Marcin Prus. Wszystkie barwy siatkówki

Page 1


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.



Krew mnie zalewa, kiedy kreowany na gwiazdę Marcin Prus zachęca widzów do dopingu, a powinien patrzeć głęboko w oczy rywalom, obserwować każde ich drgnienie. Hubert Wagner


To, co trzymasz w ręku, drogi Czytelniku, to prawdziwa historia spisana ręką reprezentanta Polski. Została ona stworzona po to, byś mógł wczuć się w to, co osobiście przeżyłem. Chciałbym, aby wydarzenia, o których wspominam, pozostały w Twoim sercu. Przynajmniej na jakiś czas. Moim zamiarem nie było zgłębianie istoty bycia sportowcem. Może kiedyś przyjdzie na to czas. To natomiast jest książka o sukcesach i porażkach, o reprezentacji i klubie. O miłości do sportu i o miłości do ludzi. O pasji. O sielance i chorobie. O problemach i radościach. O jasnych i ciemnych stronach życia. Chcę, abyś w całości poznał moją prawdę. Prawdę faceta, który kochał, kocha i już zawsze będzie kochać siatkówkę.


ROZGRZEWKA

Bungee bez bungee Dawno, dawno temu, w mieście zwanym Starogard Gdański, przyszedłem na świat. Otrzymałem imię Marcin. Data moich urodzin – 16 października 1978 roku – pokrywa się z datą wybrania Karola Wojtyły na papieża, co do godziny. Rosłem zdrowo. Już jako dziecko zdawałem sobie sprawę ze swoich możliwości. Przykłady można by mnożyć, ale chyba warto przytoczyć kilka kluczowych. Przede wszystkim – kocham skakanie. W każdej postaci. Kiedy miałem około dwóch lat, rodzice, jak zwykle idąc do pracy, zostawili mnie pod opieką dziadków. Pech chciał, że oboje byli wówczas zajęci. Włożyli mnie zatem do łóżeczka ze szczeblami i każde z nich zajęło się swoimi obowiązkami. Dziadek poszedł z torbą po mleko, kaszkę i coś tam jeszcze. W tamtych czasach niespecjalnie było co kupować, więc w założeniu powinien się z tym uwinąć w miarę szybko. Babcia tymczasem zeszła na dół z praniem. Zostałem sam i drzemałem w najlepsze. Po chwili jednak się obudziłem. Skoro dziadkowie dali mi pełną dowolność w działaniach, postanowiłem to wykorzystać. Już wtedy miałem sporo energii, więc podjąłem się zadania pozornie niemożliwego, czyli opuszczenia łóżeczka. Udało mi się rozgryźć patent wyciągania szczebelka. Ci, którzy nie odstępowali mnie na krok – zniknęli. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, że nikogo nie ma w domu, i jak to ukochany wnuk postanowiłem odszukać swoich wspaniałych dziadków. Zdałem sobie sprawę, że trzeba poszerzyć zakres poszukiwań, zajrzałem więc do wszystkich pomieszczeń, lecz nikogo nie znalazłem. Na stole też dziadków nie było. Przecież gdyby tam byli, to z pewnością spadliby wraz z obiadem, wazonem i ściągniętym przeze mnie obrusem. Kombinowanie miałem we krwi, więc niezrażony niepowodzeniem ruszyłem na parapet. Przez okno zauważyłem babcię. Darłem się wniebogłosy, ale mnie nie słyszała. Chwyciłem za klamkę i wydałem z siebie okrzyk: – BABCIAA!!! Wyobrażacie sobie jej wyraz twarzy, kiedy mnie zobaczyła? Zaczęła głośno krzyczeć: – Marcinku, zostań na górze! Marcinku, zaraz przyjdę! Marcinku, NIE!!! A Marcinek, jak to Marcinek, zawsze chodził własnymi ścieżkami. Rozejrzałem się dookoła i dostrzegłem lecące na dół kołdry, poduszki i koce. Zewsząd dobiegał pisk i lament. Zawisłem, jedną ręką trzymając się parapetu i... Tak sobie myślę, że wiele rozdziałów jeszcze przed Wami. Zróbcie sobie kawę i usiądźcie wygodnie. Okno z drugiego piętra zostało usytuowane idealnie w linii leżących poniżej betonowych schodów


do piwnicy. Babcia w heroicznym geście wyciągnęła ręce przed siebie, wierząc, że mnie złapie. Mimo rozlegających się z każdej strony krzyków, stała skoncentrowana. Z sekundy na sekundę prawdopodobieństwo upadku stawało się coraz bardziej realne. Ja na pewno nie zamierzałem tego skoku odpuścić. Na dole pojawiła się całkiem spora grupka gapiów. Skoro czekali na skok tak długo, nie mogłem ich przecież zawieść. Puściłem parapet. Nawet sobie nie wyobrażacie, jaki wtedy byłem sławny. W ciągu paru chwil stałem się najbardziej rozpoznawalnym dwulatkiem w mieście. I to w czasach, kiedy nikt nie słyszał o internecie, z telewizorem też było średnio, a za twierdzenie, że można rozmawiać przez telefon bez kabla, człowiek zostałby ukamienowany. Moja ukochana babcia Hela – matka mojego ojca – uratowała mi życie. Niewiarygodne, do jakich czynów człowiek jest w stanie się posunąć, by ratować kogoś bliskiego. Babcia, nie bacząc na konsekwencje, stała na schodach, a złapawszy mnie, uderzyła głową o betonowy mur, uszkadzając sobie w ten sposób odcinek szyjny kręgosłupa. Zdarła sobie skórę z twarzy oraz nabiła niezliczoną ilość siniaków na całym ciele. Zewsząd rozległy się jednak gromkie brawa, słychać było okrzyki radości i ulgi. Wiadomość o tym wyczynie trafiła oczywiście do moich rodziców. Pracowali wówczas w Elektronie, starogardzkiej fabryce baterii. Gdy matka poprosiła kierownika o wyjście z pracy w związku z zaistniałymi okolicznościami, ten stwierdził: – Z drugiego piętra? E, nie ma się pani po co spieszyć... Rzecz jasna nie obyło się bez strat. Miałem pęknięty kręgosłup w odcinku lędźwiowym i groził mi pełen paraliż. Dzięki pomocy moich ukochanych rodziców i całej rodziny wyszedłem z tego jednak prawie bez szwanku. Chciałbym w tym miejscu pozwolić sobie na szczere wyznanie. Składam Ci, Babciu Helu, stokrotne podziękowania. Gdyby nie Twój heroizm, nie mógłbym doświadczyć tych wszystkich wspaniałych rzeczy, które na mnie czekały. Twoja odwaga powinna zostać uhonorowana medalem, którego nigdy od nikogo nie dostałaś. Nie zapomnę tego, co dla mnie zrobiłaś. Dziękuję Ci bardzo za uratowanie mojego życia. Spoczywaj w pokoju. Pisząc te słowa, znów się poryczałem. Podobno facet nie powinien wstydzić się łez. Ja się swoich nigdy nie wstydzę, nawet teraz, w pociągu, kiedy piszę te słowa, a wokół mnie jest pełno ludzi.

Prus mówi Każdy w swoim życiu miał mniejsze i większe przeboje. Nie będę ukrywał – za złe zachowanie i brak szacunku dostawałem w dupę od rodziców, a wyrosłem na porządnego człowieka z uporządkowanym systemem wartości i zasad. Uważam, że respekt przed rodzicami to klucz do normalnych relacji.


Duch rywalizacji Nigdy nie brakowało mi zamiłowania do różnych dyscyplin. Od dzieciństwa byłem wychowywany w duchu sportu – ojciec kochał lekkoatletykę, matka była siatkarką. Do mojego stałego sportowego ekwipunku należała kula do pchania, oszczep, szachy i skakanka. Tato zainwestował także w stół do tenisa, ponadto rozkopał ogródek i ułożył deskę, czyniąc tym samym miejsce do skoków w dal. Już wtedy dostrzegał u mnie spory talent. W domu rozgrywaliśmy codziennie wielkie turnieje rodzinne, uczyliśmy się z moim bratem grać w „pingla” – nieobce były nam zagrania spod stołu, „forehandy” i „backhandy”, „podkręcone” i „świnie”. Rzecz jasna granie odbywało się w systemie każdy z każdym. Żaden z domowników nie chciał odpuścić sobie takiego wydarzenia!

Prus mówi To było piękne życie. Bez komputera, bez przemocy, bez złego nastawienia do innych. Tylko duch sportu umacniający co wieczór nasze rodzinne więzi i wypełniający każdą cząstkę nas.

Każdy chciał wygrać. Nic więc dziwnego, że czasem, gdy rodzice dostawali od nas baty, leciały jakieś bluzgi. Było to dla nas klarowne i zrozumiałe, bo przecież zdenerwowanie trzeba jakoś rozładować. Pamiętam doskonale swój występ w turnieju o mistrzostwo miasta. Byłem jedynym amatorem wśród zawodowców. Zapisany zostałem w wolnej kategorii do siedmiu lat i pokonując zawodników klubowych jako nieznany nikomu szczyl, stałem się mistrzem Starogardu Gdańskiego. Zostałem zauważony przez trenerów miejscowego Agro-Kociewia i zacząłem treningi pod okiem fachowców. Pojechałem jeszcze na mistrzostwa województwa i zostałem brązowym medalistą tego turnieju. Nie był to jednak mój żywioł. Epizod z tenisem skończył się, gdy na którymś ze starogardzkich turniejów pojawił się debel Leszek Kucharski – Andrzej Grubba. Wtedy poinformowano mnie, że mogę mieć problemy ze zdrowiem. Ze względu na mój wzrost stół powoli stawał się dla mnie za niski, a przepisów nikt nie zamierzał zmieniać. Musiałbym chyba urodzić się Chińczykiem i nazywać się Mar Cin Ping Pong Prus, by coś w tym sporcie osiągnąć. Tak więc po krótkich namowach odłożyłem celuloidową piłeczkę na bok i zająłem się szachami. Kariera szachisty rysowała się optymistycznie. Miałem profesjonalny zegar oraz dwóch genialnych


partnerów: tatę Mieczysława i brata Rafała. Mama niestety troszkę odstawała... Dzień w dzień studiowaliśmy układy z czterystustronicowej, dwutomowej książki ABC szachów . Boje toczyliśmy w każdej wolnej chwili. Znaliśmy wszystkie posunięcia Anatolija Karpowa i Garriego Kasparowa, a informacja o powstaniu komputera, który sam może rozgrywać partię szachów, wpędziła nas w istny obłęd. Przecież niewiarygodne wręcz było, by komputer sam potrafił myśleć i analizować posunięcia szachowych geniuszy! Nie śniło nam się, że za jakiś czas taka gra będzie dostępna w formie aplikacji na pierwszy lepszy smartfon. Nadszedł czas próby. Rodzice zapisali nas na symultanę z Mistrzem, który miał rozgrywać siedemnaście partii jednocześnie. Alfa i Omega szachów, a po drugiej stronie planszy ja. No dobrze, nie tylko ja – było jeszcze szesnastu pozostałych graczy. Kilka ruchów otwarcia i milion kolejnych przed oczami. Jak grać, by wygrać? Przerzucałem kartki w wyobraźni, bo przecież ABC szachów studiowałem nieskończoną ilość razy. W końcu zaczęło mi świtać. Nie miał facet szans, chociaż jeszcze o tym nie wiedział. Mistrz dał się wpuścić w maliny na klasyczne zagranie ze skoczkiem, z wymianą na wieżę, by potem pójść jak zwierz na rzeź. Pokonany przez ośmiolatka! Po chwili zdał sobie sprawę, że został nabrany. Kilka ruchów i pozamiatane. Nie pozostało mu nic innego, jak położyć swojego króla na planszy. Jednak nawet to niezwykłe zwycięstwo nie przekonało mnie do szachów. Czułem się wspaniale, lecz gdzieś w głębi serca wiedziałem, że jestem stworzony do innych celów. Chciałem w życiu sportowym robić coś spektakularnego, coś, co kochają tłumy. Coś, co porwałoby mnie bez reszty. Niestety, we wczesnym dzieciństwie nic takiego nie znalazłem.

Prus mówi Jeśli nie wiesz, co kochasz robić, podejmij się każdego zadania. Nawet tego z pozoru niemożliwego do zrealizowania. Tylko sprawdzenie się w trudnych warunkach pozwoli Ci odnaleźć prawdziwe powołanie.

O dwóch takich, co ściągali na siebie kłopoty Mój brat Rafał już w dzieciństwie wiedział, że coś ze mnie będzie, więc postanowił mnie wykończyć za młodu. Oczywiście żartuję, bo wszystko co poniżej opisane, zrobione zostało nieumyślnie i nie mam Rafałowi niczego za złe. Jak każdy młody chłopak chciałem być piłkarzem. (Chciałem też być striptizerem, ale nic z tego nie


wyszło). Piłkarskie marzenie było konsekwentnie realizowane. Brat i ja graliśmy zawsze razem z sąsiadami – „Wiśnią” i „Frytą”. Aby wzmacniać więzy rodzinne, ja grałem z Rafałem. Niestety, jak to w rodzinie, nie obywało się bez kłótni. Bratobójcze wojny trwałyby zapewne dłużej, gdyby do akcji nie wkraczali rodzice i nie zmieniali składów. Była piękna, wiosenna pogoda, trwał wspaniały mecz. Za bramki służyły nam bramy wjazdowe do posesji. Były nawet poprzeczki – marzenie każdego młodego „skórokopa”. Toczyliśmy zaciekłą walkę. Kontra za kontrą, wariacka bieganina, a przecież odległość między bramkami to zaledwie dziesięć metrów. Gole strzelamy jak szaleni. Szkoda jedynie, że Franz Smuda nas wtedy nie widział. Kadra murowana! Latamy tam i z powrotem, gdy nagle zawodnik z mojej drużyny fauluje przeciwnika. Drzemy się na siebie jak zwykle. W wojnie argumentów lepsi okazują się przeciwnicy. Rzut karny. Piłka ustawiona niedaleko od bramki, bo przecież placu brak, strzela sam poszkodowany. Mój brat. Rodzony. Rozbieg wziął tak długi, że zatrzymał się prawie przy pobliskim sklepie spożywczym. Biegnie. Rozpędza się niczym lokomotywa. Zamach i strzał. Piłka leci z oszałamiającą prędkością w moim kierunku. I to właśnie było najgorsze. Zamiast w wolne miejsce, leciała prosto we mnie. Odruchowo zasłoniłem się dłońmi, jednak impet piłki był za duży. Chrzęst mógł oznaczać tylko jedno. Gips na prawym nadgarstku założyli mi na trzy tygodnie, a skutki niestety odczuwam do tej pory. Przeskakuje coś przy każdym ataku, choć w życiu nie przeszkadza. Ot, taka złośliwość losu. Jakiś czas po tym incydencie – dni stawały się coraz krótsze, a mój gips był już dawno ściągnięty – Rafał i ja, zamiast grzecznie oglądać kreskówki, odkryliśmy w sobie duszę biznesmenów. Naszym sąsiadem był wówczas (i jest nadal) pan Kamiński. Ponieważ miał dobre serce i przy okazji ogrom roboty, postanowił wesprzeć nasz młodzieńczy budżet i zaproponował wynagrodzenie za pomoc. Pracy miał sporo, gdyż właśnie się rozbudowywał. Wszędzie walały się stalowe elementy, dookoła pełno było piasku, cegłówek i pustaków. Naszym zadaniem było przerzucenie owego piasku łopatami. Ochoczo zabraliśmy się do działania, bo przed nami rozpościerała się piękna wizja wydawania ciężko zarobionej kasy. Kupka piachu malała, a z każdym ruchem szpadla na nasze wirtualne konto wpadała drobna suma. Czuliśmy się szczęśliwi i spełnieni. Robota zakończona, przyszedł więc czas na wypłatę. Jeszcze tylko odłożyć łopatę na miejsce i... No właśnie, trzeba ją było odłożyć. Niestety mój kochany braciszek postanowił dodać owej czynności barwy i zaprezentował przepiękny rzut łopatą do upatrzonego przez siebie celu. Jakże pięknie ona leciała, a jak szybowała nad podwórkiem! Wiem to z opowieści kolegów, którzy twierdzili, że tak klasycznego lotu nie powstydziłby się żaden oszczepnik startujący na igrzyskach olimpijskich. Podobno nawet wirowała wokół własnej osi... Traf chciał jednak, że Rafał nie zauważył mnie, a ja tej cholernej łopaty. Domyślcie się, co było dalej. Mrok przed oczami, ja na glebie, a łopata wbita w lewą nogę. Utrzymywała się tam przez krótką chwilę, jednak wreszcie odpadła, pozostawiając ozdobną dziurę w kości i w samym kolanie. Parę centymetrów wyżej i zostałbym bez nogi. Jakoś doczłapałem do domu. Spodnie na wysokości kolana w ich przedniej części miałem rozcięte. Krew zalała wszystko od kolana w dół i zdążyła już skrzepnąć. W powietrzu unosił się jej słodki zapach. Dzięki niebiosom jak zwykle wyszedłem z opresji bez szwanku. Jak ktoś chce zobaczyć z bliska, to może jak na otrzęsinach w gimnazjum salezjańskim posmarować mi kolano bitą śmietaną, by lepiej można było się przyjrzeć. Serdecznie zapraszam...


Jak widzicie, moje młodzieńcze życie nie było usłane różami. Ściągałem na siebie prawdziwe kataklizmy. Historie, gdy dostałem w dziób huśtawką i o mało nie skręciłem sobie przy tym karku przeszły już do kanonu opowieści rodzinnych. O tym, że chcąc zatłuc niewinnego robala, wpakowałem sobie widły w nogę – wspominać nie będę. Nie wspomnę również o tym, że podczas porządkowania podwórka skończyłem z grabiami w czaszce. Chcecie o tym usłyszeć? Spytajcie podczas spotkania autorskiego. Nie ominę wtedy żadnego szczegółu.


POCZĄTKI KARIERY

Adept Nadszedł czas, gdy grom z jasnego nieba wreszcie mnie trafił. Padło na siatkówkę. Przy domu wygospodarowaliśmy miejsce, które mogło służyć za boisko, rozwiesiliśmy siatkę i mogliśmy się cieszyć z grania. Przekopałem nawet specjalnie odizolowany fragment ogródka, by łatwiej mi było rzucać się w obronie. Moim „trenerem” stała się mama Emilia. Swoje pierwsze siatkarskie kroki stawiałem pod czujnym okiem Leszka Rykaczewskiego. Potencjał miałem podobno ogromny, bo już w trzeciej klasie podstawówki trafiłem do grupy siatkarskiej, wybijając się ponad przeciętność. Byliśmy najwyżsi w klasie – Przemysław Zalewski i ja. Spójrzcie na zdjęcie we wkładce: pierwszy z lewej w górnym rzędzie to ja, pierwszy z prawej – Przemek. Naszą wychowawczynią była pani Danuta Tylkowska (druga z prawej, dolny rząd). Od samego początku marzyliśmy o wspaniałej karierze. W klasie tworzyliśmy zgraną ekipę – Przemo, Wieki, Godleś, Janca, Wnęka (facet miał inną ksywę, ale nie nadaje się ona do publikacji), dalej: kuzynostwo Grzeszkiewiczów – Bart i Grzechu – Wojtas, Marcinek, Koniak, Kamyk, Buła, Wrona, Sławson i Jaro. Jeśli chodzi o dziewczęta, to miałem swoje klasowe platoniczne miłości. Nie mówiłem o nich nikomu. Dorotka, Emilka, Ewelina, Madzia... i Monika. Dla tej ostatniej zrobiłem nawet statek na ZPT. Nazwałem go „Monia 16”, bo taki był jej numer w dzienniku.

Prus mówi Każde dziecko rodzi się obdarzone talentem. Każde, jako mały brzdąc, jest w stanie nauczyć się języka chińskiego. Nie ma dzieci bez wrodzonych zdolności. Tylko od nas zależy, kim dziecko będzie, gdy dorośnie. Dzieciom trzeba dać szansę rozwoju. Aby podnosić ich umiejętności, dorośli powinni tworzyć najróżniejsze związki, zrzeszenia, organizować warsztaty, SKS-y, zakładać klasy sportowe. Dzieciakom trzeba po prostu pomagać i udostępniać odpowiednie narzędzia – tylko tak możemy być pewni, że poradzą sobie w przyszłości.

Wróćmy do sportu – mieliśmy SKS-y i dodatkowe dwie godziny siatkówki w tygodniu. Zwykle na początku dnia, by potem w przepoconej koszulce i we „własnym sosie” człowiek wchłaniał pakowaną mu do czaszki wiedzę. Co tu dużo mówić: szkoła podstawowa numer 7 imienia


Władysława Broniewskiego to było to. Szkoła siatkówką stała. Bycie w zespole szkolnym to szczyt marzeń każdego ucznia. Jako młody siatkarz miałem swoich idoli. Byli nimi Piotr i Paweł Papke, bliźniacy, a na rozegraniu Bartosz Głuszak. Jawili się niczym giganci siatkówki. Bracia mieszkali niedaleko mnie, na Skarszewskiej, byli o rok starsi. Mieli moc. Nachrzaniali takie „sufity”, że szkolna sala sportowa pękała w szwach. O rok starszy od nich mój brat również był Demonem Sportu. Jakże ja ich podziwiałem! Dążyłem do ich ideału, choć zawsze byli o krok przede mną. Niby tak mało, niby tak niewiele, ale jednak nie byłem w stanie pokonać trudności, jaką tworzyła bariera różnicy wieku – zaledwie jeden rok: tylko i aż. Miałem nadzieję, że kiedyś się zatrze, a ja dorównam swoim idolom. Pragnąłem być choć troszkę bliżej profesjonalizmu i marzyłem o posiadaniu własnych nakolanników. Nie było jednak możliwości ich nabycia, Allegro nie istniało, a o sklepach sportowych nie było nawet co myśleć. W końcu ubłagałem mamę, by je dla mnie zrobiła. Moja ukochana matula, posiadająca niewyczerpane pokłady pomysłów, zrealizowała moje marzenie. Minął tydzień i miałem swoje własne, pierwsze, przepiękne nakolanniki. Nie był to byle jaki chłam z Chin, lecz najprawdziwsze nakolanniki, jakie widziałem u innych siatkarzy. Przynajmniej wtedy miałem o nich takie wyobrażenie. Były piękne, a co najważniejsze – tylko moje i nieliczni mieli sposobność ich dotknąć. By je uszyć, mama poświęciła swoją elastyczną bieliznę oraz krzesło. Wycięła szablon, pocięła majtki, a z krzesła wyciągnęła grubą gąbkę. Stworzyła dzieło na miarę obrazu Matejki. Moje własne, pierwsze nakolanniki. Ileż ja się wtedy rzucałem! Błyskawicznie nauczyłem się padów i rzutów siatkarskich, przewrotów w tył, kołysek i innych elementów siatkarskiego kunsztu. Przy okazji uczyłem tego innych, w tym Błażeja Godlewskiego – fantastycznego kolesia, rewelacyjnego kompana wypraw wędkarskich, wówczas człowieka, który przeze mnie o mało nie skręcił sobie karku. Podczas pierwszej i jak się okazało ostatniej próby zapomniał wejść w „ślizg” i zahamował na własnej szyi. Nogami, a właściwie stopami, dotknął tyłu głowy. Od tego momentu dałem sobie spokój z uczeniem innych. Błażej, sorki raz jeszcze...

Pierwsza porażka Regularnie chodziłem na treningi, a gdy poziom mojej gry wzrósł, dostałem propozycję zagrania w klubie. Mowa o SKS-ie Polmos Starogard Gdański. Byłem dumny, że mogę reprezentować barwy naszego Starogardu. Nigdy nie zapomnę jednej z pierwszych piłek, kiedy zostałem wprowadzony do zespołu. Zaprosiłem wtedy do oglądania mojego pierwszego w życiu spotkania całą rodzinę. Do szkoły podstawowej numer 3 przyszli dziadkowie, babcie i oczywiście rodzice. Było to tak: Mecz trwa. Wygrywamy – w zasadzie nasi wygrywają... – ZMIANA! MARCIN, WCHODZISZ! Dumny jak paw, z walącym sercem wchodzę na tył obrony. Blok w juniorach praktycznie nie istniał, a akcja przerzuciła się na lewą stronę naszego przeciwnika. Wchodzę na przekątną, skracając dystans między mną a atakującym. Potężny cios trafia mnie w „karton”, czyli klatkę piersiową.


Głuchy odgłos trafienia. Padam na parkiet. Liczenie. I już po meczu – przynajmniej dla mnie. Udałem się do szatni, wziąłem szybką kąpiel i wróciłem do rodziny. Największy opozycjonista w dziejach, dziadek Józef, postanowił zabrać głos: – Po co ci to? Przecież cię tam, wnuku, zabiją – stwierdził. Ja jednak nie odpuściłem.

Jak nie pojechałem na mecz Zbliżał się mój pierwszy wyjazd. Naszym środkiem lokomocji była nyska. Jakby ktoś nie wiedział, to takie przedpotopowe ustrojstwo, które w dawnych czasach przewoziło ludzi. Złomowaty odpowiednik dzisiejszego busa. Traf chciał, że podczas pierwszego „wyjazdu” stała się rzecz, która odmieniła całe moje życie. Szykowała się wycieczka do Pucka, czyli rodzinnego miasta Daniela Plińskiego. O tym wyjeździe dobrze wszyscy wiedzieli. Nyska, która przewoziła zawodników, miała to do siebie, że mieściło się w niej jedynie siedem osób. Do wyjazdu przygotowywałem się szczególnie, gdyż chciałem pokazać się „wielkiemu światu”. Mecz był zaplanowany w kalendarzu rozgrywek, tak więc po prostu musiał się odbyć. Z rana pojechałem z bratem pod urząd miasta w Starogardzie, czyli na miejsce zebrań przed każdym z wyjazdów. W samochodzie rozsiadłem się wygodnie, czekając, aż zamkną się drzwi. Jeszcze chwilka, prawie, już... i plany diabli wzięli. Ciąg dalszy w wersji pełnej

Początki wielkiego grania Dostępne w wersji pełnej

Nie taki Fin straszny... Dostępne w wersji pełnej


Koleje losu Dostępne w wersji pełnej

„I stało się to, co musiało się stać...” Dostępne w wersji pełnej

Technika małych kroczków Dostępne w wersji pełnej

Pod górę Dostępne w wersji pełnej

„Chrzest” Dostępne w wersji pełnej

Dywizjon 303


Dostępne w wersji pełnej

Lekcja patriotyzmu Dostępne w wersji pełnej

„Przepraszam” Dostępne w wersji pełnej

Ksywy Dostępne w wersji pełnej

Sulęcińska masakra wodą metaliczną Dostępne w wersji pełnej

Wykluczony Dostępne w wersji pełnej


Wycisk w Zakopcu Dostępne w wersji pełnej

Kierunek: Barcelona Dostępne w wersji pełnej

Smak triumfu Dostępne w wersji pełnej

MVP Dostępne w wersji pełnej

Plaża ponad wszystko Dostępne w wersji pełnej


KLUBY

Negocjacje Dostępne w wersji pełnej

MO-STO-STAL! Dostępne w wersji pełnej

Po pierwsze: siatka Dostępne w wersji pełnej

Kult decybeli Dostępne w wersji pełnej

Siatkarz od kuchni


Dostępne w wersji pełnej

Wiwat, młodzi! Dostępne w wersji pełnej

Faux pas Dostępne w wersji pełnej

Szacunek dla starszych Dostępne w wersji pełnej


KADRA

Blaski i cienie sukcesu Dostępne w wersji pełnej

Joaquina Dostępne w wersji pełnej

Smak zwycięstwa Dostępne w wersji pełnej

Sponsor Dostępne w wersji pełnej

Liga Światowa


Dostępne w wersji pełnej

Boskie cheerleaderki Dostępne w wersji pełnej

Błogi sen Dostępne w wersji pełnej

Hymn reprezentacji Dostępne w wersji pełnej

Turniej kwalifikacyjny – Sydney 2000 Dostępne w wersji pełnej

Marzenie Dostępne w wersji pełnej


Niewyparzona gęba Dostępne w wersji pełnej

Pamięć o bohaterach Dostępne w wersji pełnej

Trenerska (nie)dola Dostępne w wersji pełnej


PODRÓŻE

Siatkarz w samolocie Dostępne w wersji pełnej

Australia Dostępne w wersji pełnej

Chiny Dostępne w wersji pełnej

Japonia Dostępne w wersji pełnej

Stany Zjednoczone


Dostępne w wersji pełnej

Wenezuela Dostępne w wersji pełnej

Brazylia Dostępne w wersji pełnej

Bahrajn Dostępne w wersji pełnej


KONTUZJE

Diabeł tkwi w szczegółach Dostępne w wersji pełnej

Błędna diagnoza Dostępne w wersji pełnej

Druga strona medalu Dostępne w wersji pełnej

Wielki powrót Dostępne w wersji pełnej

Przyjaciele poznani w biedzie


Dostępne w wersji pełnej


NOWE ROZDANIE

Czas pożegnań Dostępne w wersji pełnej

Oferta Dostępne w wersji pełnej

Na głęboką wodę Dostępne w wersji pełnej

„Szok’n’Show” Dostępne w wersji pełnej

Zawód: reporter


Dostępne w wersji pełnej

Dwadzieścia sekund Dostępne w wersji pełnej

Zadyma Dostępne w wersji pełnej

Radiowe pogawędki Dostępne w wersji pełnej

Z miłości do sportu Dostępne w wersji pełnej

Jeśli nie siatka, to co? Dostępne w wersji pełnej


Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej


Alfabet Prusa

Dostępne w wersji pełnej


Inni o Prusie

Dostępne w wersji pełnej


Kalendarium

Dostępne w wersji pełnej


ZDJĘCIA

Dostępne w wersji pełnej


Dostępne w wersji pełnej


Wszystkie barwy siatkówki Spis treści Okładka Karta tytułowa Dedykacja *** ROZGRZEWKA Bungee bez bungee Duch rywalizacji O dwóch takich, co ściągali na siebie kłopoty POCZĄTKI KARIERY Adept Pierwsza porażka Jak nie pojechałem na mecz Początki wielkiego grania Nie taki Fin straszny... Koleje losu „I stało się to, co musiało się stać...” Technika małych kroczków Pod górę „Chrzest” Dywizjon 303 Lekcja patriotyzmu „Przepraszam” Ksywy Sulęcińska masakra wodą metaliczną Wykluczony Wycisk w Zakopcu Kierunek: Barcelona Smak triumfu MVP Plaża ponad wszystko KLUBY Negocjacje MO-STO-STAL! Po pierwsze: siatka Kult decybeli Siatkarz od kuchni Wiwat, młodzi! Faux pas Szacunek dla starszych


KADRA Blaski i cienie sukcesu Joaquina Smak zwycięstwa Sponsor Liga Światowa Boskie cheerleaderki Błogi sen Hymn reprezentacji Turniej kwalifikacyjny – Sydney 2000 Marzenie Niewyparzona gęba Pamięć o bohaterach Trenerska (nie)dola PODRÓŻE Siatkarz w samolocie Australia Chiny Japonia Stany Zjednoczone Wenezuela Brazylia Bahrajn KONTUZJE Diabeł tkwi w szczegółach Błędna diagnoza Druga strona medalu Wielki powrót Przyjaciele poznani w biedzie NOWE ROZDANIE Czas pożegnań Oferta Na głęboką wodę „Szok’n’Show” Zawód: reporter Dwadzieścia sekund Zadyma Radiowe pogawędki Z miłości do sportu Jeśli nie siatka, to co? Podziękowania Alfabet Prusa Inni o Prusie Kalendarium ZDJĘCIA


*** Karta redakcyjna


Marcin Prus Wszystkie barwy siatkówki Copyright © by Marcin Prus 2013 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2013 Redakcja i korekta Joanna Mika-Orządała, Kamil Misiek/Editor.net.pl Okładka Marcin Prus – marcinprus.pl Mariusz Wientzek Paweł Szczepanik – BookOne.pl Private photographs inside the book provided courtesy of Marcin Prus Front cover photograph © fotofeeria.pl All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy. 978-83-7924-058-6

www.wsqn.pl www.facebook.com/WydawnicwoSQN

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl al. Szucha 8, 00-582 Warszawa e-mail: kontakt@elib.pl www.eLib.pl



Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.