Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.
Michał Okoński
Futbol jest okrutny
Wszelk ie powielanie lub wyk orzystanie niniejszeg o plik u elektroniczneg o inne niż jednorazowe pobranie w zak resie własneg o użytk u stanowi naruszenie praw autorskich i podleg a odp owied zialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładk i MAGDALENA PALEJ Fotog rafia na okładce © by AFP / EAST NEWS Fotog rafia Autora © by GRAŻYNA MAKARA / TYGODNIK POWSZECHNY Cop yrig ht © by MICHAŁ OKOŃSKI, 2013 Red akcja ŁUKASZ NAJDER i TOMASZ ZAJĄC Korekty SANDRA TRELA /D2D.PL, AGATA CZERWIŃSKA /D2D.PL Projekt typ og raficzny, red akcja techniczna i skład ROBERT OLEŚ /D2D.PL Skład wersji elektronicznej: MAGDALENA WOJTAS / VIRTUALO SP. Z O.O. ISBN
978-83-7536-634-1
Spis treści
Motto ROZGRZEWKA Fergie Time PIERWSZA POŁOWA Bóg futbolu Irlandzka ballada Drugie imię Reymont Fantasy football Piłka jest opowieścią Michał był Polakiem Liga Mistrzów DRUGA POŁOWA Stadiony nienawiści Kasa, Misiu Typowe City Komu biją dzwonki Gra bez piłki Faceci w czerni Testosteron DOGRYWKA Minuta ciszy Lepsza publiczność Planeta Katalonia
Seks i śmierć Fair play Pieśń zwycięstwa ZAMIAST RZUTÓW KARNYCH Czas nabierania tchu Podziękowania Przypisy Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.
Jakby dobrze podsumow ać, moje życie składa się niemal wyłącznie z nietrafionych decyzji klubow ego zarządu.
ROZGRZEWKA
Fergie Time
Czy wiesz, szanowny czytelniku, co to jest Fergie Time, określenie wysoce złośliwe i uwłaczające? A słyszałeś w ogóle o Alexie Fergusonie, człowieku, który przez ponad ćwierć wieku pracuje z piłkarzami Manchesteru United? Gdy piszę te słowa, szkocki szkoleniowiec ma siedemdziesiąt jeden lat, tytuł szlachecki, w dorobku dwa zwycięstwa w Lidze Mistrzów, dwanaście mistrzostw Anglii (trzynaste w drodze), ze dwadzieścia pomniejszych pucharów, a przed stadionem postawiono mu pomnik: jest legendą i świadomie ze statusu legendy korzysta. Fergie Time to czas dodany do regulaminowych dziewięćdziesięciu minut przez sędziego po ocenie, ile zajęły wcześniejsze przerwy na zmiany, interwencje lekarzy czy wznowienia gry po golu. Określenie, jak powiedziałem, lekko tylko modyfikując frazę Karola Maya, złośliw e i uwłaczające. W świecie futbolu panuje bowiem przekonanie, że jeśli Manchester United przegrywa bądź remisuje, Alex Ferguson wywiera na sędziów tak silną presję, że nakazują grać tyle minut, ile drużyna MU potrzebuje, by strzelić gola. We wrześniu 2009 roku (podczas meczu z Manchesterem City skądinąd, co nie jest tu bez znaczenia) na tablicy świetlnej sędziego technicznego pokazano wprawdzie cztery minuty – ale piłkarze i tak grali sześć, a Michael Owen strzelił gola, który przyniósł Manchesterowi United zwycięstwo 4 : 3. W kwietniu 1993 roku drużyna Fergusona grała sześć dodatkowych minut w meczu z Sheffield Wednesday, aż Steve Bruce strzałem głową dał jej wygraną 2 : 1. W kwietniu 2009 młodziutki Federico Macheda trafił do siatki Aston Villi w dziewięćdziesiątej trzeciej minucie meczu zakończonego ostatecznie zwycięstwem MU 3 : 2. Wygląda więc na to, że najlepiej zacząć tam, gdzie wszystko powinno się skończyć: w doliczonym czasie gry. Wyjaśniając od razu, że Fergie Time nie istnieje – to znaczy nie istnieje jako efekt niedopuszczalnych nacisków szkockiego trenera na sędziów. Owszem, widok czerwononosego sir Alexa wściekle wymachującego w kierunku arbitra ręką z zegarkiem kojarzy się z angielską piłką niemal tak mocno, jak z polską piłką kojarzy się zmęczony podczas podróży samolotem działacz Kręcina. Ale jeśli piłkarzom MU rzeczywiście zdarza się wygrywać w ostatnich sekundach, to nie dlatego, że im pomagają sędziowie. Mam raczej ochotę postawić tezę, że taka jest natura tego sportu. Weźmy przypadek najgłośniejszy. Barcelona, maj 1999 roku. Manchester United pokonuje Bayern Monachium w finale Ligi Mistrzów, mimo że przez cały mecz przegrywa. Dwa gole przesądzające o triumfie drużyny Alexa Fergusona padają właśnie w doliczonym czasie gry, w dziewięćdziesiątej pierwszej i dziewięćdziesiątej trzeciej minucie. Bajkowy scenariusz? Cud? Wsparcie sędziów? Przecież takie sytuacje nie zdarzają się nigdy, a zwłaszcza nie zdarzają się na takim poziomie i drużynom tak znakomicie uporządkowanym jak niemiecka. Czy ktoś racjonalnie myślący byłby w stanie przewidzieć, że machina naoliwiona przez Ottmara Hitzfelda w ciągu dziewięćdziesięciu sekund zatnie się aż dwa razy, skoro działała bezbłędnie przez dziewięćdziesiąt minut? „Football, bloody hell!” – kręci głową do kamery oszołomiony
menedżer1 MU chwilę po meczu, naw et nie próbując racjonalnej analizy tego, co się wydarzyło. Albo weźmy najgłośniejszy kontrprzykład. Manchester, maj 2012 roku. Manchester City pokonuje Queens Park Rangers 3 : 2 w ostatniej kolejce angielskiej ekstraklasy i zdobywa mistrzostwo kraju. Dwa gole przesądzające o triumfie drużyny Roberto Manciniego padają już w doliczonym czasie gry. „Przysięgam, że nigdy w życiu czegoś podobnego nie zobaczycie!” – wrzeszczy komentator telewizji Sky Sports Martin Tyler, również nie starając się czegokolwiek analizow ać. Na kilkanaście sekund przed tym, jak napastnik MC Sergio Agüero trafia do bramki QPR, w Sunderlandzie dobiega końca mecz Manchesteru United. Przez chwilę to piłkarze MU cieszą się z mistrzostwa Anglii. Wieści o osiągnięciu rywali dochodzą do nich, kiedy są jeszcze na boisku. Zdjęcie wstrząśniętych Alexa Fergusona i jego młodego piłkarza Phila Jonesa obiega świat. Zwycięski w Barcelonie menedżer w bardzo podobnych okolicznościach zostaje zdetronizowany przez drużynę, której szczerze nie znosi. Przegrywa mistrzostwo Anglii w ostatnich sekundach ostatniego meczu; przegrywa jedynie gorszym stosunkiem bramek, bo po trzydziestu ośmiu spotkaniach jego klub ma w tabeli tyle samo punktów co Manchester City. Twarz Fergusona wydaje się kompletnie pusta. Przez dobrą chwilę nie zauważa rozpaczy podopiecznych. W końcu wściekłym gestem odsyła ich w stronę trybun – żeby chociaż podziękow ali kibicom za doping. Futbol jest okrutny. Tę grę stworzył jakiś złośliwy demiurg mający gdzieś nasze oczekiwania, nadzieje i marzenia. Tu niczego nie da się przewidzieć ani zaplanować, nic nie jest przesądzone, zawsze może być inaczej, niż się zapowiadało. Do tego stopnia, że najbardziej zdumiewający okazuje się ostatecznie ten wynik meczu, którego spodziewali się wcześniej wszyscy tak zwani fachowcy. Nigdy w życiu czegoś podobnego nie zobaczę? Przecież oglądam to co tydzień. W miarę upływu lat ta odpowiedź przestaje mi jednak wystarczać. Wciąż wracam do nagrania tamtego meczu MU z Bayernem i z czasem zaczynam dostrzegać rzeczy, które umknęły milionom zwykłych kibiców. Na dziesięć minut przed końcem spotkania Hitzfeld zdejmuje z boiska najbardziej doświadczonego w drużynie Lothara Matthäusa. Wcześniej, przy rzutach rożnych Manchesteru, to Matthäus pilnuje słupka bramki Olivera Kahna i organizuje pułapki ofsajdowe. W końcówce miejsce przy słupku zajmuje rezerwowy Mehmet Scholl; zagapia się i strzelający wyrównującego gola Teddy Sheringham nie jest na spalonym. Ściągając Matthäusa, Hitzfeld popełnia błąd, który kosztuje go zwycięstwo (podobny błąd popełniają piłkarze QPR w meczu z Manchesterem City – po utracie gola i rozpoczęciu gry od środka wykopują piłkę w aut, zamiast próbować wymiany kilku podań i zarobienia parunastu sekund w kończącym się nieubłaganie Fergie Time). Może więc futbol nie jest okrutny? Może da się go zrozumieć i opowiedzieć w postaci wykresów i wzorów jak naukę ścisłą, w której wszystko się zgadza pod warunkiem uniknięcia pomyłki w obliczeniach? Owszem, chciałbym mówić o piłce także w ten sposób. Przy pisaniu tej książki towarzyszyło mi zdanie Gianniego Brery, że mecz idealny powinien zakończyć się wynikiem 0 : 0. Przez lata rozwoju futbol stał się dziedziną omalże naukową. Są szkoleniowcy usiłujący zaprogramować zachowania swoich zawodników na poziomie rozegrania pojedynczej akcji, jakby mieli do czynienia z robotami. W ich laptopach znajdują się nie tylko szczegółowe dossier wszystkich
podopiecznych: ile kilometrów przebiegli podczas meczu, ile razy blokowali strzał rywala, a ile razy sami strzelali, w dodatku którą nogą i z jakiej odległości. Podobną wiedzę gromadzą na temat przeciwników – zarówno o każdym z osobna, jak i o całej drużynie. Jakie są najczęstsze schematy wykonywania stałych fragmentów gry? W której minucie zwykle strzelają gole i jak często dekoncentrują się przed przerwą? Ilu piłkarzy ustawiają w murze, jeżeli rzut wolny wykonywany jest z lewej strony boiska, w odległości, powiedzmy, trzydziestu pięciu metrów od bramki? Tablet, na którym przed serią rzutów karnych bramkarz ogląda, jak jedenastki wykonują ci, którzy za chwilę staną naprzeciwko niego, jest w tym sensie obowiązkowym elementem wyposażenia sztabu szkoleniowego. O takich detalach, jak specjalnie dobrana dieta, stałe konsultacje osteopatów czy specjalistów od akupresury, nie chce mi się nawet pisać, skoro co więksi maniacy (powinienem napisać: profesjonaliści?) potrafią do pomocy piłkarzom zatrudnić specjalistę od zdrowego snu. Wcale nie zmyślam: ktoś taki ma za zadanie zapewnić zawodnikom na przykład materace zaprojektowane z uwzględnieniem wzrostu, wagi i historii kontuzji zasypiającego albo poduszki wyposażone w głośniczki i serwujące przez całą noc rozmaite uspokajające dźwięki. A przecież wszystko to na ogół bierze w łeb, bo poza danymi z komputera, diagramem taktycznym i najlepszym nawet przygotowaniem fizycznym o wygrywaniu bądź przegrywaniu decyduje tak zwany czynnik ludzki. Nie tylko w znaczeniu potocznym: czyjś błąd, źle uderzona piłka przez niezawodnego zazwyczaj napastnika, maślane ręce świetnego zwykle bramkarza czy chwila dekoncentracji (nie mógł spać?) wybitnego sędziego. Chodzi także o emocje, jak strach i odwaga, albo o poczucie bezpieczeństwa, jakie daje bycie w grupie, i o geniusz wybijającej się z grupy jednostki. A w końcu także (w końcu, czyli w Fergie Time) – o wiarę, nadzieję i miłość wszystkich, którzy mają coś wspólnego z piłką nożną. Również byłych piłkarzy niepotrafiących ułożyć sobie życia poza futbolem. Kobiet usiłujących wywalczyć sobie prawo do istnienia w tym świecie. Bohaterów filmów Kena Loacha. W pierwszym rzędzie jednak po prostu kibiców.
PIERWSZA POŁOWA
Bóg futbolu
Na przykład Leeds United w maju 1975 roku. Byli spisani na straty, nikt na nich nie stawiał w starciu z jedną z najsławniejszych drużyn Europy. Atakowali, mieli świetne okazje, sędzia nie podyktował dwóch rzutów karnych, które im się należały, a potem wycofał się z podjętej już decyzji o uznaniu bramki Petera Lorimera – przekonany przez kapitana rywali Franza Beckenbauera, by skonsultował się z sędzią liniowym. Załamani, stracili dwa gole, które dały kolejny triumf w Pucharze Europy Bayernow i Monachium. Na przykład hiszpańskie Getafe w kwietniu 2008 roku. Również byli spisani na straty, nikt na nich nie stawiał w starciu z jedną z najsławniejszych drużyn Europy, a w dodatku grali w dziesiątkę przez prawie cały mecz. Mimo to do dziewięćdziesiątej minuty prowadzili 1 : 0, a na cztery minuty przed końcem dogrywki – nawet 3 : 1. Ostatecznie stracili dwa gole i remis dał awans w Pucharze UEFA Bayernow i Monachium. Bawarczycy też swoje przeżyli: pamiętamy, jak w 1999 roku Manchester United już w doliczonym czasie gry strzelił im dwie bramki i odebrał wygraną w finale Ligi Mistrzów. W 2012 roku, kolejny raz w finale Champions League, atakowali bramkę londyńskiej Chelsea niemal bez przerwy, prowadzili, a kiedy stracili prowadzenie, mieli nawet rzut karny – i oczywiście przegrali. „Oczywiście”, bo już oglądając tamten mecz, miałem poczucie, że to się musi tak skończyć. Od pierwszej zmarnowanej okazji Mario Gómeza, od pierwszego z wielu pudła Arjena Robbena, od pierwszego bloku Ashleya Cole’a. Od wszystkich tych chwil (było ich jeszcze przed przerwą co najmniej kilka), kiedy niepilnowany zawodnik Bayernu wchodził w pole karne Chelsea i miał nawet czas na przyjęcie piłki, a potem posyłał ją w trybuny. A może inaczej i wcześniej: od poprzedzającego tamten mecz o kilka miesięcy zwolnienia z pracy menedżera londyńczyków André Villas-Boasa i przekazania drużyny w ręce Roberto di Matteo, faceta, który od początku miał być jedynie trenerem tymczasowym i którego wcześniejsza praca z zespołem West Bromwich Albion omal nie skończyła się spadkiem z ligi. Od fantastycznego pościgu w starciu z Napoli na własnym stadionie (po meczu we Włoszech, przegranym 3 : 1, wszyscy ich skreślili – w Londynie po dziewięćdziesięciu minutach było jednak 3 : 1 dla Chelsea, po czym w dogrywce Branislav Ivanović strzelił czwartą, dającą awans bramkę), przez niesamowity półfinał, grany w dziesiątkę z będącą murowanym faworytem Barceloną, i tak dalej, i tak dalej. Wszystkie kluczowe momenty meczu na monachijskiej Allianz Arenie zdawały się obfitować w ukryte znaczenia, wszystkie układały się w narrację obmyśloną przez wyjątkowo perwersyjnego scenarzystę. Najlepszy obok Johna Obi Mikela i Petra Čecha w zespole Chelsea Ashley Cole zagapiający się przy golu dla Bayernu. Schodzący z boiska Müller, powtarzający triumfalne gesty Mario Baslera z finału sprzed trzynastu lat – tak samo jak wtedy przedwcześnie. Siedemnaście rzutów rożnych Bayernu, a potem ten jeden jedyny dla Chelsea, zamieniony na bramkę w przedostatniej minucie. Gol Didiera Drogby, którego zabrakło podczas serii rzutów karnych w Moskwie cztery lata wcześniej, kiedy Chelsea również grała w finale Ligi
Mistrzów. Faul tegoż Drogby i karny dla Bayernu. Pudłujący Arjen Robben – były piłkarz londyńczyków. Tytaniczny wysiłek Niemców do samego końca próbujących oszukać przeznaczenie i ostatecznie przegrywających – jak Syzyf albo jak Orfeusz w swej walce o uwolnienie Eurydyki. Jeszcze jeden złośliwy uśmiech losu w postaci karnego niewykorzystanego przez Juana Matę: przewaga Bayernu w serii jedenastek. A potem kolejne wielkie interwencje Čecha i decydujący gol człowieka, dla którego było to ostatnie kopnięcie piłki w barwach Chelsea: Didiera Drogby, oszusta i geniusza. Od poprzedniego trenera, André Villas-Boasa, on i wielu innych starszych piłkarzy (Frank Lampard, Ashley Cole…) słyszeli, że są skończeni, i byli coraz częściej sadzani na ławce, a teraz potrafili cofnąć czas – udowadniając całemu światu, jak bardzo się mylił. Niemiecka drużyna przegrywająca w karnych… Z Anglikami, którzy w karnych wygryw ać nie zwykli… Zostawmy jednak Bawarczyków – w końcu mimo tych porażek ich klubowe gabloty pełne są pucharów. Pokrzywdzone przez Bayern Getafe na początku swojej przygody z Pucharem UEFA pokonało w Londynie Tottenham, a w trakcie tego meczu stadion obiegła wieść o zwolnieniu menedżera gospodarzy Martina Jola. Zszokowani piłkarze angielscy nie wiedzieli, jak grać, kibice – kogo dopingow ać, i tylko Jolow i zapomniano pow iedzieć, że już tu nie pracuje. Skoro pierwszy i zdecydowanie nie ostatni raz w tej książce mowa o Tottenhamie, drużynie, z którą dawno, dawno temu związał mnie pieski los kibica i która specjalizuje się w trwonieniu ciężko wypracowanej przewagi2: z badań przeprowadzonych przez Lloyds Pharmacy wynika, że kibice Tottenhamu najbardziej ze wszystkich fanów drużyn grających w Premier League są narażeni na ataki serca, i Lloyds oferuje im nawet darmowe badania kardiologiczne. Wiecie, jak to jest, żyć z perspektywą wykitowania podczas meczu, w dodatku perspektywą naukowo potwierdzoną? Dlaczego ministerstwo zdrowia, a niechby nawet ministerstwo sportu nie informuje, że oglądanie Tottenhamu może być przyczyną wielu groźnych chorób3? Nie ma się co rozgadywać, okropnie źle znoszę moment, w którym moja drużyna obejmuje prowadzenie – kiedy za chwilę je straci, będzie bardziej bolało. Zresztą do porażek odnoszonych na boisku, w ostatnich sekundach i nie tylko, dochodzi długa lista poniesionych poza nim. Pomijam nawet odejścia piłkarzy do lepszych (czytaj: lepiej płacących i grających o wyższe cele) klubów, fatalne pomyłki transferowe i pochopne decyzje o zastąpieniu wystarczająco dobrego trenera trenerem beznadziejnym. Tottenham dwukrotnie doświadczył traumy pozbawienia szans gry w Lidze Mistrzów w ostatnim możliw ym momencie. Za pierwszym razem stało się to w 2006 roku, kilkanaście godzin przed ligowym finałem, w którym zadanie było proste: nie mogli wypaść gorzej od czyhającego za ich plecami w tabeli Arsenalu – sąsiada z północnolondyńskiej dzielnicy. Piłkarze Tottenhamu zarazili się tajemniczym wirusem (podejrzenie, że zawiniła nieświeża lazania w hotelu, gdzie przygotowywali się do Arcyważnego Meczu o Wszystko, zostało ostatecznie oddalone po śledztwie, do którego zaangażowano także policję; nawet dziś nagle obudzony pamiętam nazwę tego hotelu i że w kuchni pracowała Polka) i noc przed meczem spędzili, walcząc z wymiotami i rozwolnieniem. Kiedy następnego dnia wyszli na boisko, ledwo się ruszali i naturalnie przegrali z West Hamem United (Arsenal wygrał tymczasem z Wigan Athletic, przeskakując Tottenham w tabeli). Za drugim razem, w roku 2012, ponieśli klęskę tydzień po zakończeniu sezonu Premier League, i to nie wychodząc w ogóle na boisko. W angielskiej ekstraklasie zajęli wprawdzie
miejsce czwarte, teoretycznie dające awans do Champions League, ale siedem dni później patrzyli, jak dopiero szósta w tabeli Chelsea zwycięża w opisanym wyżej finale Ligi Mistrzów z Bayernem, zapewniając sobie prawo gry w kolejnej edycji tejże – kosztem Tottenhamu. Mówiłem już o graniczącym z pewnością poczuciu, że tamten mecz musi się skończyć porażką Bayernu. Chyba powinienem się przyznać, że głównym powodem tego poczucia był fakt, iż w ten sposób ukochana ma drużyna jak zwykle będzie musiała obejść się smakiem. A przecież to właśnie Tottenham rok przed zwolnieniem Martina Jola pokonał w dramatycznym meczu West Ham 4 : 3 (do przerwy przegrywał 0 : 2, na minutę przed końcem 2 : 3, zwycięski gol padł, a jakże, podczas Fergie Time). Kilka tygodni później po imponującym pościgu odebrał punkty Chelsea (z 1 : 4 do 4 : 4 i jeszcze miał okazję na zwycięskiego gola w ostatnich sekundach), po paru latach zaś zdołał zwyciężyć Manchester City w meczu wyjazdowym i zapewnić sobie – odbierając je gospodarzom – upragnione prawo gry w Lidze Mistrzów. Spróbujcie się wczuć w kibiców West Hamu, Chelsea i Manchesteru City oglądających te spotkania. Albo spróbujcie sobie wyobrazić, że kibicujecie Manchesterowi United w maju 2012 roku. Data jest ważna, bo w normalnych okolicznościach pewnie nie mielibyście nic przeciwko trzymaniu z drużyną, która regularnie wygrywa najlepszą ligę świata. Przez kilkadziesiąt minut tego niedzielnego popołudnia wydawało się, że mistrzostwo i tym razem zawędruje na Old Trafford. Będący murowanym faworytem do tytułu lokalny rywal Manchester City niespodziewanie przegrywał u siebie z kandydatem do spadku Queens Park Rangers; przegrywał, mimo że grał z przewagą jednego zawodnika i jako pierwszy strzelił bramkę. Tu również przebieg wydarzeń wymagał chyba interwencji jakiegoś Wielkiego Scenarzysty. Kiedy bramkarz QPR popełnił błąd w pierwszej połowie, wszystko wydawało się przesądzone, podobnie jak kiedy podpora tej drużyny, nieobliczalny Joey Barton, ni stąd, ni zowąd kopnął rywala bez piłki i wyleciał z boiska. Broniące się w dziesiątkę QPR zdołało tymczasem strzelić dwie bramki, a zdesperowany menedżer MC musiał sięgnąć po piłkarzy, którzy na skutek problemów dyscyplinarnych mieli już nigdy nie wystąpić w barwach tego klubu: Mario Balotellego i Carlosa Téveza. Załamani kibice MC wychodzili już ze stadionu, żeby przynajmniej korki zostały im tego dnia oszczędzone, a redakcje angielskich gazet przygotowywały czołówki o największej klapie w historii Premier League, kiedy najpierw Edin Dżeko, a potem Sergio Agüero przerwali trwającą dziewięćdziesiąt minut niemoc. Niemal usłyszałem wtedy wściekłe walenie w klawisz Delete dziesiątków zgromadzonych na trybunie prasowej dziennikarzy, niemal usłyszałem, jak kamień spada z serca przedstawicieli władz ligi, którzy zawczasu zdecydowali, że puchar za mistrzostwo kraju będzie czekał w Manchesterze. (Do Sunderlandu wysłali kopię, spryciarze, co zresztą wywołało jeszcze jedno qui pro quo: mający ją wręczyć delegat Premier League opuścił swoją lożę, gdy City wciąż przegrywało, i ruszył złożyć gratulacje Alexowi Fergusonowi; wynik się zmienił, gdy szedł stadionowym korytarzem, i dopiero menedżer MU musiał mu wytłumaczyć, że nie ma czego gratulow ać). Myślę zresztą, że niczego nie musicie sobie wyobrażać, bo podobnych przypadków w życiu każdego kibica jest aż nadto. Młodego Nicka Hornby’ego już podczas pierwszej wizyty na stadionie uderzyło nie tylko to, że dorosłym wolno było krzyczeć „wał!” tak głośno, jak chcieli. „Największe wrażenie zrobiło na mnie to, jak bardzo większość mężczyzn wokół mnie nienawidziła, po prostu nienawidziła tej rozrywki – pisze autor Futbolowej gorączki. – Już parę
minut po rozpoczęciu meczu trybuny ogarnął gniew. (» HAŃBA, Gould. To HAŃBA!« »Sto funtów tygodniowo? STO FUNTÓW TYGODNIOWO! Tyle powinni mi płacić za patrzenie na ciebie« 4). Z biegiem czasu gniew przemienił się we wściekłość, a następnie w ponure milczące niezadowolenie. Tak, tak, znam te wszystkie dowcipy. Czego można się spodziewać na Highbury5? Byłem jednak również na meczach Tottenhamu, Chelsea i Queens Park Rangers i widziałem to samo; naturalny stan kibica to gorzkie rozczarowanie, niezależnie od wyniku meczu”. Otóż tak właśnie. Macie mistrzostwo w kieszeni, zgoda, ale przecież nie graliście nigdy w Lidze Mistrzów. Owszem, po latach starań awansujecie do Ligi Mistrzów, ale potem wywracacie się na pierwszej, względnie łatwej przeszkodzie. Owszem, wygrywacie Ligę Mistrzów, ale nie udaje się wam powtórzyć tego sukcesu w roku następnym, ba, odpadacie na samym początku rozgrywek. Albo wygrywacie w Lidze Mistrzów, ale mistrzostwo kraju przechodzi wam koło nosa. Przegrywacie derbowy mecz, mimo że prowadziliście już dwiema bramkami. Spragniony splendorów właściciel klubu wyrzuca wam trenera jako niedostatecznie galaktycznego. Z roku na rok wychowujecie najgenialniejszych piłkarzy Europy, którzy kiedy tylko osiągają pełnię swoich możliwości, odchodzą do innych klubów, zamiast pomóc waszemu wreszcie wrócić na szczyt. W półfinale pucharu, dosłownie na ostatniej prostej, wasz środkowy obrońca strzela gola samobójczego. Przegrywacie spotkanie, w którym w pełni kontrolowaliście wydarzenia na boisku, bo w końcówce wasz niezawodny zwykle bramkarz popełnia dwa kuriozalne błędy. Sędzia nie widzi bramki prawidłowo strzelonej przez wasz zespół albo przeciwnie: uznaje gola rywali, choć piłka po ich strzale nie przekroczyła całym obwodem linii bramkowej. Wychodzicie ze stadionu przed ostatnim gwizdkiem, obmyślając decyzję o znalezieniu sobie innego zespołu do kibicowania (żebyż to było takie proste; Nick Hornby zauważa, że lojalność w kwestii futbolu to nie wybór moralny: „przypominało to raczej brodawkę albo garb, coś, co się człowiekowi przytrafiło”), albo wręcz – jak Jerzy Pilch w przypadku Cracovii – podejmujecie ostateczną decyzję o rozstaniu z klubem („olewam ich, olewam mój klub ukochany i czuję się jak prekursor olewania klubu ukochanego” – pisze w Dzienniku), by po niespełna dwóch miesiącach przyznać się do fiaska tego projektu i chyłkiem obejrzeć kolejny mecz. A potem rozpoczynacie kolejny sezon z nadzieją, że tym razem to już na pewno się uda (awansować do Ligi Mistrzów, zdobyć mistrzostwo, zakwalifikować się do europejskich pucharów, awansować do wyższej ligi – niepotrzebne skreślić), by skończyć go z nadzieją, że może za rok. Bóg futbolu upodobał sobie ostatnie minuty, ale tak naprawdę drwi z naszych marzeń przez cały mecz i cały sezon. Nawet kiedy klasowa drużyna prowadzi 3 : 0, ostateczny wynik nie jest przesądzony. Owszem, finały Champions League ze Stambułu, kiedy Liverpool z Jerzym Dudkiem w bramce przegrywał z Milanem właśnie trzema bramkami, czy z Barcelony, kiedy MU odrobił straty w starciu z Bayernem, przeszły do historii, ale nie dlatego, że były boiskowymi cudami, przypadkami jednymi na tysiące, lecz dlatego, że były najbardziej znanymi przypadkami futbolowej normy. Przywołujemy je jako pierwsze, które przychodzą nam na myśl, nie pamiętając może o wydarzeniach takich jak z 21 grudnia 1957 roku, kiedy to na dwadzieścia sześć minut przed końcem meczu Charlton Athletic przegrywał drugoligowy mecz z Huddersfield Town 1 : 5. Grali w dziesięciu, bo ich kapitan, obrońca Derek Ufton, został zniesiony z boiska
w piętnastej minucie ze złamanym obojczykiem, a w tamtych czasach nie można było jeszcze dokonywać zmian. Niemal wszyscy kibice Charltonu opuścili już stadion, gdy nagle Johnny Summers zaczął swój festiwal strzelecki i zrobiło się 6 : 5. Huddersfield jeszcze wyrównało, ale Charlton strzelił zwycięskiego gola w ostatniej minucie. 7 : 6, pięć goli lewonożnego Summersa zdobytych, co do jednego, praw ą nogą. Kibice wiedzą, że podobnie może być w każdym meczu. „Najbardziej niebezpieczny wynik to 2 : 0” – mówią między sobą, zagrzewając drużynę do strzelenia trzeciej bramki. Kiedy udaje się strzelić trzecią, modlą się, by w ciągu paru następujących po niej minut nie stracić gola, bo wtedy już na pewno rywale złapią wiatr w żagle i zacznie się wielka gonitwa. A jeśli nawet ten scenariusz się nie spełni, z łatwością potrafią się wczuć w fanów przegrywającego zespołu, gorzko wyrzekających, że ich ulubieńcy, uczciwszy uszy, nie mają jaj. Przecież przy spełnieniu odpowiednich warunków, leżących skądinąd poza sferą techniki indywidualnej piłkarzy czy strategii trenerów, a zamykających się w trójkącie: odporność psychiczna – wiara w siebie – wola zwyciężania, odwrócenie każdego wyniku w piłce jest możliwe nawet w ekstremalnie krótkim czasie. W angielskiej ekstraklasie sezonu 2010/2011 wydawało się, że Manchester United wręcz zaprasza przeciwników do zabawy w kotka i myszkę – tyle razy musiał (przeważnie skutecznie) walczyć o zmianę niekorzystnego wyniku. I odwrotnie: Arsenal w tamtym sezonie trwonił jedno prowadzenie za drugim, ze zdumiewającym przykładem meczu z Newcastle United (od 0 : 4 do 4 : 4) na pierwszym planie. Jesienią 2012 roku, w dniu, kiedy polska drużyna nie mogła grać z Anglią na zalanym Stadionie Narodowym, mając niespodziewanie czas na inną piłkę, obejrzałem spotkanie Niemców ze Szwedami, w którym gospodarze do sześćdziesiątej drugiej minuty prowadzili 4 : 0, a w dziewięćdziesiątej trzeciej minucie musieli pogodzić się z remisem. Śledzący spotkanie w loży honorowej szef szwedzkiego rządu w najzupełniej zrozumiałym ataku szału był bliski przewrócenia siedzącej obok kanclerz Angeli Merkel. Kilka tygodni później, w wyjazdowym meczu Pucharu Ligi z Reading, zakończonym ostatecznie wynikiem 5 : 7, Arsenal strzelał bramki w czterdziestej siódmej minucie pierwszej połowy, osiemdziesiątej dziewiątej i dziewięćdziesiątej piątej minucie spotkania (na 3 : 4 i 4 : 4), a potem – już w dogrywce – w sto dwudziestej pierwszej i sto dwudziestej drugiej minucie (na 5 : 6 i 5 : 7)… „To nie tenis i nie siatkówka, gdzie o zwycięstwie rozstrzyga ostatnia piłka meczu. I nie koszykówka z gwałtownymi zwrotami i ustalaniem wyniku w ostatnich sekundach” – piszą w inspirującej (choćby przez to, że skłania do polemik) książce Postfutbol Mariusz Czubaj, Jacek Drozda i Jakub Myszkorowski6. Ejże, czy na pewno? Jeden mecz i aż pięć falsyfikacji tezy? Autorom Postfutbolu ktoś powinien powiedzieć, że bóg piłki nie umarł i że należy się go bać.
Irlandzka ballada
Ronald Brookes chodził na mecze Walsall od roku 1922 do śmierci – w sumie osiemdziesiąt trzy lata. Nawet na ślubie wnuka, pytany, czy jest wzruszony ceremonią, odparł, że właściwie bardziej przejmuje go wyjazdowe spotkanie z Hartlepool United, które musiał opuścić z jej powodu. Karygodny przypadek zaślepienia czy po prostu normalny kibic? Zanim rozstrzygnę tę kwestię, pow iem tylko, że podczas wesela przyszła wiadomość o zwycięstwie Walsall. Rzecz w tym, że Ronald Brookes był głuchoniewidomy. Nie słyszał od urodzenia, wzrok zaczął tracić jako dziewiętnastolatek, a oślepł całkowicie po sześćdziesiątce. Od tamtej pory podczas meczów towarzyszył mu syn, wystukujący na jego dłoni informacje o wydarzeniach boiskowych. Brookes nie był wyjątkiem: w miesięczniku „Four-Four-Two” czytałem o dwudziestu jeden niewidomych kibicach będących posiadaczami całorocznych karnetów na stadion Arsenalu. Na trybunach należącego do Tottenhamu White Hart Lane można spotkać fanów, którzy wiedzą wszystko o golach Gary’ego Linekera, Jürgena Klinsmanna, Teddy’ego Sheringhama czy Jermaina Defoe, chociaż nigdy ich nie widzieli. Prawo zabrania dyskryminacji osób niepełnosprawnych, więc ich dostęp na trybuny nie stanowi problemu: jeśli jeżdżą na wózku, stewardzi wskażą im miejsca jak najbliżej boiska. Jeśli są niewidomi, dostaną słuchawki z komentarzem opisującym wydarzenia w sposób możliwie najbardziej szczegółowy. Sprawa jest oczywista: mają prawo do tej samej adrenaliny i do tego samego poczucia wspólnoty, ba – do tego samego ekscentrycznego przymykania oczu na zagrania nie fair piłkarzy swojej drużyny co tysiące pozostałych kolegów-kibiców. Nikt nie daje piłce nożnej więcej niż kibice. Owszem, władze światowej piłki są odmiennego zdania, bardziej ceniąc sponsorów (ech, te światowe turnieje, podczas których możesz pić napoje tylko jednej firmy, a kara za wystające spod piłkarskiego stroju gacie z nazwą firmy bukmacherskiej jest surowsza niż kara za rasizm7). Owszem, również władze poszczególnych lig myślą inaczej, organizując mecze o najdzikszych porach dnia, żeby zaspokoić potrzeby komercyjnych telewizji8. Owszem, szukające nowych rynków kluby jeżdżą przed sezonem na tournée, których wartość sportowa jest bliska zeru (jaki ma sens w przygotowywaniu się do angielskich rozgrywek ligowych granie meczów towarzyskich z klubami z Malezji, Hongkongu czy Singapuru?). Owszem, możesz marzyć o olewaniu ukochanego klubu, ale zastanów się, czy przypadkiem to nie on olew a ciebie… Owszem, cenimy też geniusz menedżerów, kunszt rozgrywających, instynkt napastników, koncentrację bramkarzy. Wspominamy bohaterstwo piłkarzy, którzy potrafią dograć spotkanie z kontuzją (niezapomniany Terry Butcher w meczu ze Szwecją z 1989 roku – skrwawiony rzeczywiście jak rzeźnik, grający z rozbitą głową, główkujący tą rozbitą głową i konsekwentnie odrzucający propozycję zmiany), ale mamy świadomość, że przy całym wysiłku wykonują oni swoją świetnie płatną pracę. Nam za kibicowanie nie dość, że nikt nie dokłada, to jeszcze sami wydajemy na nie majątek. I nie chodzi o to, ile kosztuje bilet na mecz, abonament telewizji
kodowanej, replika koszulki ulubionego piłkarza – kupowana co roku, bo co roku drużyna zmienia stroje, a i ulubiony piłkarz potrafi przecież ni stąd, ni zow ąd odejść. Nie chodzi też o to, że bank oferuje nam kartę kredytową z logo drużyny i zapewnia, iż procent z obrotów uzyskanych za jej pośrednictwem wesprze konto wiadomego klubu. Że gdybym był dżentelmenem, mógłbym sobie kupić klubowy krawat i spinki do mankietów (oraz zapalniczkę, zegarek, pióro, notatnik, portfel, etui na wizytówki, pamiątkowy sygnet i co tam jeszcze). Że mógłbym sprawić żonie pod choinkę, a najlepiej bez okazji, komplet strojów, kolczyki i łańcuszek na szyję oraz, co tu kryć, bieliznę z dyskretnie haftowanym godłem i klubowym zawołaniem. Że dzieci od niemowlęcia mogłyby rosnąć w strojach Tottenhamu, a pies – pić wodę i jeść z klubowych miseczek. Że ściany domu mógłby zdobić szereg gustownie oprawionych portretów dawnych i obecnych piłkarzy, a w miejscu mniej reprezentacyjnym mógłby znaleźć się kalendarz na przyszły rok (żydzi i muzułmanie mają możliwość zakupu kalendarzy, które liczą czas według ich porządku). Sam mam w życiorysie wydatki i wysiłki, które zrozumieć może tylko inny kibic: jak już wylądowałem w Nowym Jorku, rozpocząłem poszukiwania irlandzkiego pubu, w którym transmitowano by mecze Premier League, a dopiero potem sprawdzałem drogę do Metropolitan Museum i Strand Bookstore. W konsekwencji kilka dni później wstawałem w Stony Brook o piątej rano, by zdążyć na pociąg wiozący mnie w stronę tegoż pubu. Piłka przed południem, w irlandzkiej knajpie, bez śniadania i po kilkudziesięciokilometrowej podróży, z przyjmowanym na czczo guinessem, bo jako dobrze wychowany młody człowiek uważałem, że skoro już wszedłem do jakiegoś lokalu, to nie pow inienem w nim siedzieć o suchym pysku9… A piłka oglądana na zakodowanym Canal Plus w pierwszych latach działania tej stacji w Polsce? Śnieżący monitor z szerokim szarym pasem skaczącym w poprzek oraz jednostajne wysokie wycie z głośnika uniemożliwiały zorientowanie się w czymkolwiek – tylko zbliżenia twarzy poszczególnych zawodników pozwoliły domyślić się człowiekowi obytemu już z angielskim futbolem, kto właściwie gra tego wieczora. Po dziewięćdziesięciu minutach byłem praw ie pewny, że skończyło się 1 : 0. Znajdowałem też gdzieś wśród wysokich kanałów dekodera ekran testowy, podzielony na szesnaście mniejszych, i wśród tych szesnastu na kwadraciku wielkości dziecięcej dłoni oglądałem tę jedną jedyną transmisję. Albo robiłem to w górach, spędziwszy wcześniej długie minuty na wędrowaniu z anteną po polu, żeby znaleźć miejsce, w którym obraz będzie najmniej zły. Ślizgałem się po dachu w zimowe wieczory, by odgarniać śnieg z talerza, albo zamęczałem telefonicznie szczęściarzy z telewizorem, żeby na chwilę przełączyli i chociaż wynik mi podali (wszystko to było w czasach przed internetem). Kiedy musiałem pożegnać się z telewizorem, zacząłem chodzić do knajp reklamujących się pokazywaniem piłki i biłem rekordy asertywności, prosząc o włączenie, a następnie oglądając jako jedyny widz transmisje z Londynu (kto o zdrowych zmysłach będzie w poniedziałkowy wieczór zaglądał do pubu tylko po to, żeby oglądać starcie jedenastej drużyny Premier League z szesnastą?). O wielokilometrowych wakacyjnych wyprawach do kiosku po sportową gazetę już nie mówię, podobnie jak o rozczarowaniu jej zawartością (żaden z tytułów dostępnych w korsykańskim miasteczku nie chciał jakoś informować o transferze Teddy’ego Sheringhama z Tottenhamu do Manchesteru United) i o wakacjach dostosowywanych do terminu rozpoczęcia rozgrywek ligowych. Oraz o katuszach podejrzliwości związanych z przeświadczeniem, że człowiek po
drugiej stronie słuchawki, którego poprosiłem o sprawdzenie czegoś w internecie, sprawdził niedokładnie – nie przeczytał uważnie, strona nie została zaktualizow ana, pomylił kluby. Czy ktoś kiedykolwiek to doceni? A czy ktoś doceni tych wszystkich szaleńców, którzy tłuką się za swoją drużyną kilkadziesiąt godzin przez Europę, wydając na bilet pieniądze odkładane wcześniej na wakacje, tylko po to, żeby być świadkiem upokarzającej klęski? Moknących godzinami na trybunach stadionu, nad którym ktoś zapomniał zamknąć dach, a potem wracających kolejne kilkadziesiąt godzin do domów bez obejrzenia meczu, bo został z powodu ulewy przełożony na dzień następny, a oni mieli już wykupione bilety powrotne? Tych wreszcie, którzy – mieszkając, dla przykładu, w Indiach – muszą wstawać w środku nocy i oglądać transmisję po cichutku, żeby pochopnym okrzykiem radości nie pobudzić sąsiadów (kto z Polaków ogląda amerykańską koszykówkę, ten wie, o czym mów ię)? Pamiętam tamten majowy wieczór w 1999 roku, kiedy Manchester United potykał się z Bayernem. Polska telewizja urwała transmisję wkrótce po końcowym gwizdku, więc przeniosłem się na RTL. Niemcy również nie zamierzali pokazywać euforii piłkarzy MU (słynne „Football, bloody hell!”, wybełkotane do kamer Sky Sports przez Alexa Fergusona, miałem usłyszeć pierwszy raz dobre parę miesięcy później) – przełączyli się do studia, gdzie dziennikarz i elokwentny zazwyczaj Franz Beckenbauer długą chwilę siedzieli w kompletnym milczeniu (w telew izji! na żywo!). Który z nich wypow iedział to jedno, jedyne zdanie: futbol jest okrutny?
WYDAWNICTWO CZARNE SP. Z O.O.
www.czarne.com.pl Sek retariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75 e-mail: mateusz@czarne.com.pl, tomasz@czarne.com.pl, dominik@czarne.com.pl, honorata@czarne.com.pl, ewa@czarne.com.pl Red akcja: Wołowiec 11, 38-307 Sęk owa tel. +48 18 351 00 70 e-mail: red akcja@czarne.com.pl Sek retarz red akcji: malg orzata@czarne.com.pl Dział promocji: ul. And ersa 21/56, 00-159 Warszawa tel./fax +48 22 621 10 48 e-mail: agnieszk a@czarne.com.pl, anna@czarne.com.pl, dorota@czarne.com.pl, zofia@czarne.com.pl Dział mark eting u: katarzyna@czarne.com.pl Dział sprzed aży: irek.gradk owski@czarne.com.pl tel. 504 564 092, 605 955 550 agnieszk a.wilczak@czarne.com.pl Aud iobooki i ebooki: Izabela Reg ólska, iza@czarne.com.pl Wołowiec 2013 Wyd anie I
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.