Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.
Wydanie elektroniczne
O książc e Wychowana w rodzinie amerykańskich misjonarzy i gorliwych chrześcijan Josephine March w wieku osiemnastu lat poznaje z ust matki szokującą prawdę: biologicznym ojcem jej i brata bliźniaka, Chrisa, jest muzułmanin z Pakistanu, Sadik Ali Mubarak, od piętnastego roku życia mieszkający w Ameryce. Co więcej – Sadik nawet nie wie o ich istnieniu. Jo postanawia go odwiedzić, rozwiać budzące się wątpliwości, odnaleźć cząstkę siebie w mężczyźnie, którego nigdy nie spotkała. Sadik opowiada dziewczynie historię swej rodziny, lecz Jo – zagubiona, niepewna własnej tożsamości – nie potrafi go zaakceptować i zrywa dalszy kontakt. Pomimo to, rozpoczynając potem naukę w college’u, zapisuje się na lektorat arabskiego i urdu. Po atakach na World Trade Center z 11 września dla rodzeństwa nadchodzi czas życiowych wyborów i osobistego zaangażowania w walkę z terrorem. Brat Jo wstępuje do marines i trafia do Iraku, ona zaś zostaje tłumaczką w strukturach wywiadowczych. Udział w wojnie odciska trwałe piętno na psychice Chrisa – stres pourazowy, który skutkuje próbą samobójczą i częściową utratą pamięci. Chcąc uleczyć brata, Jo musi sięgnąć do ich wspólnych korzeni, odbyć pokutę w jego i własnym imieniu. O pomoc zwraca się do rodziny swego biologicznego ojca, Sadika. Ruszając w pielgrzymkę do Pakistanu, a potem Iraku, rozpoczyna najbardziej niebezpieczną podróż w swoim życiu…
NAF ISA HAJI Urodziła się w Los Angeles w rodzinie pakistańskich imigrantów. Ma za sobą studia historyczne na University of California i doktorat z edukacji. Pracowała jako nauczycielka w szkole podstawowej, ale jej marzeniem było zostać pisarką. W 2009 zadebiutowała powieścią Napisane na moim czole. Słodycz łez, jej druga książka, ukazała się w 2011. www.nafisahaji.com
Tej autork i NAP ISANE NA MOIM CZOLE SŁODYCZ ŁEZ
Spis treści
O książce O autorce Tej autorki Strona redakcyjna Dedykacja Motto Częsc pierwsza Jo Sadik Jo Angela Część druga Jo Dina Jo Dina Część trzecia Angela Jo Część czwarta Sadik Jo Faith
Podziękowania Nota od autorki Słowniczek Posłowie Odkopywanie wspomnień Podkład muzyczny Nafisa Haji Przypisy Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.
Tytuł oryginału: THE SWEETNESS OF TEARS Copyright © Nafisa Haji 2011 All rights reserved Published by arrangement with HarperCollins Publishers Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2013 Polish translation copyright © Magdalena Słysz 2013 Redakcja: Joanna Morawska Konsultacja: prof. Jolanta Sierakowska-Dyndo Zdjęcie na okładce: BE & W Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz ISBN 978-83-7885-192-9 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Alemu i Khalilowi
A łzy, które wylałeś, mój zbolały, są słodsze niż śmiech tego, co szuka zapomnienia, i milsze niż donośne głosy żartownisiów. Te łzy oczyszczą serce pełnego nienawiści i nauczą go, że wylewając je, jednoczy się z ludźmi o złamanych sercach. To łzy Nazarejczyka. Khalil Gibran, „Przyjaciel”, Uśmiech i łza
Częsc pierwsza
Jo
W noc zwątpienia i smutku Idzie przed siebie grupa pielgrzymów. Sabine Baring-Gould (hymn 1867) Pierwotny tekst w języku duńskim: Bernhard S. Ingemann Gdy pierwszy raz ogarnęło mnie zwątpienie, próbowałam je zwalczyć. I to dosłownie. Bo według tego, czego mnie uczono, zwątpienie jest nasieniem Szatana i wyrasta z niego nieposłuszeństwo. Ale moje zwątpienie nie miało nic wspólnego z Bogiem ani Biblią. Dotyczyło czegoś bliższego, domowego – choć w końcu zaprowadziło mnie daleko od domu, za oceany, na inne kontynenty, i sprawiło, że naciągnęłam więzy miłości i lojalności jak się tylko dało, zanim wreszcie wróciłam, pogodzona ze sobą i tym, kim jestem. Przedtem jednak robiłam wszystko, co mogłam, żeby nie słyszeć syku węża – oprzeć się pokusie poznania czegoś, czego nie chciałam znać. Początkowo ignorowałam szepty, udawałam, że nie widzę tego, co widziałam, jakby można było nie wierzyć w to, co mówią człowiekowi własne oczy. Wiedziałam, jak zakończyła się historia pierwszego pokuszenia w dziejach, i nie chciałam zostać wypędzona z rajskiego ogrodu. Była to walka, którą toczyłam w skrytości ducha, przez całą dziesiątą klasę. Usłyszeć pytania – choćby we własnej głowie – oznaczałoby dać im władzę, uznać obecność zwątpienia, a w końcu narazić się na upadek. Wysiłek, jakiego wymagało to wyparcie, pozbawił mnie głosu – było to niezwykłe zjawisko, które nie przeszło niezauważone. – Jesteś ostatnio bardzo milcząca, Jo. Co się stało? – przy kolacji zapytała mnie z niepokojem mama. Przy drugiej takiej okazji tata odłożył widelec i przyłożył mi dłoń do czoła. Kiedy poczuł, że jest chłodne, pokręcił głową, przesunął stwardniałym kciukiem po moim nosie i pociągnął mnie za koński ogon, jak to miał w zwyczaju. – Nie ma gorączki – oznajmił. – A tylko gdy jej dostaje, przestaje mówić. Zazwyczaj nie dopuszcza nikogo do głosu. Masz więc szansę, Chris – zwrócił się do mojego brata, który wzruszył ramionami i uśmiechnął się szeroko, błyskając zębami. Jego ekspresyjna twarz rozjaśniła się ujmująco i nic już nie musiał mówić – mama powiadała, że taka twarz jest warta tysiąc słów. Pod tym względem tata nie należał do szczodrych – całe zdanie było luksusem, na który rzadko sobie pozwalał, jednak chętnie i cierpliwie słuchał mojej dziewczęcej paplaniny przez cały czas, gdy dorastałam. Mama także słuchała, nawet bardziej aktywnie, włączała się do moich monologów, w pewnym sensie zagłuszała mnie pełnym niepokoju i rozterek zaangażowaniem, bo zawsze doszukiwała się problemów, które pragnęła pomóc mi rozwiązać, wymodlić ich rozwiązanie, natychmiast gotowa
stanąć za mną murem. Nasze rozmowy były męczące. Dla niej samej, bo uczestnictwo w moim życiu, moich sukcesach i porażkach, kosztowało ją dużo wysiłku. I dla mnie, ponieważ jej lęk był zaraźliwy, sprawiał, że miałam ochotę ukryć przed nią pewne rzeczy, aby się nie martwiła. Choć nigdy tego nie robiłam. Aż do pewnego czasu. – Coś nie tak w szkole? – zapytała znowu mama, nieprzekonana uspokajającą diagnozą taty. – Zawsze możesz wrócić do Christ Academy, przecież wiesz. Nigdy nie podobał mi się pomysł, żeby przenieść cię do Garden Hill High. Wyraziła swoje zastrzeżenia głośno i wyraźnie latem przed rozpoczęciem roku szkolnego, bo chciała, żebym została z Chrisem w Christ Academy, do której chodziliśmy oboje od przedszkola, a nie poszła do publicznej szkoły średniej ulicę dalej, tak jak kiedyś ona sama. – Wszystko w porządku, mamo. Szkoła jest świetna. – Ale zaczęłam się zastanawiać, czy nie miała racji, że powinnam zostać w Christ Academy. Poczułam na sobie wzrok taty i zignorowałam instynkt, który mi podpowiadał, żebym go raczej unikała – tak jak przez większość roku unikałam wzroku mamy i Chrisa; nie patrzyłam im w oczy, tylko na oczy, jakbym patrzyła na szybę, a nie przez nią. Dopiero w lecie przyznałam się przed sobą samą do zwątpienia, które mnie gnębiło. Na obozie. Letnim obozie młodzieżowym Pilgrims’ Progress, który mama zaczęła prowadzić, gdy miałam osiem lat. Pilgrims’ Progress Summer Youth Camp – PPSYC, który Chris zaczął nazywać w skrócie Psychol – był jej oczkiem w głowie. W folderze reklamowym – który Chris i ja pomagaliśmy wkładać do kopert, żeby rozsyłać po kościołach w całej południowej Kalifornii – opisywano go jako „eksperymentalny letni program naukowy dla młodych chrześcijan, mocno zakorzeniony w naukach Naszego Pana i Zbawcy, Jezusa Chrystusa”. Nasza rodzina głosiła dobrą nowinę od czterech pokoleń, tę wspaniałą tradycję i ja miałam kiedyś kontynuować. Moim pradziadkiem był wielebny Paul Pelton. Ten Pelton. Jeśli orientujecie się choć trochę w świecie aktywnych chrześcijan, na pewno o nim słyszeliście. Był synem kaznodziei z Oklahomy, urodził się tuż po pierwszej wojnie światowej, a po drugiej jako misjonarz jeździł razem z żoną po świecie. Ich jedyna córka, Faith Pelton – moja babka ze strony matki – urodziła się w Chinach. Kiedy miała dziesięć lat, rodzice odwiedzili z nią Stany. Wtedy pierwszy raz postawiła stopę na amerykańskiej ziemi. Przyjechali akurat w porę, żeby zobaczyć występ Elvisa Presleya w programie The Ed Sullivan Show – jeden z pierwszych – i postanowili wyłączyć telewizor, żeby nie oglądać jego wygibasów. Wtedy pradziadek, zgorszony tym, co zobaczył na czarno-białym ziarnistym ekranie – Elvisa uwodzącego głosem piszczące nastolatki, kręcącego biodrami i wykonującego ruchy, które musiały skojarzyć mu się z prymitywnym, wyuzdanym seksem, bynajmniej nie w pozycji misjonarskiej – postanowił zostać w Stanach, bo uznał, że gdy przebywał poza krajem, głosząc dobrą nowinę wśród ubogich, ciemnych dusz, które inaczej byłyby zgubione, jego własny naród, chrześcijański – potomkowie purytanów, z których sam się wywodził – stanął nad krawędzią przepaści. Dwa lata po podjęciu decyzji o pozostaniu w Stanach pradziadek Pelton wydał książkę pod tytułem Evilution1, która stała się bestsellerem i zrobiła z niego bohatera w konserwatywnych chrześcijańsko-prawicowych kręgach. Wiele lat później sława pradziadka Peltona pomogła jego wnukowi zrobić karierę w tym samym medium, które tak go przeraziło, gdy wrócił do Stanów. Wuj Ron, brat mamy, przeniósł się bowiem ponad sto pięćdziesiąt kilometrów na północ z Garden Hill,
przedmieść San Diego, na przedmieścia Los Angeles i został najmłodszym teleewangelistą, a gdy byłam jeszcze dzieckiem, zaczął prowadzić cotygodniowy program telewizyjny. Wuj Ron mówił, że jego misją jest przekształcić Hollywood w Holywood2. Mama kontynuowała tę tradycję, ale w mniej spektakularny sposób. Skupiała się na dzieciach: na moim bracie i na mnie, naszych kuzynach i innych dzieciakach z kongregacji. Obóz, który powołała do życia – PPSYC – od początku miał charakter rodzinny. Na te dwa tygodnie, które spędzaliśmy na wzgórzach południowej Kalifornii, nasza mama, jako jego kierowniczka, praktycznie stawała się matką całej reszty, dbała, żeby wszystkie dzieci były najedzone, bezpieczne i zaopatrzone w plastry oraz środki pierwszej pomocy. Babcia Faith, z zawodu pielęgniarka, przez większość roku jeździła z pomocą medyczną po świecie; dołączała do nas czasami, gdy przylatywała z jakichś odległych miejsc. Wuj Ron także się pojawiał, kiedyś nawet wyemitował z obozu jedno ze swoich kazań. Tata odpowiadał za techniczną stronę operacji – dosłownie. Jako stolarz i złota rączka zajmował się też rozrywką. Jego dziełem był na przykład długi tor przeszkód, który skonstruował pod okiem mamy. I ten tor mnie wykończył. Codziennie po śniadaniu przeciskaliśmy się przez opony i próbowaliśmy przebyć Bagna Zwątpienia, wielkie kałuże błota, specjalnie nawadniane, żeby człowiek się ubłocił, jeśli puści Linę Wiary. Biegaliśmy przez las, przebywaliśmy skaliste wzgórza oraz Doliny Poniżenia i Mroku. Przeszkody przeważnie brały nazwy od podróży chrześcijanina z Wędrówki Pielgrzyma Johna Bunyana; stanowiły symboliczne przystanki na drodze do wiary i były przez mamę co roku starannie projektowane, aby ilustrowały jakiś aspekt tej alegorii zbawienia, jednej z ulubionych książek mamy. Z powodu tej książki, jak twierdziła, pozostała chrześcijanką. Zanim jeszcze nauczyliśmy się czytać, mama na Boże Narodzenie podarowała Chrisowi i mnie po jednym egzemplarzu Wędrówki Pielgrzyma, wkładając je do skarpet, a później wyjaśniła, że siostry March z Małych kobietek – jej kolejnej ulubionej książki, pełnej mniej lub bardziej subtelnych odniesień do siedemnastowiecznej purytańskiej klasyki Johna Bunyana – dostały taki sam prezent od matki w trudnych czasach wojny secesyjnej. Zresztą często żartuje, że wyszła za tatę między innymi dlatego, że ma na nazwisko March. Mojego brata nazwała Christian po Bunyanowskim pielgrzymie. Ja zaś dostałam na imię Josephine od chłopczycy z Małych kobietek. Josephine March, w skrócie Jo, tak jak moja imienniczka. Uwielbiałam jeździć na obozy. Choć nie tak jak Chris, który zawsze jako pierwszy kończył każde zadanie, przybiegał na metę, odnajdywał skarb. Z wyjątkiem jednego roku, gdy braliśmy udział w szalonym wyścigu, który mama nazwała wyścigiem Szansy dla Każdego. Chodziło w nim o to, żeby przybiec na samym końcu, za wszystkimi, a nie przed nimi. Wyścig rozpoczął się zaraz po śniadaniu. Kiedy mama zawołała: „Do biegu, gotowi, start!”, nikt się nie ruszył. Nie zrobił kroku. W końcu wszyscyśmy usiedli. Siedzieliśmy i siedzieliśmy, początkowo chichocząc. Mieliśmy wrażenie, że mijają godziny, choć tak naprawdę upłynęło zaledwie kilka minut. Nie wolno nam było rozmawiać. Niektórzy z nas pochylili głowy i pogrążyli się w modlitwie. Wtedy tata wyjechał z rusztem gazowym i zapalił go za linią mety. Obserwowaliśmy to uważnie, jakbyśmy nie byli napchani po śniadaniu, a on powoli otworzył paczkę z hot dogami. Potem następną. Mama wyłożyła wszystkie przyprawy i dodatki. Tata wyjął lodówkę turystyczną, otworzył ją i zobaczyliśmy różne pyszne napoje, które się w niej znajdowały. Rodzice wyjęli też torebki z chipsami i rozłożyli na stołach piknikowych za metą. A potem przyszła pora na sałatkę ziemniaczaną. Większość dzieci, jedno po drugim, ruszyło, powoli, z wahaniem,
znowu chichocząc, w stronę mety. Tylko mój brat Chris siedział cierpliwie na linii startu narysowanej białą kredą na początku toru wyścigowego. Chciałam zostać z nim. Ale byłam znudzona i głodna, poza tym zrobiło mi się gorąco. Powoli zaczęłam iść przed siebie, choć daleko za resztą. Na czoło wysunął się Pete McGraw. Nikogo to nie zdziwiło: Pete do tej pory nie wykazał się ani jedną z cnót duchowego pielgrzyma, które mama chciała w nas wykształcić; w następnym roku miał zostać odesłany do domu, wygnany na zawsze za to, że wspiął się po kracie, żeby zajrzeć do łazienki dziewcząt. Dotarłszy do mety, dobrze widocznej na starcie, wahał się dość długo, zanim wreszcie ją przekroczył. Mama poklepała go po plecach i pogratulowała mu. Pete przedtem trochę się bał. Teraz więc się uśmiechnął i z zadowoleniem pokiwał głową. Mama wręczyła mu hot doga, coca-colę i paczkę chipsów. Chłopak je wziął, mamrocząc podziękowania, wciąż boleśnie świadomy, że według ustanowionych przez mamę zasad przegrał wyścig. Po chwili jednak rozerwał torebkę, otworzył puszkę i odgryzł potężny kęs hot doga. Reszta z nas zaczęła się ślinić na ten widok. W ciągu kilku sekund wszyscy znaleźliśmy się na mecie, zgłaszając się po hot dogi, chipsy i napoje. Mama usunęła się na bok i patrzyła na stoper, który trzymała w dłoni. Ledwie zdążyłam pociągnąć łyk napoju i ugryźć hot doga, delektując się smakiem musztardy i innych dodatków, gdy podniosła do ust gwizdek, który miała na szyi, i zagwizdała. Głośno. Podeszła do nas z wielkim koszem na śmieci i kazała nam wrzucić do niego wszystko. A potem stanęła na mecie i wezwała Chrisa, który jako jedyny z nas nie dał się złamać. Gdy się zbliżył, wzięła wszystkie smakołyki, które miała dla nas. I dała je Chrisowi, który przyjął je od niej nieufnie. A potem zaprowadziła go do stołu piknikowego, przy którym żadne z nas nawet nie zasiadło. – Spokojnie, Chris. Nie musisz się spieszyć. Nie ty, bo wykazałeś cierpliwość – powiedziała do niego uspokajająco. Patrzyła przez chwilę, jak Chris je, a potem wyjęła własny wysłużony egzemplarz Wędrówki, otworzyła go na zaznaczonej stronie i przeczytała głośno: – „Żądza ludzi tego świata; i Cierpliwość ludzi tamtego przyszłego, który nadejdzie. Gdyż jak wszyscy widzicie – tu mama wskazała resztę z nas – Żądza zwycięża… Tacy są mieszkańcy tego świata; muszą mieć to, co dobre, już teraz; nie mogą zaczekać do przyszłego roku, to znaczy do przyszłego życia. Lecz pierwsi będą musieli ustąpić ostatnim.”. My, którzy reprezentowaliśmy Żądzę i brak Cierpliwości, siedzieliśmy i patrzyliśmy, jak Chris kończy swojego pierwszego hot doga, a potem zabiera się do następnego. Mama uznała wtedy, że dostaliśmy nauczkę, i zakończyła nasze cierpienia; ponownie rozdała nam wszystkim po hot dogu i powiedziała: – Wiecie już, o co chodzi? Rozumiecie, że ten świat przemija? Tak samo jest ze wszystkimi jego pokusami. Znikną, zanim się zorientujecie. Prawdziwa nagroda, na którą warto czekać… wieczne życie w Niebie… to jest coś. Nikt z nas nie był zdziwiony, że to Chris wygrał „wyścig”. Bardzo poważnie traktował pobyt na obozie, identyfikował się z pielgrzymem, którego imię nosił, i nikt z nas nie mógł mu pod tym względem dorównać. W okresie szkoły średniej Chris i ja zostaliśmy na obozie młodszymi wychowawcami – razem z kilkorgiem innych dzieci, które przyjeżdżały na obóz od jego początku. Wówczas był on już dużą imprezą, brały w nim udział setki dzieci z całego kraju, a tyle samo odprawiano z kwitkiem, odkąd wuj Ron zaczął reklamować go w swoim programie telewizyjnym.
Latem po dziesiątej klasie przyjechaliśmy na miejsce wieczorem przed rozpoczęciem obozu. Mama z zadowoleniem pokazała nam tor przeszkód – Tor Postępu, jak go teraz nazywała – i przeprowadziła nas po nim aż do końca, na którym w poprzedni weekend tata skonstruował ostatnią alegoryczną przeszkodę. Był to Mur Zwątpienia. Christian z Wędrówki Pielgrzyma zostaje zatrzymany w swojej wędrówce i uwięziony przez Wielką Rozpacz w Zamku Zwątpienia. Ponieważ wybudowanie prawdziwego zamku byłoby zbyt dużym przedsięwzięciem (nie mówiąc już o tym, że młodsze dzieci umarłyby ze strachu, gdyby je w nim zamknięto), mama zgodziła się, żeby zastąpił go mur trzyipółmetrowej wysokości ze spuszczonymi po obu stronach linami, umożliwiającymi pokonanie go. Spojrzałam na niego z niepokojem, bo ostatnio, choć nie chciałam się do tego przyznać, zwątpienie stało się moim stałym kompanem. Tego pierwszego dnia obozu nie mogłam pokonać muru. Poddałam się po kilku próbach, obeszłam go i dotarłam do końca toru. Powiedziałam sobie, że mam niewyćwiczoną górną część ciała. Inne dziewczyny z obozu też miały z tym kłopoty. Roztrząsałam swoją porażkę tego wieczoru i przez kilka kolejnych, ale choć dawałam z siebie wszystko, w następnych dniach wciąż nie udawało mi się muru przebyć. Te nieliczne z koleżanek, które także nie dawały rady, w końcu go jednak pokonały. Zjadałam więc szybko posiłki i ćwiczyłam w wolnym czasie, robiłam pompki i podciągałam się na rękach, żeby wyćwiczyć mięśnie. Nadszedł przedostatni dzień obozu, a ja wciąż nie przebyłam Muru Zwątpienia. Pierwszego dnia mama zawsze wyjaśniała, co znaczy każda przeszkoda: bagna, doliny, sznury. O murze powiedziała: – Musicie zrozumieć, że zwątpienie jest trucizną dla wiary. Należy je zwalczyć, pokonać, stłumić, aby dokończyć swoją duchową wędrówkę. Wymknęłam się więc po lunchu, żeby spróbować pokonać mur w samotności. Stanęłam przed nim, ujęłam linę i spojrzałam w górę, myśląc o tym, co mama powiedziała o zwątpieniu. Zamknęłam oczy, jakbym chciała odciąć się od jej słów. Wtedy usłyszałam za sobą chrzęst kroków na żwirze, więc odwróciłam się z bijącym sercem i zobaczyłam Chrisa, który podszedł do mnie i nieproszony zaoferował mi radę. – Rób po jednym kroku, Jo. W końcu ci się uda. Wiem, że tak. Znowu zamknęłam oczy i zacisnęłam powieki mocniej niż poprzednio. Usiłowałam się skupić, wyzwolić od wątpliwości i pytań, które mnie dręczyły. Zobaczyłam jasny koc nieokreślonego koloru, słońce świecące z drugiej strony muru, które raziło mnie w oczy nawet przez zamknięte powieki, i skojarzenie tych dwóch słów – „oczy” i „kolor” – sprawiły, że znowu ogarnęło mnie zwątpienie. Puściłam linę. – Co się stało, Jo? – zapytał Chris. Położył mi rękę na ramieniu. Pokręciłam głową i strząsnęłam jego dłoń. – Nic. Idę… idę na spacer. – Chcesz, żebym poszedł z tobą? – Nie. Popatrzył mi w twarz, ale ja nie mogłam spojrzeć mu w oczy. Palcem uniósł moją brodę i zatknął mi za ucho kosmyk włosów, który wysunął się z końskiego ogona. – Dasz radę, Jo. Masz jeszcze jeden dzień. To zabawne, jaki był przejęty – naprawdę myślał, że boli mnie porażka. Ale mnie gnębiło co innego – symboliczne znaczenie muru, jego przełożenie na życie.
Opuściłam Tor Postępu i poszłam do lasu, który znajdował się tuż obok. Pod sklepieniem gałęzi i liści poruszanych powiewami wiatru panował chłód. Gdy tak spacerowałam po lesie, prześladowana wizją niepokonanego toru za sobą, usłyszałam dziwny dźwięk dochodzący z góry, więc spojrzałam w tamtą stronę, żeby znaleźć jego źródło. Zobaczyłam ptaszka, małego i całkiem zwyczajnego. Patrzyłam na niego, gdy znowu zaćwierkał, a potem zaprezentował cały repertuar rozmaitych ptasich treli. W tę piosenkę wplótł także dźwięk, który przypominał alarm samochodowy. To był drozd przedrzeźniacz. Usiadłam na ziemi – powoli, starając się go nie spłoszyć – i przyglądałam mu się przez jakiś czas. Byłam ciekawa, dla kogo daje ten koncert, i rozejrzałam się w poszukiwaniu innego ptaka, ale żadnego nie zauważyłam. Może tylko ćwiczył. Drozd skojarzył mi się z Finchami – Atticusem i Scoutem, bo właśnie przeczytałam tę klasyczną powieść Harper Lee3 na lekcję angielskiego. Finchowie zaś przywiedli mi na myśl Darwina – i różne gatunki zwierząt, które napotkał w Ameryce Południowej oraz na wyspach Galapagos; to one naprowadziły go na trop, że być może pochodzimy wszyscy od jednego przodka. Zanim zupełnie otępiałam, układając sfatygowane kwadraty Punnetta, wiele czasu dyskutowałam o Darwinie z nauczycielem biologii, panem Hicksem, zbrojna w argumenty zaczerpnięte z książki pradziadka Peltona. Ale to nie Darwin był dla mnie problemem. Nic, co powiedziałby pan Hicks, nie mogło podważyć mojej wiary w stworzenie świata według Księgi Rodzaju. Załatwił mnie dopiero Mendel i jego groszek – Mendel, mnich ogrodnik, bogobojny człowiek, który jak ja wierzył w Księgę Rodzaju. A konkretnie jego dominujące i recesywne geny, fenotypy i genotypy. Płatki małżowiny usznej. Jasne włosy. Hemofilia. I kolor oczu. Moje są brązowe. A moi rodzice mają niebieskie. Oboje. Oto sprzeczność, która zrodziła we mnie wątpliwości. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś podważał drugie prawo Mendla, dotyczące niezależnej segregacji cech – ani mama, ani pastor, nie znalazłam też nic na ten temat w książce pradziadka Peltona. Nikt nie negował faktu, że za niebieskie oczy odpowiada gen recesywny i w związku z tym niebieskoocy rodzice nie mogą spłodzić brązowookiego dziecka. Musiałam więc dokonać wyboru: albo uwierzyć własnym oczom, albo zakwestionować wszystko, co o sobie wiedziałam. Drozd, który skończył próbę, odleciał, być może w poszukiwaniu wdzięczniejszego audytorium. Wstałam więc i usiłowałam dojść do ładu z implikacjami prawa Mendla. Wyjątki. Zawsze są wyjątki od reguły. Na tym zresztą polega wiara. Cuda. Według nauki nie mają prawa istnienia. A przecież Biblia mówi o rozmaitych zdarzeniach, które naukowcy uznali za niemożliwe, bo były sprzeczne z prawami przyrody – jak rozstąpienie się morza, ozdrowienie chorych, zmartwychwstanie, niepokalane poczęcie. Trudno przecież zaliczyć kolor moich oczu do kategorii biblijnych przejawów dzieła Bożego na ziemi. Ale na więcej nie było mnie stać podczas tego spaceru po lesie. I chyba to odniosło skutek. Ostatniego ranka na obozie dzięki sile woli, głównie Chrisa, przebyłam w końcu mur. Brat przez cały czas głośno zagrzewał mnie do walki – jak Richard Gere w Oficerze i dżentelmenie, gdy pomagał dziewczynie rekrutowi pokonać mur i zdobyć patent oficerski. Przebycie muru zakończyło sprawę, przynajmniej takie miałam wrażenie. Pokonałam wątpliwości, zwalczyłam je – z pomocą Chrisa. Zostawiłam je za sobą. Tak sobie mówiłam. Tylko że dwa lata później, gdy wyjeżdżałam do college’u w Chicago, wątpliwości znowu dały
o sobie znać. Gdy mama pomagała mi się pakować, nie wytrzymałam i poprosiłam ją, żeby wyznała mi prawdę. Wtedy zrozumiałam, że moje wątpliwości były słuszne. W świetle historii, którą mi opowiedziała, matka nagle wydała mi się kimś zupełnie obcym. Sama wydałam się sobie obca. – Czy tata wie? – Tylko to pytanie przychodziło mi do głowy, kiedy skończyła. – Oczywiście, że wie. Przecież bym go nie okłamała, Jo! Ale mnie okłamałaś – miałam ochotę powiedzieć. I prosisz, żebym okłamywała innych. To wydarzyło się przed dwoma tygodniami. Teraz byłam w Chicago, przygotowywałam się do zajęć, które miały się rozpocząć następnego dnia, i usiłowałam nie myśleć o tym, czego dowiedziałam się od mamy. Myślałam, że gdzieś pogrzebię całą tę historię i zapomnę, że ją w ogóle słyszałam. Ale zamiast tego znalazłam się przed pewnym budynkiem, po drugiej stronie ulicy. Liczba wygrawerowana w złocie na szklanych drzwiach zgadzała się z adresem znalezionym tego rana w książce telefonicznej, obok nazwiska, którego nie zamierzałam szukać – moje palce zrobiły to same bez udziału świadomości. Spojrzałam w lewo, w prawo i znowu w lewo. Nie jechały żadne samochody, które nie pozwoliłyby mi przejść przez ulicę. Ale po chwili zeszłam z krawężnika i zaczęłam przechadzać się po chodniku tam i z powrotem, spoglądając w okna budynku naprzeciwko i zastanawiając się, czy on jest w domu, jeśli to faktycznie ten mężczyzna – chłopiec – z opowieści mojej matki. Wsadziłam ręce do kieszeni dżinsów i dotarłszy do końca chodnika, tym razem się nie cofnęłam; przeszłam dwie przecznice, a potem skręciłam i pokonałam następne dwie, jakbym wytyczała siatkę współrzędnych w miejscu, gdzie mieszkał, na wzór kwadratów Punnetta, za sprawą których znalazłam się w tym miejscu. Stopy podpowiadały mi, że czuję to samo, co kiedyś na lekcjach pana Hicksa, gdy prawo Mendla negowało to, za kogo się miałam. Choćbym nie wiem ile razy wypełniała arkusz ćwiczeniowy, który rozdał klasie pan Hicks, wymazywała litery i wpisywała je na nowo – małe i duże, geny dominujące i recesywne – wciąż nie mogłam odnaleźć samej siebie w kwadratach Punnetta. W końcu dopuściłam się oszustwa, poprzestawiałam litery, siłą nadając im sens, udając, że mój tata ma brązowe oczy, a nie niebieskie, żeby znaleźć dla siebie miejsce tam, gdzie go nie było. Dwa lata okłamywania samej siebie poszły jednak na marne. Znowu zatoczyłam koło po okolicy i wróciłam przed budynek. Tym razem, spojrzawszy w jedną, a potem drugą stronę, przeszłam przez ulicę i odszukałam jego nazwisko na interkomie przy wejściu. Mubarak S.A. To, że owo nazwisko – które matka zdradziła mi tak niechętnie dwa tygodnie wcześniej – znajdowało się w książce telefonicznej, nie mogło być przypadkiem. Jeśli ten człowiek był tym, za kogo go miałam, to, że mieszkał w Chicago, stanowiłoby zbyt nieprawdopodobny zbieg okoliczności, jeden z tych, które trudno przełknąć. Jako osoba wierząca sceptycznie podchodziłam do przypadków i zbiegów okoliczności. Wciąż jednak się wahałam, czy nacisnąć guzik. Wtedy zobaczyłam, że z windy w budynku wychodzi kobieta z wózkiem, która po chwili zaczęła zmagać się z drzwiami, więc przytrzymałam je dla niej. Kobieta podziękowała mi, potem odwróciła się i powiedziała coś pieszczotliwie do dziecka w wózku, które zamachało rączkami, a następnie odeszła ulicą, pewnie do parku, który przed chwilą minęłam. Spojrzałam na drzwi, wciąż otwarte. I poddając się, weszłam do środka, przecięłam hol i wkroczyłam do windy, a następnie pojechałam na jego piętro. Ruszyłam korytarzem, szukając numeru mieszkania widniejącego na białych stronach książki telefonicznej.
Znalazłam go i popatrzyłam na wizjer, żałując, że nie działa w obie strony. Zza drzwi dobiegały ciche dźwięki muzyki i wysoki kobiecy głos śpiewający w obcym języku. Podniosłam rękę i zapukałam mocno, ale bicie mojego serca zagłuszyło to pukanie. Zanim otworzył drzwi, muzyka ucichła. A potem w progu stanął on. – Tak? – Eee… dzień dobry – powiedziałam. Mój wzrok zarejestrował kolor jego oczu, ciemnych, wręcz czekoladowych. – Słucham panią. Za nim zobaczyłam pudła. Dużo pudeł. Chyba się pakował. Gdzieś wyjeżdżał. – Ja… eee… czy pan Sadik Mubarak? – Tak? – Czy… pana matka ma na imię Dina? – Tylko to pytanie przychodziło mi do głowy, bo zanim przeszłam do rzeczy, musiałam się upewnić, czy mam do czynienia z właściwym facetem. – Tak. – Jestem Jo. Josephine March. Córka Angeli. – Angeli? – Zobaczyłam w jego oczach błysk. Pamiętał ją.
Sadik
Na tym polega mądrość krokodyli, że ronią łzy, gdy zamierzają pożreć. Francis Bacon Miesiąc temu zapukała do moich drzwi nowo narodzona dla mnie córka, choć ma już osiemnaście lat. Przedstawiła się. Powiedziała swoje imię i nazwisko. Jo – Josephine – March. I wyjaśniła powoli: – Jestem córką Angeli – a potem urwała, jakby mierzyła wzrokiem odległość między moimi oczami, bo wyraźnie przeniosła spojrzenie z jednego na drugie. Zmarszczyłem czoło. – Angeli? – Rozjaśniła się, jakby się bała, że zapomniałem Angelę. Jak mógłbym ją zapomnieć? Angela. Moja pierwsza amerykańska przyjaciółka. Piękna, niebieskooka – wysoka i smukła – w której byłem kiedyś zakochany, a przynajmniej tak mi się wydawało. Pierwsza, do której czułem coś takiego, choć oczywiście nie ostatnia. Zagubiona, niepewna dziewczyna, którą poznałem, gdy sam byłem zagubionym, niepewnym chłopakiem – a jednocześnie gniewnym, ponurym, pełnym urazy. Nie, nie zapomniałem Angeli. Jo wypuściła powietrze z płuc, ponieważ wcześniej wstrzymywała oddech. A potem powiedziała, kim jest – dla mnie. Po chwilowym szoku, którego doznałem, gdy tak staliśmy na progu mojego mieszkania – musiałem przytrzymać się framugi, bo to, co powiedziała, mnie zamroczyło – widocznie zaprosiłem ją do środka. I tam ją zastałem, wśród pudeł w salonie. Spojrzałem jej w twarz, aby sprawdzić, czy jest do mnie podobna. I zobaczyłem coś, co przypomniało mi moją matkę. Czy był to wyraz jej ciemnych, szeroko otwartych oczu? Kształt ust, lekko rozchylonych, niepewnych? Regularne rysy twarzy? Twarzy równie pięknej. Może wrażenie, że ją znam, nie wynikało wcale z podobieństwa do matki, nie miało nic wspólnego z jej oczami, ale moimi. Już kiedyś coś takiego przeżyłem – patrząc na osobę nieznajomą, która nie powinna być nieznajoma. Zauważyłem, że ona też na mnie patrzy, że szuka siebie w mężczyźnie, którego właśnie poznała, i widzi twarz ciemniejszą niż jej własna, gęstsze brwi, trochę za długi nos i czarne włosy. Potem, gdy już mi się przyjrzała – zanim jeszcze sam zdążyłem przeanalizować swoje uczucia, jeśli w ogóle coś czułem – powiedziała, że chciałaby mnie poznać. Co odrzec na taką prośbę – i to kogoś takiego? Już samo jej istnienie rzucało cień wątpliwości na wszystkie odpowiedzi, które znałem – a przynajmniej wydawało mi się, że znam. Moje nazwisko, Sadik Ali Mubarak, już poznała. Adres też, bo w przeciwnym razie by jej tu nie było i nie postawiłaby mnie wobec czegoś więcej niż niemożliwego – gdyż było to możliwe, tylko zostało przeoczone, zatajone i stanowiło zupełną niespodziankę – tak że straciłem dech wobec prawdopodobieństwa innych faktów, które powinienem znać, ale nie znałem. Inne stosowne informacje, których mogłem udzielić – numer prawa jazdy i ubezpieczenia, stan
cywilny, wykształcenie, nazwy należących do mnie firm, dane osobowe, które podawałem setki razy w formularzach i podaniach dla rządu, banków czy ubiegając się o kredyt na samochód, wymagane przez biurokrację personalia potrzebne, aby przyznać mi to, do czego mam prawo, oficjalnie, w dwóch krajach, i odmówienie tego, do czego tego prawa nie mam – wszystko to było nieistotne wobec zasadniczego pytania, które chciała mi zadać. Poprosiłem, żeby usiadła na fotelu, na którym sam siedziałem, zanim poszedłem otworzyć drzwi. Potem zrobiłem sobie miejsce na kanapie, na której piętrzyły się stosy rzeczy wyłożonych do spakowania. Na stoliku do kawy przed nami leżał mój paszport, już przygotowany, razem z biletem lotniczym, który kupiłem wiele tygodni przed tym, jak do mnie zapukała – stanowiące początek podróży, którą podejmowałem wiele razy, nie mogąc znaleźć sobie miejsca ani w tym świecie, ani w tamtym. Teraz zawahałem się przed wyruszeniem w tę samą podróż, tylko za pośrednictwem słów. Zawahałem się, ponieważ wiedziałem, że choćbym się bardzo starał, nie zdołam odmalować przed nią obrazów, które nagle, w sposób niepojęty, stanęły mi przed oczami. Obrazy z dzieciństwa, zanim moje życie zmieniło się na zawsze – sceny i doznania ze świata opowieści i zwyczajów, których ta młoda Amerykanka, moja córka, nie mogła zrozumieć. Bo jakżeby inaczej? Było za wiele rzeczy do przełożenia, rzeczy osadzonych w kontekście, którego nie znał nikt z opuszczanego przeze mnie po raz kolejny świata. Jednak spróbowałem. Byłem jej winien chociaż to jedno.
Krąg mojego dzieciństwa był mały i bezpieczny. Był to świat kobiety, mojej matki, mieszczący się w domu, w którym ona sama spędziła dzieciństwo – starym domu, z czasów jeszcze przed Podziałem, o wypaczonych podwójnych drzwiach z od dawna łuszczącą się farbą. Zanim wprowadzili się do niego rodzice matki, którzy wyjechali z Bombaju do nowo utworzonego Pakistanu, kiedyś mieszkała w nim inna rodzina Hindusów, która z kolei uciekła do nowych niepodległych Indii. Okna od frontu były zasłonięte okiennicami i siatką, tak że nie dało się wyjrzeć przez nie na wąską ulicę z budynkami mieszkalnymi po obu stronach. W środku jednak nie brakowało światła słonecznego, a to dzięki otwartemu dziedzińcowi pośrodku niegdyś okazałej budowli, wyłożonemu mozaiką, wyblakłą, bo wystawioną na działanie żywiołów – gorącego, jaskrawego słońca Karaczi, gęstej porannej mgły i nagłych, choć nieczęstych ulewnych deszczy. Z jednej strony od dziedzińca odchodził korytarz, który prowadził do pokojów w amfiladzie; mój i matki był drugi z trzech. Po przyległej stronie znajdowały się salon i jadania, z taką samą rudawą mozaiką na podłodze jak na podwórku, z dużych kafli ułożonych w geometryczne kwiatowe wzory; były to drogi, po którymi jeździłem samochodzikami, pola bitew staczanych przez ołowiane żołnierzyki, które ustawiałem w szeregi, wydając, jak to mali chłopcy, rozmaite odgłosy, imitujące warkot silnika czy szczęk broni. Po przeciwnej stronie dziedzińca znajdowała się kuchnia, duże ciemne pomieszczenie z cementowymi klocami w charakterze mebli. Mieściła się w nim kuchenka gazowa, a także – w kącie – zlew w podłodze, gdzie siedziała w kucki Masi, stara służąca, należąca do rodziny od czasów, zanim jeszcze przyszedłem na świat, i szorowała garnki, naczynia i przybory kuchenne, które pojawiały się, gdy w wyniku wyczynianych przez matkę cudów rozlegało się cudowne skwierczenie cebuli i z patelni unosiły się drażniące gardło opary suchych przypraw. Wypędzały mnie one z kuchni na podwórko, gdzie skakałem z jednego kafla na drugi, w zasięgu
wzroku matki, słysząc głos jej i Masi, gdy śmiały się i gawędziły. Lodówka, stojąca daleko od kuchni, w jadalni po drugiej stronie podwórka – kapryśny stary rupieć znany jako „urządzenie” – miała ruchomą klamkę, która powodowała wyładowanie elektryczne, jeśli ktoś ją dotknął, nie owinąwszy wcześniej ręki ścierką. Na dachu zaś, nad salonem, jadalnią i sypialniami, znajdował się taras w kształcie litery L, obejmujący dwa boki podwórka. Stały tam stół i niskie fotele, z widokiem na ulicę, na którą nie można było wyjrzeć z domu. Murek wokół tarasu był niski, więc matka nie pozwalała mi do niego podchodzić i wołała mnie ostro, gdy się zapominałem. Kiedy pod wieczór robiło się chłodniej, wdrapywałem się na taras po trzeszczących drewnianych schodach, mocno trzymając ją za rękę, a potem siadaliśmy razem i obserwowaliśmy spokojne życie ulicy. Matka popijała herbatę, którą przynosiła jej Masi, czytała gazetę albo opowiadała mi różne bajki i inne historie. – Opowiedz mi jeszcze raz bajkę o małpie i krokodylu – prosiłem. Matka się uśmiechała. – Znowu? To twoja ulubiona, na? Kiwałem głową. Wtedy przymykała oczy, jakby chciała przywołać moje ulubione postaci, i zaczynała: – Dawno, dawno temu była sobie małpa, która mieszkała sama na drzewie dźamun. – Dlaczego mieszkała sama, ami? – Bo była niemiłą małpą… dziwną, inną niż wszystkie. Koleżanki jej nie lubiły. Mieszkała więc sama na wielkim, gęstym, zielonym drzewie dźamun, które owocowało przez cały rok. – Było takie jak to? – pytałem i wskazywałem wysokie drzewo rosnące w ogrodzie sąsiada, które ocieniało róg tarasu i obsypywało go owocami, ale tylko raz do roku. – Tak. Takie jak to. Tylko że tamto, małpie, rosło na brzegu rzeki i rodziło owoce cały czas. Małpa nigdy nie była głodna i nie potrzebowała do życia nic poza słodkawo-kwaskowatymi dźamunami. Ale czuła się samotna. – Dopóki nie spotkała krokodyla? – Tak. Pewnego dnia rzeką przypłynął krokodyl i wyszedł na brzeg, gdzie w cieniu drzewa odpoczywała małpa. Ta patrzyła na niego przez chwilę, bo nigdy wcześniej nie widziała z bliska takiego zwierzęcia. A potem zawołała: „Cześć, krokodylu!”. A krokodyl odpowiedział: „Cześć”. „Skąd się wziąłeś?” – spytała zaciekawiona małpa. „Och, z drugiego brzegu rzeki” – odrzekł krokodyl. „Jesteś głodny?” – pytała dalej małpa. „Cóż, krokodyle z natury są głodne”. „Masz tu kilka dźamunów! – zawołała i rzuciła mu owoce, szczodrze się nimi dzieląc. Krokodyl zjadł je, bo bardzo mu smakowały, były słodkie, miękkie, soczyste. „Dziękuję ci” – powiedział. – „Pyszne”. „Proszę bardzo” – odparła małpa. „Przyjdź jutro, to dam ci więcej”. Więc krokodyl nazajutrz zjawił się znowu. Przypływał codziennie. I każdego dnia on i małpa rozmawiali ze sobą. On opowiadał jej o swoich podróżach po rzece, a ona słuchała i częstowała go owocami. I zanim się zorientowali, małpa i krokodyl stali się przyjaciółmi. To był niezwykły moment. Bo jeszcze nie słyszano, żeby małpy i krokodyle żyły ze sobą w przyjaźni. Po prostu ta małpa i ten krokodyl wznieśli się ponad instynkt i cieszyli się wzajemnie swoim towarzystwem, tak jak przyjaciele. Któregoś razu zaczęli rozmawiać o rodzinie. Małpa wyznała, że żyje sama, z dala od innych małp.
A krokodyl opowiedział jej o swoich braciach, siostrach i rodzicach, z którymi mieszkał po drugiej stronie rzeki. „Dlaczego dopiero teraz mi mówisz, że masz rodzinę?!” – zawołała małpa. – „Dałabym ci dla nich owoce!”. I tak zrobiła następnego dnia. „To bardzo miłe z twojej strony” – powiedział krokodyl naprawdę wzruszony jej hojnością. „Dla przyjaciela – wszystko” – odparła. Tego dnia po powrocie do domu krokodyl podzielił się z rodziną darem od swojej przyjaciółki małpy. Owoce wszystkim bardzo smakowały, więc zapytali, gdzie je znalazł. Krokodyl opowiedział im o przyjaźni z małpą, o tym, jaka ona jest i jakie miłe stanowi towarzystwo. Wszyscy byli zdziwieni, że mówi tak o małpie, która do tej pory była dla nich tylko pożywieniem. Wtedy jeden z jego braci, najstarszy, zaczął się z niego śmiać. „Co z ciebie za krokodyl, że przyjaźnisz się z małpą? My je zjadamy, a nie przyjaźnimy się z nimi, nie wiedziałeś?!”. „Wiedziałem – odrzekł krokodyl – ale ta małpa jest inna niż pozostałe. I jest moją przyjaciółką”. „Przyjaciółką!” – Pod przewodnictwem najstarszego brata wszyscy ryknęli śmiechem. „To nienaturalne!” – powiedzieli. Biedny krokodyl poczuł się bardzo urażony. Postanowił więcej nie wspominać o małpie. Ale było już za późno. Codziennie, kiedy wracał z wizyty u swojej przyjaciółki, rodzina się z niego śmiała. Starszy brat pochwalił się przed nim, że kiedyś zjadł małpę. „Och, one mają takie delikatne, smaczne mięso, że aż na samą myśl ślina napływa mi do paszczy! A ta twoja małpa, która nic nie robi, tylko przez całe dnie je te soczyste owoce, to dopiero musi być pyszna!”. Krokodyl odwrócił się od brata i usiłował go nie słuchać. Ale brat nie chciał dać za wygraną. „Wiesz, która część małpy jest najlepsza? Najsmaczniejsza? Serce… mniam, mniam, jest przepyszne! A serce tej twojej małpy – brat krokodyla kłapnął paszczą z ostrymi zębami – o, tak, ono musi prawdziwym przysmakiem! Ale po co ja to mówię? Jesteś zbyt tchórzliwy, żeby się przekonać, czy mówię prawdę. Tylko odważne krokodyle mogą skosztować małpiego mięsa. Zastanawiam się, czy ty naprawdę jesteś jednym z nas”. Słowa brata gnębiły naszego krokodyla. Czuł się urażony w swojej dumie, a jednocześnie rozdarty. Z jednej strony małpa była jego przyjaciółką. Okazywała mu taką dobroć, że musiał honorować tę przyjaźń. Ale w końcu był przecież krokodylem. I codziennie rodzeństwo przypominało mu, że krokodyle nie przyjaźnią się… i nie powinny przyjaźnić… z małpami. Mówiły, że jest tchórzliwym krokodylem, bo nawet nie próbuje zjeść jednej z nich. A on za każdym razem, gdy słyszał, jak pyszne jest małpie mięso, jak delikatne małpie serce, zaczynał się ślinić. I wreszcie łakomstwo wzięło górę nad poczuciem honoru. Następnego dnia, gdy odwiedził małpę, powiedział do niej: „Przyjaciółko! Moja rodzina zwróciła mi uwagę, że ty dzielisz się ze mną owocami i przesyłasz je dla nich, a ja dotąd niczym ci się nie odwdzięczyłem. Prosili mnie więc, żebym zaprosił cię na drugą stronę rzeki, bo chcieliby poznać przyjaciółkę, która jest dla mnie taka szczodra”. Małpa bardzo się ucieszyła. „Och, krokodylu! Ty i twoja rodzina jesteście bardzo mili. Ale jak mam was odwiedzić? Jestem małpą. Żyję na lądzie”. „To nie jest żadna przeszkoda – odrzekł krokodyl. – Wskocz mi na grzbiet, a ja zabiorę cię na drugą stronę rzeki”. Samotna małpa miała ochotę zejść ze swojego drzewa. „Dlaczego nie?” – odpowiedziała i wskoczyła krokodylowi na grzbiet.
Krokodyl ledwie nad sobą panował. Teraz, gdy miał małpę na grzbiecie, myślał tylko o tym, co mówił mu brat. Ślina napłynęła mu do paszczy na myśl, że zaraz zje serce przyjaciółki. Wypłynął na środek rzeki i tam się zatrzymał. „Dlaczego się zatrzymałeś, przyjacielu?” „Zatrzymałem się, moja droga, bo jestem krokodylem. Ty jesteś małpą. A prawdziwe krokodyle pożerają małpy. Wyobrażam sobie, że musisz być pyszna… przez całe dnie jadasz te smaczne dźamuny. Bardzo mi przykro, małpo, ale postanowiłem pożreć twoje serce”. Małpa milczała przez chwilę. Potem, zastanowiwszy się szybko, odparła: „Och, przyjacielu! Szkoda, że wcześniej mi tego nie powiedziałeś! Chętnie podzieliłabym się z tobą moim sercem. Ale na wszelki wypadek zostawiłam je na drzewie. Zabierz mnie tam z powrotem, żebym mogła je zabrać”. Z łakomstwa krokodylowi odebrało rozum. Bez namysłu ruszył w stronę brzegu rzeki, tam, gdzie rosło drzewo dźamun. Nie mógł się już doczekać, żeby zjeść serce małpy, i ślinił się bardzo. Gdy znaleźli się na brzegu, małpa przebiegła po grzbiecie krokodyla i wskoczyła na drzewo. Krokodyl powiedział do niej: „Pospiesz się, przyjaciółko, bo już nie mogę się doczekać, żeby skosztować twojego serca”. „Ty głupi krokodylu! Miałam serce ze sobą przez cały czas. Zdradziłeś naszą przyjaźń, więc okłamałam cię, żeby się ratować. Nie będę już twoją przyjaciółką i możesz zapomnieć o moich owocach! Nigdy więcej ich ode mnie nie dostaniesz!”. Krokodyl był oszołomiony. „Oszukałaś mnie, przyjaciółko?” Małpa odparła: „A tak. Tak jak ty mnie. Ale ty to zrobiłeś z łakomstwa, a ja, żeby ocalić życie”. Krokodyl uświadomił sobie, ile kosztowało go łakomstwo. Stracił nie tylko przyjaźń, ale i owoce, które uwielbiał i których pragnął. Zaczął więc płakać i prosić o przebaczenie. Jednakże małpa nie chciała mu przebaczyć, bo już mu nie ufała. Znowu stała się samotna. Ale przynajmniej była bezpieczna. Później mama i ja siedzieliśmy w milczeniu – słuchaliśmy odgłosów dochodzących z sąsiednich domów: matki wołającej dziewczęta, które mieszkały po jednej stronie, pani domu wzywającej służącego po drugiej. Przed zachodem słońca wszyscy uliczni sprzedawcy odjeżdżali: zachwalając po drodze swoje towary w piosence, którą śpiewali od rana do wieczora, pchali wózki ze wszystkim, począwszy od zabawek i słodyczy, po owoce i warzywa. Nigdy nic z tego nie kupowaliśmy. Kilka razy w tygodniu natomiast chodziłem z matką na sabzi mandi, targ warzywny. Po wyjściu z domu matka naciągała na głowę dupattę. Szliśmy do najbliższego skrzyżowania i tam zatrzymywaliśmy pyrkający trzykołowy motor, z tych, które powszechnie spotyka się w Karaczi. Opuszczając mały świat, jakim był nasz dom, widziałem, jak matka się cieszy, że może wyjść na zewnątrz i pogrążyć się w zgiełku dużego miasta. Na targu dotykała owoców i warzyw i wąchała je, podczas gdy ja szedłem z nią uczepiony rąbka jej kamiz, i raz po raz odpowiadała na pozdrowienia handlarzy, którzy ją rozpoznawali i śmiali się serdecznie, kiedy kiwała głową, słysząc podawane przez nich ceny. Potem mówiła do mnie – ale tak, by słyszeli – że jeśli cebula nie stanieje, będzie musiała przyrządzać do pijaz, używając nawet nie połowy, ale jednej czwartej jej ilości w stosunku do tego, co zalecał przepis. Oni nazywali ją „siostrą” albo „córką”, a ona mówiła do nich „bracie”, „stryju” albo „wuju”, i widziałem, że lubi te krótkie wymiany zdań, anonimowe znajomości, które nie stanowiły zagrożenia dla kogoś, kto spędzał większość życia w społecznej izolacji, czego zresztą nie byłem świadomy. Nie sądzę, żeby matka
miała jakichś znajomych z wyjątkiem tych sympatycznych ludzi i Masi. Byłem bardzo nieśmiałym dzieckiem i rzadko odzywałem się do kogokolwiek poza domem. Pamiętam, że gdy jeden ze znajomych sprzedawców, którzy zdaniem mamy mieli dobre ceny, próbował zagadnąć mnie przy jakiejś okazji: „No, baba, jakie warzywa pomożesz dziś mamie przyrządzić?”, ująłem matczyną dupattę, zasłaniając się nią, naciągając sobie długi szal na twarz i patrząc na świat przez ziarnistą soczewkę szyfonu – szarego, ciemnoniebieskiego, zielonego, brązowego czy białego, zależnie od koloru śalwar kamiz, jaką matka włożyła tego dnia, czy to z cienkiej bawełny latem, czy z lnu zimą, zawsze w stonowanym kolorze w subtelne wzory – odcieniu odpowiednim dla wdowy w żałobie, stłumionym, lecz nie czarnym, który był ceremonialną barwą zarezerwowaną dla szyitów, czyli nas, tylko na jedną porę roku. Z lękiem spoglądałem w życzliwe oczy lśniące nad budzącym lęk gęstym wąsem – grubym i ciemnym, zawadiacko podkręconym na końcach. Handlarz śmiał się ze mnie, odsłaniając zbrązowiałe od betelu zęby, i uśmiechał się do mojej matki, która odwracała się, także z uśmiechem, i wracała do wybierania pomidorów, sprawdzała, czy są dojrzałe, zawsze kontrolując te poufałości zgodnie z niepisanymi zasadami, obowiązującymi w stosunkach między mężczyznami a kobietami, między klasą wyższą i niższą. Gdy wracaliśmy do domu, matka, po zmyciu z siebie zapachu przypraw i cebuli, przystępowała do modlitwy; wcześniej zdejmowała szyfonowy szal, aby narzucić na siebie grubszy biały ćadar do modłów, który okrywał jej włosy i spowijał ciało. Kiedy pochylała się do sadżdy, czasami właziłem jej na plecy i obejmowałem ją mocno za szyję – pasażer na gapę w podróży, jaką była jej modlitwa. Ona nie zmieniała pozycji, nie odrywała czoła od modlitewnego dywanika, czekając, aż ktoś zdejmie mnie z niej. Miała dla mnie niewyczerpaną cierpliwość – wiedziałem, że jestem dla niej wszystkim. Poza wyprawami na targ wychodziliśmy z domu – co tydzień – aby pojechać do wielkiej fortecy, jaką był dom Abbasa Alego Mubaraka i jego żony Sajidy, moich dziadków ze strony ojca, którzy w każdy piątek przysyłali po nas samochód. Kierowca, Śarif Muhammad Ćaća, brat naszej służącej Masi, oznajmiał swój przyjazd, trąbiąc klaksonem, a potem pukał do drzwi, aby zajść z wizytą do siostry, podczas gdy matka w ramach przygotowań do wyjścia czesała mnie i myła mi twarz. Kiedy byliśmy gotowi, wsiadałem z matką na tylne siedzenie wozu i trzymając ją za rękę, chłonąłem widoki miejskich ulic, dzielących nasz dom od rezydencji, do której samochód należał. Po przyjeździe na miejsce matka i ja siadaliśmy obok siebie na jednej z czterech kanap – kunsztownie rzeźbionych, wyściełanych niebieskim aksamitem – w ogromnym salonie, oświetlonym blaskiem żyrandoli, które lśniły i iskrzyły. Tam moja babka – nazywana przeze mnie dadi – częstowała mnie specjalnie przygotowanymi smakołykami i obdarowywała zabawkami oraz cukierkami, opakowanymi niczym prezenty, jakby to były moje urodziny – i tak co tydzień. Dziadek, czyli dada, próbował ze mną rozmawiać. Przeważnie jednak przez całą wizytę trzymałem się matki, wtulałem buzię w jej łono za każdym razem, gdy ktoś chciał mnie od niej odciągnąć. To irytowało dadi, więc jeszcze bardziej zaciskała usta niż początkowo, na sam widok mojej matki; patrzyła spod zmrużonych powiek na tę kobietę, rodzicielkę jej wnuka, której najwyraźniej nie lubiła, i mawiała: – Jest już dostatecznie duży, aby pobyć z nami sam, Dino. To niedobrze, że nie odstępuje cię na krok. Na to włączał się dada:
– To jeszcze małe dziecko, Sajida, daj spokój. Mnie jednak nie opuszczał lęk, niezależnie od tego, jak babka by się do mnie uśmiechała, iloma prezentami usiłowałaby mnie przekupić. Wielokrotnie towarzystwa dotrzymywał nam kuzyn Dźafer razem ze swoją matką – siostrą mojego ojca, która miała na imię Asma, ale nazywałem ją fupidźan – i wspólnie z dadi próbował oderwać mnie od mamy. Patrzyłem, jak bawi się przeznaczonymi dla mnie zabawkami i ciągnie moją matkę, aby dołączyła się do niego na podłodze. Zawsze chętnie to robiła, więc w końcu, po cichu, w jej cieniu, zaprzyjaźniłem się z nim. Nazajutrz przez cały dzień o niczym innym nie mówiłem, lecz byłem zbyt nieśmiały, aby się do Dźafera odezwać. Co wieczór matka kładła się przy mnie na naszym wspólnym łóżku i śpiewała mi do snu – w urdu i po angielsku – głosem, który był dla mnie najpiękniejszy na świecie. Walczyłem z samym sobą, aby nie zasnąć i wciąż go słyszeć, gdy ona, tuląc mnie do siebie, przeczesywała mi palcami włosy – ta moja wieczorna walka zawsze jednak kończyła się słodką przegraną, całkowitą kapitulacją wobec snu, którym potrafi się cieszyć tylko małe dziecko. Ze zdumieniem pewnego dnia usłyszałem jedną z tych moich ulubionych piosenek w radiu w samochodzie dziadków – Love Me Tender – gdy wracaliśmy do domu po jednej z wizyt w wielkim domu. – Ami, to twoja piosenka – powiedziałem szeptem, bo wstydziłem się kierowcy, Śarifa Muhammada Ćaćy. Matka zaśmiała się i przyłożyła mi dłoń do policzka. – Moja piosenka? Nie, Sadi. To piosenka Elvisa Presleya. Pokręciłem głową i ściągnąłem brwi, ponieważ to mi nie pasowało – piosenka brzmiała obco w wykonaniu obdarzonego barytonem mężczyzny o osobliwym nazwisku. Były dwa miesiące w roku, gdy matka nie śpiewała mi wieczorami piosenek. A tych, które w tym czasie śpiewała, musiałem słuchać za dnia razem z innymi. Nagle granice naszego spokojnego świata stawały się wyraźne, gdy życie towarzyskie szyitów z Karaczi – życie, którego nie znałem, pełne przyjęć i uroczystości weselnych, pikników na plaży i nieustannych spontanicznych, niezapowiedzianych wizyt, w których i tak nie brałbym udziału – przechodziło w okres rytualnej żałoby, tak głębokiej i autentycznej, że trudno było uwierzyć, że opłakiwani zmarli przez wieloma wiekami. Odbiorniki radiowe i telewizyjne w szyickich domach milkły, przynajmniej na pierwszych dziesięć dni z tych dwóch miesięcy. Na ten czas z szaf wyjmowano i przywdziewano czarne ciężkie stroje, które potem, do końca owego dwumiesięcznego okresu, ustępowały miejsca ubiorom w czarno-białe i czarnoszare wzory. Biżuterię chowano, rezygnowano z makijażu. W miesiącach muharram i safar historie, które opowiadała mi matka popołudniami na tarasie, były już inne i jej słowa splatają się teraz dla mnie z rytuałami, symbolami i pieśniami tych dziwnie zmysłowych dni – imiona i fabuły są tak związane z dźwiękami, zapachami i smakami, że zlewają się w jedno w mojej pamięci. – Przez dwa miesiące w roku nosimy czerń, Sadi – mówiła matka. – Nie słuchamy wtedy muzyki. Opłakujemy to, co wydarzyło się niemal tysiąc czterysta lat temu. Jakby to stało się dziś. Opłakujemy rodzinę naszego ukochanego Proroka, Mahometa, pokój z Nim, i bolejemy nad nią bardziej niż nad naszymi własnymi problemami i kłopotami. Nad rodziną Proroka, który dał nam Koran… przesłanie jedności i sprawiedliwości. Dzięki niemu zjednoczył on dzikich Arabów, którzy toczyli spory, walczyli ze sobą i zabijali się nawzajem, czcili kamienie i posągi i zakopywali żywcem niemowlęta płci żeńskiej. Byli ciemnymi, prymitywnymi ludźmi. A za życia Proroka, pod
jego przewodnictwem, stali sięjednym narodem, jedną społecznością. Pamiętam smugi wonnego dymu unoszącego się w salonach różnych domów, w których zbierały się kobiety – między innymi w domu dziadków ze strony ojca; ów dym pochodził z kadzidełek, które zapalano codziennie w muharramie. I zapach róż zrywanych i wstawianych do wazonów na prowizorycznych ołtarzach, szczególnie intensywny w upalnym, wilgotnym klimacie Karaczi, a później, na koniec tych zgromadzeń, wody różanej z przygotowanych wcześniej ozdobnych srebrnych buteleczek o cienkich szyjkach, którą spryskiwano rozgorączkowane kobiety. Pamiętam przyciszone, szeptane powitania, wymieniane przez przybywające kobiety, ubrane całe w czerń, które zrzucały buty, starannie, z cichym szuraniem ustawiały je z boku, a potem wkraczały na wykrochmalone białe prześcieradła przykrywające dywany w opróżnionych z mebli pokojach. Starsze zazwyczaj przychodziły pierwsze, poprawiały dupatty albo palla swoich sari, zakrywając głowy, a potem zasiadały na podłodze – przeważnie z głośnym strzykaniem w stawach – pod ścianami, o które mogły się oprzeć; przyznawały się w ten sposób do swojego wieku, aby zyskać jeden z niewielu przywilejów, jakie im dawał. Cicho stukały paciorki do modlitwy, czemu towarzyszyły niemal bezgłośne ruchy warg, gdy typowa dla starości pobożność szukała wyrazu w powolnych gestach, idących w parze z punktualnością w społeczeństwie, które nigdy nie uległo tyranii czasomierzy. – Po kilku latach od śmierci Proroka – ciągnęła matka – muzułmanie zaczęli zapominać, czego się od niego nauczyli. Ich przywódcą stał się bardzo zły człowiek, Jazid. Ludzie się go bali, gdyż był tyranem, żądnym władzy i chciwym. Okrutnym i niesprawiedliwym. A także tchórzem, pozbawionym honoru. On zaś bał się jednego człowieka… prawego Imama Husajna, naszego pierwszego imama, wnuka Proroka, syna Alego i Fatimy, mieszkającego w Medynie. Żyli jeszcze tacy, którzy pamiętali Mahometa i jego nauki: żeby karmić biednych, opiekować się wdowami i sierotami, nie zapominać, że życie jest tylko podróżą w jedną stronę, bo kiedy dobiegnie końca, zostaniemy rozliczeni z krzywd, które wyrządziliśmy innym i sobie. Ci, którzy zachowali w pamięci te lekcje, byli lojalni wobec Husajna. A Jazid uważał, że ta lojalność zagraża jego władzy. Zażądał więc od Husajna, aby złożył mu przysięgę wierności jako władcy. Imam, który wiedział, jak zepsuty jest Jazid, odmówił. Później atmosferę oczekiwania, wprowadzaną przez starsze kobiety, zakłócały już nie takie ciche głosy, gdy młode kobiety, dla których sama pobożność była mniej ważna niż to, aby postrzegano je jako pobożne, a także te bogatsze, które nie przywykły w codziennym życiu do wyrzeczeń i ofiar będących celem tego rodzaju zgromadzeń, witały się ze sobą serdecznie, a szeptem mówiły tylko wtedy, gdy chciały podzielić się najnowszymi plotkami o nieszczęściach i skandalach w społeczności, bo przecież tak naprawdę po to się spotykały. – Mieszkańcy miasta Kufa, którzy jak tylu innych także zaczęli zapominać nauki Proroka, zaprosili Imama Husajna do siebie jako duchowego nauczyciela. On przyjął ich zaproszenie i opuścił Medynę, odbywając po drodze pielgrzymkę do Mekki. Imam wiedział, że jego życie jest w niebezpieczeństwie, ponieważ nie chciał spełnić życzenia tyrana Jazida, lecz mimo to podróżował tylko z rodziną i przyjaciółmi, bez żadnych oddziałów zbrojnych. Gdy wyjechał z Mekki do Kufy, jego karawanę zatrzymały wojska Jazida. Została ona zmuszona do rozbicia obozu pod Karbalą, w pobliżu rzeki Furat, czyli Eufrat. Tam Husajn oznajmił ludziom Jazida, że nie chce z nimi walczyć, nie chce rozlewu krwi. Poprosił ich, aby pozwolili mu wrócić do domu. W pokoju. Oni jednak odmówili. Trzy dni przed dziesiątym dniem muharramu – opowiadała dalej matka – wojska Jazida
odcięły im dostęp do rzeki, więc nie mieli co pić ani co jeść, bo skończyły im się zapasy. W noc przed Aszurą, dziesiątym dniem muharramu, Imam Husajn próbował nakłonić rodzinę i przyjaciół, by nie poświęcali dla niego życia i zostawili go jego losowi. Nikt z nich nie posłuchał. Natomiast jeden z dowódców wojskowych Jazida, Hurr, ten sam, który zatrzymał karawanę Husajna i zmusił go do postoju pod Karbalą, przeszedł na jego stronę, choć wiedział, co ten krok oznacza: pewną śmierć. I nazajutrz ludzie ze świty Imama, głodni i spragnieni, stoczyli w jego obronie walkę. Później niewielka grupa kobiet zbierała się przy poduszce leżącej przed starannie przystrojonym ołtarzem, stołem nakrytym czernią i ustawionym na jednym końcu pokoju – przy ścianie, pod którą stały wysokie drągi obwieszone bogatymi tkaninami i zwieńczone ręcznie wykonanymi maskami ze srebra i złota. Na jednym z nich, z tkaniną przyozdobioną postacią lwa, wisiał muśk, bukłak z wodą, dla Abbasa, jak wszyscy wiedzieli. – Brat Husajna, Abbas, który niósł sztandar, nie mógł patrzeć, jak niewinne dzieci z obozu umierają z pragnienia. Kiedy pod przewodnictwem Sakiny, jego ukochanej bratanicy, przyszły prosić go o pomoc – swojego dzielnego stryja, który nigdy niczego im nie odmawiał – zgodził się wyruszyć w pojedynkę nad rzekę, aby przynieść dla nich wodę w swoim muśku. Wraz z szelestem pożółkłych kartek sfatygowanego zeszytu szkolnego o rozpadającej się okładce rozlegało się znaczące chrząknięcie stojącej pośrodku kobiety, przeważnie w średnim wieku, która miała już na nosie okulary do czytania w grubych oprawkach. Skrzekliwym szeptem mówiła, kończąc wykrzyknikiem: – Salawat! Wtedy, jak na komendę tłum pozostałych, który czasami liczył już setkę, odpowiadał chóralnie: – Allahumma sali ’ala Muhammad wa ali Muhammad! Zaczynały się marsija, nosowe chóralne śpiewy w żałobnej tonacji; po ich zakończeniu nieliczne obecne dzieci wychodziły z pokoju. Podczas zgromadzeń w domu dziadków kuzyn Dźafer wtedy wstawał i dawał mi znak, bym szedł za nim. Ja jednak nigdy tego nie robiłem, bo nie chciałem opuścić matki. Kiedyś odważyłem się oddalić od niej kilka kroków; stanąłem w oknie i wyjrzałem na rozległy ogród, gdzie zebrała się grupa dzieci, które w przeciwieństwie do mnie wyszły z Dźaferem. Byli to moi kuzyni, jak szeptem poinformowała mnie matka: bliżsi, dalsi i najdalsi. Bawili się w baraf-pani – „zimną wodę”, czyli po prostu w berka – i w „czerwone światło, zielone światło”, biegając w amoku jak to dzieci, gdy dorośli są zajęci. Za sobą słyszałem kolejne salawat oznaczające koniec jednej marsija i początek następnej. Później rozlegało się zbiorowe salawat, gdy miejsce na okrytym czernią krześle, ustawionym w kącie, zajmowała zakira, która rozpoczynała kazanie. – Abbas dotarł bezpiecznie nad rzekę i napełnił wodą bukłak, ale sam się jej nie napił, nie chciał pić, gdy jego brat, i dzieci, i kobiety z obozu cierpieli pragnienie. Niestety, w drodze powrotnej otoczyli go nieprzyjacielscy żołnierze, którzy nie zdołali go zatrzymać wcześniej, gdy szedł nad wodę. Abbas, ukochany brat Husajna, został zaatakowany ze wszystkich stron, a kiedy usiłował utrzymać bukłak, obcięto mu ramiona. Gdy wrogowie w końcu przebili worek z wodą, która wyciekła i wsiąkła w piasek, przepadła nadzieja na uratowanie dzieci. Wyraźny głos zakiry wznosił się i opadał z każdym wypowiadanym zdaniem, kiedy przemawiała do słuchaczek głośno i gniewnie – na jaki temat, jeszcze wtedy rozumiałem. Przez dłuższy czas patrzyłem, jak dzieci ganiają się w ogrodzie, gdy nagle jej głos, niski, pełen emocji, przybierał dramatyczny ton. I wtedy następował płacz. Rozlegały się różne żałosne dźwięki, zawsze
niepokojące, nawet gdy ktoś się ich spodziewał. – Przewyższani liczebnie o dziesiątki tysięcy, ludzie Imama zostali wycięci w pień przez wojska Jazida. Imam Husajn stracił wszystkich przyjaciół i krewnych płci męskiej, razem siedemdziesięciu dwóch ludzi. Zabito jego bratanków, Kasima, Auna i Muhammada. Syna Alego Akbara, który wyglądał jak Prorok. Nie oszczędzono nawet malutkiego synka Husajna, niemowlęcia, Alego Asgara. Gdy przyjaciele i krewni jeszcze żyli, nie pozwalali mu wystąpić i stanąć do walki. Lecz w końcu mógł to zrobić i walczył dzielnie. W pojedynkę. A kiedy przerwał bój, aby zmówić popołudniową modlitwę, dowódca wojska Jazida wysłał za nim Szimra. Gdy Imam Husajn pochylił się, dotykając czołem gorących piasków Karbali – ranny, głodny i spragniony, złożony cierpieniem – Szimr wskoczył mu na plecy, chcąc go zabić. Pochylił się, aby posłuchać modlitwy Husajna, i usłyszał, że imam prosi Boga o przebaczenie dla tych, którzy wkrótce pozbawią go życia. Wtedy Szimr się zawahał. Miał jednak zbyt zatwardziałe serce, a brzuch zbyt spragniony bogactw, które obiecano mu za wypełnienie zadania. Ściął więc Imamowi Husajnowi głowę. I bitwa pod Karbalą się zakończyła. Dzieci na dworze także słyszały zawodzenia. I od razu nadstawiały uszu, gdy Dźafer wołał głośno, tak że słyszałem go w pokoju: – Zaczął się masaib! Chodźcie! Następował koniec zabawy i zauważałem, że kuzyni są bardzo podnieceni. Czekali na te odgłosy żałoby, które stawały się coraz głośniejsze, i pospiesznie wbiegali po stopniach ogrodu. Wpadali do domu i zatrzymywali się dopiero przy wejściu do salonu. Tam przybierali poważne miny. Wszystkie kobiety siedziały na podłodze, przeważnie z chusteczkami w dłoniach, wycierały nimi nosy i płynące z oczu łzy, albo po prostu przytykały je do twarzy, jak welony, aby stłumić szlochy, od których drżały im ramiona, a ręce opadały raz po raz na kolana. Głos zakiry przybierał wtedy wysoki zawodzący ton, a słuchaczki odpowiadały na każde z jej ledwie zrozumiałych słów – słów tak znanych, że nie trzeba ich było rozumieć – szlochając jeszcze gwałtowniej. Był to taki żałobny duet. Płacz kończył się równie szybko, jak się rozpoczął. Głos zakiry, wznoszący się do punktu kulminacyjnego, tłumiła dłoń, którą ta ocierała twarz, mamrocząc znowu: – Allahumma salli ’ala Muhammad wa ali Muhammad. I zaczynał się następny rytuał, na który przybywali z powrotem moi kuzyni. Gdy kobiety wstały, rozlegał się głos wołający: „Husajn, Husajn!” – to ukochane imię – i na środku pokoju formował się krąg. Inna kobieta otwierała swój wysłużony notes i zaczynała śpiewać. – Nie śpiewać, tylko recytować – poprawiała mnie później matka. Pozostałe podejmowały ten śpiew, rytmicznie uderzając się w piersi otwartymi dłońmi, co powodowało głuchy odgłos, który brzmiał głośniej niż zwykłe klaśnięcie i jakoś dostojniej. Dźafer gestem przywoływał pozostałe dzieci, które przepychały się wśród wyższych postaci do środka kręgu, gdzie stałem z matką. Patrzyłem na nich, na moich kuzynów, jak rozkładają kołnierze i odsuwają je, aby odsłonić jak największą połać skóry na piersiach, a potem z zapałem przyłączają się do chóru i jednoczesnego bicia. Ja się wahałem, niepewnie wznosiłem rękę i uderzałem się nią, nieprzekonująco naśladując zdecydowane gesty wokół mnie. Głośna żałobna pieśń, noha, niebawem dobiegała końca. W tym krótkim czasie, w którym matka występowała naprzód z własnym notatnikiem w dłoni, wciąż jeszcze trwało bicie się w piersi, do wtóru tych samych okrzyków: „Husajn, Husajn! Ja Husajn! Masloom Husajn! Szahid Husajn!”, które wydawała prowadząca, a pozostałe powtarzały je za nią w znajomym śpiewnym rytmie, dobrze
znanym im wszystkim. Matka zaczyna swoją nohę cichym słodkim głosem, przepełnionym tymi samymi emocjami, które widziałem na twarzach zebranych wokół niej, a gdy pierwsza linijka pieśni przechodziła w drugą, nabierał on siły – cicha rozpacz zamieniała się w gniew, a bicie w piersi stawało się mocniejsze, gwałtowniejsze. Słowa recytacji były rytmiczne i rymowane, stanowiły wznioślejszą wersję urdu niż ta, którą mówiliśmy na co dzień, lecz to głos matki wyróżniał tę nohę spośród innych. Żadna z następnych nie dorównywała jej pod względem ekspresji. Zawodzenia pomiędzy poszczególnymi pieśniami stawały się coraz gwałtowniejsze, pełne zapamiętania. Po ostatniej kobiety stojące w środku wpadały w szał. Młodsze z nich, tak jak moi kuzyni, biły się już obiema dłońmi, a nie jedną, a skóra na ich piersiach robiła się coraz czerwieńsza. Uderzenia ich rąk, którym nie towarzyszyła już pieśń, mocne i głośne jak walenie w bęben, na tym etapie zupełnie już nie przypominały klaskania. Jakiś głos wołał: Haj, Sakina!”, kolejne ukochane imię, imię dziecka nagle osieroconego przez ojca, spragnionego, głodnego i zagubionego w świecie obojętnym najego cierpienia. – Haj, pias! – odpowiadały pozostałe zbolałymi, pełnymi rozpaczy głosami, jakby same umierały z pragnienia. – Och, Sakina, och, pragnienie. – Moja matka potrząsała głową, ocierając łzy z oczu. – Po zabiciu ojca Sakiny, Husajna, który zginął w trakcie modlitwy, nie zdążywszy zaspokoić jej pragnienia, wróg napadł na kobiety i dzieci, plądrując obóz i podpalając go. Nieprzyjaciele bili Sakinę po twarzy, wyrywając jej kolczyki z uszu, których płatki spływały krwią. Zrywali welony z głów jej matki i ciotek, hańbiąc kobiety z domu Proroka i grabiąc jego skromny dobytek. W końcu to niewiasty z wrogiego obozu zlitowały się nad nimi, przyniosły im pożywienie i wodę w Noc Nędzarzy. Później, te, które przeżyły, razem z dziećmi i najstarszym synem Husajna, zbyt chorym, aby stanąć do walki, zostały związane, skute łańcuchami i przeprowadzone ulicami Kufy, a potem zawiedzione do Damaszku, siedziby Jazida. Po drodze je bito, gdy tylko zapłakały za ukochanymi, których ciała zostawiły za sobą. Tak wyglądał dom Proroka! Został napadnięty przez swoich, nie przez najeźdźcę. Zdradzony przez własny naród, ludzi, którzy zwali się muzułmanami, uczniami tego samego mesjasza, który nosił na ramionach Husajna, gdy ten był chłopcem. To była najgorsza tragedia, bo doprowadzili do niej swoi. I wtedy, gdy śpiewy, bicie w piersi i towarzyszące mu zapamiętanie zbliżały się już do granicy histerii, nagle czułem chłodne, kojące krople na głowie, twarzy, oczach – krople wody różanej, które spadały na nas, natychmiast chłodząc rozgorączkowany tłum i wywołując głośne salawat, ze strony tych mniej rozpalonych na obrzeżach. Wówczas wszyscy, jak w jakimś tańcu, zwracali się w stronę jednej ze ścian, gdzie moja babka, dadi, głosem jeszcze nabrzmiałym od łez, wciąż cieknących jej po policzkach, rozpoczynała długą recytację po arabsku, w języku znanym nam, gdyż był to język modłów, lecz nie naszym – z powtarzającym się salam, muzułmańskim pozdrowieniem, oraz imionami, które przed chwilą wypowiadano z taką pasją. Do wtóru tych znajomych słów zgromadzone kobiety obracały się powoli, spoglądając w te strony świata, w których spoczywali opłakiwani przez nie zmarli. W kilku przypadkach był to teren obecnego Iraku i Medyna, miasto Proroka, na Półwyspie Arabskim. W innym Iran. Po zakończeniu madźlisu panująca w salonie atmosfera żałoby powoli się rozpraszała. Kobiety pozdrawiały się wzajemnie, ściskały i całowały, to znaczy te, które nie zrobiły tego wcześniej, bo przyszły jako ostatnie. W końcu na twarzach jeszcze wilgotnych od łez można było ujrzeć uśmiechy
i dawały się słyszeć chichoty. Gdy podawano herbatę i przekąski, matka brała mnie za rękę i prowadziła do ołtarza, modląc się po cichu i biorąc do ręki różne przedmioty, które potem całowała. Czasami dawała mi pieniądze, kilka rupii, abym położył je przed jednym czy drugim symbolem na stole – na przykład przed bukłakiem z wodą; potem dadi zbierała je na jałmużnę. Zawsze wiedziałem, gdzie położyć otrzymane monety – w kołysce, takiej miniaturowej, ze srebra, w której mieściła się nieduża lalka. – To kołyska Alego Asgara – mówiła matka – sześciomiesięcznego synka Husajna. To w niej kołysała go matka i czuwała nad nim, gdy z głodu i pragnienia zabrakło jej mleka. Widziała, że synek umiera. Gdy Husajn ruszał do walki, ubłagała go, aby zabrał dziecko do obozu nieprzyjaciela i poprosił tam o napojenie jego jednego, jeśli nikogo poza nim. Imam Husajn zabrał więc Alego Asgara na pole bitwy i zwrócił się do nieprzyjacielskich żołnierzy, by zlitowali się nad spragnionym niemowlęciem. Na wypadek, gdyby myśleli, że w ten sposób, podstępem, chce uzyskać także wodę dla siebie, położył dziecko na rozpalonych piaskach Karbali i wezwał, aby któryś z nich wziął je i napoił. Choć żołnierze Jazida byli okrutnego serca, niektórzy z nich zaczęli płakać, gdyż przypomnieli sobie o własnych dzieciach, całych i zdrowych, daleko w domu. Widząc to, dowódca wojsk Jazida szybko rozkazał swojemu najlepszemu łucznikowi przeszyć gardło niemowlęcia strzałą. Gdy pierwsza strzała chybiła celu, Husajn chwycił Alego Asgara w objęcia. Druga już jednak trafiła, a ponieważ była zbyt długa i gruba jak na małe gardło niemowlęcia, to przeszywszy je, wbiła się w ramię jego ojca. Imam Husajn nie wiedział, co począć dalej – była to jedyna chwila podczas wydarzeń w Karbali, kiedy nie miał co do tego pewności. Czy powinien pogrzebać Alego Asgara, aby matka nie widziała, jakiego okrucieństwa dopuścili się wobec jej dziecka nieprzyjacielscy żołnierze? Czy też zabrać jego ciało do obozu, aby zobaczyła ukochanego synka po raz ostatni i przekonała się, z jaką odpowiedzią spotkała się prośba ojca? Ze zwłokami niemowlęcia na rękach Imam Husajn ruszył do namiotu, gdzie czekała matka Alego Asgara, pełna nadziei, że żołnierze zlitowali się nad jej dziecięciem. Potem jednak, zbolały, w rozterce, zawrócił. Czynił tak siedem razy, szedł i zawracał, zanim w końcu zaniósł syna do matki. I przypomina nam o tym ta pusta kołyska. – Ale… oni przegrali – powiedziałem któregoś muharramu po południu, gdy byłem już dość duży, aby zrozumieć całą historię. – Imam Husajn i jego przyjaciele. Przegrali bitwę. Matka pokręciła głową. – Nie. Przeciwstawili się tyranii. Ich historia nadal żyje. Dopóki tak będzie, dopóki nie zapomnimy o ich ofierze, pozostaną zwycięzcami. Podczas pierwszych dziesięciu dni muharramu wspominamy ich męstwo… Wiemy, że Imam Husajn poświęcił się dla nas, nas niegodnych. A przez resztę dni muharramu i przez cały następny miesiąc safar wspominamy tych, których pozostawił: wzięte w niewolę wdowy i sieroty, które pędzono w łańcuchach ulicami muzułmańskich miast aż na dwór Jazida w Damaszku, gdzie siostra Husajna, Bibi Zajnab, dzielnie stawiła czoło tyranowi, a potem głosiła świadectwo męki swojego brata. Nosimy w sercach historię tego, co wydarzyło się pod Karbalą. I będziemy nosić. Czy wiesz, Sadi, że tam została pogrzebana twoja babka? Przez całe życie chciała pojechać do tego miasta, odbyć pielgrzymkę. A ponieważ nie było jej to dane, zażyczyła sobie, aby ją tam pochowano. Więc jej syn, mój ojciec, poczynił konieczne przygotowania i zawiózł ją do Karbali, żeby spoczęła na wieki w pobliżu Imama. Nie miała łatwego życia. Wcześnie owdowiała. A jej pasierb, starszy brat mojego ojca, nie traktował jej tak dobrze, jak powinien.
Po chwili milczenia zapytałem: – Co to znaczy: owdowiała? – To znaczy, że straciła męża. – Tak jak ty. Matka umilkła na chwilę. – Uhm. – Jak umarł mój ojciec? – On… nie czuł się dobrze. A potem zmarł. Czekałem na dalszy ciąg, ale dałem za wygraną, gdy zobaczyłem, że matka nie ma nic więcej do powiedzenia na ten temat. Tamtego dziesiątego dnia muharramu, w Aszurę, nie odstępując matki na krok, przeżyłem historię Karbali osobiście, w sercu: zmówiłem stosowne modlitwy i siedem razy ruszałem z miejsca przed sobie i wracałem, na pamiątkę bolesnej rozterki Imama Husajna, czcząc cierpienie oraz tragiczną śmierć spragnionych sierot, a wśród nich Sakiny i jej braciszka zabitego w ramionach ojca.
– Chodzi już do szkoły. Jest duży i zniesie rozłąkę z tobą, czy to ci się podoba, czy nie. – Usłyszałem, jak babka ze strony ojca mówi do mojej matki podczas muharramu, gdy miałem pięć lat. – Wyślij go z dziadkiem na dźulus w Aszurę. Dada, mój dziadek, zwrócił się do mnie z pytaniem: – Co o tym sądzisz, Sadiku? Jesteś już gotowy, aby zostać mężczyzną? Przyłączyć się do męskiej procesji ulicami Karaczi podczas Aszury? Będą tam wszyscy twoi kuzyni. – Dźafer też? – Oczywiście. Żaden z innych chłopców nie opuściłby jej za nic. Kiwnąłem więc głową nerwowo, nieświadomy, że to, co proponuje, ukaże mi męską stronę rytuałów w muharramie – stronę okrutną i pełną przemocy, krwawy, bolesny matam. Tamtego roku poszedłem z nim na Aszurę i wtedy po raz pierwszy usłyszałem nohy, które brzmiały jak okrzyki bitewne – a bicie w piersi przypominało ciosy w symbolicznej walce. Na ulicach układano dywany z gorących węgli do biegu na bosaka. Starannie zaostrzone miecze w przypływie zapamiętania spadały na niczym nieosłonięte głowy i z ran ciekła krew, która spływała po wykrzywionych bólem i wściekłością twarzach. A małe zakrzywione noże, wiszące na łańcuchach, wprawiane rytmicznie w ruch, przecinały z metalicznym brzękiem powietrze i chłostały gołe plecy, z których wypływały strumyki krwi i skapywały na gorące chodniki, lśniąc w upalnym słońcu. Byli tam także inni chłopcy, bardzo podekscytowani, wśród nich Dźafer i pozostali kuzyni, których powoli przestawałem się bać. Każdy z nich widział to wcześniej. Wszyscy, nieraz młodsi ode mnie, przeszli już przez zandźir ka matam pod opieką ojców, używając miniostrzy, tępych i stosunkowo niegroźnych, które mieli zawieszone na cieńszych łańcuchach, przeznaczonych dla mniejszych ciał. Na widok płynącej wszędzie krwi ścisnął mi się żołądek. Sceny masakry wydały się tym bardziej groteskowe, że jej uczestnicy sami zadawali sobie rany. Ojciec Dźafera – mój stryj, który był z nami – wepchnął mnie w krąg młodych chłopców, gdzie Dźafer i inni już zajęli swoje miejsca, ściągnęli koszule i zaczęli naśladować starszych mężczyzn w większych kręgach, którzy zaledwie kilka
metrów od nas ze znacznie bardziej przerażającym efektem kołysali się rytmicznie, machając łańcuchami przy bokach. Stryj wsadził mi do ręki pęk drobniejszych łańcuchów, a tępe ostrza noży mrugały do mnie odbitym światłem słonecznym. Żołądek nagle podszedł mi do gardła i choć przestrzegałem trwającego pół dnia postu, faka, strumień ohydnej cieczy chlusnął na moją koszulę, a zaraz potem zakręciło mi się w głowie i upadłem zemdlony na ziemię. Obudziłem się w ramionach dziadka, wzywając matkę. Pozostali chłopcy śmiali się ze mnie, choć była przecież Aszura, zbyt ponury dzień, aby się śmiać. Później przez wiele godzin, nie mogąc brać udziału w procesji, szedłem z boku, zniecierpliwiony i płaczący za matką. Pragnąłem znaleźć się z powrotem wśród kobiet.
Pewnego dnia, gdy matka i ja siedzieliśmy na tarasie, spokój na ulicy zakłóciło małe poruszenie przed sąsiednim domem, tym z drzewem dźamun w ogrodzie. Zajechał przed niego samochód i mieszkańcy wysypali się na ulicę, wydając okrzyki radości, które zwabiły mnie bliżej murku. Matka wstała, aby mnie zatrzymać, ale jej uwagę także przykuła scena na dole. Z samochodu wysiadł mężczyzna w białej koszuli i czarnym krawacie, i z marynarką przewieszoną przez ramię przywitał się ze starszą panią, naszą sąsiadką. Służący tymczasem wyładowali walizki z bagażnika. Usłyszałem, że matka z przejęcia wciąga powietrze. On jakby też to usłyszał, bo spojrzał w naszą stronę, i matka szybko się cofnęła, ale było już za późno. Mężczyzna ją zobaczył. Zauważyłem, że zmarszczył brwi, wciąż patrząc w stronę, w której zniknęła. Potem przeniósł wzrok na mnie i nasze spojrzenia się spotkały. A następnie wszedł do sąsiedniego domu. Coś w tej scenie sprawiło, że ją zapamiętałem. Mimowolnie zafascynował mnie ów mężczyzna – byłem ciekaw, kto to jest i skąd przyjechał. Upodobałem sobie tę stronę tarasu, w cieniu drzewa dźamun. Z ciekawości przezwyciężyłem nieśmiałość. Teraz wykradałem się na taras bez matki, choć surowo mi tego zabraniano. Aż któregoś dnia zobaczyłem nieznajomego – siedział w ogrodzie, pił herbatę i czytał gazetę. Chciałem, aby mnie zauważył. Drzewo dźamun owocowało, na górnych gałęziach w moim zasięgu wisiały dojrzałe, prawie czarne, jajowate owoce. Zerwałem kilka z nich i zacząłem rzucać je do ogrodu, gdzie siedział mężczyzna. Trzeci dźamun trafił blisko celu, wylądował nieopodal stóp obiektu mojego zainteresowania, zwracając jego uwagę. Ale kiedy mężczyzna spojrzał w górę, straciłem odwagę i schowałem się za murkiem. Po dłuższej chwili, podczas której wsłuchiwałem się w bicie własnego serca, postanowiłem zaryzykować: wyjrzałem za murek i pochwyciłem spojrzenie nieznajomego, na krótką chwilę, bo potem znowu się schowałem. – Czy to małpa, tam na górze? Próbuje zwrócić uwagę biednego, zmęczonego krokodyla? To zaproszenie – na które czekałem – rozśmieszyło mnie i odpowiedziałem, wciąż ukryty za murkiem: – Tak. Małpa. – Zdaje się, że jest samotna. I nie wie, że kuszenie krokodyla owocami to niedobry pomysł. – Dlaczego? Zechcesz pożreć moje serce? – Nie dzisiaj. Dziś już zjadłem obfity lunch. Roześmiałem się znowu. A potem usłyszałem, że matka woła mnie z dołu. On też usłyszał. – Czy to głos małpiej mamy? – Tak.
– To lepiej do niej zejdź. Woła cię.
Innego dnia, zanim skończyłem sześć lat, samochód z domu dziadków przyjechał tylko po mnie. Kiedy kierowca zatrąbił klaksonem, matka pocałowałaa mnie i przytuliła do siebie na moment. Potem odprowadziła mnie do wozu, przed dom. Zobaczyłem przez ramię, że Masi zaciska usta. Spojrzała na kierowcę, swojego brata Śarifa Muhammada, który tym razem nie zaszedł do niej z wizytą, i gniewnie pokręciła głową. Mężczyzna opuścił wzrok i wymamrotał coś pod nosem. Matka, położywszy mi dłonie na ramionach, powiedziała: – Sadi, ja tego nie chciałam. – Dlaczego płaczesz, ami? – Ponieważ, Sadi, nasze życie się zmieni. Zabierają cię ode mnie, kochanie. Dziś Masi odwiezie cię do dziadka. Odstawi cię tam i wróci. Sama, bo ty zostaniesz. Z nimi. – Nie! – zacząłem płakać głośniej niż ona. Nie chciałem słuchać dalszych jej tłumaczeń, bo to, co zamierzała mi powiedzieć, było niewytłumaczalne. – Od dziś będziesz przyjeżdżał samochodem z wizytą do mnie, na kilka godzin. Co tydzień, tak jak do tej pory jeździłeś ze mną do dziadków. Ale potem będziesz wracał do dady i dadi. Ich dom stanie się twoim domem. Choć chyba zawsze nim był. Jednakże nasz czas, jak mi powiedziano, już się skończył. Ze wszystkich sił próbowałam to zmienić. A przynajmniej odłożyć. Pamiętaj o tym. Ale nie udało mi się, Sadi. – Starała się dupattą wytrzeć moje łzy, ale nie nadążała, bo płynęła ich cała fontanna. – Nie chciałam tego, Sadi. Ale tak już musi być. Gdybym tylko mogła, zrobiłabym wszystko, aby tego uniknąć, lecz to ponad moje możliwości. – Mówiła coraz surowszym głosem i coraz mocniej ściskała mnie za ramiona. Przyciągnęła mnie do siebie jeszcze raz, a potem odsunęła i pchnęła w stronę kierowcy, który przekazał mnie pod opiekę Masi, siedzącej już w samochodzie. Śarif Muhammad Ćaća, unikając gniewnego spojrzenia siostry, wziął od matki torbę, której wcześniej nie zauważyłem. Przerażony, próbowałem wysiąść z samochodu, ale Masi, choć też miała twarz mokrą od łez, przytrzymała mnie, przemawiając uspokajającym głosem. W jej uścisku ledwie usłyszałem, jak Śarif Muhammad Ćaća mówi do mojej matki: – Dino Bibi, wybacz mi. – Wybaczyć ci? Śarifie Muhammadzie Ćaća, akurat tobie, ze wszystkich ludzi, nie mam nic do wybaczenia. To skutek mojego własnego pośpiechu. Gdybym cię wtedy posłuchała… – Próbując powstrzymać łzy, urwała. A potem energicznie pokręciła głową. – Nie. To na nic. Gdybym cię posłuchała, Śarifie Muhammadzie Ćaća, nie byłoby powodu do tych łez, ale nie oddałabym ich za nic. Jeśli nawet są gorzkie, przeważa w nich słodycz. – Przyklękła i wyciągnęła ramiona w głąb samochodu, aby wziąć mnie za rękę. Przetarła nią własną twarz, abym poczuł wilgoć. – Niech płyną łzy, które wylewamy, Sadi, niech płyną. Czujesz ich smak, smak łez miłości? – Ściągnąłem brwi i moje wycie przeszło w szlochy. Nie rozumiałem, co matka ma na myśli, więc otworzyłem usta, aby posmakować językiem słoną wilgoć. – Nie, Sadi, nie językiem. Zamknij oczy, synku, zamknij je, tak jak ja zamykam moje, abyś poczuł smak łez sercem. – Patrzyłem, jak zamyka oczy, więc i ja zamknąłem. – Wyjdź poza gorycz i ból tej chwili, Sadi. – Położyła mi dłoń na piersi i poklepała ją. – Ciii… nie płacz. – Nastąpiła dłuższa chwila ciszy. Nawet moje szlochy ustały. – Czujesz to, Sadi?
Czujesz to co ja? Tę słodycz? Ukrytą pod goryczą? To słodycz mojej miłości do ciebie… i twojej do mnie. Czujesz jej smak? Całym swoim sercem? Zrozumiałem, co miała na myśli, choć nie rozumiałem jej słów. Ze łzami cieknącymi po twarzy i pełnym rozpaczy sercem, kiwnąłem głową. – Te łzy są dowodem, Sadi, że istnieje miłość na tym świecie. Łzy są gorzkie tylko wtedy, gdy płaczemy nad sobą, z egoizmu. Gdy zapominamy, że wynikają ze słodkiej miłości. Gdy pozwalamy, aby nasz smutek zamieniał się w gniew. Kiedy jednak ludzie płaczą nad sobą nawzajem, to nic złego. Pamiętaj o tym zawsze i nigdy nie powstrzymuj łez, które płyną z miłości w twoim sercu. Niech kapią, te słodkie łzy. I pamiętaj, że jesteś człowiekiem żyjącym pośród innych ludzi. Kiedy płaczesz z ich powodu… a wiesz, jak płaczemy w muharramie… otwierasz swoje serce przed Bogiem, który widzi, co robimy, i też nad nami płacze, z powodu cierpień, jakie wyrządzamy innym i sobie samym. Rozumiesz, Sadi? Pokiwałem głową. – Jeśli teraz nie zrozumiałeś, to kiedyś zrozumiesz. To sekret, który mamy poznać. Tajemnica słodkich łez. – Matka puściła moją rękę, cofnęła się i zatrzasnęła drzwi samochodu. Śarif Muhammad Ćaća zajął miejsce za kierownicą. Usłyszałem, że drzwi po jego stronie się zamknęły; silnik ożył po przekręceniu kluczyka w stacyjce i odjechaliśmy. Odwróciłem się i patrzyłem na matkę, która zawróciła już do domu, unosząc brzeg dupatty, aby otrzeć policzki.
Pamiętam, że dziadek powiedział w dniu, w którym stałem się członkiem jego domostwa: – Wreszcie jesteś tu, gdzie twoje miejsce, Sadiku. Stałeś się dużym chłopcem. Mężczyzną. Nie potrzebujesz już matki. Nie masz co płakać. Tego dnia dziadkowie zaczęli wdrażać strategię rozrywek i przyjemności – wzywali służących, aby poszli kupić mi lody – która ukształtowała moją nową tożsamość, bogatego chłopca, otoczonego drogimi zabawkami i nieznającego wyrzeczeń. Zamieniłem się w niego, bo kiedyś taki nie byłem. Cotygodniowe wizyty u matki stały się dla mnie i dla niej źródłem bólu – powtórką tamtego pierwszego przymusowego rozstania. Korzystałem więc skwapliwie z zabiegów dziadków, pozwalałem im wymyślać preteksty – różne atrakcje i wyjścia w porach moich spotkań z matką – tak że czas pomiędzy wizytami u niej coraz bardziej się wydłużał i w końcu prawie zupełnie przestałem się z nią widywać. Aż wreszcie, pewnego dnia, matka przyszła do mnie. Uderzyło mnie to, jak teraz siedzieliśmy, ona na jednej z wielkich kanap w salonie, a ja na drugiej. Była gościem w tej rezydencji, podczas gdy ja stałem się jednym z najważniejszych jej mieszkańców. Zjawiła się, aby mi powiedzieć, że wychodzi za mąż. Za krokodyla z sąsiedztwa. I że opuszcza z nim Pakistan, wyjeżdża do Ameryki. Popłynęło wtedy kilka łez. Gorzkich, nie słodkich, uronionych przelotnie. Na szczęście dziadkowie zaplanowali różne rozrywki, abym zbytnio nie cierpiał z powodu tego ostatecznego rozstania. Zamiast do dawnej szkoły w pobliżu domu, w którym mieszkałem z matką, zacząłem chodzić do innej, najlepszej w Karaczi. I zdałem sobie sprawę, że moje nazwisko – nazwisko widniejące na billboardach reklamujących w całym mieście rozmaite firmy i produkty – było jak w Stanach Kennedy. Albo Rockefeller. Z tych, co budzą podziw, zazdrość, respekt i niechęć. Zacząłem rozumieć, kim był dziadek – człowiek skromnego pochodzenia, który przybył do Pakistanu po
Podziale, z żoną, synem i córką, ledwie mając co włożyć na grzbiet. W ciągu kilku lat zbudował w dziedzinie przedsiębiorczości prawdziwe imperium, które przynosiło ogromne dochody. Jednak próbował żyć skromnie – tak skromnie, jak tylko pozwalała mu na to pozycja. Był filantropem, zakładał szpitale i szkoły dla biednych. Odmawiał wszystkie pięć modlitw, trzy razy dziennie, jak pobożny szyita. I pościł w ramadanie. W muharramie spał na podłodze i nie jadł mięsa, tak wielką miłością darzył ród Proroka. Bogactwo i pobożność – mówi się, że nie do pogodzenia – mój dziadek starał się w życiu pogodzić. Już nigdy więcej nie brałem udziału w madźlisie z kobietami – odbywały się one przed południem w domu dziadków, gdy byłem w szkole. Wieczorami, razem z dziadkiem, uczestniczyłem natomiast w męskich madźlisach – zgromadzeniach mężczyzn, niektórzy płakali tam tak głośno i bez skrępowania jak kobiety za dnia. Siadaliśmy tuż przed krzesłem zakira – nie dlatego, że przychodziliśmy wcześniej. Raczej dlatego, że kiedy dziadek pojawiał się w progu, mężczyźni rozstępowali się przed nim i przymilnie zapraszali go do środka, żeby zajął najlepsze miejsce, do czego, zważywszy na swoje bogactwo, już się przyzwyczaił i czego oczekiwał. I co roku w Aszurę mój stryj, ojciec Dźafera, zabierał nas na dźulus, podczas którego już nie mdlałem. Już się nie bałem. Niczego. W trakcie tych procesji zauważyłem, że są ludzie, którzy wspominają Karbalę inaczej – uważali oni, że zadawanie samemu sobie krwawych ran jest niepotrzebne i zamiast tego organizowali corocznie zbiórki krwi. Dźafer, inni chłopcy i ja, dorastając, drwiliśmy z tych, którzy oddawali wtedy krew, myśleliśmy, że są słabi, że boją się męskich rytuałów matamu, praktykowanych przez „prawdziwych” mężczyzn, odważnych, śmiałych. Dada, Abbas Ali Mubarak, rzadko wspominał o mojej matce, a o swoim synu nie mówił nigdy. Jego żona, moja babka, była mniej powściągliwa. – Twój ojciec był uroczym chłopcem… tak jak ty, Sadiku. Gdy go straciłam, to jakbym straciła własne serce. Dopóki u nas nie zamieszkałeś, żyłam tylko w połowie. Twoja matka trzymała cię z dala od nas, od twojego prawowitego miejsca w domu ojca, musiałeś mieszkać w tej norze, z której sama pochodziła. Czekaliśmy więc, Sadiku. Modliłam się i modliłam. Aż wreszcie twoja matka wyjechała. Żeby rozpocząć nowe życie. Tam – machała ręką – w Ameryce. Z nowym mężem, Umarem, tym sunnitą o sunnickim imieniu. Och, cóż, to nieważne. Teraz mieszkasz tutaj. Z nami, w domu twojego ojca. Tak jak być powinno. Bardzo się cieszę, że syn mojego syna, krew z mojej krwi, jest w końcu tu, gdzie jego miejsce. Ty też się cieszysz, prawda, Sadiku? – Pojedziemy na zakupy, dadi? Obiecałaś, że kupisz mi rower. I że Śarif Muhammad nauczy mnie na nim jeździć. – Tak, oczywiście. Co tylko chcesz, Sadiku. Jestem szczęśliwa, gdy widzę, że ty jesteś szczęśliwy. Wtedy już przestałem nazywać kierowcę Śarifa Muhammada ćaća – był to grzecznościowy tytuł oznaczający stryja. Nie musiałem. Byłem panem tego domu i nie miałem obowiązku okazywać szacunku służącym. Początkowo Śarif Muhammad łajał mnie: – Przestałeś zwracać się do mnie ćaća, Sadiku Baba. Jak nauczyła cię twoja matka. Jak sama się do mnie zwracała. Ignorowałem go i jego wzmianki o matce. Nie miałem wyjścia. Wspominając ją razem z nim, przypominałem sobie, jak mnie od niej zabrał.
Niemal codziennie przychodził z wizytą Dźafer. Nie wiedziałem wcześniej, że mieszka po drugiej stronie ulicy, w rezydencji będącej mniejszą wersją tej, w której ja sam obecnie mieszkałem. Razem obejmowaliśmy w posiadanie ogród dziadków i biegaliśmy po nim z krzykiem jak szaleni, bo już nie byłem taki nieśmiały jak dawniej – budowaliśmy forty i prowadziliśmy bitwy, czasami jako towarzysze broni, a czasami śmiertelni wrogowie, używając jako broni kwiatowych płatków, a niedojrzałych owoców mango, jalebi i badam jako łupów wojennych. Staczaliśmy wojny przeciwko sobie albo innym dzieciom, które rodzice zostawiali z nami, gdy odwiedzali dziadka albo składali mu wyrazy uszanowania – petenci, którzy przybywali, aby się mu przypochlebić, prosić go o radę, pracę, wstawiennictwo czy referencje. Kiedy matka po raz pierwszy przyjechała do Pakistanu, półtora roku po wyjeździe, przyszła do domu dziadków, aby się ze mną zobaczyć. Nie była sama; miała ze sobą niemowlę, moją siostrę, jak powiedziała. Dziecko gaworzyło do mnie i tuliło się do matki, pociągając jej dupattę, żeby pobawiła się z nim w „a kuku”. Ogarnął mnie gniew i nie chciałem z nią rozmawiać. Przyjechała rok późnej, tym razem bez dziecka, bez Sabah. Znowu jednak wpadłem we wściekłość i matka rozpłakała się po wyjściu. Nie chciałem jej potem widzieć i nie rozmawiałem z nią, gdy telefonowała z Ameryki. W domu dziadków miałem cały świat u stóp – i to dosłownie. Codziennie za bramy posiadłości zapraszano innego wędrownego handlarza. Razem z Dźaferem oglądaliśmy towary, które przed nami wykładał, kosztowaliśmy smakołyków albo korzystaliśmy z oferowanych przez niego usług, nie martwiąc się, kto za to zapłaci – byliśmy w domu, w którym dorośli nie narzucali dzieciom żadnych ograniczeń i regulowali wszelkie rachunki, o czym handlarze dobrze wiedzieli. W poniedziałki przychodził kilonawala, człowiek, który sprzedawał zabawki: staroświeckie bąki, pistolety na wodę, kapiszonowce, rakietki z piłkami na sznurku, brzydkie lalki z jasnymi plastikowymi, malowanymi włosami, balony i inną tandetę, która nie przeszłaby żadnych testów bezpieczeństwa, gdyby ktoś zdrowy umysłowo chciał ją im poddać. Kupowaliśmy od niego proce, z których strzelaliśmy przy każdej okazji, jaka się nadarzyła; celowaliśmy do szeregu starych puszek, które Dźafer kazał ustawiać na podjeździe służącym – całej ich świcie, która miała nam towarzyszyć i spełniać wszystkie nasze żądania oraz zachcianki – bo liczył, że na tyle udoskonalimy swoje umiejętności, aby któregoś razu ustrzelić coś żywego. Dźaferowi nawet się to kiedyś udało, zabił ptaka – był to chyba wróbel, mały, niepozorny – a wtedy kierowca, Śarif Muhammad, pouczył go, że nie wolno zabijać bez powodu, że w islamie można polować wyłącznie na to, co się potem zje, ponieważ życie jest święte, nawet najbardziej lichych istot boskich. Więc – przypominam to sobie z niesmakiem – Dźafer poprosił kucharza, żeby zamarynował i upiekł zabitego ptaszka; ale potem zdołał przełknąć tylko kilka kęsów, bo zaraz zwymiotował na nowe buty, które matka sprowadziła dla niego z Londynu. We wtorki po południu obok posiadłości przechodził handlarz końmi. Pozwalał nam przejechać się na nich po okolicy, podczas gdy służący biegli z tyłu, pilnując, aby nikt nas nie porwał i nie sprzedał szefowi żebraków, który by nas okaleczył, aby zarobić na swojej inwestycji – czego Dźafer bał się bardziej niż ja. W związku z tym nigdy nie chodził nigdzie na piechotę ani nie jeździł rikszą, jak kiedyś ja z matką. Jeśli nie siedział w samochodzie z kierowcą, bezpieczny za zasuwanymi szybami, przeraźliwie bał się biedy panującej wszędzie na ulicach Karaczi. W środy czekaliśmy na innego handlarza, który sprzedawał buddhi ka bal, włosy starszej pani – pod tą obrzydliwą nazwą kryła się wata cukrowa. W czwartki zaś przychodził sprzedawca kufi,
który miał w ofercie boskie lody na patyku, robione w aluminiowych foremkach i sprzedawane z wózka wyładowanego drewnianymi beczkami, z których wydobywały się zimne opary. W piątki zjawiał się człowiek z małpą – i z bębnem na szyi – który szarpał smycz, każąc zwierzęciu tańczyć, kłaniać się i wykonywać ruchy ilustrujące głupią historyjkę, którą opowiadał. Było mi bardzo żal tej małpy, ale tłumiłem to uczucie, starając się zapomnieć swoją dawną ulubioną bajkę i głos matki, który słyszałem wtedy w myślach. Ci sprzedawcy wraz z tym, co mieli do zaoferowania, należeli do codziennych atrakcji, z których teraz składało się moje życie. Dziadkowie co roku zabierali mnie też w podróż do Europy. W Londynie szliśmy na zakupy do Hamleys, gdzie kupowaliśmy zdalnie sterowane samochody, kolejki i tory wyścigowe; oglądaliśmy filmy przy Leicester Square i karmiliśmy gołębie na Trafalgar Square. W Paryżu, na szczycie wieży Eiffla, patrzyłem z góry na świat i nie mogłem się nadziwić, jaki jest mały. Któregoś roku Dźafer z rodziną pojechał do Ameryki, miejsca, które bardzo pragnąłem zobaczyć, a jednocześnie wzdragałem się na samą myśli o tym – bo kojarzyłem je tylko z dwojgiem ludzi, moją matką i krokodylem. Kuzyn opowiadał mi o budynkach, wielkich samochodach, drogach, autostradach i mostach. Kiedyś nieopatrznie wspomniał o płatnych drogach i budkach, przez które przejeżdżał. Zaintrygowała mnie możliwość pobierania pieniędzy za przejazd odcinkiem drogi. Pewnego leniwego popołudnia, gdy tylko służba mogła nas powstrzymać – co nie stanowiło żadnej przeszkody – zaproponowałem mu, żebyśmy postawili barykadę na drodze przed domem i pozwalali za nią przejechać tylko tym, którzy by za to zapłacili – wprawdzie nie potrzebowaliśmy pieniędzy, ale nie o to przecież chodziło. Użyliśmy wielkich ciężkich kamieni, które znaleźliśmy kilka domów dalej, na miejscu budowy, gdzie zaczęto wznosić nowe budynki, ale potem przerwano prace. Z wielkim wysiłkiem, powoli, zataszczyliśmy te kamienie, właściwie głazy, pod dom, gdzie korzystając z pomocy służących i dyrygując nimi, ustawiliśmy blokadę na drodze, zagradzając przejazd wszelkim pojazdom. To zadziwiające, ale przez cały czas konstruowania tej prowizorycznej barykady nie pojawił się żaden samochód. Po zakończeniu budowy usiedliśmy przy drodze i czekaliśmy. Kilka minut później nadjechał pierwszy samochód – większość wozów z sąsiedztwa za dnia prowadzili zamiast właścicieli szoferzy, których potrafiliśmy poznać po ubraniu – a człowiek siedzący za kierownicą miał na sobie nędzny tradycyjny strój. Kierowca zatrzymał się, widząc na drodze blokadę z niebezpiecznych, ruchomych kamieni oraz dwóch chłopców machających starą czerwoną szmatą, którą Śarif Muhammad wycierał samochód. Dźafer wyjaśnił, o co chodzi; mówił władczym tonem, wynikającym z pochodzenia i uprzywilejowanej pozycji – dorzucając dość angielskich słów, aby wszystko brzmiało bardziej oficjalnie – więc biedny stary brodaty szofer zdjął czapkę, podrapał się po głowie, a następnie wyciągnął z brudnej bocznej kieszeni zwitek banknotów, wyjął jeden z nich, poplamiony panem, o wartości rupii, i wręczył Dźaferowi. Ten wziął go od niego i sam zaczął drapać się po głowie, bo zdał sobie sprawę, że odblokowanie drogi zajmie jakiś czas; zagradzały ją bowiem kamienie, a nie pasiaty hydrauliczny szlaban, o którym mi mówił. Nieszczęsny szofer czekał jednak cierpliwie, podczas gdy Dźafer i ja kazaliśmy służącym zapracować na rupię, którą właśnie wyłudziliśmy, i odciągnąć kamienie na tyle, aby doświadczony kierowca mógł przejechać za barykadę, co też zatrzymany przez nas zrobił, wrzucając ze zgrzytem jedynkę. Potem pomachał ręką wesoło i wołał: „Bas! Thik he!”. Następny kierowca był bardziej sceptyczny, ale nie protestował. Jednakże już trzeci – któremu
Dźafer podniósł opłatę do dwóch rupii, widząc, że idzie nam stosunkowo łatwo, a przenoszenie kamieni, tam i z powrotem, wymaga sporo wysiłku, jeśli nie od nas, to od służących – więc ten trzeci przeklął nas, używając języka, od którego uszy zaczęły mnie palić, i mieszając do sprawy nasze matki i siostry. Kuzyn odpowiedział stekiem równie barwnych epitetów i obaj skoczyli sobie do oczu, po czym kierowca gwałtownie zawrócił i odjechał z powrotem ulicą, cały czas wygrażając nam pięścią. Zarobiliśmy w ten sposób z piętnaście rupii, gdy przybiegła fupidźan, matka Dźafera. Zaczęła na nas okropnie krzyczeć, bo dowiedziała się o naszej zabawie od gadatliwego kucharza, który wyszedł z domu, żeby zapalić, i zobaczył, czym się zajmujemy, a świadom, że jego pozycja zależy od tego, czy potrafi zadowalać kubki smakowe dorosłych, a nie zaspokajać zachcianki dzieci, doniósł jej o wszystkim. Pieniądze nie miały dla nas znaczenia, ale cała przygoda okazała się warta zachodu, bo wielokrotnie potem śmialiśmy się z niej, nie mogąc się nadziwić własnej zuchwałości.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.