowała nowe sposoby zarabiania na Szwedzie, z jego niemal pełną wolą współpracy sprawiło, że pod koniec lat 70. był najbogatszym sportowcem pod słońcem. W 1979 r. patronował na całym świecie trzydziestu dziewięciu produktom: od saaba przez emulsję do opalania, batoniki czekoladowe, drewniaki, dżinsy Sassoon po zestaw złożony z notatnika, ołówka i gumki. Plotka mówiła nawet o chlebie Björn Borg. Nieukontentowany kontraktem na jedną markę rakiet i butów w USA grał bancroftem i w butach marki Tretorn, w Europie – donnayem i w diadorach. Nawet przesądy Borga miały wartość handlową. IMG przekonała firmę produkującą maszynki do golenia do zapłaty za to, że jej produktem mistrz będzie corocznie golił przynoszącą mu szczęście brodę. W czasie gdy Borg opukiwał naciągi donnayów, John McEnroe po przeciwnej stronie stołka sędziego zajęty był jednym z najczęściej obserwowanych jego natręctw. Usiadł i nawlekał sznurówki do niebieskich butów marki Nike. Podczas tego popołudnia miał to zrobić co najmniej kilkanaście razy. Jeszcze kilka lat wcześniej Amerykanin był wielbicielem Borga jak mało kto. Był bardzo podekscytowany, gdy w 1972 r. podczas US Open na kortach Forest Hills był podającym Borgowi piłki do serwisów (McEnroe bywał niesfornym młodym człowiekiem, ale nigdy nie był wałkoniem; tamtego roku został nagrodzony za zaangażowanie w podawanie piłek. „Johnny bardzo się starał i robił to bardzo zręcznie” – skomentowała Kay, matka chłopaka). Nastoletni akolita był też zagorzałym naśladowcą Borga. „Już wtedy otaczała go aura – wspominał – nawet gdy był szesnasto-, siedemnasto- i osiemnastolatkiem”. Po podpatrywaniu zimnego jak lód Szweda oznajmił, że „zrobiłby wszystko za prążkowaną koszulkę Fila”. Podczas debiutu w Wimbledonie miał na sobie taki właśnie trykot w zielone paseczki. „Gdy on [Borg] przechadzał się przed szatnią, wywoływał szał niczym Beatlesi – wspominał McEnroe. – Facet wydawał się najlepszy, chciałem być w jego skórze”. McEnroe, który tak polaryzował, jak Szwed nie drażnił, nigdy nie dorównał marketingowemu oddziaływaniu Borga. Jednak z ewolucyjnego punktu widzenia w 1980 r. był o krok przed nim. A zawdzięczał to kontrowersyjnemu wizerunkowi. Trzy lata wcześniej w Wimbledonie niezręcznie
połączył szorty i trykot Fila ze skarpetkami i butami Adidasa. Finezyjna gra, zacięta twarz i ów dobór akcesoriów bardzo przyciągały wzrok. Zaintrygowały rodaka McEnroe, czterdziestoletniego szefa Nike Phila Knighta. Knight i Nike to była nowa kategoria producentów sprzętu sportowego. Firma założona w 1964 r. w Oregonie celowała w kontrkulturze. Knight nie miał zamiaru wiązać Nike ot tak, zwyczajnie, ze zwycięzcami. Potrzebował sportowców pasujących do wizerunku firmy buntownika, ludzi łamiących zasady, a mimo to zwyciężających. Naturalnie na początku dekady twarzą Nike stał się nieokrzesany Rumun Ilie Năstase. Potem, w 1977 r., według Donalda Katza, kronikarza Nike: „Knight znalazł się na trybunach Wimbledonu i przyglądał się rumianemu osiemnastolatkowi grającemu w tenisa z zacięciem i szaleństwem większym niż Năstase”. Uznał, że McEnroe jest w stylu Nike, żadną miarą tradycyjnym, zwykłym tenisistą. Zapłacił mu dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, byle tylko w następnym roku wyszedł na korty Wimbledonu w najkach. Dla osiemnastolatka były to dwa odurzające tygodnie. Z jednej strony był rugany za zachowanie, z drugiej szczodrze został za nie opłacony. Dziś w oregońskim campusie Nike sala konferencyjna sąsiadująca z biurem Knighta zwie się „Wimbledońską”. A mieści się w pawilonie noszącym imię Johna McEnroe. Borg starannie odłożył oba ręczniki, podniósł się z ulubionego krzesełka i – rozluźniony – wrócił za linię końcową. Wbił wzrok w kawałek sfatygowanej trawy na korcie przed sobą. John McEnroe skończył sznurować buty, przeczesał ręką włosy, wydął dolną wargę, obciągnął koszulkę, zakręcił rakietą i ruszył na przeciwny kraniec kortu. Z jawną śmiałością, ale i nutką wewnętrznego wahania. Z miejsca pośrodku szerokości kortu mógł widzieć rząd okien na prawo od loży królewskiej. Należały do klitek mieszczących stanowiska komentatorów stacji telewizyjnych transmitujących mecz na cały świat. W jednej siedział Bud Collins – robiący relację dla NBC gadatliwy reporter „Boston Globe”, którego podtrzymywane paskiem dziwaczne, krzykliwe spodnie przeszły do annałów tenisa. W 1968 r. Collins był jedynym amerykańskim dziennikarzem komentującym pierwszy turniej wimbledoński rozgrywany w formule open. Dwanaście lat później sadowił się do swej drugiej relacji na żywo z męskiego finału Wimbledonu, dla programu Breakfast in Wimbledon, który na zawsze podniósł prestiż turnieju w USA. Żaden inny sport w ciągu dwunastu lat nie doznał pod wpływem telewizji takiej metamorfozy jak tenis. Dwie dekady wcześniej parweniuszom wolno było ledwie zerknąć za drzwi tenisowych klubów. Relacje ograniczały się do jednej, dwóch godzin finałowego meczu US Open na kortach Forest Hills. Nie znaczyło to, że nie dostrzegano medialnego potencjału dyscypliny. W 1966 r. „Sports Illustrated” opublikowało długi artykuł o trwającej telewizyjnej sportowej rewolucji. Z kilkunastu możliwości tylko tenis uznano za doskonale nadający się do telewizji: wszystko, co się dzieje, łatwo się mieściło w kadrze, a każdy grymas na twarzy zawodników wychwytywała kamera i publiczność. W następnym roku BBC przeprowadziło pierwszą transmisję w kolorze – a jakże – z męskiego finału Wimbledonu. Widok jaskrawej zieleni Kortu Centralnego, przetykanej złotem i bielą, utwierdził władze klubu w przekonaniu, że na dyscyplinie da się zarobić. Jednak do 1979 r. finał gry pojedynczej w Wimbledonie w USA wciąż odtwarzano z poślizgiem, późnym popołudniem. Transmisja na żywo o dziewiątej była pomysłem Dona Ohlmeyera, wcześniej producenta programu Monday Night Football. Wizja, że Amerykanie w weekend zerwą się wcześnie z łóżek, by oglądać tenis, początkowo nie znajdowała uznania. Ohlmeyer się nie poddawał i w 1979 r. stacja zarezerwowała w tym dniu wolny czas antenowy o poranku. Był tylko jeden problem. Ohlmeyer zaplanował na godzinę dziewiątą krótki spot poprzedzający wyjście na kort Borga i Roscoe Tannera. Tymczasem władze Wimbledonu nie godziły się na żadne
opóźnienie, nawet dla NBC. Ohlmeyer „uderzył” do agenta Tannera, wszechmogącego Donalda Della, by „coś” zrobił. Dell, jeszcze jeden prawnik po Yale, były członek ekipy Kennedy’ego, zrobił jedyne, co mu przyszło do głowy i co mógł: kazał Tannerowi przez pięć minut siedzieć w szatni. A w tym czasie na ekranach telewizorów w całej Ameryce leciała znana dziś czołówka Breakfast in Wimbledon – montaż z Big Benem, piętrowymi autobusami, truskawkami ze śmietaną, ze skomponowaną przez Clarka Gaulta triumfalną muzyką w tle. A gdy skazany na pożarcie Tanner zrobił NBC kolejną uprzejmość, zmuszając Borga do elektryzującej pięciosetowej walki, Ohlmeyer miał hit. Amerykańskie imperium zatknęło swą flagę – w tym wypadku tęczowego pawia logo NBC – na kortach i rozpoczęło romans z Wimbledonem. Rok później kanał NBC właśnie skończył nadawanie czołówki. Gracze byli po rozgrzewce. Zegar obok logo Rolexa wskazywał czternastą dziewiętnaście. Książę Kentu patrzył z wysokości loży za linią końcową. Na miejscach przeznaczonych dla gości Borga Mariana Simionescu – już po tradycyjnej przedfinałowej szklaneczce szkockiej – nerwowo zgasiła papierosa trzymanego poza zasięgiem wzroku narzeczonego. Niespełna metr za nią John McEnroe senior, w tej swojej charakterystycznej białej płóciennej czapeczce, wydmuchał nos. Pierworodny, drugi tenisista na świecie, na końcu kortu starannie ustawiał stopy w jasnoniebieskich najkach wzdłuż linii końcowej, jedna przed drugą. Na przemian pochylał się i prostował. „Niczym zepsuta zabawka” – jak na łamach „Sports Illustrated” napisał Frank Deford. McEnroe był gotowy do serwu. Daleko za drugą linią końcową z boku na bok kołysał się Borg, najlepszy tenisista na świecie. Na twarzy malowało mu się najwyższe skupienie. Niepokój zaś oddawały ruchy ciała, nerwowy taniec stóp wokół miejsca, w którym niebawem miał przykucnąć. Był gotowy do odbioru. Gdy sędzia Peter Harrfey pochylił się do mikrofonu, szum dobiegający z miejsc stojących ucichł do poziomu teatralnego szeptu. Kwestia wypowiedziana z nienagannym angielskim akcentem zabrzmiała równie teatralnie, odpowiednio do największego tenisowego widowiska na świecie. Jakby wyrwała się z zupełnie innej epoki, świata innego tenisa, jaki istniał wcześniej niż IMG i NBC, sprzed szurania najkami, naszywek Fila i toreb wypchanych pieniędzmi, które stały za jednym i drugim. – Play – rzucił Harrfey.
NASTĘPNA OFIARA Kiedy Björn Borg był po mojej stronie, resztę mogli wziąć diabli. John McEnroe
ohn McEnroe już się nie kiwał w przód i w tył. Stał przy tej samej linii końcowej, przy której zaczął mecz dwie i pół godziny wcześniej. Z opuszczonymi ramionami, ponury wymachiwał rakietą do tyłu i przed siebie. Najwyraźniej uszła zeń buntowniczość, a wraz z nią życie. Podniósł głowę i ku ciemnym londyńskim chmurom poszybował szczekliwy śmiech, pełen goryczy i zwątpienia. Jakim cudem do tego doszło? – wydawał się pytać tenisowych bogów. Jak mogli do tego dopuścić? Jeden z tych bogów stał po drugiej stronie siatki. I znał odpowiedź. Björn Borg ruszał się po korcie szybciej niż kiedykolwiek w życiu. Obserwujący go od bardzo dawna wiedzieli, że wbrew powszechnemu przekonaniu Człowiek z Lodu często okazywał na korcie emocje. Wystarczyło mieć lornetkę, by je zauważyć. Pięciocentymetrowe opuszczenie podbródka po nieudanym zagraniu było odpowiednikiem ciśnięcia rakiety za płot przez innych graczy. Niepotrzebne zatrzymanie – na ułamek sekundy – wzroku na sędzim liniowym po orzeczeniu autu miało przypuszczalnie taką samą wymowę, jak dziesięciominutowa, przetykana przekleństwami tyrada McEnroe. Każdy na Korcie Centralnym mógł zauważyć, że Borg żwawiej się ruszał. Był zadziorny i pewny siebie. Bo czemuż by nie? Widział linię mety; po raz piąty z rzędu miał w Wimbledonie mistrzowską piłkę. Stał wyprostowany, z rękoma rozluźnionymi przed sobą, jakby od niechcenia, tak jak zawsze zaczynał serwis. Tłum zbiorową wrzawą i aplauzem fetował chwilę. Wcale nie sprawiał wrażenia zaskoczonego. Dopełniało się przeznaczenie. Björn Borg wygrywał, zatem świat wciąż miał sens. „Anielski zabójca” pochylił się, potem wyrzucił obie dłonie nad głowę i huknął piłkę w stronę lewego, dalszego narożnika karo serwisowego. Cały mecz przebiegał zgodnie ze scenariuszem. Borg zaczął prawie jak katatonik – już niejednokrotnie tak mu się zdarzało. Zaskoczyła go szybkość, z jaką piłka odbijała się od nawierzchni kortu od dwóch dni niezroszonej deszczem. Returny grzęzły w siatce, woleje trafiały w taśmę. Do niczego okazała się obrana taktyka: serwis, wolej i dobijanie McEnroe przy siatce. Po każdym punkcie niepewnie dreptał w kółko. Nawet wydawało się, że jest kondycyjnie źle przygotowany; przez pięć gemów pierwszego seta wciąż rozciągał mięśnie nóg. McEnroe dla odmiany błyszczał. Wszystkie serwisy zaskakiwały – mierzone szeroko, do linii, z piłką odchodzącą od odbierającego. Z miejsca przełamał serwis Borga, zagrywając cwanym lobem. Potem zrobił to raz jeszcze. Po dwudziestu siedmiu minutach było po pierwszym secie. McEnroe wygrał 6–1. Ostatnie trzy lata w Wimbledonie upłynęły Borgowi na odpieraniu ataków leworęcznych Amerykanów. Sytuacja w męskim tenisie robiła wrażenie, jakby samotny Szwed stawił czoło zmasowanym atakom amerykańskich zastępów. Jak dotąd Borg nie oddał pola. W 1977 dał odpór Connorsowi, wygrywając 6–4 w piątym secie. W 1979 – Tannerowi, także w piątym secie w tym samym
J
stosunku. McEnroe był jednak wśród tych mańkutów najbardziej nieprzewidywalny. Powodem był sposób serwowania. Tanner – „kanonier” – uderzał piłkę tak mocno, że w końcu podczas US Open w spotkaniu z Borgiem zniszczył siatkę. Nie uderzał jednak z rotacją i fałszem, które charakteryzowały serwisy McEnroe, a były wynikiem nieco wężowatego ruchu, wykonywanego odkąd dwa lata wcześniej odkrył, że takie uderzanie nie powoduje dolegliwości kręgosłupa. Aktor Peter Ustinov mówił, że piłka uderzona przez McEnroe „okrąża narożnik budynku”. Kiwanie się przed serwisem wyglądało osobliwie zabawnie. Ale już zatrzymany w kadrze obraz wygiętego w łuk McEnroe, z prawą ręką wyciągniętą w górę – jakby z odrobiną nonszalancji – by podrzucić piłkę, należy do najpiękniejszych ujęć tenisowego serwisu w dziejach tej dyscypliny. Wizerunek „idealny, jakby wyczarowany”. Ustawianie się Borga trzy metry za linią końcową tylko zwiększało skuteczność szybujących fałszem serwisowych piłek Amerykanina, któremu A. Palafox wpoił zasadę „uderzaj, jakbyś rzucał nożem” (przyznać trzeba, że to celne określenie dla tak zabójczych podań). Piłka łukiem odchylała się od miejsca stania Szweda. Borg potrzebował jak najwięcej czasu na jej dostrzeżenie, by móc się złożyć do przyjęcia i odbicia tym swoim obszernym zamachem. Nie miał więc ochoty na przesuwanie się do przodu, by piłki sięgnąć wcześniej. Zdaniem McEnroe dawało mu to jeszcze jedną, mniej oczywistą przewagę. „Ponieważ Borg stał daleko za linią – wspominał Amerykanin – wiedziałem, że na nic asy serwisowe. Nie musiałem się starać o jak najsilniejsze uderzanie. Mogłem skupiać się na plasowaniu i chodzeniu do siatki”. Łatwiej przychodziło mu kontrolować kort. Często podkreślano, że Borg miał nad starym rywalem Jimmym Connorsem fundamentalną przewagę emocjonalną. Jimbo napędzała nienawiść, Borg zaś – pogodnie spoglądający cyborg – nie dawał do niej powodu. Grając przeciwko McEnroe, tę strategię udoskonalił. Nie dawał młodemu Amerykaninowi nawet najmniejszego pretekstu. I to się sprawdzało. „Szło zbyt gładko – wyznał później McEnroe na łamach »Sports Illustrated«. – Byłem jak otumaniony. I w drugim secie trochę odpuściłem. Po głowie mi chodziło: Przecież to Björn Borg, gra w finale, sięga po piąty z rzędu czempionat. Może mi nie wypada…”. Ze stricte psychologicznego punktu widzenia mecz był próbą bratobójstwa: młodszy zamachnął się na starszego, akolita starał się wykończyć bożyszcze. McEnroe poważał Borga, który był także personą dla całej dyscypliny. W konsekwencji młodzieniec, mimo świadomości, że potrafi – jak to sam ujął „zmieść idola” – nie mógł się do tego zmusić. A w drugim secie miał wiele okazji. W pierwszym gemie przy serwisie Szweda McEnroe prowadził 0–30, by spartaczyć rutynowego bekhendowego woleja, który dałby mu trzy piłki na przełamanie serwisu. W krytycznym momencie dwa gemy później znów miał Borga na widelcu. I zamiast skończyć, postanowił się zabawić kosztem przeciwnika, próbując z trudnej pozycji delikatnie lobować. Chybił o włos. W siódmym gemie przy serwisie Borga i stanie 15–30 kort znów stanął przed nim otworem. I raz jeszcze bekhend okazał się o centymetry za długi. Wówczas pozwolił sobie na okazanie emocji, jedno z nielicznych tamtego południa – chwycił się dłońmi za szyję i udawał duszenie. Miłośników tenisa dziwiło, że przy Borgu McEnroe zawsze zachowywał się najpoprawniej, jak potrafił. Wiedział, że szkoda sił na wygłupy, a po drugie – zbyt szanował Szweda. Albo, jak sam powiedział, „miał respekt dla wydarzenia” i nie chciał go psuć wyzłoszczaniem się. Rok wcześniej podczas meczu w Nowym Orleanie według własnego komentarza „zaczął trochę świrować”. Przy stanie 5–5 w trzecim secie Szwed przywołał go do siatki. „Czyżby miał zamiar mi powiedzieć, że jestem najgłupszym i najwstrętniejszym facetem pod słońcem?” – przemknęło Amerykaninowi przez myśl. Tymczasem Borg objął go ramieniem. „Daj spokój chłopie. Wszystko OK. Wyluzuj. Gramy świetny mecz”.
McEnroe był urzeczony komplementem usłyszanym od wielkiego człowieka. „Był pierwszym facetem, który mnie przygarnął, takiego jaki jestem, i okazał szacunek – wspominał. – To, że uczynił to numer jeden na świecie, niesłychanie mnie podbudowało. Borg z zasady mówił niewiele, a tu powiedział coś takiego. Musiało w tym być coś z szacunku mistrza dla mistrza”. Gdy McEnroe wkroczył w świat zawodowców, został – co było do przewidzenia – wyszydzony przez starą gwardię za obraźliwe wygłupy. W 1977 r. w meczu przeciwko Cliffowi Richeyowi kilkakrotnie nie powstrzymał wybuchów. W końcu Richey zaprzestał gry i wziąwszy się pod boki, przez dziesięć minut perorował przed publicznością o hańbie i szkodach, jakie przynosi dyscyplinie jego młody przeciwnik. Richey sam był niezłym uparciuchem, ale był też wychowankiem ery amatorów. Borg natomiast był wystarczająco młody, by rozumieć McEnroe i tę szczególną presję, jaką nań wywierał sport zawodowy. Wiedział, jak wielkim talentem jest Amerykanin i co mu doskwiera. Jako nastolatek także słyszał inwektywy w rodzaju „szaleniec”. Ciskał rakietami, podważał werdykty sędziów liniowych, oskarżał przeciwników o oszukiwanie, odchodził od zmysłów, w końcu zakazano mu gry. Dopiero wówczas się utemperował, z konieczności nauczył się nie demonstrować złości. Ale potrafił okazać sympatię niegrzecznym. „Poczułem, jakbym był swój – wspominał gest Borga Amerykanin. – Skoro weteran taki jak on pozwolił mi dołączyć do swego kręgu, mogłem dokuczliwcom kazać się zamknąć”. Wyciszony obecnością Borga Superbachor potrafił pokazać brytyjskiej publiczności drzemiącego w nim Clarka Kenta – komiksowego Supermana. Mile tym zaskoczył widzów na Korcie Centralnym, którzy zrazu go wybuczeli, a w miarę upływu czasu okazywali mu coraz więcej serdeczności. Być może wcale to nie pomagało. Gdy na początku drugiego seta jego lob wylądował tuż za linią, przez chwilę jakby chciał zaprotestować. Ale się rozmyślił. Zrezygnowawszy z dawania upustu złości w takich momentach, do końca meczu wydawał się nieswój, przez większość popołudnia nie wiedział, jak postępować. W przypadku McEnroe awans z miejsca drugiego na miejsce pierwsze byłby w istocie wydarzeniem większego kalibru, niż gdyby to dotyczyło innego gracza jego klasy i równie jak on utalentowanego. Do tej chwili osobowość Amerykanina można było podsumować jednym z jego przezwisk: Junior. Autorem był Peter Fleming, partner deblowy McEnroe, starszy odeń o cztery lata. W rozmowie z pisującym o tenisie brytyjskim dziennikarzem Malcolmem Folleyem wspomniał, że zaczął na partnera wołać Junior – i robi tak nadal – po meczu, jaki rozegrali przeciw Fredowi Stolle’emu i Royowi Emersonowi, legendom amatorskiego tenisa australijskiego. „To któryś z nich – wspominał Fleming – odezwał się do McEnroe per »ty, Junior”«. Oczywiście się wściekł. Odburknął: »Nie jestem juniorem, mam dziewiętnaście lat«. Od tamtej pory dla mnie był Juniorem”. Nieważne, czy przezwisko mu się podobało, czy nie – pasowało. Kwestie dojrzałości umysłowej i wzrostu nieustannie towarzyszyły młodzieńczym latom McEnroe. Gdy miał cztery lata, ojciec zabrał go do Central Parku, by pograć w dziecięcą odmianę baseballa. Zręczność, z jaką Johnny uderzał piłkę, skłoniła jedną z pań do zapytania: „Przepraszam pana! Czy to malec, czy karzeł w przebraniu?”. Zawsze za niski na swój wiek, na placu zabaw znany był jako „niedorostek”. Wizerunek podrostka przeszedł z nim do zawodowego tenisa. Podczas French Open w 1977 r. – swego wielkoszlemowego debiutu – sprostował kilka błędnych decyzji na niekorzyść przeciwnika, którym był australijski wyjadacz Phil Dent. Po meczu, który Dent wygrał w pięciu setach, Australijczyk otoczył ramieniem nastolatka i pouczył: „Synku, to nie zawody juniorskie, gramy w gronie zawodowców”. Debiut McEnroe przypadł w dziwnym okresie dziejów tenisa. W latach 1970–1974 pojawiła się pierwsza fala zawodowców ery Open. Przewodzili stawce Borg, Connors, w mniejszym stopniu Guillermo Villas i nowojorski krajan McEnroe – Vitas Gerulaitis. Dwaj pierwsi byli pionierami
zawziętej rywalizacji. Ogień i woda, łobuz i dżentelmen, Amerykanin i Europejczyk podzielili między siebie królestwa Wimbledonu i US Open. Wydawało się, że będą rządzić tenisem przez całą dekadę i dłużej. McEnroe, który wkroczył na arenę kilka lat później, był zbyt młody, by zostać ich kumplem, ale zbyt stary, by reprezentować nowe pokolenie. Jako taki niezbyt pasował do dopiero co okrzepłego tenisa zawodowego; także dlatego, że nie mógł sobie pozwolić na komfort czekania, aż przyjdzie jego kolej stanięcia na szczycie. Musiał pogonić całe to starsze towarzystwo. Vitas Gerulaitis, który trenował w tej samej szkole tenisowej na Long Island co czternastoletni McEnroe, zrobił na nim wrażenie podobne jak Borg. „Z podziwem gapił się” na już wówczas „Broadwayowskiego Vitasa”, tenisowego odpowiednika Joe Namatha (gwiazdora futbolu amerykańskiego – przyp. tłum.). Vitas miał na głowie burzę blond włosów, pochodził z Brooklynu, szybko mówił, szybko chodził, ostro imprezował i miał wśród przyjaciółek tabun gwiazd filmowych. Naturalnie nie poświęcał zbyt wiele czasu czternastolatkowi. A nawet jeśli go zagadywał, to złośliwe uwagi z pewnością nie mobilizowały McEnroe. „Oto, co cię czeka podczas pierwszego wyjazdu do Francji – wieszczył Juniorowi wyruszającemu do Europy w 1977 r. – Będziesz grał z kolesiami, o których nigdy nie słyszałeś. I skopią ci dupę”. McEnroe pierwszego lata w Wimbledonie oczywiście nie dał sobie skopać dupy. Z dumą patrzył na swoje nazwisko widniejące na tablicy przed Kortem Centralnym w gronie półfinalistów, obok Borga, Connorsa i Gerulaitisa. Jednak jeszcze przez kilka lat nie mógł się czuć przyjęty do ich klubu supergwiazd. Pora przyszła nie w Wimbledonie, nie podczas US Open, ani na żadnym korcie. Zdarzyło się to w 1979 r. w hotelowym holu, po turnieju pokazowym w Mediolanie. McEnroe wypuścił się z Borgiem i Gerulaitisem. Poeksperymentował „z czymś, czego nigdy nie próbował”. Późną nocą do hotelu przynieśli go obaj kompani. „Byłem cudownie chory – wspominał. – Przeszedłem chrzest. Zostałem członkiem gangu”. Przyjaźń z Gerulaitisem szybko ewoluowała wraz ze zmianą odgrywanej w tenisie roli. Stała się pierwszą ofiarą współzawodnictwa. I nie ostatnią, jaką przyszło złożyć McEnroe. Jesienią 1979 r. obaj nowojorczycy spotkali się w finale US Open. Rodzima publiczność buczała. Chciała oglądać Borga i Connorsa. McEnroe wygrał z łatwością. Junior, dzieciak podekscytowany, gdy kilka lat wcześniej Broadwayowski Vitas zniżył się do pogawędki z nim, wyprzedził przyjaciela w drodze na szczyt. Nagle to on zdobył wielkoszlemowy tytuł. Nie Vitas. Raptem stanął w kolejce tuż za Borgiem i Connorsem. Jedno tylko odbierało smak zwycięstwu. „Między Vitasem a mną nigdy już nie było jak kiedyś” – skonstatował. Teraz, niespełna rok później, był o krok od zdobycia wyższego szczytu. Zabrania czegoś legendarnej i jeszcze ważniejszej postaci w jego życiu. W drugim secie, przy stanie 5–6 i 15–0, McEnroe poszedł za serwisem do woleja. Zamiast skończyć, zaryzykował drop woleja… i trafił w siatkę. Na stanowisku komentatorskim BBC był w tym dniu, jak podczas wielu innych finałów, dawny gracz i znamienity sprawozdawca – Dan Maskell. Oszczędny w słowach – bywało, że nie odzywał się przez całego gema – w tym momencie nie zdzierżył. „Zastanawiam się, czy ta próba zagrania drop woleja nie będzie kosztowała McEnroe seta”. Słowa rychło okazały się prorocze. Dwie piłki później Borg poszedł do przodu, idealnie wyczuwając serwis McEnroe, jak niewiele razy w tym dniu. Bekhendowy return wzdłuż linii był nie do obrony. Ni stąd, ni zowąd, po godzinnym bezradnym dreptaniu po trawie, Borg miał dwie piłki setowe. Zabójca w końcu się odnalazł. Na tę chwilę czekała publiczność. Zaczęła bić brawo, jakby dając w ten sposób wyraz doznanej uldze. Może minutę później McEnroe z woleja chciał przedziurawić siatkę i oddał Szwedowi seta. Publiczność podniosła się z miejsc. Zaczął się borgazm. Amerykanin musiał z trudem
przełknąć, że to nie dla niego zaświeciło słońce – po raz pierwszy w tym dniu; tym bardziej, że rzadko świeciło w czasie całego turnieju. Później McEnroe mawiał, że 1979 i 1980 to dwa najlepsze lata w jego karierze. Nie były to najlepsze sezony ani pod względem wyników, ani rankingów. Były to lata, jak sam podkreślał, „mierzenia się” z Borgiem i Connorsem. Kochał przebijanie się na szczyty, „wciąż nie będąc »Kimś«”. Cieszył się rolą udręczonego cudownego dziecka. Ci starsi, utytułowani osłaniali go przed jaśniejszym, ale i dokuczliwszym blaskiem gwiazdorstwa. Oszczędzili mu dodatkowej presji reprezentowania całej dyscypliny. Ów „Ktoś”, niekwestionowany i wskazany obiektywnie lider, w tenisie roku 1980 był wciąż jeszcze czymś nowym. Cotygodniowe klasyfikacje, które dziś są zwyczajnym elementem każdej rozmowy o sporcie, liczyły dopiero kilka lat. Przez większość stulecia gracza można było ocenić raz – po zakończeniu roku kalendarzowego. A zajęte miejsce było wynikiem subiektywnej noty. Dziennikarze sportowi sporządzali własne listy. Ważniejsze były klasyfikacje publikowane przez federacje sportu amatorskiego. One wskazywały, kto może brać udział w turniejach krajowych, kto kwalifikuje się do turniejów o Puchar Davisa, a nawet kto będzie mógł grać w Wimbledonie. Gracze musieli się podporządkować decyzjom oficjeli. W sierpniu 1973 r. ATP – nieopierzony jeszcze związek tenisistów zawodowych – zaczął publikować pierwsze dwutygodniowe rankingi (kilka lat później zaczęto je ogłaszać co tydzień). Ten pozornie tajemniczy nowy sposób odzwierciedlał przeniesienie środka ciężkości: od tenisowych władz w stronę zawodników. Pozycja zajmowana przez gracza zależała teraz wyłącznie od wyników z ostatnich dwunastu miesięcy. Koniec z polityką. Do głosu doszła merytokracja i to w najbardziej naukowej wersji. Bill Scanlon, Amerykanin, który karierę zawodowego tenisisty zaczął w 1976 r. – trzy lata po zaprzęgnięciu komputera do sporządzania rankingów – nazwał ją „jedyną, niezbitą prawdą. Cyfrą ogłaszaną każdego poniedziałkowego ranka […]. Klarowną, obiektywną, apolityczną, uczciwą i nieodwołalną”. Merytokracja miała jednak swoje wady, zwłaszcza że waliła niczym obuchem na samym początku roboczego tygodnia. Pierwszy, który został sklasyfikowany jako numer jeden, Ilie Năstase – jak na początek typ zbyt niecierpliwy i irytujący – był święcie przekonany, że gdy zaczęto publikować rankingi, część towarzystwa wypadła z gry. Năstase zaczął karierę wcześniej niż Scanlon, bo już w latach 60., gdy na turniejach brylowała grupa Australijczyków: Laver, Emerson, Newcombe. Razem grali, pili, stroili żarty i podróżowali po świecie z samczą beztroską i wylewnością. Năstase ubóstwiał Australijczyków, nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż wojowanie z przeciwnikiem – a także z samym sobą, sędzią i każdą osobą na widowni. Jeśli to tylko możliwe, nawet przez dwie godziny; potem razem z „wrogiem” szedł na obiad. Po przegraniu z Borgiem w finale Wimbledonu w 1976 r. przeskoczył przez siatkę, by pogratulować młodemu koledze. Rumun twierdził, że odkąd każdy „miał przypisany numer”, kumplowanie się nabrało innego wymiaru. Na pierwszy plan wysuwała się hierarchia, nie układy towarzyskie. Innymi słowy ujął to w 1981 r. John McEnroe: „Nikogo w głębi duszy nie obchodzi ktoś inny”. Na początku lata 1980 r. numerem jeden na świecie był Borg. McEnroe – numerem dwa. Tak było od ponad roku. I trudno było komukolwiek pojąć, że kolejność może być inna. Także samemu McEnroe. Gdy przyszło mu zagrać bekhendowego woleja, który dałby mu trzy piłki na przełamanie na początku drugiego seta, w głowie zapaliło się alarmujące światełko: „Za wcześnie. Jeszcze nie pora zostać numerem jeden na świecie”. Nie był gotowy na zostanie liderem, „Kimś”. Ale czy w ogóle był ktoś gotowy do zdetronizowania Borga i pozbawienia tenisa jego twarzy? Gdy bóg wikingów opromieniony słońcem maszerował ku niemal pewnemu zwycięstwu, wydawało
się, że nikt nie widział potrzeby rozważania wariantów zakłócających taki scenariusz. O szesnastej pięćdziesiąt trzy, gdy pierwsza zaserwowana przez Borga piłka pomknęła na bekhend McEnroe, Amerykanin sprawiał wrażenie pogodzonego z dołączeniem, jako ostatni w kolejce, do wimbledońskich ofiar cudownego odrodzenia się Szweda. Był ich legion. Mark Edmondson – wielki, mocno zbudowany australijski rzeźnik, niestrudzenie biegający do siatki – w 1977 r. prowadził w setach 2–1 i przegrał. To samo spotkało dwa lata później Hindusa Vijaja Amritraja. Jeszcze bardziej zdumiewające doświadczenie spotkało w 1978 r. Victora Amayę, wielkoluda z Uniwersytetu Michigan. Szwed przegrywał w setach 2– 1, w czwartym 1–3. Piłkę na przełamanie serwisu Amayi musiał zagrać w drugim serwisie. Wytrzymał presję i zagrał asa. Amaya się już nie pozbierał. W 1977 r. w półfinale Gerulaitis grał mecz życia; wszystko na nic – w piątym secie Borg się wymknął na 8–6. Teraz, w 1980 r., częścią legendy Borga miał się stać McEnroe. Było 5–4 w setach, 40–15 i dwie piłki meczowe, dzielące od mistrzowskiego tytułu. Pierwszy slajs wylądował w narożniku karo; piłka uderzyła w rakietę Amerykanina i spadła obok na trawę. Rozległ się gremialny pisk. Było po meczu. Wówczas z głębi kortu dobiegło donośne: „Aut!”. Widownia nie przejęła się błędem Borga. Ten, bez oznak jakichkolwiek emocji, spuścił głowę i ruszył, by powtórnie zaserwować. Na trybunach jego przyszła żona nie dawała wiary. Była pewna, że pierwsza piłka trafiła w linię. „To wtedy – tak relacjonował McEnroe – stało się coś magicznego […]. Ponownie wstąpił we mnie duch walki”. Sprytnym bekhendem minął Borga przy siatce i uratował pierwszą piłkę meczową. Drugą, gdy ruszył do przodu i spektakularnym drajw wolejem (z zamachu) nie dał Szwedowi szansy. Równowaga. Przewagę zdobył podkręconym uderzeniem z końca kortu, przygotowującym miejsce przy siatce. Ukoronowaniem gema był kończący bekhendowy return. Piłka wylądowała w korcie, tuż przy linii bocznej, a McEnroe po raz pierwszy podczas meczu wrzasnął: „Come on!”. Publiczność zdezorientowana, Mariana Simionescu ukryła twarz w dłoniach, John McEnroe senior wzruszył ramionami, uśmiechając się z niedowierzaniem. Przy stanie 5–5 Borg, ze spuszczoną głową, ruszył za linię końcową. Serwował McEnroe, który po raz pierwszy od ponad godziny poczuł, że może wygrać mecz. Wówczas nikt jeszcze nie podejrzewał, że seria czterech zwycięskich piłek właśnie odmieniła tenis. Stryczka jeszcze nie uniknął, ale wiedział, że nie jest mu przeznaczona rola wiecznej ofiary Borga.
PODZIĘKOWANIA
Czas poświęcony na pisanie książki wydaje się w połowie upływać na stukaniu w klawisze, a w połowie na proszeniu o uprzejmości ludzi, których często się nie zna i nigdy im nie odwdzięczy. Bez ich pomocy nie potrafiłbym napisać ani słowa. Dziękuję im wszystkim za pomoc okazaną przy tworzeniu tej książki oraz za rozmowy o czasach, o których opowiada, przeprowadzane podczas mej dwunastoletniej pracy w magazynie „Tennis”: Patrickowi, Markowi i Johnowi McEnroe seniorowi, Ivanowi Lendlowi, Björnowi Borgowi, Peterowi Flemingowi, Fredowi Stollemu, Mary Carillo, Rucie Gerulaitis, Melowi Purcellowi, Juanowi Nuñezowi, Dougowi Hendersonowi, Tony’emu Palafoxowi, Russowi Adamsowi, Eliotowi Teltscherowi, Cliffowi Drysdale’owi, Tracy Austin, Nickowi Bollettieriemu, Butchowi Buchholzowi, Richardowi Evansowi, Peterowi Bodo, Budowi Collinsowi, Allenowi Foxowi, Mattowi Croninowi, Steve’owi Flinkowi, Tomowi Tebbuttowi, Neilowi Amdurowi, Cindy Shmerler, Chrisowi Clareyowi, Georgowi Diezowi, Christopherowi Rothowi i nieżyjącemu już Gene’owi Scottowi. Dziękuję też: Anicie Aguilar z Nowojorskiej Biblioteki Publicznej, Joanie Agler z Galerii Międzynarodowych Sław Tenisa, Bradowi Kalletowi, Jackie Roe, Davidowi Rosenbergowi, Nickowi Trautweinowi i Amy Rennert. Szczególne podziękowania należą się mojej rodzinie, Julie i Nuli Kapustkom oraz wydawcy Davidowi Hirsheyowi. Kiedy traciłem wiarę w skończenie dzieła, podtrzymywał na duchu słowami: „Weź oddech i wal dalej”. Działało. Z wielu książek o tamtych czasach za szczególnie pomocne uważam: Borg vs McEnroe Malcolma Folleya, Total Tennis and My Life With the Pros Buda Collinsa, A Rage for Perfection i Open Tennis Richarda Evansa, Love Match Mariany Borg, On Being John McEnroe Tima Adamsa, Jimmy Connors Saved My Life Joela Druckera, Endeavor to Persevere Douga Hendersona i The Tennis Bubble Richa Kostera. Specjalne podziękowanie należy się Joelowi Druckerowi. Mimo własnych życiowych kłopotów pomógł mi w bardzo szczególnych kwestiach ortograficznych (pisownia nazwisk) i merytorycznym ogarnięciu literackiego wizerunku Dumbo Coopera. Bardziej niż tego oczekiwałem.