Gej w wielkim mieście

Page 1


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.



Copyright © by Mikołaj Milcke Copyright © by Wydawnictwo Dobra Literatura, 2011 Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy. Redakcja i korekta: Olga Gorczyca-Popławska Skład graficzny książki i projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz Fotografia na okładce: Łukasz Kwarc ISBN: 978-83-933290-4-5 Wydawnictwo Dobra Literatura wydawnictwo@dobraliteratura.pl www.dobraliteratura.pl Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o. o.


Spis treści

O autorze Dedykacja Przedmowa Podziękowania 1. Nowe życie – Warszawa 2. Tramwaj nr 6 3. Włosy na nogach 4. Jak zostałem gejem 5. Bielany 6. Bo z dziewczynami 7. Auditorium Maximum 8. Utopia 9. Leczenie duszy 10. Warsaw by night 11. Matczyne ręce, ojcowski szlam 12. W butelce 13. Jako mąż i nie mąż 14. Dobry dotyk Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.


Mikołaj Milcke – rocznik 1981, urodzony na wschodzie Polski. Wychodzi z założenia, że większym splendorem dla autora jest to, że czytelnicy znają jego twórczość, a nie jego wizerunek. Lubi ludzi. Często siada w ulubionej kawiarni na skrzyżowaniu dwóch ruchliwych ulic i obserwuje otaczający go świat. Patrzy na ludzkie gesty i miny. Często także podsłuchuje i notuje najciekawsze dialogi oraz sformułowania. Wiele z nich wykorzystał w swojej debiutanckiej powieści Gej w wielkim mieście. www.mikolajmilcke.pl


Tę powieść dedykuję wszystkim, którzy wierzą w marzenia i nie boją się ich realizować.


Wakacje 2010 roku miały się ku końcowi. Właśnie wróciłem do domu z długiego spaceru po warszawskich Powązkach, włączyłem komputer i napisałem pierwsze linijki „Geja w wielkim mieście”. Po prostu nagle zapragnąłem zrobić coś dla siebie. Coś, co sprawi mi radość i da upust moim literackim namiętnościom. W najśmielszych oczekiwaniach nie przypuszczałem, że kiedykolwiek przeczyta to ktoś poza mną. Przez myśl mi nie przeszło, że właśnie zacząłem pisać książkę. Kilka tygodni później założyłem blog i umieściłem na nim początek historii, którą teraz przekazuję w Wasze ręce. Zajrzałem tam dopiero miesiąc później i ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że ktoś moje słowa odszukał, przeczytał i… prosi o więcej. Wpisy stały się regularne, a frekwencja rosła z dnia na dzień. Zacząłem dostawać liczne e-maile od czytelników. Pojawiły się sugestie, że to, co piszę, jest materiałem na książkę. Główny bohater „Geja w wielkim mieście” nie ma imienia. Nie dlatego, że zapomniałem mu je nadać. Chciałem, aby mógł się nim poczuć każdy z Was. Wszystko, o czym piszę, jest realne, a wiele z opisanych historii wydarzyło się naprawdę. Niektóre dialogi żywcem przepisałem na papier. Mam nadzieję, że autentyczność narracji sprawi, iż moja debiutancka powieść będzie Wam bliska, że wczujecie się w nią na tyle, by stać się jej częścią, że będziecie odbierać wszystko tak intensywnie jak moi bohaterowie, że wkroczycie w ich świat i pozostaniecie w nim do ostatniej kropki w tekście. Moim marzeniem jest to, byście w tej historii odnaleźli siebie. I to niekoniecznie w tytułowym bohaterze, bo każda ze stworzonych przeze mnie postaci jest tak samo ważna. I każda ma swój pierwowzór w prawdziwym życiu – chociaż doszukiwanie się w tej powieści czyjejkolwiek biografii byłoby nadinterpretacją. Przyjmijcie mojego bohatera do grona swoich przyjaciół, bądźcie dla niego wyrozumiali i tolerancyjni. To naprawdę fajny chłopak… Życzę Wam miłej lektury, Mikołaj Milcke


Dziękuję wszystkim znajomym i nieznajomym za doping i wsparcie. Szczególnie mocno pragnę podziękować zespołowi Wydawnictwa Dobra Literatura. To dzięki Wam słowo stało się ciałem!


1. Nowe życie – Warszawa

Jeszcze wczoraj wieczorem byłem szczęśliwy. Miało się spełnić moje wielkie marzenie. Miałem jechać do Warszawy. Za trzy dni o cjalnie zostanę studentem Uniwersytetu Warszawskiego. Nikt w to nie wierzył, łącznie ze mną. Pojechałem na egzamin ot tak, dla jaj. Żeby zobaczyć, jak to będzie, żeby się zapoznać z procedurami, roztrenować przed testem na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie. Ku ogólnemu zaskoczeniu dostałem się na UW. Niesamowite. Jestem spakowany w dwie duże torby podróżne. Są dość ciężkie, ale dajemy z mamą radę. To ona odprowadza mnie na dworzec. Zabieram ze sobą prawie wyłącznie ubrania. Książki i słowniki dojadą później, samochodem. Wychodzimy, do odjazdu autobusu zostało dwadzieścia minut. Jest piękny dzień, słońce świeci tak, jakby było jeszcze lato. Nie jest też zimno. Idziemy wzdłuż bloku, mijamy sąsiadów. Witam się z nimi i żegnam jednocześnie. Serce bije mi mocniej z każdym krokiem, zaczynam się najzwyczajniej w świecie bać. Mama coś mówi, ale nie słyszę co. Uświadamiam sobie, że za chwilę wyruszę w drogę, której zupełnie nie znam. Warszawa to całkiem inny świat niż ten, w którym dotychczas żyłem. Czuję, że oddycham coraz ciężej. Mama też to zauważa. – Dobrze się czujesz? – pyta. – Tak, tak. Jest OK. – Nie za ciężko ci z tą torbą? – Nie, dam radę. – Tylko w Warszawie uważaj, bo uchwyt od tej czarnej jest zepsuty i jeśli źle złapiesz, to się oderwie – mówi mama. – Mhm – potakuję. – Wiesz na pewno, jak dojechać na te Bielany? – Tak, mamo, wiem. Wałkowaliśmy to tysiąc razy. – Najwyżej kogoś zapytasz. Pamiętaj, kup bilet. Jeszcze by tego brakowało, żeby cię pierwszego dnia kanary złapały. I schowaj pieniądze, w majtki najlepiej, żeby ci nie ukradli! Poucza mnie, jakby na Warszawie zęby zjadła. Tak naprawdę to nigdzie w życiu nie


była. W Warszawie zna, i to fragmentarycznie, ulicę Mickiewicza. Kiedyś na jakieś praktyki ze szkoły tam jeździła. A poza tym tylko w miasteczku siedziała. I ja też mało widziałem. Parę razy pojechałem do Warszawy na szkolną wycieczkę. Byliśmy też w Krakowie, w Tatrach, na Mazurach. Mam 21 lat i nigdy nie wyjechałem za granicę. Nawet w Polsce mało co zwiedziłem. W mojej rodzinie nie było tradycji turystycznych. Tylko ojciec wciąż gdzieś jeździł. My siedzieliśmy w domu. Całujemy się na pożegnanie. Czuję, że z żalu zaciska mi się żołądek, śniadanie podchodzi do gardła. Nie wiem tylko czemu. Przecież marzyłem, żeby się stąd wyrwać! Marzyłem, żeby zamieszkać w stolicy. A kiedy dzieli mnie od niej raptem kilka godzin drogi, zaczynam tchórzyć. Nie daję nic po sobie poznać. Pakuję ciężkie torby do bagażnika PKS-u. Ściskam mamę i wsiadam. Zajmuję miejsce po prawej stronie przy oknie, żeby móc jeszcze pomachać. Widzę, że jej też nie jest łatwo. Boi się chyba jeszcze bardziej niż ja. Wyprawiła syna w podróż, w którą sama nie miałaby odwagi wyruszyć. Autobus jedzie powoli. Na drodze są korki, do Warszawy docieramy z opóźnieniem. Denerwuję się, bo właścicielce mieszkania, w którym wynająłem pokój, powiedziałem, że będę koło czternastej. Już wiem, że nie zdążę. Przez drogę dręczą mnie koszmarne myśli. Uświadamiam sobie z całą stanowczością, że nikogo tam nie znam, że będę sam i nikt mi nie pomoże w razie jakichkolwiek problemów. Nie umiem gotować ani prać. Ze sprzątaniem też różnie bywa. Na pewno nie jestem pedantem i jak mawia jedna z koleżanek, „życie w sy e mi nie przeszkadza”, ale ten syf dotychczas ogarniała mama, a przynajmniej motywowała mnie do sprzątania. Jednak to wizja samotności przeraża mnie najbardziej. W miasteczku miałem wielu ludzi wokół siebie. Zawsze coś się działo. Wychodziło się przed blok i można było gadać i śmiać się do upadłego. A tam? Nie ma nic, nie ma nikogo. Nie ma przyjaciół, z którymi przez ostatnie dwadzieścia jeden lat widywa – łem się właściwie codziennie. Chce mi się płakać. Czuję, że do oczu napływają mi łzy, których nie wycieram, bo gdy tylko ich dotknę, na pewno się rozkleję. A w autobusie jest tłum ludzi. Pomyślą, że jakiś psychicznie chory jedzie. Siedzi i płacze. Dworzec Warszawa Stadion jest brudny. Śmierdzi sam nie wiem czym. Trochę chińskim żarciem, trochę ptasimi odchodami. Ale najbardziej brudem. Brudem nigdy niemytych ławek, brudem ludzi, którzy tam handlują. W harmidrze rozmów da się wychwycić polskie i rosyjskie przekleństwa. Wietnamskich nie znam, ale pewnie też są. Ludzie się targują. Kupują, sprzedają. Wnoszą, wynoszą. Wszystko dzieje się szybko, zupełnie inaczej niż w miasteczku. Tam zawsze jest na wszystko czas.


Moją uwagę zwracają makijaże kobiet. Rosjanek i Ukrainek. Zastanawiam się, czy widziały się w lustrze, wychodząc z domu? Puder na ich twarzach jest bardzo ciemny, ma imitować opaleniznę. Tylko nie przyszło im do głowy, żeby posmarować się nim ciut dalej niż do linii brody. Wyglądają jak w maskach weneckich marnej jakości. Do tego cienie na powiekach. Chociaż nie, na powiekach to za mało powiedziane. Cienie zajmują powierzchnię od najniższych partii powiek po brwi, a wszerz mniej więcej do skroni. Zagospodarowały każdy milimetr oka. Króluje czerwony i zielony. Czasami powieki są czerwone, reszta zielona, czasem odwrotnie. A jeszcze innym razem makijaż jest jednolity. Po prostu najpiękniejsze modelki. Sformułowanie nie jest przypadkowe. To tytuł zaczerpnięty z gazety. Chyba z „Vivy!”. Przeglądałem ją kiedyś z psiapsiółkami w naszym ulubionym spożywczym na osiedlu. Zamieszczono tam zdjęcia okropnie ubranych, uczesanych i umalowanych dziewczyn. A nad nimi tytuł „Najpiękniejsze modelki”. Od tamtej pory to sformułowanie było zarezerwowane dla mało udanych fryzur, stylizacji i makijaży. Weszło do kanonu. Musiałem porzucić obserwowanie tłumu za oknem, ponieważ autobus się zatrzymał. Kolega powiedział mi kiedyś, że w Warszawie na Stadionie, jeśli się komuś nie spodobasz i jeśli lokalne mendy zauważą, że jesteś z wiochy, możesz dostać lanie w biały dzień na środku ulicy. Za darmo. Miałem to w pamięci, więc wyprostowałem się i pewnym krokiem ruszyłem w stronę bagażnika po torby. Sprawnym ruchem otworzyłem klapę. Żeby nikt nie pomyślał, że brak mi siły, że moja wątła postura i lekko zapadnięte policzki to oznaka słabości. Bez wahania wyciągnąłem pierwszą torbę. Chwyciłem drugą i gdy już ją miałem, okazało się, że zawsze trzeba słuchać mamy. Rączka się oberwała! Tak niefortunnie, że rozsunął się suwak. I wszyscy pasażerowie z miasteczka oraz pół dworca Stadion mogli podziwiać kolekcję moich majtek, podkoszulków i skarpetek. Pech chciał, że z torby wypadły właśnie te części garderoby. Nie podniosłem wzroku, żeby zobaczyć, ilu ludzi widzi mój debiut na warszawskiej ziemi. Wbiłem oczy w bruk i czym prędzej pozbierałem swój dobytek. Gdy chciałem dać dyla, okazało się, że nie wiem, w którą stronę powinienem iść. Wszystko wyglądało zupełnie inaczej, niż opisywała mama. Drogę do Centrum znam, ale potem na Bielany już nie umiem do – jechać. Stałem tam zlany zimnym potem. Musiałem podjąć jakąś decyzję. Postanowiłem poszukać tramwaju numer 6. I powtarzałem sobie w myślach, że mam jechać w kierunku przeciwnym niż ten, z którego przyjechałem. Podobno w Warszawie bardzo łatwo pojechać w niewłaściwym kierunku. Szczególnie gdy jest się samotną owieczką. A! Muszę kupić bilet! Nieszczęścia


chodzą parami, a mnie już jedno dopadło, więc drugie pewnie czeka tuż za rogiem. Ale tu nie kupię! Za nic na świecie! Musiałbym się zbliżyć do hali dworca, a podobno to właśnie tam siedzi najwięcej tych, co „leją za wygląd”.


2. Tramwaj nr 6

Zarzuciłem jedną torbę na ramię, a tę z naderwanym uchem wziąłem w obie ręce. Tak, żeby już nic nie odpadło i żeby spokojnie dotrzeć na Bielany. Idę. Mijam stoiska z butami, ubraniami, bielizną. Chociaż stoiska to za dużo powiedziane. To są zwyczajne budy, które szpecą okolicę. Za sobą mam Stadion Dziesięciolecia. Tam to się dopiero dzieje. Czytałem w gazecie, że można tu kupić wszystko. Od zabawek dla dzieci, przez pirackie płyty, dyplom wyższej uczelni, egzotyczne zwierzęta, po narkotyki i broń. Trochę dziwne, że to miejsce znajduje się tak blisko centrum stolicy. Parę razy byłem tu na zakupach z mamą, ale wspomnienia mam nie najlepsze. Jakieś dwa lata temu przyjechałem po buty, bo tu taniej niż w miasteczku. Należało stawić się z samego rana, a wtedy była już zaawansowana jesień. Było ciemno i zimno. Zabraliśmy się z kimś samochodem. Za parę groszy można było kupić zimowe ubrania. Oczywiście podróbki, ale kto na to zwracał uwagę? Liczyła się kasa. Więc raz na jakiś czas wpadaliśmy tu z mamą. Ale tamten wyjazd był miły tylko po części. Ludzie pracujący na Stadionie rozpoznali we mnie chłopaka z okładki „Super Expressu”. Pech chciał, że był on przestępcą poszukiwanym przez policję. Zabił kogoś. Fakt, może trochę do mnie podobny, ale logicznie rzecz biorąc, chyba by nie wyszedł na ulicę, wiedząc, że rano jego zdjęcie opublikowała gazeta?! Jakiś facet chwycił mnie wtedy za ramię i zaczął porównywać moją twarz ze zdjęciem. Pytał ludzi, czy jestem podobny. Niektórzy się zatrzymywali i dyskutowali na temat mojego rzekomego podobieństwa do jegomościa z okładki. Część z nich chciała wzywać policję, krzyczeli, że znaleźli poszukiwanego. Przeraziłem się! Nie pamiętam, jak to się skończyło, ale chyba udało mi się obrócić wszystko w żart i uciec. Nigdy więcej nie wróciłem na koronę Stadionu. Moja obecność ograniczała się do terenów przy hali dworca. Po tym, jak udało mi się oswobodzić, córka koleżanki mamy, chyba miała na imię Milena, i jej brat zaproponowali, żebyśmy pojechali do centrum. Zgodziłem się. Upajałem się widokiem za oknem, mimo że pogoda była nie najlepsza. Siąpił deszcz. Wyobraziłem sobie, że jest środek lata i świeci słońce. Jechaliśmy mostem Poniatowskiego, przed nami wyrastały majestatyczne wieżowce Warszawy, zza budynków wyłaniał się Pałac Kultury i Nauki. Jak ja chciałem tu żyć! Chodzić do tych


małych kawiarenek na placu Trzech Krzyży. Pamiętam, że chodnikiem szedł profesor Bronisław Geremek, a przy Kancelarii Premiera zobaczyłem Jerzego Buzka. Pojechaliśmy do Łazienek, wokół biegały wiewiórki i dumnie przechadzały się pawie. Otaczali nas tacy ładni ludzie. Elegancko ubrani. Spacerowali, rozmawiali. O, pomnik Fryderyka Chopina – ciekawe, jak wyglądają te koncerty pianistów na żywo. Widziałem je kiedyś w telewizji. Piękne! Obiecałem sobie, że wiosną wybiorę się tu w niedzielę. Przecież będę już mieszkańcem Warszawy! Pałac na Wodzie, a tam jakieś zamieszanie. Kamery, dziennikarze, mikrofony. Nie byłbym sobą, gdybym nie podszedł. Okazało się, że Andrzej Lepper udziela wywiadu. A tabun reporterów podąża za nim krok w krok. „Kiedyś będę jednym z nich” – pomyślałem i uśmiechnąłem się sam do siebie. Piękne wspomnienia sprzed dwóch lat zderzyły się dziś z ponurą praską rzeczywistością. To miejsce jest zwyczajnie paskudne. Czy nikt z władz miasta nie dostrzega tego syfu? Nie widzę żadnego kiosku, cholera… Nie mam gdzie kupić biletu. Był jeden, ale zamknięty. A jest mi coraz ciężej z tymi torbami. Poza tym nie do końca wiem, gdzie jestem. Idę ulicą Targową. Nie mam pojęcia, czy już minąłem przystanek aleja Zieleniecka. Tak naprawdę to nie wiem nawet, w którą stronę idę. Serce mi wali. Mijam siedzibę Lotto i idę dalej, nie bardzo wiedząc dokąd. Nagle zauważam przystanek, podchodzę bliżej i czytam… Ząbkowska. To jest dokładnie ta ulica, przed którą wszyscy mnie przestrzegali. To podobno straszna mordownia! Bez względu na porę dnia. Tu można stracić życie! Koleżanka zaklinała, żeby do Ząbkowskiej, Szwedzkiej i Inżynierskiej się nie zbliżać, bo to grozi śmiercią! Jej siostra mieszkała w tej okolicy. Mówiła mi, że kiedyś w jej bloku w ciągu tygodnia znaleziono dwa ciała. Jedno w wersalce, zawinięte w kołdrę, w stanie początkowego rozkładu. Lokatorzy zawiadomili policję, bo sąsiadka zniknęła, a z jej mieszkania dochodziło wycie psa i coraz gorszy smród. W drugim przypadku nawet trudno mówić o ciele. W zamrażarce znaleziono głowę kobiety. Resztę ktoś poćwiartował, zapakował do plastikowej torby i porzucił nad Wisłą, w krzakach. Jakiś czas temu pisała o tym prasa. A ja byłem teraz w tej strasznej okolicy! Szóstka! Jestem uratowany. Tylko w którą stronę mam jechać? W przeciwnym kierunku niż ten, z którego przyjechałem. A więc to mój tramwaj! Biegnę, ile sił w nogach, stoi na światłach, ja mam zielone. Zdążę, na pewno zdążę. Jestem, już jestem, drzwi się otwierają, wsiadam. Widzę kilka wolnych miejsc, zajmuję jedno z nich. Wbijam wzrok w szybę i staram się wypatrzyć coś, co mógłbym podziwiać. To trudne, kamienice są brzydkie, obdrapane. Okna pozabijane dechami albo zamurowane.


A szkoda, bo budynki są piękne. Nie pozostało mi nic innego niż włączenie wyobraźni. Po chwili Praga nabrała innego wyrazu, stała się cudowna. Przed sobą widzę Centrum Handlowe Wileńska. Gdy tam dojeżdżam, uświadamiam sobie, że… jadę na gapę! Nie mam biletu! A mama ostrzegała!


3. Włosy na nogach

Z duszą na ramieniu siedziałem w tramwaju i byłem ciekaw, co się wydarzy. Wzrok wbiłem w okno – ktoś mi kiedyś powiedział, że nie można patrzeć na ludzi w tramwaju, szczególnie gdy nie ma się biletu. Wzrok podobno przyciąga kanarów. Więc nie patrzyłem… przynajmniej do pewnego momentu. Przy dworcu Warszawa Gdańska wsiadł chłopak. Na oko jakieś 30 lat, ciemne włosy, wysoki, świetnie ubrany. Dopasowane dżinsy, błękitna koszula, panto e. Usiał naprzeciw, miałem całkiem dobry widok. Nie zwrócił na mnie uwagi, otworzył gazetę. A ja nie mogłem oderwać od niego wzroku. Był niedogolony. Jego ciemny trzydniowy zarost był intrygujący, a nawet seksowny. Nie to co u mnie. Golę się raz na tydzień, ale nawet jeśli się nie ogolę, nie wyglądam dobrze. Mama mojej przyjaciółki kiedyś określiła mój zarost jako „patyki powtykane w gówno”. Nie lubię się golić, irytuje mnie to, zabiera czas i wydaje się niepotrzebne. Zresztą owłosienie to jest coś, co chciałbym u siebie zlikwidować raz na zawsze. Włosy mam właściwie wszędzie. Nogi, klatka piersiowa, barki. Wręcz nienawidzę tych na nogach, bo je najbardziej widać. Wstydzę się ich. Wyglądam jak małpa. Już nie pamiętam, kiedy chodziłem w krótkich spodenkach. Chyba jako dziecko, zanim włosy urosły. Wydają mi się niehigieniczne, brzydkie, krępują mnie. Ludzie zwracają na nie uwagę, więc je ukrywam. Mimo że ostatniego lata było mi bardzo gorąco, nie odważyłem się założyć krótkich spodenek. Pamiętam, jak mnie i moich znajomych ekscytował moment, gdy zaczęły nam w różnych miejscach rosnąć włosy. Z lekką nieśmiałością pokazywaliśmy sobie, ile i gdzie już ich mamy. W cenie były włosy pod pachami. Nie wiem dlaczego. Pamiętam, jak wszyscy na nie czekali, żeby móc się pochwalić. Z małymi lusterkami w rękach codziennie oglądaliśmy skórę pod pachami milimetr po milimetrze. Nie było tak, że każdy wypatrywał włosów u siebie. Przyglądaliśmy się sobie nawzajem. A gdy już nam się wydawało, że coś dostrzegamy, pachy lustrowała podwórkowa komisja. Nie oglądała wszystkich. Stawali przed nią tylko ci, co do których mieliśmy wątpliwości. Dlatego postanowiłem przechytrzyć innych. Wygoliłem sobie odrobinę włosów z głowy, podzieliłem na dwie części i umieściłem pod pachami. Wyszedłem na klatkę schodową i triumfalnie oznajmiłem: „Mam”. Po czym z lekkim lękiem uniosłem ręce do góry, tak


by dwoje znajomych mogło zajrzeć najpierw pod jedną, potem pod drugą pachę. Włożyłem ich na tyle dużo, żeby nie trzeba było oglądać z bliska, żeby było je widać gołym okiem. Zakończyłem tę próbę sukcesem. Potem przez jakiś czas temat przycichł, a ja pewnego dnia powiedziałem, że ogoliłem włosy pod pachami, bo w „Bravo” przeczytałem, że dzięki temu odrośnie ich więcej. Wszyscy zrobili to samo. Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek wracali do tego tematu. Zbliżaliśmy się do placu Wilsona, kiedy doszedłem do wniosku, że jednak muszę mieć bilet. Nie będę wysiadał, przecież to bez sensu. Mogę kupić u motorniczego. Zebrałem myśli i ruszyłem w jego stronę. Zerknąłem na kolegę w błękitnej koszuli, nie odwzajemnił spojrzenia, nadal był zatopiony w lekturze. „To chyba pierwszy warszawski facet, na którego zwróciłem uwagę” – zaśmiałem się pod nosem.


4. Jak zostałem gejem

Nie pamiętam konkretnego momentu, kiedy przyszło mi do głowy, że podobają mi się faceci. Miałem pewnie kilkanaście lat. Byłem gdzieś w siódmej klasie podstawówki. Chętnie patrzyłem na niektórych kolegów w szatni przed WF-em. Interesowały mnie ich ciała. Zawsze podobali mi się ci, którzy mieli zacięcie sportowe i sprawiali kłopoty wychowawcze. Po latach stwierdzam, że miałem nosa. Niedawno zobaczyłem na mieście kolegę z podstawówki – świetnie zbudowanego bardzo jasnego blondyna. Z nim miały związek moje pierwsze silne uniesienia erotyczne. Zresztą wtedy podobał mi się prawie każdy. Łącznie z wychowawcą i kolesiem od WF-u. Gdy robił mostek ubrany w spodnie od dresu, z wrażenia musiałem odwracać głowę, żeby nie zemdleć. Sięgam pamięcią dalej, do dzieciństwa. Pamiętam kolegę Czarka… Mieliśmy po 8-10 lat, to właśnie z nim miałem pierwsze (para)seksualne doświadczenia. Bawiliśmy się w dom. On był mężem, ja żoną. Pamiętam to dość dokładnie. Dotykaliśmy się, byliśmy nadzy. Udawaliśmy stosunek analny, całowaliśmy się. Chyba właśnie tamto wydarzenie sprawiło, że dziś jestem gejem. W jakiś sposób mnie naznaczyło, nakreśliło linię mojego życia, przyszłego życia. To doświadczenie nie miało ciągu dalszego, dziś Czarek ma rodzinę, dziecko. Nie miałem z nim kontaktu od wielu lat. Gdy go ostatnio widziałem, wyglądał bardzo źle. Pochodził z patologicznej rodziny i taką też założył. Było widać, że kiepsko mu się wiedzie. A ja byłem studentem UW. Nigdy nie rozmawialiśmy o tamtych zdarzeniach – ani jako dzieci, ani jako dorośli. Kiedyś to się po prostu działo. Mimowolnie, to była tylko zabawa. Przyjaciółka mówiła mi, że widuje go z żoną i dzieckiem. Idą gdzieś przez miasteczko każdego ranka, gdy ona jedzie do pracy. Ciekawe, czy kiedykolwiek później miał homoseksualne doświadczenia. Myślę, że tak. Chociaż pewnie nigdy się tego nie dowiem. Przez kolejnych dwanaście lat moje życie seksualne nie istniało. Dojrzewałem do tego, kim jestem. Nawet gdybym chciał spróbować, nie znalazłbym partnera. Pamiętam za to sny erotyczne – oczywiście z facetami w roli głównej – i nocne polucje. Śniłem o aktorach z „Beverly Hills 902010”, o Joem Lando z „Dr Quinn”. Szalałem na punkcie Michaela Neadera – Dexa Dextera z serialu „Dynastia”. Byli też realni faceci. Czasem


dzieliłem się swoimi odczuciami z najbliższymi koleżankami. Jednocześnie grałem szaleńczo zakochanego w Alicji Bachledzie-Curuś. To była taka chwila, gdy udawałem przed ludźmi, że wszystko ze mną OK, że lubię dziewczyny. Pisałem też w pamiętnikach coś o rodzinie, przyszłości, o żonie, dzieciach. Pamiętam, że wymyślając te historie, wiedziałem, że to kłamstwa. Mimo to pisałem. To był pierwszy i ostatni raz, gdy cokolwiek udawałem. Nie jestem w tym dobry. Był Karol, był Jarek… był jeszcze jeden, którego imienia nigdy nie znałem. Kiedyś otworzyłem drzwi mieszkania i go zobaczyłem. Myślałem, że oszaleję! Przez chwilę byłem pewien, że przyszedł do mnie. Kochać się ze mną! A on wpadł po coś do mojego ojca… Jestem ciekaw, jak dziś wygląda, mam przeczucie, że jest w moim typie. O ile się nie roztył, a miał ku temu tendencje. Chociaż tak naprawdę nigdy nie podobali mi się chudzielcy. Potem był Robert. I chyba to był pierwszy facet, w którym się zakochałem. Kolega z ławki. Oczywiście wybuchowy, humorzasty, ale niesamowicie przystojny, wysoki, miał piękne duże dłonie, śniadą cerę. I był bardzo realny, widywałem go codziennie w szkole. Patrzyłem na niego maślanymi oczami. Pisał mi klasówki z matmy, a ja mu wypracowania. Ta miłość miała duży udział w tym, że zdał maturę z polskiego. Gdy miałem dwadzieścia lat, 20 marca 2002 roku posmakowałem faceta. Świadomie. Byłem dorosły, wiedziałem, co robię, czego chcę. Zimą wpadła mi w ręce pewna gazeta dla dorosłych. Była tam naga sesja jednej z mieszkanek naszej mieściny. Sensacja na całego. Na końcu zauważyłem ogłoszenia. Także od gejów. Nakręciły mnie na tyle, że sam postanowiłem takie zamieścić. Wymogiem było skopiowanie dowodu osobistego! Żeby udowodnić swoją pełnoletność. I ja, głupi, to zrobiłem! Po pewnym czasie zacząłem dostawać SMS-y. Na moją pierwszą komórkę, motorolę, cegłę z antenką. Wspominam szczególnie trzech facetów. Jeden był z Krakowa i opisywał sceny seksu, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Kolejny miał na imię Jędrek i jak się potem okazało, był ode mnie młodszy o jakieś pięć lat. Taka bananowa młodzież. Jedynak, rodzice z kasą. Dziś już nie potra ę sobie przypomnieć, jak wyglądał. Oszukałem mamę, że wybieram się na eliminacje do „Szansy na sukces”, a tak naprawdę pojechałem się z nim spotkać. W pierwszym możliwym tramwaju złapał mnie kanar, a na koniec nie miałem gdzie nocować, bo uciekł mi nocny autobus do miasteczka. Spałem u kumpla, który za kilka lat okaże się wielkim homofobem. A Jędrka widziałem pierwszy i ostatni raz w życiu. Wtedy dowiedziałem się także, że nie podobają mi się młodsi. Ostatni to Leszek – policjant spod Warszawy. Tu też nie obyło się bez oszukania


mamy. Tym razem o cjalnie pojechałem po zagadnienia na ustny egzamin na studia. Długo pisaliśmy SMS-y, prawie bez przerwy. Kilka miesięcy. Pojechałem do Warszawy, serce mi waliło przez całą drogę. Umówiliśmy się przed budynkiem TVP. To było jedyne miejsce, do którego znałem drogę. Nie brałem pod uwagę, że nie przyjdzie, że może na mnie czyhać jakieś niebezpieczeństwo, że może mi się coś stać. Byłem bardzo młody, ufny i naiwny. Bez grama życiowego doświadczenia. Na szczęście nic złego się nie wydarzyło. Leszek przyjechał. Miał wtedy 32 lata, ja 21. Byłem chudy, zakompleksiony, przerażony. Szedłem do jego samochodu ze strachem i nadzieją. Byłem podniecony, podekscytowany, ciekawy tego, co się wydarzy. Wsiadłem. Pierwsze, co sobie teraz przypominam, to jego wygląd. Był podobny do Roberta Jansona z Varius Manx. Pamiętam też, co miałem na sobie, odstawiłem się na beżowo. Do dziś mam ten sweter i te spodnie. Czasem je zakładam. Teraz wreszcie są dobre w pasie, wtedy były sporo za duże, ale szerokie, modne, z metką Lee. Kosztowały majątek. Następne obrazy z tego spotkania dotyczą drogi do Piaseczna, zabrał mnie (o zgrozo!) do jakiegoś lasku. Gadaliśmy, opowiadaliśmy o sobie, poznawaliśmy się na żywo. Całowaliśmy się, dotykaliśmy, nasze ręce szalały. Nie pamiętam, czy doszło do seksu oralnego, ale na pewno dotykaliśmy swoich penisów. W radiu leciała nowa piosenka Edyty Górniak „Jak najdalej”. Skończyło się tak sobie. Nie odwiózł mnie do Warszawy. Wsadził mnie do pociągu, bo musiał iść do pracy. Jechałem jak ta sierota. Byłem bliski płaczu, nie wiedziałem, gdzie jestem, na którym przystanku powinienem wysiąść. Na uniwerek oczywiście nigdy nie dotarłem. Wirtualna znajomość trwała nadal, choć już nie tak intensywnie. Trzy dni przed moją maturą Leszek zadzwonił i zapytał, kiedy mogę do niego przyjechać. Powiedział, że jego rodzice wyjeżdżają na długi majowy weekend, więc to idealny moment, żebyśmy wreszcie – jak to określił – się przeruchali. Odmówiłem. Chciałem się jeszcze pouczyć, przygotować ściągawki. Nie seks był mi w głowie. Leszek nie umiał, a może nie chciał, przyjąć moich tłumaczeń. Obraził się i przestał się ze mną kontaktować. Po maturze moje myśli zaprzątał egzamin na studia i chyba zabrakło mi motywacji – a może chęci – by ratować tę dziwną znajomość.


5. Bielany

W końcu dojechałem na miejsce. Przystanek Dewajtis. Dziwna nazwa, dziwna okolica. Wszędzie lasy; jak się później dowiem, to Las Bielański. Czuję się, jakbym nie był w Warszawie. Widzę kładkę nad ulicą, z mojej rozpiski wynika, że mam przejść na drugą stronę. Wchodzę na górę, ciężko mi z tymi torbami. Z wiaduktu nad ulicą Marymoncką widać z jednej strony Szpital Bielański, z drugiej stację Orlenu, a trochę dalej jakieś bloki, dużo bloków. Domyślałem się, że w jednym z nich będę mieszkał. Jeszcze nie wiem, że będzie to żółty, wysoki blok, ul. Szegedyńska. Znalazłem go dość szybko, odszukałem też odpowiednią klatkę. Tu spędzę najbliższe miesiące. Jest miło, zielono, plac zabaw dla dzieci, z daleka od dużych ulic, jest sklep, stosunkowo niedaleko przystanek. Dam radę. Mieszkanie mieści się na ostatnim, dziewiątym, piętrze, trzeba jechać windą. Otwiera mi starsza pani, bardzo niska. Ciemne włosy – nie wiem, jaki to kolor, ale widać, że malowane. Ma siwe odrosty. Małe lisie oczka, pierścionki na każdym palcu, srebrna bransoleta, łańcuszek z dość dużym krzyżem. Usta i paznokcie czerwone. Pani Zosia, zwana później Zośką lub Zochą, pozuje na damę. Dystyngowaną i elokwentną. Nadużywa słowa „prawdopodobnie”. Uśmiecha się, ale widać, że nie jest to szczery uśmiech. Raczej kolejna poza, udaje otwartą i pomocną. Meble w dużym pokoju i w kuchni pamiętają Gierka. Wielki starodawny regał z połowy lat 70. Przypuszczam, że identyczny stoi w większości mieszkań starszych ludzi nie tylko w Warszawie. Zajmuje całą ścianę, jest na pewno starszy niż ja. Na półkach za szkłem stoją zakurzone, od wieków nieużywane liżanki i staromodne kieliszki do wina. Zresztą wszystko w tym mieszkaniu jest niedzisiejsze. Stary telewizor, stół z krzesłami i narożnik – pewnie do spania. Tylko pralka jest nowa. „Oczywiście do użytku”zapewnia Zocha. Obok kuchni znajduje się łazienka. Całkiem duża, z wanną. W kuchni i w łazience są porozkładane małe kwadraciki z zieloną substancją w środku. – Co to jest? – zapytałem, wziąwszy jeden z nich do ręki. – Odłóż to szybko, nie wolno tego dotykać! – niemal krzyknęła starsza pani. – Ale co to takiego, wszędzie tego pełno? – To takie preparaty.


– Na co? – Na insekty. – Zocha była wyraźnie zmieszana. – Na co?! W mieszkaniu są robale? – oburzyłem się. – Nie robale! Tylko nie robale – pouczyła mnie. – Jak się zaniedba, czasem pojawiają się nieliczne, podkreślam nieliczne, najzwyklejsze w świecie prusaki. – Czyli mówiąc najzwyczajniejszym w świecie językiem, karaluchy? No ładnie! – krzyknąłem. Zocha wbiła oczy w podłogę, a ja nie potrzebowałem wyraźniejszego potwierdzenia. – Może zobaczysz resztę? – zaproponowała, by zmienić temat. Dalej były dwa małe pokoje. Jeden zajęty, mieszkał w nim Piotrek, student Politechniki Warszawskiej, który miał przyjechać za parę dni, gdy zacznie się rok akademicki. Jest świadkiem Jehowy, tę informacje Zocha sprzedała mi jako sensację. Ale ja nigdy nie ekscytowałem się prywatnymi sprawami innych. Nie miałem żadnych uprzedzeń. Nie byłem ksenofobem, ani innym fobem. Świadków Jehowy spotykałem już wcześniej, więc ta wiadomość nie zrobiła na mnie wrażenia. Weszliśmy do pokoju, w którym miałem zamieszkać. Miał jakieś 6-7 metrów kwadratowych. Szafa z nastawką, część regału z barkiem, biurko, krzesło i tapczan. Brązowe zasłony – taka tonacja dominuje w całym pokoju. W sumie nie jest dramatycznie. Moją uwagę zwróciło okno zajmujące całą ścianę. A za nim cudowna panorama Warszawy. Mam piękny widok na miasto. Stawiam torby, uśmiecham się, ale raczej z grzeczności niż z przekonania. Zocha coś tłumaczy, gdzie są przystanki, sklepy, jak dojechać na uniwerek. Ale ja myślami jestem już gdzie indziej, sam nie wiem gdzie. Czuję pustkę, smutek, chce mi się płakać. Wreszcie zostaję sam. Wyjmuję rzeczy, układam na półkach. Obcych półkach, w obcym domu. Nie czuję się tu komfortowo. Biorę do ręki telefon, pewnie zaraz zadzwoni mama. I co jej powiem? Że jestem nieszczęśliwy i chcę wracać? Że nie wiem, co ze sobą począć? Że przeraża mnie nowa rzeczywistość? Nie mogę tego zrobić. Komórka odzywa się parę minut później. Zaciskam zęby i opowiadam, że jest świetnie, że jestem zadowolony i że będzie dobrze. Źle znoszę przyznawanie się do porażek i jeśli nie muszę tego robić, to nie robię. Zresztą nie po to chciałem jechać do Warszawy, żeby teraz marudzić i wracać. Wyciągam z majtek 700 złotych, które dostałem na drogę. I to ma mi starczyć na cały miesiąc. Nigdy nie wydawałem pieniędzy, nigdy też ich nie miałem. Jak to w domu. Jedzenie było, ubrania były, wydatki sponsorowała mama. W warszawskim mieszkaniu nie miałem nic swojego. Ani mydła, ani papieru


toaletowego, ani płynu do mycia naczyń. Podzieliłem te swoje siedem stów na trzydzieści jeden dni i wyszło, że dziennie do wydania mam niewiele ponad dwadzieścia dwa złote. Po wizycie w sklepie, którą urządziłem sobie w ramach zwiedzania okolicy, okazało się, że 100 złotych muszę już odliczyć z tej puli. A musiałem jeszcze kupić bilet miesięczny, bo jazda na gapę to zbyt duże ryzyko. Pojechałem na Krakowskie Przedmieście, żeby sprawdzić, ile czasu zajmie mi dojazd na zajęcia. Trzydzieści minut, ale rano są korki, więc pewnie będzie ciut dłużej. Wyliczyłem, że aby dojechać na 8.00, muszę wstać najpóźniej o 6.30. Nigdy tak rano nie wstawałem. Moje pierwsze kroki po warszawskiej ziemi były bardzo niepewne, badałem każdą płytę chodnikową, jakby za chwilę miała się pode mną zapaść. Czułem się jak dziecko we mgle. Nie bardzo wiedziałem, gdzie idę. Szedłem na oślep, za ludźmi. W autobusie wpatrywałem się w rozkład. Odliczałem przystanki, nie miałem pojęcia, że niektóre z nich są na żądanie i że jedno zatrzymanie się to niekoniecznie jeden przystanek. Byłem przerażony! Modliłem się, żeby jakoś przeżyć kolejną minutę. Moje plany i marzenia nie sięgały dalej. Nie zwracałem uwagi na ludzi, nie widziałem facetów. Poznawałem miasto, w którym przyjdzie mi spędzić najbliższe lata, chciałem oswoić tego potwora, próbowałem oswoić Warszawę. Żeby przyjęła mnie jak swojego, żeby nie była brutalna. Do domu wróciłem po zachodzie słońca. To był dzień pełen wrażeń. Wykąpałem się w nie swojej wannie, wszedłem do nie swojego pokoju. Był ciemny i smutny. Nie było zdjęć na ścianach, nie było moich szpargałów, gazet, karteczek. Była za to jałowa, zimna przestrzeń. Cisza grała w nie moim pokoju swój wielki koncert. I z każdą piosenką szło jej coraz lepiej, a im lepiej dla ciszy, tym gorzej dla mnie. Słyszałem swój każdy oddech. Nawet radio nie mogło mi odpowiedzieć, bo radia nie było. Nie mówiąc o telewizorze. Usiadłem na łóżku i się rozpłakałem. Następnego dnia miałem jechać na uczelnię, poznać nowych znajomych. Bardzo chciałem, żeby byli tak samo zagubieni jak ja. W kupie zawsze jest przecież raźniej.


6. Bo z dziewczynami

Przekraczając bramę Uniwersytetu Warszawskiego, czułem, że jestem kimś wyjątkowym, że dokonałem czegoś wielkiego. Byłem z siebie dumny, zwłaszcza że kilka lat wcześniej nie dostałem się do ogólniaka, oblałem z polskiego. Tak naprawdę nie wiem czemu. „Elitarna” szkoła w miasteczku mnie nie chciała. Do dziś nie mam pojęcia, czy wypracowanie, które napisałem na egzaminie, było słabe? Czy narobiłem dużo błędów? Nie wiem. Pamiętam temat: „W liście do przyjaciela napisz, co jest dla Ciebie najważniejsze w życiu”. Przypominam sobie też, co napisałem. Moja praca dotyczyła głównie tolerancji, pokoju i świata, w którym zachodzą dziwne zmiany. Pisałem o samotności, o kulcie pieniądza, o rozwiązywaniu kon iktów siłą. Po egzaminie dowiedziałem się, że znajomi skupili się na przyziemnych kwestiach. Napisali, że najbardziej chcą się dostać do tego „wspaniałego liceum”. Być może ktoś, kto sprawdzał prace, uznał, że dla mnie to liceum nie jest ważne. Nie wiem, nigdy nie dociekałem, czemu tak się stało. Poszedłem do prywatnego liceum społecznego. Niestety bez sukcesu. Nie umiałem się odnaleźć w środowisku przeintelektualizowanych indywidualności. Ale to nie był główny problem. Nigdy nie czułem się częścią świata facetów. Nasze kontakty były ograniczone do niezbędnego minimum. Często byłem łącznikiem między chłopakami i dziewczynami. Ale to właśnie dziewczyny były moim naturalnym środowiskiem. Czułem się wśród nich bezpiecznie. Rozmawiałem z nimi o facetach, stanikach, miesiączce, wiedziałem, co to jest body. Było dla nich oczywiste, że przy mnie można się bez problemu przebierać, że można mi się zwierzać. W podstawówce taki stan rzeczy był normalny. W liceum już nie. Dziś wiem, że wyglądało to dziwnie. Stałem się odludkiem, dziwadłem… czymś – nie kimś – między światami. Świat dziewczyn mnie nie chciał, bo byłem chłopakiem, a do świata chłopaków ja nie chciałem wejść. A w szkole, jak to w szkole, nawet społecznej, znalazły się męskie jednostki z syndromem macho, którym przeszkadzałem. Było coraz gorzej. Kpiny, uśmieszki, komentarze. Bezlitośnie mnie miażdżyli. Zacząłem wagarować. Na szczęście nasza młoda wychowawczyni zauważyła, co się dzieje. Wzięła mnie na rozmowę. Opowiedziałem jej o tym, co czuję, że jestem publicznie poniżany, że nie chce mi się przychodzić do szkoły. Pod moją nieobecność


przeprowadziła z klasą rozmowę. Nigdy nie poznałem jej szczegółów. Wiem tylko tyle, że nastawienie do mnie diametralnie się zmieniło. Do tego stopnia, że zacząłem lubić to miejsce. Gdy zaaklimatyzowałem się towarzysko, pojawiły się dwa inne problemy. Matematyka i chemia. Była połowa października, a ja zdążyłem złapać z tych przedmiotów po dwa gole. Sytuacja nie wyglądała dobrze. Przedmioty ścisłe nie zaliczały się do moich mocnych stron, ale nigdy nie było aż tak źle. Zaczęło do mnie docierać, że nie daję sobie rady w tym liceum. Przyznałem się sam przed sobą, że w tym drugim pewnie byłoby tak samo. Przed dniem Wszystkich Świętych podjąłem decyzję, że muszę się przenieść do technikum. Jedynym, które wchodziło w grę, było technikum administracyjne. Bo przecież nie mechaniczne czy stolarskie. Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Pamiętam pierwszy dzień. Ludzie strasznie dziwnie wyglądali. Dziwne fryzury, dziwne ubrania, dziwny akcent. Przyjęli mnie stosunkowo miło. Usiadłem w ławce z dziewczyną. Miała na imię Lidka. Nosiła bardzo grube okulary w plastikowych oprawach. Dziwnie pachniała. Prawie wszyscy w klasie pochodzili ze wsi. Posłuchałem, o czym rozmawiają. Tematy koncentrowały się wokół weekendowych zabaw w remizie. Mnie interesowały problemy świata, polityka, show-biznes, gwiazdy. Już wtedy wiedziałem, że chcę zostać dziennikarzem, pracować w telewizji, wynieść się z miasteczka. Podjąłem tę decyzję, gdy miałem 10 lat. Patrzyłem w telewizor i marzyłem, żeby pracować w „Wiadomościach”. Moimi idolami byli Filip Łobodziński, Grzegorz Miecugow i Tomasz Lis. Miałem obmyślony plan na życie. Tymczasem moi znajomi marzyli, żeby jak najszybciej wziąć ślub i doczekać się gromadki dzieci. Złapać jakąś robotę i siedzieć cicho. Żyć z dnia na dzień. Uchodziłem za szalonego. I w domu, i w szkole. Moi nowi koledzy nie zamierzali interpretować poezji, odkrywać tego, co niedopowiedziane. Nie interesowała ich też historia. Ani dawna, ani najnowsza. W pewnym momencie poczułem się od nich lepszy. I to był początek prawdziwego piekła. W liceum do głowy by chyba ludziom nie przyszły zachowania, z jakimi tam się zetknąłem. Byłem inny. Z perspektywy czasu trudno powiedzieć, czy lepszy, czy gorszy, ale na pewno inny. Więc trzeba było mnie spacy kować. Nie miałem problemów z nauką, zresztą tam poziom był bardzo niski. Do książek przykładało się zaledwie kilka osób. I znów z dnia na dzień zaczęło się dziać coraz gorzej. Nie wiem, czy to ja nie dorosłem do nich, czy oni do mnie. Po Wielkanocy postanowiłem, że więcej tam nie pójdę. Oczywiście to była tylko moja


decyzja i moja tajemnica. Po pewnym czasie wszystko się wydało. Pod koniec maja dotarło do mojej mamy, że nie chodzę do szkoły. Przez prawie dwa miesiące udawało mi się to ukryć. Nie był to wielki wyczyn. Rodzice wychodzili do pracy, zanim wstałem, i wracali, zanim skończyłem lekcje. Więc nie wiedzieli, gdzie jestem i co robię. Nie mieli pojęcia, że nie wychodzę do szkoły. Czasem pytali o lekcje, ale ponieważ wcześniej nie miewałem problemów z nauką, nie sprawdzali, czy mówię prawdę. A ja brnąłem w kłamstwo. Dzień, w którym wszystko się wydało, skończył się wielką awanturą. Najpierw opierdol, potem szlaban na wszystko, a na końcu próby pedagogicznych rozmów, które miały mi uświadomić, jak wielki błąd popełniam. Z tym że już wtedy nie kłamałem. Opowiedziałem im w czym rzecz i oznajmiłem zupełnie spokojnie, że do tej szkoły, do tej klasy, do tych ludzi już więcej nie pójdę. I choćby się miało otworzyć niebo, zdania nie zmienię. Świadomie, i wbrew pozorom bardzo dojrzale, podjąłem decyzję, że nie zdam do następnej klasy. Gdy grozić i prosić przestały mama oraz wszystkie ciotki, pielgrzymki rozpoczęli nauczyciele. Najpierw dzwonili, potem przychodzili do domu i prosili, żebym tylko pojawił się w szkole, oni mi wszystko zaliczą, żebym tylko był. Zaoferowali nawet załatwienie zwolnienia lekarskiego, na podstawie którego usprawiedliwiliby mi wszystkie nieobecności. Byłem pod wrażeniem, ale powiedziałem, że dziękuję, nie jestem tym zainteresowany, owszem, przyjdę do szkoły, ale we wrześniu – na rozpoczęcie nowego roku szkolnego. Tak też zrobiłem. To wtedy przyrzekłem sobie, że nigdy nie będę robił czegoś, na co nie mam ochoty. Wychowawczyni zaakceptowała moją decyzję. Zresztą przez następne pięć lat uczyła mnie polskiego. Moja nowa klasa okazała się zupełnie inna od poprzedniej. Znalazłem tam przyjaciół. Byłem naprawdę szczęśliwy, zostałem nawet wybrany na przewodniczącego. Smutno mi było rozstawać się z tymi ludźmi. Teraz znów jestem w takim momencie życia jak wtedy. Znów wejdę w nowe środowisko. Znów będę musiał wywalczyć sobie pozycję. Boję się, żeby historia się nie powtórzyła, ale wiem też, że jestem inny niż na początku szkoły średniej. Mam siłę, mam moc, mam power. To wszystko, czego mi wtedy brakowało. Teraz nie dam sobie wejść na głowę. Nabrałem powietrza, uśmiechnąłem się i poszedłem w stronę sali Auditorium Maximum.


7. Auditorium Maximum

Budynek AudiMax postawiono w połowie lat 30. XX wieku. W czasie II wojny światowej Niemcy urządzili w nim m.in… stajnię i skład broni. Później go zniszczyli, został odbudowany w latach 1951-1955. W gmachu znajduje się aula im. Adama Mickiewicza, tam zdawałem pisemny egzamin na studia. Oprócz niej zlokalizowano tu cztery mniejsze sale. Nasz rok ma się spotykać w auli C. Mam na sobie szarą koszulę i T-shirt w podobnym odcieniu oraz szare spodnie i brązowe buty. Bardzo się starałem, żeby nie wyglądać na kogoś „ze wsi”. Nie chciałem, żeby od razu rozpoznano we mnie nowicjusza. Poza tym nie wiedziałem, czy ludzie ubiorą się elegancko, jak na rozpoczęcie roku, czy na luzie. Wybrałem więc styl pośredni. Teraz zbliżam się do wejścia na teren uniwersytetu i przypomina mi się Kasia, bohaterka komedii „Kogel Mogel”, w głowie słyszę nawet muzykę, która towarzyszyła jej, gdy przekraczała bramę UW. Uśmiecham się sam do siebie. Droga od bramy do auli zajmuje jakieś trzy minuty. Niby ją znam, ale idę powoli, żeby nie skręcić w złą uliczkę. Rozpoznaję niektóre osoby z egzaminów. Nie znamy się, mimo to wszyscy się ze sobą witają, gratulują przyjęcia na studia. Zaczynam się uczyć kolejnych imion, ale w głowie zostaje mi tylko jedno – Dominik spod Szczecina. Nie, nawet mi się nie podoba. Ma długie włosy spięte w kucyk, jest dość charakterystyczny. Tylko dlatego go zapamiętuję. Siadam koło niego. Zajmuję miejsce bliżej górnej części auli, lubię wszystko dobrze widzieć i mieć baczenie na drzwi. To taka fobia z dzieciństwa. Część osób się ze sobą zna. Po chwili dowiaduję się, że byli na obozie integracyjnym. Rzeczywiście słyszałem o czymś takim, tyle że wyjazd kosztował jakieś koszmarne pieniądze. Nawet nie brałem tego pod uwagę. Po chwili zaczynają się dosiadać inni świeżo upieczeni studenci. Są ładni, bardzo dobrze ubrani, każdy ma swój styl. Są hipisi, są glany, są kujony i laleczki. Widać, że niemal nikt nie znalazł się tu przypadkiem. Na pierwszy rzut oka to prawdziwe osobowości, ale – w większości – są równie przestraszeni jak ja. To dobrze. Razem jakoś przez to przebrniemy. Rozglądam się uważnie, obserwuję wchodzących. W oczy rzuca mi się pewna dziewczyna. Ciemne włosy, ciemne oczy, piękna. W czarnej długiej spódnicy. Siada koło


mnie i zaczynamy rozmawiać. Czuję się tak, jakbyśmy się znali od lat. Ma na imię Justyna, śpiewa. Podobno nieźle. Więc mówię jej, że ja piszę wiersze. Ustalamy, że w niedalekiej przyszłości wspólnie stworzymy przebój. Justyna jest z Warszawy – trudno, jakoś to przeżyję. W sumie mogłem się domyślić. Była zbyt pewna siebie, gdy wchodziła po schodach. Nie mogła być przyjezdna. Oboje kochamy Edytę Górniak. Oczywiście narzekamy, że jej nowa płyta nie umywa się do „Dotyku”, że mogłaby wreszcie nagrać coś porządnego. Na salę wchodzą kolejne osoby, zaraz ma się zacząć wręczanie indeksów. Wyczytują alfabetycznie, więc ja swoje odczekam, jestem na Z. Mimochodem przyglądam się chłopakom. Niedobrze, ani jeden nie przypadł mi do gustu. Do czasu… Okazuje się, że na roku jest pewien Krzysztof. Jest bardzo w moim typie. Lekko pucołowata twarz, ale można się przecież odchudzić. Ma na sobie granatowy sweter w serek, pod spodem białą koszulkę, luźne dżinsy – tyłka brak – i sportowe buty. Na pewno jest z Warszawy! Ktoś spoza stolicy nie założyłby sportowych butów na inaugurację roku akademickiego. Ma lekki zarost, a to mi się akurat podoba. Za chwilę oznajmią, że ów Krzysiek będzie ze mną w grupie. Legendarnej grupie X (dziesiątej), choć my woleliśmy nazywać ją grupą X – jak „Z archiwum X”. Dowiem się, że Krzyś jest dzieckiem dyplomatów, że urodził się w Nowym Jorku, a dorastał w Szwajcarii i RPA. I z własnej woli wybrał Uniwersytet Warszawski, a teraz zostanie moim kolegą z grupy. A miał do wyboru wszystkie uczelnie świata, bo oczywiście biegle mówi w kilku językach. Na zdjęciu w legitymacji i indeksie wyglądam jak wypłosz. Mam wielkie oczy i blond pasemka na głowie. Szybko chowam nowe nabytki do plecaka. Wyczyn dnia jest jeszcze przed nami. Już wcześniej widziałem dziewczynę w czerwonym płaszczyku. Weszła ukradkiem. Spóźniła się. I spotkała ją za to kara. Gdy schodziła po indeks, zwróciła na siebie uwagę całej sali. Poślizgnęła się na swoich wysokich obcasach i runęła w dół. Leżała jak kłoda. Jak to potem określiliśmy „pod samą ladą” -lada to stół wykładowcy na dole auli. Narobiła strasznego huku, ucichły wszelkie szmery, rozmowy, wszyscy patrzyli na nią. Miałem przed oczami moją ukochaną Ally McBeal! To był scena jak z tego serialu. Ona chyba też go oglądała, bo najpierw chwilę leżała bez ruchu, potem podniosła głowę, uśmiechnęła się i powiedziała „To się nazywa wejście!”. Po czym przegarnęła włosy, otrzepała się, przygładziła ubranie, wstała i odebrała to, po co tam poszła. I jeszcze dygnęła, jak przed brytyjską królową. Cała sala zaczęła bić brawo. Pomyślałem, że trafiłem w idealnie miejsce. To jest właśnie to, ten absurdalny humor! Potem okazało się, że Justyna mieszka na Bemowie. I sugeruje, że to w tym samym


kierunku. Udaję, że oczywiście wiem, i idziemy na przystanek. Wsiadamy w 116 i jedziemy. Po drodze dowiaduję się, że rodzice mojej nowej koleżanki to wysoko postawieni obywatele. Ojciec jest znanym w Warszawie onkologiem, a matka tłumaczką. Ja na poczekaniu wymyślam, że moja matka ma kilka sklepów AGD-RTV, a ojciec małą firmę dostawczą. Przecież nie powiem, że matka w sklepie tylko pracuje, a ojciec dostarcza, ale żarcie na wynos. Nie wiem, czemu to zrobiłem. Wyparłem się rodziny, wstydziłem się tego, kim i skąd jestem. Głupio mi, ale odwrotu już nie ma. I na pewno nie będzie go przez jakiś czas. Nie powiem jej też, że nie mam z rodziną zbyt bliskiego kontaktu. To znaczy z mamą jest w miarę OK, ale nie na tyle, by wiedziała o moim homoseksualizmie. Z ojcem nie gadam. Nie lubił mnie od zawsze. Za wszystko. Nie cierpiał mojego ciętego języka i asertywności, tego, że się mu sprzeciwiałem, że jego matka – moja babcia – kochała mnie bardziej niż jego. Nie lubił mnie do tego stopnia, że w dzień pisemnej matury z polskiego powiedział mi, że nie mam się po co starać, bo i tak nie da mi kasy na studia. Nie cierpiał mnie także za to, że świetnie mi poszło. Ja też go nie lubiłem. Za głupotę, za zaściankowość, za nieuczciwość. Za to, że zdradzał moją mamę z jej koleżanką, że spieprzył mi całe dzieciństwo, że faworyzował młodszego brata. Potra liśmy nie rozmawiać miesiącami. Pamiętam, jak siedział na moich osiemnastych urodzinach przy stole z gośćmi. Nie odzywaliśmy się wtedy do siebie od miesięcy po kolejnej awanturze. Nie złożył mi życzeń, a siedział i się gościł. Takiej hipokryzji nie umiem ani zapomnieć, ani wybaczyć. Oczywiście wydało się, że nie wiem, dokąd jadę, przejechałem przystanek, na którym powinienem był wysiąść. Na PKS Marymont trasa 116 przestaje być moją trasą. Autobus jedzie dalej na Chomiczówkę, a ja muszę na Wolumen na Bielanach. Poinstruowany przez Justynę wsiadam więc w 116, tyle że w drugą stronę, i cofam się do miejsca, które przegapiłem. Przesiadam się w 195 i jadę do siebie. Ten sposób wykorzystam jeszcze wiele razy. Tak nauczyłem się Warszawy. Co ciekawe, nigdy nie pojechałem w przeciwnym kierunku. Tego samego wieczoru studiuję mapę. Wiem mniej więcej, gdzie leży każda dzielnica. Następnego dnia jeszcze uważniej śledzę trasę 195, orientuję się, że mogę jechać też którymś z tramwajów, przede wszystkim piętnastką, która dowiedzie mnie na Świętokrzyską. Metro mnie nie pociąga. Kończy trasę na stacji Ratusz Arsenał, nie wiadomo, kiedy dotrze na Bielany. Dziś mamy zajęcia w grupach, pokazują nam wydział, a po południu ma się odbyć


szkolenie biblioteczne w BUW-ie. Justynę widzę tylko przelotem, jest w innej grupie, bo ma nazwisko na K. Do nas dołączy za jakiś czas. Rozglądam się po sali, siedzi w niej jakieś 25 osób. Parytety kompletnie zachwiane. Siedmiu, może ośmiu facetów, reszta to dziewczyny. Oczywiście od razu zadaję sobie pytanie, kto jest miejscowym, a kto nie. Oceniam po wyglądzie. Ci bardziej odstawieni i wylansowani na pewno są stąd. Jeden przypomina Mikołaja Kopernika – warszawianin na stówę. Obstawiłem, że jest mniej więcej pół na pół. Pomyliłem się, w mojej grupie rządziła prowincja. Z Warszawy było jakieś dziesięć osób. Reszta z mniejszych lub większych miejscowości z całej Polski. Od Podkarpacia i Zakopanego po Gdańsk i Ustkę. I moje miasteczko wcale nie było najmniejsze! Drugiego dnia wszystko szło zgodnie z planem. Przed południem jakieś sprawy na wydziale, potem BUW. Właściwie prawie cały dzień był wolny. Warszawa stała otworem i błagała, żeby ją poznawać. Na pierwszy ogień poszło Stare Miasto. Na zwiedzanie Starówki wybrałem się z Emilią. Szczupła blondynka w różowej kurtce zwanej potem prosiakiem. Ani ja, ani ona nie znaliśmy Starego Miasta. Rozmawialiśmy już od rana, usiedliśmy obok siebie na zajęciach. Szybko przełamaliśmy pierwsze lody. Emilia miała ironiczne, nieco absurdalne i kąśliwe poczucie humoru. Przyjechała z Gdańska. Wcześniej już coś studiowała, zdaje się w Krakowie. Śmialiśmy się z głupich żartów. Było chłodno, zaczęło się zbierać na deszcz. Więc żeby się rozgrzać, chodziliśmy po Starówce pod rękę. Chłonąłem to miasto. Czułem dreszcze i podniecenie, przechodząc koło Pałacu Prezydenckiego, Zamek Królewski widywałem dotąd tylko w telewizji, a teraz mogłem go dotknąć. Na środku Starego Rynku stoi Syrenka. I ja też tu jestem! Przechodzimy koło archikatedry św. Jana, dalej jest taras widokowy, Wisłostrada. Warszawa jest piękna jesienią. Wisła jest spokojna, po jej drugiej stronie rozciąga się Praga. Ta sama, której dwa dni temu się bałem. A dziś wszystko wygląda inaczej. Czuję, że złapałem wiatr w żagle. Uśmiecham się do Emilii. Jestem coraz bardziej pewien, że dam radę. W drodze powrotnej przechodzimy koło Pałacu Ślubów. I tu przełamujemy kolejną barierę w naszych kontaktach. Zapada decyzja, że zostaniemy małżeństwem i że ślub weźmiemy właśnie tu. Jesteśmy bardzo zgodni. Liczba gości ograniczona do minimum, najlepiej tylko świadkowie. Emilia sugeruje, że chciałaby wziąć ślub w obecności rodziców, szczególnie ojca. Pozostaje tylko problem jej chłopaka, którego zostawiła nad morzem. Chociaż z opowieści nie wydaje się on dla mnie wielką konkurencją. Zwykły spawacz statków, a ja jestem przecież studentem UW. Zresztą chłopak to nie ściana,


można przestawić. Podczas planowania tego wszystkiego oczywiście umieramy ze śmiechu. Ustalenia są bardzo szczegółowe. Ona będzie w różowym żakiecie, takim jak jej kurtka, a jest to naprawdę wściekły róż. Ja będę we fraku i w cylindrze. Może też z laseczką, żeby było bardziej dystyngowanie. To, kim naprawdę jestem, zatrzymuję dla siebie, przecież nie mogę wejść w nowe towarzystwo z łatką geja. Powiem, gdy przyjdzie na to czas lub gdy ktoś zapyta. Taką mam żelazną zasadę, że niepytany się nie wychylam. Oczywiście i Emilia, i ja jesteśmy uzbrojeni w plan miasta. Bo skąd mamy wiedzieć, jak z Krakowskiego Przedmieścia dojść na Dobrą? Z mapy wynika, że sprzed hotelu Bristol najszybciej będzie ulicą Karową. Idziemy więc, a w międzyczasie zaczyna padać potworny deszcz. Do szacownej Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego docieramy jak dwie zmokłe, ale rozbawione do rozpuku, kury. Zachwycamy się jej niepowtarzalną architekturą. Zarówno z zewnątrz, jak i w środku jest niesamowita. Podczas kolejnych wizyt zawsze będziemy tu odkrywać coś nowego. Za każdym razem ten budynek będzie na nas robił piorunujące wrażenie. Jego fasada jest zielona, na ścianach widnieją napisy w różnych językach, matematyczne wzory. Wiadomo, świątynia nauki. Wnętrze jest surowe. Dużo betonu, szkła i stali. I tysiące książek na półkach. Zapach wiedzy przeszywa nozdrza, wchodzi w pory skóry. A my jesteśmy w tym budynku. Za chwilę rozpocznie się szkolenie dla nowych studentów i wydawanie kart bibliotecznych. A do nich potrzebne są zdjęcia! Mam na sobie zielono-czarny wełniany golf, a na głowie kupę, którą stanowią ulizane przez deszcz włosy. Nic się z tym nie da zrobić. W trzecim – po indeksie i legitymacji – o cjalnym uczelnianym dokumencie wyglądam, jakby kopnął mnie prąd. Oczywiście mam też wytrzeszcz. Nikomu nie pokażę tego zdjęcia. Prędzej zginę.


8. Utopia

Można powiedzieć, że jest ze mnie warszawianin. Albo warszawiak – jak kto woli. Już prawie miesiąc tu mieszkam. Bezproblemowo poruszam się na trasie UniwersytetWolumen. Znam też parę skrótów i nauczyłem się, jak nie nadkładać drogi, żeby dojść w różne miejsca. Wiem też, że do BUW-u nie chodzi się przez Karową, dużo szybciej jest koło Harendy i Teatru Polskiego. Do tego cały czas w dół, a drogę powrotną można pokonać autobusem, żeby uniknąć wspinania się pod górę. W miasteczku przez ten miesiąc byłem przez półtora dnia i muszę przyznać, że wcale nie tęsknię. Zresztą przebywałem głównie poza domem. Załatwiałem różne dziwne formalności urzędowe. A niezbyt długi czas wolny przeznaczyłem na spotkanie z Matyldą. Jak najszybciej chciałem wracać do Warszawy. Mam prawdziwy tłum nowych znajomych i trochę już zapomniałem o miasteczku. Wśród nich są naprawdę różni ludzie: dzieci architektów, dyrektorów, lekarzy, znanych prawników, polityków z pierwszych stron gazet, dyplomatów, dziennikarzy i prezenterów telewizyjnych, nauczycieli, także akademickich. Jest też sporo osób z tzw. normalnych domów, ale podziałów zasadniczo nie widać. Póki co jesteśmy dość zgraną, poznającą się i chyba nawet lubiącą się grupą. Okienka między zajęciami spędzamy w położonej nieopodal restauracji KFC, którą lada chwila ktoś przechrzci na Klub Fidela Castro. Dziwi mnie, że nikt nas stamtąd jeszcze nie wyrzucił. Zachowujemy się bardzo głośno, śpiewamy, tańczymy, udajemy zwierzęta, śmiejemy się. A mój śmiech jest dość głośny, perlisty. Gdy mam napad, z oczu natychmiast płyną mi łzy. Jeśli napad jest poważny, nie mogę się uspokoić nawet przez pół godziny. Na studiach już kilka razy zaprezentowałem swoje umiejętności w tym zakresie. Wtedy jeden z moich nowych kolegów mówi, że znów się zepsułem. Nie musi się zdarzyć nic śmiesznego, żebym miał atak śmiechu. Wystarczy, że coś mi się przypomni. A w moim technikum było naprawdę wiele śmiesznych sytuacji. Niezapomniana jest ta, gdy wychowawczyni do wszystkich dziewczyn w klasie zwracała się imieniem „Ewa”. Wtedy popularny był przebój disco polo „Ewa odeszła”, więc na dźwięk imienia Ewa zawsze albo dostawałem ataku, albo nuciłem wyżej wspomnianą piosenkę, a po chwili leżałem ze śmiechu na podłodze. Studia zapowiadały się równie zabawnie. Byliśmy już po kilku zajęciach z logiki i na


każdych kolejnych wykładowczyni analizowała pochodzenie słowa „niewiasta”. Przy trzeciej z kolei analizie weszło to do kanonu. Za parę lat okaże się, że przeszło także do historii. I to nie tylko naszego roku. Pani była dość wiekowa i zastanawialiśmy się, czy czasem schodzi z piątego piętra, czy może żyje tam już od lat, a świat ogląda z małego okienka w sali wykładowej. Okienko zapisało się w historii, bo to z niego (lub któregoś obok, nikt z nas nigdy tego dokładnie nie sprawdził) w 1863 roku przeprowadzono zamach na Fiodora Berga – rosyjskiego generała, ostatniego namiestnika Królestwa Polskiego, który stłumił powstanie styczniowe i bezlitośnie rusy kował Polskę. Z okna budynku naszego wydziału zrzucono na niego bombę. Zamach się nie udał, ale nasza grupa podejrzewała, że pani od logiki może tamte wydarzenia pamiętać i od 1863 roku ukrywa się tam, bo nikt jej nie powiedział, że zabory się już skończyły. I wszyscy mają dzięki tej opowieści świetne humory, każdy dokłada coś od siebie i powstaje prawdziwa legenda. Są pomysłowi, kreatywni. Odkrywam, że dobrze się wśród nich czuję. Moją uwagę zwróciła kolejna kobieta, Nina. Jedna z naszych wykładowczyń nazwała ją „dziewczynką w czerwonym sweterku”. Dziewczynka ma długie brązowe włosy i głos. Taki głos, że aż ciarki przechodzą. Kobiety naprawdę sporadycznie dysponują taką barwą. Za kilka lat ten głos stanie się bardzo znany, ale dziś wszyscy jesteśmy równi. Poznajemy się jeszcze, nikt z nas nie wie, że Nina to piekielnie inteligenta jednostka. Prawdopodobnie jej wiedza z zakresu historii, lozo i, znajomość języków obcych jest większa niż nas wszystkich razem wziętych. Jest też feministką, a ja jestem gejem. Chociaż ani ona, ani nikt z moich nowych znajomych o tym nie wie. Jest między nami nić porozumienia. Dzięki Ninie zacząłem regularnie czytać „Wprost”, „Newsweek” i „Politykę”. Czułem, że muszę przynajmniej próbować dorównać do jej poziomu, choć już wtedy wiedziałem, że są to zbyt wysokie progi na moje nogi. Wspomniane pisma kupowałem dotychczas tylko wtedy, gdy było w nich coś o telewizji, mediach i rządzących nimi mechanizmach oraz gdy pojawiała się tematyka gejowska. Szukałem wiedzy, szukałem siebie. Nie zapomnę, jak z wypiekami na twarzy czytałem „Newsweek”, w którym na okładce widniało zdjęcie dwóch lesbijek. W środku były też historie gejów. Patrzyłem i podziwiałem, nie wierzyłem własnym oczom, że ktoś odważył się na taką sesję ze swoim partnerem i na tak obszerny wywiad. W Polsce był to pierwszy tak duży i poważny tekst dotykający tych zagadnień. Byłem dumny z tych ludzi. Artykuł dotyczył legalizacji konkubina – tów, także jednopłciowych. Wyrabiałem sobie poglądy na ten temat. I już wtedy wiedziałem, że nazywanie związku


dwóch facetów małżeństwem to przegięcie. Związek partnerski? Tak. Małżeństwo? Nie. Adopcja dzieci przez gejów czy lesbijki też raczej nie wchodzi w grę. I to wcale nie dlatego, że geje byliby złymi rodzicami i nie umieli wychować dziecka. Umieliby. Chodzi głównie o społeczeństwo, które nie jest na to gotowe. W przyszłości przekonam się dodatkowo, że gejowskie związki są bardzo kruche i nietrwałe. Nie jest to środowisko odpowiednie dla dziecka. Geje szybko się nudzą, rozmyślają, zmieniają plany. Jednak w tamtej chwili nic o tym nie wiedziałem. Do tych wniosków miałem dojść za kilka lat. Mija dzień za dniem, atmosfera na studiach staje się coraz cieplejsza, a za oknem zaczyna się robić zimno. Siąpi deszcz, ludzie zakładają cieplejsze kurtki. To w zasadzie pierwszy taki chłodny dzień, odkąd mieszkam w Warszawie. Nina ma na sobie zieloną kurtkę i skórzaną brązową torbę na ramię. Bardzo modną i poręczną, wszyscy tu takie noszą. Też chcę taką mieć. W przerwie między zajęciami idziemy szukać apteki, bo pogoda zaczyna sprzyjać wirusom i przeziębieniom. Nina twierdzi, że na mapie widziała aptekę przy Świętokrzyskiej. Szukamy więc, a żadne z nas tak naprawdę nie wie, gdzie się ta ulica kończy. Mijamy Ministerstwo Finansów, NBP, budynek TVP na placu Powstańców. Dyskutujemy o tym, że nie ma szans, byśmy dobrowolnie poszli tam pracować, bo telewizja publiczna to czerwone bagno opanowane przez Roberta Kwiatkowskiego i SLD. Podczas dalszej rozmowy okazuje się, że oboje mamy lewicowe poglądy. Jednak poglądy poglądami, a dziennikarska niezależność i prawda muszą grać pierwsze skrzypce. Doszliśmy do Marszałkowskiej, apteki ani widu, ani słychu. Postanowiliśmy wrócić drugą stroną ulicy, koło Poczty Głównej. Na skrzyżowaniu z Jasną rzucił mi się w oczy szyld z wężem Eskulapa. Ochoczo udaliśmy się w tamtym kierunku. Nina kupiła, co miała kupić, a do kolejnych zajęć została nam jeszcze ponad godzina. Poszliśmy przed siebie. Celem była Chmielna i powrót na uczelnię Nowym Światem. Przeszliśmy zaledwie parę kroków, gdy naszym oczom ukazała się Utopia. W prasie ostatnio dużo pisali o tym klubie. Z artykułów wynikało, że jest to miejsce bardzo elitarne, niedostępne dla kogoś z ulicy, dla plebsu. Bardzo rygorystyczna selekcja, wstęp dla VIP-ów lub dzianych gości. Po prostu raj na ziemi. I mało kto do tego raju wchodzi, niezbędna jest karta klubowa, której posiadanie jest marzeniem gawiedzi. Jeśli nie ma się karty, można tylko liczyć na łaskę selekcjonera, który oceni, czy jesteś godzien tego, by się tam bawić. Dokładnie nie wiadomo, kto i kiedy dał temu kolesiowi prawo klasy kowania ludzi na podstawie kosztowności ubioru. Prawie nikt nie ma też pojęcia, kim ów selekcjoner jest. Z doniesień prasowych wynika, że to raczej głupek. Bez szkoły,


inteligencji, ambicji i charakteru. Nie wpuszcza, gdy widzi, że ktoś ma na sobie H&M lub Zarę. Do Utopii – jak podaje prasa – wchodzi się od Lacoste wzwyż. A złożyło się akurat tak, że ani mnie, ani mojej towa – rzyszki jeszcze przez jakiś czas nie będzie stać nawet na H&M. W tym momencie okazało się, że bezsprzecznie nadajemy z Niną na tych samych falach. W jednej sekundzie w dwóch głowach zrodził się identyczny pomysł. Postanowiliśmy, że wejdziemy do klubu w sobotni wieczór i przekonamy się, czy naprawdę jest tam tak fantastycznie. Plan po kryptonimem UTO powstał dość szybko. Nie mogło się nie udać. W gazecie pisali, że trzecią drogą dostania się do środka było zaproszenie. Musieliśmy je zdobyć! Nina zaczepiła się już wtedy w jednej z gazet. Wymyśliliśmy, że do redakcji, w której pracowała, przyjdzie list od oburzonego czytelnika, który nie został wpuszczony do klubu. A my, w odpowiedzi na liczne prośby, sprawdzimy, jak to jest z tą Utopią, a później to wszystkim opiszemy w obiektywnym i rzetelnym artykule. Taki list do redakcji oczywiście nigdy nie przyszedł. Nie czekaliśmy, aż ktoś go napisze. Czas uciekał, więc list trzeba było… spreparować.


9. Leczenie duszy

Gdy rodził się plan wejścia do Utopii, uświadomiłem sobie, że z jednej strony bardzo chcę, a z drugiej boję się tam iść. Ciekawość tego miejsca mnie zżera, ale moje kompleksy prawdopodobnie nie pozwolą mi przekroczyć progu klubu. Nie chodzi zresztą o ten konkretny lokal. Odkąd pamiętam, miałem problem z wychodzeniem do miejsc, gdzie zbierało się dużo nieznanych mi ludzi. Świadomość, że w towarzystwie będą osoby, których nie znam, które nie znają mnie, po prostu mnie paraliżowała. Od zawsze byłem dość charakterystyczny. Takich jak ja albo się lubi albo nienawidzi. Tacy jak ja często wydają się słabi, padają o arą kpin, żartów, paszkwili. Na szkolne dyskoteki przestałem chodzić w chwili, gdy poczułem, że ludzie się mnie wstydzą. Był to mniej więcej czas, gdy chłopcy zaczynali interesować się dziewczynami i w drugą stronę. Sam na sam byłem najlepszym przyjacielem dziewczyn, miałem miliony koleżanek. Jednak gdy tylko na horyzoncie pojawiał się facet, ewentualny irt, ja schodziłem na dalszy plan, przestawałem być potrzebny. Koleżanki wracały wówczas, gdy romans nie wyszedł. Wracały zalane łzami i zwierzały się, psioczyły na tych podłych facetów. I tak do następnego mocniejszego uderzenia serca. Faceci nigdy mnie u siebie nie chcieli, zresztą ja też nie zamierzałem iść do nich i z nimi. Ci, z którymi się znałem, byli do mnie przyzwyczajeni, nie reagowali na moją „inność”. Obcy często obchodzili się ze mną okrutnie. Żeby zaszpanować w towarzystwie, potra li robić ze mnie kozła o arnego, a ja najczęściej nie miałem siły i ochoty się bronić. Nie, nigdy nikt mnie nie pobił, ale czasem czułem, że wolałbym porządnie oberwać, niż wysłuchiwać tego, co mówiono za plecami, ale tak, żebym na pewno usłyszał. W związku z tym, gdy miałem do wyboru samotny wieczór i publiczne poniżenie, bez wahania wybierałem to pierwsze. Czasem nawet byłem gdzieś wyciągany, ale panikowałem. Zasychało mi w gardle i nie mogłem ruszyć się z miejsca. A nawet jeśli zdobyłem się na odwagę, szybko zaczynało mi jej brakować. Pamiętam osiemnastkę mojej najlepszej przyjaciółki Matyldy. Jej urodziny były jednocześnie urodzinami naszej znajomości. Bo znamy się właściwie od zawsze. Widzę ją w swoich wspomnieniach z podwórka. Mieszkaliśmy 50 metrów od siebie. Pamiętam,


jak łowiliśmy ryby i łapaliśmy żaby w okolicznej rzece, jak słuchaliśmy kasety „Step by step” boysbandu New Kids On The Block, „How do yo do” Roxette i płyty „Dotyk” Edyty Górniak. Kiedyś do upadłego przed lustrem w jej przedpokoju uczyliśmy się tańczyć Lambadę. Nasi rodzice też się znali, więc razem spędzaliśmy wakacje. Kiedyś nawet napadli nas jacyś bandyci. Mieliśmy może po 5 lub 6 lat. Siedzieliśmy z matkami w namiotach, podczas gdy ojcowie walczyli o nasz spokój. Moja mama jedną ręką zatykała usta Matyldzie, a drugą mnie, żebyśmy byli cicho i nie płakali. I cała podstawówka razem. Pewnego dnia mama Matyldy wpadła na pomysł, by przenieść ją do klasy sportowej. Wpadłem w szał, dostałem prawdziwej histerii. Z opowieści wiem, że rozpoczęła się gorąca linia telefoniczna między naszymi domami i moja mama błagała jej rodziców, żeby jej nie zabierali, bo ja leżę z gorączką. W siódmej klasie siedzieliśmy razem w ławce na wypracowaniu z polskiego. Oboje dostaliśmy pod dwa gole. Po jednym za treść wypracowań, po drugim za przepisywanie z błędami z tablicy. Matylda bez zastanowienia wypaliła do naszej nauczycielki o pseudonimie Blada, żeby natychmiast przestała się jej czepiać, bo robienie błędów jest u nich rodzinne. Byliśmy bardzo bezczelnymi dziećmi. Jak dziś pamiętam też minę Matyldy, gdy na historii pokłóciłem się z nauczycielką, która publicznie ze mnie zakpiła. Miała w zwyczaju mówić „kartkię w kratkię”, „rękię”, „nogię”. Hitem wszystkich pokoleń było polecenie na sprawdzianach „Kim byly i z czego zasłynely?”. Dopiero w siódmej klasie, gdy podczas kolejnej klasówki nie wytrzymałem i ryknąłem śmiechem, zmieniła polecenie na „Scharakteryzuj postacie”. Z historii zawsze byłem niezły, więc nie było dla mnie problemem, gdy pytała. Kiedyś zapytała mnie, czym był proletariat. Zaplątał mi się język. Zacząłem się jąkać: „Plo, plo, plo…”. Nie umiałem się wysłowić. Nauczycielka wzięła ręce pod boki i powiedziała z głupim uśmieszkiem: – No, co tak słabo? Jak ktoś chce być SPIKIEREM, musi wszystkie wyrazy umieć dobrze wymawiać. – Wie pani co? Jak ktoś nie umie mówić, to niech drugiemu nie zwraca uwagi – odparowałem. Sprzątnąłem książki, zabrałem plecak, wziąłem też w garść swój honor oraz wrodzoną dumę i wyszedłem z klasy, trzaskając drzwiami. Nauczycielka zbaraniała. Ja w sumie też, ale po fakcie. Sekundę po wypowiedzeniu tych słów żałowałem tego, co zrobiłem. Zbierając się do teatralnego wyjścia, spojrzałem kątem oka na Matyldę. Jej mina była bezcenna. Miała wielkie zdziwione oczy i czerwone policzki. Takich chwil było więcej, prawie każdy nasz dzień był nieprawdopodobnie bogaty


w atrakcje, a każdy wyjazd szalony. W drodze na Gubałówkę, na wyciągu, wiele metrów nad ziemią doszliśmy do wniosku, że zabezpieczenie od siedziska przycięło nam płaszcze, i bez wahania je otworzyliśmy. Po chwili robiliśmy zdjęcia i przepychaliśmy się w walce o aparat. Dopiero gdy z plecaków zaczęły wypadać nam kanapki, z przerażaniem spojrzeliśmy na siebie i w sekundę zatrzasnęliśmy zabezpieczenie. Mogliśmy zginąć. Z tej samej szkolnej wycieczki, która obejmowała też Kraków, Matylda przywiozła swoją karykaturę. Gdy do niej pozowała, umierałem ze śmiechu. Obrazek do dziś wisi na ścianie w jej domu i przypomina piękne chwile. Chociaż samo dzieło nie jest już tak śmieszne jak wtedy, gdy powstawało. Gdy nadeszła osiemnastka mojej przyjaciółki, nie mogło mnie tam zabraknąć. Kupiłem prezent, piękną porcelanową liżankę, i kartkę, na której napisałem; „Wiesz, że zawsze dobrze Ci życzę”. I poszedłem. Matylda już wtedy była osobą bardzo popularną w miasteczku. Wszyscy ją znali jako naszą naczelną harcerkę. Organizowała miejskie nały Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, obozy, zbiórki. Wychowywała kolejne pokolenia naszych obywateli. To prawdziwa laska z pasją i baba z jajami. Wszędzie miała znajomości. W szpitalu, w kościele, w urzędzie miasta. Więc na urodzinach był oczywiście dziki tłum. Wszedłem i poczułem się… malutki. Przeraziła mnie ta nieprzebrana masa. Byłem spięty, snułem się po kątach. A impreza tętniła, ludzie szaleli. Podobało mi się to, ale nie byłem w stanie spuścić z siebie powietrza. Niby wiedziałem, że znajomi Matyldy to nie moi wrogowie, ale strach wziął górę. Tuż po odśpiewaniu „Sto lat” nagle rozbolała mnie głowa i uciekłem, nawet się nie pożegnawszy. Powiedziałem tylko jej mamie, że fatalnie się czuję, i poprosiłem, żeby przeprosiła ode mnie Matyldę. Ona oczywiście dobrze znała mnie i moje dziwaczne zachowania. Swoistą aspołeczność. Na drugi dzień zebrałem porządny opierdol. W świetle tych wszystkich ucieczek, mało udanych zabaw i imprez wyjście do Utopii w pierwszej chwili wydawało mi się koszmarem nie do przebrnięcia. Pomyślałem jednak, że jeśli nie teraz, to kiedy? Przecież jestem innym człowiekiem. Z chwilą przyjazdu do tego wielkiego miasta narodziłem się na nowo. Dawny ja umarłem, a wraz ze mną umarł lęk. Także ten przed klubami. Czułem to. Postanowiłem złapać byka za rogi.


10. Warsaw by night

Szanowni Państwo! To, co spotkało mnie ostatniej soboty w klubie Utopia, jest skandalem niegodnym dużego europejskiego państwa aspirującego do Unii Europejskiej. Otóż postanowiłem wybrać się ze znajomymi na imprezę, chciałem pokazać Anglikom Warszawę nocą. Zagraniczni goście, więc i klub musiał być na najwyższym poziomie. Wybrałem Utopię, w gazetach pisali, że to takie światowe miejsce. Pomyślałem, że nie będę się wobec tego przed Angolami wstydził. Dochodziła północ, kiedy stanęliśmy przed wejściem do Utopii. Tłum był spory, ale wszyscy w świetnych humorach ustawiliśmy się w kolejce. Szedłem raźno przed siebie, gdy drogę zagrodził mi jakiś nieduży chłopiec o piskliwym głosie i postawionych na sztorc blond włosach. Przy czym blond był raczej świńskim blondem. Miałem wrażenie, że jest ubrany w za mały T-shirt, a spodnie wrzynają mu się w tyłek. I tenże człowieczek oznajmił, że „laska i koleś wchodzą, a wy zostajecie”. Wy to znaczy ja i kumpel, rodowity Anglik. Zacząłem dopytywać, co jest nie tak, a tamten odparł, że nie musi się tłumaczyć, ale jeśli koniecznie chcę się dowiedzieć, może mi to wytłumaczyć kolega. Wskazał przy tym na rosłego mężczyznę stojącego w rogu. Ustąpiłem. Jednak nadal nie wiem, na jakiej podstawie selekcjoner nie wpuścił nas do klubu. Nie byliśmy ani brudni, ani śmierdzący, nie mieliśmy na sobie sportowego obuwia. Krótko mówiąc, nie byliśmy dresiarzami i nic nie wskazywało na to, żebyśmy mieli ochotę wszczynać burdy. A jeden z nas był w dodatku gejem. Pytam więc za Waszym pośrednictwem: „O co chodzi!?”. Marcin Dzięki temu listowi postanowiliśmy zdobyć Utopię. Umówiliśmy się na spotkanie z menedżerem, przedstawiliśmy list. Oboje mieliśmy zafrasowane miny i zaproponowaliśmy, że list będzie punktem wyjścia do napisania większego artykułu na temat Utopii i coraz modniejszych w tym czasie klubów, w których obowiązuje selekcja gości. Menedżer ochoczo na to przystał. Zapytał, na kiedy chcemy zaproszenia i ile sztuk. Spojrzałem na Ninę, ona na mnie. Milczała, za to ja wypaliłem: „To może tak z sześć? Na następną sobotę?”. Nie było najmniejszego problemu. Pożegnaliśmy się,


wyszliśmy, ale fason udało nam się utrzymać tylko do ul. Sienkiewicza. Tuż za rogiem ryknęliśmy śmiechem i zaczęliśmy skakać do góry, tańczyć, ściskać się. To nasz pierwszy warszawski sukces i, co tu kryć, pierwszy warszawski przekręt. Nie wzięliśmy zaproszeń na najbliższą sobotę tylko dlatego, że mieliśmy zaplanowane inne balety. W dyskotece Ground Zero. W sobotę miała się tam odbyć impreza otrzęsinowa naszego wydziału i nie mogliśmy tego przegapić. A na kilka klubów w ciągu jednej nocy jeszcze nie mieliśmy zdrowia. Czas do soboty upływał nam na podniecaniu się zaproszeniami, cały rok oczywiście dowiedział się o tym w mgnieniu oka. Zaczęto nas uważać za ważne persony, skoro idziemy do Utopii. Nawet wielu warszawian tam nie było, a my idziemy! Ludzie oglądali zaproszenia z najwyższą atencją i szacunkiem. A my mieliśmy niezły ubaw. W drodze powrotnej w autobusie spotkałem koleżankę z roku – Arlettę. Jest pulchna i wygląda jak kobieta lekkich obyczajów. Ma też dziwny głos, piskliwy. I ewidentnie na mnie leci. Nie wiem, czy to kwestia zaproszeń do Utopii, czy mojego uroku, ale dziewczyna, która mogłaby za pomocą ud wycisnąć ze mnie wszystkie soki, zagięła na mnie parol. Epatowała biustem, patrzyła w oczy, szukała zycznego kontaktu. Wreszcie bez pardonu zapytała, czy chcę jej numer telefonu? Cóż miałem odpowiedzieć? „Chcę” – wydusiłem. Akurat tego dnia zapomniałem komórki i powiedziałem, żeby puściła mi sygnał, a gdy dotrę do domu, zapiszę jej numer. Gdy wysiadała, zapytała jeszcze, czy będę w sobotę na imprezie. Lekko zakłopotany i zmieszany potwierdziłem. Mimo że siedziałem, złapała mnie zadyszka. Czułem, jak wali mi serce, a krew przelewa się z głowy do nóg. I nie bardzo miałem siłę, żeby wstać i iść do domu. Więc przejechałem swój przystanek. Noc upłynęła mi na rozmyślaniu. Nigdy wcześniej nikt na mnie nie leciał, ani kobiety, ani faceci. Najzwyczajniej w świecie nie wiedziałem, jak się na coś takiego odpowiada i jak się takie coś odrzuca, żeby nie zrobić nikomu przykrości. Choćby świat miał się zawalić, nie potra łem sobie wyobrazić siebie z kobietą. I to z taką! Zasnąłem po piątej, ale sen był płytki i przerywany. Więc rano wyglądałem dość marnie. Pojechałem na uczelnię dużo wcześniej niż zwykle. Byłem pobudzony. Musiałem z kimś porozmawiać. Musiałem porozmawiać z Niną! Wysłuchała mnie z uwagą, oddała się chwilowej zadumie i zapytała: – Zasadniczo pobieżnie wszystko rozumiem. Tylko powiedz mi, o co chodzi? Ona ci się nie podoba? – Zupełnie nie myślałem o tym w tych kategoriach.


– Jeśli ci się nie podoba, po prostu do niej nie dzwoń, nie pisz. Powinna się domyślić, że nie jesteś zainteresowany. – Nie o to chodzi, że nie jestem zainteresowany. I nie chodzi tu nawet o nią konkretnie… – Więc o co? – Chodzi o to, że… W sumie nie wiem, jak ci to powiedzieć, nie wiem, czy w ogóle powinienem ci to powiedzieć… – Wykrztuś to wreszcie – powiedziała zniecierpliwiona. Wpatrywała się we mnie tymi swoimi pięknymi ciemnymi oczami. – Nina, ja wolę facetów. – wyrzuciłem z siebie. – Aha. No dobra. To nic jej nie mów. Musi się odkochać. Idziemy na dół na kawę? Ja stawiam. Powiedziała to tak, jakbym wspomniał, że dziś pada deszcz. Przyjęła moje wyznanie tak zwyczajnie, że nie wiedziałem, co powiedzieć. Postanowiłem, że będę milczał. Skoro dla niej jest to naturalne, dla mnie też będzie. Właśnie wtedy pomyślałem, że Nina nie zostanie jedynie zwykłą koleżanką. Sobota i impreza w modnej warszawskiej dyskotece zbliżały się wielkimi krokami. Całym stadem udaliśmy się w kierunku ul. Wspólnej. Nie czułem ani wstydu, ani skrępowania. Nie czułem tego, co było we mnie przez ostatnie lata. Mimo że otaczało mnie dresiarstwo i tipsiary – mam tu na myśli gości klubu spoza naszego wydziału – czułem się świetnie. Byłem wyluzowany i rozbawiony. Tańczyłem jak szalony. Zwiedzaliśmy klub, było tam dużo korytarzy, zakamarków, czerwone światła. Gdy tak szliśmy we czworo – Nina z Patrycją przodem, ja z kolegą za nimi – zatrzymali nas dwaj napakowani dresiarze. „Nas” to może przesada, zatrzymali dziewczyny. Dawny strach powrócił. Myśli kotłowały mi się w głowie. Wiedziałem, że w razie czego nie damy z Kamilem rady ich obronić. On był podobnie wątłej budowy jak ja. Ci dwaj zrobiliby z nas mięso mielone. „Moja nowa przyjaciółka zostanie zgwałcona na moich oczach” – pomyślałem. Panowie nawiązali werbalny kontakt z dziewczynami. – Dobry wieczór – zagaili. – Dobry wieczór – zaświergotała swoim zwyczajem Patrycja. – Przepraszam bardzo, mam pytanie. Czy są panie może dziwkami? – zapytał jeden z nich nader uprzejmie. – Bardzo nam przykro, ale nie – odparła Pati.


– A to przepraszamy, udanej zabawy. Dobranoc. – Nic nie szkodzi, dobranoc. – Dziewczyny na zupełnym luzie pożegnały dwóch amatorów dziwek. – Wyglądamy jak dziwki? – Nina zerknęła na mnie z zaciekawieniem. – Nie! – stwierdziłem zgodnie z prawdą. – To o co chodzi? Może wyglądamy, jakbyśmy pragnęły… – …dzidy – wszedłem jej w słowo. – O właśnie! Wyglądamy, jakbyśmy pragnęły dzidy? – sprecyzowała pytanie Nina, wszedłszy na dostępne tylko mnie i jej poziomy absurdu. – Jak dzidy pragnę! Słowo honoru, że tak nie wyglądacie! – wydusiłem z trudem, bo sformułowanie „jak dzidy pragnę” przyprawiło mnie o utrudniający mówienie, niedający się opanować ani tym bardziej wyciszyć śmiech. W pierwszej chwili nie wierzyłem, że coś takiego się zdarzyło. Czułem się jak w ukrytej kamerze. Ale nikt nie wybiegł zza rogu, więc przyjąłem, że taka właśnie jest Warszawa nocą. Oczywiście czerwony korytarz wypełnił się naszym śmiechem. Wprawiło nas to w jeszcze lepszy nastrój. Tańczyliśmy dalej. Ja prawie bez alkoholu. Szkoda kasy, i tak już nie miałem szans, by dopiąć budżet na koniec miesiąca. Będę musiał wgryźć się zębami w parapet. Tej nocy oddawałem się prawdziwemu szaleństwu. Do obłędu i ekstazy doprowadzała mnie najnowsza piosenka Madonny „Die Another Day”, którą nagrała do kolejnego lmu o Bondzie. Zresztą Madonnę odkryłem stosunkowo późno. Wpadła mi w ucho dopiero przy płycie „Ray of Light”. Oczywiście miałem wcześniej świadomość, że istnieje ktoś taki jak Madonna, ale do jej muzyki nigdy nie przywiązywałem wagi. Zresztą dość długo słuchałem disco polo. Byłem fanem Shazzy. Pisałem do niej listy i szalałem z radości, gdy odpisywała. Wstyd się przyznać, ale tak było. Jednak im byłem starszy, tym moja miłość do Shazzy bledła. Chociaż jestem pewien, że co najmniej jedna z jej płyt – wydana w 1994 roku – ma potencjał i gdyby klawisz zastąpić żywymi instrumentami, byłyby to popowe przeboje. Myślę, że to miał być krok w stronę popu – na płycie zagrali ludzie, którzy na co dzień współpracowali z Kayah. Tyle że nie spodobał się dotychczasowym fanom i Shazza szybko się z niego wycofała. Próbowała wejść w świat muzyki pop w 2000 roku, gdy jej płytę wydał koncern EMI. Dla mnie ta płyta to był ni pies, ni wydra. Nie było to disco polo, nie był to też pop. Fani Shazzy, królowej disco polo, jej nie kupili. A królową pop czy nawet dance nigdy nie została. Na szczęście moja miłość przeniosła się z disco polo najpierw na Spice Girls, potem na


polskie zespoły i wykonawców, na których był boom w latach 90. Odkryłem Edytę Bartosiewicz, Kazika, Hey, Renatę Przemyk, Kasię Kowalską, Marylę Rodowicz (o zgrozo, rychło w czas), Annę Marię Jopek (która kiedyś śpiewała chórki u Shazzy), pokochałem zespół Sixteen, ciągle śpiewałem „Obudź we mnie swoją Wenus”. Gdy po szaleństwach przy kolejnym zachodnim hicie padłem na kanapę, by odsapnąć, w drzwiach pojawiła się ona – Arletta. Znów dopadła mnie palpitacja serca. Chciałem się wbić w siedzisko na tyle głęboko, żeby mnie nie zauważyła. Nic z tego, zobaczyła mnie natychmiast. Nie podeszła, przez głowę przemknęła mi myśl, że nie podejdzie wcale. Przecież do niej nie zadzwoniłem. Jeśli Nina miała rację, Arletta powinna się domyślić, że nie jestem zainteresowany. DJ zagrał piosenkę Alize „Moi Lolita” i wtedy się zaczęło. Tytułową Lolitą zapragnęła być Arletta. Była ubrana jak tancerki w teledysku do piosenki „Lady Marmalade”, do tego klubu pasowała idealnie. W życiu nie widziałem tak erotycznego tańca! Nigdy nikt nie tańczył tak dla mnie! Bo w pewnej chwili wszyscy zauważyli, że ona rusza się tylko dla mnie. Dotykała swoich piersi, które wypływały z obcisłego gorsetu. Unosiła do góry spódnicę, która więcej odkrywała, niż zakrywała. Czułem na sobie spojrzenia wszystkich znajomych, bo nieznajomi patrzyli na Arlettę. A ona wpatrywała się we mnie i podchodziła coraz bliżej. Pod koniec piosenki dzieliły nas centymetry, z każdą nutą była coraz śmielsza i bardziej wyuzdana w swoich ruchach. Gdy utwór się skończył, podeszła do mnie na tyle blisko, że wtargnęła do mojej strefy intymnej. Wszyscy się rozpierzchli, zostałem sam na placu boju. – Poprosisz mnie wreszcie do tańca? – zapytała Arletta. – Yyy, no jasne, zatańczymy? – wypaliłem. Z głośników zaczęły płynąć pierwsze takty piosenki Celin Dion „My hart will go on”. „Bardziej romantycznie być nie może” – pomyślałem. Jednak już po chwili okazało się, że to remix. Pojawił się mocniejszy bit. Bit mojego serca też był mocny, ale w jednej sekundzie postanowiłem, że dam tu pokaz, którego moi nowi znajomi długo nie zapomną. Arletta zaczęła ruszać biodrami w pulsujący rytm muzyki. Ja ją za te biodra chwyciłem, głowę miałem między jej szyją a ramieniem, ustami dotykałem jej ucha. Poczuła klimat i odchyliła głowę do tyłu. Zrobiło się mocno erotycznie. Potem akcja potoczyła się błyskawicznie. Dotykałem jej w zasadzie wszędzie, ona mnie też. Tańczyliśmy w żelaznym uścisku, jej udo było między moimi. Potem jedną nogą oplotła mnie w pasie i odchylała się do tyłu. Nie przypuszczałem, że mam tyle siły, by ją utrzymać. Miałem. Raz ja byłem z przodu, raz ona. Zauważyłem, że wokół nas robi się


kółko. Ludzie zaczęli klaskać. A my w centrum uwagi. Czułem się, jakbym był naćpany. Nie miałem żadnych hamulców, bawiłem się jak nigdy dotąd. Gdzieś z tyłu głowy pojawiła się myśl, że mogę sobie na to pozwolić, że chcę sobie na to pozwolić. Nie było w tym wszystkim ani grama emoc jonalno-seksualnego zaangażowania. Traktowałem tych kilka minut jak czas, w którym buduję swoją legendę. Byłem pewien, że w poniedziałek będzie o tym mówił cały wydział. A jak wiadomo, nieważne czy dobrze, czy źle, byle po nazwisku. Gdy piosenka się skończyła, ludzie bili nam brawo, Arletta była uradowana, ja raczej rozbawiony całą sytuacją. Gdy rzuciła mi się na szyję, znalazłem jej ucho i powiedziałem: – Dziękuję za taniec. Było cudownie. Chętnie to kiedyś powtórzę. Jesteś idealną partnerką taneczną dla geja. – Ech, podczas tańca zaczęłam przeczuwać, że nie możesz być hetero. Heterycy tak nie tańczą. Heteryk już dawno zaciągnąłby mnie do kibla. Gdy brawa ucichły, Arletta wyszła, a ja zostałem ze znajomymi. Kumple mówili, że mam natychmiast iść za nią, bo stracę świetną okazję, która może się nie powtórzyć. Rozejrzałem się po sali. Wypatrzyłem chłopaka. Na oko koło trzydziestki, w granatowych dżinsach i czarnej koszuli. Łysy, nieźle zbudowany. Powiedziałem do kolegów: – Widzicie tego przy barze? – No. – Gdyby ta niezapomniana noc miała być z nim, już by mnie tu z wami nie było. Po czym ktoś wzniósł toast za „zajebiście roztańczonych gejów”. Do domu dotarłem nocnym autobusem przed piątą nad ranem. Sam, ale z głową pełną wrażeń. I o rok starszy, bo właśnie skończyłem 22 lata.


11. Matczyne ręce, ojcowski szlam

Coming out był już za mną. We wtorek miałem jechać na Wszystkich Świętych do miasteczka. Ale poniedziałek był mój. Gdy rano szedłem na zajęcia, czułem się wyjątkowo wolny i lekki, jakbym unosił się kilka centymetrów nad ziemią. W ramach zamanifestowania swojej orientacji seksualnej włożyłem czerwoną obcisłą bluzkę. Kupiłem ją jakiś czas temu już w Warszawie. Była bardzo krzykliwa, taka, jaką zawsze chciałem założyć, ale brakowało mi odwagi. Wkroczyłem na wydział pełen ludzi, czułem się jak Judyta – bohaterka książki „Nigdy w życiu” Katarzyny Grocholi. Ona też przyszła do pracy wolna i piękna, gdy zakochała się w Adamie. Bił ode mnie blask. W tamtą sobotnią noc poczułem, że od teraz będę tym, kim chcę. Koniec udawania, koniec ściemniania. Nie zamierzam się obnosić ze swoją orientacją, ale nie będę jej też zatajał! Podjąłem decyzję, że jeśli ktoś mnie zapyta, czy jestem gejem, odpowiem zgodnie z prawdą. Miało to dotyczyć także mojej rodziny, szczególnie mamy. Zresztą ona już usłyszała, że jestem gejem, a dokładniej mówiąc – „pedałem”. Nie ode mnie, od mojego ojca. Wiele razy wykrzykiwał mi to prosto w twarz w czasie awantur. Straszył, że wywali mnie z domu, że nie będzie łożył na pedała. A ja nigdy tym wyzwiskom nie zaprzeczyłem. Ciekawe tylko, skąd mój ojciec wiedział, że jestem homo, jeszcze zanim ja tak naprawdę się o tym przekonałem? Wiele razy zadawałem sobie pytanie, czy mógł mi to wmówić lub obsadzić mnie w tej roli, a ja ją po prostu bezkrytycznie przyjąłem. Dużo myślałem o tym, jaki jest jego udział w tym, na kogo wyrosłem. Wnioski były różne, ale w sercu właśnie jego obwiniałem o to, że jestem homoseksualistą. To zadaniem ojca jest pokazać synowi, jak być mężczyzną. Heteroseksualnym mężczyzną, który w przyszłości zostanie mężem i głową rodziny. A mój ojciec miał to gdzieś. Nie mógł mnie tych wszystkich rzeczy nauczyć, bo sam ich nie umiał. Może jemu też nigdy nikt tego nie pokazał? Wychował się bez ojca, moja mama nigdy nie poznała teścia. Gdy dziadek zmarł, ojciec był w podstawówce. Niemniej jednak mój ojciec był kiepskim ojcem, a ja nie ułatwiłem mu wywiązywania się z tego zadania. Chciał mieć syna, a spłodził takie nie wiadomo co. Nie dość, że chude, to jeszcze pyskate i z charakterkiem. Co to za syn, który bawi się lalkami i nie


chce rzucać kamieniami w kury? Taki syn nie zasługuje na to, żeby nauczyć go grać w piłkę, zabrać na rower czy na ryby. Z takim synem nie ma co sklejać samolotów czy statków, on przecież woli projektować sukienki dla lalek. I jeszcze wszystkie kobiety jego życia kochają tego podłego bachora. Żona nad nim skacze, matka go ubóstwia. Matka ojca, a moja babcia, zmarła, gdy byłem w czwartej klasie. Dziś, w dzień Wszystkich Świętych, stoję nad jej grobem. Są tu moi rodzice, jest brat, dalsza rodzina, a ja w myślach opowiadam babci o moim warszawskim życiu. Pewnie byłaby ze mnie dumna. I pewnie moje życie byłoby inne, gdyby żyła, pomogłaby mi nansowo. Zapewne bym z nią mieszkał i nie męczył się w domu z ojcem, nie musiałbym na niego patrzeć. Nie zatruwałby mi życia. Chciała dla mnie dobrze, nie dałaby mi zrobić krzywdy. Najmniejszej. Wtrącała się w moje wychowanie. Poniżała ojca przy kilkuletnim synu. Mam z nim niewiele wspólnych wspomnień. Jeśli już są, to głównie niezbyt miłe. Przed oczami widzę kuchnię, przy stole siedzi dziecko, a po drugiej stronie ojciec. Mój ojciec. Jest talerz, dwa pętka pokrojonej kiełbasy parówkowej, trochę musztardy. Ojciec drze się na mnie, że nie jem, a ja mam odruch wymiotny. On wrzeszczy i wpycha we mnie kolejne kawałki, nie nadążam połykać. Odbija mi się. Nagle puszczam pawia. Na ojca, na stół, na podłogę. Wszędzie. On wpada w szał, nadal wpycha we mnie jedzenie. Koszmar. W tym momencie w drzwiach staje babcia. Ojciec zastyga bez ruchu. Babcia podchodzi, łapie go za włosy i uderza ręką w twarz. Potem poprawia z drugiej strony. Wyciera mi usta, bierze na ręce i wychodzimy. Lubiłem jej dom, nie tylko tamtego podłego dnia. Pamiętam, że przez cały tydzień czekałem na piątek, żeby na weekend iść do babci. Bardzo ją kochałem. Mama opowiada czasem różne historie sprzed lat. Podobno kiedyś oddali mnie do przedszkola. Traf chciał, że sąsiadowało z blokiem babci. Darłem się wniebogłosy. Przywiązywali mnie do kaloryfera, żebym w czasie spazmów nie zrobił sobie krzywdy. Wcześniej próbowali z krzesłem, ale czymże było dla mnie krzesło? Gdy rzucałem się na dywan i chciałem walić głową w podłogę, krzesło nie stanowiło najmniejszej przeszkody. Wyprowadzali nas też na podwórko. Gdy dzieci bawiły się w berka, kręciły na karuzeli, ja stałem przy siatce z pieluchą w ręku i płakałem. Wyłem tak, że całe osiedle słyszało. Słyszała też babcia. Pewnego dnia nie wytrzymała. Zeszła na dół, wzięła mnie na ręce i oznajmiła przedszkolankom, że to jest już koniec moich występów w tym miejscu i że natychmiast mnie stąd zabiera. I w tej sekundzie stałem się aniołem. Gdy mama przyszła mnie odebrać, siedziałem na nocniku, a pod nim leżała chusta


babci, którą zakładała do kościoła. Zresztą tam też mnie zabierała. Znałem wszystkie pieśni z książeczki. A że jako dziecko miałem piękną barwę głosu i niezły słuch po ojcu, śpiewałem tak, że słuchajcie aniołowie. Całą podstawówkę prześpiewałem. Apele, uroczystości i inne imprezy nie mogły się odbyć bez mojego występu. Pamiętam Dzień Matki, gdy przy akompaniamencie fortepianu zaśpiewałem „Matczyne ręce”. „W ciągłych kłopotach i ciągłej udręce, matczyne ręce, matczyne ręce” – śpiewałem, a wszystkie matki płakały jak bobry. Mojej oczywiście nie było, nie udało jej się wyrwać z pracy. Jak zwykle. Nigdy nie widziała mnie na scenie. Dużo straciła. Ja też. Ale i tak ją kochałem, zawsze mnie broniła. Sama przez to wiele razy oberwała. Ja też ją broniłem. Nie wiem, jak można podnieść rękę na kobietę czy na dziecko. Mój ojciec nigdy nie miał z tym problemu. Pewnie nie lubił mnie także dlatego, że zawsze stawałem po jej stronie. Pamiętam, jak kiedyś poszedłem do mojego wujostwa, panowało tam ogromne zamieszanie. Po chwili dowiedziałem się, że są tak podekscytowani, bo wujek uczy swojego syna, a mojego brata ciotecznego, jak się golić. Uśmiechnąłem się i udawałem, że podzielam ich entuzjazm, a w duchu przeklinałem swojego ojca, że on nigdy nawet nie pokazał mi, jak wygląda maszynka do golenia. Piekło zaczęło się, gdy babcia zmarła. Nie miałem już gdzie uciec, a on robił ze mną, co chciał. I mówił to, na co miał ochotę. Dobrze wiedział, że nie mam dokąd pójść i nikt mi nie pomoże, wiedział też, że jestem od niego zależny. Może właśnie dlatego tak szybko zadomowiłem się w Warszawie, w obcym mieszkaniu? Może dlatego chcę stąd uciec, mimo że jestem tu zaledwie od kilku godzin. A niebawem nadejdzie Boże Narodzenie, jeszcze tylko pięćdziesiąt dni…


12. W butelce

Przegląd szafy przed wyjściem do Utopii zrobiłem już w czwartek, tuż po powrocie z Wszystkich Świętych. Impreza miała się odbyć w sobotę. Efekty nie były zadowalające. Najbardziej markowa rzecz, jaką miałem w domu, był to płaszcz H&M, kupiony zresztą kosztem jedzenia. Na szczęście coś do żarcia przywiozłem z domu. Tradycyjnie kotlety schabowe, pierogi, kiełbasę, warzywa. Na jakieś dziesięć dni starczy. Więc mogłem sobie pozwolić na płaszczyk. Gdyby ktoś w Utopii usłyszał, że to dla mnie takie wyrzeczenie, stałbym się pośmiewiskiem. Mógłbym zabawiać towarzystwo jako satyryk. Może nawet jakąś kasę zarobić? Jednak nawet płaszczyk H&M nie pomoże mi wyjść z kłopotu. Przecież będę go musiał zdjąć, gdy tylko wejdę do klubu. Nie będę siedział w płaszczu, bo mnie do Tworek wyślą. No nic, pójdę w tym, co mam. Przecież na nic nowego mnie nie stać. Padło na czerwoną koszulę z krótkim rękawem, dżinsy i czerwone buty. Może w przyciemnionym świetle moja przaśność nie będzie się aż tak rzucać w oczy. Oby! Poza tym mamy zaproszenia i nikt nas nie wyrzuci za strój. Impreza miała się zacząć o 22.00, więc pół godziny wcześniej wpadliśmy na chwilę do miłej knajpy w EMPiK-u na Nowym Świecie. Było karaoke, odśpiewałem „Moje serce to jest muzyk” Ewy Bem, coś tam wypiliśmy i po 23.00 ruszyliśmy do Utopii. Po drodze postanowiliśmy wprowadzić reformę nazw ulic i budynków Warszawy. I tak Pałac Kultury i Nauki został przemianowany na Pałac Geja i Lesbijki, plac Trzech Krzyży na plac Trzech Gejów, Aleje Jerozolimskie stały się Jerolesbi jskimi, Krakowskie Przedmieście przechrzciliśmy na Gejowskie Przedmieście. Zabrakło nam pomysłu na ogólną nazwę dla Warszawy jako miasta gejów. Inwencja nie zawiodła nas natomiast w wymyślaniu przedmiotów, które powinny znaleźć się w asortymencie gejowskich sklepów. Hitem byłaby… kobieta dla geja! Wymyślona i skonstruowana, by gejowi pomagać. Nina jako feministka z krwi i kości trochę się oburzyła na myśl o konstruowaniu kobiety, ale to nie zmienia faktu, że tworzenie gejowskiej aglomeracji bardzo nas rozbawiło. Zresztą w ramach rekompensaty wymyśliłem dla niej mężczyznę, którego należałoby zaprojektować i zbudować dla lesbijki. Trochę ją to udobruchało. I w tych szampańskich nastrojach dotarliśmy na Jasną. Pierś do przodu, uśmiech,


pewność siebie wymalowana na twarzy, zaproszenia w dłoń i wchodzimy. Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że tam wszystko jest różowe! I ten koleś przy bramce też był różowy. Wyglądał, jakby miał kłopoty z identy kacją płci. Oczywiście nas zlustrował. Był niepocieszony, że musi nas wpuścić, ale nie miał innego wyjścia. Gdy ruszyliśmy do szatni, usiadł na białej kanapie, zarzucił – nie założył, tylko właśnie zarzucił – nogę na nogę, przybrał swój, jak mniemam, ulubiony grymas twarzy i oczekiwał na o ary. Kątem oka zauważyłem, że to miejsce nie jest wcale takie idealne, od razu rzuciła mi się w oczy dziura w kanapie wypalona papierosem. Gdy weszliśmy na salę, zorientowałem się, że właśnie zaliczyłem drugą, po stroju, wpadkę. A w zasadzie zaliczyliśmy. Było sporo po 23.00, a klub był pusty. Roześmialiśmy się w głos, bo chyba wszyscy zrozumieli, że jesteśmy dużo za wcześnie, ale co tam, powiedziało się A, trzeba powiedzieć B. Zajęliśmy miejsca przy barze i zaczęliśmy udawać, że nic się nie stało i świetnie się bawimy. Zerknąłem na kelnerów. Byli szczupli, ale nieźle wyrzeźbieni, mieli na sobie kuse, powycinane głęboko koszulki z numerami i imionami oraz dżinsy, głównie biodrówki. Moją uwagę zwrócił Krzyś. W drugą stronę to nie podziałało, ale gdy uświadomiłem sobie, ile osób musiało go tu podrywać, jego brak zainteresowania przestał mnie dziwić. Nie grała jeszcze muzyka, parkiet był pusty, więc postanowiliśmy się napić. Pierwszy raz w życiu spróbowałem tequili. Nigdy nie miałem mocnej głowy, więc ilość alkoholu, jaką wlałem w siebie tamtego wieczoru, to był mój absolutny rekord. Piłem tequilę jak należy, z solą i cytryną, i miałem z tego powodu nie lada uciechę. Ludzie zaczęli się schodzić po północy, z głośników płynęła muzyka klubowa, za którą nie przepadam. Taki jednostajny rytm, bez melodii i tekstu. Nie byłem w stanie się w to wczuć, moja małomiasteczkowość i zamiłowanie do melodii wyszły na wierzch nawet tu. Mimo to wstałem i ruszyłem na parkiet. Nagle uświadomiłem sobie, że pierwszy raz w życiu widzę tylu gejów w jednym miejscu. Nie było to nic nadzwyczajnego, dotychczas widziałem tylko dwóch, i to osobno. Z żadnym z nich nic nie wyszło. A teraz geje otaczali mnie z każdej strony. Niektórzy tańczy li ze sobą, dotykali się, obejmowali. Dla mnie to był pornos na żywo, mimo że nic się tam tak naprawdę nie działo. Byli wymuskani, ładni, zrobieni, wylansowani. Byli też szczupli, ani grama zbędnego tłuszczyku, rozmawiali w wielu językach świata, niektórzy mieli ciemny kolor skóry. Afroamerykanie od zawsze mi się podobali, ale do tej pory żadnego nie spotkałem. Więc zachłannie na nich patrzyłem i podziwiałem. Utwierdziłem się w moim, dotychczas teoretycznym, przekonaniu, że są


bardzo sexy. Wspólną cechą tych wszystkich ludzi było to, że byli świetnie ubrani. Mój H&M to musiały być dla nich ciuchy do pracy na działce albo do sprzątania. Miałem wrażenie, że znalazłem się w serialu TVP1 „Jak znaleźć faceta, czyli seks w wielkim mieście”. Wszędzie najlepsze marki. Wspomnę tylko D&G, CC, Disel, brakowało jedynie szpilek od Manolo Blahnika. Gdy wywijałem na parkiecie w takt wątpliwie dobrej muzyki, w oczy rzucił mi się pewien chłopak. Starszy ode mnie o jakieś dwa lata. Ubrany jak z żurnala albo jakby właśnie zszedł z wystawy czy wybiegu. Miał gurę modela – wyćwiczone, opalone ciało. Lekki zarost. Wysoki. Bardzo seksownie wyglądał z papierosem. Popijał wodę z butelki. Podobał mi się. Podsłuchałem jego rozmowę z innym kolesiem, opowiadał, co i za ile ma na sobie, gdzie to kupił i że się świetnie pierze, ale do prasowania ma panią, która co pewien czas sprząta jego mieszkanie. Pomyślałem, że – mimo urody – musi być strasznym bufonem. Najwyraźniej Bozia dała ładną buźkę, ale poskąpiła rozumu. Minęło kilka godzin, a ja jeszcze bardziej się wstawiłem, humor mi dopisywał. Nawet muzyka klubowa przestała mi przeszkadzać. Musiałem na chwilę opuścić towarzystwo w poszukiwaniu toalety. Gdy wychodziłem z kabiny, zobaczyłem mojego twardziela, co prawda bez papierosa, ale z butelką. Tym razem nie pił, lecz… dolewał sobie do niej wody z kranu. Zrobiłem wielkie oczy, byłem w stanie uwierzyć, że to zamroczenie alkoholowe sprawia, że mam omamy. Ale nie! On stał przy umywalce i dolewał sobie z kranu wody do butelki, z którą jakiś czas temu przechadzał się po lokalu! Nie wytrzymałem, nie wiem, co dodało mi odwagi, ale stanąłem naprzeciw niego i powiedziałem: – No tak, w Utopii gwiazda, a w domu chleb z pasztetową, bez masła… Zbaraniał. A ja w rytm muzyki opuściłem elitarną toaletę elitarnego klubu. Dochodziła czwarta nad ranem, więc powiedziałem znajomym, że jestem już pijany i muszę spadać. Zabrałem z szatni swój tandetny płaszczyk i z szerokim uśmiechem na ustach poszedłem na nocny autobus. W lodówce poza pasztetową miałem też kabanosy. A Utopia? Byłem, poznałem i się nie zachwyciłem.


13. Jako mąż i nie mąż

Wyjście do Utopii jeszcze długo było na wydziale tematem numer jeden. Nie pamiętam, ile razy opowiadałem o swoich wrażeniach. Równie często tłumaczyłem, że nie znam tam nikogo i nie mogę załatwić wejściówek ani tym bardziej kogoś tam wprowadzić. Zwłaszcza że więcej się do tego miejsca nie wybierałem. Miałem wrażenie, że wejście do Utopii było marzeniem wszystkich, których znałem. Bez względu na płeć, wiek i orientację. Oczywiście nikt nie wierzył w moje słowa i często kończyło się na tym, że uważano mnie za samoluba, który ma w nosie znajomych. W międzyczasie zastanawiałem się, co takiego mają w sobie bawiący się geje, że ludzie tak bardzo pragną znaleźć się wśród nich. Przecież homoseksualista to człowiek jak każdy inny. Dwie ręce, dwie nogi, nos, usta… Nic nadzwyczajnego. Dopiero Nina, podczas którejś z naszych rozmów, opowiedziała mi o „modzie na geja”. Na szczęście nie chodziło o bycie gejem, lecz o posiadanie takiego wśród znajomych. Z gejem się wychodzi, geja się pokazuje, z geja jest się dumnym. Poczułem się trochę jak rasowy piesek, z którym spaceruje się po modnych miejscach. Aż dziw bierze, że nikt jeszcze nie wpadł na pomysł ustawienia przed Rotundą klatki, w której trzymałoby się gejów. Albo lepiej! Można wynająć salę w Zachęcie – będzie bardziej elitarnie – i zamknąć homoseksualistów za szkłem, żeby nie można było żadnego z nich dotknąć i niechcący zniszczyć. W ostateczności mogliby nas pokazywać w zoo. Może obok amingów? I one różowe, i my – podobno – też. Tylko surowe ryby jakoś mnie nie przekonują… „Modę na geja” uznałem za głupią i małostkową, a sprawę wypadu do lanserskiej Utopii postanowiłem wyciszyć. Stwierdziłem, że zmienię też styl ubierania się. Oczywiście w granicach moich skromnych możliwości nansowych. Krzykliwe jaskrawe ciuchy zastąpiłem stonowanymi. Przestałem stawiać włosy na żel, obiecałem sobie, że już nigdy ich nie ufarbuję. W tym rzucającym się w oczy blondzie wcale nie jest mi do twarzy. To miał być mój osobisty wkład w udowadnianie uczelnianemu społeczeństwu, że gej to normalny człowiek, a nie przebieraniec, który pragnie jedynie zwracać na siebie uwagę. Może poniosą w świat informację, że mają na roku „normalnego geja”, a nie przestylizowaną, wyzywającą ciotę. Zacząłem dużo czytać, poznawałem autorów i tematy, o których wcześniej nie miałem


zielonego pojęcia. Jak gąbka chłonąłem prawo, zasady rządzące systemami medialnymi świata i techniki komunikacji międzyludzkiej. Poznałem tajniki retoryki, uczyłem się, jak i co mówić, by osiągnąć zamierzony cel. To wszystko było niby takie oczywiste, a jednocześnie niesamowite. Ćwiczyłem na ludziach, na paniach w sklepie, na osobach spotkanych na ulicy, w tramwaju. Działało! Czułem, jakbym uczył się jakiś magicznych zaklęć. Podobało mi się to. Chciałem więcej i więcej. Tego wieczoru czytałem o nauce społecznej Kościoła katolickiego. Leżała przede mną encyklika papieża Leona XIII „Rerum novarum”, a ja zgłębiałem to, co ów papież miał do powiedzenia na temat godności robotników. To swego rodzaju polityka społeczna Kościoła. Nic w tym dziwnego, uważam Watykan za najnormalniejsze państwo, którego prezydentem jest papież. Nie tylko zajmuje się ono ewangelizacją i dba o sferę ducha, lecz także swoją polityką prowadzi gry, ma własną dyplomację i najlepszy wywiad świata. Siatkę agentów stanowią księża w każdej para i. Wpadłem na to jakiś czas temu i obiecałem sobie, że w swoim domu nie będę przyjmował księdza po kolędzie, a już na pewno nie będę mu mówił, gdzie pracuję i ile zarabiam. Przecież oni to wszystko notują, każda z owieczek ma w para i swoją teczkę. Dokładnie taką, jaką SB prowadziła za komuny dla przeciwników systemu. Ale wróćmy do encykliki. Papież potępiał w niej ślepy socjalizm oraz ten w wydaniu marksistowskim. Myślami byłem w 1891 roku, gdy odezwał się mój telefon. Dzwonił Robert. Ten sam, który przez lata technikum przyprawiał mnie o palpitacje serca. To był „mój” heteryk, bo przecież każdy gej ma swojego heteryka, w którym bardziej lub mniej skrycie się kocha. Zdziwiłem się, gdy poprosił o spotkanie. Umówiliśmy się na następny dzień po zajęciach w McDonaldzie przy Świętokrzyskiej. Okazało się, że Robert nie ma gdzie mieszkać i chciałby wprowadzić się na Bielany. Trzeba było do tego przekonać Zochę. I to była moja misja na nadchodzący wieczór. Okazała się dość łatwa, bo Zocha właśnie miała się wyprowadzić na wieś, a mieszkanie zostawić nam, i nawet szukała kogoś do trzeciego pokoju. Był piątek, przeprowadzka Roberta została zaplanowana na niedzielę, podobnie jak wyjazd Zochy. Jednak w weekend okazało się, że zmieniła plany. A Robert już przyjechał. Z całym swoim majdanem. – O, Robert. Już jesteś? – zapytała. – Jestem, tak jak się umawialiśmy. Od dziś płacę pani za mieszkanie – odpowiedział dość szyderczym tonem. – Taka jestem zalatana – powiedziała, wzdychając, nasza gospodyni emerytka, której


dzień upływał na oglądaniu telenowel i jeżdżeniu po chleb na drugi koniec Warszawy. – Prawdopodobnie zapomniałam wam powiedzieć, że wyjadę dopiero w środę, bo mam tu jeszcze parę spraw do załatwienia. – I? – zapytał Robert. – I pokój będzie wolny dopiero od środy, prawdopodobnie. To chyba oczywiste? – odburknęła. – W całej rozciągłości oczywiste, droga pani, ale ja nie mam gdzie spać, bo jak dwoje dorosłych ludzi umówiliśmy się, że mieszkam tu od dziś – odpowiedział dość grzecznie, choć widziałem, że mało brakowało, aby wybuchnął. A parę razy miałem okazję zobaczyć go w akcji. I wiem, że w furii był zdolny do wyjścia z klasy i trzaśnięcia drzwiami. Teraz od jego reakcji zależało być albo nie być w tym mieszkaniu. Zdecydowanie wolałem jego niż jakiegoś szpiega, którego – po ewentualnej awanturze z Robertem – wstawi tu Zocha. Postanowiłem interweniować, by załagodzić niechybny konflikt. – No dobrze, poszukajmy jakiegoś rozwiązania – powiedziałem spokojnie. – On – Zośka wskazała na Roberta – oczywiście musi tu zostać, nie ma innego wyjścia. Przecież nie wystawię go na klatkę schodową. Jestem katoliczką, mam sumienie. A przez te dwie noce możecie spać razem, co to za problem? – wypaliła. W tej chwili poczułem, jakbym patrzył na tę scenę z boku. Wszystko odbywało się w zwolnionym tempie. Kolory na twarzy zmieniały mi się od bladego, naturalnego, przez lekko różowy, czerwony, aż po purpurowy. Ja mam spać w jednym łóżku z facetem, który przez lata wprawiał mnie w stan permanentnego podniecenia? Burzył spokój ducha i budził żądze, o jakie wcześniej się nie podejrzewałem? Mam spać obok miłości swojego życia i nie móc go dotknąć? Miałem ochotę złapać tę starą pudernicę za jej krzywo obciętą, ufarbowaną na inny odcień rudego niż reszta włosów, grzywkę i przez parę minut uderzać jej głową o futrynę. Tak, żeby inne debilne pomysły wysypały się z tej przestrzeni miedzy uszami, która u normalnych ludzi nazywa się mózgiem. Nabrałem dużo powietrza, policzyłem szybko do dziesięciu i spokojnie odpowiedziałem: – W sumie przez dwa dni możemy, prawda? Wydawało mi się, że na odpowiedź czekam lata świetlne. Głowa mi pulsowała, miałem nadzieję, że Robert wpadnie na jakiś inny pomysł i odmówi, ale moje nadzieje zostały brutalnie rozwiane w chwili, gdy odpowiedział, że jakoś damy radę.


14. Dobry dotyk

Zostaliśmy sami. Okazało się to trochę kłopotliwe. W moim jednoosobowym pokoju było dość ciasno. A Robert ze swoimi gratami zajmował sporo miejsca. Był dużym chłopakiem, dużo wyższym ode mnie. Gdzieś w okolicach trzeciej klasy zaczął szybko rosnąć. Nie tylko w górę, także wszerz. Mniej więcej w tym samym czasie duża część szkoły, w tym ja, zaczęła robić do niego maślane oczy. Ja miałem to szczęście, że siedzieliśmy w tej samej ławce. Był tylko mój przez jakieś sześć godzin dziennie, czasem więcej. Widziałem, jak się zmienia, jak z chłopca staje się mężczyzną, jak zaczyna o siebie dbać. Patrzyłem na to, co nosi, czułem, jak pachnie. Oczywiście kryłem się z tym, każdy mój gest miał wyglądać na niedbały, a każde słowo jakby rzucone od niechcenia. W rzeczywistości wszystko było starannie zaplanowane. Widziałem, jak się golił na łyso, gdy był dresiarzem, popalał papierosy, ale mu nie smakowały. Potem pozwolił włosom odrobinkę urosnąć, bo zmienił styl i stał się ziomem z blokowiska – wtedy nosił spodnie z krokiem w kolanach i jarał trawę. Zresztą lubi ją do dziś. Potem zaczął stawiać włosy na żel. Często nosił bojówki. Oprócz tego, że codziennie go widywałem, wiedziałem też sporo o jego męskich sprawach. O dziewczynach, które wprost rzucały mu się na szyję. Zarzekał się jednak, że nie ma w zwyczaju korzystać. Zresztą bardzo szybko związał się z Darią. Klasyczna blondynka z długimi włosami. Bardzo ładna, trochę podobna do lalki Barbie. Długo, bardzo długo była dla mnie wyłącznie wirtualnym tworem. Miałem wrażenie, i nadzieję, że dla niego też. Bo widywali się głównie w weekendy. Daria mieszkała pod Poznaniem. Poznali się na wakacjach. Wiedziałem o ich pierwszym, zresztą nieudanym, razie. Wiedziałem, że mu nie bardzo staje po alkoholu. Wiedziałem, co tak naprawdę sądzi o tych wszystkich laskach śliniących się na jego widok. Darii nie lubiłem. Zarówno tej z opowieści, jak i realnej, którą wreszcie przyszło mi poznać. Chyba w studniówkowy wieczór. Oczywiście byłem życzliwy, pomocny, uśmiechnięty jak nigdy. Słodki do bólu. Matylda, którą zaprosiłem na swoją studniówkę, użyła nawet określenia „słodkopierdzący”. Może nawet się czegoś domyśliła, ale wtedy nie dała nic po sobie poznać. Ja natomiast czułem się jak kobieta, która pragnie zaprzyjaźnić się z żoną swojego kochanka, żeby ta, broń Boże, niczego się nie domyśliła. Cały wieczór


bawiliśmy się w zasięgu swojego wzroku, ale tuż przed sesją zdjęciową gdzieś mi ta suka z moim Robertem zniknęła. Skutek jest taki, że nie ma go na wspólnym zdjęciu. A teraz znów miałem go tylko dla siebie, jak kiedyś. Dziś to ja byłem górą, mimo że nie siedzieliśmy na lekcji języka polskiego. Byłem niejako u siebie, a on był gościem w moim pokoju. Nie znał terenu, nie znał obyczajów. Trochę jakby nagle pojawił się w innym kraju i dopiero zaznajamiał się z jego kulturą. Za chwilę miał być gościem w moim łóżku. Oprowadziłem go po kuchni, po łazience. Pokazałem, które rzeczy są Zochy, co śmierdzi, gdzie nie zaglądać. Kluczowym tematem naszej rozprawy nad muszlą klozetową stała się sprawa papieru, która go rozbawiła i jednocześnie zaskoczyła. – Po chuj wam tyle papieru toaletowego? – spytał, wskazując na trzy rozpoczęte rolki. – Zielona jest moja, biała Piotrka, a szara Zochy – odpowiedziałem nieco zakłopotany. – A czemu nie podcieracie się jedną? – dopytywał. – Tak już było, gdy się tu wprowadziłem. Stały dwie, więc dostawiłem swoją. Chyba takie panują tu zasady. Zauważ też trzy płyny do mycia naczyń, trzy mydła i… trzy worki na śmieci. – No to od… Ona wyjeżdża w środę, tak? Od środy zasady się zmienią – postanowił, nawet nie zapytawszy mnie o zdanie. Zawsze podniecał mnie ten jego władczy charakter. Zgasił światło i opuściliśmy kibel. Miałem ochotę zapytać, czy mógłbym go mieć, niech będzie nawet od środy, tylko dla siebie, ale zabrakło mi odwagi. Natomiast było dla mnie jasne, że będziemy mieć wspólny papier toaletowy i pozostałe rzeczy ogólnego użytku. W radio leciała właśnie piosenka Atrakcyjnego Kazimierza „Jako mąż i nie mąż”, w sumie pasowało to do naszej aktualnej sytuacji bytowo-gospodarczej. Nie wiem tylko, ilu ciąż sprawcą był Robert. Domniemywam, że żadnej. Przecież coś bym o tym wiedział. Chyba że spłodził jakieś dzieci w ciągu ostatnich czterech miesięcy, gdy nasz kontakt był nieco luźniejszy, ale nie sądzę. Słowo za słowem, żart za żartem i zrobiło się późno. Nieuchronnie zbliżała się pora spania. Z każdą minutą czułem coraz większy stres. Robert był w łazience, brał prysznic, a ja zastanawiałem się, jak uprosić swoje ciało, żeby nie dało się ponieść emocjom. Za głowę biorę odpowiedzialność, za ręce też, ale mój mały kolega pomiędzy nogami żyje własnym życiem. Zresztą nie tylko mój. I gdy tak rozmyślałem, nawet nie usłyszałem, że woda przestała płynąć. Otworzyły się drzwi do mojego pokoju, stanął w nich Robert.


W samym ręczniku, z mokrymi włosami i kroplami wody na ciele. Zatkało mnie. Szybko zerwałem się z łóżka i oznajmiłem, że skoro zwolnił łazienkę, to ja skorzystam z okazji, bo zaraz znów będzie zajęta. Wybiegłem z pokoju jak oparzony. Zamknąłem drzwi i… natychmiast zwaliłem sobie konia. O ile znam siebie, to regeneracja potrwa co najmniej do rana. Wydawało mi się, że mój przyjaciel przez najbliższych dwanaście godzin będzie grzeczny. Potem się wykąpałem, wysuszyłem i ubrałem w piżamę. Chociaż odkąd mieszkam sam w pokoju, nie sypiam w piżamie. Rozkoszuję się luksusem spania nago i bardzo mi się to podoba. Teraz sytuacja była inna. Musiałem się, na wszelki wypadek, schować pod czymś, co ukryje ewentualne i nieprzewidziane reakcje mojego ciała. Założyłem też pod spodnie bokserki. Strefa poniżej pasa musiała być chroniona w sposób nadzwyczajny. I była. Zastanawiałem się tylko, jak ja będę spał z tyloma szmatami na sobie i w dodatku pod kołdrą, ale co tam. Jakoś się dwie, a nawet trzy noce przemęczę, a Robertowi powiem, że jest mi zimno. Narzuciłem też na siebie zielony szlafrok i ruszyłem w kierunku swojego pokoju. W przedpokoju spotkałem Roberta. – Zrobiłem kolację – powiedział zadowolony z siebie. Niósł do pokoju talerz z grzankami. Było ich chyba z piętnaście. Bardzo ładnie pachniały. – To my mamy urządzenie do robienia grzanek? – zapytałem nieco zaskoczony. – Już mamy – odpowiedział Robert, otwierając drzwi nogą, po czym zapytał: – A tobie nie będzie za gorąco w tych wszystkich ciuchach?


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.