Zakopane nie ma przebacz

Page 1


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.



© for the text by Paulina Młynarska & Beata Sabała-Zielińska © for this edition by Wydawnictwo Pascal. Wszelkie prawa zastrzeżone Autor: Paulina Młynarska-Moritz, Beata Sabała-Zielińska Tytuł: Zakopane nie ma przebacz Redakcja: Dorota Koman Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak Okładka: Aleksandra Zimoch Zdjęcie na okładce: Bartłomiej Jurecki Redaktor prowadząca: Małgorzata Jasińska-Kowynia Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał Bielsko-Biała 2014 ISBN 978-83-7642-342-5 Wydawca: Wydawnictwo Pascal sp. z o.o. ul. Zapora 25 43-382 Bielsko-Biała pascal@pascal.pl www.pascal.pl eBook redaktor i konwersja: Dominik Trzebiński Du Châteaux atelier@duchateaux.pl Serdeczne podziękowania od wydawcy dla Muzeum Tatrzańskiego, Muzeum Stylu Zakopiańskiego w Willi Koliba za pomoc w przygotowaniu materiałów zdjęciowych oraz udostępnienie wnętrz.


Ojcu – Paulina Mężowi – Beata


Podziękowania Ser​decz​nie dzię​ku​je​my na​szym przy​ja​cio​łom i życz​li​wym zna​jo​mym, któ​rych opo​wie​ści nas za​in​spi​ro​wa​ły. Szcze​gól​nie ni​sko kła​nia​my się Jó​ze​fo​wi Pi​to​nio​wi, Ka​ta​rzy​nie Zie​liń​skiej, Woj​cie​cho​wi Szat​kow​skie​mu, Ja​no​wi Kar​pie​lo​wi-Bu​łec​ce, a tak​że Ewie Cy​gan za to, że na​pro​wa​dzi​ła nas na po​mysł ty​tu​łu tej książ​ki.


Wstęp „Nie ma rady: cywilizacja nie jest już tym delikatnym kwiatem, który chroniło się i hodowało z wielkim trudem w kilku osłoniętych miejscach ziemi, wśród ludności nieokrzesanej, lecz przyczyniającej się do urozmaicenia i wzmocnienia siewu. Ludzkość ograniczyła się do monokultury i przygotowuje się do masowego produkowania cywilizacji, jak buraków. Jej ja​dło​spis bę​dzie za​wie​rał wy​łącz​nie to da​nie”. Clau​de Lévi-Strauss, Smu​tek tro​pi​ków1) 1) C. Lévi-Strauss, Smu​tek tro​pi​ków, przeł. A. Ste​ins​berg, Wy​daw​nic​two OPUS, Łódź 1992.

łowa słynnego francuskiego etnologa, napisane sześćdziesiąt lat temu, niestety się sprawdziły. Żyjemy w epoce, w której rzecz się dokonała. Nasze pokolenie już zatraciło się w monokulturze, która chce zagarnąć pod swoją uprawę każdy jeszcze nieobsiany „bu​ra​kiem” spła​che​tek mat​ki Zie​mi. Jednym z jej dzieci, które jeszcze walczy o zachowanie swojej odrębności i oryginalnej kultury, jest Podhale. Jeśli nie wyciągniemy do niego pomocnej ręki, przegra. Chwasty wszyst​ko za​głu​szą. Niewiele jest miejsc, w których, jak pod Tatrami, czysto ludowy koloryt miejscowej ludności tak pięknie splótł się z twórczością przybyłych z bardziej „cywilizowanego” świata artystów i intelektualistów. Góralszczyzna – ze swoją dzikością, temperamentem i surowym pięknem – zapładniała ich umysły tak skutecznie, że niektóre jej elementy na stałe weszły do ka​no​nu naj​więk​szych osią​gnięć kul​tu​ry eu​ro​pej​skiej. Kiedy w 1925 roku Karol Stryjeński, będący wówczas dyrektorem zakopiańskiej Szkoły Przemysłu Drzewnego, zabrał polskich górali na Międzynarodową Wystawę Sztuki Dekoracyjnej do Paryża, by pokazać tam ich wzornictwo i muzykę, wybredne jury wpadło w za​chwyt. Pol​ska eks​po​zy​cja otrzy​ma​ła wów​czas głów​ną na​gro​dę. Zofia Stryjeńska, laureatka Grand Prix w aż czterech kategoriach na tejże wystawie – za malarstwo, plakat, tkaniny i ilustracje – oraz Dyplomu Honorowego w dziale zabawkarskim i Krzy​ża Ka​wa​ler​skie​go Le​gii Ho​no​ro​wej, czer​pa​ła z Pod​ha​la peł​ny​mi gar​ścia​mi. Z kolei inspirowany tańcem i muzyką góralską balet Har​na​sie Karola Szymanowskiego wy​sta​wia​ny był na naj​więk​szych sce​nach świa​ta. Wywiedziony wprost od prostej góralskiej chaty styl zakopiański w architekturze, stworzony przez Stanisława Witkiewicza, stał się wizytówką polskiej architektury na świecie, a niepiśmienny góral Sabała z Krzeptówek został ochrzczony przez sobie współczesnych góralskim Homerem. Nie zostawił po sobie ani jednej linijki tekstu, a mimo to nawet po stu latach z okładem od swojej śmierci bywa chętnie cytowany przez Polaków od morza aż po Ta​try. Rdzenna kultura Podhala – z jej obyczajami, tradycją i wierzeniami – do dziś pociąga i budzi ciekawość ceprów przybywających tu na wakacje. Zachwycając się Zakopanem, stąpamy więc po śladach ludzi wielkiego formatu, otoczonych wspaniałą legendą. Znajdując z nimi

S


wspólny mianownik, sami stajemy się jakby lepsi, podnosimy swój poziom i na chwilę umy​ka​my wszech​ogar​nia​ją​cej prze​cięt​no​ści. Ale za​raz, za​raz… Coś nam tu nie pa​su​je. Pisząc te słowa, używamy czasu teraźniejszego, a przecież już przygotowując naszą pierwszą książkę Zakopane odkopane. Lekko gorsząca opowieść góralsko-ceperska, złapałyśmy się na tym, że z myślą o współczesnym czytelniku dajemy obszerne przypisy tam, gdzie wymieniamy nazwiska, których znajomość powinna być dla każdego Polaka czymś oczywistym. Wychwycił to zresztą krytyk teatralny Maciej Nowak i po lekturze napisał na swoim profilu na Facebooku, że książka jest co prawda „bardzo świeża i dowcipna”, ale dawać przypis przy ta​kich na​zwi​skach jak Ja​cek Mal​czew​ski i Ka​rol Szy​ma​now​ski to już upa​dek. O tem​po​ra, o mo​res! Przytaczamy tę historyjkę, ponieważ wydaje nam się ona doskonale wpisywać w to, co naszym zdaniem stało się w Zakopanem i z Zakopanem. Jeszcze przed wybuchem II wojny światowej, czyli zaledwie trzy pokolenia wstecz, nazywano je polskimi Atenami! Dziś związki miasta z najważniejszymi nazwiskami polskiej kultury są oczywiste tylko dla nielicznych. Nie mówiąc o tym, że tylko nieliczni umieją dziś wymienić najważniejsze dla polskiej kultury na​zwi​ska. Gó​ralsz​czy​znę prze​cięt​ny od​bior​ca ko​ja​rzy z ciu​pa​gą i oscyp​ka​mi. „Bu​ra​ki” rze​czy​wi​ście za​ra​sta​ją wszyst​ko w po​ra​ża​ją​cym tem​pie. Pracując i żyjąc w Zakopanem, często mamy wrażenie, że stoimy nad skrzynią pełną skar​bów, na któ​rej urzą​dzo​no pa​skud​ny, ki​czo​wa​ty stra​gan. Nie chce​my się z tym po​go​dzić. Ta książ​ka to na​sze wal​nię​cie pię​ścią w stół. Stąd ty​tuł: Nie ma prze​bacz! Jeśli coś się nie zmieni, Zakopane nam nie przebaczy. Nasze wnuki nie będą miały pojęcia, czym się tu zachwycałyśmy i co właściwie nas tutaj trzymało. Przecież gdyby zabawić się Photoshopem i wyciąć Tatry z obrazka, nie byłoby zbyt wielu powodów, by się tu tłuc, a już miesz​kać i zno​sić zim​no, śnieg i hal​ny? „Puk​nij się, bab​ciu, w ten głu​pi łeb!”. Dopóki jednak nie wszystko stracone, chcemy przypomnieć, co tu jeszcze mamy. Stąd nieco etnograficzne w charakterze rozdziały poświęcone podhalańskiej kulturze, obrzędom dorocznym czy magii bacowskiej. Opowieści o ludziach, którzy odegrali charakterystyczne i kluczowe role w życiu naszego miasta, ale do dziś nie doczekali się tu ulic swojego imienia: Witkacy, Rafał Malczewski, Zofia Stryjeńska, Karol Stryjeński. Gawęda o kobietach w życiu Witkacego. Matce, żonie i licznych kochankach, o których tak często milczy się, przywołując wybryki genialnego „wariata z Krupówek”. Ich losy doskonale obrazują, jak żyło się w Zakopanem „paniom artyścinom”. Muzom, które niejednokrotnie zapłaciły życiem za to, że los zderzył je z wybitnym artystą. Historia dramatu Zofii Stryjeńskiej, „księżniczki polskiego malarstwa”, która miała nieszczęście nie tylko pokochać wybitnego mężczyznę, ale i prze​ro​snąć go ta​len​tem i osią​gnię​cia​mi. Zdecydowałyśmy się też poruszyć bolesne i przynoszące ujmę zarówno ceprom, jak i góralom tematy. Karygodne zachowanie niektórych gości, kombinatorstwo i niesławną chciwość części góralskich gospodarzy, tragiczne zarządzanie przestrzenią naszego miasta i do​peł​nia​ją​ce ob​ra​zu znisz​czeń sa​mo​wo​le bu​dow​la​ne. Spodziewamy się gromów. Trudno. Uważamy, że bez uczciwego rachunku sumienia, bez spojrzenia prawdzie w oczy nic się tu nie zmieni. A my chcemy, by się zmieniło. Chcemy,


by Zakopane odzyskało swój dawny blask. Chcemy, by znowu było polskimi Atenami. Chcemy ocalić od zapomnienia historię miasta, które wyrosło z miłości prostych górali i wielkich ludzi kul​tu​ry. Żeby wszystko było jasne! – kochamy Podhale, żyjemy tu i nie planujemy przeprowadzki. Ale dojrzała miłość to nie jest tylko „ciuciuruciu”, wyjadanie sobie z dzióbków i głaskanie się po główkach. Powiemy więcej, w miłości nie ma sentymentów! Nigdy nie powinno zabraknąć w niej jednak czułości. Dlatego pozwalamy sobie zacząć od bardzo osobistych wstępów, które każda z nas napisała osobno. Mamy nadzieję, że ich treść nie pozostawi czytelnikowi wątpliwości co do tego, jak czuły jest nasz stosunek do miejsca, które WYBRAŁYŚMY sobie do ży​cia. Mi​łej lek​tu​ry. W imię Oj​ca i Sy​na…


Jak najdalej, czyli… tu ciec jak najdalej stąd. Byle szybko i byle do wielkiego miasta. Wygrzebać się z tego grajdołka i… w długą. Taka myśl towarzyszyła mi przez pół życia. Urodziłam się i wychowałam w Nowym Targu, a w zasadzie w Królewskim Wolnym Mieście Nowy Targ, 25 kilometrów od Zakopanego. Nazwa jest dostojna, a i historia aglomeracji imponująca. Może dlatego górale z okolicznych wiosek na Nowy Targ mówią z szacunkiem Miasto. Zakopiańczycy jednak robią to z wyraźnym przekąsem, uważając, że 25 kilometrów to przepaść oddzielająca dwa całkowicie odmienne światy: szlachetnie nazwaną, ale jednak małomiasteczkową dziurę i kli​ma​tycz​ny ku​rort dla wyż​szych sfer. Dla wielu osób dobrze znających obie miejscowości Nowy Targ i Zakopane są jak dwie zupełnie do siebie niepodobne siostry. Niby zrodzone na tej samej ziemi, w tym samym kli​ma​cie i iden​tycz​nych wa​run​kach, a jed​nak… Jedna ma urodę, wdzięk, seksapil i wysoko rozwinięte poczucie własnej wartości, druga tymczasem jest zahukana, pospolita i wiecznie ukryta za welonem gęstej mgły. Dla nas, nowotarżan, dzieci tej mniej przebojowej panny, Zakopane zawsze było niezwykle pociągające. Pachniało wielkim światem. To tam zapędzali się turyści z całej kuli ziemskiej, a nad miastem unosiła się niemal namacalna łuna szyku, przepychu i blichtru. To na Krupówkach można było spotkać gwiazdy polskiego show-biznesu, niebieskie ptaki, poszukiwanych listami gończymi przestępców czy polityków załatwiających tu mniej lub bardziej szemrane interesy. To na Krupówkach odbywał się swoisty pokaz narciarskiej mody, gdy amatorzy białego szaleństwa z lubością przechadzali się deptakiem w niewygodnych, ale za to markowych butach narciarskich, prezentując niczym kompania honorowa najnowszy sprzęt. Przypominam, że były to czasy komuny, więc wszystko, co nie było wycięte z szarego po​lie​stru, bu​dzi​ło wiel​kie „Wow!”. To w Zakopanem nocne kluby wypełnione były po brzegi i trzeba było mieć nie lada znajomości, by w piątkowy lub sobotni wieczór wepchnąć się do Pstrąga2) czy Morskiego Oka3). To tam cinkciarze obracali niewyobrażalną forsą, wierząc, że są panami tego świata, a prostytutki w futrach (prawdziwych!) do kostek rozbijały się luksusowymi samochodami na niemieckich, austriackich, holenderskich czy szwedzkich numerach rejestracyjnych. Od czasu do czasu zajeżdżały też wypasionymi furami z wizytą do rodzin w Nowym Targu, by zahukanych prowincjuszy kłuć w oczy bogactwem. W moim bloku mieszkała dziewczyna uprawiająca (w Zakopanem oczywiście) ten najstarszy zawód świata. Kiedy pojawiało się czarne bmw, a Kaśka, o sorry, Cathy, wysuwała z niego z gracją swoje nóżki obute w zachodnie szpilki, całe osiedle stawało w oknach. Gdy męska część społeczności zachwycała się podwoziem i nadwoziem bryczki, nie wspominając już o samej użytkowniczce eleganckiego pojazdu, ich żony złośliwie komentowały, że samochód może i nówka, ale podwozie panienki musi być już mocno zjeżdżone. Guzik z pętelką! „Panienka” w zaciszu domowego podwórka

U


często opalała się na balkonie… nago, a znawcy tematu, podglądając ją, „obiektywnie” stwier​dza​li, że za​rów​no ka​ro​se​ria, jak i pod​wo​zie są w do​sko​na​łym sta​nie. 2) Noc​ny klub przy uli​cy Ja​giel​loń​skiej. Obec​nie no​si na​zwę Amp​strong. 3) Kul​to​wy ho​tel i re​stau​ra​cja na Kru​pów​kach.

Podczas gdy Zakopane balangowało od świtu do świtu i lecząc kaca, rumieniło się na wspomnienie nocnych harców, Nowy Targ tracił zdrowie, krojąc, dziergając i wyszywając kożuchy i kapcie. Zmęczony, nie miał siły i czasu rozwijać skrzydeł. Może dlatego o siedemnastej „zwijano asfalt”. Już późnym popołudniem miasto wyglądało na wymarłe. Nie było restauracji, kawiarni czy pubów. Naszą jedyną dumą były lody u Żarneckiego, zresztą do dziś fenomenalne, najlepsze, jakie znam! Swoje pięć minut Nowy Targ przeżywał w czwartki i soboty. To dni targowe, a że nowotarski bazar z powodzeniem może stanąć w szranki z Grand Bazaarem w Stambule, tłumy na nim są imponujące. Niestety, nie są to tłumy turystów. To miejsce handlu głównie dla okolicznych mieszkańców i… Słowaków, którzy po wprowadzeniu u nich euro szukają na Podhalu oszczędności. High life’u więc tu nie uświad​czysz. Przez całą młodość Tatry widziałam wyłącznie przez okno. I przez wiele lat całkowicie mi to wystarczało! Jeśli robiłam z kolegami wypady w góry, to w Gorce. Góralszczyznę tymczasem, i to w najczystszej formie, poznawałam, wyjeżdżając na wakacje do Ratułowa4), ro​dzin​nej wsi mo​jej ma​my. 4) Ra​tu​łów, wieś po​ło​żo​na nie​da​le​ko Za​ko​pa​ne​go.

Uwielbiałam „szyć” kierpce i góralskie torebki z dziadkiem Józkiem. Nasz wakacyjny warsztat pracy mieścił się na ganku starej chałupy. Siadaliśmy na zydelkach i wsłuchując się w szum sadu i ciche odgłosy wsi, robiliśmy swoje. Z przyjemnością zaciągałam się zapachem mokrej skóry, gdy dłutkiem rozszerzałam wcięcia, by przewlec przez nie rzemyki, a potem mocno zaciągnąć. A jaką frajdą było cyfrowanie, czyli zdobienie skóry! Brało się między nogi kowadło, nakładało na nie torebkę lub but i za pomocą młotka wybijało szarotki i krzyżyki wyryte w metalowych „pieczątkach”. Dziadek niewiele mówił. W ustach wiecznie wisiał mu sport5). Między jednym a drugim sztachnięciem się podnosił wzrok, by przez chmurę nikotynowego dymu spojrzeć, czy równo i odpowiednio mocno wybijam. Potem na balustradzie na ganku i przy piwniczce pod nim układaliśmy równiutko nasz urobek, by wysechł w słońcu. W tym czasie moja babcia Kasia krzątała się w czarnej izbie, czyli w kuchni. Była najweselszą kobietą, jaką znałam. Jej perlisty śmiech słychać było na drugim końcu wsi. Energia dosłownie ją rozsadzała. Wszędzie było jej pełno. Podczas gdy garnki tłukły się na blasze, wydając z siebie charakterystyczny dźwięk podskakujących pokrywek, ona co rusz wybiegała z izby. A to po mąkę do komórki, a to po śmietanę do sieni, a to by warknąć na krasulę sąsiadki, która właśnie wchodziła w szkodę (krasula, rzecz jasna, a nie sąsiadka).


„Pódzies ty, krucafuksie6) jeden!” – rzucała patykiem w bezmyślne zwierzę i już gnała tam, gdzie jej jeszcze nie było. Gdy sytuacja w kuchni zdawała się być opanowana, brała wielką balię z praniem i ruszała nad potok. Zbiegała z brzyzka7) tak szybko, że nie mogłam za nią nadążyć. Nad wodą roiło się już od sąsiadek. Brzeg pienił się mydlinami, wielkie tarła wydobywały z siebie miarowe brum, brum, brum, a zlane potem gaździny trajkotały na całego. Moim zadaniem było płukanie prania. W poszukiwaniu krystalicznie czystej wody trzeba było wejść głębiej do rzeki. Jezu, jak marzły nogi. Woda zawsze była lodowata, a babcia bezlitosna: „Aleś to wypłukała! Właź jesce roz. Ino pilnuj, coby ci prąd nie wyrwoł kosuli z ręki”. Uwaga była cenna, bo faktycznie rzeka płatała figle. Zdarzało się, że podstępnie podcinała nogi i ku ucie​sze pio​rą​cych do​ko​ny​wa​ła przy​mu​so​wej ablu​cji Bo​gu du​cha win​nej pracz​ki. 5) Mar​ka pa​pie​ro​sów. 6) Jed​na z naj​więk​szych obelg gó​ral​skich. 7) Gwa​ro​wo: wznie​sie​nie.

Wakacje w Ratułowie były dla mnie, „dziewczyny z miasta”, fantastyczną szkołą życia. W czasie sianokosów babcia zrywała nas z pościeli o piątej rano, czyli w środku nocy! Smażąc na piecu jajecznicę z trzydziestu jajek, wydawała rozespanemu towarzystwu szybkie komendy. Każdy dostawał talerz z odpowiednio dużą porcją, pajdę chleba, szklankę mleka i walcząc z opadającymi powiekami, w milczeniu wsuwał śniadanie. Potem już bez zbędnych dyskusji brało się grabie w garść i w pole. Nigdy w życiu nie miałam tak wielkich odcisków na dłoniach i tak spa​lo​nych słoń​cem ple​ców. Ale nikt się tym nie przej​mo​wał. I to by​ło pięk​ne. Pierwsza szansa na ucieczkę z mojego „podhalańskiego Alcatraz” pojawiła wraz z ostatnim dzwonkiem w podstawówce. Szkoła pielęgniarska w Myślenicach – to było moje koło ratunkowe, na które natychmiast się rzuciłam. W końcu z Myślenic do Krakowa jest rzut beretem, bez trudu więc z dyplomem pielęgniarki w garści przeskoczyłam do Miasta Królów Pol​skich, by tam „pra​co​wać, roz​wi​jać się i sza​leć do koń​ca swo​ich dni”. Przez wiele lat wydawało mi się, że złapałam Pana Boga za nogi. Kraków faktycznie dał mi wolność, o jakiej marzyłam. Zaczęłam chodzić do szkoły muzycznej, marzyłam o teatralnej, a między dyżurami w szpitalu biegałam na koncerty i teatralne premiery. Leczyłam się z małomiasteczkowych kompleksów, korzystając jednocześnie (choć wtedy mało świadomie) z sympatii, jaką wśród ludzi dawało mi góralskie pochodzenie. Gdybym wtedy nie była tak bardzo nastawiona na bycie „miastową”, zauważyłabym zapewne, jak wielką wartością były góralskie korzenie i jaki niebywały kredyt zaufania i życzliwości dawały mi magiczne słowa: „Jestem góralką”. Usprawiedliwia mnie tylko to, że zakochałam się w Krakowie bez pamięci. Los chciał, że zaraz równie mocno zakochałam się w zabójczo przystojnym doktorku, który został moim mężem. Niestety, po ośmiu latach bycia przyszywaną krakuską zawisła nade mną groźba powrotu pod Tatry. Marcin dostał pracę w Zakopanem, a że jest typowym ceprem, warszawiakiem, piał z zachwytu. Ja tymczasem rwałam włosy z głowy, bo choć miałam


wylądować w osławionym Zakopanem, to jednak wracałam na stare śmieci. Wtedy mi się wy​da​wa​ło, że do zna​nej mi rze​czy​wi​sto​ści. Ależ by​łam głu​pia! Początkowo Zakopane i ja mieliśmy do siebie ogromny dystans. Ja strzelałam focha, zamykając się na wszystkie atrakcje miasta, ono zaś odpłacało mi się straszliwą nudą i uciążliwością klimatu. Wciąż uciekałam do Krakowa. Zaczęłam studia zaoczne i nie wiem, jak potoczyłyby się moje dalsze relacje z charakterną stolicą Tatr, gdyby nie Paulina i… butelka koniaku. Mix zacnego trunku z pomysłowością kreatywnej przyjaciółki dał początek nowej erze w moim życiu. Zaczęłam pracować jako reporterka w Radiu ZET. Poznawałam ludzi, miejsca, hi​sto​rie i na​resz​cie za​czę​łam ro​zu​mieć, za co i dla​cze​go Po​la​cy ko​cha​ją Za​ko​pa​ne. Nie powiem jednak, że i ja od razu uległam urokowi Podhala. To wymagało czasu. Zwłaszcza że jako rodowita mieszkanka tej ziemi zwyczajnie nie łapałam się na niektóre tandetne chwyty marketingowe serwowane w regionalnym sosiku. Na kilometr wyczuwałam wciskany turystom kit, drażniły mnie także nasze góralskie przywary i niespójności. Ale jak mó​wi kla​syk: No​bo​dy is per​fect, a skoro tak, to można „popuścić gumkę w majtkach” i cieszyć się ży​ciem. Za co pokochałam Zakopane? To zadziwiające, a jednak… za jego kameralność, czyli za to, od czego wiele lat temu chciałam uciec, biorąc tę bliską zażyłość za ograniczenie wolności. Wszyscy się znają, wszystko o sobie wiedzą albo udają, że wiedzą, co i tak na jedno wychodzi. To może złościć i niepokoić. Nie powiem, wciąż zżymam się na prymitywne wścibstwo typu: „A powiedzze mi, Kaśka z Józkiem to jesce siedzom razem?”, ale jako dojrzała czterdziestokilkulatka skupiam się na zaletach zakopiańskiej intymności, która scala ludzi, a co za tym idzie, da​je po​czu​cie bez​pie​czeń​stwa. W Zakopanem nie boję się wysłać taksówką mojej młodszej córki do szkoły albo zostawić ją chwilę w kawiarence na basenie. Jeśli nie zdążę odebrać jej ze stoku narciarskiego, mam pewność, że ktoś, bez proszenia, podrzuci ją do domu. Ot tak, zwyczajnie. Przecież nie zostawi dziecka na mrozie. Niezwykle cenię sobie znajomość (a nawet chwalę się nią) z cudownymi postaciami tego miasta i regionu. Kiedy po imprezce w doborowym to​wa​rzy​stwie wsia​dam do ta​ry​fy, lu​bię usły​szeć: „Wi​tam, pa​ni Be​ato, to co, do do​mu?”. Tylko tu można przed pracą wyskoczyć na szybkie narty. Pamiętam, jak kiedyś z Pauliną szusowałyśmy o ósmej rano na Szymoszkowej. Wjeżdżamy kolejką na górę, radośnie paplamy, na stoku żywej duszy. Nagle Paulina wpada na szatański pomysł: „Zadzwonię do znajomej zapytać, co robi”. „Jak to co! Stoję w gigantycznym korku pod Warszawą!” – słychać w słuchawce zirytowany głos. „No patrz! A my z Becią właśnie testujemy stok. Ale nie będziemy szaleć, dziesięć zjazdów i do roboty!” – ot tak rzuca Paulina i pewnie w obawie przed gwał​tow​ną re​ak​cją do​da​je: „Mu​szę koń​czyć. Wy​ska​ku​ję z krze​sła. Pa!”. Z ręką na sercu przyznaję, że i ja lubię drażnić zakręconych, zaczadzonych i zapędzonych w kozi róg bliskich i znajomych z wielkich miast opowieściami z zakopiańskiego życia codziennego. A to, że na basen dojeżdżam w dziesięć minut, a na najdalej wysunięty stok narciarski w piętnaście! Że za moim domem mam najcudowniejszą na świecie trasę biegową, z widokami na Giewont i Czerwone Wierchy. Po drugiej stronie ulicy, przy której mieszkam,


wita mnie Tatrzański Park Narodowy wejściem do Doliny Małej Łąki. Do moich córek po szkole ot tak wpadają koledzy, którzy nie muszą godzinami przebijać się przez zapchane miasto. Zdarza mi się kupować „na krechę”, kiedy akurat zapomniałam portfela, na co pani w warzywniaku lub spożywczaku wzrusza ramionami, stwierdzając: „Dobrze, zapłaci pani przy okazji”. Moja przyjaciółka Basia bez umawiania się zgarnie mnie na wernisaż czy „posiady”, a Paulina wieczorem przydrepcze piechotą na drinka. Przytaszczy w plecaku frykasy i butelkę wina. Ja rozpalę w kominku, wygonię „radary” na górę (czyli odeślę córki do pokojów), bo przecież zalegniemy na sofach, by trochę poplotkować. Oczywiście ponarzekamy na brak słońca i wieczną zimnicę, w związku z tym zaplanujemy nawet wspólny wypad do Tunezji, ale tylko na tydzień. Żeby szybko się wygrzać i szybko wrócić. W końcu nie ma to jak w domu, czy​li w Za​ko​pa​nem. To jest na​sze miej​sce. Fo​re​ver.


Spis treści: Karta tytułowa Karta redakcyjna Dedykacja Podziękowania Wstęp


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.