Zawsze o tym marzyłam

Page 1


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Opowieść o kobiecie, która na krańcach świata odnalazła szczęście


Copyright © 2001 by Rita Golden Gelman. By arrangement with the author. All rights reserved. Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal Wszelkie prawa zastrzeżone. Żaden fragment niniejszej publikacji nie może być reprodukowany, przechowywany bądź rozpowszechniany bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy. AUTOR:

Rita Golden Gelman TYTUŁ ORYGINAŁU:

Tales of female nomad: living at large in the world TŁUMACZENIE:

Martyna Bielik REDAKCJA:

Ferragus KOREKTA:

Justyna Tomas OKŁADKA:

Katarzyna Borkowska Zdjęcia: istockphoto; gettyimages; ILUSTRACJA:

Tribalium/Dreamstime.com REDAKTOR PROWADZĄCY:

Małgorzata Jasińska-Kowynia REDAKTOR NACZELNY:

Agnieszka Hetnał ISBN 978-83-7642-311-1 Bielsko-Biała 2014 WYDAWCA:

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o. ul. Zapora 25 43-382 Bielsko-Biała tel. 33 8282828, fax 33 8282829 pascal@pascal.pl www.pascal.pl

eBook REDAKTOR i KONWERTER:

Dominik Trzebiński Du Châteaux atelier@duchateaux.pl


PRZEDMOWA Jestem współczesną koczowniczką. Nie mieszkam nigdzie na stałe, mam tylko to, co mogę ze sobą zabrać, często nie wiem, gdzie będę za pół roku. Wiedziona instynktem podróżuję po świecie bez żadnego planu, wykazując ufność wobec obcych i ciągle czyhając na przy​pad​ko​we oka​zje. Poznawanie ludzi to moja pasja. W odróżnieniu od dawnych koczowników nawiązuję kontakt z miejscowymi i osiadam wśród nich, zyskując z czasem ich zaufanie. Dzięki temu mam szansę przyglądać się ich codziennym zajęciom i poznać rytm życia. Mieszkałam pod strzechami szałasów i sypiałam w olśniewających pałacach, w towarzystwie tubylców brałam udział w religijnych ceremoniach i wraz z nimi zapuszczałam się na terytoria czarnej magii. I praktycznie w każdym zakątku świata przygotowywałam jedzenie w towarzystwie miej​sco​wych ko​biet. Cieszę się moim koczowniczym życiem już od 1986 roku, kiedy to w wieku czterdziestu ośmiu lat, znajdując się na krawędzi rozwodu, rozejrzałam się wokół siebie i stwierdziłam, że mu​szą ist​nieć ja​kieś in​ne spo​so​by na ży​cie. I tak wła​śnie jest.


Meksyk


POCZĄTEK 1985 Czuję się tak, jakbym żyła pożyczonym życiem, należącym do kogoś innego. To dobre życie, wypełnione eleganckimi restauracjami i ciekawymi ludźmi oraz zaproszeniami na takie wydarzenia jak wręczenie Oscarów czy nagród Grammy. Jestem zamężna od dwudziestu czterech lat, razem chodzimy na kolacje z największymi sławami, oglądamy najnowsze filmy, nim zobaczy je reszta świata, i jesteśmy zapraszani na wszystkie literackie premiery w Los An​ge​les. Pracy mojego męża, zajmującego się konsultacjami wydawniczymi dla najważniejszych tytułów prasowych, zawdzięczaliśmy to, że mogliśmy cieszyć się przywilejami i otaczać blichtrem. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że wcale nie czułam się uprzywilejowana i nie przepadam za blichtrem. Żyłam w świecie zaprojektowanym dla kogoś, kim już od pewnego cza​su nie by​łam. Wolę ciuchy z lumpeksu niż designerskie kreacje od Neimana Marcusa, hondy od mercedesów i darmowe garkuchnie od bankietów charytatywnych. Mój dom jest zbyt wiel​ki, mój ogród nad​mier​nie upo​rząd​ko​wa​ny, moi przy​ja​cie​le zbyt bia​li i ame​ry​kań​scy. Pięć lat temu po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że czegoś mi brakuje. Siedziałam w samolocie obok kobiety ubranej w sięgającą do ziemi hawajską sukienkę muumuu oraz sandały. Opowiadała mi o swojej profesji, polegającej na rezerwowaniu miejsc pracy dla kapitanów żeglugi morskiej, i o zakończonej właśnie podróży obejmującej Morze Śródziemne, Ad​ria​tyk i Za​to​kę Mek​sy​kań​ską. Wsłu​cha​na w jej sło​wa po​czu​łam łzy ciek​ną​ce po po​licz​kach. – Przepraszam – odezwałam się nieco zawstydzona i otarłam wilgotne oczy. – Nie wiem, skąd mi się to wzię​ło. Ale doskonale wiedziałam. Płakałam nad utraconą duszą. Jej opowieść przypomniała mi, że kiedyś marzyłam o pływaniu dookoła świata, spływie Amazonką, spotkaniach z pierwotnymi plemionami i poznawaniu ich życia. Kochałam tę ukrytą we mnie dziewczynę, która potrafiła marzyć. Była dzielna i pełna ideałów… a teraz gdzieś zniknęła. Mój mąż nie wykazywał naj​mniej​sze​go za​in​te​re​so​wa​nia ani pły​wa​niem, ani po​zna​wa​niem pier​wot​nych kul​tur. – Gdybym miała się kiedyś wybrać w rejs – poinformowałam siedzącą obok mnie kobietę – to potrzebowałabym trzech rzeczy: kapitana w rodzaju starego wilka morskiego, z głową pełną opowieści okraszonych filozoficznymi przemyśleniami, załogi, która lubi śpiewać, i celu po​dró​ży, gdzie mo​gła​bym za​znać no​wych do​świad​czeń. Nie​na​wi​dzę wy​le​gi​wać się na pla​żach. – Zaokrętuj się na „Tigrisie”, cumuje na wyspach Galapagos – poradziła bez wahania moja współ​pa​sa​żer​ka. Trzy miesiące później całkiem sama weszłam na pokład „Tigrisa”, odwiedziłam wspaniałe


wyspy wulkaniczne, bawiłam się z lwami morskimi i niebieskonogimi głuptakami, nurkowałam również w tropikalnych wodach. Poznałam magię odmienności i od tej chwili wszystko się zmie​ni​ło. Po powrocie z Galapagos rozgorzała we mnie ponownie dawno stłumiona żądza przygody, a otaczające mnie luksusy straciły znaczenie. Wykwintne dania, ekskluzywne pokazy filmowe, koncerty, przyjęcia czy wizyty w teatrze okazały się nagle nędznymi substytutami odkryć, cią​głej na​uki i po​zna​wa​nia nie​zna​ne​go. Wiedziałam, że jeśli zależy mi na małżeństwie – a tak właśnie było – to nie mogę rzucić się w wir podróży. Galapagos sprawiło jednak, że zapragnęłam czegoś więcej od życia. Znalazłam kompromis: zapisałam się na podyplomowe zajęcia z antropologii, wierząc, że książki za​spo​ko​ją mój głód przy​go​dy. Chwila była jak najbardziej odpowiednia. Moje dzieci nie potrzebowały już pełnoetatowej ma​my – Mitch roz​po​czął stu​dia na Ber​ke​ley, a Jan koń​czy​ła szko​łę śred​nią. Do tej pory z pewnym sukcesem zajmowałam się pisaniem książek dla dzieci. Cieszyły mnie te dzikie, fantastyczne odskoki od rzeczywistości, lubiłam spotkania w szkołach i umiarkowaną sławę, jaką cieszyły się moje historyjki wśród nauczycielek najmłodszych klas, te​raz jed​nak po​sta​no​wi​łam od​wie​sić tę pra​cę na ko​łek i za​brać się do stu​dio​wa​nia. Kolejne cztery lata spędziłam na Uniwersytecie Kalifornijskim, zaczytując się tekstami z zakresu etnografii, czerpiąc wiedzę od antropologów, którzy żyli wśród pierwotnych kultur, oglądałam również dziesiątki filmów i chodziłam na wykłady. W 1985 roku, po zaliczeniu większości obowiązkowych egzaminów, zaczęłam się zastanawiać nad tematem pracy doktorskiej. Chociaż mąż pogodził się z tym, że poświęcam czas na studia, miałam poważne wątpliwości, czy będzie chciał do mnie dołączyć lub choćby wesprzeć, gdy wyjadę na badania terenowe w jakimś odległym zakątku świata. Uznałam więc, że najlepiej będzie zająć się ży​ciem ple​mien​nym miesz​kań​ców Los An​ge​les. W tym czasie nasze małżeństwo coraz bardziej osiadało na mieliźnie. Odmienne zainteresowania i różnice charakterów sprawiły, że się od siebie oddaliliśmy. Z zasady jestem raczej wyluzowana i czasem bywam beztroska, mam tendencję do wybaczania błędów zarówno sobie, jak i innym, zdarza mi się naginać własne przekonania moralne do zaistniałej sytuacji. Mój mąż natomiast jest perfekcjonistą, uczciwym, punktualnym i godnym zaufania człowiekiem. Ma olbrzymie oczekiwania wobec siebie i wszystkich, których spotyka. Znacznie czę​ściej wda​wa​li​śmy się w sprzecz​ki, pod​ry​wa​jąc się do kłót​ni jak bok​se​rzy na sy​gnał gon​gu. Wreszcie po kolejnej ożywionej dyskusji zasugerowałam mu, że powinniśmy sobie zrobić parę tygodni przerwy. Powiedziałam, że muszę przez jakiś czas pobyć w samotności, żeby zastanowić się nad tym, dlaczego nasze małżeństwo zeszło na złą drogę i jak temu zaradzić. Zaproponowałam również, że po moim powrocie moglibyśmy zajrzeć do poradni małżeńskiej. Zgodził się na wszystko, co zaproponowałam, mówiąc jednocześnie, że dwa tygodnie to zbyt mało i powinniśmy zdecydować się na co najmniej dwumiesięczną rozłąkę, w czasie której obo​je mo​że​my cho​dzić na rand​ki z in​ny​mi ludź​mi. Jego zaskakująca odpowiedź trochę mnie przestraszyła. Osiem tygodni całkowitej


niezależności to coś zupełnie innego niż dwutygodniowa przerwa na oczyszczenie atmosfery. W ogóle nie myślałam o randkach, nie byłam pewna, czy po spędzeniu dwudziestu czterech lat u boku jednego mężczyzny potrafiłabym umówić się z kimś innym, nie miałam na to również ochoty. Tak czy siak, zgodziłam się na jego propozycję, a kiedy tylko wyszedł, zalałam się łzami. Podobnie jak w przypadku większości naszych rozmów w tamtym okresie miałam wrażenie, że mówimy do siebie w obcych językach. Uświadomiłam sobie jednocześnie, że nie by​łam w sta​nie prze​wi​dzieć, w ja​ki spo​sób za​re​agu​je, gdy za​pro​po​nu​ję mu ta​ką „prze​rwę”. Gdyby miała ona trwać tak jak planowałam, czyli dwa tygodnie, to zapewne zamieszkałabym w jakimś hotelu w pobliżu Los Angeles. Nie mogłam jednak spędzić w hotelu dwóch miesięcy, zdecydowałam się więc na wyjazd do Meksyku. Zawsze chciałam tam po​je​chać, a mąż ni​g​dy nie miał ocho​ty. Gdy opuszczałam nasz dom, oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że to może być coś więcej niż tyl​ko „prze​rwa”.

Czując, jak uginają się pode mną kolana, wyszłam z samolotu wprost w rozgrzane powietrze stolicy Meksyku. Miałam zaczerwienione oczy, zatkany nos i nie mogłam pozbyć się wrażenia, że głowę wypełniają mi ołowiane ciężarki. Jeszcze nigdy nie byłam aż tak wystraszona. Znalazłam się w sytuacji, która od samego początku wyglądała zupełnie inaczej, niż to sobie za​pla​no​wa​łam. Zarzuciłam plecak na ramiona i ruszyłam przed siebie, wypatrując znaków wskazujących wyjście z terminalu. Słysząc śpiewną melodię języka hiszpańskiego, mimo bólu głowy poczułam lekki przypływ energii. Uwielbiałam brzmienie hiszpańszczyzny, od kiedy tylko ze​tknę​łam się z nią po raz pierw​szy w dru​giej kla​sie szko​ły śred​niej na lek​cjach pa​ni Ja​mes. Natychmiast po wyjściu z lotniska zostałam powitana przez pięciu młodzieńców wymachujących kolorowymi broszurami. Zdecydowałam się na przyzwoicie wyglądający hotel, kuszący sensownymi cenami i tym, że nie musiałam płacić za taksówkę, która mnie tam dowiozła. I tak miałam w nim spędzić tylko dwie noce. Za czterdzieści osiem godzin powinnam znaleźć się w Cuernavace i rozpocząć kurs języka hiszpańskiego. Zgodnie z ustaleniami poczynionymi przez szkołę organizującą kurs miałam zamieszkać u miejscowej ro​dzi​ny. I to był tak wła​ści​wie mój je​dy​ny plan. W hotelu zameldowałam się o dziewiętnastej trzydzieści, miałam zatem sporo czasu na prysznic i znalezienie restauracji, w której mogłabym zjeść kolację. Śliniąc się na myśl o meksykańskim jedzeniu, nagle zrozumiałam, że jeszcze nigdy, przez całe czterdzieści siedem lat życia, nie byłam sama w restauracji. W młodości otaczała mnie spora grupa przyjaciół, z którymi mogłam dzielić posiłki, a w wieku dwudziestu trzech lat wzięłam ślub i od tej pory jadaliśmy razem z mężem. Nie miałam okazji do samotnych posiłków na mieście… ani naj​mniej​szej ocho​ty, by na​bie​rać no​wych przy​zwy​cza​jeń w tym aku​rat mo​men​cie. Się​gnę​łam po te​le​fon i za​dzwo​ni​łam do re​cep​cji.


– Di​scúl​pe​me, se​ño​ra. No hay co​mi​da en el ho​tel. Mo​ja szkol​na hisz​pańsz​czy​zna po​zwo​li​ła mi zro​zu​mieć, że w ho​te​lu nie po​da​je się je​dze​nia. Kiedy zastanawiałam się nad wyjściem do restauracji, w głowie ciągle wyświetlał mi się taki film: siedzę za stołem i próbuję wyglądać na zadowoloną. Lokal wypełniają rozgadani, roześmiani ludzie i tylko ja jestem sama. Wszyscy patrzą na mnie ze współczuciem, nie wiedząc, skąd się tam wzięłam i dlaczego nie mam żadnego towarzystwa. Siedząc na hotelowym łóżku, wciąż myślałam o konieczności wybrania restauracji, o tym, jak dostanę się na miejsce. Potem będę musiała udawać, że jestem szczęśliwa, a na koniec powrócić do hotelu. Nie wiedziałam, jak mam wybrać restaurację, czy dojechać do niej taksówką, czy też po pro​stu pójść. A co, je​śli oko​li​ca nie by​ła zbyt bez​piecz​na? Nie mo​głam te​go zro​bić. Wo​la​łam zre​zy​gno​wać z je​dze​nia. Wzięłam szybki prysznic, naciągnęłam na siebie nocną koszulę i zwinęłam się na łóżku, trzymając w ręku przewodnik po mieście. Jutro wybiorę się na targ. Zaplanowałam sobie całą trasę do głównego targowiska, a potem zgasiłam światło wciąż głodna i zdezorientowana. Nie potrafiłam poczuć żadnej więzi z leżącym na łóżku ciałem. Kim jest ta osoba, która po raz pierwszy w życiu spędza samotną noc w obcym hotelu? Dlaczego tutaj jestem? Co ja właściwie zrobiłam? Czułam się jak bohaterka sztuki, którą pisał ktoś inny. Częściowo mnie to przerażało, z drugiej strony jednak czułam się podniecona tym, że już wkrótce wyruszę w nie​zna​ne. Jako dziecko uwielbiałam to, co nieznane. Każdego roku wraz z rodzicami, moim bratem i naszym psem Pepperem wyruszałam na tygodniową wyprawę samochodem. Ojciec siedział za kierownicą, a mama zajmowała miejsce obok niego, rozkładając na kolanach mapę. Za każdym razem, gdy mówiła mu, aby skręcił w prawo, tata robił zabawną minę i skręcał w lewo. Po kilku minutach byliśmy całkowicie zagubieni, więc musieliśmy pukać do drzwi na​po​tka​nych wśród pól do​mów (ja​koś za​wsze przy​tra​fia​ło nam się to na wsi) i py​tać o dro​gę. Czasem zapraszano nas, żebyśmy obejrzeli nowo narodzone cielę lub przyjrzeli się dojeniu krów. Zwykle pozwalano nam również nakarmić kurczaki. Zgubienie się oznaczało przygodę, a ja to wprost uwielbiałam. Minęło już mnóstwo czasu od chwili, kiedy ostatni raz się zgubiłam, nie potrafiłam sobie również przypomnieć, kiedy po raz ostatni wyruszyłam w nie​zna​ne. Już o wpół do siódmej rano jestem na ulicy. Dzień zapowiada się słoneczny, otaczają mnie śpiewne dźwięki hiszpańskiej mowy oraz szum samochodów sunących wolno przez miasto w porannych korkach. Lubię tę charakterystyczną energię wczesnego poranka. Postanawiam przejść się kil​ka ki​lo​me​trów na targ, że​by po​szu​kać cze​goś do je​dze​nia. Kiedy tylko wchodzę bocznym wejściem na targowisko, natychmiast zauważam piniaty: Myszka Miki, Goofy, Kaczor Donald, zwierzęta i ufoludki z papier mâché, mieniące się ogromem barw. Rozstawione na podłodze i wiszące tuż nad moją głową setki osiołków i dinozaurów, kotków i smoków, prosiaczków i potworków oraz różnych lalek we wszystkich kolorach tęczy. Rozkołysane podmuchem wiatru obracają się do wtóru salsy płynącej z niewidocznych głośników. Słysząc zaraźliwe, dynamiczne rytmy karaibskiej muzyki, sama


rów​nież za​czy​nam się ko​ły​sać. Wreszcie udaje mi się stamtąd wydostać i docieram do stoiska z awokado – ogromne stosy zieleni i brązu, rozłożone na kwiecistych ceratach. Chwilę później – ananasy, od których odciąga mnie słodki zapach mango. Na kolejnym stoliku piętrzą się czerwone, żółte i zielone papaje, obok nich banany w każdym możliwym rozmiarze i kwadratowe skrzyneczki wypełnione niezliczonymi odmianami pieprzu i papryczek chili, suszonych oraz świeżych; dalej owoce miechunki pomidorowej zwane to​ma​til​los, słodkie ziemniaki ji​ca​ma, marchewki, pomidory oraz zielenina. Przez chwilę w powietrzu dominuje woń kolendry zastąpiona przez dobiegający z sąsiedniego stoiska zapach oregano. Sekundę później wpatruję się w żółte kule dy​ni, za​sta​na​wia​jąc się, jak też mo​gą sma​ko​wać. Widzę niemowlęta, kołyszące się w hamakach rozciągniętych pomiędzy budkami tar​go​wi​ska, a do mo​ich uszu do​bie​ga​ją śpiew​ne na​wo​ły​wa​nia dzie​wię​cio​let​nich sprze​daw​ców: – Kup me​lo​na, se​ño​ra. Pysz​ny me​lon, słod​ki. Rozpoznaję muzykę unoszącą się nad stoiskami, tęskną piosenkę o nieodwzajemnionej miłości, na którą trafiłam już kiedyś w Los Angeles, słuchając meksykańskich radiostacji. Ten gatunek muzyczny nazywany jest tutaj ran​che​ro. Mimo smutku pobrzmiewającego w melodii czuję się dziwnie radosna. Lęki, towarzyszące mi poprzedniej nocy, przekształciły się w en​tu​zja​stycz​ne pod​nie​ce​nie. Mijam kolejne smakowite, sięgające nawet metra piramidki, tym razem zbudowane z zielonych, czerwonych, brązowych i rdzawych pasztecików. Zaraz obok znajduję składniki do sosu mole oraz wonny czosnek, oregano i cynamon. Wszystko leży luzem, niczego nie zawinięto w folię, każdy może wąchać, oglądać, smakować i kupować. Jestem otoczona bar​wa​mi, za​pa​cha​mi i dźwię​ka​mi kul​tu​ry, któ​ra chło​nie z ży​cia, co się da. W dziale z mięsem pięćdziesiąt niewielkich stoisk konkuruje między sobą o względy kupujących. Wszędzie leżą móżdżki, żołądki, nerki, ozory, racice, ogony i wnętrzności. Rzeźnicy, stojąc przy dużych drewnianych ladach, walą w krwawe ochłapy ze wszystkich sił, tak by nabrały kruchości. Widzę, jak dzielą żółtawe kurczęta, tak długo karmione nagietkami, aż ich skóra nabrała złocistego blasku. Szyjki na jedną stronę, nóżki na drugą, wnętrzności do​kład​nie po​sor​to​wa​ne. Sprzedawcy mielą wołowinę, patroszą świnie, ostrzą noże i rozbierają tusze na kawałki. W powietrzu słychać łoskot, odgłosy rąbania, dźwięk ostrzenia noży i uderzenia. Czuję się tak, jakby otaczał mnie zespół perkusyjny grający na dość szczególnych instrumentach. Każdy z kupujących, mijających się z trudem w wąskich przejściach, miał przy sobie torbę, siatkę lub reklamówkę wypełnioną świeżą rąbanką zawiniętą w gazety. Ruszyłam przed siebie, ciesząc się z bli​sko​ści in​nych lu​dzi. Przeciskając się przez tłum, dotarłam do wysokich, sięgających mi do pasa kadzi, wypełnionych gęstą śmietaną, i beczek pełnych białej mąki kukurydzianej, z której po zalaniu wodą powstanie ciasto zwane ma​sa. Wciąż rozpierała mnie radość, którą poczułam, gdy po raz pierwszy przechodziłam pod baldachimem z piniat. Cudownie było odkrywać zupełnie nie​zna​ny świat, po​zna​wać no​we za​pa​chy i stać się ele​men​tem te​go tłu​mu.


Kierując się powonieniem, dotarłam do tej części targowiska, gdzie podawano jedzenie. Na ogniu smażyły się kiełbasy, podpiekały się papryczki, a w garnkach bulgotały zupy. Usiadłam przy drewnianym stole, pośród rozmawiających po hiszpańsku kobiet i z uśmiechem zabrałam się do jedzenia. Wgryzłam się w moją qu​esa​dil​lę wypełnioną roztopionym serem oaxa​ca i pa​ska​mi słod​ka​wej, zie​lo​nej pa​pry​ki. – Muy sabrosa. Wyśmienite – stwierdziłam, odwracając się do kobiety po prawej stronie. Zapytała mnie, skąd jestem. Odpowiedziałam jej na kilka prostych pytań i zapytałam o imię. Kiedy skończył nam się temat do rozmowy, przesiadłam się do innego stołu, by skosztować sopa de flor de calabaza – zupy z kwiatu cukinii z czosnkiem, cebulą, cukinią, ziarnami kukurydzy, z pływającymi na wierzchu jaskrawożółtymi kwiatami, zieleniną oraz paseczkami słodkiego chili. Mieszanina smaków i faktury różnych warzyw oraz gęstość bulionu skojarzyły mi się z Meksykanami, którzy również stanowili mieszaninę pierwiastka ziemskiego i du​cho​we​go. Około południa, po jakichś pięciu godzinach spędzonych na targowisku, wybrałam się do muzeum etnograficznego. Dotychczas nie byłam szczególnie zainteresowana zwiedzaniem muzeów lub kościołów, nie interesowały mnie atrakcje turystyczne. Krążąc pomiędzy gablotami, zaczęłam myśleć o tym, że chciałabym zamieszkać wśród przedstawionych na wystawie ludzi, uczestniczyć w ich świątecznych ceremoniach, gotować dla nich i jeść razem z całymi rodzinami. Pragnęłam doświadczyć takiego życia, nie tylko przyglądać mu się przez szyb​kę. Wiele eksponatów należało do ludów, które zniknęły już z powierzchni ziemi, jednak we współczesnym Meksyku wciąż można spotkać potomków pierwotnych mieszkańców tych ziem. Ma​rzy​łam o tym, by wśród nich za​miesz​kać. Wtedy właśnie po raz pierwszy do mnie dotarło, że w czasie najbliższych dwóch miesięcy nie muszę nikogo pytać o zgodę, mogę robić, co mi się żywnie podoba. Sama o sobie decyduję, mogę kierować się kaprysami i podejmować każde ryzyko, jakie przyjdzie mi do głowy. Dla mnie kolejne dwa miesiące nie oznaczały randek – chciałam robić to wszystko, czego nie mogłam robić wspólnie z mężem. Patrząc na zdjęcie przedstawiające Zapoteków, zdecydowałam, że w trakcie tej podróży muszę się zatrzymać na jakiś czas w wiosce za​miesz​ka​nej przez przed​sta​wi​cie​li te​go lu​du. Około piątej po południu zaczęłam znów myśleć o jedzeniu, a wszystkie moje wczorajsze lęki gdzieś zniknęły. Nie bałam się ludzi, przeciskanie się wśród tłumu na targowisku sprawiło mi ogromną radość. Nie obawiałam się tego, że ktoś mnie obrabuje lub skrzywdzi, to nie leży w mojej naturze. Moje wcześniejsze lęki wynikały z towarzyszącej mi od wieku dojrzewania obawy, że ktoś zobaczy mnie samą. Brak towarzystwa wskazywał na brak popularności. Jeśli byłaś sama, oznaczało to, że nie masz żadnych przyjaciół oraz że trzymasz się na dystans. W stolicy Meksyku takie obawy nie miały jednak żadnego sensu, wciąż jednak musiałam walczyć z zadawnionymi lękami, towarzyszącymi mi od najmłodszych lat. Samotne siedzenie przy stole w restauracji, gdzie wszyscy mogli mnie zobaczyć, było w moich oczach przy​zna​niem się do nie​po​rad​no​ści w kon​tak​tach ze świa​tem.


Potrafiłam to zrozumieć i miałam świadomość, że jest to idiotyczne, wciąż jednak nie chciałam jeść sama. Musiałam znaleźć sobie jakieś towarzystwo, kogokolwiek, mężczyznę, kobietę, całą rodzinę, jakiegoś staruszka, wariata lub dziecko. Na szczęście nigdy nie miałam problemu z zagadywaniem do nieznajomych. Nieważne, kogo znajdę, potrzebowałam kogoś po dru​giej stro​nie sto​łu. Uznałam, że najłatwiej będzie kogoś znaleźć w restauracji któregoś z lepszych hoteli. Zaglądając do przewodnika, znalazłam drogę do najdroższego hotelu w mieście. Rozsiadłam się w wygodnym fotelu w pobliżu basenu i próbowałam sprawiać wrażenie rezydenta. Nieopodal pod pa​ra​sol​ką sie​dzia​ła ja​kaś ro​dzi​na. – Skąd państwo przyjechali? – zagaiłam. Porozmawialiśmy o Meksyku i dzieciach, okazało się, że są z Nowego Jorku, gdzie sama również kiedyś mieszkałam. Jakąś godzinę później ze​bra​li się i po​szli; sa​mi dla sie​bie sta​no​wi​li to​wa​rzy​stwo, więc mo​je nie by​ło im po​trzeb​ne. Zauważyłam samotnego mężczyznę, który siedział kilka metrów ode mnie. Podejrzewałam, że za chwilę dołączy do niego żona, niosąc torebki z zakupami. Uznałam jednak, że nic nie ryzykuję, mogę z nim porozmawiać. Uśmiechnęłam się i skinęłam do niego głową, a chwilę później zaczęliśmy pogawędkę. Przedstawił się jako inżynier z Indianapolis w samotnej po​dró​ży służ​bo​wej. Od​po​wia​da​jąc na je​go py​ta​nie, przy​zna​łam, że też je​stem w po​dró​ży, ale dwu​mie​sięcz​nej. – I jak ci się po​do​ba? – za​py​tał. – Nie jest ci trud​no? Co z ko​la​cją na przy​kład? – Czy to zaproszenie? – wiedziałam, że nie, ale musiałam spróbować, nie chciałam tylko, że​by po​my​ślał, że się na​rzu​cam. – Je​śli tak, to z chę​cią przyj​mu​ję. Zaśmiał się i powiedział, że czeka na wiadomość od przyjaciela, który miał się rano z nim skontaktować. Podejrzewał, że musieli się źle dogadać. Obiecał mi, że jeśli jego przyjaciel się nie ode​zwie, to z chę​cią zje ze mną ko​la​cję. Umó​wi​li​śmy się na ko​lej​ne spo​tka​nie. Zachwycona własną pomysłowością wróciłam do hotelu. Wzięłam prysznic i zmieniłam ubranie. Wtedy zadzwonił telefon: okazało się, że przyjaciel mojego znajomego inżyniera jednak się z nim skontaktował, więc nasza kolacja została odwołana. Wróciłam do punktu wyj​ścia. Trud​no. Za​cznę od po​cząt​ku w in​nym ho​te​lu. By​ło pięt​na​ście po ósmej wie​czo​rem. Zdecydowałam się pojechać taksówką do trzygwiazdkowego hotelu. Znalazłam się w niewielkim holu. Wszystkie fotele były puste, więc przystanęłam pod ścianą i zaczęłam się przyglądać. Stojąc z głupawym uśmieszkiem, obserwowałam ludzi zmierzających na kolację. Nikt się nie zatrzymywał, przechodzili tak szybko, że nie byłam w stanie nawiązać kontaktu wzrokowego, a tylko tak mogłam zatrzymać czyjąś uwagę. Zbliżała się dziewiąta, a ja wciąż nie mia​łam oka​zji z ni​kim za​mie​nić choć​by kil​ku słów. Przyłapałam się na tym, że coraz częściej spoglądam na dziewczynę siedzącą w recepcji. Miała miły uśmiech i wyraziste spojrzenie, a jej angielski był perfekcyjny. Widząc, że akurat nikt nie stoi w ko​lej​ce, po​de​szłam do niej. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale zastanawiałam się właśnie, czy mogłaby mi pani po​le​cić ja​kąś re​stau​ra​cję, gdzie nie czu​ła​bym się skrę​po​wa​na bra​kiem to​wa​rzy​stwa.


– Hmm… Pro​szę chwi​lę za​cze​kać, coś wy​my​ślę. Za​raz do pa​ni wró​cę. Od ra​zu po​czu​łam się mniej sa​mot​na. Dziewczyna zajęła się obsługą gości hotelowych, a ja ponownie stanęłam pod ścianą. Kolejka przed recepcją wcale się nie zmniejszała. Minęło pół godziny, czułam się coraz bardziej nieswojo, stojąc bez ruchu w jednym miejscu. Zaczęłam przypuszczać, że dziewczyna całkiem za​po​mnia​ła o na​szej roz​mo​wie, kie​dy przy​wo​ła​ła mnie do sie​bie. – Proszę wybaczyć – zwróciła się do mężczyzny stojącego przy ladzie. – To zajmie tylko chwilę. Ta pani prosiła mnie o znalezienie restauracji, w której będzie mogła zjeść sama, i obie​ca​łam, że coś wy​my​ślę. Męż​czy​zna po​pa​trzył na mnie z uśmie​chem. – Prawdziwy Anglik nie pozwoli na to, by dama jadła w samotności. Nazywam się John, a to jest Lio​nel. Bę​dzie​my za​chwy​ce​ni, mo​gąc do​trzy​mać pa​ni to​wa​rzy​stwa przy ko​la​cji. – Dzię​ku​ję – spoj​rza​łam z uśmie​chem na obu An​gli​ków i dziew​czy​nę z re​cep​cji. John pokierował taksówkarza do eleganckiej części miasta, Zona Rosa, gdzie wysiedliśmy przed niewielką restauracją. Tequilę podawano tu w małych kieliszkach razem z mocno doprawionym sokiem pomidorowym. Na początek wszyscy zamówiliśmy koktajl ce​vi​che, surową rybę przygotowaną w marynacie z soku z limonki, do której dodano paprykę, pomidory, chili, zieloną cebulkę i kolendrę. Zanim przeszliśmy do głównego dania, dostałam od moich towarzyszy nieco przywiędłą w upale różę, kupioną od starszej kobiety, chodzącej od sto​li​ka do sto​li​ka z ko​szem kwia​tów. Kurczak w sosie mole okazał się wyśmienity. We trójkę wypiliśmy dwie butelki wina. Nastrój dopisywał. Okazało się, że Lionel, który przyjechał niedawno z Londynu, jest szefem Johna. Miał jakieś siedemdziesiąt lat, doskonałą kondycję i wyśmienite poczucie humoru. John był wysokim, szczupłym mężczyzną, młodszym ode mnie o kilka lat. Miał nieco skrzywiony nos i opadającą na czoło brązową grzywkę. Obaj byli w garniturach i pod krawatami. John spędził w Meksyku ostatnich sześć miesięcy, podróżując po prowincji w interesach. We wszystkich odwiedzonych wioskach spotykał się z propozycjami matrymonialnymi. Nie chciał powiedzieć, czy za​mie​rzał z któ​rejś sko​rzy​stać. Obaj mężczyźni dość niechętnie opowiadali o swoich interesach w Meksyku. Słuchając zespołu mariachi, grającego na moją prośbę, zaczęłam sobie wyobrażać różne mafijnoszpiegowsko-przemytnicze scenariusze. W którymś momencie Lionelowi wymsknęło się słówko na te​mat bro​ni, kie​dy jed​nak za​czę​łam się do​py​ty​wać, wy​krę​cił się sia​nem. Porzuciłam więc ten temat, opowiadając obu mężczyznom swoją historię i dzieląc się obawami przed możliwym rozpadem małżeństwa. Te zwierzenia sprawiły, że poczułam łzy na​pły​wa​ją​ce do oczu. Za​pro​po​no​wa​li mi ko​lej​ny kie​li​szek wi​na. Wracaliśmy do ich hotelu pieszo, trzymając się pod ręce i śpiewając piosenki z lat pięćdziesiątych. Ulica była zupełnie opustoszała, a nasze głosy niosły się daleko. O wpół do drugiej w nocy większość mieszkańców stolicy Meksyku śpi już głęboko. Pomogłam Johnowi odprowadzić Lionela do jego pokoju. Wróciliśmy hotelowym korytarzem, a kiedy skrę​ci​łam za róg, po​czu​łam je​go rę​kę na ra​mie​niu.


– Wiesz, Ri​ta – spoj​rzał na mnie. – Mam wra​że​nie, że mu​sisz się wy​pła​kać. Otworzył drzwi do swojego pokoju i zaprosił mnie do środka. Chwilę później płakałam w je​go ra​mio​nach. Następnego ranka kompletnie zdezorientowana wróciłam pieszo do swojego hotelu. Kim była ta kobieta, która spędziła noc z obcym mężczyzną? Jeszcze dwa dni temu na pewno bym sobie na coś takiego nie pozwoliła. W ciągu dwudziestu czterech lat małżeństwa nie przytrafiła mi się jeszcze taka sytuacja. Czy to możliwe, żeby wyjazd z kraju przemienił mnie w in​ne​go czło​wie​ka? Spróbowałam spojrzeć na siebie z dystansu, starając się nie osądzać. Kobieta, która była mną, to nie żona, matka, córka, pisarka, studentka antropologii i przedstawicielka śmietanki towarzyskiej z Los Angeles. Oczywiście w jakiejś części składała się z tych postaci, ale po odsunięciu na bok wszystkich obowiązków, stawała się człowiekiem w zawieszeniu, którego prawdziwa tożsamość zaginęła w gąszczu ról społecznych. Z dala od swojego środowiska, cał​kiem sa​ma sta​wa​łam się kimś, ko​go wcze​śniej nie zna​łam. Najwyraźniej najbliższe dwa miesiące spędzę nie tylko na poznawaniu nowego świata i rozmyślaniu nad losem mojego małżeństwa. Będę musiała też odkryć, kim jest ta osoba, która za​miesz​ka​ła w mo​im cie​le. Pozbierałam swoje rzeczy i wymeldowałam się z hotelu. Dziś miałam stawić się w szkole w Cu​er​na​va​ce. Autobus miejski był strasznie zatłoczony, wciąż ktoś na kogoś wpadał. Przełożyłam plecak tak, by mieć go przed sobą, i objęłam ramieniem torbę podróżną. Ostrzegano mnie przed niebezpieczeństwami czyhającymi w komunikacji miejskiej, lubiłam jednak poznawać miasto w ten wła​śnie spo​sób, ja​dąc w tłu​mie miesz​kań​ców. Pięć minut później, mniej więcej trzydzieści sześć godzin od rozpoczęcia mojej podróży, autobus przechylił się na bok, a ja wylądowałam na podłodze popchnięta przypadkowo przez jakichś nastolatków. Jeden z nich pomógł mi się podnieść. Brak portfela zauważyłam dopiero wte​dy, gdy chcia​łam za​pła​cić w ka​sie za bi​let do Cu​er​na​va​ki. Na szczęście większość pieniędzy schowałam w pasie z kieszeniami razem z czekami podróżnymi oraz paszportem. Straciłam 25 dolarów w gotówce i kolejne 150 w czekach, zniknęła również moja karta kredytowa. Natychmiast pobiegłam do telefonu, próbując skontaktować się z biurem American Express w Meksyku i zastrzec skradzione czeki. Linia była zajęta. Ten sam sygnał słyszałam przez cały następny tydzień. Ostatecznie zgłosiłam szko​dę do​pie​ro po po​wro​cie do Sta​nów i uzy​ska​łam zwrot pie​nię​dzy. Kradzież czeków i gotówki mogłam przeboleć, najgorsza była konieczność zadzwonienia do męża i poproszenia go o zastrzeżenie karty wydanej na jego nazwisko. W trakcie tej nie​zręcz​nej roz​mo​wy po​czu​łam się jak ty​po​wa bez​sil​na żo​na.

Zgodnie z ustaleniami z dyrekcją szkoły zatrzymałam się u młodego małżeństwa z dzieckiem.


Byłam ich pierwszym zagranicznym gościem. Pili to szczupła, czarnowłosa dwudziestojednolatka z lśniącymi oczami i ogromnym temperamentem. Jej mąż Raul okazał się uderzająco przystojny. Ciemne, głębokie spojrzenie, szerokie ramiona i szczery uśmiech. Mogłam jednak dostrzec w jego oczach, że coś go wyraźnie dręczyło. Być może od​po​wie​dzial​ność, ja​ką wziął w wie​ku dwu​dzie​stu dwóch lat za żo​nę i rocz​ne dziec​ko. Oboje nie mówili po angielsku, byłam więc zmuszona do rozmów po hiszpańsku. Z tego właśnie powodu szkoła kwateruje swoich uczniów wśród miejscowych rodzin. Sama byłam zdzi​wio​na tym, jak du​żo za​pa​mię​ta​łam z mo​jej daw​nej na​uki. W szkole na jednego ucznia przypadał jeden nauczyciel. Szło mi doskonale. To wspaniałe doświadczenie – nigdy nie uczyłam się języka w naturalnym środowisku, zawsze były to książ​ki czy​ta​ne w Sta​nach. Tu​taj wszyst​ko i wszy​scy da​wa​li do​sko​na​łą oka​zję do na​uki. Nagle po tygodniu pobytu obudziłam się pewnego ranka z wysypką na piersiach. Z początku uznałam, że to nic takiego, ale następnego dnia wysypka pokryła resztę ciała. Dwa dni później wyglądałam jak ofiara poparzenia słonecznego trzeciego stopnia. Każdy milimetr mojej skóry przybrał czerwony odcień, najlżejszy dotyk sprawiał ból. Nie mogłam się umyć, usiąść, a na​wet ubrać bez cier​pień. Trzymając się instrukcji ze szkolnej broszurki, trafiłam do urzędującego kilka przecznic dalej lekarza. Nie chciałam niepotrzebnie martwić Pili i Raula, dlatego nie wspomniałam im o swo​jej cho​ro​bie. – To va​ri​ce​la – oznajmił doktor. – Proszę natychmiast przyprowadzić całą rodzinę, muszą przy​jąć gam​ma-glo​bu​li​nę. Nie miałam pojęcia, co to jest va​ri​ce​la, ale poczułam się zawstydzona. Dopiero co z nimi zamieszkałam i już ich być może czymś zaraziłam. Kiedy łamaną hiszpańszczyzną poinformowałam Pili o konieczności przyjęcia zastrzyków, dziewczyna spojrzała sceptycznie na mo​je za​czer​wie​nio​ne ra​mio​na i de​kolt. – To nie jest va​ri​ce​la – stwier​dzi​ła, się​ga​jąc po słow​nik hisz​pań​sko-an​giel​ski. Okazało się, że miała rację. Va​ri​ce​la to ospa wietrzna, którą doskonale znałam i wiedziałam, że na pewno na nią nie choruję. Pili zadzwoniła do innego lekarza i zamówiła na następny dzień wizytę domową. Położyłam się do łóżka bardzo wcześnie, ale po paru godzinach obudził mnie ból. Piekły mnie całe plecy oraz skóra głowy, a uszy, powieki i podeszwy stóp miałam czerwone niczym dojrzałe pomidory. Czułam się tak, jakby ktoś zanurzył mnie we wrzątku, na do​da​tek mę​czy​ła mnie go​rącz​ka. Chorowanie w miejscu, gdzie wszyscy są właściwie obcy, jest straszne, a mój hiszpański był za słaby, żebym mogła wypytać o to, co powinnam teraz wiedzieć. Nie znałam systemu służby zdro​wia w Mek​sy​ku i nie by​łam pew​na, czy bez​piecz​nie jest ufać tu​tej​szym le​ka​rzom. W oczekiwaniu na zamówioną wizytę, posługując się słownikiem, przygotowałam listę możliwych przyczyn mojego stanu zdrowia. Przypomniałam sobie te wszystkie młode kobiety, które proponowały małżeństwo Johnowi. Może to przez niego zaraziłam się jakąś chorobą? Byłam zbyt zawstydzona, by wspomnieć o tym lekarzowi, więc ukryłam to w środku mojej li​sty.


Ospa wietrz​na Uczu​le​nie po​kar​mo​we Uczu​le​nie na bak​te​rie w wo​dzie Aler​gia na ko​ty Cho​ro​ba we​ne​rycz​na Re​ak​cja na dwu​krot​nie za​ży​wa​ny śro​dek an​ty​ma​la​rycz​ny ara​len Po​krzyw​ka Tro​pi​kal​ny wi​rus Przy​pa​dłość der​ma​to​lo​gicz​na Le​karz zba​dał mnie w mo​jej sy​pial​ni. Po​da​łam mu za​pi​sa​ną kart​kę. – To na pewno nie jest ospa – prześledził listę uważnym spojrzeniem bez dalszych ko​men​ta​rzy. – Trud​no po​wie​dzieć, co to mo​że być, mu​szę się skon​sul​to​wać. Kiedy wyszedł, Pili poinformowała, że jej ojciec jest lekarzem i że jutro do niego zadzwoni, bo wła​śnie wra​ca z wa​ka​cji. Jednak on również nie potrafił postawić żadnej diagnozy, więc skierował mnie do najlepszego dermatologa w Cuernavace. Zanim jednak dotarłam następnego dnia do kolejnego gabinetu, przestałam odczuwać ból. Moja skóra znów się zmieniła, teraz zaczęła się łuszczyć. Kiedy zdjęłam koszulę przed lekarzem, na ziemię posypały się płatki martwego na​skór​ka. – To musi być jakaś reakcja alergiczna – uznał dermatolog. – Nie potrafię jednak powiedzieć, co może być jej źródłem. Na pewno nie jest to ospa, choroba weneryczna czy wirus. Na wszelki wypadek proszę odstawić środek antymalaryczny – podał mi receptę na pred​ni​so​ne, lek ste​ry​do​wy. Za​py​ta​łam, czy to mo​że być za​raź​li​we, ale na szczę​ście za​prze​czył. Wracając taksówką, zastanawiałam się, co powinnam zrobić. Ostatnia wizyta niewiele mi dała. Nie mogłam jednak wrócić do Los Angeles i skontaktować się z moim lekarzem domowym. Nie miałam nawet zamiaru dzwonić do męża. To była moja podróż, moja wolność, mój pro​blem. Czułam się strasznie samotna. Nie tylko z powodu tej dziwnej choroby, ale także dlatego, że nigdy w życiu nie byłam tak osamotniona i zdana wyłącznie na siebie. W końcu zdecydowałam, że jeśli nie uda mi się uzyskać przekonującej diagnozy na miejscu, to polecę do Mia​mi, gdzie mia​łam za​przy​jaź​nio​ne​go le​ka​rza. Kiedy dotarłam do domu, Pili przywitała mnie informacją, że dzwonił lekarz, który badał mnie jako drugi. Zdaniem jego kolegów cierpiałam na coś zwanego syndromem – Stevensa Johnsona – alergiczną reakcję wywoływaną przez aralen, pomijaną w literaturze przedmiotu. On również przepisał mi prednisone. Skoro dwóch lekarzy mówiło to samo, postanowiłam zo​stać w Mek​sy​ku. Mój stan pogarszał się. Gorączka wywoływała halucynacje, pojawiły się również problemy ze wzrokiem. Moje nogi pokryły takie pęcherze, że nie potrafiłam stanąć, ból i opuchlizna były


nie do zniesienia. Pod prysznicem i w czasie mycia zębów musiałam siedzieć na podłodze, ponieważ miałam wrażenie, że gdybym postała jeszcze kilka sekund, te wszystkie pęcherze za​raz by eks​plo​do​wa​ły. W trakcie tej gehenny doszłam do wniosku, że musi to być jakiś rodzaj testu, tytanicznego zadania, z którym muszę się zmierzyć, jeśli mam zamiar stać się nową kobietą. Wmówiłam sobie również, że to na pewno nic groźnego. (Dopiero kilka miesięcy później, po powrocie do Los Angeles, kiedy opowiedziałam o tym mojemu lekarzowi, dowiedziałam się, że syndrom Stevensa-Johnsona to rzadka i niebezpieczna choroba. Zetknął się z nią dwukrotnie, za każdym razem konieczna była hospitalizacja pacjenta. Istniało niebezpieczeństwo infekcji, zda​rza​ły się przy​pad​ki sta​łe​go po​gor​sze​nia wzro​ku oraz zgo​nów wy​wo​ła​nych tą cho​ro​bą). Po dwóch tygodniach wciąż miałam problemy z utrzymaniem się na nogach. Gdy siedziałam, trzymałam nogi w górze, żeby choć trochę zmniejszyć ból. Od czasu do czasu wychodziłam na spacer z wózkiem dziecka moich gospodarzy. Pewnego dnia musiałam zajrzeć do banku, ale tam akurat była kolejka. Nie mogłam stać, musiałam dreptać w miejscu jak biegacz, który w czasie joggingu został zatrzymany przez czerwone światło na przejściu dla pie​szych. Z każdego skrawka mojego ciała schodziła skóra, osypując się na podłogę. Nawet z sutków i uszu. Naskórek z palców schodził jak skóra z węża, praktycznie w całości, a nogi wciąż miałam pokryte pęcherzami. Wyglądałam jak postać z drastycznych zdjęć, które można zo​ba​czyć w pod​ręcz​ni​kach me​dycz​nych. Wtedy właśnie, gdy pewnej nocy leżałam w łóżku, wciąż zmagając się z bólem, doznałam pierwszego w życiu objawienia. Zrozumiałam, że schodząca ze mnie skóra to oznaka nowych narodzin. Żegnałam się symbolicznie w ten sposób ze starą osobowością, uwalniając kobietę, którą na wiele lat uwięziłam w swoim wnętrzu. Już wkrótce ta nowa ja wyruszy w świat i za​cznie po​zna​wać sa​mą sie​bie. Następnego wieczoru Pili poszła spać razem z dzieckiem już o dziewiątej, a ja rozmawiałam z Raulem do drugiej nad ranem, siedząc z nogami opartymi o blat stolika. Aż do tej pory nie miałam okazji dłużej z nim porozmawiać, z powodu niedostatecznej znajomości języka nasze konwersacje były raczej banalne i dotyczyły głównie szkoły, dziecka al​bo mo​jej cho​ro​by. Tym razem było inaczej. Choć musieliśmy korzystać ze słowników, osiągnęliśmy niesamowicie intymne porozumienie. Gdzieś zniknęła stara Amerykanka i młody Meksykanin, nie było już kobiety i mężczyzny, choć z boku nasza rozmowa mogła przypominać dialog matki z synem. Przede wszystkim staliśmy się jednak przyjaciółmi, dzieliliśmy się własnymi uczu​cia​mi. Wszystko zaczęło się od tego, że powiedziałam mu o swoim objawieniu. Podobnie jak większość Meksykanów Raul jest katolikiem, nigdy jednak nie zastanawiał się zbyt głęboko nad swoją wiarą. Rozmawialiśmy o duszach, własnych przemyśleniach i o tym, co definiuje naturę człowieka. Zapytał o moje małżeństwo, na co odpowiedziałam ze łzami w oczach, że nie mam pojęcia, czy mój mąż nadal będzie chciał ze mną mieszkać, kiedy wrócę. Powiedziałam mu


także, że myśl o byciu samotną kobietą wzbudza we mnie strach i stanowi wyzwanie. Raul podzielił się ze mną wątpliwościami dotyczącymi jego związku. Twierdził, że od chwili narodzin syna coraz częściej ogląda się za innymi kobietami, coraz bardziej obawia się swoich fan​ta​zji. Roz​ma​wia​li​śmy przez wie​le go​dzin, a w na​szych oczach lśni​ły łzy. Gdzieś w po​ło​wie tej konwersacji dotarło do mnie, że nie mam już żadnych problemów z mówieniem po hisz​pań​sku. Powoli wracałam do zdrowia. Gorączka stopniowo zelżała, pęcherze wyschły, skóra zaczęła się odbudowywać. Chorowałam w sumie przez niecałe trzy tygodnie. Kiedy wróciłam do szkoły, odkryłam, że straciłam cierpliwość do przesiadywania na lekcjach i nie chciałam się już dłużej uczyć języka. Byłam gotowa wyruszyć w nieznane, spojrzeć z nową wrażliwością na swo​je ży​cie, roz​po​cząć od​kry​wa​nie ota​cza​ją​ce​go mnie świa​ta oraz sa​mej sie​bie. Zanim pojechałam dalej, w niedzielny poranek razem z Pili, Raulem i ich dzieckiem wybraliśmy się na pożegnalną samochodową wycieczkę po Cuernavace. Pierwszy przystanek zrobiliśmy sobie przed stoiskiem oferującym chi​char​rón, smażoną świńską skórę, gotowaną uprzednio godzinami w wielkich kadziach pełnych płynnego smalcu. Później zostawia się ją do wyschnięcia i gotuje ponownie. Można wybrać kawałek całkowicie pozbawiony tłuszczu lub zawierający odrobinę sadła, trafiały się również kąski, na których zachowała się resztka mięsa. Raul ku​pił spo​rą to​reb​kę te​go przy​sma​ku i od ra​zu się po​czę​sto​wa​łam. Od lat miałam kompletnego świra na punkcie zdrowej żywności. Nie pamiętam nawet, kiedy ostatni raz w moim domu pojawił się bekon, chociaż uwielbiałam smak wędzonego mięsa, otulonego mięciutkim tłuszczem. Zrezygnowałam z niego, martwiąc się o dietę moich dzieci. Teraz jednak obchodziło mnie tylko własne ciało, a Raul nie mógł się już doczekać, żeby po​czę​sto​wać mnie tym sma​ko​ły​kiem. Ja zresz​tą rów​nież. Zatopiłam zęby w smacznej, chrupiącej skórce, rozkoszując się jej delikatnym aromatem. To było coś cudownego. Natychmiast sięgnęłam po kolejną porcję, niemal umierając z roz​ko​szy, gdy na​tra​fi​łam na ka​wa​łek z tłusz​czem. Nie miałam żadnego poczucia winy, porzucając wieloletnią zasadę unikania tłuszczu. Sama nie wiedziałam, skąd mi się wziął ten brak wyrzutów sumienia. Być może chodziło o okoliczności: po przekroczeniu granicy dawne zasady tracą znaczenie. A może to sama przekąska, chrupka i delikatna, z bekonowym posmakiem; entuzjazm i chęć cieszenia się chwilą na pewno tłumiły poczucie winy. Wolałam to jednak odbierać jako wyraźny sygnał, że na​praw​dę po​że​gna​łam się z daw​ną oso​bo​wo​ścią i za​czę​łam od​kry​wać na no​wo swo​je wnę​trze. Kiedy sięgnęłam po trzeci kawałek, Raul poinformował mnie, że El domingo sin chicharrón no es do​min​go. „Nie​dzie​la bez chi​char​rón to żad​na nie​dzie​la”. Cotygodniowe cieszenie się smakołykiem dawało mu poczucie bezpieczeństwa i stabilności ota​cza​ją​ce​go go świa​ta. Moje doświadczenie z chi​char​rón było swego rodzaju afirmacją. Dotarło do mnie, że osta​tecz​nie po​rzu​ci​łam swo​je po​przed​nie ja i da​łam so​bie po​zwo​le​nie na ru​sze​nie do przo​du.


SPIS TREŚCI Karta tytułowa Karta tytułowa Przedmowa Meksyk Początek


Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.