Chełmno. Pierwszy nazistowski obóz zagłady

Page 1


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Pa​trick Mon​ta​gue

Chełm​no Pierw​szy na​zi​stow​ski obóz za​gła​dy

Prze​ło​żył To​masz S. Ga​łąz​ka


Wszel​kie po​wie​la​nie lub wy​ko​rzy​sta​nie ni​niej​sze​go pli​ku elek​tro​nicz​ne​go inne niż jed​no​ra​zo​we po​bra​nie w za​kre​sie wła​sne​go użyt​ku sta​no​wi naru-sze​nie praw au​tor​skich i pod​le​ga od​po​wie​dzial​no​ści cy​wil​nej oraz kar​nej. Ty​tuł ory​gi​na​łu an​giel​skie​go CHEŁM​NO AND THE HO​LO​CAUST. THE HI​STO​RY OF HI​TLER’S FIRST DE​ATH CAMP Pro​jekt okład​ki AGNIESZ​KA PA​SIER​SKA / PRA​COW​NIA PA​PIE​RÓW​KA Pro​jekt ty​po​gra​ficz​ny RO​BERT OLEŚ / D2D.PL Fo​to​gra​fia na okład​ce © by In​sty​tut Pa​m ię​ci Na​ro​do​wej (War​saw, Po​land) 00499 Co​py​ri​ght © by 2011, 2014 PA​TRICK MON​TA​GUE PU​BLI​SHED by ar​ran​ge​m ent with I. B. Tau​ris & Co Ltd, Lon​don. The ori​gi​nal En​glish edi​tion of this book is en​ti​tled Chelm​no and the Ho​lo​caust: The Hi​sto​ry of Hi​tler’s First De​ath Camp and pu​bli​shed by I. B. Tau​ris & Co Ltd. Co​py​ri​ght © for the Po​lish edi​tion by WY​DAW​NIC​TWO CZAR​NE, 2014 Co​py​ri​ght © for the Po​lish trans​la​tion by TO​M ASZ S. GA​ŁĄZ​KA, 2014 Re​dak​cja ZO​FIA DI​M I​TRI​JE​VIĆ Ko​rek​ta MAG​DA​LE​NA KĘ​DZIER​SKA-ZA​PO​ROW​SKA / D2D.PL i HAN​NA AN​TOS / D2D.PL Re​dak​cja tech​nicz​na RO​BERT OLEŚ / D2D.PL The trans​la​tion was kin​dly sup​por​ted by the Fund for Cen​tral & East Eu​ro​pe​an Book Pro​jects, Am​ster​dam Do​fi​nan​so​wa​no ze środ​ków Mi​ni​stra Kul​tu​ry i Dzie​dzic​twa Na​ro​do​we​go

ISBN 978-83-7536-748-5 WY​DAW​NICTWO CZAR​NE SP. Z O.O. www.czar​ne.com.pl Re​dak​cja: Wo​ło​wiec 11, 38-307 Sę​ko​wa tel. +48 18 351 00 70 e-mail: re​dak​cja@czar​ne.com.pl Se​kre​tarz re​dak​cji:mal​go​rza​ta.kur@czar​ne.com.pl Wo​ło​wiec 2014 Wy​da​nie I


Spis treści

Dedykacja Przedmowa Wstęp 1 Prolog Program eutanazji Mobilne jednostki morderców Punkt zwrotny 2 Eksterminacja: pierwszy okres (1941–1943) Założenie obozu Transporty Pałac: przyjazd, mord, grabież Obóz leśny Druga faza transportów Ucieczki Pierwsza likwidacja obozu 3 Eksterminacja: drugi okres (1944–1945) Ponowne uruchomienie obozu Nowa procedura eksterminacji Ostateczna likwidacja obozu 4 Epilog Chełmno od roku 1945 do dziś Liczba ofiar Podsumowanie i refleksje


Aneks I Samochodowe komory gazowe Aneks II Sprawa Kaszyńskiego Aneks III Dalsze losy kluczowych postaci Ocaleni Sprawcy Polscy robotnicy Podziękowania Przypisy Bibliografia I. Akta II. Publikacje III. Rozmowy i korespondencja Wykaz ilustracji Fotografie Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.


Książkę tę poświęcam wszystkim mężczyznom, kobietom i dzieciom, którzy pracowali i zginęli w obo​zie za​gła​dy w Chełm​nie. Oby pa​mięć o nich nig​dy nie prze​mi​nę​ła.


Przedmowa

W małej wsi Chełmno w zachodniej Polsce powstał pierwszy nazistowski obóz zagłady, różniący się od większych, lepiej znanych obozów śmierci, takich jak Bełżec, Sobibór, Treblinka, Auschwitz-Birkenau i Majdanek tym, że używano w nim samochodowych, a nie stacjonarnych komór gazowych. Dotychczasowa wiedza o obozie w Chełmnie w głównym nurcie historiografii państw zachodnich i Izraela pochodziła głównie z dochodzenia w sprawie dwunastu członków jego załogi i procesu, który odbył się w Bonn w latach 1962–1963. To postępowanie sądowe było niezwykle cenne, ponieważ dzięki niemu dysponujemy zapisami licznych przesłuchań i zeznaniami świadków, które przy tej okazji zostały zebrane. Głównym celem procesu było oczywiście zgromadzenie materiałów dowodowych i osądzenie czynów poszczególnych oskarżonych, nie zaś spisanie pełnej historii obozu, jednak w szczytowym okresie zimnej wojny dla historyków nieznających języka polskiego lub pozbawionych dostępu do polskich archiwów dokumentacja procesowa była najlepszym z dostępnych źródeł. Teraz, dzięki starannej i rozległej kwerendzie przeprowadzonej przez Patricka Montague’a, wiemy już, że w polskich archiwach także znajdują się znaczne ilości bezcennych materiałów dotyczących Chełmna, dotąd w niewystarczającym stopniu przeanalizowanych, zweryfikowanych i wykorzystanych w badaniach nad dziejami tego obozu. Jednym z największych dokonań autora niniejszej książki jest włączenie tych wartościowych archiwaliów z Polski w zasób wiedzy historyków o obo​zie za​gła​dy w Chełm​nie. Równie cenne jest to, że Patrick Montague pozwolił czytelnikom usłyszeć głosy wielu osób, które w ten czy inny sposób doświadczyły wydarzeń związanych z obozem w Chełmnie. Poza przerażającymi zeznaniami sprawców zbrodni, składanymi podczas powojennych procesów, mamy tu także wyraziste relacje innych osób: Heinza Maya – niemieckiego leśnika, odpowiadającego za tereny, na których powstały masowe groby i krematoria obozu zagłady, okolicznych polskich chłopów oraz Henryka Mani i Henryka Maliczaka – Polaków uwięzionych przez Niemców, którym, zanim trafili do obozu w Mauthausen, dzięki kolaboracji przez jakiś czas dane było zajmować uprzywilejowaną pozycję w Chełmnie, a nade wszystko przejmujące opowieści czterech uciekinierów z obozu: Szlamy Winera, Mordechaja Żurawskiego, Michała Podchlebnika i Szymona Srebrnika, dwóch ostatnich znanych każdemu, kto widział film Sho​ah Clau​de’a Lan​zman​na. Historiografia to przedsięwzięcie zbiorowe, konstrukcja, która korzysta z dorobku lat minionych i rośnie, w miarę jak każdy historyk dodaje swój wkład w zbiornicę wiedzy. Dzięki pracy Patricka Montague’a nasza wiedza na temat obozu zagłady w Chełmnie stała się znacznie roz​le​glej​sza. Chri​sto​pher R. Brow​ning pro​fe​sor hi​sto​rii Uni​w er​sy​tet Sta​no​w y Ka​ro​li​ny Pół​noc​nej, Cha​pel Hill


Wstęp

Na temat eksterminacji Żydów podczas II wojny światowej powstała obszerna literatura. Choć śmierć milionów ludzi to fakt powszechnie znany, wiedza na temat ośrodków zagłady, w których zginęła znaczna część ofiar, jest w najlepszym razie ograniczona. Celem niniejszej pracy jest uzupełnienie luk w naszej wiedzy, dotyczących przynajmniej jednego z tych obozów. Literatura na temat kompleksu obozowego Auschwitz-Birkenau jest bardzo bogata, ale o czterech obozach, których jedyną funkcją było uśmiercanie więźniów – Treblince, Sobiborze, Bełżcu i Chełmnie – napisano dotąd niewiele. Obóz w Chełmnie był pierwszym ośrodkiem zagłady zorganizowanym przez nazistowskie władze. Jego wyjątkowe dzieje jako administracyjnego katalizatora i poligonu doświadczalnego dla następnych obozów oraz operacji, którą znamy jako „ostateczne rozwiązanie”, dotąd nie zostały wyczerpująco opisane. Celem tej pracy jest omówienie owego mało znanego, a bardzo istotnego rozdziału w dziejach Holokaustu, jak też sprostowanie nieścisłości, jakie się wokół niego nagromadziły. Poprzez założenie w Chełmnie ośrodka zagłady przełamane zostały pewne bariery psychologiczne, obóz posłużył też za prototyp dla roz​w ią​zań sto​so​w a​nych w na​stęp​nych tego typu miej​scach. Literatura dotycząca obozu w Chełmnie jest bardzo skąpa. W okresie powojennym głównymi źródłami informacji były dwie prace, obie opublikowane po polsku. Pierwsza z nich, Obóz straceń w Chełmnie nad Nerem autorstwa sędziego Władysława Bednarza, przedstawiała zarys rezultatów dochodzenia w sprawie obozu, przeprowadzonego przez powojenne polskie władze, a kierowanego przez autora książki1. Druga, Obóz zagłady w Chełmnie nad Nerem 1941–1945 profesora Edwarda Serwańskiego, ukazała się w połowie lat sześćdziesiątych, po zakończeniu procesu dwunastu byłych członków załogi obozu, który odbył się w Bonn, nie wnosiła jednak zbyt wielu nowych, istotnych informacji2. Angielski przekład pracy sędziego Bednarza został opublikowany w 1947 roku w pierwszym tomie angielskiej wersji „Biuletynu Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce”. Choć nakład i dystrybucja tego wydawnictwa były ogra​ni​czo​ne, ar​ty​kuł ten stał się klu​czo​w ym źró​dłem dla an​glo​ję​zycz​nych czy​tel​ni​ków. Dopiero w połowie lat osiemdziesiątych Muzeum Okręgowe w Koninie podjęło prace archeologiczne i rozpoczęło publikowanie pozycji dotyczących obozu zagłady w Chełmnie. W ciągu dwudziestu lat ukazały się kolejne trzy książki, jedna po polsku, Obóz śmierci w Chełmnie nad Nerem Janusza Gulczyńskiego3, i dwie po niemiecku: najpierw Chełmno / Kulmhof, Ein vergessener Ort des Holocaust? (Chełmno / Kulmhof. Zapomniane miejsce Holokaustu?) Manfreda Strucka4, a następnie Das Todeslager Chełmno / Kulmhof – Der Beginn der Endlösung (Obóz zagłady Chełmno / Kulmhof. Początek „ostatecznego rozwiązania”) Shmuela Krakowskiego5. Wszystkie te trzy książki prezentują jednak temat w ogólnym zarysie, daleko im do kompletnych monografii o dziejach obozu. Ich główną zaletą jest fakt, że poszerzyły krąg osób świadomych istnienia tego obozu w obszarach językowych, w któ​rych je opu​bli​ko​w a​no. Brak publikacji przedstawiających wyniki badań nad obozem w Chełmnie ma kilka


powodów. Po pierwsze, w ciągu czterech miesięcy poprzedzających wkroczenie na te tereny Armii Czerwonej w styczniu 1945 roku przeprowadzona została systematyczna likwidacja obozu. Po drugie, spośród stu pięćdziesięciu tysięcy więźniów Chełmna6 wojnę przeżyło tylko sześciu i tylko trzech z nich udało się zaraz po wojnie odnaleźć i przesłuchać. Kolejnym powodem luki w badaniach na temat obozu jest brak zachowanej dokumentacji obozowej i innych nazistowskich materiałów na temat Chełmna. Choć wkrótce po wojnie doszło w Polsce do procesów poszczególnych członków załogi Chełmna, na przykład Brunona Israela, Waltera Pillera, Hermanna Gielowa, badacze rzadko sięgali do materiałów znajdujących się w aktach sądowych. Choć członkowie załogi często fotografowali wydarzenia na terenie obozu, ich zdjęcia niestety również przepadły w późniejszych czasach, przez co utraciliśmy nie tylko po​ru​sza​ją​ce ob​ra​zy, ale tak​że ich do​ku​men​ta​cyj​ną treść. Zważywszy na nieznaczną ilość znanych źródeł, badanie dziejów obozu w Chełmnie stanowiło dla historyka niemałe wyzwanie. Dwa podstawowe źródła informacji, niezbędne przy rekonstrukcji historii obozu zagłady w Chełmnie, to relacje świadków i dokumenty. W wypadku obozu w Chełmnie mamy do czynienia z trzema grupami świadków: personelem obozu, żydowskimi więźniami zmuszanymi do pracy w obozie oraz mieszkańcami wsi i pobliskich okolic. Można ich w skrócie nazwać sprawcami, ofiarami i osobami postronnymi. Niemiecki personel obozu, a w wypadku Chełmna także polscy robotnicy, mogliby stanowić doskonałe źródło informacji, wszak to oni dokonywali eksterminacji. Ich relacje są rzeczywiście bardzo użyteczne, bo zawierają dużo danych. Istnieją w nich jednak poważne luki, ponieważ najczęściej spisywano je w trakcie przesłuchań przed rozprawami sądowymi, w związku z czym rzadko zdarzało się, by ktoś z własnej woli informował o nieznanych śledczym faktach. Zeznania w takich sytuacjach byłyby obciążające dla przesłuchiwanych, toteż odpowiedzi na py​ta​nia czę​sto po​zba​w io​ne są cen​nych dla hi​sto​ry​ka szcze​gó​łów. Druga grupa świadków działalności obozu w Chełmnie to jego żydowskie ofiary. Niestety, spośród tysięcy ludzi wywiezionych do tego ośrodka tylko siedmiu udało się zbiec, a jedynie sześciu przeżyło wojnę. To zadziwiające, że nikt z tej szóstki nie został dokładnie przesłuchany, szczególnie zaraz po wojnie, kiedy wspomnienia wydarzeń, których przyszło im doświadczyć, wciąż były świeże. Mimo istnienia zeznań złożonych przed polskimi władzami przez trzech ocalonych Żydów i ich późniejszych zeznań składanych w związku z procesem w Bonn, wiele py​tań po​zo​sta​ło bez od​po​w ie​dzi. Także okoliczni mieszkańcy są źródłem cennych informacji dotyczących wydarzeń, których byli świadkami. Niestety, wiadomości przez nich przekazane nie są bardzo szczegółowe, ponieważ ludzie ci nie mieli wglądu w sprawy obozu, nie widzieli metod eksterminacji. Miejscowa ludność składała się przede wszystkim z prostych, chłopskich rodzin, które usiłowały wieść codzienne życie, ograniczając do minimum styczność z żołnierzami okupanta. Wielu czuło lęk wobec niemieckich funkcjonariuszy, szczególnie wobec esesmanów. To zrozumiałe. W związku z tym badaczowi często dostępna jest tylko jedna relacja, jedno zeznanie, które ma po​słu​żyć do od​two​rze​nia okre​ślo​ne​go zaj​ścia, czy wręcz ogni​w a w ca​łym łań​cu​chu zda​rzeń. Dokumentów bezpośrednio dotyczących obozu w Chełmnie jest bardzo niewiele. Dokumentacji samego obozu, najważniejszego źródła, nie znaleziono. Co najmniej jedna relacja wskazuje, iż akta te zostały zniszczone pod koniec wojny. Każde poważne badanie dziejów obozu wymaga mimo wszystko zapoznania się z trzema źródłami dokumentalnymi.


Pierwszym z nich są materiały z polskiego oficjalnego dochodzenia w sprawie obozu zagłady w Chełmnie, przeprowadzonego zaraz po wojnie, w roku 1945. Materiały z tego niezwykle ważnego postępowania, często nazywanego „dochodzeniem Bednarza”, są obecnie przechowywane w archiwum Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie. Zawierają one między innymi bezcenne zeznania trzech ocalałych więźniów obozu, a także mieszkańców Chełmna i okolic, zatrudnionych w obozie do prac gospodarczych – świadków procesu masowych mordów, do których dochodziło tak blisko ich domów. Wiele informacji zawartych w tych materiałach doczekało się publikacji dopiero w niniejszej pracy. Drugim kluczowym źródłem wiedzy na temat Chełmna są materiały ze śledztwa prokuratorskiego dotyczącego byłych członków załogi obozu, przeprowadzonego w RFN na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Dokumenty te, przechowywane w Centrali Badania Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Ludwigsburgu w Niemczech, obejmują zeznania ludzi pracujących w samym obozie, zebrane w celu postawienia obozowym funkcjonariuszom szczegółowych zarzutów. Trzecim, niezastąpionym źródłem jest obfitująca w detale relacja Szlamy Winera, drugiego więźnia, któremu udało się zbiec z Chełmna. Uciekłszy z obozu w styczniu 1942, Winer przedostał się do getta w Warszawie i złożył obszerny raport z okresu, który spędził w Chełmnie. Winer zginął kilka miesięcy później w kolejnym obozie zagłady, w Bełżcu, ale jego relacja cudem przetrwała wojnę i stanowi teraz część Archiwum Ringelbluma, obecnie przechowywanego w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie. Relacja Winera to unikalny dokument, niewiarygodnie wręcz wnikliwy opis funkcjonowania obozu widzianego oczami żydowskiego więźnia. Przytaczam ją w tej pracy w całości. Razem wzięte, relacje członków załogi obozu (sprawców), miejscowej ludności (postronnych) oraz żydowskich więźniów (ofiar) dają niezbędny wgląd w przebieg eksterminacji z punktu widzenia jej świadków i uczestników procesu. Bez tych źródeł nie da się napisać rzetelnej pracy o dzie​jach obo​zu w Chełm​nie. Trzy kolejne źródła umożliwiające lepsze zrozumienie sytuacji w Chełmnie to powojenne zeznania dwóch kluczowych postaci: Henryka Mani i Henryka Maliczaka, więźniów, którzy pracowali dla Sonderkommando dowodzonego przez Hauptsturmführera Herberta Langego zarówno podczas mobilnych akcji likwidacyjnych, przeprowadzanych w ramach programu eutanazji, jak i potem, w Chełmnie, przy stacjonarnym procesie eksterminacji. Zeznania te nie były dotąd publikowane. Przesłuchania tych świadków, przeprowadzone w latach sześćdziesiątych, dają szerszy pogląd na oba etapy morderczej działalności Sonderkommando i co najistotniejsze, łączą je. Są to jedyne relacje świadków na temat wydarzeń prowadzących do powstania obozu w Chełmnie, obejmują także historię masowych morderstw już w obozie. Kolejne dane, również niepublikowane, znajdują się w materiałach śledztwa prokuratorskiego przeciwko Henrykowi Mani, którego w roku 2001 za czyny, których dopuścił się w Chełmnie, skazano za współudział w ludobójstwie. Trzecim źródłem wiedzy o obozie jest rozdział z powojennych pamiętników Heinza Maya, niemieckiego funkcjonariusza służby leśnej, któremu podlegały lasy zarekwirowane na miejsce pochówku – a następnie ekshumacji i palenia – ciał ofiar obozu, uprzednio zagazowanych w specjalnie zaadaptowanych samochodach. Dokument ten zawiera bezcenne informacje o poszczególnych stadiach działalności obozu z punktu widzenia jednej z nielicznych osób postronnych, które miały moż​li​w ość bez​po​śred​nio je ob​ser​w o​w ać.


Wśród źródeł wtórnych znajdują się zarówno pozycje monograficzne, jak i syntetyczne (prace naukowe, projekty badawcze, wspomnienia, a nawet utwór beletrystyczny, powstały wskutek spotkania z ocalałym z Chełmna), pisane po polsku, angielsku i niemiecku, dotyczące ogólnie dziejów II wojny światowej, a szczególnie Holokaustu. Zarówno źródła pierwotne, jak i wtórne są tu obszernie cytowane, by uczestnicy tych potwornych wydarzeń mieli szansę bezpośrednio przemówić do czytelników. Nie da się przecenić wagi słów naocznych świadków – ofiar, sprawców czy osób postronnych. Ich relacje budują szkielet historii obozu. Musimy pozwolić im za​brać głos. Do relacji z pierwszej ręki należy oczywiście podchodzić krytycznie. Jak dokładne są zeznania ocalonego, który przetrwał traumatyczne doświadczenie obozu? Czy to autentyczna relacja? A co ze sprawcami i treścią ich zeznań? Mają oni ewidentne powody, by minimalizować swoją rolę w wydarzeniach i zrzucać odpowiedzialność na innych, choć przecież nie negują faktu pracy w obozie zagłady: obóz istniał, a oni byli świadkami zbrodni, do których tam dochodziło (nawet jeśli sami ich nie popełniali). Również osoby postronne niekoniecznie były bezstronnymi obserwatorami. Każda z grup jest w jakimś stopniu uprzedzona do pozostałych. Od ich relacji nie należy się spodziewać stuprocentowej precyzji, nawet jeśli nie brać pod uwagę możliwości rozmyślnego mijania się z prawdą, szczególnie w wypadku sprawców. Choć poszczególne „fakty” mogą wyglądać inaczej w zeznaniach poszczególnych świadków, połączone, ujawniają bezsporną prawdę. Choć mordercy usiłowali wszelkimi sposobami zatrzeć ślady swych zbrodni, wie​my, że w Chełm​nie za​mor​do​w a​no co naj​mniej sto pięć​dzie​siąt dwa ty​sią​ce lu​dzi. Mimo wspomnianych wyżej trudności, z ocalałych dokumentów wyłania się także zarys dziejów obozu. Historia obozu w Chełmnie to opowieść o tym, jak w ramach polityki niemieckich władz, wśród nieustannych kłamstw, z zimną krwią i wyrachowaniem wymordowano część ludności zamieszkującej zachodnie ziemie polskie czy tam deportowanej. Polityka władz Rzeszy wobec Żydów w okupowanej Polsce czy – bardziej szczegółowo – dzieje łódzkiego getta, są już dobrze opisane w literaturze, toteż tutaj w ich przedstawieniu ograniczymy się do minimum. Jednak by nakreślić kontekst wydarzeń, poświęcimy uwagę programowi eutanazji i działaniom Sonderkommando Lange, a więc okolicznościom pierwszej wagi, któ​re po​prze​dzi​ły po​w sta​nie ośrod​ka za​gła​dy. Obóz śmierci w Chełmnie był pod wieloma względami wyjątkowy – po pierwsze dlatego, że oficjalnie ośrodek o takiej nazwie nigdy nie istniał. Chełmno to polska nazwa miejscowa. Niemieckie władze przemianowały ją na Kulmhof w roku 1940, jeszcze przed powstaniem obozu. Nazwy wsi Treblinka, Sobibór czy Bełżec nie zostały zmienione, toteż nie ma żadnych wątpliwości co do tego, jak nazywać utworzone tam ośrodki zagłady. Co więcej, z historycznego punktu widzenia poprawnie jest mówić o obozie w Auschwitz, bo tak brzmiała niemiecka nazwa miasta Oświęcim. Polacy, być może jako jedyni, na pewno byliby oburzeni, gdyby KL Auschwitz nazywać wyłącznie obozem w Oświęcimiu. A tymczasem posługiwanie się określeniem „obóz zagłady w Chełmnie” praktycznie nie budzi zastrzeżeń ani w społeczeństwie polskim, ani wśród historyków Holokaustu. Być może źródłem tej sytuacji był wspomniany wyżej angielski przekład artykułu o obozie i całego pierwszego tomu „Biuletynu Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce”, wydanego w roku 1947. Dla określania położenia geograficznego obozu używano tam głównie (choć nie wyłącznie) nazwy „Chełmno”. Wspomniany artykuł stanowił główne źródło informacji o ośrodku dla anglojęzycznych badaczy.


Jednak bez względu na przyczyny, w anglojęzycznej historiografii przyjęło się pisać o obozie zagłady Kulmhof jako o „obozie w Chełmnie”, więc tę właśnie nazwę, choć z historycznego punk​tu wi​dze​nia błęd​ną, bę​dzie​my wy​ko​rzy​sty​w ać w ni​niej​szej pra​cy7. Obóz w Chełmnie był wyjątkowy również dlatego, że był to pierwszy ośrodek założony przez nazistowskie władze wyłącznie w celu dokonywania masowych egzekucji. Działalność obozu rozpoczęła się jeszcze przed niesławną konferencją w Wannsee, podczas której omawiano kwestie wdrożenia „ostatecznego rozwiązania” kwestii żydowskiej. Był to poza tym jedyny obóz zagłady, który zlikwidowano, by potem ponownie go uruchomić. Na tle innych ośrodków wyróżniał się też tym, że wykorzystywano w nim samochodowe komory gazowe, nawet po tym, jak w innych obozach zagłady dowiedziono, że stacjonarne instalacje są bardziej „wydajne”. Pozostałe obozy zorganizowane wyłącznie w celu mordowania ludzi – obozy operacji „Reinhard”, czyli Treblinka, Bełżec i Sobibór – leżały na wschód od Chełmna, w Generalnym Gubernatorstwie, i miały wspólny zarząd. Chełmno znajdowało się w nowo powstałym Kraju Warty, prowincji utworzonej z włączonych do Rzeszy zachodnich ziem polskich, i podlegało aparatowi administracyjnemu całkowicie odrębnemu od tego zaangażowanego w operację „Re​in​hard”. Mordowanie tysięcy ludzi z użyciem gazu w Kraju Warty odbyło się w dwóch etapach. Pierwszy z nich rozegrał się w ramach tak zwanego programu eutanazji, obejmującego głównie likwidację umysłowo chorych i niepełnosprawnych pacjentów zakładów psychiatrycznych i innych placówek służby zdrowia. Działania te, prowadzone przez lotną jednostkę specjalną, nie były wymierzone bezpośrednio w ludność żydowską – jako kryterium selekcji przyjęto domniemaną niepełnosprawność umysłową lub fizyczną ofiar. Drugi etap, wdrożony z wykorzystaniem doświadczeń uzyskanych w etapie pierwszym, polegał na stworzeniu placówki, do której przywożono ofiary tylko po to, by je tam zagazować. Ofiary te, w głównej mierze Żydzi, ale też częściowo Romowie, zostały wybrane na podstawie rzekomej „niższości ra​so​w ej”, zaś ową pla​ców​ką, pierw​szą w swo​im ro​dza​ju, był ośro​dek za​gła​dy w Chełm​nie. Posłużył on za wzorzec dla następnych ośrodków eksterminacji. W porównaniu z nimi ten prototyp, choć wydajny, był jednak prymitywny. Obóz w Chełmnie nie dysponował wieloma elementami, które zwyczajowo kojarzymy z obozami koncentracyjnymi czy obozami zagłady. W Chełmnie nie było charakterystycznych ogrodzeń z drutu kolczastego, rzędów baraków ani wieżyczek strażniczych. Poza przeznaczeniem, inną cechą wspólną dla obozów operacji „Reinhard” była dbałość o logistykę. Leżały one w miejscach odosobnionych, a jednak łatwo dostępnych. Ze względu na planowaną dużą liczbę ofiar kluczowa była bliskość linii kolejowych. Po przybyciu do obozów ofiary podstępnymi metodami uspokajano. Ludzie z transportów przybywających do Treblinki wierzyli, że wysiadają na zwykłej stacji. Wielu pozostawało w nieświadomości nawet w czasie przygotowań do śmierci, kiedy golono im głowy (element nieobecny w Chełmnie) i nakazywano się rozebrać. Kiedy ofiary stały przed samochodową czy stacjonarną komorą gazową, było już za późno – ich los był przesądzony. To właśnie były podstawowe założenia, według których zbudowano obozy w Treblince, Bełżcu i Sobiborze. Poza tym stworzono je dosłownie od podstaw (zaś w Chełmnie wykorzystano istniejące budynki), a zatem specjalnie zadbano o to, by odpowiadały potrzebom ośrodków zagłady. Bezpośrednio do obozów doprowadzono bocznice kolejowe. Założono różnego rodzaju warsztaty oraz magazyny (w Treblince był nawet mały ogród zoologiczny). Komory gazowe


lokowano w niedużym oddaleniu od punktu przyjęcia więźniów, by łatwo było tam dojść, a zaraz obok znajdowały się miejsca, w których pozbywano się ciał. W Chełmnie trzeba było przejechać cztery kilometry w jedną stronę, by pozbyć się zwłok. Obóz w Chełmnie powstał z rozkazu Arthura Greisera, gubernatora prowincji, w celu rozwiązania „lokalnego problemu”, zaś obozy operacji „Reinhard” – z rozkazu Adolfa Hitlera, w celu rozwiązania „europejskiego problemu”. Obóz w Chełmnie, dysponujący urządzeniami do mordowania o ograniczonej wydajności, okazał się wystarczający do realizacji założonego pierwotnie celu, jakim było uśmiercenie stu tysięcy ludzi. Obozy operacji „Reinhard” przyjęły ten model działania i „udoskonaliły” go, by sprostać postawionym im znacznie ambitniejszym zadaniom po​zba​w ie​nia ży​cia mi​lio​nów istot ludz​kich. Do powstania obozu w Chełmnie wiodła długa droga – był to zawiły proces, który rozpoczął się jeszcze przed rokiem 1925, kiedy to Adolf Hitler przelał swoją wypaczoną filozofię na papier w Mein Kampf. Ledwie rok po zakończeniu I wojny światowej pisał, że Żydzi powodują „rasową gruźlicę wśród narodów”, że „ostatecznym celem” przy rozwiązywaniu tego problemu jest „zupełne usunięcie Żydów”8. Kamieniami milowymi na tym szlaku były: mianowanie Hitlera kanclerzem Niemiec w styczniu 1933, przejęcie instytucji władzy i indoktrynacja szerokich warstw społeczeństwa, założenie obozów koncentracyjnych, przyjęcie ustaw norymberskich, przymusowa sterylizacja, eutanazja, wybuch II wojny światowej, krwawe rzezie dokonane przez Einsatzgruppen w Związku Radzieckim oraz oczywiście coraz bardziej restrykcyjne posunięcia wo​bec lud​no​ści ży​dow​skiej. Aby zrozumieć, jak ów cykl wydarzeń doprowadził do tego, że nieduża grupa esesmanów przybyła do sielskiej wsi w rolniczej części Polski i rozpoczęła tam kampanię masowej eksterminacji, musimy cofnąć się do czasów poprzedzających wybuch II wojny światowej. Potajemne wdrożenie programu eutanazji i jego rozszerzenie na nowo włączone do Rzeszy tereny Kraju Warty prowadzą nas na próg obozu w Chełmnie. Nim nadszedł wrzesień 1941, wszystkie elementy poskładały się już tak, że jakościowa zmiana między obozem kon​cen​tra​cyj​nym a ośrod​kiem za​gła​dy oka​za​ła się tyl​ko ma​łym krocz​kiem.


1 Prolog


Program eutanazji

„Eutanazja” to słowo, które pochodzi z greki i oznacza „dobrą śmierć”. Jego nowoczesne pojmowanie jako „samobójstwa w asyście lekarza” nie ma nic wspólnego z działaniami wdrożonymi przez narodowosocjalistyczny rząd Niemiec pod nazwą „programu eutanazji”. Program ten wywodził się z teorii rasowych i eugeniki. Zdrowie ofiary było tu kryterium drugorzędnym, o ile w ogóle brano je pod uwagę. Ani pacjent, ani jego rodzina nie mieli w tym pro​ce​sie nic do po​w ie​dze​nia; nie zda​w a​li so​bie na​w et spra​w y z tego, co się dzie​je. Eutanazja wciąż jest tematem kontrowersyjnym, podobnie jak w czasach republiki weimarskiej, kiedy też debatowano nad tym zagadnieniem. Owa dyskusja, stanowiąca część programu reform systemu leczenia psychiatrycznego w ogóle, była jedną ze składowych znacznie szerszego sporu wokół kwestii państwa opiekuńczego i braku zasobów finansowych niezbędnych do podtrzymania systemu w obliczu długotrwałego kryzysu gospodarczego. U podstaw dysputy leżało zagadnienie praw jednostki wobec potrzeb społeczności. Gdy narodowi socjaliści w styczniu 1933 objęli w Niemczech władzę, nastał kres tej dyskusji. Pierwszym krokiem ku legalizacji przymusowej eutanazji było podpisanie w lipcu 1933 prawa o zapobieganiu narodzinom potomstwa z chorobami dziedzicznymi (Gesetz zur die Ver​hütung erbkranken Nachwuchses). Akt ten nakazywał obowiązkową sterylizację osób niepełnosprawnych. Rok później weszło w życie prawo o zdrowiu małżeńskim, które zakazywało udzielania ślubu parom, w których choć jedna osoba dotknięta była niepełnosprawnością, prowadzącą do obligatoryjnej sterylizacji. Potem wprowadzano kolejne przepisy. W ich rezultacie pomiędzy rokiem 1934 a 1945 około czterystu tysięcy ludzi poddano przymusowym zabiegom: u kobiet z początku podwiązywano jajowody, później zaś dokonywano sterylizacji z użyciem radu lub promieni Roentgena, zaś mężczyzn poddawano wazektomii1. Kandydatów do sterylizacji przedstawiano komisjom lekarskim, była to jednak tylko formalność, bo pacjenci pod​da​w a​ni pro​ce​du​rze byli z za​ło​że​nia trak​to​w a​ni jako ułom​ni. W ramach ogólnej kampanii propagandowej, której celem było zaszczepienie niemieckiemu społeczeństwu ideałów narodowego socjalizmu, rząd od razu uruchomił program mający przekonać szerokie masy o „korzyściach” płynących z eutanazji. Hitler był jednak przekonany, że lepiej nie wdrażać polityki eutanazji w czasie pokoju, obawiał się bowiem negatywnej reakcji społeczeństwa. Wierzył, że podczas wojny (którą planował na drugą połowę lat trzydziestych), „kiedy uwaga całego świata będzie zwrócona na operacje wojskowe, a życie ludzkie w każdym ra​zie mniej się bę​dzie li​czyć, ła​twiej bę​dzie uwol​nić lud z brze​mie​nia umy​sło​w o cho​rych”2. W maju 1939 roku Hitler polecił podległym sobie urzędnikom z Kancelarii Führera [Kanzlei des Führers, KdF], by utworzyli organizację nadzorującą program „miłosiernego uśmiercania” dzieci – Komitet Rzeszy do spraw Naukowej Rejestracji Ciężkich Chorób Dziedzicznych i Wrodzonych. Położnym i lekarzom nakazano obowiązkową rejestrację dzieci, które urodziły się z wadami. Komisja ekspertów selekcjonowała kandydatury zgłoszone do programu. Dzieci te odsyłano do tak zwanych grup dzieci specjalnych i zabijano zastrzykami trucizny albo przez


zagłodzenie. Doktor Hermann Pfannmüller, dyrektor jednej z placówek, w których dokonywano eutanazji dzieci, preferował metodę powolnego głodzenia. Podczas oprowadzania gości po placówce pod koniec 1939 roku, jak wspominał jeden z wizytujących, doktor Pfannmüller podniósł takie dziecko z łóżeczka i „[…] prezentował je niczym martwego królika; z miną eksperta i cynicznym uśmiechem zapewniał: »Temu wystarczą jeszcze dwa czy trzy dni«. Obraz tego opasłego, szczerzącego zęby w uśmiechu mężczyzny, który trzyma w pulchnych dłoniach popiskujący szkielet, otoczony innymi, konającymi z głodu dziećmi, wciąż stoi mi żywo przed oczami. [Zapytany] czy szybka śmierć od zastrzyku itp. nie byłaby przynajmniej litościwsza, [doktor] znów zachwalał swoje metody jako bardziej praktyczne w świetle publikacji zagranicznej prasy. […] Pfannmüller nie krył też faktu, że wśród dzieci, które miał wymordować […], znajdowały się także takie, które nie cierpiały na choroby umysłowe, a mianowicie potomstwo żydowskich rodziców”3. W ramach tak zwanego programu eutanazji dzieci zginęło ich około sześciu tysięcy. Program kontynuowano przez całą wojnę, choć w sierp​niu 1941 roku Hi​tler wy​dał roz​kaz, by go za​koń​czyć. Latem roku 1939 Führer polecił, by Reichsleiter Philipp Bouhler z KdF oraz profesor Karl Brandt, zaufany lekarz, obaj zaangażowani już w nadzór nad programem eutanazji dzieci, stworzyli aparat administracyjny niezbędny do przeprowadzenia podobnego postępowania wobec dorosłych, ponieważ w najbliższym czasie, w związku z rozpoczęciem działań wojennych, miało się zwiększyć zapotrzebowanie na łóżka szpitalne i personel medyczny. Przeprowadzono selekcję lekarzy, odbyła się seria spotkań, sformułowano plany. Hitler otrzymywał okresowe raporty z postępów prac, a w październiku 1939 roku udzielił projektowi oficjalnej aprobaty, pod​pi​su​jąc do​ku​ment an​ty​da​to​w a​ny na 1 wrze​śnia, czy​li dzień roz​po​czę​cia dzia​łań zbroj​nych: Reichsleiter Bouhler i doktor Brandt, lekarz, są odpowiedzialni za rozszerzanie uprawnień wybranych lekarzy, którzy będą wyszczególnieni z nazwiska. Lekarze ci będą mogli udzielać miłosiernej śmierci pacjentom uznanym wobec najlepszej ludz​k iej wie​d zy za nie​ule​czal​nie cho​rych. Adolf Hi​tler4.

Nie był to dokument jawny. Nie upubliczniono go, dopóki Hitler pozostawał przy władzy. Führer wydał ten rozkaz – czy raczej upoważnienie – w trybie niedozwolonym w obowiązującym wówczas w Niemczech prawie, a mianowicie jako przywódca partii narodowosocjalistycznej, na papierze urzędowym Kancelarii Führera, a nie jako kanclerz Niemiec. Celem tego dokumentu było nadanie programowi eutanazji aury prawomocności, by ułatwić pozyskiwanie doń lekarzy. Karl Brandt i Philipp Bouhler powierzyli zarządzanie projektem Viktorowi Brackowi, kierownikowi Departamentu II w Kancelarii, zajmującego się sprawami państwowymi i partyjnymi. Ostatecznie personel projektu zajął budynek wynajęty w tym celu przez KdF w Berlinie, przy Tiergartenstraße 4, skąd cały program wziął swą nazwę – operacja „T4”. Każdej osobie wprowadzanej do programu wyjawiano jego naturę, pytano, czy chce uczestniczyć w tych działaniach (nikt nie był do tego zmuszany), a osoby, które się na to decydowały, zo​bo​w ią​zy​w a​ły się do za​cho​w a​nia ta​jem​ni​cy. Kie​dy w roku 1939 wy​bu​chła woj​na, Hi​tler miał już apa​rat ad​mi​ni​stra​cyj​ny go​to​w y do taj​nej li​kwi​da​cji umy​sło​w o cho​rych5. W sumie powstało sześć ośrodków eutanazyjnych: w Grafeneck w Wirtembergii, Brandenburgu nieopodal Berlina, w Hartheim pod Linzem w Austrii, w Sonnenstein w miejscowości Pirna w Saksonii, w Bernburgu w Saksonii i Hadamar w Hesji. Każda placówka dysponowała własną komorą gazową. W połowie roku 1940 Christian Wirth, urzędnik policji ze Stuttgartu, został mianowany kierownikiem administracji ośrodka


w Hartheim. Sądząc z opisów, był to osobnik odrażający, prymitywny i nachalny. Odnosząc się do konieczności wdrożenia programu eutanazji, Wirth mówił o „pozbywaniu się bezużytecznych gąb”, twier​dził, że „sen​ty​men​tal​ny beł​kot” o ta​kich oso​bach „przy​pra​w iał go o mdło​ści”6. Zamek Grafeneck, siedziba hospicjum dla inwalidów, został przejęty przez obsadę z T4 w październiku 1939 roku i nazwany „Placówką A”. Już w następnym miesiącu zaczęły się zabiegi eutanazji. Placówka odpowiadała za terytorium Austrii, a nawet północne regiony Włoch (nawiązano współpracę z włoskim rządem w kwestii mieszkających na tych terenach pa​cjen​tów nie​miec​kie​go po​cho​dze​nia). Ośrodek w Brandenburgu noszący kryptonim „Placówka B” powstał w starym więzieniu. Podlegali mu pacjenci z Saksonii, Szlezwika-Holsztynu, Brandenburgii, Brunszwiku, Meklemburgii i Anhaltu, jak również z Hamburga i Berlina. Placówkę zamknięto w październiku 1940 roku, a jej personel przeniesiono do Ośrodka Pielęgnacyjno-Opiekuńczego w Bern​bur​gu, dys​po​nu​ją​ce​go lep​szym za​ple​czem tech​nicz​nym. Zamek Hartheim niedaleko Linzu w Austrii został oznaczony jako „Placówka C”. Posyłano tam ofiary z Austrii, części Saksonii, południowych Niemiec, a nawet z Jugosławii i Protektoratu Czech i Moraw. Jeden z przydzielonych tam urzędników opisał później Hartheim jako „za​pusz​czo​ny chlew”7. Pod kryptonimem „Placówka D” krył się Ośrodek Pielęgnacyjno-Opiekuńczy w Sonnenstein. Personel z T4 zajął ten obiekt w kwietniu 1940 roku. Placówka odpowiadała za Turyngię, część Sak​so​nii i Ślą​ska, a tak​że za część po​łu​dnio​w ych Nie​miec. Działalność ośrodka w Grafeneck zakończyła się w grudniu 1940. Jego personel przeniesiono do „Placówki E” w Hadamar, niedaleko Limburga. Przybywali tam pacjenci z NadreniiPa​la​ty​na​tu, Pół​noc​nej Nad​re​nii-West​fa​lii oraz Dol​nej Sak​so​nii. Formularze do rejestracji pacjentów zostały rozesłane do wszystkich hospicjów i zakładów psychiatrycznych w Niemczech. Pacjentów należało zaklasyfikować do jednej z trzech grup. Pierwsza grupa obejmowała między innymi chorych na padaczkę i nieuleczalny paraliż, zaś do drugiej grupy trafiali wszyscy pacjenci, którzy byli hospitalizowani nieprzerwanie przez co najmniej pięć lat. Stwierdzono, że pacjenci zakwalifikowani do tych grup najczęściej nie byli śmiertelnie chorzy. „Nie cierpieli, większość z nich nie była bliska śmierci ani nie chciała umie​rać”8. Jeśli któraś instytucja odmawiała współpracy w zakresie wypełniania formularzy bądź przesyłała je wypełnione błędnie lub niekompletnie, odwiedzała ją komisja złożona z pracowników T4. Na żądanie członkowie komisji sami wypełniali formularze, nawet nie ba​da​jąc pa​cjen​tów. Kwestionariusze trafiały do centralnego biura T4, gdzie weryfikowała je grupa trzech ekspertów. W każdej sprawie zapadała decyzja, oznaczona plusem (eksterminacja), minusem (odroczenie) lub znakiem zapytania (do dalszego rozpatrzenia), nanoszonym tuszem na historii choroby pacjenta. Następnie układano listy pacjentów wytypowanych do eutanazji, odrębne dla poszczególnych zakładów psychiatrycznych i domów opieki. Listy te przekazywano do odpowiedniego ośrodka eutanazji w celu realizacji decyzji. Każda placówka miała do dyspozycji ta​bor au​to​bu​so​w y i kie​row​ców, by od​bie​rać ofia​ry z za​kła​dów opie​ki i prze​w o​zić je do ośrod​ka. SS odgrywało w programie eutanazji w Niemczech rolę ograniczoną, niemniej jednak istotną. Kancelaria Führera zgłosiła zapotrzebowanie na doświadczonych techników oraz materiały (medykamenty i gaz), bez których placówki T4 nie mogłyby przeprowadzać mordów na


pacjentach, a ze względu na zachowanie tajemnicy tych działań logiczne było zwrócenie się z tą sprawą do SS. W celu uzyskania technicznego wsparcia Viktor Brack z Kancelarii Führera nawiązał ścisłą współpracę z kierowanym przez Reinharda Heydricha Głównym Urzędem Bezpieczeństwa Rzeszy [Reichssicherheitshauptamt – RSHA], a ściślej z Referatem Analityki Chemicznej [Referat Chemie] w Instytucie Techniki Kryminalnej [Kriminaltechnisches In​sti​tut – KTI]. Re​fe​ra​tem tym kie​ro​w ał in​ży​nier che​mik i ofi​cer SS, Al​bert Wid​mann. KTI otrzymał zadanie przeprowadzenia doświadczeń, które pozwoliłyby określić najlepszy sposób uśmiercania osób objętych programem. Po pewnym czasie w placówce eutanazyjnej w Brandenburgu przeprowadzono pokaz – wśród licznych, wysokich rangą gości znajdowali się Karl Brandt, Philipp Bouhler, doktor Leonardo Conti (Naczelny Lekarz Rzeszy), jak też Viktor Brack, Albert Widmann i sławny Christian Wirth. Pacjentom z jednej grupy podano zastrzyki, zaś tych z drugiej zaprowadzono pod strażą do komory gazowej, do której wtłoczono następnie tlenek węgla. Zastrzyki uznano za mniej efektywny środek likwidacji niż czad i ostatecznie pacjentów z pierwszej grupy również uśmiercono w komorze gazowej. Doktor Brandt zde​cy​do​w ał, że do uśmier​ca​nia lu​dzi w pro​gra​mie eu​ta​na​zji bę​dzie wy​ko​rzy​sty​w a​ny gaz9. Jeden z ekspertów technicznych z instytutu Widmanna Untersturmführer August Becker, również obecny na pokazie w Brandenburgu, kupował stalowe butle na tlenek węgla w fabryce należącej do zakładów Mannesmann RÖhrenwerke, producenta orurowania. Butle te, walce o pojemności około czterdziestu litrów każdy, były następnie napełniane śmiercionośnym gazem w fabryce koncernu IG Farben w Ludwigshafen, a stamtąd dowożone do placówek eu​ta​na​zyj​nych10. Becker nie ograniczał się tylko do dostarczania tlenku węgla – był obecny przy uśmier​ca​niu pa​cjen​tów ga​zem, do​ra​dzał przy tych dzia​ła​niach i nad​zo​ro​w ał je. W ostatecznym kształcie procedura trucia pacjentów gazem była prosta, ale podstępna. Ofiary wprowadzano do pokoju, gdzie miały się rozebrać. Następnie były fotografowane i poddawane pobieżnym badaniom, nie w celach medycznych, lecz dla dopełnienia formalności administracyjnych. Na plecach pacjentów zapisywano numery, by umożliwić identyfikację ciał. Później gromadzono nieszczęśników w poczekalni, gdzie wydawano im ręczniki i mydło. Wreszcie prowadzono całą grupę do komory gazowej, sprytnie zakamuflowanej jako prysznice czy sala do inhalacji. Gdy ofiary były już w środku, zamykano drzwi i włączano dopływ gazu. Jedni pacjenci po prostu tracili przytomność, inni zaczynali krzyczeć, tłuc w ściany i drzwi. Kiedy lekarz uznał, że wewnątrz nie ma już nikogo żywego, przeważnie po upływie około dwudziestu minut, odcinano dopływ gazu i wtłaczano do komory świeże powietrze, by wyparło tlenek węgla. Potem zwłoki wywożono do krematorium i palono11. Obóz zagłady w Chełmnie miał być pierwszym na terenie Kraju Warty, gdzie przyjęto tę metodę przy „taśmowej” eksterminacji Żydów. Kilka miesięcy później zarówno procedurę, jak i personel akcji T4 wykorzystano również w ramach operacji „Reinhard” w głównych centrach zagłady, w obozach w Bełż​cu, So​bi​bo​rze i Tre​blin​ce. 24 sierpnia 1941 roku Hitler wydał rozkaz, by zaprzestać trucia gazem pacjentów w ramach akcji T4, ponieważ wiedza o tych działaniach rozprzestrzeniała się coraz bardziej, powodując wzburzenie społeczeństwa, dokładnie tak, jak przewidywał. Według statystyka zatrudnionego w T4 od stycznia 1940 do sierpnia 1941 roku w ośrodkach eutanazyjnych T4 zamordowano 70 723 niepełnosprawne osoby z zakładów psychiatrycznych w Niemczech i Austrii, czyli około trzydziestu pięciu tysięcy pacjentów rocznie12. W rzeczywistości zabijanie chorych trwało do


końca wojny w ramach działań określanych obecnie jako „dzika” eutanazja. Na terenie całych Niemiec i Austrii lekarze i sanitariusze wymordowali tysiące pacjentów za pomocą zastrzyków z tru​ci​zną lub przez za​gło​dze​nie. Wiosną 1941 roku wzrosło zaangażowanie SS w program eutanazji, jako że esesmani uruchomili operację „14f13” – program mordowania więźniów obozów koncentracyjnych. Obozowi lekarze wybierali ofiary do specjalnego zabiegu, przy czym ostatecznej selekcji dokonywali wizytatorzy z T4. Wytypowanych więźniów wywożono do placówek T4 i gazowano. Szacuje się, że w ramach tego programu do jego oficjalnego zakończenia w 1943 roku zabito do dwu​dzie​stu ty​się​cy więź​niów. Jak zeznał Viktor Brack, powodem, dla którego Hitler rozkazał, by uruchomić w Niemczech program eutanazji, była „eliminacja przetrzymywanych w zakładach dla obłąkanych i innych tego typu instytucjach ludzi, z których Rzesza nie miałaby już nigdy żadnej korzyści. Uznano ich za bezużyteczne obciążenie, a Hitler uważał, że dzięki eksterminacji tego bezużytecznego obciążenia można będzie przeznaczyć większą liczbę lekarzy, sanitariuszy, pielęgniarek, łóżek szpitalnych i innych zasobów do użytku sił zbrojnych”13. Według przywoływanego już statystyka z T4 eliminacja tego „bezużytecznego obciążenia” przyniosła państwu niemieckiemu w okresie dziesięciu lat oszczędność 885 439 980 marek, zaś jeśli chodzi o zasoby żywności, państwo zaoszczędziło 13 492 440 kilogramów mięsa i wędlin. Można sprowadzić te wyliczenia do jeszcze większego absurdu, wskazując, że oznaczało to oszczędność około 192 kilogramów mięsa na każdym pacjencie, czyli mniej więcej 0,053 kilograma dziennie przez wspomniany okres dziesięciu lat. Jednak chyba istotniejszy od oszczędności na wędlinach był fakt, że program eutanazji nie tylko dostarczył wykwalifikowanych kadr, które zatrudniono potem w obozach zagłady objętych operacją „Reinhard”, lecz także pomógł personelowi za​rzą​dza​ją​ce​mu i tech​ni​kom prze​kro​czyć gra​ni​cę psy​cho​lo​gicz​ną.


Mobilne jednostki morderców

Ostatnim posunięciem przed założeniem jednej, stacjonarnej placówki, w której miała zostać zabita większa liczba ofiar, było utworzenie grupy eksterminacyjnej do przeprowadzania terenowych operacji likwidacyjnych o ograniczonym zakresie w placówkach opieki zdrowotnej na te​re​nie ca​łe​go Kra​ju War​ty. Zasięg terytorialny programu eutanazji został rozszerzony w chwili niemieckiego najazdu na Polskę 1 września 1939 roku, a następnie rozbioru podbitego kraju. Podobnie jak wszystkie inne instytucje w Polsce, także zakłady dla psychicznie chorych i niepełnosprawnych zostały przejęte przez Niemców i oddane w zarząd nowo powołanej okupacyjnej administracji. Metody przeprowadzania tak zwanej eutanazji w tych przejętych placówkach różniły się, ale najczęściej stosowano zastrzyki trucizny (na przykład w Lublińcu), głodzenie (w Kobierzynie) i/lub roz​strze​la​nia (w Cheł​mie Lu​bel​skim)1. Tylko na terenie Kraju Warty poza powyższymi metodami wykorzystano także komory gazowe. Dokonane przez Bracka rozszerzenie programu eutanazji na zachodnie ziemie podbitego państwa polskiego nie wymagało tworzenia osobnego aparatu administracyjnego – Brack po prostu powołał kolejną instytucję eutanazyjną. Różniła się ona jednak zasadniczo od tych w Niemczech, ponieważ była w gruncie rzeczy jednostką mobilną. Owa instytucja – Sonderkommando Lange, specjalny wydzielony oddział SS z samochodową komorą gazową – przy​by​w a​ła tam, gdzie byli jej „pa​cjen​ci”. Po wybuchu wojny i stworzeniu przez Niemcy z części zajętych terenów nowej prowincji, Kraju Warty, sześć leżących w tym regionie zakładów psychiatrycznych: w Owińskach koło Poznania, Gnieźnie (Dziekanka), Kościanie, Warcie, Łodzi (Kochanówka) i Gostyninie, przeszło pod nadzór władz prowincji [Gauselbstverwaltung – GSV] w Poznaniu. Centralne Biuro Przenosin Pacjentów [Zentrale für Krankenverlegung], którego zadaniem było przygotowywanie i przekazywanie rodzinom pacjentów fikcyjnych danych o ich losie, także podlegało GSV. W Centralnym Biurze prowadzono też rejestr, zawierający informacje o miejscu rzekomego pochówku zmarłych pacjentów na cmentarzu przy zakładzie w Dziekance. Specjalnie powołany Referat Stanu Cywilnego w Centralnym Biurze wystawiał akty zgonu, podając fikcyjne daty i przyczyny śmierci pacjentów. Podobnie jak w Niemczech do wszystkich zakładów psychiatrycznych i domów opieki na wcielonych do Rzeszy ziemiach polskich rozesłano formularze rejestracji pacjentów. W szpitalach psychiatrycznych przygotowano listy pacjentów, na podstawie których miała być później przeprowadzona ich ewakuacja, choć zdarzały się wyjątki. Część lekarzy i personelu pielęgniarskiego zwolniono, ograniczono wydawanie leków, wydano też rozkaz, na mocy którego zakazane zostało wypisywanie pacjentów ze szpi​ta​li. Pierwszym krokiem w procesie prowadzącym do masowych mordów było przygotowanie przez nowo nominowanych dyrektorów zakładów psychiatrycznych list pacjentów. Aby ukryć przed polskim personelem rzeczywisty cel tych działań, mówiono o „ewakuacji”, przeniesieniu


pacjentów do innych zakładów. Termin ten kojarzył się też z przesiedleniami Polaków do Generalnego Gubernatorstwa, co również miało wówczas miejsce. Wewnętrzna korespondencja opisywała jednak te transfery jako czyszczenie szpitali z umysłowo chorych. Listy specjalnych transferów pacjentów do innych zakładów, wyszczególniające nazwiska ofiar tych czystek, były następnie przekazywane do Wyższego Dowódcy SS i Policji [Höhere SS- und Polizeiführer – HSSPF] Wilhelma Koppego, na którym spoczywała odpowiedzialność za przeprowadzenie ewa​ku​acji2. Główny nadzór nad uśmiercaniem gazem osób niepełnosprawnych umysłowo w Kraju Warty od strony operacyjnej, ale nie administracyjnej, miało sprawować SS. Nazistowska biurokracja słynęła z zawiłej hierarchii, taka sytuacja bynajmniej nie była czymś nadzwyczajnym. Drabiny hierarchii się krzyżowały, zakresy terytorialne się zazębiały. Heinrich Himmler, dowódca SS, miał w każdej prowincji przedstawiciela w postaci HSSPF, który podlegał zarówno bezpośrednio jemu, jak i zarządcy prowincji [Reichsstatthalter]. W Kraju Warty stanowisko HSSPF otrzymał stacjonujący w Poznaniu Gruppenführer Wilhelm Koppe. Na Koppem spoczywała operacyjna odpowiedzialność za egzekucje, które na podległym mu obszarze przeprowadzało Sonderkommando Lange. Jakkolwiek Koppe twierdził, że jest dowódcą tego oddziału3, a Lange był oficjalnie przydzielony do placówki Gestapo w Poznaniu, to jednak później zeznał, że nad likwidacją pacjentów z Kraju Warty w komorach gazowych nadzór sprawował Viktor Brack z Kancelarii Führera4. Zastępca dyrektora placówki Gestapo w Poznaniu Sturmbannführer Alfred Trenker, przygotowując wkrótce po objęciu stanowiska sprawozdanie okresowe dla Berlina, poprosił o potwierdzenie, czy Lange rzeczywiście jest dowódcą jednostki specjalnej. Gruppenführer Heinrich Müller, szef Gestapo, przysłał odpowiedź opatrzoną klauzulą „ściśle tajne”, w której stwierdził, że Sonderkommando Lange podlega szefowi Policji Bezpieczeństwa Heydrichowi, a ścieżka dowodzenia prowadzi od Sonderkommando Lange przez Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA) do szefa Policji Bezpieczeństwa. Po tej wiadomości Trenker przestał zaprzątać sobie głowę działalnością tej jednostki5. Lange często odwiedzał Berlin, by skonsultować szczegóły działalności Sonderkommando. Narady w RSHA doprowadziły do podjęcia decyzji, by zlecić mu eksperymenty z wykorzystaniem tlenku węgla przy uśmiercaniu ofiar. To wyjątkowe zadanie wskazuje, że Lange był bezpośrednio związany z głównymi wła​dza​mi pro​gra​mu eu​ta​na​zji. Wspomniane konsultacje miały miejsce w październiku i listopadzie 1939 roku. Decyzja o eksperymentach z tlenkiem węgla zapadła więc przed opisanym wyżej pokazem w Brandenburgu, po którym Brandt wybrał uśmiercanie gazem, a nie zastrzykami, jako preferowaną metodę eutanazji na rdzennych terenach Rzeszy. Nie wiadomo dokładnie, kiedy miał miejsce ów pokazowy eksperyment w Brandenburgu – jego uczestnicy zeznawali potem, że stało się to podczas dwudniowej konferencji w grudniu 1939 lub styczniu 1940 roku6. Wynikałoby z tego, że podejmując decyzję o wyborze tlenku węgla, Brandt musiał też wziąć pod uwa​gę wy​ni​ki uzy​ska​ne już przez Lan​ge​go. Bardzo niewiele napisano dotąd o człowieku, który miał założyć obóz zagłady w Chełmnie. Herbert Lange urodził się we wrześniu 1909 roku we wsi Menzlin na Pomorzu Przednim (na północ od Berlina), do NSDAP wstąpił w maju 1932 roku, zanim jeszcze partia ta objęła władzę w Niemczech, a do SS – niecały rok później, w marcu 1933. W roku 1938 wstąpił do Policji Kryminalnej [Kriminalpolizei – Kripo] i Służby Bezpieczeństwa SS [Sicherheitsdienst – SD].


W roku 1935 się ożenił; w latach 1936 i 1938 urodziły mu się dzieci. Wszystko wskazuje na to, że przełożeni byli zadowoleni z jego pracy. Lange awansował z podporucznika [Untersturmführer] na porucznika [Obersturmführer] w dniu 20 kwietnia 1940 roku, po udziale w mordowaniu pacjentów szpitali psychiatrycznych, na kapitana [Hauptsturmführer] w dniu 1 września 1941 roku, co mogło być związane z funkcjami sprawowanymi w Chełmnie; następnie, po wymordowaniu w komorach gazowych w Chełmnie mężczyzn, kobiet i dzieci oraz powrocie do Berlina, w lipcu 1942 roku awansował z komisarza Policji Kryminalnej [Kriminalkommissar] na radcę [Kriminalrat], a w końcu 1 października 1944 roku za wkład w czynności związane z represjami wobec rzeczywistych i rzekomych spiskowców zamieszanych w próbę zamachu na ży​cie Hi​tle​ra w lip​cu 1944 otrzy​mał awans z ka​pi​ta​na na ma​jo​ra [Sturm​ban​n​füh​rer]7. Trzydziestoletni Lange brał udział w najeździe na Polskę jako członek Einsatzgruppe VI, którą dowodził Standartenführer Erich Naumann. Grupy operacyjne wkraczały na zdobyte już przez niemiecką armię ziemie polskie, by wytropić i wyeliminować tych członków polskiego społeczeństwa, których uznano za wrogich i potencjalnie groźnych dla niemieckich interesów. Ein​sat​zgrup​pe VI rozwiązano w listopadzie 1939 roku, a Lange wraz z innymi członkami tego oddziału został oficjalnie przydzielony do nowo powstałej placówki Gestapo w Poznaniu. Według zeznań doktora Alfreda Trenkera, który został przeniesiony do Poznania w marcu 1940, a z czasem miał się stać bliskim znajomym Langego i jego rodziny, w strukturach Gestapo Lange kierował Wydziałem IIG, zajmującym się sprawami nielegalnego posiadania broni i materiałów wybuchowych oraz sabotażem i napadami na Niemców 8. Wiadomo, iż brał udział w egzekucjach Polaków skazanych przez niemieckie sądy. Więźniów wywożono do lasów zakrzewskich lub w inne miejsca niedaleko Poznania i tam rozstrzeliwano9. Według tamtejszego leśniczego w ten sposób straciło życie około trzydziestu tysięcy Polaków 10. Trenker zeznał też, że w tym samym czasie lub później Lange kierował również Wydziałem IIE (zatrudnienie robotników przymusowych, zsyłki do obozów pracy poprawczej). Na początku roku 1941 do poznańskiej placówki Gestapo przydzielony został jako kierowca w Wydziale IIE Rottenführer Walter Burmeister. Według Burmeistera kierownikiem tego wydziału był wówczas Lange11. Istnieją też świadectwa, według których Lange dowodził jednostką ochrony, przy​dzie​lo​ną sze​fo​w i okrę​gu Ar​thu​ro​w i Gre​ise​ro​w i12. Podobno miał być w dodatku pierwszym komendantem Fortu VII (Fort Colomb), jednego z elementów systemu fortyfikacji obronnych zbudowanych wokół Poznania w XIX wieku, i to na nim miała spoczywać odpowiedzialność za zorganizowanie tam więzienia, dobór personelu i przyjęcie pierwszych osadzonych13. Fort VII przez krótki czas miał status obozu koncentracyjnego, ale po reorganizacji struktur policyjnych na ziemiach polskich w listopadzie 1939 stał się więzieniem Gestapo. Po kolejnej reorganizacji w połowie roku 1941 jego oficjalna nazwa uległa zmianie na Więzienie Policji Bezpieczeństwa i Obóz Pracy Poprawczej [Polizeigefängnis der Sicherheitspolizei und Arbeitserziehungslager] 14. Jednak niezależnie od nazwy było to miejsce kaźni, w którym więźniów poddawano niewyobrażalnym torturom, kiedy oczekiwali na proces, zsyłkę do obozu koncentracyjnego czy wreszcie egzekucję. Nawet jeśli Lange nie był pierwszym komendantem więzienia w Forcie VII, niewątpliwie nie było mu ono obce. Zebrana przezeń jednostka do zadań specjalnych nosiła nazwę Sonderkommando Lange. W jej skład wchodziło około piętnastu osób z różnych służb bezpieczeństwa (nieznana jest ani


dokładna liczba członków jednostki, ani wszystkie ich nazwiska). Lange miał zastępcę, również oficera SS, jak też dwóch podoficerów pełniących funkcje dowódcze. Jego czarnym mercedesem kierował przydzielony mu specjalnie szofer15. Na podstawie dalszych wydarzeń można dojść do tylko jednego wniosku: Lange otrzymał rozkaz znalezienia prostej metody likwidacji pacjentów ob​ję​tych pro​gra​mem eu​ta​na​zji na te​re​nie Kra​ju War​ty oraz prze​pro​w a​dze​nia tej ope​ra​cji. Lange rozpoczął prace nad tym zadaniem kilka tygodni po niemieckiej agresji na Polskę. Często wyjeżdżał na konsultacje do Berlina, co zaowocowało między innymi decyzją, by wysłać do Poznania esesmana doktora Augusta Beckera, chemika i samozwańczego eksperta od gazowania, by udzielił technicznego wsparcia16. Jak wspomnieliśmy wyżej, Becker miał później także dostarczyć butle z gazem na pokazową egzekucję w Brandenburgu. W Forcie VII Becker i Lange mieli doskonałe warunki do przeprowadzania eksperymentów nad metodami uśmiercania. Jeden ze schronów w obrębie więzienia został wybrany na komorę gazową, a cała adaptacja polegała na uszczelnieniu jego drzwi gliną – rozwiązanie tyleż prymitywne, co skuteczne. Niewiele wiadomo o szczegółach eksperymentów w Forcie VII. Zachowane skąpe informacje pochodzą głównie od więźniów Fortu, którzy byli świadkami poszczególnych wy​da​rzeń i któ​rym uda​ło się prze​trwać woj​nę. Jeden z tych więźniów opisywał potem takie zajście, być może pierwszy transport ofiar do wię​zie​nia: Któregoś dnia huk motoru ciężarówki zelektryzował wszystkich. Byliśmy pewni, że samochód zajechał na korytarz kazamat, że szykuje się nowy transport. Ale gdy ciężarówka podjechała pod naszą celę, a strażnicy zasunęli judasze, byliśmy tym wszystkim zaskoczeni. Przez odgłos czynnego motoru przebijały jakieś dziwne głosy. Nienaturalne śmiechy, jęki, płacze, śpiewy wesołe bądź ponure, słowa rzucane bezładnie, głosy kobiet przeklinających bądź zanoszących się od śmiechu, piski dzieci – wszystko to wywierało na nas okropne wrażenie. Czuliśmy instynktownie, że coś strasznego dzieje się za tymi żelaznymi wrotami. Wreszcie z największą ostrożnością uchyliliśmy trochę judasza, by przez szparę zobaczyć, co się dzieje. Trudno opisać makabryczny obraz, jaki ujrzeliśmy. Z auta ściągano lub znoszono ludzi anormalnych lub, jak przypuszczaliśmy, ludzi nieuleczalnie chorych, bo część całkiem normalnie się zachowywała, a po wyglądzie można było poznać, że są to prostytutki. Były i zdziecinniałe staruszki, i dzieci kilku- i kilkunastoletnie. Wszyscy zostali wpędzeni wśród bi​cia i wy​zwisk do jed​nej z cel. Ja​k iś czas do​la​ty​wa​ły jesz​cze gło​sy, póź​niej już wszyst​k o uci​chło17.

Państwowy Szpital Psychiatryczny w Owińskach był jedną z trzech instytucji tego typu w województwie poznańskim, należał do najstarszych w Polsce – w roku 1938 obchodził stulecie istnienia. Wymordowanie pacjentów tej placówki często przypisuje się esesmanom z Sonderkommando Lange. W sprawozdaniu sporządzonym w październiku 1945 roku doktor Zdzisław Jaroszewski, pracownik zakładu, opisał okoliczności wymordowania tysiąca stu pacjentów szpitala, w tym siedemdziesięciorga ośmiorga dzieci, co miało miejsce sześć lat wcześniej – w listopadzie 1939. Według tej relacji oddziałem SS, który wywiózł ze szpitala pacjentów, dowodził Hauptsturmführer Sachs [Sacks?], były urzędnik policji w Gdańsku. Z oddziałem SS przybyły dwie kryte plandeką ciężarówki. Esesmani zajęli szpital i wkrótce zaczęli ładować na ciężarówki pacjentów, których ręce były skrępowane na plecach. Esesmani eskortujący ciężarówki mieli przy pasach pistolety i saperki. W kolejnych dniach personel szpitala i pacjenci odczuwali coraz silniejszy niepokój, bo za każdym razem, gdy pytali o punkt docelowy wyjeżdżających transportów, słyszeli inną odpowiedź. Od wywiezionych pacjentów nie przychodziły żadne wiadomości, a na mundurach esesmanów po ich powrocie do szpitala widoczne były ślady krwi. Z czasem pacjenci wpychani na ciężarówki zaczęli błagać o litość. Ostatecznie zaczęto im podawać zastrzyki na godzinę przed wywózką, dwa centymetry


sześcienne somnifenu, by ukoić nerwy. Mimo to zdarzyło się, że jedna z pacjentek zawołała z ciężarówki: „Jeszcze Polska nie zginęła!”. Rozwścieczony tym jeden z esesmanów odkrzyknął: „Warte mal, du verfluchtes Ast, du kriegst bald eure »Jeszcze Polska nie zginęła«” [Poczekaj no, oślico zatracona, ja ci pokażę „Jeszcze Polska nie zginęła”]. Jako ostatnie wywieziono ze szpi​ta​la dzie​ci. Na po​cząt​ku grud​nia w Owiń​skach nie było już żad​nych pa​cjen​tów 18. Według relacji doktora Jaroszewskiego wywózki pacjentów zaczęły się około 1 listopada. Najpierw wywieziono mężczyzn. Dopiero po nich zaczęto wywozić kobiety i dzieci. W sprawozdaniu stwierdzono też, że kobiety i ostatnie transporty wywieziono do Fortu VII i tam zagazowano. Na podstawie tej relacji można wnioskować, że Lange uczestniczył w wymordowaniu pacjentów szpitala w Owińskach, ale nie da się jednoznacznie stwierdzić, czy to na nim spoczywała administracyjna odpowiedzialność za całość tej operacji. Terminy podane przez doktora Jaroszewskiego (na początku grudnia nie było już w szpitalu żadnych pacjentów) wskazywałyby, że w pierwszych dniach listopada Lange nie był jeszcze gotów do uruchomienia samochodowych komór gazowych. Jednak kobiety i dzieci ze szpitala w Owińskach posłużyły mu za króliki doświadczalne, których potrzebował do swoich eksperymentów, co potwierdzają świad​ko​w ie. We wrześniu 1939 roku, kiedy Niemcy zaatakowały Polskę, Henryk Mania był nastolatkiem, uczniem frezerskim. Nie minęły dwa tygodnie, a został aresztowany za rzekomą próbę otrucia Niemca. Po kilku tygodniach pracy w grupie przymusowych robotników przy naprawach dróg i torów kolejowych znalazł się wśród więźniów przeniesionych z więzienia w Wolsztynie do celi w Forcie VII. Wkrótce przy życiu pozostało tylko kilku z nich. Mania, Marian Libelt i Wacław Świtała z Rakoniewic zostali przeniesieni do nowej celi, oznaczonej skrótem „SK” (od Sonderkommando), w której przetrzymywano już czterech innych Polaków: Henryka Ma​li​cza​ka, Sta​ni​sła​w a Po​lu​biń​skie​go, Sta​ni​sła​w a Szy​mań​skie​go i Ka​je​ta​na Skrzyp​czyń​skie​go. W tym samym dniu, w którym przeniesiono nas do celi SK, wywołał nas SS-man, nie ten jednak, który normalnie pełnił służbę na korytarzu. Na dziedzińcu Fortu VII stały w otoczeniu innych SS-manów dwa samochody ciężarowe, załadowane ludźmi. Byli to chorzy psychicznie, co można było poznać po ich wyglądzie. SS-mani kazali nam chorych sprowadzać z samochodu i prowadzić do bunkra, stojącego osobno. SS-mani pilnowali nas, krzycząc i popychając. Wynieśliśmy też z samochodu butle żelazne, jak do tlenu, i składaliśmy je koło bunkra. Po napełnieniu bunkra chorymi i po zamknięciu żelaznych drzwi SS-mani kazali je oblepić gliną, po czym odesłali nas z powrotem do cel. Po krótkim czasie wyprowadzono nas ponownie na dziedziniec. Kazano nam odlepić glinę, otworzyć drzwi i wyciągnąć zwłoki zatrutych gazem chorych. Dowiedziałem się później, że ci więźniowie, w których celi nas umieszczono, wykonywali podobne funkcje już poprzednio, o czym od nich się dowiedziałem. Zwłoki wyrzucone z bunkra wnosiłem na samochód. Po załadowaniu samochodu zwłokami chorych odesłano nas do celi. Opisane wyżej gazowanie chorych psychicznie powtarzało się jeszcze kilkakrotnie […]. Wiadomo mi jednak, że byli to chorzy przywożeni na teren Fortu VII z Zakładu dla Psychicznie Chorych w Owińskach koło Po​zna​nia 19.

Mania nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że właśnie dołączył do robotników Sonderkommando w Forcie VII. Ten szesnastoletni chłopak nie wiedział też, że była jeszcze jedna cela „ SK”. Grupa Mani miała prowadzić ofiary z ciężarówek, w których je przywożono, do bunkra wykorzystywanego jako komora gazowa. Następnie wynosili zwłoki z komory do oczekujących ciężarówek, którymi wywożono je do lasu, by tam je pochować. Drugą grupę więźniów wożono do lasu, by kopali tam mogiły i grzebali zwłoki. Wśród członków tej grupy byli Lech Jaskólski i Franciszek Piekarski, z zawodu leśnik, nestor tej grupy (miał pięćdziesiąt pięć lat) – pełnił on funkcję przywódcy tych więźniów, budził lęk w Mani i innych. Później obie grupy przetrzymywano już w jednej celi (numer 62), jednak wciąż odizolowane od pozostałych


więź​niów 20. Henryk Maliczak, z zawodu ogrodnik, miał trzydzieści sześć lat, kiedy w listopadzie 1939 roku został aresztowany i trafił do więzienia Gestapo w Kościanie21. Po mniej więcej trzech tygodniach Maliczak, zwany później „Heinrichem Starszym” dla odróżnienia od Henryka Mani, zo​stał prze​nie​sio​ny do For​tu VII w Po​zna​niu i zna​lazł się w celi ozna​czo​nej „SK”. Początkowo byliśmy zatrudnieni przy wywożeniu i grzebaniu zwłok osób umysłowo chorych. Pierwsze ofiary pochodziły z Zakładu Psychiatrycznego w [Owińskach]. Przywieziono je samochodem ciężarowym do Fortu VII i tu, w jednym bunkrze, którego drzwi i okna zostały uszczelnione, uśmiercono gazem. Widziałem, jak członkowie załogi obozu oraz inni, ubrani w mundury SS, obserwowali przez okienka bunkra działanie gazu. Przywożeniem chorych z Zakładu w [Owińskach] i gazowaniem ich zajmowała się specjalna grupa SS-manów, spoza załogi Fortu VII, licząca nie więcej jak 10 osób. Grupą tą dowodził SS-man Lange […]. Gazowano w ten sposób w bunkrze 2 albo 3 razy, w odstępie kilku dni. […] Ofiary były spokojne, przypuszczam, że je uspokajano zastrzykami. Nasza rola w tej akcji polegała na tym, że na rozkaz wynosiliśmy zwłoki zagazowanych do samochodów ciężarowych, którymi przewożono je do lasów w okolicy Obornik. Tu zrzucaliśmy zwłoki do wykopanych już grobów. […] O tym, że ofiary były przywożone z [Owińsk] i że są to osoby umysłowo chore, dowiadywaliśmy się od SS-manów z Kommanda Lange. Uspokajali nas przy tym, twierdząc, że tacy ludzie muszą być usu​nię​ci22.

Te zbiorowe mogiły odnaleziono po wojnie w oddziale 163 lasów różnowskich, podlegających Nad​le​śnic​twu Obor​ni​ki23. Z zeznań tych świadków wynika, że choć Lange mógł faktycznie sam jeździć do szpitali po odbiór pacjentów, o czym nie ma mowy w sprawozdaniu doktora Jaroszewskiego, dotyczyło to tylko późniejszej grupy pacjentów. 28 listopada 1939 roku z Kliniki Neurologicznej i Psychiatrycznej Uniwersytetu Poznańskiego wypisano dwadzieścioro siedmioro pacjentów, którzy zostali „ewakuowani” w nieznanym kierunku. Przypuszcza się, że oni także padli ofiarą eksperymentów Langego z użyciem gazu24. Według Mani eksperymenty te były prowadzone w For​cie VII przez mniej wię​cej mie​siąc. Lange pozbywał się zwłok, nie tylko grzebiąc je w masowych grobach w lasach, ale też przekazując do Instytutu Medycyny Sądowej Uniwersytetu Poznańskiego. Według Michała Worocha, który pracował w instytucie, pewnego dnia pojawił się tam Lange; chciał rozmawiać z kierownikiem. Po kilku minutach do gabinetu tego ostatniego wezwano Worocha i jego współpracownika. Otrzymali polecenie pokazania Langemu krematorium. Przyjrzawszy się urządzeniom krematorium, Lange oznajmił, że do instytutu będą dostarczane zwłoki do spalenia. Obaj pracownicy musieli przysiąc, że zachowają tajemnicę, przy czym zostali ostrzeżeni, że złamanie przysięgi będzie traktowane jak sabotaż i sami mogą skończyć w piecu. Już następnego dnia zaczęły przybywać ciała, z czasem nawet siedemdziesiąt dziennie; trwało to aż do wyzwolenia Poznania. Zwłoki przywożono z więzienia przy ulicy Młyńskiej, z Fortu VII, a po​tem tak​że z obo​zu w Ża​bi​ko​w ie (Pog​gen​burg)25. Ponieważ rozkazy Langego dotyczyły likwidacji umysłowo chorych na rozległym terytorium, było oczywiste, że zdecydowanie wydajniej byłoby dojeżdżać tam, gdzie są ofiary, niż zwozić je do Fortu VII, a potem transportować zwłoki do któregoś z okolicznych lasów, by je tam pochować. Stwierdziwszy skuteczność tlenku węgla jako środka uśmiercania, Lange potrzebował zatem ruchomej komory gazowej. Nie ocalały żadne dokumenty dotyczące prac projektowych nad tym pojazdem, nie wiadomo też, kto wpadł na pomysł skonstruowania takiej instalacji. Informacje dotyczące procesu powstawania tego pojazdu sprowadzają się do dwóch zdań z powojennych zeznań Henryka Maliczaka, więźnia Fortu VII, który kopał groby dla ofiar Sonderkommando Lange: „Wóz ten został adaptowany do tego celu na dziedzińcu Domu Żołnierza (siedziba


Gestapo w Poznaniu). Czterech więźniów z naszej grupy, m. innymi ja oraz cieśla Józef Szymański, musieliśmy tam wybić wnętrze wozu sklejką”26. Ciężarówka ta zdobyła złą sławę jako „furgon Kaiser’s Kaffee”, ponieważ przez jakiś czas na jej burtach widniało logo Kaiser’s Kaffee Geschäft [Spółka „Cesarska Kawa”], znanej niemieckiej firmy założonej w roku 1880. Sonderkommando Lange jako jedyne posługiwało się takim pojazdem. Co więcej, nie zdarzyło się w tym czasie, żeby samochodowych komór gazowych używano jednocześnie w dwóch róż​nych lo​ka​li​za​cjach. Świadkowie obecni w szpitalach podczas wywózek pacjentów różnie opisywali wygląd tego pojazdu. W zeznaniach z 1964 i 1967 roku ani Mania, ani Maliczak nie wspomnieli, by używano więcej niż jednego samochodu tego typu. Jednak w wywiadzie udzielonym czechosłowackiemu dziennikarzowi w roku 1962 Mania stwierdził, że do uśmiercania wy​ko​rzy​sty​w a​no dwa po​jaz​dy. Nie mamy za​pi​su tego wy​w ia​du, tyl​ko mel​du​nek zło​żo​ny póź​niej na mi​li​cji27. Naoczni świadkowie należący do personelu szpitali w swoich zeznaniach mówią o samochodach używanych jako komory gazowe w liczbie mnogiej, czasami jednak w tym samym zeznaniu pojawia się też liczba pojedyncza. W żadnej relacji nie wspomina się o dwóch samochodowych komorach gazowych używanych jednocześnie. Po przeanalizowaniu wszystkich zeznań dotyczących operacji eutanazji w poszczególnych szpitalach staje się jasne, że używano tylko jednego furgonu. Z pojedynczego stwierdzenia Mani, że istniały dwa takie pojazdy, nie wynika, że były one używane jednocześnie. Jeśli rzeczywiście istniały dwie samochodowe komory gazowe, być może jednej z nich używano tylko okresowo, na przykład wskutek jakichś problemów technicznych z furgonem Kaiser’s Kaffee. Najlepszym dowodem istnienia drugiego takiego pojazdu jest opis urządzenia wykorzystywanego podczas operacji przeprowadzonej w Szpi​ta​lu dla Ubo​gich w Śre​mie (patrz ni​żej). Skoro powstało już Sonderkommando, przeprowadzono eksperymenty z trującym gazem i przerobiono pojazd opisywany jako furgon meblarski na ruchomą komorę gazową, Lange był gotów do wdrożenia w Kraju Warty programu eutanazji poprzez mobilne operacje likwidacyjne. Kiedy urzędnicy w Gauselbstverwaltung mieli gotową dokumentację ewakuacji pacjentów z da​ne​go szpi​ta​la, roz​ka​zy prze​ka​zy​w a​no do HSSPF Kop​pe​go i Lan​ge ru​szał w dro​gę. 7 grudnia 1939 roku, dwa lata przed uruchomieniem obozu zagłady w Chełmnie, Lange rozpoczął terenowe operacje likwidacyjne od szpitala psychiatrycznego Dziekanka w Gnieźnie, około pięćdziesięciu kilometrów na wschód od Poznania. W zakładzie tym w dniu 11 września 1939 roku, kiedy to wkroczyli Niemcy i przejęli placówkę, przebywało tysiąc stu siedemdziesięciu dwóch pacjentów. Dyrektor szpitala doktor Wiktor Ratka objął stanowisko w roku 1933 po śmierci swojego poprzednika doktora Aleksandra Piotrowskiego. Personel szpitala sterroryzowano – część pracowników przeniesiono do innych zakładów, innych zwolniono. Doktor Ratka jednak został na miejscu, ochoczo wdrażając nowe, niemieckie procedury. Ofiary wywożono niemal codziennie aż do 19 grudnia, kiedy to najprawdopodobniej ze względu na okres świąteczny zawieszono operację. W trakcie tej pierwszej fazy zagazowanych zostało pięciuset dziewięćdziesięciu pięciu pacjentów. Sonderkommando Lange powróciło do Gniezna po Nowym Roku – 8 stycznia wywieziono stu dziesięciu pacjentów, po​dob​nie przez dwa na​stęp​ne dni, a 12 stycz​nia – stu osiem​na​stu28. Podczas tej operacji Sonderkommando Lange uśmierciło gazem tysiąc czterdziestu trzech umysłowo chorych pacjentów, pozostawiając w szpitalu ledwie kilkunastu niemieckich


i kilkunastu polskich chorych. Szpital działał przez całą wojnę, przyjmując pacjentów różnych narodowości, przenoszonych z innych placówek. Jego dyrektor, doktor Ratka, z czasem dołączył do lekarzy z programu T4, którzy odwiedzali obozy koncentracyjne jako eksperci medyczni i wy​bie​ra​li ofia​ry do pro​gra​mu „14f13”. Kiedy Lange i jego ludzie gazowali pacjentów Dziekanki, Heinrich Himmler przyleciał z Łodzi do Poznania, aby dokonać inspekcji lokali mieszkalnych przygotowywanych dla Niemców bałtyckich, którzy mieli osiedlić się w Kraju Warty w ramach akcji germanizacyjnej. Możliwe, że podczas pobytu w Poznaniu Himmler wziął także udział w pokazowym gazowaniu w Forcie VII, które odbyło się 13 grudnia. Uśmiercono wtedy niewielką liczbę ofiar, prawdopodobnie trzydziestu jeden pacjentów przywiezionych tego dnia z Dziekanki. Weszli oni do bunkra ze śpiewem i śmiechem. Zamknięto drzwi, a kiedy do środka bunkra zaczął płynąć gaz, ofiary siadły na pokrytej słomą podłodze i wkrótce zmarły. Celem pokazu było zademonstrowanie Himmlerowi, iż jest to bezbolesna śmierć29. Nie znamy opinii Himmlera na te​mat ga​zo​w a​nia lu​dzi, moż​na jed​nak przy​jąć, że za​do​w o​li​ło go to, co zo​ba​czył, w związ​ku z czym Lange uzyskał oficjalną aprobatę Reichsführera dla dalszych terenowych operacji li​kwi​da​cyj​nych. Ledwie trzy dni po zakończeniu działań w gnieźnieńskiej Dziekance Sonderkommando wyjechało około czterdziestu kilometrów na południe od Poznania, do państwowego szpitala psychiatrycznego w Kościanie. We wrześniu 1939 polski zarząd szpitala zastąpili Fritz Lem​ber​ger jako dy​rek​tor, Hans Me​ding jako in​spek​tor i Wil​helm Haydn jako szef pie​lę​gnia​rzy. W styczniu 1940 roku w szpitalu znajdowało się około sześciuset pacjentów. Sonderkommando Lange przybyło do Kościana w czterech pojazdach – samochodzie osobowym, dwóch ciężarówkach i dużym, czarnym, hermetycznie zamykanym furgonie z napisem „Kaiser’s Kaffee Geschäft”30. 15 stycznia 1940 esesmani załadowali do samochodów lekko ubranych – mimo zimna – pacjentów. Zauważono, że ciężarówki kierowały się w stronę Poznania, gdy zaś wracały, miały pozahaczane świerkowe gałązki, co wskazywało, że pacjentów zabrano wprost do jakiegoś lasu. Wywózkę powtórzono 22 stycznia. W tym czasie lasów jarogniewickich opodal Kościana strzegły posterunki esesmanów. Widziano, że do lasu wjeżdżają ciężarówki Sonderkommando. Kiedy operacja dobiegła końca, ślady pojazdów wiodły do trzech zbiorowych mo​gił. Na miej​scu zna​le​zio​no odzież ko​bie​cą i mę​ską, ró​żań​ce, nici i inne przed​mio​ty31. W dniach 15 i 22 stycznia 1940 roku Sonderkommando Lange wymordowało dwustu trzydziestu sześciu pacjentów i dwieście dziewięćdziesiąt osiem pacjentek szpitala w Kościanie. Była to jednak dopiero pierwsza „ewakuacja” chorych z tej placówki. W lutym do Kościana przewieziono około tysiąca dwustu pacjentów z niemieckich szpitali w Obrzycach, Lęborku i Uec​ker​mün​de – cze​kał ich ten sam los32. Henryk Mania opisywał operację w Kościanie, w trakcie której wraz z dwunastoma innymi więźniami zabrano go do lasu. Zaopatrzeni w łopaty, kilofy i butle z gazem mieli kopać groby dla pacjentów szpitala. Polscy więźniowie nosili też stalowe butle do samochodowej komory gazowej – tam były one podłączane do zaworu, obsługiwanego przez członka Sonderkommando. Gdy ofiary już się udusiły, Polacy wyciągali zwłoki z furgonu i grzebali je w zbiorowych gro​bach33. Henryk Maliczak dodał, że zabitych z tego szpitala chowano nie tylko w lasach stęszewskich, ale i w lasach jarogniewickich – oba leżą na północ od Kościana, wzdłuż drogi do Poznania34.


Tymczasem funkcjonariusze T4 próbowali zatrzeć wszelkie ślady zbrodni, między innymi tworząc fikcyjne groby na terenach szpitala, pokazywane później krewnym pacjentów jako miejsca spoczynku ich bliskich, którzy zmarli z przyczyn naturalnych35. Także w rzeczywistych miejscach pochówku podjęto wysiłki, by zakamuflować miejsca zbrodni. W lutym i marcu 1944 Sonderkommando Legath, specjalna jednostka utworzona w celu likwidacji tego i innych masowych grobów, ekshumowało zwłoki i spaliło je. Miejsca po mogiłach zamaskowano, sa​dząc wo​kół nich drze​w a36. Manię, Maliczaka i innych polskich więźniów odstawiono z powrotem do Fortu VII w Poznaniu. Lange dysponował grupą trzynastu polskich grabarzy. Nie wszystkich jednak zatrudniano przy każdej operacji. Najczęściej wybierano ośmiu: Jaskólskiego, Libelta, Maliczaka, Manię, Piekarskiego, Polubińskiego, Skrzypczyńskiego i Szymańskiego. Wielkość gru​py wa​ha​ła się za​leż​nie od za​po​trze​bo​w a​nia przy po​szcze​gól​nych ope​ra​cjach. Wojewódzki Szpital dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w Gostyninie na północ od Kutna był nową placówką – zbudowano go w latach 1929–1933. W dniu 1 września 1939 roku przebywało tu czterystu pięćdziesięciu dziewięciu pacjentów, zaś w trakcie działań wojennych przyjęto wielu rannych i uchodźców. Dyrektor szpitala doktor Eugeniusz Wilczkowski otrzymał po​w o​ła​nie do woj​ska, ale po​w ró​cił do szpi​ta​la w paź​dzier​ni​ku, po za​koń​cze​niu walk. Na początku lutego 1940 roku do szpitala w Gostyninie przybyli funkcjonariusze Gestapo z rozkazem wywiezienia osiemnaściorga pacjentów. W ich ciężarówce zauważono łopaty i karabin maszynowy. Pacjentów szybko i brutalnie załadowano do ciężarówki, która odjechała w stronę pobliskiego lasu. Wkrótce rozległy się stamtąd strzały z karabinu. Później pracownicy szpitala znaleźli grób, zamaskowany sadzonkami drzew 37. Niebawem zarząd nad szpitalem przejęli Niemcy. Żydowskich pacjentów zaczęto karmić oddzielnie od Polaków i Niemców. Na wiosnę 1940 roku szpital otrzymał rozporządzenie, na mocy którego wszyscy żydowscy pacjenci mieli zostać ewakuowani. Przyjechały ciężarówki z plandekami, na które załadowano chorych, po czym oba sa​mo​cho​dy od​da​li​ły się w nie​zna​nym kie​run​ku. Nie mamy pewności, czy w egzekucji osiemnaściorga pacjentów uczestniczyli Lange i jego jednostka. Brak udokumentowanych przypadków operacji Sonderkommando Lange przeprowadzanych wyłącznie przez rozstrzelanie. Henryk Maliczak przypominał sobie jednak kopanie grobów w lesie pod jakimś miastem podczas jednodniowej operacji38. W pewnym momencie szpital zaczął przyjmować nowych pacjentów, przenoszonych z innych placówek, co ozna​cza​ło ko​lej​ną „ewa​ku​ację” w przy​szło​ści. Operację tę przeprowadzono w sprawdzony już sposób, z tą tylko różnicą, że pacjentów najpierw rzeczywiście wywieziono do innego zakładu, do Pleszewa. Jednemu z ostatnich transportów wywożonych z Gostynina towarzyszyły pielęgniarki – gdy wróciły, były wyjątkowo przygnębione. Jak mówiły, pacjentom wstrzyknięto skopolaminę, po czym załadowano ich do hermetycznie zamykanych furgonów. Tam ginęli, a zwłoki wywożono do lasu i grzebano w przy​go​to​w a​nych za​w cza​su do​łach39. Szpital w Gostyninie działał do połowy roku 1944, kiedy to przeniesiono pacjentów do innych zakładów, by zwolnić łóżka dla rannych niemieckich żołnierzy. Kiedy front posuwał się na zachód, wielu rannych zginęło w bombardowaniu pociągu ewakuacyjnego. Pod koniec wojny ze szpi​ta​la po​zo​stał tyl​ko pu​sty gmach – cały sprzęt zo​stał wy​sza​bro​w a​ny. Szpital dla Psychicznie i Nerwowo Chorych Kochanówka koło Łodzi założono w 1902 roku.


Przed wybuchem II wojny światowej został znacząco rozbudowany. Składał się z siedmiu pawilonów, w których mieściło się około siedmiuset pacjentów. Z początku niemieckie władze nie ingerowały w zarządzanie placówką, choć cywilni i wojskowi urzędnicy przeprowadzali okresowe inspekcje. Sytuacja zakładu uległa zmianie 1 lutego 1940 roku, kiedy z Urzędu Zdrowia Publicznego [Gesundheitsamt] przybyły rozkazy, w których zakazywano wypisywania pacjentów i grożono surowymi karami, gdyby którykolwiek z nich uciekł. Nie zakazano jednak przyjmowania nowych podopiecznych. Na początku marca Gesundheitsamt przysłał do szpitala komisję, której przewodził antropolog z SS doktor Herbert Grohmann – specjalista od zagadnień rasowych i dyrektor akcji T4 w rejencji łódzkiej. Komisja ta, składająca się z woj​sko​w ych z pi​sto​le​ta​mi i szpi​cru​ta​mi, za​żą​da​ła spo​rzą​dze​nia li​sty pa​cjen​tów za​w ie​ra​ją​cej ich dane osobowe, diagnozę i narodowość. Nad szpitalem zawisła groźba katastrofy. Pierwsza „ewakuacja” pacjentów miała miejsce między 13 a 15 marca, przy czym najpierw zabrano cho​rych na​ro​do​w o​ści ży​dow​skiej. Do szpitala przybyło kilkunastu esesmanów. Ich dowódca nazywał się Budnik 40. Zajęli parter pawilonu numer sześć. Operacja potoczyła się standardowo: przy użyciu trzech krytych plandekami ciężarówek i furgonu Kaiser’s Kaffee Sonderkommando wywoziło pacjentów do lasu pod Zgierzem, na północ od Łodzi. W ciągu trzech dni zabito około pięciuset chorych. Sonderkommando powróciło do Kochanówki niecałe dwa tygodnie później, 27 i 28 marca, i wywiozło pozostałych pacjentów. Na pytanie, jaki adres podawać krewnym ewakuowanych chorych, doktor Grohmann polecił kierować wszelkie zapytania do landratury [starostwa powiatowego] w Poznaniu. Po operacji Sonderkommando polski personel szpitala zwolniono (z czasem ponownie przyjęto do pracy część lekarzy i sanitariuszy) i zatrudniono Niemców, a ko​lej​na ewa​ku​acja pa​cjen​tów od​by​ła się w po​ło​w ie 1941 roku41. Wacław Berłowski pracował w szpitalu Kochanówka w latach 1933–1941 jako tokarz i ślusarz. Widział, jak esesmani z Sonderkommando bili i popychali pacjentów, ubranych tylko w szlafroki i bieliznę, upychając ich w ciężarówkach. Zauważył też, że na terenie szpitala esesmani chodzili z bronią krótką, ale kiedy eskortowali ciężarówki, zabierali karabiny maszynowe, zapasowe taśmy amunicyjne i łopaty. Szczególnie istotna jest jednak informacja o metodzie uśmiercania pacjentów. Berłowski stwierdził, że Sonderkommando używało kilku po​jaz​dów do trans​por​tu ofiar: […] były to ciężarówki kryte plandeką. Jeden tylko był to wóz całkowicie zamknięty, metalowy, wewnątrz szczelnie wybity drzewem. Okienek w tym wozie nie było. Ja wraz z Bułą Antonim reperowałem to auto. Miało ono na karoserii napis „Cafe Ke​iser”. W trakcie tego remontu widzieliśmy, że od motoru była przeprowadzona rura. Rura ta była elastyczna, wychodziła od środka motoru, od dołu i była połączona z karoserią budy. Zauważyłem też, że w podłodze auta były otwory, pokryte siatką. Do tego otworu sięgała rura wychodząca od motoru. Ta rura była przymocowana na śrubunku. Więcej szczegółów będzie mógł udzielić Antoni Buła, bo on jest zawodowy szofer. Wtedy, jak zauważyliśmy tę rurę, to już wtedy Buła mówił, że to pewno do gazowania ludzi. Auto to nie było nigdy myte przez kogoś z personelu szpitala, czasami sprowadzano do mycia tego auta ży​d ów z mia​sta. Auto po wy​wie​zie​niu par​tii cho​rych było 3–4 go​d zi​ny naj​wy​żej poza szpi​ta​lem42.

Ten dość szczegółowy opis układu wydechowego ciężarówki byłby całkiem przekonującym zeznaniem. Jednak kiedy przywołanemu w tej relacji świadkowi, Antoniemu Bule, także zadano pytanie na ten temat, odparł tylko, że nigdy nie naprawiał tego pojazdu43. W rezultacie zeznanie Berłowskiego traci na wiarygodności. Możliwe, że pomylił osoby, może opisywane zdarzenie miało miejsce później i kto inny brał w nim udział, może też Berłowski po prostu konfabulował, łącząc szczegóły, które usłyszał zaraz po wojnie. Są też relacje wskazujące, że


Sonderkommando w ciężarówkach wożących „ewakuowanych” do lasu transportowało również skrzynie i butle. Na furgonie Kaiser’s Kaffee widziano też kurki lub zawory44. W butlach ewidentnie znajdował się tlenek węgla, zaś zawory na furgonie służyły do podłączenia przewodu biegnącego od butli. Wydaje się zatem, że pacjentów zabijano jednak przewożonym w butlach cza​dem, a nie spa​li​na​mi. Dwaj polscy grabarze nie mieli zbyt dużo do powiedzenia na temat roli, jaką odegrali w łódzkiej operacji Sonderkommando. Mania potwierdził tylko, że w jej trakcie oni także byli za​kwa​te​ro​w a​ni w szpi​ta​lu. Na czas akcji zostaliśmy umieszczeni w tamtejszym zakładzie. Tutaj gazowanie chorych odbywało się w ten sposób, że ładowano ich na samochody ciężarowe, którymi zawożono – pod konwojem SS-manów – do lasu. […] Pamiętam jedynie to, że w lesie była jakaś budowla, coś w rodzaju ziemnego bunkra albo ziemianki. Kazano nam prowadzić chorych z samochodu do ziemianki, w której chorzy byli gazowani. Używano chyba gazu z butli, nie potrafię sobie jednak dziś uprzytomnić, jak do​p ro​wa​d zo​no go do wnę​trza. Za​cho​wa​nie cho​rych było bier​ne – naj​wi​d ocz​niej otrzy​my​wa​li uprzed​nio środ​k i uspo​k a​ja​ją​ce45.

Raptem kilka dni po zakończeniu operacji w Kochanówce Lange i jego Sonderkommando zjawili się w Warcie, miasteczku leżącym około piętnastu kilometrów na północ od Sieradza i niespełna czterdzieści kilometrów na wschód od Kalisza. Szpital psychiatryczny, istniejący od 1908 roku, w listopadzie 1939 został przejęty przez Gauselbstverwaltung. Dyrektor szpitala doktor Karol Szymański został w sierpniu 1939 powołany do wojska (a w kwietniu 1940 – zamordowany przez Rosjan w Katyniu)46. Pracowników poddano starannej selekcji, ale dopiero w marcu 1940 roku pojawili się pierwsi niemieccy lekarze, w tym nowy dyrektor doktor Hans Renfranz, a placówkę przemianowano na Gauheilanstalt in Warta bei Schieratz. Zaostrzono przepisy szpitalne, skrócono godziny odwiedzin, wszystkich też powiadomiono, że nadchodzą dal​sze zmia​ny. Dokonano ich pod koniec marca. Doktor Lemberger (przeniesiony ze szpitala w Kościanie) i doktor Renfranz sporządzili listę pacjentów. 30 marca przybyła do szpitala komisja składająca się z dwóch cywili i czterech esesmanów i odbyła naradę z dyrektorem. Wkrótce potem cywile odjechali, a esesmani zażądali przygotowania kwater dla około dwudziestu ośmiu ludzi. Potem pozostali na terenie szpitala, spędzając noc w budynku administracji. Następnego dnia do szpitala przybyło Sonderkommando Lange. Lange przyjechał swoim mercedesem, a wraz z nim dotarły dwie wojskowe ciężarówki z plandekami i furgon Kaiser’s Kaffee. Członków od​dzia​łu za​kwa​te​ro​w a​no na pię​trze bu​dyn​ku ad​mi​ni​stra​cji. Trzynastu polskich grabarzy, którzy przyjechali z Langem, umieszczono w areszcie miejskim. Pracownicy szpitala nosili im jedzenie, eskortowani przez uzbrojonych folksdojczów. Nie pozwolono im rozmawiać z więźniami. Za dnia grabarzy wywieziono z łopatami, pod strażą, w kierunku Rossoszycy, małej wsi położonej około jedenastu kilometrów na wschód od Warty. Tam, około czterystu metrów od szosy, wykopali trzy równoległe doły o wymiarach mniej więcej dzie​w ięć me​trów na trzy i pół me​tra47. We wtorek 2 kwietnia ciężarówki Sonderkommando zajechały na dziedziniec szpitala. Rozkazano zrobić pacjentom zastrzyki. Następnie sanitariusze i pielęgniarki zaprowadzili chorych do czekających na dworze pojazdów. Najpierw załadowano furgon Kaiser’s Kaffee, a potem ciężarówki; załadunkowi towarzyszyły wyzwiska i przemoc. Uruchomiono silniki i ciężarówki odjechały w kierunku Rossoszycy, gdzie w lesie czekali już Mania, Maliczak i inni. Do szpi​ta​la po ko​lej​nych pa​cjen​tów wró​ci​ły tyl​ko cię​ża​rów​ki z plan​de​ką.


W ciągu trzydniowej operacji, od 2 do 4 kwietnia 1940 roku, Sonderkommando Lange wywiozło czterystu dziewięćdziesięciu dziewięciu chorych z zakładu psychiatrycznego w Warcie do lasu za rzeką, w pobliżu wsi Włyń i Rossoszyca. Wśród zagazowanych byli Żydzi, Polacy, Niemcy oraz przedstawiciele innych narodowości. Podobno Lange oszczędził życie jednej żydowskiej pacjentce Chawe Markuze, rzekomo ze względu na jej wyjątkową urodę. Później została ona wywieziona do Generalnego Gubernatorstwa. Sonderkommando pozostało w szpitalu także 5 kwietnia, spędzając dzień na jedzeniu, piciu i wypoczynku. Nazajutrz dyrektor placówki urządził przyjęcie pożegnalne, na którym rozbawione towarzystwo piło na umór aż do wczesnych godzin porannych. W rozmowach dzień później członkowie Sonderkommando napomykali, że wybierają się do szpitala powiatowego w Turku, choć wspominano też o Koninie i Włocławku48. Doktor Renfranz i jego żona, którzy byli świadkami działań Langego i jego podwładnych, określali ich później jako „klub psychopatów”49. Była to ostatnia operacja, podczas której według zeznań świadków użyto furgonu z oznaczeniem „Kaiser’s Kaffee Ge​schäft” na bur​tach. Sonderkommando Lange otrzymało rozkaz przeprowadzenia jednej operacji poza Krajem Warty. Na spotkaniu w Poznaniu HSSPF Wilhelm Koppe opowiedział Wilhelmowi Rediessowi, sprawującemu tę samą funkcję w Królewcu, o jednostce specjalnej Langego i wykorzystywaniu przez nią samochodowej komory gazowej do likwidacji chorych umysłowo w Kraju Warty. Rediess uzgodnił już z Gauleiterem podległego mu obszaru Erichem Kochem, że dokona na tym terenie likwidacji pacjentów szpitali psychiatrycznych; w zamian za to jeden ze szpitali miał być przeznaczony na potrzeby SS. Zapytał więc Koppego, czy mógłby wypożyczyć Langego i jego Sonderkommando do wykonania tego zadania. Po konsultacji z Himmlerem porozumienie zostało osiągnięte, a uzgodnieniem szczegółów zajęli się inspektorzy Sipo i SD w Poznaniu i Kró​lew​cu, Ernst Dam​zog i Otto Rasch50. Miejscem operacji było Działdowo, wtedy Soldau – miasto włączone do Prus Wschodnich. Podobnie jak wcześniej na Pomorzu szpitalom w tym rejonie nakazano pozbyć się pacjentów. W roku 1939 doktor Otto Rasch, późniejszy dowódca Einsatzgruppe C, która wymordowała tysiące cywilów na Ukrainie, założył w Działdowie obóz przejściowy. Z rozkazu jego komendanta Hauptsturmführera Hansa Krausego rutynowo dokonywano tam potajemnych egzekucji polskich więźniów politycznych. Jednak wydanie nowego rozkazu ewakuacji pacjentów przerastało możliwości organizacyjne Krausego. O mordowaniu chorych zeznawał Hen​ryk Ma​nia: Tu zostaliśmy umieszczeni w obozie, mieszczącym się w dawnych koszarach wojskowych. Z Poznania jechało kilka wozów, to jest całe Sonderkommando oraz cała grupa więźniów w liczbie 13. Był to okres lata. Doły kopaliśmy w lesie, do którego dojeżdżało się przez rzeczkę, płynącą tuż koło Działdowa. Raz nawet pozwolono nam się w niej wykąpać, oczywiście pod eskortą. Praca przy kopaniu dołów była bardzo ciężka o tyle, że kazano je kopać jak najspieszniej, tak że pracowaliśmy od rana do nocy. Później dodano do pomocy grupę więźniów z obozu w Działdowie. Wydaje się, że las był strzeżony przez żandarmów z załogi obozu. O ile dobrze pamiętam – chorych psychicznie dowożono do lasu samochodami ciężarowymi – byli to chorzy z zakładu względnie zakładów znajdujących się prawdopodobnie na terenie Prus Wschodnich. Musieli to być zatem Niemcy, choć nie mogę wykluczyć, że przywożono również chorych z okolic Działdowa, a więc Polaków. Wydaje mi się, że chorzy byli poprzedniego dnia przywożeni z zakładów do obozu w Działdowie, skąd następnego dnia przewożono ich do lasu na miejsce stracenia. Tutaj chorzy byli wprowadzani do samochodu specjalnego i gazowani. O ile dobrze pamiętam – również w tym przypadku do gazowania używano butli z gazem. Samochód specjalny został najprawdopodobniej przywieziony z Poznania. Nie jestem w stanie określić czasu trwania akcji ani ilości zwłok. Przypominam sobie, że po ukończeniu prac związanych z kopaniem dołów SS-mani z Sonderkommanda nakazali więźniom z obozu w Działdowie zatrudnionym przy kopaniu ustawić się, po czym uciekać. Padły wówczas strzały z pistoletu maszynowego i znaczna część


więźniów została zabita. Kilku z nich udało się uciec, zaalarmowano jednak załogę obozu, która przeprowadziła obławę. Po​d ob​no ucie​k i​nie​rów uję​to i roz​strze​la​no „za uciecz​k ę” 51.

Henryk Maliczak potwierdził szczegóły podane przez swojego towarzysza niedoli, przy czym dodał też, że o świcie pewnego dnia pojawił się na miejscu z wizytacją Gauleiter Prus Wschod​nich Erich Koch, któ​ry obej​rzał gro​by52. Mania być może nie pamiętał już, ile ciał pogrzebał w lesie od 21 maja do 8 czerwca 1940 roku, ale HSSPF Wilhelm Koppe pamiętał dokładnie: tysiąc pięćset pięćdziesiąt osiem. Według umowy Koppego z Rediessem, zawartej za pośrednictwem RSHA, ten drugi miał zapłacić Koppemu dziesięć marek za każdego zabitego. Po przybyciu do Działdowa Lange otrzymał osobiście od doktora Ottona Rascha kwotę dwóch tysięcy marek jako zaliczkę na pokrycie kosztów przeprowadzenia operacji. Jednak po jej zakończeniu nie doszło do uregulowania całej należności. Koppe nie był w nastroju do żartów i rozpoczął intensywną korespondencję, która miała na celu wymusić zapłatę; pisał w tej sprawie nawet do kancelarii Himmlera. Nie wiadomo, czy udało mu się odzyskać zaległą kwotę, ważniejszy jest jednak fakt, że ta korespondencja dowodzi, iż Koppe bezpośrednio odpowiadał za działalność Sonderkommando Lan​ge53. Po operacji w Działdowie i przyjęciu pożegnalnym Sonderkommando Lange wróciło do Poznania, a polscy grabarze – do celi w Forcie VII. Do ich następnego spotkania z Langem miał upłynąć niemal rok. Gauleiter Koch był najwyraźniej bardzo zadowolony z dokonań Langego w Działdowie, wręczył mu bowiem w dowód uznania szkatułkę z bursztynu z dedykacją54. Himmler tak sobie cenił działalność Langego i jego podwładnych, że rozkazał im wziąć urlop. We​dług jed​ne​go ze źró​deł od​po​czy​w a​li w Ho​lan​dii55. Nie ma dowodów na to, że przez kolejnych dwanaście miesięcy Sonderkommando Lange działało jako odrębna jednostka. Przyjmuje się, że Lange spędził ten czas, pracując w poznańskiej placówce Gestapo. W czerwcu 1941 roku doszło do reaktywacji oddziału, który przeprowadził w dwóch etapach, w dniach 3–4 czerwca i 3–5 lipca 1941 roku, eksterminację pacjentów gnieźnieńskiej Dziekanki. Sądząc po ilości pacjentów objętych wywózkami (3 czerwca: czterdziestu pacjentów; 4 czerwca – osiemnastu; 3 lipca – czterdziestu jeden; 4 lipca – trzydziestu trzech; 5 lipca – dwudziestu sześciu), Lange dokonywał każdego dnia jednej eg​ze​ku​cji56. 4 czerwca 1941 roku funkcjonariusz SS nazwiskiem Fischer z Gauselbstverwaltung w Poznaniu przyjechał do Zakładu dla Ubogich w Śremie, na południe od Poznania. Powiadomił on zarząd szpitala, że w ciągu najbliższych paru dni przybędzie tu na krótki pobyt grupa pacjentów zakładu psychiatrycznego w Gostyninie. Ów transport siedemdziesięciu pacjentów dotarł koleją 9 czerwca. Kilka tygodni wcześniej do Śremu zawitał doktor Ratka ze szpitala psychiatrycznego Dziekanka i przeprowadził badania pacjentów. Sporządzono imienną listę. Fischer powiadomił personel szpitala, że osoby znajdujące się na liście opuszczą zakład wraz z grupą z Gostynina. O dziesiątej czterdzieści pięć rano dnia 10 czerwca przybył samochód z pięcioma funkcjonariuszami Gestapo. Za nim nadjechał ciągnik siodłowy, przewożący duży zbiornik i hermetycznie zamykaną metalową przyczepę. Od zbiornika do przyczepy biegły przewody. Z szoferki wysiadło kilku mężczyzn. Nadjechał też trzeci pojazd: kryta plandeką ciężarówka, w której siedziało trzynastu cywili. Jeden z nich, z dala od uszu gestapowców, rzucił po polsku: „Jesteśmy z tymi zbrodniarzami”. Funkcjonariuszom podano obfite


śniadanie: chleb, szynkę, jajecznicę i herbatę. Cywile w ciężarówce dostali chleb ze słoniną. Po śniadaniu wyprowadzono pacjentów na dwór i załadowano ich do przyczepy. Funkcjonariusze Gestapo upominali sanitariuszy, by byli delikatni, bo „to przecież też ludzie, i to chorzy”. Potem zamknięto tylne drzwi na trzy zasuwy – u góry, pośrodku i na dole. Następnie kolumna trzech samochodów oddaliła się w nieznanym kierunku. To samo powtarzało się przez następne dwa dni. W ciągu trzech dni do przyczepy załadowano w sumie siedemdziesięciu pacjentów z Go​sty​ni​na i pięć​dzie​się​ciu sze​ściu ze Śre​mu57. Po operacji w Śremie Sonderkommando Lange wyjechało do Łodzi, by ponownie odwiedzić Kochanówkę. Doktor Grohmann, specjalista z T4, sporządził i zweryfikował imienną listę pacjentów, głównie ambulatoryjnych. Lange i jego oddział byli zakwaterowani na terenie szpitala, w willi numer sześć58. Jeden z pracowników szpitala zeznał, że używali furgonu podobnego do tego z operacji sprzed roku, ale na burtach nie było już oznaczeń „Kaiser’s Kaffee”. On także zauważył kilka gumowych węży ciągnących się od silnika do przyczepy59. Inna pracownica szpitala zeznała, że transportom odjeżdżającym ze szpitala zawsze towarzyszył mężczyzna nazwiskiem Lange. Pamiętała też, że z esesmanami była grupa Polaków. Niemcy trzymali ich pod strażą i zabierali ze szpitala, wyposażonych w łopaty, w te dni, kiedy wywożono pacjentów. Podsłuchała też, jak jeden z nich mówił drugiemu: „Wiesz, nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy tej kobiety, która spazmatycznie łapała mnie za rękę i błagała o pomoc” 60. W trakcie operacji, która rozpoczęła się 16 czerwca, ze szpitala wywieziono stu pięćdziesięciu pa​cjen​tów. Poza opisanymi wyżej działaniami Sonderkommando Lange dokonywało też mordów na pacjentach innych placówek. Uważa się, że to Lange i jego lotna kolumna morderców odegrali kluczową rolę w wymordowaniu podopiecznych domu opieki w Bojanowie pod Lesznem61, szpitala żydowskiego przy Wesołej w łódzkim getcie 62, domów opieki i hospicjów w Łodzi63, domu starców w Stawiszynie64, nieznanych ofiar, prawdopodobnie niemieckich pacjentów wywiezionych z terenów właściwej Rzeszy, a pogrzebanych w lesie pod Międzychodem 65, czy wreszcie grupy żydowskich mężczyzn, których Sonderkommando odebrało we Frankfurcie nad Odrą i wywiozło do lasu pod Nowym Tomyślem. Zabrane butle z gazem okazały się niepotrzebne, ponieważ ofiary udusiły się po drodze w hermetycznie zamkniętej ciężarówce. Zwło​ki po​cho​w a​no w le​sie66. Maliczak zapamiętał pobyt w Międzychodzie – mówił, że było to wiosną lub latem, że były tam cztery zbiorowe groby, pochowano około pięćdziesięciu ciał w każdym. Od członków Sonderkommando usłyszał, że to chorzy umysłowo Niemcy. Zarówno Mania, jak i Maliczak pamiętali, że podczas tej operacji, kiedy oni nosili do dołów ciała zagazowanych ofiar, na miejscu pojawił się hitlerowski dygnitarz w szarym mundurze z szerokimi, białymi wyłogami. Maliczak przypuszczał, że była to jakaś inspekcja. Podczas tej krótkiej wizyty grabarzom i tragarzom ciał nakazano traktować zwłoki z szacunkiem, ponieważ, jak powiedział ów dygnitarz, „to też ludzie”. Po odjeździe notabla wszystko wróciło do normy: znów wyrzucali trupy z komory i zwalali je do grobów przy wtórze wrzasków i popychani przez esesmanów. Wilhelm Schmerse, członek Sonderkommando Legath, jednostki specjalnej, której zadaniem było zlikwidowanie tego i innych miejsc zbiorowych pochówków, także przypominał sobie, że wykonując te obowiązki, trafił do Międzychodu. Według jego szacunków w tamtejszych mo​gi​łach po​cho​w a​no oko​ło pię​ciu​set ciał67.


Hitler oficjalnie przerwał program eutanazji w sierpniu 1941 roku. Bouhler i Brandt mieli nadzieję kontynuować go do końca wojny. Aby zabezpieczyć wyszkolony personel w Niemczech jako niepodzielną jednostkę organizacyjną, po konsultacji z Himmlerem Viktor Brack otrzymał rozkaz przeniesienia tych ludzi do Lublina, gdzie oddano ich do dyspozycji Brigadeführera Odilo Globocnika, dowódcy SS i policji w rejencji lubelskiej. Ludzie ci mieli w przyszłości stanowić personel obozów zagłady w Treblince, Sobiborze i Bełżcu. Sonderkommando Lange nie zostało przeniesione do Lublina. Miesiąc po tym, jak Hitler rozkazał przerwać program eu​ta​na​zji, Lan​ge i jego lu​dzie przy​by​li do Ko​ni​na, by roz​po​cząć re​ali​za​cję no​w e​go za​da​nia.


Punkt zwrotny

Arthur Greiser, Gauleiter Kraju Warty, miał pewien problem – problem z Żydami. Mimo wielorakich starań nie zdołał zrealizować swoich marzeń o prowincji wolnej od Żydów. Nie mogąc zrzucić tego problemu na innych, postanowił wziąć sprawy we własne ręce; dla tych za​mia​rów uzy​skał apro​ba​tę swo​je​go prze​ło​żo​ne​go, Adol​fa Hi​tle​ra. Reichsgau Posen, później przemianowana na Reichsgau Wartheland, a znana też jako Warthegau, została utworzona z części zachodnich ziem Polski na podstawie dekretu Führera z 8 października 1939 roku. Prowincja ta dzieliła się na trzy rejencje: Inowrocław (Hohensalza), Kalisz (Kalisch), później przeniesioną do Łodzi (Litzmannstadt), oraz Poznań (Posen). Rejencje były podzielone na powiaty. Całym Krajem Warty rządził z Poznania Arthur Greiser, odznaczony za odwagę weteran I wojny światowej. We wrześniu 1918 roku, niedługo przed podpisaniem zawieszenia broni, odniósł ciężkie obrażenia, kiedy jego samolot został zestrzelony. Po zwolnieniu ze szpitala został przeniesiony w okolice Gdańska, gdzie zamieszkał w latach dwudziestych. Zainteresował się pobieżnie zmienną polityką Wolnego Miasta, wstąpił też do loży masońskiej. Skupił się na zarabianiu pieniędzy, w 1923 zakładając własną firmę, która zajmowała się handlem olejami i innymi tłuszczami. Nim jednak nadszedł rok 1929, interes padł, co stało się w życiu Greisera punktem zwrotnym. W tym właśnie czasie przyszły Gauleiter zaangażował się w politykę – w listopadzie 1929 roku wstąpił do NSDAP i szybko piął się po szczeblach hierarchii partyjnej, zostając senatorem w Wolnym Mieście, by pod koniec roku 1934 objąć stanowisko przewodniczącego senatu1. Greiser stał się fanatycznym nazistą i antysemitą. 12 września 1939, już w trakcie wojny z Polską, został mianowany szefem cywilnych władz Poznania, a 26 października – gubernatorem [Reichsstatthalter] i przywódcą NSDAP [Gauleiter] w Kraju Warty. W ten sposób objął tam władzę zarówno nad administracją pań​stwo​w ą, jak i hie​rar​chią par​tyj​ną. Z powstaniem Kraju Warty Greiser zyskał władzę nad mniej więcej pięcioma milionami ludzi: Polakami, Żydami i Niemcami. Znaczną większość tej populacji stanowili Polacy, których było około czterech milionów dwustu tysięcy, Żydów było czterysta tysięcy, a Niemców – trzysta dwadzieścia pięć tysięcy. Ta sytuacja demograficzna stanowiła dla Greisera istotny problem, ponieważ marzył o stworzeniu „wzorowego okręgu wielkiej Rzeszy Niemieckiej”, co nie wchodziło w rachubę wobec faktu, że ponad dziewięćdziesiąt procent mieszkańców było oficjalnie klasyfikowanych jako podludzie. Mimo to uznał, że jest to szansa, by praktycznie od zera zbu​do​w ać praw​dzi​w ie na​ro​do​w o​so​cja​li​stycz​ny okręg2. Rozwiązanie swoich problemów widział w masowych przesiedleniach. Z ziem na wschodzie mieli tu przybyć niemieccy osadnicy, by zaludnić tereny opuszczone przez wywożonych Polaków i Żydów. Obecnie nazwalibyśmy to polityką „czystek etnicznych”. Planowano przesiedlić miliony ludzi w jednym i drugim kierunku. Marzenia Greisera zderzyły się z rzeczywistością, kiedy okazało się, że budowa modelowego okręgu i wysiedlenie lwiej części ludności wykluczają się nawzajem. Greiser potrzebował Polaków, by zapobiec kompletnej zapaści gospodarczej, ale


nie po​zby​w a​jąc się ich, nie po​zy​ski​w ał miejsc na osie​dle​nie się Niem​ców. W ciągu następnych dwóch lat stworzono szereg planów przesiedleń, ale próby ich realizacji z wielu praktycznych względów (kwestie dyplomatyczne, nieustające działania wojenne, kiepskie zarządzanie, niedostatek taboru kolejowego itp.) przyniosły wyniki dalekie od zakładanych celów. Za przykład niech posłuży drugi plan krótkoterminowy [Na​hplan]. 12 listopada 1940 roku Obergruppenführer Wilhelm Koppe ogłosił, że do Generalnego Gubernatorstwa zostanie deportowanych dwieście tysięcy Polaków i sto tysięcy Żydów, by przybliżyć przeobrażenie Kraju Warty w czysto niemieckie ziemie 3. Ów plan w końcu utknął jednak w martwym punkcie z powodu biurokratycznych sporów między Greiserem, pragnącym pozbyć się tych ludzi z podległego sobie terytorium, a Hansem Frankiem, sprawującym władzę w Generalnym Gubernatorstwie, który stracił chęć do przyjmowania wysiedleńców. Pomysł ostatecznie upadł, kiedy zaniechano tworzenia „rezerwatu” dla Żydów na Lubelszczyźnie, w obrębie Generalnego Gubernatorstwa. Mimo różnych problemów do maja 1941 roku przeniesiono do Generalnego Gubernatorstwa około dwustu siedemdziesięciu dwóch tysięcy Po​la​ków 4. Ciągłe niepowodzenia planów deportacji powodowały rosnącą frustrację miej​sco​w ych władz5. W chwili wybuchu wojny na terenach, które miały zostać włączone do Kraju Warty, mieszkało około czterystu tysięcy Żydów. W znacznej większości zamieszkiwali oni rejencję łódzką (w przybliżeniu trzysta dwadzieścia sześć tysięcy, z czego w samym mieście około dwustu trzydziestu trzech tysięcy). W rejencji inowrocławskiej mieszkało około pięćdziesięciu czterech tysięcy Żydów, zaś w rejencji poznańskiej było ich najmniej, zaledwie mniej więcej cztery i pół ty​sią​ca6. W rezultacie niemieckiej polityki wysiedleńczej do marca 1940 roku usunięto z Kraju Warty żydowskich mieszkańców rejencji poznańskiej i zachodnich powiatów rejencji ino​w ro​cław​skiej. W roku 1940 w miejscowościach na terenie Kraju Warty, gdzie wciąż znajdowali się Żydzi, założono getta. Celem tego posunięcia było skoncentrowanie ludności żydowskiej i uzyskanie kontroli nad nią do czasu, kiedy kwestia jej usunięcia nie zostanie ostatecznie rozstrzygnięta. Stłoczenie Żydów na małych obszarach dawało też możliwość kwaterowania przesiedlanych do Kraju Warty Niemców w opuszczonych domach, choć nie było to aż tak łatwe, ponieważ osadnicy ci preferowali raczej lokale polskich przedstawicieli klasy średniej w miastach i gospodarstwa zamożniejszych rolników na wsi. Szacuje się, że w pierwszych miesiącach 1940 roku liczebność żydowskiej ludności Kraju Warty zmalała – jako rezultat programu wysiedleń, ucieczki części mieszkańców, jak też po prostu wskutek morderstw – do około dwustu sześćdziesięciu tysięcy7. Do 1 maja 1940 liczba żydowskich mieszkańców Łodzi, ści​śnię​tych w za​mknię​tym get​cie, spa​dła do 163 1778. Arthur Greiser musiał zdawać sobie sprawę, że jeśli chce rozwiązać „problem żydowski”, powinien przejąć inicjatywę. I tak też zrobił – wystąpił do Hitlera z prośbą o pozwolenie na rozwiązanie kwestii żydowskiej w podległej mu prowincji. Choć nie dysponujemy protokołem tego spotkania, wydaje się jednak nieprawdopodobne, by Greiser, Himmler i Heydrich wprowadzili w życie taki plan bez aprobaty Hitlera. Inicjatywa ta wspomniana jest w liście Greisera do Himmlera z dnia 1 maja 1942 roku, dotyczącym następnej propozycji złożonej Re​ichs​füh​re​ro​w i – by rozciągnąć „specjalne zabiegi” na polskich gruźlików. W liście tym Greiser informował przy okazji Himmlera, iż „specjalne zabiegi na stu tysiącach Żydów


z terenu mojego okręgu, zatwierdzone przez Pana w uzgodnieniu z szefem Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, Obergruppenführerem Heydrichem, mogą zostać zakończone w ciągu naj​bliż​szych dwóch–trzech mie​się​cy”9. Zarówno Heydrich, który otrzymał kopię listu od Koppego, jak i Himmler zgodzili się na propozycję Greisera bez zastrzeżeń, dodając tylko, by poszczególne środki zostały omówione z Policją Bezpieczeństwa „w celu zapewnienia dyskrecji przy realizacji zadania”10. Sprzeciw wobec propozycji wyraził jednak zastępca naczelnego lekarza Rzeszy doktor Blome, który w liście do Greisera domagał się, by ze względu na wagę problemu uzyskać najpierw aprobatę Hi​tle​ra11. Greiser zwrócił się więc do Himmlera z pytaniem, czy rzeczywiście jest to kwestia wymagająca przedstawienia Führerowi, dodając: „Osobiście uważam, że nie musimy ponownie zasięgać w tej kwestii rady Führera, tym bardziej że przy ostatnim spotkaniu dotyczącym Żydów po​w ie​dział mi, iż mam po​stę​po​w ać we​dług wła​sne​go ro​ze​zna​nia”12. Treść cytowanej powyżej korespondencji wyraźnie ukazuje zbrodniczą inicjatywę Greisera i wiodącą rolę, jaką odgrywał on w tych działaniach. Listy te wykazują nie tylko, że to on był inicjatorem kampanii eksterminacji Żydów na podległych mu terenach, ale też że próbował przeprowadzić następną operację, w której wykorzystałby Sonderkommando Kulmhof do wymordowania tysięcy Polaków chorych na gruźlicę13. Co równie ważne, Hitler upoważnił Greisera do realizacji tych zamiarów. Adolf Eichmann zeznał podczas swojego procesu, że „Greiser [zarządził], iż ci z Litzmannstadt niezdolni do pracy będą zabici. Biuro IVB4 [kierowane przez Eichmanna] nie miało z tym nic wspólnego”. Później dodał jeszcze, że Kraju Warty dotyczyły odrębne ustalenia i że „Greiser zdołał potem ustawić się na szczególnej pozycji względem getta w Litzmannstadt”14. Eichmann nie próbował tu umniejszać roli, jaką w pro​ce​sie eks​ter​mi​na​cji ode​gra​ło jego biu​ro, wska​zy​w ał tyl​ko, że to Gre​iser był ini​cja​to​rem tych dzia​łań i miał dość wła​dzy, by je pod​jąć. Na podstawie zachowanych dokumentów nie da się określić, kiedy dokładnie Hitler udzielił Greiserowi specjalnego upoważnienia ani, co ważniejsze, kiedy został wydany rozkaz wymordowania Żydów w Kraju Warty. Mogło jednak dojść do tego najwcześniej w połowie lipca 1941 roku, wtedy bowiem Sturmbannführer Rolf-Heinz Höppner, kierujący Głównym Urzędem Migracji [Umwandererzentralstelle] w Poznaniu, wysłał notatkę służbową do Eichmanna w Berlinie. Notatka ta i załączony do niej dokument informują o rozważanym przez Greisera planie działań. Z kolei najpóźniejszą datą wydania odnośnego rozkazu przez Greisera byłaby połowa września 1941 roku, wtedy bowiem doszło do pierwszej masowej egzekucji Ży​dów w Kra​ju War​ty. W trakcie tego dwumiesięcznego okresu miała też miejsce narada komisarzy powiatowych rejencji łódzkiej, która odbyła się 24 lipca 1941 roku. Podczas tego spotkania prezydent rejencji Übelhör powiadomił komisarzy, że przy likwidacji prowincjonalnych gett chorych Żydów nie należało przesiedlać do getta w Łodzi. Z rozkazu Greisera mieli być pozostawieni na miejscu. Übelhör powtórzył to zalecenie także w liście z 16 sierpnia 1941 roku15. Rozkaz ten jest również potwierdzony w późniejszym sprawozdaniu łódzkiego Gestapo dla inspektora Ernsta Damzoga w Poznaniu, datowanym na 9 maja 1942 roku, według którego niezdolni do pracy Żydzi z gett na prowincji nie mieli być przesiedlani do łódzkiego getta, lecz zgodnie z rozkazem Greisera pozostawiano ich na miejscu (w dyspozycji Sonderkommando)16. 20 września 1941 roku Oberführer doktor Georg Herbert Mehlhorn, dyrektor Wydziału I (Sprawy Ogólne, Wewnętrzne


i Finansowe) w poznańskim Gauamcie, otrzymał od Greisera polecenie, by „podjąć centralnie wszelkie kroki dla wiodącego opracowania wszystkich zagadnień, związanych z roz​miesz​cze​niem i za​trud​nie​niem Ży​dów i Cy​ga​nów z Kra​ju War​ty”17. Biorąc pod uwagę wymienione powyżej daty i związane z nimi wydarzenia, można wywnioskować, że Greiser otrzymał zezwolenie Hitlera na eksterminację Żydów w Kraju Warty między połową lipca a połową września 1941 roku, prawdopodobnie bliżej tej wcześniejszej daty. Również w tym czasie Greiser wydał własny rozkaz eksterminacji, którego wykonaniem zajęło się nie tyl​ko SS i Ge​sta​po, lecz tak​że sze​reg urzęd​ni​ków pań​stwo​w ych. Realizacja planu eksterminacji wymagała nie tylko fizycznej likwidacji ludzi, lecz także łapanek i selekcji w pomniejszych gettach, koordynacji działań z miejscową policją, wywózek do Chełmna i do getta w Łodzi, konfiskat, wyceny i sprzedaży mienia oraz zarządzania gettem w Łodzi. Doktor Mehlhorn koordynował działania prezydentów rejencji łódzkiej (Friedrich Übelhör, a od 15 grudnia 1942 – doktor Hermann Riediger) oraz inowrocławskiej (doktor Hans Burkhardt), jak też komisarzy w tych powiatach, w których utworzono getta. Dyrektor Wydziału Finansowo-Budżetowego w Gauamcie, doktor Friedrich Hausler, przy współpracy z nadburmistrzem Łodzi Wernerem Ventzkim i Zarządem Getta kierowanym przez Hansa Biebowa, odpowiadał za stronę gospodarczą i finansową. Obowiązki operacyjne związane z selekcją, deportacją i transportem Żydów z gett do Chełmna mieściły się w zakresie obowiązków Policji Bezpieczeństwa, a szczególnie biura spraw żydowskich (pierwotnie sekcja IIB4) w łódzkim Gestapo, kierowanego przez Güntera Fuchsa. Zadanie strzeżenia obozu w Chełm​nie przy​pa​dło Schutz​po​li​zei (w skró​cie Schu​po)18. Stopień zaangażowania doktora Mehlhorna w działalność obozu śmierci w Chełmnie nie jest całkowicie jasny, wydaje się jednak, że był znacznie większy, niż wskazywała dotąd literatura przedmiotu. Jeden z polskich robotników w obozie zeznał, że żydowskie Waldkommando znajdowało się pod nadzorem Polizeimeistera Williego Lenza i „Melhorna z SS”19. Choć Mehlhorn nie był nadzorcą Waldkommando, zajmował przecież zdecydowanie zbyt wysokie stanowisko, to jednak fakt, iż jeden z naocznych świadków przypisał mu tę rolę, wskazywałby na jego istotny i bezpośredni wpływ – choć może ograniczony czasowo – na działalność obozu leśnego. Doktor Mehlhorn odpowiadał między innymi za maskowanie zbiorowych mogił ofiar obozu w lasach pod Chełmnem. Polecił też Heinzowi Mayowi, urzędnikowi lasów państwowych Rzeszy odpowiedzialnemu bezpośrednio za tereny, na których znajdowały się groby, aby ten zameldował się u niego w Poznaniu. Wtedy osobiście omówił z leśnikiem te zagadnienia. May miał dostarczyć materiały niezbędne do starannego zakamuflowania mogił, przy czym Mehlhorn dodał: „a jeśli zdarzy się najgorsze [istnienie grobów wyjdzie na jaw], będziemy mu​sie​li uda​w ać, że to tak​że po​mor​do​w a​ni Niem​cy”20. Żydowskim mieszkańcom Kraju Warty odebrano wszelkie prawa, zebrano ich w gettach, aby ograniczyć im możliwość przemieszczania się i wykorzystywać ich do niewolniczej pracy. Getta były rozwiązaniem tymczasowym, swego rodzaju „przechowalnią” przed mającym z czasem nastąpić przesiedleniem „na wschód”. Określenie „na wschód” stało się później eufemizmem dla eksterminacji, ale pierwotnie rozumiano je dosłownie. Zmiana polityki na szczeblu lokalnym została zaproponowana, gdy stało się jasne, że Żydzi pozostaną w Kraju Warty na dłużej, wobec czego najkorzystniejszym działaniem byłby ich maksymalny wyzysk. Nową politykę zainicjowano na szczeblu lokalnym, w Poznaniu, ale potem została ona zaaprobowana


przez władze centralne w Berlinie. Stanowiła ona ogromny krok „naprzód” w stronę całkowitej eksterminacji. Założenie obozu zagłady w Chełmnie było inicjatywą lokalną, pomyślaną w celu rozwiązania miejscowego „problemu”, choć z racji samej natury tego przedsięwzięcia zostało ono za​apro​bo​w a​ne na naj​w yż​szych szcze​blach wła​dzy. Zarys nowej polityki przedstawiony jest we wspomnianej powyżej notatce służbowej z Głównego Urzędu Migracji w Poznaniu. Towarzyszyła jej nota autorstwa szefa tego urzędu, Sturmbannführera Rolfa-Heinza Höppnera, z datą 16 lipca 1941 roku, wysłana do jego kolegi w Ber​li​nie Obe​rsturm​ban​n​füh​re​ra Adol​fa Eich​man​na. Dro​g i Par​te​ige​nos​se [to​wa​rzy​szu] Eich​mann, załączam notatkę przedstawiającą wyniki szeregu dyskusji prowadzonych tu, na miejscu, w urzędzie Gubernatora Rzeszy. Byłbym wdzięczny, gdyby w wolnej chwili zechciał Pan się do nich odnieść. Po części wydają się one fantastyczne, moim zda​niem jed​nak są cał​k o​wi​cie wy​k o​nal​ne. No​tat​k a służ​bo​wa Te​mat: Roz​wią​za​nie kwe​stii ży​d ow​skiej Podczas dyskusji w urzędzie Gubernatora Rzeszy różne grupy podnosiły problem rozwiązania kwestii żydowskiej w Kraju War​ty. Pro​p o​no​wa​ne są na​stę​p u​ją​ce roz​wią​za​nia: 1. Wszyscy Żydzi z Kraju Warty zostaną przeniesieni do obozu ulokowanego jak najbliżej rejonów wydobycia węgla, przeznaczonego dla około trzystu tysięcy ludzi. W postawionych tam barakach powstaną także zakłady przemysłowe, warsz​ta​ty kra​wiec​k ie, obuw​ni​cze itp. 2. Do tego obozu trafią wszyscy Żydzi z Kraju Warty. Żydzi zdolni do pracy mogą być grupowani w kolumny robocze do wy​k o​rzy​sta​nia poza obo​zem. 3. Moim zdaniem ochroną tego obozu może się zająć generał brygady* SS Albert, przy czym potrzeba będzie do tego zdecydowanie mniejszych sił policyjnych niż obecnie. Co więcej, zminimalizowane zostanie zagrożenie epidemiologiczne, nie​ustan​nie obec​ne w oko​li​cach get​ta łódz​k ie​g o i in​nych get​tach. 4. Istnieje ryzyko, że nadchodzącej zimy nie wszystkich Żydów uda się wykarmić. Należy uczciwie rozsądzić, czy nie bardziej humanitarnie byłoby usunąć niezdolnych do pracy Żydów za pomocą jakiegoś szybko działającego urządzenia. Byłoby to w każ​d ym ra​zie mniej nie​p rzy​jem​ne niż do​p usz​cze​nie, by ko​na​li z gło​d u. 5. Co do pozostałych, wysunięto propozycję, by wszystkie Żydówki w tym obozie, po których można by się jeszcze spodziewać rodzenia dzieci, zostały wysterylizowane, tak by już w ciągu jednego pokolenia doszło do rzeczywistego rozwiązania kwestii ży​d ow​skiej. 6. Gubernator Rzeszy nie wypowiedział się jeszcze w tej kwestii. Wydaje się, że prezydent rejencji Übelhör nie życzy sobie likwidacji getta w Łodzi, ponieważ [jego urząd] najwyraźniej czerpie z niego spore zyski. Jako przykład możliwości zarabiania na Żydach podam, że słyszałem, iż Ministerstwo Pracy Rzeszy płaci ze specjalnego funduszu sześć marek za każ​d e​g o za​trud​nio​ne​g o Żyda, a taki Żyd kosz​tu​je tyl​k o osiem​d zie​siąt fe​ni​g ów21.

Höppnerowi plan ten mógł się wydawać fantastyczny, co jednak sądził o nim Greiser? W latach 1939–1940 nadzorował działalność Sonderkommando Lange, które kursowało po Kraju Warty i mordowało pacjentów szpitali psychiatrycznych. Gdy w czerwcu 1941 roku Niemcy zaatakowali Związek Radziecki, z rozkazu Hitlera lotne szwadrony śmierci – Ein​sat​zgrup​pen – rozpoczęły masowe egzekucje żydowskich mężczyzn. Po szeregu lipcowych rozmów między Hitlerem a Himmlerem rozkaz ten został w sierpniu rozszerzony także na kobiety i dzieci22. Greiser niewątpliwie o tym wiedział, a jego propozycja stanowiła tylko „humanitarny plan dotyczący użycia szybko działającego urządzenia wobec niezdolnych do pracy”. Któż mógłby się temu sprzeciwić? Nie trzeba było przekraczać żadnych nowych progów, prze​ła​my​w ać ko​lej​nych ba​rier. Choć nie udało się dowieść bezpośredniego powiązania (w postaci oficjalnej, potwierdzonej dokumentem aprobaty) między notatką Höppnera a założeniem obozu w Chełmnie, to właśnie przedstawiony w niej plan został niemal bez zmian wcielony w życie. Wszyscy Żydzi mieszkający


w Kraju Warty zostali ostatecznie zebrani w wielkim „obozie”: łódzkim getcie. Obóz ten miał przynosić dochód, a niezdolnych do pracy likwidowano z użyciem „szybko działającego urządzenia”: ośrodka w Chełmnie. Mordechaj Chaim Rumkowski, Przełożony Starszeństwa Żydów łódzkiego getta (tak nazywała się tam Rada Żydowska – Judenrat), wierzył, że Żydzi mieli dla hitlerowców jakąkolwiek wartość tylko dopóty, dopóki byli produktywni. Skupił więc swoje wysiłki na uczynieniu z getta instytucji tak produktywnej, że stałaby się dla Niemców niezastąpiona. Inna rzecz, że nie miał wyboru. Strategia Rumkowskiego nie mogła oczywiście być sku​tecz​na na dłuż​szą metę – los Ży​dów roz​strzy​gnę​ły kwe​stie ide​olo​gicz​ne, nie go​spo​dar​cze. Fakt zaangażowania osób z najwyższych szczebli władzy w powstanie obozu w Chełmnie potwierdzają także złożone po wojnie zeznania Wyższego Dowódcy SS i Policji Wilhelma Koppego. Są one typowe dla sprawców piastujących wysokie stanowiska, zasłaniających się bra​kiem wie​dzy i zrzu​ca​ją​cych winę na in​nych. Są w nich jed​nak ziar​na praw​dy. O tym, że do Kraju Warty ma przybyć komisarz z Berlina z jednostką SS z zadaniem przeprowadzenia ewakuacji Żydów z tej prowincji, dowiedziałem się w roku 1940 czy 1941. W owym czasie ani przez chwilę nie myślałem, że wszystkich Żydów czeka eksterminacja. Greiser także uważał, że zdolnych do pracy Żydów należy zatrzymać do zadań produkcyjnych. Myślałem, że to specjalne Kommando z Berlina i jego komisarz, jak się potem dowiedziałem, nazwiskiem Lange, ma z początku być wykorzystane tylko eksperymentalnie. Pomysł ten wynikał z faktu, iż niejaki doktor Brack z osobistej kancelarii Hitlera prowadził już pewne wstępne prace z gazami trującymi, a Sonderkommando Lange też miało je wy​p ró​bo​wać. Jestem pewien, że o użyciu Sonderkommando Lange usłyszałem od Damzoga [inspektora Policji Bezpieczeństwa w Kraju Warty]. Ponadto doktor Brandt [Obersturmbannführer Rudolf Brandt, szef osobistego sztabu Himmlera] powiadomił mnie te​le​fo​nicz​nie, iż przy​g o​to​wy​wa​na jest ope​ra​cja prze​ciw​k o Ży​d om. Roz​mo​wa ta mia​ła mniej wię​cej taki prze​bieg: Doktor Brandt powiedział mi, że doktor Brack prowadził już eksperymenty z gazem w Berlinie, że są one niemal na ukończeniu i że według planu sam doktor Brack miałby nadzorować dalsze testy tych gazów, już w Kraju Warty. Wydawało się oczywiste, że do tego zadania najlepiej nadaje się Sonderkommando Lange. […] Wskutek tej rozmowy stało się dla mnie zupełnie jasne, jakiego rodzaju operacja przeciwko Żydom jest w Kraju Warty planowana. Ponieważ operacja ta miała zostać przeprowadzona w prowincji, za którą odpowiadałem, stanąłem w obliczu moralnego dylematu. Jako dowódca SS i policji byłem w nią bezpośrednio zaangażowany tak moralnie, jak i etycznie. Dzień i noc rozważałem możliwość wykorzystania tej czy innej chytrej taktyki, by nie doszło do wszczęcia planowanej operacji. Zadzwoniłem, by umówić się na wizytę u Gauleitera Greisera. Podczas tego spotkania nie musiałem nawet wyjaśniać, w jakim celu przybyłem. Natychmiast uświadomiłem sobie, że Greiser także wie o planowanej operacji. Powiedziałem mu, że najwyraźniej Kraj Warty miał stać się miejscem przeprowadzenia pewnych eksperymentów, na które człowiek nie powinien się godzić. Zapytałem, na kogo spadnie odpowiedzialność, jeśli te eksperymenty jednak zostaną przeprowadzone. Greiser dał mi do zrozumienia, że to rozkaz Füh​re​ra i że nie wol​no go sa​bo​to​wać23.

W lipcu 1941 roku, poza dyskusjami Hitlera i Himmlera na temat rozszerzenia zadań Einsatzgruppen o likwidację kobiet i dzieci, centralne władze Rzeszy podjęły także próbę wypracowania jednolitej polityki wobec całej ludności pochodzenia żydowskiego na terenach znajdujących się pod panowaniem niemieckim. 31 lipca 1941 roku Hermann Göring upoważnił Reinharda Heydricha do przygotowania „całkowitego rozwiązania” kwestii żydowskiej. Stało się to dwa tygodnie po nocie Höppnera i mogło stanowić reakcję na pomysł Greisera, by własnymi siłami „zaprowadzić porządek w swoim domu”, nie wspominając już o zmiennej sytuacji na froncie wschodnim. W następnych miesiącach poczyniono szereg kroków, które przy​pie​czę​to​w a​ły los eu​ro​pej​skich Ży​dów. W połowie września 1941 roku Hitlerowi przedstawiono wiele nowych, niezależnych


propozycji dotyczących deportacji Żydów z terenów Rzeszy. Wszystkie one sugerowały, że Führer powinien przemyśleć swoje wcześniejsze postanowienie, by z wysiedleniem wszystkich Żydów z terenów właściwej Rzeszy zaczekać aż do militarnego zwycięstwa nad Związkiem Radzieckim. Hitler uległ namowom – dokładnych powodów nie znamy, ale być może rzeczywiście skusiła go perspektywa rychłego triumfu. 17 września podjął decyzję o deportacji nie​miec​kich, au​striac​kich i cze​skich Ży​dów do get​ta w Ło​dzi. 18 września Himmler powiadomił Greisera i Koppego, iż życzeniem Führera jest jak najszybsze oczyszczenie z Żydów terenów właściwej Rzeszy i Protektoratu Czech i Moraw. Pierwszy krok w tym kierunku wiązał się z deportacją do łódzkiego getta około sześćdziesięciu tysięcy Żydów z Rzeszy. Miało to być rozwiązanie tymczasowe – wiosną planowano przewieźć ich dalej na wschód. Być może Łódź wybrano na miejsce deportacji ze świadomością, że Greiser zamierza wymordować na podległym sobie terenie sto tysięcy Żydów, w związku z czym w Kraju War​ty „bę​dzie miej​sce” dla przy​by​szów. Do połowy 1940 roku na ziemiach Kraju Warty utworzono wiejskie getta. Zwano je otwartymi, bo ich mieszkańcy nie byli odizolowani od otoczenia murami. W gettach zakładano samorządowe Rady Żydowskie. Niemieckie władze nie popierały kontaktów między Żydami a miejscową ludnością polską, ale zważywszy na okoliczności, nie były też w stanie im przeciwdziałać. W całym Kraju Warty powstawały też obozy pracy dla Żydów, np. w Czarkowie w powiecie konińskim czy w Borku w powiecie gostyńskim24. Dostarczały one władzom miejscowym i centralnym tanią siłę roboczą do prostych zadań. W latach 1942–1943 funkcjonowało co najmniej sto sześćdziesiąt takich obozów, których więźniowie pracowali przy budowie dróg i linii kolejowych, przy urządzeniach wodnych oraz w leśnictwie. Część więźniów nie​zdol​nych do dal​szej pra​cy wy​w ie​zio​no do Chełm​na i za​mor​do​w a​no25. W powiecie konińskim otwarte getta dla Żydów powstały w Grodźcu, Rzgowie i Zagórowie. W Grodźcu przebywało dwa tysiące Żydów, głównie pochodzących z Konina. W getcie w Rzgowie umieszczono około tysiąca osób, w większości ze Słupcy, natomiast w Zagórowie zebrano dwa i pół do trzech tysięcy ludzi z Goliny, Kleczewa, Kazimierza Biskupiego i innych miej​sco​w o​ści26. Nie wiadomo, dlaczego akurat w tych miejscach zlokalizowane zostały getta; przed wojną nie istniały tam większe społeczności żydowskie. Głównym celem przesiedlania Żydów na tereny wiejskie było jednak zwolnienie lokali w miastach dla sprowadzanych do Kraju Warty niemieckich osadników. Warunki w otwartych gettach były ciężkie. Ich mieszkańcy musieli szukać dla siebie schronienia. Wielu z nich zamieszkało u polskich ro​dzin27. Niektórzy wciąż mogli zajmować się rzemiosłem, innych zagnano do przymusowej pra​cy, część po pro​stu wy​mor​do​w a​no. Prze​w aż​nie jed​nak po​zo​sta​w io​no ich wła​sne​mu lo​so​w i. Ten stan trwał aż do przełomowego września 1941 roku, kiedy to ruszył opracowany przez Greisera plan eksterminacji – jego pierwszym stadium miała być likwidacja otwartych gett. Żydzi z powiatu konińskiego nie zostali przesiedleni, lecz wymordowani. Odbyło się to w dwóch etapach i w ten sposób zaproponowane przez Arthura Greisera „ostateczne rozwiązanie” kwestii żydowskiej w Kraju Warty przyniosło pierwsze ofiary. Niektórzy badacze uważają, że ta pierwsza operacja przeciwko Żydom miała charakter eksperymentu, podobnie jak działania Langego w Forcie VII, zanim uruchomił on samochodową kolumnę do eksterminacji umysłowo chorych. Wtedy ofiarami Sonderkommando byli głównie pacjenci szpitali psychiatrycznych, teraz celem Langego mieli być ludzie w pełni władz umysłowych, z pewnością obawiano się więc


oporu z ich strony. Ze względu na planowaną liczbę stu tysięcy ofiar musiała też pojawić się niepewność co do wydajności dotychczas stosowanych metod. Okoliczności tych wydarzeń są ważne z historycznego punktu widzenia, bo to wówczas po raz pierwszy określeni ludzie zostali zamordowani przez Sonderkommando Lange wyłącznie dlatego, że byli narodowości żydowskiej. To wtedy doszło do zmiany polityki na najwyższych szczeblach hitlerowskiej administracji. Co więcej, przebieg operacji wskazuje, że naziści rozpoczęli eksperymenty z róż​ny​mi me​to​da​mi eks​ter​mi​na​cji, by spro​stać sto​ją​ce​mu przed nimi w przy​szło​ści za​da​niu. Pierwszy etap operacji rozpoczął się w połowie sierpnia od likwidacji gett w Rzgowie i Grodźcu. Do miejscowego posterunku policji przybyli urzędnicy, którzy dokonali niezbędnych ustaleń z komendantem posterunku. Żydom z gett oznajmiono wtedy, że zostaną wywiezieni na wschód – do Besarabii albo nad Morze Czarne – do pracy na roli. W Rzgowie nakazano Żydom, by stawili się z całym dobytkiem w remizie straży pożarnej. Musieli też zapłacić po cztery marki od osoby za badania lekarskie, mające określić przydatność każdego z nich do pracy. Bagaże złożono obok, miały bowiem być przewiezione osobno i oddane właścicielom dopiero w miejscu przeznaczenia. Żydów traktowano ze względnym szacunkiem, aby nie wzbudzać w nich podejrzeń. Mężczyzn, kobiety i dzieci załadowano na furmanki, powożone przez miejscowych Polaków, i wywieziono do starej synagogi w Koninie 28. Z Konina wywożono ich do lasów Niesłusz-Rudzica i tam wymordowano w ciągu dziesięciu ostatnich dni września i pierwszych dziesięciu dni października, a zwłoki pogrzebano w trzech zbiorowych mogiłach. Tempo całej ope​ra​cji za​le​ża​ło od wy​daj​no​ści ma​szy​ne​rii śmier​ci w le​sie. Informacje na temat mordowania mieszkańców gett są w najlepszym razie skąpe. Niemieckich dokumentów brak, a materiały powstałe po wojnie w Polsce są niepełne i ze swej natury wtórne. Nie znalazł się żaden naoczny świadek, który zdałby relację z wydarzeń w lasach Niesłusz-Rudzica. Leśniczym w czasie wojny był tam Piotr Zalas, który mieszkał niedaleko miejsca, gdzie mordowano Żydów. Opowiedział, że pewnego dnia przyjechał tam samochód osobowy i dwie kryte plandekami ciężarówki, a funkcjonariusz Gestapo (być może Lange) rozkazał mu wycofać z lasu wszystkich ludzi, mówiąc, że do odwołania obowiązuje tam zakaz wstępu. Leśniczy wykonał polecenie29. Liczni świadkowie z tej okolicy zeznają, że od tej pory z Konina do lasów Niesłusz-Rudzica kursowała szosą kolumna pojazdów: samochód osobowy z oficerami SS, za nim ciężarówka z żołnierzami i na końcu czarna, zabudowana ciężarówka przypominająca samochód chłodnię. Pojazdy te wjeżdżały do lasu rankiem i opuszczały go dopiero wieczorem. Przez cały dzień do lasu wjeżdżały ciężarówki wiozące Żydów, wyjeżdżały zaś pu​ste. Przywoływany wyżej leśniczy twierdził, że działo się tak w dniach 24–26 września i 3 października. Inni okoliczni mieszkańcy z reguły potwierdzali, że całość operacji zamknęła się w ciągu dwóch tygodni, w okolicy wskazanych dat. Zalas widział, że do lasu wwożono mężczyzn, kobiety i dzieci, a pierwszego dnia słyszał też dobiegające stamtąd kolejne serie z broni maszynowej, w ciągu następnych dni rozbrzmiewały już jednak tylko okazjonalne strzały. 28 września, dwa dni po pierwszych mordach, Zalas poszedł tam, gdzie powstały już zbiorowe mogiły, i zauważył, że zostały one zamaskowane ściętymi gałęziami, a z grobów wyciekał jakiś „cuchnący płyn o woni chemikaliów”. Poszedł także do niezbyt oddalonego miejsca, gdzie ofiary wysiadały z ciężarówek, którymi przywożono je do lasu. Widział tam różne przedmioty, w tym męską, kobiecą i dziecięcą odzież, grzebienie, pończochy, buty, mydło, gąbki, pierniki


i butelki po lemoniadzie. Następnego dnia do lasu przybyli funkcjonariusze żandarmerii woj​sko​w ej, część z tych przed​mio​tów za​ko​pa​li, a resz​tę za​bra​li ze sobą30. Inny miejscowy pracownik leśny udał się z dwoma kolegami na miejsce znane jako Długa Łąka i znalazł tam dwie mogiły o długości około pięćdziesięciu metrów. Mogiły były przykryte tylko gałęziami jako tymczasowym środkiem maskującym. Zwłoki robiły wrażenie wrzuconych do grobów, a nie ułożonych. Stojąc przy grobach, Polacy usłyszeli nadjeżdżające ciężarówki. W popłochu zaczęli uciekać. Przywiezieni w ciężarówkach żołnierze zauważyli ich i rzucili się w pościg. Zaczęli strzelać, ale Polacy, wykorzystując doskonałą znajomość okolicy, zdołali im umknąć31. Zeznania Henryka Maliczaka i Henryka Mani potwierdzają, że to Sonderkommando Lange do​ko​na​ło tych mor​dów. We​dług Mani dzia​ła​nia w Ko​ni​nie mia​ły na​stę​pu​ją​cy prze​bieg: […] wpierw musieliśmy wykopać doły w lesie. Do lasu byli zwożeni samochodami ciężarowymi Żydzi, pochodzący chyba z Konina i okolicznych miejscowości. Wpierw musieli się oni rozbierać do naga i sami wchodzili do samochodu specjalnego, który następnie podjeżdżał w pobliże wykopanego przez nas dołu. Samej czynności ładowania Żydów do samochodu specjalnego i gazowania nie widziałem – takiego trybu postępowania raczej się domyślałem na podstawie dotychczasowych praktyk. Naszym zadaniem było wyładowywanie nagich zwłok i wrzucanie ich do dołu. Gazowano całe rodziny, wśród zwłok bowiem byli mężczyźni, kobiety i dzieci. Ubrania ładowaliśmy po zakończeniu pracy w danym dniu do samochodu specjalnego – były one zawożone do siedziby Gestapo w Koninie. Dalszym naszym zadaniem było przeszukanie ubrań i odłożenie znalezionych kosztowności i przedmiotów wartościowych. Nie potrafię określić czasu trwania tej akcji ani ilości ofiar. Trwa​ła ona co naj​mniej kil​k a dni. Taki był po​czą​tek ak​cji za​g ła​d y Ży​d ów32.

Mania nie wspomina o eksperymentowaniu z nową metodą uśmiercania Żydów. Może po prostu pominął ten temat, a może nie był świadkiem takich zdarzeń. Dla grabarza jedyną nowinką związaną z morderczym procederem był fakt, że ofiarami byli wyłącznie Żydzi, a nie umysłowo chorzy. Inny z polskich robotników Langego, Stanisław Polubiński, powiedział potem Józefowi Grabowskiemu, w czasie wojny mieszkającemu w Chełmnie, że Son​der​kom​man​do Lan​ge wy​mor​do​w a​ło Ży​dów z Ko​ni​na przed za​ło​że​niem obo​zu za​gła​dy33. Po morderstwach w lasach Niesłusz-Rudzica Sonderkommando Lange posłano do Kalisza, by ewakuowało podopiecznych kolejnego zakładu. W październiku 1939 w rejestrach kaliskiego Judenratu figurowało około dwudziestu tysięcy żydowskich mieszkańców miasta. W przeważającej większości zostali oni wywiezieni do Generalnego Gubernatorstwa w ramach programu przesiedleń. Pod koniec roku 1941 w getcie pozostało niespełna pięciuset ludzi34. 26 października 1941 roku Rada Żydowska otrzymała zawiadomienie, że aby zmniejszyć ryzyko wybuchu epidemii, przeniesieni zostaną pensjonariusze domu starców. Wywożenie ich miało się zacząć o dziesiątej rano następnego dnia. Pensjonariusze mieli być umyci i przebrani w świeżą bieliznę. Wszystkie inne kwestie organizacyjne były już rozwiązane. Tego samego dnia mechanicy powracający z pracy w siedzibie Gestapo zgłosili, że widzieli tam wielu nieznanych gestapowców i duży, czarny furgon, który wyglądał na hermetycznie zamykany (brak okien czy innych otworów wentylacyjnych). Wielu mieszkańców getta połączyło ze sobą te wydarzenia. Większość czuła obawę, ale nawet najwięksi pesymiści nie podejrzewali, co naprawdę miało się stać. Następnego dnia, dokładnie o wyznaczonej godzinie, czarny furgon zatrzymał się pod do​mem star​ców. Opi​sał go po​tem je​den ze świad​ków tych wy​da​rzeń. Dachem sięgał aż do pierwszego piętra. Wyglądał jak wielka, czarna trumna. Dwa czarne, lśniące samochody przywiozły Grabowskiego [kierownika Wydziału Zdrowia] na czele chmary umundurowanych, nieznanych gestapowców. Musieliśmy wynosić tych, których wywoływano po nazwisku, bo przeważnie byli to już pacjenci chronicznie chorzy i kaleki. Niemcy kazali


nam wnosić ich i sadzać albo kłaść na ławkach wewnątrz ciężarówki. [Po załadowaniu furgonu] trzasnęły metalowe drzwi, szczęk​nę​ły cięż​k ie za​su​wy i wiel​k a cię​ża​rów​k a ru​szy​ła ci​cho, ale szyb​k o, a za nią lśnią​ce sa​mo​cho​d y35.

Tego dnia załadunek przebiegł bez żadnych komplikacji. Sonderkommando bardzo dbało o dobre samopoczucie pacjentów. Następnego dnia samochodowa komora gazowa wykonała dwa kursy do lasu, za każdym razem zabierając około pięćdziesięciu pięciu pacjentów. Tym razem jednak nikt już nie udawał, że martwi się o przewożonych. Pomocnikom przy załadunku i samym pacjentom nakazywano pośpiech, a jeśli ociągali się z wykonaniem poleceń, sypały się razy z bykowców. 30 października – trzeciego, ostatniego dnia operacji – furgon znów wykonał dwa kursy. Wózek inwalidzki jednej ze staruszek zwrócono z wyjaśnieniem, że „nie jest jej już potrzebny, bo dostała nowy”. Po zakończeniu operacji Judenrat otrzymał polecenie pokrycia kosztów transportu dwustu dziewięćdziesięciu pacjentów, po cztery marki od osoby. Próby odnalezienia nowego miejsca pobytu pacjentów nie przyniosły efektów. Z początku Judenrat poinformowano, że przeniesiono ich do obozów przejściowych, skąd trafią do placówek dla ozdrowieńców. Potem przyszła wiadomość, że niektórzy zmarli na niewydolność serca, gorączkę mózgową czy zapalenie płuc. Pozostali, w dobrym zdrowiu, mieli się znajdować w Padernicach. Jednak miejscowości tej nie dało się znaleźć na żadnej mapie. W lipcu 1942 ostatnich po​zo​sta​łych przy ży​ciu miesz​kań​ców get​ta w Ka​li​szu prze​nie​sio​no do get​ta łódz​kie​go36. Henryk Mania pamiętał operację w Kaliszu, ale w relacji podał tylko, że grabarzy umieszczono w miejskim areszcie i dowożono do lasu, by kopali groby. Nie pamiętał lokalizacji mogił ani liczby ofiar. Miał wrażenie, że zabijano znów umysłowo chorych 37. Po tej operacji Son​der​kom​man​do po​w ró​ci​ło do eks​ter​mi​na​cji Ży​dów w po​w ie​cie ko​niń​skim. Wśród ofiar drugiego etapu operacji eksterminacji Żydów w tym powiecie znaleźli się mieszkańcy otwartego getta w Zagórowie. Mordowano ich w lasach Wygoda niedaleko Kazimierza Biskupiego, miasteczka położonego na północ od Konina. W Zagórowie kazano Żydom zebrać się z bagażami w domu gminnym, po czym wywieziono ich ciężarówkami38. W odróżnieniu od pierwszego etapu tej operacji tym razem ofiary zabrano bezpośrednio do lasu, a nie do przej​ścio​w e​go miej​sca za​trzy​ma​nia (jak sy​na​go​ga w Ko​ni​nie). W przeciwieństwie do mordów w lasach Niesłusz-Rudzica przy zabójstwach w lasach państwowych pod Kazimierzem Biskupim znalazł się niezależny naoczny świadek, a nawet współuczestnik. Tu właśnie jednostka Langego eksperymentowała z nową metodą uśmiercania. Opis tych eksperymentów stanowi część relacji miejscowego weterynarza Mieczysława Sękiewicza, Polaka przetrzymywanego podówczas w więzieniu w Kole jako podejrzanego o przynależność do organizacji konspiracyjnej. Najwyraźniej z racji rozmiarów tej operacji Lange uznał za stosowne ściągnąć więcej rąk do pracy. W połowie listopada gestapowcy nakazali Sękiewiczowi i dwóm jego towarzyszom wsiąść do samochodu, który zawiózł ich na północ, za Kazimierz Biskupi, a potem skręcił w lewo, w las. Wysiadłszy z samochodu, Sę​kie​w icz uj​rzał taki oto wi​dok: […] były wykopane dwa doły. Pierwszy bliżej duktu miał długości około 8 metrów, szerokości około 6 metrów i głębokości z górą na jakieś dwa metry. Prawie równolegle do niego na drugim końcu polany przez całą jej szerokość był wykopany dru​g i dół tej sa​mej głę​bo​k o​ści, sze​ro​k i na 6 me​trów, a dłu​g i na oko​ło 15 me​trów. […] Naokoło polany z wyjątkiem krańca od strony skrzyżowania się duktów stały i siedziały gromady Żydów […]. Ilości ich określić nie umiem, gdyż stali pomiędzy drzewami. […] W tłumie tym były kobiety, mężczyźni i dzieci, matki z dziećmi na rękach. Czy to byli Żydzi tylko z Polski, nie umiem powiedzieć. Mówiono mi potem, że pochodzili z Zagórowa. Między nimi


poznałem jednego krawca i jednego sklepikarza z Konina, lecz nazwisk ich nie umiem podać. Dukty, polana i las naokoło roiły się od gestapowców. Oprócz przywiezionych nas trzech z Konina, było zebranych już tam razem z nami jeszcze około 30 Polaków. Skąd byli przywiezieni, nie wiem. Na dnie większego dołu widziałem warstwę grud niegaszonego wapna. Jakiej grubości była ta warstwa, tego nie wiem. W mniejszej mogile wapna nie było. Gestapowcy uprzedzili nas, że las jest otoczony przez nich i pilnowany, i jeśli będziemy uciekać, dostaniemy kulę w łeb. Wówczas kazali gestapowcy rozbierać się zebranym Żydom: najpierw tym, którzy stali najbliżej rowu dużego. Wtedy kazali nagim wchodzić między oba doły i wskakiwać do większego dołu. Krzyk i płacz był nieopisany. Jedni Żydzi wskakiwali sami, nawet większość, inni opierali się, tych bito i spychano do dołu. Jedne matki wskakiwały, trzymając dzieci, inne rzucały dzieci do dołu same, jeszcze inne odrzucały dzie​ci na bok, jesz​cze inne rzu​ca​ły dzie​ci osob​no do dołu i wska​k i​wa​ły osob​no. Niektóre czołgały się u stóp gestapowców, całując ich buty, kolby karabinów it.p. Nam kazano chodzić pomiędzy Żydami stojącymi obok mogił i zbierać porozrzucane ubrania i obuwie. Widziałem sceny, jak gestapowcy podchodzili do miejsc, w których myśmy składali na kupki zegarki, pierścionki i w ogóle wszelką biżuterię, brali stamtąd garściami te rzeczy i pchali sobie do kieszeni. Widząc to, niektórzy z nas, i ja z nimi, przestaliśmy składać cenne przedmioty na gromadki, lecz zegarki i pierścionki rzucaliśmy umyślnie dalej w las. W pewnym momencie gestapowcy kazali zaprzestać dalej rozbierać się Żydom, gdyż dół był już pełen. Widać w nim było tylko z góry ciasno stłoczone głowy. Ci z Żydów, którzy się pospieszyli i już też byli rozebrani, byli wrzucani przez gestapowców do dołu na głowy tym, co tam byli wtłoczeni. Cały ten czas musieliśmy zbierać i segregować rozrzuconą odzież, obuwie, pakunki, żywność, pierzyny it.p. To trwało do popołudnia i wtedy nadjechało auto ciężarowe od strony szosy i zatrzymało się na dukcie tuż przy polanie. Na aucie zauważyłem cztery jakby kadzie. Następnie Niemcy ustawili motorek, który był prawdopodobnie pompą, połączyli go wężem z jedną z kadzi, a dwóch gestapowców przeciągnęło wąż od motorka do dużego dołu. Motorek puścili w ruch i tych dwóch gestapowców, trzymających węże, zaczęło polewać czymś Żydów stłoczonych w dużym dole. Myślę, że to była woda, lecz na pewno nie wiem. W miarę pompowania przekładano węże kolejno do pozostałych kadzi. Widocznie na skutek lasowania się wapna ci ludzie zaczęli się żywcem w dole gotować, powstał tak niesamowity krzyk, że my, którzy siedzieliśmy przy ubraniach, darliśmy te szmaty i wtykali sobie w uszy. Do strasznego krzyku gotujących się w dole, doszedł krzyk i lament Żydów, którzy czekali na swoje stracenie. To trwało może dwie godziny, pewno i dłużej. Nas, gdy się ściemniło, wyprowadzono z polany i zaprowadzono duktem leśnym, prowadzącym do szosy ku granicy lasu […]. Dali nam napić się kawy i po ¼ kg chleba. Tam stało wzdłuż gra​ni​cy le​śnej od pola 6 czy 7 aut cię​ża​ro​wych, kry​tych plan​d e​k ą. Do każdego z aut ładowano nas tak, że jeden leżał obok drugiego twarzą do podłogi bez możności poruszania się, i tak kazali nam spać. Krzyki było jeszcze wciąż słychać. Słyszałem je aż do zaśnięcia, które nastąpiło na skutek znużenia i przejść dość szybko. Na drugi dzień rano, kazali nam gestapowcy zakopywać dół duży ziemią. Ten dół był już lekko jakby przyprószony ziemią. Masa ludzka, która w nim była, jakby się uległa i spuściła ku dołowi. Ciała były tak stłoczone, że nadal wciąż trzymały się zwłoki jakby w pozycji stojącej, tylko głowy były poprzechylane na wszystkie strony. Dół zasypaliśmy niedokładnie, sterczały z niego jeszcze ręce niektórych trupów, jak przerwano nam zasypywanie, dlatego że nadjeżdżać zaczęły samochody ciężarowe i na te samochody kazano nam rzucać posegregowane rzeczy – osobno ubrania, osobno obuwie i osobno inne rzeczy. Już po południu zajeżdżał kilkakrotnie na polanę samochód w rodzaju dużej karetki pogotowia, ciemnoszary, otwierany z tyłu, i z wnętrza jego po otwarciu drzwi wysypywały się trupy ludzkie mężczyzn, kobiet i dzieci, również Żydów. To szare auto obracało przy mnie trzy razy, w odstępach może godzinnych. Czy zajeżdżało jeszcze, kiedy mnie już zabrano z polany, nie wiem. Trupy, wysypujące się z tego auta, były poszczepiane ze sobą, jakby w konwulsyjnych uściskach, w wykrzywionych pozycjach, z poobgryzanymi nieraz twarzami. Widziałem, jak jeden wpił się drugiemu zębami w szczękę, inni mieli poobgryzane nosy lub palce. Dużo wśród nich trzymało się konwulsyjnie za ręce, widocznie stanowili rodzinę. Te zwłoki kazali nam gestapowcy rozrywać, a gdy się nie udawało, rozrąbywać, odcinając ręce, nogi i inne części. Następnie musieliśmy układać te trupy w mniejszym rowie na polanie, warstwami, ciasno obok siebie, na przemian głowami raz w jedną stronę, raz w drugą stronę. Odrąbane członki kazano nam utykać pomiędzy ciałami. Przy mnie nałożono trzy takie warstwy ciał, a jedno auto było jeszcze niezładowane. Wtedy zabrali nas znów na spanie do aut, jak poprzedniej nocy, dając posiłek w postaci zupy kartoflanej i chleba. Następnego dnia rano mnie i dwóch moich towarzyszy więziennych zabrano do badania na skraj polany. […] Ustawiono nas wzdłuż wykopanego już tam dołu o wymiarach mniej więcej trzy na czte​ry me​try w od​le​g ło​ści me​tra je​d en od dru​g ie​g o. Na​p rze​ciw​k o każ​d e​g o z nas stał ge​sta​p o​wiec z bro​nią.


Byłem twarzą odwrócony do dołu. Gestapowiec kazał mi się przyznać do zarzucanych mi czynów, a mianowicie do czytania prasy nielegalnej, do okazywania pomocy innym Polakom it.p. Gdy tłumaczyłem się, że zarzuty są nieprawdziwe, kazał mi się odwrócić twarzą do dołu i kilka razy zapowiadał, że mnie zastrzeli, jeśli się nie przyznam, a jeśli się przyznam, to pój​d ę do domu i do​sta​nę do​bre sta​no​wi​sko. Gdy to nie skut​k o​wa​ło, strze​lił do mnie z od​le​g ło​ści kil​k u kro​k ów. Nerwy moje już nie wytrzymały i upadłem do dołu. W świadomości mojej, pamiętam to dobrze, przemknęła mi myśl, że jestem zabity, a jednak wiem wszystko, co koło mnie się dzieje. Wtedy usłyszałem krzyk gestapowca – Auf! – zerwałem się i wydostałem z rowu. To wszystko trwało sekundy. Nie byłem ranny: czy gestapowiec chybił, czy strzelił na postrach – nie wiem. Gdy wyszedłem z rowu, gestapowcy obili mnie szpicrutami po twarzy i odwieźli do więzienia w Koninie wraz z to​wa​rzy​sza​mi, wszyst​k ich sku​tych tak, jak przy​wieź​li. […] Zwłoki przywożone w szarym aucie były widocznie ludzi zagazowanych, z wnętrza szarego auta i ubrań zwłok czuć było gaz. Przypominam sobie jeszcze z polany podczas tracenia Żydów, jak jeden z gestapowców wziął dziecko małe z rąk matki i roztrzaskał w jej oczach główkę jego o brzeg auta, a gdy matka krzyczała, cisnął w nią główką tego dziecka tak, że mózg zalepił jej usta, następnie wziął coś jakby wapno lub gips z auta i tym zamazał jej usta. W ten sam sposób postępowano z innymi kobietami, które mocno krzyczały. Widziałem, jak jeden z gestapowców chwycił młodą, ładną Żydówkę, związał jej ręce w tył, przedtem zdarłszy z niej sukienkę i w ogóle bieliznę, i za te ręce nagą powiesił na drzewie, a następnie nożem tak zwanym fińskim pociął jej prawą pierś na plasterki, po czym rozciął jej brzuch i grzebał się we wnętrznościach. Żydówka ta sko​na​ła na drze​wie. Ni​k o​g o z ge​sta​p ow​ców, któ​rzy tam byli, nie zna​łem39.

Niewątpliwie tak wynaturzone zachowania zdarzały się częściej, ale nie mamy o nich relacji, ponieważ ich świadków wymordowano. Sprawcy, którzy przeżyli wojnę, zeznając o takich zajściach, umacnialiby akt oskarżenia przeciw sobie, nie informowali więc o nich z własnej woli. Nieznana jest dokładna liczba ofiar operacji eksterminacyjnych w powiecie konińskim. Nie istnieje żadna dokumentacja, zaś zwłoki zostały ostatecznie ekshumowane i spalone przez Sonderkommando Legath w lutym (Kazimierz Biskupi) i marcu 1944 (lasy Niesłusz-Rudzica) w ramach akcji niszczenia wszelkich dowodów zbrodni na miejscach masowych pochówków. Opierając jednak wyliczenia na szacunkowej liczbie mieszkańców zlikwidowanych gett, przyjmuje się, że w lasach Niesłusz-Rudzica zabito około tysiąca pięciuset ludzi, zaś pod Ka​zi​mie​rzem Bi​sku​pim – trzy ty​sią​ce40. Mieszkańcy gett powiatu konińskiego w Grodźcu, Rzgowie i Zagórowie byli pierwszymi ofiarami akcji eksterminacji, a Lange posłużył się nimi niczym królikami doświadczalnymi, by wybrać skuteczną metodę masowej zagłady. Eksperyment z wapnem i wodą uznano najwyraźniej za metodę nie do przyjęcia niewątpliwie ze względu na fakt, że wymagałaby zakupów znacznych ilości niegaszonego wapna i pewnego źródła wody. Wykorzystywanie butlowanego gazu także miało wadę – niezbędne było tu stałe zaopatrzenie w napełnione gazem butle. Problem ten miał zostać rozwiązany przez dostawę skonstruowanych w Berlinie samochodowych komór gazowych drugiej generacji, w których do uśmiercania ofiar używano spa​lin. Herbert Lange otrzymał zadanie eksterminacji tych Żydów z Kraju Warty, którzy nie mogli przydać się gospodarce wojennej. Nie znaleziono żadnych dokumentów, które precyzowałyby sposób, w jaki miał tego dokonać. Zasadniczo Lange stanął przed alternatywą: mógł kontynuować lotne operacje eksterminacyjne albo stworzyć stałe miejsce zagłady i dowozić doń ofiary. Według Henryka Mani Lange nie był usatysfakcjonowany działaniami mobilnymi –


uważał je za zbyt niewygodne i wymagające za wiele pracy. Podczas wypraw w teren rozglądał się już za miejscem, w którym mógłby założyć stałą placówkę41. Możliwe, iż Herbert Lange nigdy nie otrzymał expli​ci​te rozkazu założenia obozu zagłady, lecz uczynił to z własnej inicjatywy. Arthur Greiser prawdopodobnie nie dbał o to, w jaki sposób Lange wykona po​w ie​rzo​ne mu za​da​nie, li​czy​ły się tyl​ko efek​ty. Założenie obozu śmierci w Chełmnie wpisywało się w obowiązującą w Kraju Warty politykę, obliczoną na totalne wyzyskanie żydowskiej ludności tej prowincji. Getto w Łodzi było olbrzymim obozem pracy przymusowej, którego zakłady produkcyjne wspierały zarówno machinę wojenną Rzeszy, jak i sektor prywatny. Obóz w Chełmnie stanowił tryb w tej maszynie – narzędzie, za pomocą którego niemieccy zarządcy mogli się pozbyć ludzi uznanych za zbędnych czy wręcz zagrażających produkcji. W tym kontekście decyzja użycia Langego i jego jednostki do likwidowania „darmozjadów” była wynikiem logicznego rozumowania. Son​der​kom​man​do mia​ło już znacz​ne do​świad​cze​nie w tego typu ope​ra​cjach. Walter Burmeister zeznał, że po operacji w Koninie zawiózł Langego do Berlina 42, prawdopodobnie w celu złożenia raportu o wynikach jego działań i powiadomienia przełożonych, że znalazł już miejsce na stały ośrodek zagłady. Po powrocie z Berlina Lange spotkał się z HSSPF Koppem i poinformował go o swoich nowych obowiązkach. Rudolf Brandt, asystent Himmlera, także zadzwonił do Koppego, by powiadomić go, że planowano przeprowadzić w Kraju Warty „próby z gazem Bracka”. Koppe zapewnił odpowiednio liczny personel – od swojego inspektora Ernsta Damzoga zażądał esesmanów, a komendant Policji Porządkowej w Kraju Warty Oskar Knofe, miał mu dostarczyć policjantów do jednostki straż​ni​czej43. Według Henryka Mani po zakończeniu operacji w lesie pod Kazimierzem Biskupim niedaleko Konina częściowo przeorganizowane Sonderkommando nie wróciło już do Po​zna​nia, lecz uda​ło się pro​sto do Chełm​na44.


2 Eksterminacja: pierwszy okres (1941–1943)


Założenie obozu

Jesienią 1941 roku Rottenführer Walter Burmeister, przydzielony Langemu jako kierowca, podpisał zobowiązanie do zachowania tajemnicy, nakazujące mu milczeć na temat działalności Son​der​kom​man​do1. Podczas akcji w Koninie Lange rozkazał Burmeisterowi udać się jakieś czter​dzie​ści ki​lo​me​trów na wschód, do nie​du​żej wsi Chełm​no. Wojna zebrała już pierwsze żniwo wśród ludności Chełmna i okolic – skupiska Polaków, Żydów i Niemców. We wrześniu 1939 przeszła tamtędy linia frontu, zaś Koło i Dąbie padły ofiarą nalotów Luftwaffe. Straty materialne w Dąbiu były ośmiokrotnie większe od rocznego budżetu tego miasta. Całkowitemu bądź częściowemu zniszczeniu uległo piętnaście domów, dwadzieścia trzy gospodarstwa rolne i dwa zakłady przemysłowe. To jednak był dopiero początek. Jak w całej okupowanej Polsce jednostki Sicherheitspolizei [Sipo, Policji Bezpieczeństwa] i Sicherheitsdienstu [SD, Służby Bezpieczeństwa SS] aresztowały członków inteligencji i innych warstw społecznych, których uznano za potencjalne zagrożenie dla niemieckiej władzy. Wśród aresztowanych w Dąbiu w drugiej połowie września 1939 roku znajdowali się aptekarz, lekarz i inni lokalni prominenci. W całej okolicy aresztowano około osiemdziesięciu osób. Przetrzymywano ich w więzieniu w Kole, a w listopadzie ponad pięćdziesięcioro wywieziono do lasów opodal wsi Rzuchów i rozstrzelano. Tam właśnie miano też w przy​szło​ści grze​bać szcząt​ki ofiar obo​zu w Chełm​nie2. Na całym okupowanym terenie Polski Niemcy przejmowali zarząd nad miastami i wsiami. Nazwy miejscowości zmieniano na niemieckie: Łódź stała się Litzmannstadtem, Poznań – Posen, a w interesującej nas okolicy Chełmno przemianowano na Kulmhof, Koło na Warthbrücken, Dąbie na Eichstädt, zaś Powiercie – na Arnsdorf. W ramach programu germanizacji Kraju Warty tysiącom Polaków skonfiskowano ziemię i majątek, by przygotować region na przyjęcie etnicznych Niemców przenoszonych tam z terytorium samej Rzeszy, państw bał​tyc​kich, Wo​ły​nia i in​nych te​re​nów. Chełmno, położone około sześćdziesięciu kilometrów na północny zachód od Łodzi, leży na łuku szosy, która łączy Dąbie, znajdujące się sześć kilometrów na południe, z Kołem, leżącym czternaście kilometrów na północ. Wieś ta liczyła wówczas około dwustu pięćdziesięciu mieszkańców, trzydzieści do czterdziestu domostw. Mieszkało tam kilka rodzin żydowskich, lecz zaraz po wybuchu wojny przeniosły się one do pobliskiego Dąbia, gdzie czuły się bezpieczniej. 15 lipca 1940 roku utworzono w Dąbiu otwarte getto, obejmujące obszar dwóch ulic miasteczka, przy których mieszkało dziewięćset dwadzieścia osób3. W miarę napływu w te rejony niemieckich osadników Polacy musieli ustępować im miejsca. Jedni wprowadzali się do ro​dzi​ny lub zna​jo​mych, inni wy​jeż​dża​li w dal​sze oko​li​ce. Chełmno w 1941 roku było zdominowane przez stary majątek ziemski – zapuszczony, neogotycki pałac stał na parceli o powierzchni około trzech hektarów na zachodnim skraju wsi4. Drugim wyróżniającym się budynkiem był kościół parafialny położony przy szosie, około stu metrów od pałacu, ale oddzielony odeń parowem. Carski generał Carl Heinrich Georg von


Bistram otrzymał dobra chełmińskie w roku 1837 za przysługi oddane carowi. Zmarł jednak już rok później, a majątek odziedziczył jego syn Nikołaj Karl von Bistram, który w latach osiemdziesiątych XIX wieku wybudował zarówno pałac, jak i kościół5. Po I wojnie światowej majątek został przejęty przez nowo powstałe państwo polskie. Pałac podzielono na mieszkania, do których wprowadziło się kilka rodzin. Budynkiem zarządzał Ludwik Koziej, którego rodzina tak​że zna​la​zła tu lo​kum6. Budynek władz gminy, pełniący też funkcje wiejskiej świetlicy, stał pięćdziesiąt metrów dalej, za kościołem, a za nim znajdował się miejscowy sklepik. Po drugiej stronie szosy usytuowana była nieduża szkoła. Siedziba ochotniczej straży pożarnej, w czasie wojny zwana Niemieckim Domem, położona była po drugiej stronie drogi biegnącej przed pałacem. Na tyłach pałacu i kościoła znajdowała się stroma skarpa, a poniżej płaskie wybrzeże Neru. W Chełmnie mieścił się przystanek kolejki wąskotorowej, łączącej Dąbie z Kołem. Dalszy odcinek tej linii prowadził z Koła na pół​noc, do Som​pol​na. Gmina Chełmno obejmowała poza tą wsią także szesnaście innych pobliskich osad. W czerwcu 1939 na wójta gminy wybrano Franciszka Opasa, Józef Ziółkowski został jego zastępcą, zaś radzie gminy przewodzili Antoni Skrobanin i Józef Woźniak 7. Wśród pozostałych radnych znaleźli się: Stanisław Kaszyński (sekretarz), Konrad Schulz i Antoni Pyszka. Sta​no​w i​ska urzęd​ni​cze zaj​mo​w a​li Cze​sław Po​ty​ral​ski i Le​opold Chwiał​kow​ski. Franciszek Opas i Stanisław Kaszyński już od lat działali w samorządzie lokalnym. Obaj znajdowali się wśród założycieli miejscowego koła Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej (LOPP), ogólnokrajowej organizacji obrony cywilnej, powstałej w roku 1928. Chełmińskie koło LOPP zawiązano w lutym 1934, a jego siedzibą był budynek władz gminy. Opas i Kaszyński przez wiele lat należeli do władz koła8. Konrad Schulz, jak wskazuje nazwisko, wywodził się z rodziny niemieckiej. W roku 1922 przeniósł się z niedużej wsi opodal Zagórowa, na zachód od Konina, do gospodarstwa rolnego w Sobótce, wsi położonej na południe od Chełmna, przy szosie do Dąbia. Także on od lat udzielał się w polityce na szczeblu samorządowym – na początku lat trzy​dzie​stych prze​w o​dził ra​dzie swo​jej wsi, po​tem zaś za​sia​dał w ra​dzie gmi​ny Chełm​no9. Na okupowanych terenach nazistowskie władze obsadzały Niemcami najwyższe stanowiska w administracji. Także tutaj starosta (Landrat) Baur z Koła mianował Konrada Schulza naczelnikiem gminy (Amtskommissar), a także przewodniczącym lokalnej komórki NSDAP. Jakob Semmler, miejscowy rolnik, został sołtysem wsi Chełmno 10. Kaszyńskiego na stanowisku sekretarza zastąpił Niemiec nazwiskiem Kluge. Kaszyński wraz z Chwiałkowskim i Potyralskim utrzy​ma​li się jed​nak na niż​szych po​sa​dach urzęd​ni​czych11. Gdy tej jesieni Burmeister zawiózł Langego do Chełmna, na miejscu przywitał ich przewodniczący powiatowej organizacji NSDAP w Kole Walter Becht. Konrad Schulz, najwyższy rangą Niemiec w Chełmnie, był akurat tego dnia nieobecny. Lange i Becht przez dłuższy czas krążyli samochodem po okolicy, wypytując o budynki użyteczności publicznej. Zatrzymawszy się przy pałacu, obejrzeli go, szczególną uwagę poświęcając piwnicom. Po dokonaniu tej inspekcji od​je​cha​li12. Po kilku dniach Lange i Burmeister pojawili się ponownie. Tę drugą wizytę zapamiętał Erhard Michelsohn, miejscowy nauczyciel, jeden z Niemców niedawno przesiedlonych w te oko​li​ce: Pewnego dnia w zimie z 1941 na 1942 rok pod radę gminy, naprzeciwko szkoły, podjechało kilka samochodów, z których


wysiadło paru mężczyzn w mundurach SS w kolorze feldgrau. Widziałem to ze szkoły. Mężczyźni weszli do budynku rady, gdzie naradzali się z Amtskommissarem Schulzem. Schulz powiedział mi potem, że Sonderkommando założy w Chełmnie Durch​g ang​sla​g er [obóz przej​ścio​wy]. Es​es​ma​ni mó​wi​li mu, że będą tędy prze​jeż​d żać Ży​d zi w dro​d ze do Ro​sji13.

Podczas tego spotkania Lange ze szczegółami wyłożył Schulzowi swoje plany i poinformował go, że rekwiruje dla swoich podwładnych Niemiecki Dom, po czym odjechał. Schulz przekazał te wieści byłemu sekretarzowi gminy Stanisławowi Kaszyńskiemu. Jan Bąberski, podówczas młody chłopiec często odwiedzający urząd gminy, słyszał, jak Kaszyński mówił, że Niemcy chcą w Chełmnie założyć obóz „do zabijania ludzi”. Bąberski podsłuchał też rozmowę, podczas której Schulz oznajmił Kaszyńskiemu, że w Chełmnie będzie źle, że „poleje się krew i mało kto prze​ży​je”14. Kilka dni po drugiej wizycie, kiedy wszelkie niezbędne ustalenia zostały już dokonane, Lange przybył ze swoją jednostką do Chełmna. Przynajmniej część esesmanów przyjechała tu zaraz po zakończeniu działań w Koninie15. Innych, w tym nowych członków grupy, zabrał z Poznania Polizeimeister Willi Lenz. Był wśród nich policjant Karl Heinl, który opisał te wydarzenia na​stę​pu​ją​co: Miałem zameldować się u Polizeimeistera Lenza [w siedzibie Gestapo w Poznaniu], aby dołączyć wraz z innymi funkcjonariuszami policji do jednostki strażniczej. Rozkaz ten wydał mi osobiście Revierleutnant Graf. Nie wiem, kto z dowództwa Schutzpolizei pierwotnie wydał te rozkazy. Nie powiedziano mi też, w jakim celu ani gdzie ma być wykorzystana ta jednostka. Zgodnie z rozkazem następnego dnia zgłosiłem się do siedziby Stapo [Gestapo] w Poznaniu. Przy wejściu spotkał mnie wspomniany już Polizeimeister Lenz, którego wówczas nie znałem. W sumie zebrało się tam pięciu czy sześciu funkcjonariuszy policji, podobnie jak Lenz pochodzących z policyjnych rewirów Poznania. O ile dobrze pamiętam, byli wśród nich: 1. Po​li​zei-Obe​rwacht​me​ister Han​nes Run​g e 2. Po​li​zei-Wacht​me​ister Max Som​mer 3. Po​li​zei-Haup​twacht​me​ister [Si​mon] Ha​ider 4. Po​li​zei-Obe​rwacht​me​ister Erich Kret​sch​mer Obecnie nie potrafię sobie przypomnieć, kto jeszcze był tam wtedy. Pytaliśmy Lenza, do jakich zadań zostaniemy skierowani, odparł jednak, iż tego nie wie. Kazał nam udać się do kantyny i czekać na niego. Sam poszedł do biura Stapo. Po południu, około trzeciej, Lenz wrócił do nas i nakazał wyjazd. Przed siedzibą Stapo wsiedliśmy do ciężarówki, której kierowcą był funkcjonariusz Stapo Oberscharführer Erwin Bürstinger. Zawiózł nas przez Koło do wsi Chełmno. Po przyjeździe Lenz wy​zna​czył nam kwa​te​ry w domu we wsi, gdzie spę​d zi​li​śmy noc w du​żej sali16.

Esesmani pierwotnie ulokowali się w budynku miejscowej ochotniczej straży pożarnej, tzw. Niemieckim Domu. Jednak gdy do wsi przybyła policyjna jednostka strażnicza, to ją zakwaterowano w tym budynku, zaś esesmani przenieśli się do prywatnych domów. Po jakimś czasie z Konina lub Koła przywieziono baraki, w których mieli zostać skoszarowani policjanci. Postawiono je obok Niemieckiego Domu17. Lange, jego zastępca Obersturmführer Herbert Otto oraz Burmeister mieszkali w urzędzie gminy. Poza Niemieckim Domem i urzędem gminy Sonderkommando zarekwirowało także stary pałac, kościół (wówczas zamknięty) i plebanię. Miejscowy proboszcz ksiądz Karol Morozewicz został aresztowany przez Niemców i zmarł w obozie w Dachau 3 maja 1942 roku18. Zajęto również domy, które miały służyć za kuchnię i sto​łów​kę. Około czterech i pół kilometra za wsią wzdłuż drogi do Koła zaczynały się miejscowe lasy, zwane rzuchowskimi i ladorudzkimi. Sonderkommando zajęło oddziały numer 76 i 77 oraz część oddziałów 74 i 75 w lasach po lewej stronie drogi. Postronnym zakazano wstępu na ten teren,


a jego gra​nic strze​gli po​li​cjan​ci. Sonderkommando składało się z dwóch pododdziałów. Pierwszy stanowiła niewielka grupa policjantów, w większości członków SS lub SD [Służby Bezpieczeństwa SS]. To oni byli odpowiedzialni za wykonywanie zadań związanych z eksterminacją. W swoim gronie posługiwali się najczęściej stopniami policyjnymi, nie esesmańskimi. Nienależącym do SS członkom tej grupy (jak na przykład Görlichowi) nadawano kurtuazyjnie stopnie SS, równorzędne tym, jakie mieli w policji. Drugi, znacznie liczebniejszy pododdział składał się z członków Schutzpolizei [Policji Ochronnej]. Pełnili oni głównie funkcje strażnicze i eskor​to​w e. Pierwsi esesmani przybyli do Chełmna niemal wyłącznie z Poznania i Łodzi. Tylko oficer administracyjny oraz jego następca zostali przeniesieni z Inowrocławia. W skład SS Son​der​kom​man​do, któ​re za​ło​ży​ło obóz w li​sto​pa​dzie 1941 roku, wcho​dzi​ły na​stę​pu​ją​ce oso​by: Haupt​sturm​füh​rer Her​bert Lan​ge – ko​men​dant; Obe​rsturm​füh​rer Her​bert Otto – za​stęp​ca ko​men​dan​ta (przy​był na po​cząt​ku stycz​nia 1942); Rot​ten​füh​rer Wal​ter Bur​me​ister – kie​row​ca i ad​iu​tant Lan​ge​go; Haupt​schar​füh​rer Frie​drich Neu​mann – spra​w y ad​mi​ni​stra​cyj​ne; Haupt​schar​füh​rer Er​w in Bür​stin​ger – od​po​w ie​dzial​ny za po​jaz​dy; Hauptscharführer Fritz Ismer – odpowiedzialny za przedmioty wartościowe (przybył na po​cząt​ku stycz​nia 1942); Haupt​schar​füh​rer Karl Go​ede – asy​stent Isme​ra (przy​był na po​cząt​ku stycz​nia 1942); Haupt​schar​füh​rer Al​fred Behm – do​w ód​ca trans​por​tów; Haupt​schar​füh​rer Jo​han​nes Run​ge – asy​stent Len​za; Unter​schar​füh​rer Erich Kret​sch​mer – trans​por​ty; Oberscharführer [imię nieznane] Basler – kierowca samochodowej komory gazowej (przybył w grud​niu 1941 lub stycz​niu 1942); [Stopień nieznany] Franz Walter – kierowca samochodowej komory gazowej (przybył w grud​niu 1941 lub stycz​niu 1942)19. Po​li​ze​ime​ister Wil​li Lenz – nad​zo​ru​ją​cy obóz w le​sie. Wkrótce jednak zaczęły następować zmiany w personelu. Zwolniono część członków oddziału odpowiedzialnych za działalność samochodowych komór gazowych20. Otto, Goede i Behm byli w Chełmnie tylko przez krótki czas, po czym zastąpili ich Sturmscharführer Albert Plate (z łódzkiego Gestapo), Unterscharführer Max Sommer oraz Oberscharführer Herbert HieckeRichter (w Chełmnie znany po prostu jako Richter). Później, w kwietniu 1942 roku, Neumanna zastąpił Sturmscharführer Wilhelm Görlich. Obu ich przeniesiono do Chełmna z placówki Ge​sta​po w Ino​w ro​cła​w iu. Lange funkcję komendanta obozu w Chełmnie pełnił dość krótko. W marcu 1942 roku został przeniesiony do Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA) w Berlinie, po czym w lipcu otrzymał awans. Nie wiadomo, czy decyzja o przeniesieniu Langego zapadła bez jego udziału, czy też sam się o to ubiegał. Na stanowisku komendanta zastąpił go Kriminalkommissar i Hauptsturmführer Hans Bothmann. Bothmann urodził się 11 listopada 1911 roku w miejscowości Lohe w Szlezwiku-Holsztynie. Był wysoki (187 centymetrów wzrostu), miał


przerzedzone blond włosy, błękitne oczy, twarz usianą piegami i piskliwy głos. Według danych z akt osobowych Bothmann wstąpił do Służby Bezpieczeństwa NSDAP w roku 1933, ale członkiem samej partii został dopiero dwa lata później. Podobnie jak Lange był żonaty, miał dwójkę dzieci, przy czym narodziny drugiego potomka zbiegły się w czasie z przeniesieniem do Chełmna. Z przybyciem Bothmanna jednostkę specjalną zaczęto nazywać jego nazwiskiem; mó​w io​no też o niej Son​der​kom​man​do Kulm​hof. Oficjalnie Bothmann został przeniesiony z Lipska do placówki Gestapo w Poznaniu. Podobnie jak Lange, Bothmann przeprowadził do Poznania swoją rodzinę i często bywał tam w weekendy. Wyjazdy te były połączeniem wypoczynku z obowiązkami służbowymi. Burmeister woził w piątki Langego, a potem Bothmanna na spotkania w biurach oficerów Gestapo lub Wyższego Dowódcy SS i Policji. Obaj komendanci spędzali następnie soboty i niedziele w domu, z rodzinami. Czasami podczas tych wyjazdów Burmeistera zastępował Richter, który korzystał z okazji, by odwiedzić w Poznaniu własną rodzinę. Często podróżowali też do Zarządu Getta i placówki Gestapo w Łodzi21. Lange kierował obozem żelazną ręką, osobiście nadzorując każdy aspekt jego działania. Regularnie przeprowadzał niezapowiedziane inspekcje, by upewnić się, czy wszyscy należycie wypełniają swoje obowiązki. Sadysta Lange bez skrupułów stosował przemoc wobec ludzi przywożonych w transportach, jeśli tylko ułatwiało to pracę. Kiedy coś nie po​szło zgod​nie z pla​nem, wpa​dał w fu​rię i prze​kli​nał od​po​w ie​dzial​nych za to pod​w ład​nych. Przybycie Bothmanna musiało więc być dobrze przyjęte przez członków Sonderkommando, szczególnie policjantów. W porównaniu z Langem był mniej rygorystyczny. On również był bardzo brutalny, ale lubił też się zabawić. Według jednej z relacji przez pierwsze trzy dni pobytu w obozie w ogóle nie trzeźwiał. Podczas częstych libacji Bothmann pozwalał podwładnym, by zwra​ca​li się doń po imie​niu, co w sto​sun​ku do Lan​ge​go by​ło​by nie do po​my​śle​nia22. Według różnych relacji założenie obozu zajęło około miesiąca (od przybycia Sonderkommando do Chełmna do przyjazdu pierwszego transportu więźniów)23. Można uznać, że zbytnio się nie spieszono, skoro obóz składał się tylko z pałacu wraz z gruntami oraz obszaru leśnego, których granice patrolowali policjanci. Główne zadanie polegało na otoczeniu terenów pałacowych drewnianym płotem oraz dostosowaniu samego budynku do potrzeb sprawnego wprowadzania i wyprowadzania ludzi. Amtskommissar Schulz służył jako pośrednik między Sonderkommando a mieszkańcami wsi24. Dotychczasowych lokatorów pałacu wysiedlono. Rezydującym tu dotąd rodzinom, nadzorowanym osobiście przez sołtysa Jakoba Semmlera, rozkazano gruntownie wysprzątać budynek. Członkowie oddziału wykonali drobne prace remontowe. Piwniczne okienka zostały zabite deskami, a następnie zamurowane. U miejscowego cieśli zamówiono trochę ławek, zlecono mu też przysposobienie ław z kościoła tak, by moż​na je było wy​ko​rzy​stać w pa​ła​cu25. Sonderkommando zatrudniło kilka kobiet ze wsi do pomocy własnym kucharzom lub do sprzątania gabinetów. Poszczególni członkowie jednostki także zatrudniali sobie służące, które pra​ły i sprzą​ta​ły kwa​te​ry w za​mian za ską​pe wy​na​gro​dze​nie. Do wsi dostarczono niezbędne materiały budowlane. Teren wokół pałacu, w tym zapuszczony park, z trzech stron ogrodzono drewnianym płotem o wysokości około dwóch i pół metra. Od frontu, w miejscu, gdzie podjazd odchodził od szosy, powstała masywna brama. Zwrócone ku Nerowi tyły pałacu odgrodzone zostały płotem z drutu. Teren opadał tu tak stromo, że stojąc u podstawy zbocza, nie widziało się terenów położonych zaraz za budynkiem. Przed pałacem


postawiono drugi drewniany płot, zamykający podwórze. W ogrodzeniu były dwie bramy, z pół​noc​no-za​chod​niej i po​łu​dnio​w o-wschod​niej stro​ny26. Wewnątrz pałacu, w pobliżu głównego wejścia po lewej stronie budynku, znajdowały się drzwi, a za nimi schody prowadzące do niedużego pomieszczenia w piwnicy. Odchodził stamtąd w prawo długi korytarz o szerokości nieco ponad metra, oświetlony lampami gazowymi. Po lewej stronie korytarza znajdowało się nie więcej niż siedem pomieszczeń. Po prawej – cztery, o rozmiarach podobnych do tych z naprzeciwka, oraz jedno znacznie mniejsze. Korytarz kończył się drzwiami prowadzącymi na zewnątrz budynku, umiejscowionymi po prawej stronie. Po​sta​w io​no tam drew​nia​ną, za​bu​do​w a​ną z dwóch stron ram​pę. Polizeiwachtkommando [Policyjna Jednostka Strażnicza] składało się z funkcjonariuszy Schutzpolizei z Łodzi. Losowo przydzielani do obozu w Chełmnie policjanci pochodzili głównie z pierwszej i drugiej kompanii Polizeibatallion Litzmannstadt. Z początku strażnicy służyli w obozie tylko przez krótki czas, po czym odsyłano ich z powrotem do macierzystych komisariatów. Ci, którzy trafili do Chełmna później, pozostali tam aż do likwidacji obozu. Początkowo jednostka liczyła około trzydziestu ludzi, stopniowo jednak urosła do około stu dwudziestu. Liczebność straży wzrosła najbardziej znacząco przy trzech okazjach. Najpierw po tym, kiedy w styczniu 1942 trzem więźniom udało się uciec z obozu. Druga okazja wiązała się ze stworzeniem wydzielonego pododdziału, tak zwanej straży młyna. Po raz trzeci straż wzmocniono w lecie 1942 roku w związku ze skierowaniem większej liczby Żydów do prac przy​mu​so​w ych przy eks​hu​ma​cji i pa​le​niu zwłok po​cho​w a​nych po​przed​nio w le​sie. Zadaniem rezydującego w pałacu Polizeimeistera Kurta Möbiusa było nadzorowanie przybywających transportów. Pełnił tę funkcję aż do powrotu do Łodzi we wrześniu 1942. Polizeimeisterowi Aloisowi Häfelemu powierzono pieczę nad żydowskimi robotnikami w pałacu. Häfele był w obozie ważną figurą, aktywnie uczestniczył w działaniach podczas obu etapów istnienia ośrodka. We wrześniu 1942 roku przejął po Möbiusie nadzór nad transportami, nadal wypełniając też dotychczasowe obowiązki. Oto jak przedstawił w późniejszej relacji swoje przybycie do obozu z grupą policjantów z Łodzi, co mogło mieć miej​sce w stycz​niu 1942 roku: […] cały oddział zawieziono w kilku ciężarówkach do miejscowości o nazwie Kulmhof. Dotarliśmy na miejsce wieczorem, powitał nas Hauptsturmführer Lange, który wskazał nam naszą kwaterę. Była to duża sala w budynku, który przedtem za​p ew​ne był sie​d zi​bą urzę​d u. Następnego ranka cały oddział policji musiał zebrać się na apelu przed kwaterami. Pojawił się tam Lange i jego zastępca Unterscharführer Plate. Lange wyjaśnił zebranym, że Kulmhof to miejsce, w którym Żydzi z Kraju Warty są gazowani, i że naszym zadaniem będzie strzec obozu w lesie, pałacu i wsi, tak by nie dopuścić tam żadnej postronnej osoby, która mogłaby zobaczyć, co się tu dzieje. Z samą eksterminacją Żydów nie mieliśmy mieć nic wspólnego. Plate dodał na koniec, że każdy, kto zaniedba pełnienia swoich obowiązków lub odmówi wykonania rozkazu, trafi do obozu koncentracyjnego. Potem przy​d zie​lo​no nam za​d a​nia 27.

Nim upłynął pierwszy miesiąc, doszło już do dwóch zmian na stanowisku dowódcy Polizeiwachtkommando. Polizeioberleutnanta Harry’ego Langa, pierwszego dowódcę, zastąpił Polizeioberleutnant Harri Maas. Następnego dnia po przybyciu został jednak przypadkowo zroszony po twarzy środkiem dezynfekującym i trzy dni później jego miejsce zajął kolejny oficer. Według Maasa każdy członek Sonderkommando Kulmhof był po przyjeździe spryskiwany środkiem dezynfekującym w ramach zapobiegania chorobom zakaźnym. Nowym dowódcą został


Polizeioberleutnant Gustav Hüfing, który zajmował to stanowisko aż do likwidacji obozu w roku 1943. Jego zastępcą był najwyższy stopniem podoficer w jednostce Polizeihauptwachtmeister Otto Böge. Po ja​kimś cza​sie Böge​go za​mie​nił Haup​twacht​me​ister Gu​stav Fie​dler. Polizeiwachtkommando dzieliło się na trzy zasadnicze części, czyli pododdziały straży. Polizeioberwachtmeister Karl Heinl był dowódcą straży pałacu [Hauskommando]. Do jej zadań należało zabezpieczenie terenu pałacu, pilnowanie, by nie uciekł żaden z więźniów, doglądanie sprawnego przebiegu czynności w pałacu i nadzór nad pracującymi w budynku Żydami. Straż leśna [Waldkommando] odpowiadała za zabezpieczenie obozu w lesie. Dowodził nią Polizeiwachtmeister Simon Haider z Poznania. Transportkommando wyjeżdżało do okolicznych wsi i miasteczek, ładowało na ciężarówki ich żydowskich mieszkańców i zwoziło ich do pałacu. Po​li​cjan​ta​mi z tego pod​od​dzia​łu do​w o​dził Obe​rwacht​me​ister Erich Kret​sch​mer. Hauskommando obsadzało trzy główne posterunki. Pierwszy znajdował się przy głównej bramie. Strzegący jej policjanci otwierali bramę, kiedy przybywał transport, a potem ją zamykali. Następnie ich obowiązkiem było przejść do pałacu i obserwować oba pomieszczenia, w których rozbierali się Żydzi. Później, kiedy tych eskortowano już do piwnicy, strażnicy bramy wychodzili na zewnątrz, na prawą stronę pałacu, i pilnowali, by podczas załadunku do sa​mo​cho​do​w ych ko​mór ga​zo​w ych ża​den Żyd się nie wy​mknął. W koń​cu wra​ca​li pod bra​mę28. Drugie stanowisko znajdowało się w podziemiach pałacu. Zadaniem strażników było obserwowanie drzwi obu warsztatów, gdzie pracowali żydowscy szewcy i krawcy, a także pilnowanie, by prowadzeni do samochodowych komór gazowych nie zatrzymywali się i nie za​w ra​ca​li z dro​gi. Trzeci posterunek Hauskommando znajdował się na tyłach pałacu. Tamtejsi wachmani mieli zabezpieczać teren, a także obserwować okna warsztatu krawieckiego i szewskiego oraz po​miesz​czeń, w któ​rych za​kwa​te​ro​w a​no ży​dow​skich ro​bot​ni​ków. Wszystkie te posterunki obsadzało jednocześnie od dziewięciu do dwunastu ludzi. W ciągu dnia strażnicy przechodzili z jednego posterunku na drugi. W nocy dwaj wyznaczeni policjanci pil​no​w a​li piw​ni​cy, gdzie spa​li ży​dow​scy ro​bot​ni​cy. Trze​ci stał na war​cie przed pa​ła​cem29. Drugi policyjny pododdział, Waldkommando, zabezpieczał leśną część obozu. Lasy rzuchowskie były podzielone na oddziały, rozgraniczone wewnątrz drogami leśnymi, a od wschodu ograniczone szosą Koło–Dąbie. Jedna grupa policjantów strzegła obwodu wydzielonego terenu. Nie wolno im było wpuścić nikogo z zewnątrz. Druga grupa pilnowała żydowskich grup roboczych zatrudnionych w lesie. Pierwotnie Polizeiwaldkommando liczyło oko​ło dwu​dzie​stu pię​ciu lu​dzi, ale z cza​sem się roz​ro​sło30. Trzeci pododdział policjantów, Transportkommando, stanowił ochronę kolumny sześciu do ośmiu ciężarówek, które z bazy w Chełmnie wyjeżdżały do wsi i miasteczek odległych nawet o siedemdziesiąt pięć kilometrów i zwoziły stamtąd więźniów do pałacu. Do każdej ciężarówki przy​dzie​lo​ny był je​den po​li​cjant31. Za służbę w obozie członkowie Sonderkommando otrzymywali dodatek w wysokości dziesięciu marek dziennie, a wyżsi stopniem odpowiednio większy. Bothmann otrzymywał piętnaście marek. Co więcej, przysługiwały im zwiększone przydziały alkoholu i papierosów i oczywiście mogli w ten sposób uniknąć służby na froncie. Przydział do Chełmna pozwalał tak​że wy​rwać się z ru​ty​ny co​dzien​nej musz​try i ćwi​czeń w ko​sza​rach po​li​cji w Ło​dzi. Ośmiu polskich więźniów, którzy służyli jako grabarze przy Sonderkommando Lange, przez


jakiś czas przetrzymywano w celi w Forcie VII, nim Sonderkommando przystąpiło do egzekucji w lasach pod Koninem. Pewnego dnia odwiedził ich tam Lange i z niezadowoleniem zauważył fizyczne osłabienie więźniów. Dostarczył im kiełbasę i chleb, mówiąc, że muszą odzyskać siły, bowiem będą pracować przy kolejnym zadaniu32. Stosunki pomiędzy Polakami – Lechem Jaskólskim, Marianem Libeltem, Henrykiem Maliczakiem, Henrykiem Manią, Franciszkiem Piekarskim, Stanisławem Polubińskim, Kajetanem Skrzypczyńskim i Stanisławem Szymańskim – a członkami Sonderkommando zmieniły się z upływem czasu. Jak później wspo​mi​nał Hen​ryk Ma​nia, to wła​śnie wte​dy: […] nastąpiła pewna zmiana w odnoszeniu się SS-manów do nas. Na przykład w Koninie mieliśmy być umieszczeni w więzieniu z tym, że zażądano dla nas lepszych warunków niż dla pozostałych więźniów. Naczelnik więzienia nie wyraził na to zgody, wobec czego SS-mani zabrali nas do mieszkania, które sami zajmowali w mieście, i tam mieszkaliśmy w przyległym do ich pokoju, choć pozostawaliśmy pod nadzorem. W czasie trwania akcji w Koninie SS-mani zabierali nas na posiłki do restauracji, w której się stołowali, choć my jedliśmy przy osobnym stole. Istniała już wówczas pewna zażyłość, wynikająca z czę​stych bez​p o​śred​nich kon​tak​tów33.

Polskim więźniom ucieczka z Chełmna przyszłaby względnie łatwo. Jako pracownicy obozu nosili cywilne ubrania i mieszkali w pokoju na parterze pałacu. Nigdy nie skuwano im nóg w kajdany tak jak członkom żydowskich grup roboczych. Mieszkańcy Chełmna, Wanda Kropidłowska i Andrzej Miszczak (rolnik, którego zagroda znajdowała się u stóp wzgórza za pałacem), zeznali, że z początku, w czasie budowy obozu, Polaków nadzorowali uzbrojeni strażnicy, kiedy jednak zaczęły przybywać transporty, nie traktowano ich już jak więźniów, lecz jak robotników. Co więcej, widywano ich, jak doprowadzali żydowskich pracowników do róż​nych za​dań we wsi34. Stosunki między Polakami a członkami Sonderkommando poprawiły się do tego stopnia, że ci pierwsi mieli już pełną swobodę poruszania się po okolicznych wsiach, czego dowodzą zdjęcia z takich wycieczek. Piekarski, najstarszy w grupie, utrzymywał dość zażyłe stosunki z Langem, a potem z Bothmannem. To za jego sprawą Niemcy odnosili się lepiej do resz​ty Po​la​ków 35. Według Henryka Mani polscy robotnicy nie zbiegli z Chełmna, gdyż obawiali się kar, które w razie ucieczki spotkałyby ich rodziny. Przeczą temu zeznania Henryka Maliczaka, który mówił, że „[…] z Niemcami żyliśmy w dobrej komitywie. Uważali nas oni za pracowników. Kierownictwo [niemieckie] obozu nigdy nam nic nie mówiło na temat możliwości ucieczek. Zresztą, o ile wiem, nikt z nas nie miał zamiaru uciekać. Również nigdy nam nie grozili, że jeśli któryś z nas ucieknie, to rozprawią się z rodziną. Obiektywnie stwierdzić muszę, że powodziło się nam wówczas dobrze”36. Jednak przynajmniej dwóch mieszkańców Chełmna zeznało po woj​nie, że ro​bot​ni​cy oba​w ia​li się o swo​je ży​cie i roz​w a​ża​li moż​li​w ość uciecz​ki37. Stosunki między ośmioma polskimi robotnikami a mieszkańcami wsi także były całkiem przyjazne. Od czasu do czasu zdarzało im się nocować u znajomych poza obozem. Każdy z robotników miał we wsi dziewczynę38. Mieli prawo raz w miesiącu wysyłać i otrzymywać listy, ale robili to też nieoficjalnie, za pośrednictwem Andrzeja Miszczaka 39. Oficjalnie obowiązywał ich zakaz mówienia o tym, co widzieli i słyszeli w obozie. Jednak podczas zakrapianych imprez miej​sco​w i miesz​kań​cy do​w ia​dy​w a​li się nie​jed​ne​go o tym, co dzia​ło się za pło​tem40. Polskim robotnikom nie płacono za wykonywaną pracę. Regularnie otrzymywali jednak przydział wódki. Według zeznań Mani i Maliczaka podbierali też pieniądze i kosztowności konfiskowane ofiarom – choć nigdy ponoć nie powiedziano im wprost, że to zakazane, jednak


kryli się z tym przed Niemcami41. Mając do dyspozycji te środki, mogli na przykład kupować sobie żywność od okolicznych chłopów czy płacić miejscowym kobietom za pranie ubrań. Odzież bra​li po ofia​rach z przy​w o​żo​nych trans​por​tów. Według jednego z członków Sonderkommando, Kurta Möbiusa, dwa czy trzy razy zdarzyło się, że za zgodą Langego Polacy zatrzymali żydowskie dziewczyny na noc w pałacu42. Walter Bur​me​ister ze​znał zaś, że po​tem, gdy ko​men​dan​tem był już Bo​th​mann: Zdarzało się czasami, że spośród przywiezionych do gazowania Żydów wybierano kobietę dla grupy robotników, która składała się z młodych mężczyzn; chyba to sami Polacy ją sobie wybierali. Myślę, że pytali ją, czy zgadza się mieć z nimi stosunki płciowe. W piwnicy był pokój przeznaczony do tego celu, gdzie trzymano taką kobietę przez dzień albo i kilka dni, i była na usłu​g i Po​la​k ów. Po​tem za​bi​ja​no ją w sa​mo​cho​d o​wej ko​mo​rze ga​zo​wej ra​zem z in​ny​mi43.

Czy jednak tylko Polacy wykorzystywali tak kobiety? Wśród Żydów zamordowanych w Chełmnie znalazła się też narzeczona Abrama Roja, jednego z żydowskich więźniów z Izbicy Kujawskiej przydzielonych do kopania grobów w obozie leśnym. Pewnego dnia zobaczył ją w pałacu, być może idąc do pracy, ale jak to opisał, „zgwałcili ją esesmani i wyglądała dziko, jak obłąkana, nie z tego świata”. Następnym razem ujrzał ją już w lesie, wśród ciał Żydów z Izbi​cy44. Według dwóch mieszkanek Chełmna żona Szymańskiego przybyła do wsi z dwutygodniową wi​zy​tą45. Zdjęcia, które polscy robotnicy robili sobie podczas spacerów po Chełmnie – apa​ra​tem ode​bra​nym jed​nej z ofiar – ob​ra​zu​ją ich zmia​nę sta​tu​su z więź​niów na ko​la​bo​ran​tów.


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.