Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.
Opowieść o kobiecie, która na krańcach świata odnalazła szczęście
Copyright © 2001 by Rita Golden Gelman. By arrangement with the author. All rights reserved. Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal Wszelkie prawa zastrzeżone. Żaden fragment niniejszej publikacji nie może być reprodukowany, przechowywany bądź rozpowszechniany bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy. AUTOR:
Rita Golden Gelman TYTUŁ ORYGINAŁU:
Tales of female nomad: living at large in the world TŁUMACZENIE:
Martyna Bielik REDAKCJA:
Ferragus KOREKTA:
Justyna Tomas OKŁADKA:
Katarzyna Borkowska Zdjęcia: istockphoto; gettyimages; ILUSTRACJA:
Tribalium/Dreamstime.com REDAKTOR PROWADZĄCY:
Małgorzata Jasińska-Kowynia REDAKTOR NACZELNY:
Agnieszka Hetnał ISBN 978-83-7642-311-1 Bielsko-Biała 2014 WYDAWCA:
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o. ul. Zapora 25 43-382 Bielsko-Biała tel. 33 8282828, fax 33 8282829 pascal@pascal.pl www.pascal.pl
eBook REDAKTOR i KONWERTER:
Dominik Trzebiński Du Châteaux atelier@duchateaux.pl
PRZEDMOWA Jestem współczesną koczowniczką. Nie mieszkam nigdzie na stałe, mam tylko to, co mogę ze sobą zabrać, często nie wiem, gdzie będę za pół roku. Wiedziona instynktem podróżuję po świecie bez żadnego planu, wykazując ufność wobec obcych i ciągle czyhając na przypadkowe okazje. Poznawanie ludzi to moja pasja. W odróżnieniu od dawnych koczowników nawiązuję kontakt z miejscowymi i osiadam wśród nich, zyskując z czasem ich zaufanie. Dzięki temu mam szansę przyglądać się ich codziennym zajęciom i poznać rytm życia. Mieszkałam pod strzechami szałasów i sypiałam w olśniewających pałacach, w towarzystwie tubylców brałam udział w religijnych ceremoniach i wraz z nimi zapuszczałam się na terytoria czarnej magii. I praktycznie w każdym zakątku świata przygotowywałam jedzenie w towarzystwie miejscowych kobiet. Cieszę się moim koczowniczym życiem już od 1986 roku, kiedy to w wieku czterdziestu ośmiu lat, znajdując się na krawędzi rozwodu, rozejrzałam się wokół siebie i stwierdziłam, że muszą istnieć jakieś inne sposoby na życie. I tak właśnie jest.
Meksyk
POCZĄTEK 1985 Czuję się tak, jakbym żyła pożyczonym życiem, należącym do kogoś innego. To dobre życie, wypełnione eleganckimi restauracjami i ciekawymi ludźmi oraz zaproszeniami na takie wydarzenia jak wręczenie Oscarów czy nagród Grammy. Jestem zamężna od dwudziestu czterech lat, razem chodzimy na kolacje z największymi sławami, oglądamy najnowsze filmy, nim zobaczy je reszta świata, i jesteśmy zapraszani na wszystkie literackie premiery w Los Angeles. Pracy mojego męża, zajmującego się konsultacjami wydawniczymi dla najważniejszych tytułów prasowych, zawdzięczaliśmy to, że mogliśmy cieszyć się przywilejami i otaczać blichtrem. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że wcale nie czułam się uprzywilejowana i nie przepadam za blichtrem. Żyłam w świecie zaprojektowanym dla kogoś, kim już od pewnego czasu nie byłam. Wolę ciuchy z lumpeksu niż designerskie kreacje od Neimana Marcusa, hondy od mercedesów i darmowe garkuchnie od bankietów charytatywnych. Mój dom jest zbyt wielki, mój ogród nadmiernie uporządkowany, moi przyjaciele zbyt biali i amerykańscy. Pięć lat temu po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że czegoś mi brakuje. Siedziałam w samolocie obok kobiety ubranej w sięgającą do ziemi hawajską sukienkę muumuu oraz sandały. Opowiadała mi o swojej profesji, polegającej na rezerwowaniu miejsc pracy dla kapitanów żeglugi morskiej, i o zakończonej właśnie podróży obejmującej Morze Śródziemne, Adriatyk i Zatokę Meksykańską. Wsłuchana w jej słowa poczułam łzy cieknące po policzkach. – Przepraszam – odezwałam się nieco zawstydzona i otarłam wilgotne oczy. – Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Ale doskonale wiedziałam. Płakałam nad utraconą duszą. Jej opowieść przypomniała mi, że kiedyś marzyłam o pływaniu dookoła świata, spływie Amazonką, spotkaniach z pierwotnymi plemionami i poznawaniu ich życia. Kochałam tę ukrytą we mnie dziewczynę, która potrafiła marzyć. Była dzielna i pełna ideałów… a teraz gdzieś zniknęła. Mój mąż nie wykazywał najmniejszego zainteresowania ani pływaniem, ani poznawaniem pierwotnych kultur. – Gdybym miała się kiedyś wybrać w rejs – poinformowałam siedzącą obok mnie kobietę – to potrzebowałabym trzech rzeczy: kapitana w rodzaju starego wilka morskiego, z głową pełną opowieści okraszonych filozoficznymi przemyśleniami, załogi, która lubi śpiewać, i celu podróży, gdzie mogłabym zaznać nowych doświadczeń. Nienawidzę wylegiwać się na plażach. – Zaokrętuj się na „Tigrisie”, cumuje na wyspach Galapagos – poradziła bez wahania moja współpasażerka. Trzy miesiące później całkiem sama weszłam na pokład „Tigrisa”, odwiedziłam wspaniałe
wyspy wulkaniczne, bawiłam się z lwami morskimi i niebieskonogimi głuptakami, nurkowałam również w tropikalnych wodach. Poznałam magię odmienności i od tej chwili wszystko się zmieniło. Po powrocie z Galapagos rozgorzała we mnie ponownie dawno stłumiona żądza przygody, a otaczające mnie luksusy straciły znaczenie. Wykwintne dania, ekskluzywne pokazy filmowe, koncerty, przyjęcia czy wizyty w teatrze okazały się nagle nędznymi substytutami odkryć, ciągłej nauki i poznawania nieznanego. Wiedziałam, że jeśli zależy mi na małżeństwie – a tak właśnie było – to nie mogę rzucić się w wir podróży. Galapagos sprawiło jednak, że zapragnęłam czegoś więcej od życia. Znalazłam kompromis: zapisałam się na podyplomowe zajęcia z antropologii, wierząc, że książki zaspokoją mój głód przygody. Chwila była jak najbardziej odpowiednia. Moje dzieci nie potrzebowały już pełnoetatowej mamy – Mitch rozpoczął studia na Berkeley, a Jan kończyła szkołę średnią. Do tej pory z pewnym sukcesem zajmowałam się pisaniem książek dla dzieci. Cieszyły mnie te dzikie, fantastyczne odskoki od rzeczywistości, lubiłam spotkania w szkołach i umiarkowaną sławę, jaką cieszyły się moje historyjki wśród nauczycielek najmłodszych klas, teraz jednak postanowiłam odwiesić tę pracę na kołek i zabrać się do studiowania. Kolejne cztery lata spędziłam na Uniwersytecie Kalifornijskim, zaczytując się tekstami z zakresu etnografii, czerpiąc wiedzę od antropologów, którzy żyli wśród pierwotnych kultur, oglądałam również dziesiątki filmów i chodziłam na wykłady. W 1985 roku, po zaliczeniu większości obowiązkowych egzaminów, zaczęłam się zastanawiać nad tematem pracy doktorskiej. Chociaż mąż pogodził się z tym, że poświęcam czas na studia, miałam poważne wątpliwości, czy będzie chciał do mnie dołączyć lub choćby wesprzeć, gdy wyjadę na badania terenowe w jakimś odległym zakątku świata. Uznałam więc, że najlepiej będzie zająć się życiem plemiennym mieszkańców Los Angeles. W tym czasie nasze małżeństwo coraz bardziej osiadało na mieliźnie. Odmienne zainteresowania i różnice charakterów sprawiły, że się od siebie oddaliliśmy. Z zasady jestem raczej wyluzowana i czasem bywam beztroska, mam tendencję do wybaczania błędów zarówno sobie, jak i innym, zdarza mi się naginać własne przekonania moralne do zaistniałej sytuacji. Mój mąż natomiast jest perfekcjonistą, uczciwym, punktualnym i godnym zaufania człowiekiem. Ma olbrzymie oczekiwania wobec siebie i wszystkich, których spotyka. Znacznie częściej wdawaliśmy się w sprzeczki, podrywając się do kłótni jak bokserzy na sygnał gongu. Wreszcie po kolejnej ożywionej dyskusji zasugerowałam mu, że powinniśmy sobie zrobić parę tygodni przerwy. Powiedziałam, że muszę przez jakiś czas pobyć w samotności, żeby zastanowić się nad tym, dlaczego nasze małżeństwo zeszło na złą drogę i jak temu zaradzić. Zaproponowałam również, że po moim powrocie moglibyśmy zajrzeć do poradni małżeńskiej. Zgodził się na wszystko, co zaproponowałam, mówiąc jednocześnie, że dwa tygodnie to zbyt mało i powinniśmy zdecydować się na co najmniej dwumiesięczną rozłąkę, w czasie której oboje możemy chodzić na randki z innymi ludźmi. Jego zaskakująca odpowiedź trochę mnie przestraszyła. Osiem tygodni całkowitej
niezależności to coś zupełnie innego niż dwutygodniowa przerwa na oczyszczenie atmosfery. W ogóle nie myślałam o randkach, nie byłam pewna, czy po spędzeniu dwudziestu czterech lat u boku jednego mężczyzny potrafiłabym umówić się z kimś innym, nie miałam na to również ochoty. Tak czy siak, zgodziłam się na jego propozycję, a kiedy tylko wyszedł, zalałam się łzami. Podobnie jak w przypadku większości naszych rozmów w tamtym okresie miałam wrażenie, że mówimy do siebie w obcych językach. Uświadomiłam sobie jednocześnie, że nie byłam w stanie przewidzieć, w jaki sposób zareaguje, gdy zaproponuję mu taką „przerwę”. Gdyby miała ona trwać tak jak planowałam, czyli dwa tygodnie, to zapewne zamieszkałabym w jakimś hotelu w pobliżu Los Angeles. Nie mogłam jednak spędzić w hotelu dwóch miesięcy, zdecydowałam się więc na wyjazd do Meksyku. Zawsze chciałam tam pojechać, a mąż nigdy nie miał ochoty. Gdy opuszczałam nasz dom, oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że to może być coś więcej niż tylko „przerwa”.
Czując, jak uginają się pode mną kolana, wyszłam z samolotu wprost w rozgrzane powietrze stolicy Meksyku. Miałam zaczerwienione oczy, zatkany nos i nie mogłam pozbyć się wrażenia, że głowę wypełniają mi ołowiane ciężarki. Jeszcze nigdy nie byłam aż tak wystraszona. Znalazłam się w sytuacji, która od samego początku wyglądała zupełnie inaczej, niż to sobie zaplanowałam. Zarzuciłam plecak na ramiona i ruszyłam przed siebie, wypatrując znaków wskazujących wyjście z terminalu. Słysząc śpiewną melodię języka hiszpańskiego, mimo bólu głowy poczułam lekki przypływ energii. Uwielbiałam brzmienie hiszpańszczyzny, od kiedy tylko zetknęłam się z nią po raz pierwszy w drugiej klasie szkoły średniej na lekcjach pani James. Natychmiast po wyjściu z lotniska zostałam powitana przez pięciu młodzieńców wymachujących kolorowymi broszurami. Zdecydowałam się na przyzwoicie wyglądający hotel, kuszący sensownymi cenami i tym, że nie musiałam płacić za taksówkę, która mnie tam dowiozła. I tak miałam w nim spędzić tylko dwie noce. Za czterdzieści osiem godzin powinnam znaleźć się w Cuernavace i rozpocząć kurs języka hiszpańskiego. Zgodnie z ustaleniami poczynionymi przez szkołę organizującą kurs miałam zamieszkać u miejscowej rodziny. I to był tak właściwie mój jedyny plan. W hotelu zameldowałam się o dziewiętnastej trzydzieści, miałam zatem sporo czasu na prysznic i znalezienie restauracji, w której mogłabym zjeść kolację. Śliniąc się na myśl o meksykańskim jedzeniu, nagle zrozumiałam, że jeszcze nigdy, przez całe czterdzieści siedem lat życia, nie byłam sama w restauracji. W młodości otaczała mnie spora grupa przyjaciół, z którymi mogłam dzielić posiłki, a w wieku dwudziestu trzech lat wzięłam ślub i od tej pory jadaliśmy razem z mężem. Nie miałam okazji do samotnych posiłków na mieście… ani najmniejszej ochoty, by nabierać nowych przyzwyczajeń w tym akurat momencie. Sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam do recepcji.
– Discúlpeme, señora. No hay comida en el hotel. Moja szkolna hiszpańszczyzna pozwoliła mi zrozumieć, że w hotelu nie podaje się jedzenia. Kiedy zastanawiałam się nad wyjściem do restauracji, w głowie ciągle wyświetlał mi się taki film: siedzę za stołem i próbuję wyglądać na zadowoloną. Lokal wypełniają rozgadani, roześmiani ludzie i tylko ja jestem sama. Wszyscy patrzą na mnie ze współczuciem, nie wiedząc, skąd się tam wzięłam i dlaczego nie mam żadnego towarzystwa. Siedząc na hotelowym łóżku, wciąż myślałam o konieczności wybrania restauracji, o tym, jak dostanę się na miejsce. Potem będę musiała udawać, że jestem szczęśliwa, a na koniec powrócić do hotelu. Nie wiedziałam, jak mam wybrać restaurację, czy dojechać do niej taksówką, czy też po prostu pójść. A co, jeśli okolica nie była zbyt bezpieczna? Nie mogłam tego zrobić. Wolałam zrezygnować z jedzenia. Wzięłam szybki prysznic, naciągnęłam na siebie nocną koszulę i zwinęłam się na łóżku, trzymając w ręku przewodnik po mieście. Jutro wybiorę się na targ. Zaplanowałam sobie całą trasę do głównego targowiska, a potem zgasiłam światło wciąż głodna i zdezorientowana. Nie potrafiłam poczuć żadnej więzi z leżącym na łóżku ciałem. Kim jest ta osoba, która po raz pierwszy w życiu spędza samotną noc w obcym hotelu? Dlaczego tutaj jestem? Co ja właściwie zrobiłam? Czułam się jak bohaterka sztuki, którą pisał ktoś inny. Częściowo mnie to przerażało, z drugiej strony jednak czułam się podniecona tym, że już wkrótce wyruszę w nieznane. Jako dziecko uwielbiałam to, co nieznane. Każdego roku wraz z rodzicami, moim bratem i naszym psem Pepperem wyruszałam na tygodniową wyprawę samochodem. Ojciec siedział za kierownicą, a mama zajmowała miejsce obok niego, rozkładając na kolanach mapę. Za każdym razem, gdy mówiła mu, aby skręcił w prawo, tata robił zabawną minę i skręcał w lewo. Po kilku minutach byliśmy całkowicie zagubieni, więc musieliśmy pukać do drzwi napotkanych wśród pól domów (jakoś zawsze przytrafiało nam się to na wsi) i pytać o drogę. Czasem zapraszano nas, żebyśmy obejrzeli nowo narodzone cielę lub przyjrzeli się dojeniu krów. Zwykle pozwalano nam również nakarmić kurczaki. Zgubienie się oznaczało przygodę, a ja to wprost uwielbiałam. Minęło już mnóstwo czasu od chwili, kiedy ostatni raz się zgubiłam, nie potrafiłam sobie również przypomnieć, kiedy po raz ostatni wyruszyłam w nieznane. Już o wpół do siódmej rano jestem na ulicy. Dzień zapowiada się słoneczny, otaczają mnie śpiewne dźwięki hiszpańskiej mowy oraz szum samochodów sunących wolno przez miasto w porannych korkach. Lubię tę charakterystyczną energię wczesnego poranka. Postanawiam przejść się kilka kilometrów na targ, żeby poszukać czegoś do jedzenia. Kiedy tylko wchodzę bocznym wejściem na targowisko, natychmiast zauważam piniaty: Myszka Miki, Goofy, Kaczor Donald, zwierzęta i ufoludki z papier mâché, mieniące się ogromem barw. Rozstawione na podłodze i wiszące tuż nad moją głową setki osiołków i dinozaurów, kotków i smoków, prosiaczków i potworków oraz różnych lalek we wszystkich kolorach tęczy. Rozkołysane podmuchem wiatru obracają się do wtóru salsy płynącej z niewidocznych głośników. Słysząc zaraźliwe, dynamiczne rytmy karaibskiej muzyki, sama
również zaczynam się kołysać. Wreszcie udaje mi się stamtąd wydostać i docieram do stoiska z awokado – ogromne stosy zieleni i brązu, rozłożone na kwiecistych ceratach. Chwilę później – ananasy, od których odciąga mnie słodki zapach mango. Na kolejnym stoliku piętrzą się czerwone, żółte i zielone papaje, obok nich banany w każdym możliwym rozmiarze i kwadratowe skrzyneczki wypełnione niezliczonymi odmianami pieprzu i papryczek chili, suszonych oraz świeżych; dalej owoce miechunki pomidorowej zwane tomatillos, słodkie ziemniaki jicama, marchewki, pomidory oraz zielenina. Przez chwilę w powietrzu dominuje woń kolendry zastąpiona przez dobiegający z sąsiedniego stoiska zapach oregano. Sekundę później wpatruję się w żółte kule dyni, zastanawiając się, jak też mogą smakować. Widzę niemowlęta, kołyszące się w hamakach rozciągniętych pomiędzy budkami targowiska, a do moich uszu dobiegają śpiewne nawoływania dziewięcioletnich sprzedawców: – Kup melona, señora. Pyszny melon, słodki. Rozpoznaję muzykę unoszącą się nad stoiskami, tęskną piosenkę o nieodwzajemnionej miłości, na którą trafiłam już kiedyś w Los Angeles, słuchając meksykańskich radiostacji. Ten gatunek muzyczny nazywany jest tutaj ranchero. Mimo smutku pobrzmiewającego w melodii czuję się dziwnie radosna. Lęki, towarzyszące mi poprzedniej nocy, przekształciły się w entuzjastyczne podniecenie. Mijam kolejne smakowite, sięgające nawet metra piramidki, tym razem zbudowane z zielonych, czerwonych, brązowych i rdzawych pasztecików. Zaraz obok znajduję składniki do sosu mole oraz wonny czosnek, oregano i cynamon. Wszystko leży luzem, niczego nie zawinięto w folię, każdy może wąchać, oglądać, smakować i kupować. Jestem otoczona barwami, zapachami i dźwiękami kultury, która chłonie z życia, co się da. W dziale z mięsem pięćdziesiąt niewielkich stoisk konkuruje między sobą o względy kupujących. Wszędzie leżą móżdżki, żołądki, nerki, ozory, racice, ogony i wnętrzności. Rzeźnicy, stojąc przy dużych drewnianych ladach, walą w krwawe ochłapy ze wszystkich sił, tak by nabrały kruchości. Widzę, jak dzielą żółtawe kurczęta, tak długo karmione nagietkami, aż ich skóra nabrała złocistego blasku. Szyjki na jedną stronę, nóżki na drugą, wnętrzności dokładnie posortowane. Sprzedawcy mielą wołowinę, patroszą świnie, ostrzą noże i rozbierają tusze na kawałki. W powietrzu słychać łoskot, odgłosy rąbania, dźwięk ostrzenia noży i uderzenia. Czuję się tak, jakby otaczał mnie zespół perkusyjny grający na dość szczególnych instrumentach. Każdy z kupujących, mijających się z trudem w wąskich przejściach, miał przy sobie torbę, siatkę lub reklamówkę wypełnioną świeżą rąbanką zawiniętą w gazety. Ruszyłam przed siebie, ciesząc się z bliskości innych ludzi. Przeciskając się przez tłum, dotarłam do wysokich, sięgających mi do pasa kadzi, wypełnionych gęstą śmietaną, i beczek pełnych białej mąki kukurydzianej, z której po zalaniu wodą powstanie ciasto zwane masa. Wciąż rozpierała mnie radość, którą poczułam, gdy po raz pierwszy przechodziłam pod baldachimem z piniat. Cudownie było odkrywać zupełnie nieznany świat, poznawać nowe zapachy i stać się elementem tego tłumu.
Kierując się powonieniem, dotarłam do tej części targowiska, gdzie podawano jedzenie. Na ogniu smażyły się kiełbasy, podpiekały się papryczki, a w garnkach bulgotały zupy. Usiadłam przy drewnianym stole, pośród rozmawiających po hiszpańsku kobiet i z uśmiechem zabrałam się do jedzenia. Wgryzłam się w moją quesadillę wypełnioną roztopionym serem oaxaca i paskami słodkawej, zielonej papryki. – Muy sabrosa. Wyśmienite – stwierdziłam, odwracając się do kobiety po prawej stronie. Zapytała mnie, skąd jestem. Odpowiedziałam jej na kilka prostych pytań i zapytałam o imię. Kiedy skończył nam się temat do rozmowy, przesiadłam się do innego stołu, by skosztować sopa de flor de calabaza – zupy z kwiatu cukinii z czosnkiem, cebulą, cukinią, ziarnami kukurydzy, z pływającymi na wierzchu jaskrawożółtymi kwiatami, zieleniną oraz paseczkami słodkiego chili. Mieszanina smaków i faktury różnych warzyw oraz gęstość bulionu skojarzyły mi się z Meksykanami, którzy również stanowili mieszaninę pierwiastka ziemskiego i duchowego. Około południa, po jakichś pięciu godzinach spędzonych na targowisku, wybrałam się do muzeum etnograficznego. Dotychczas nie byłam szczególnie zainteresowana zwiedzaniem muzeów lub kościołów, nie interesowały mnie atrakcje turystyczne. Krążąc pomiędzy gablotami, zaczęłam myśleć o tym, że chciałabym zamieszkać wśród przedstawionych na wystawie ludzi, uczestniczyć w ich świątecznych ceremoniach, gotować dla nich i jeść razem z całymi rodzinami. Pragnęłam doświadczyć takiego życia, nie tylko przyglądać mu się przez szybkę. Wiele eksponatów należało do ludów, które zniknęły już z powierzchni ziemi, jednak we współczesnym Meksyku wciąż można spotkać potomków pierwotnych mieszkańców tych ziem. Marzyłam o tym, by wśród nich zamieszkać. Wtedy właśnie po raz pierwszy do mnie dotarło, że w czasie najbliższych dwóch miesięcy nie muszę nikogo pytać o zgodę, mogę robić, co mi się żywnie podoba. Sama o sobie decyduję, mogę kierować się kaprysami i podejmować każde ryzyko, jakie przyjdzie mi do głowy. Dla mnie kolejne dwa miesiące nie oznaczały randek – chciałam robić to wszystko, czego nie mogłam robić wspólnie z mężem. Patrząc na zdjęcie przedstawiające Zapoteków, zdecydowałam, że w trakcie tej podróży muszę się zatrzymać na jakiś czas w wiosce zamieszkanej przez przedstawicieli tego ludu. Około piątej po południu zaczęłam znów myśleć o jedzeniu, a wszystkie moje wczorajsze lęki gdzieś zniknęły. Nie bałam się ludzi, przeciskanie się wśród tłumu na targowisku sprawiło mi ogromną radość. Nie obawiałam się tego, że ktoś mnie obrabuje lub skrzywdzi, to nie leży w mojej naturze. Moje wcześniejsze lęki wynikały z towarzyszącej mi od wieku dojrzewania obawy, że ktoś zobaczy mnie samą. Brak towarzystwa wskazywał na brak popularności. Jeśli byłaś sama, oznaczało to, że nie masz żadnych przyjaciół oraz że trzymasz się na dystans. W stolicy Meksyku takie obawy nie miały jednak żadnego sensu, wciąż jednak musiałam walczyć z zadawnionymi lękami, towarzyszącymi mi od najmłodszych lat. Samotne siedzenie przy stole w restauracji, gdzie wszyscy mogli mnie zobaczyć, było w moich oczach przyznaniem się do nieporadności w kontaktach ze światem.
Potrafiłam to zrozumieć i miałam świadomość, że jest to idiotyczne, wciąż jednak nie chciałam jeść sama. Musiałam znaleźć sobie jakieś towarzystwo, kogokolwiek, mężczyznę, kobietę, całą rodzinę, jakiegoś staruszka, wariata lub dziecko. Na szczęście nigdy nie miałam problemu z zagadywaniem do nieznajomych. Nieważne, kogo znajdę, potrzebowałam kogoś po drugiej stronie stołu. Uznałam, że najłatwiej będzie kogoś znaleźć w restauracji któregoś z lepszych hoteli. Zaglądając do przewodnika, znalazłam drogę do najdroższego hotelu w mieście. Rozsiadłam się w wygodnym fotelu w pobliżu basenu i próbowałam sprawiać wrażenie rezydenta. Nieopodal pod parasolką siedziała jakaś rodzina. – Skąd państwo przyjechali? – zagaiłam. Porozmawialiśmy o Meksyku i dzieciach, okazało się, że są z Nowego Jorku, gdzie sama również kiedyś mieszkałam. Jakąś godzinę później zebrali się i poszli; sami dla siebie stanowili towarzystwo, więc moje nie było im potrzebne. Zauważyłam samotnego mężczyznę, który siedział kilka metrów ode mnie. Podejrzewałam, że za chwilę dołączy do niego żona, niosąc torebki z zakupami. Uznałam jednak, że nic nie ryzykuję, mogę z nim porozmawiać. Uśmiechnęłam się i skinęłam do niego głową, a chwilę później zaczęliśmy pogawędkę. Przedstawił się jako inżynier z Indianapolis w samotnej podróży służbowej. Odpowiadając na jego pytanie, przyznałam, że też jestem w podróży, ale dwumiesięcznej. – I jak ci się podoba? – zapytał. – Nie jest ci trudno? Co z kolacją na przykład? – Czy to zaproszenie? – wiedziałam, że nie, ale musiałam spróbować, nie chciałam tylko, żeby pomyślał, że się narzucam. – Jeśli tak, to z chęcią przyjmuję. Zaśmiał się i powiedział, że czeka na wiadomość od przyjaciela, który miał się rano z nim skontaktować. Podejrzewał, że musieli się źle dogadać. Obiecał mi, że jeśli jego przyjaciel się nie odezwie, to z chęcią zje ze mną kolację. Umówiliśmy się na kolejne spotkanie. Zachwycona własną pomysłowością wróciłam do hotelu. Wzięłam prysznic i zmieniłam ubranie. Wtedy zadzwonił telefon: okazało się, że przyjaciel mojego znajomego inżyniera jednak się z nim skontaktował, więc nasza kolacja została odwołana. Wróciłam do punktu wyjścia. Trudno. Zacznę od początku w innym hotelu. Było piętnaście po ósmej wieczorem. Zdecydowałam się pojechać taksówką do trzygwiazdkowego hotelu. Znalazłam się w niewielkim holu. Wszystkie fotele były puste, więc przystanęłam pod ścianą i zaczęłam się przyglądać. Stojąc z głupawym uśmieszkiem, obserwowałam ludzi zmierzających na kolację. Nikt się nie zatrzymywał, przechodzili tak szybko, że nie byłam w stanie nawiązać kontaktu wzrokowego, a tylko tak mogłam zatrzymać czyjąś uwagę. Zbliżała się dziewiąta, a ja wciąż nie miałam okazji z nikim zamienić choćby kilku słów. Przyłapałam się na tym, że coraz częściej spoglądam na dziewczynę siedzącą w recepcji. Miała miły uśmiech i wyraziste spojrzenie, a jej angielski był perfekcyjny. Widząc, że akurat nikt nie stoi w kolejce, podeszłam do niej. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale zastanawiałam się właśnie, czy mogłaby mi pani polecić jakąś restaurację, gdzie nie czułabym się skrępowana brakiem towarzystwa.
– Hmm… Proszę chwilę zaczekać, coś wymyślę. Zaraz do pani wrócę. Od razu poczułam się mniej samotna. Dziewczyna zajęła się obsługą gości hotelowych, a ja ponownie stanęłam pod ścianą. Kolejka przed recepcją wcale się nie zmniejszała. Minęło pół godziny, czułam się coraz bardziej nieswojo, stojąc bez ruchu w jednym miejscu. Zaczęłam przypuszczać, że dziewczyna całkiem zapomniała o naszej rozmowie, kiedy przywołała mnie do siebie. – Proszę wybaczyć – zwróciła się do mężczyzny stojącego przy ladzie. – To zajmie tylko chwilę. Ta pani prosiła mnie o znalezienie restauracji, w której będzie mogła zjeść sama, i obiecałam, że coś wymyślę. Mężczyzna popatrzył na mnie z uśmiechem. – Prawdziwy Anglik nie pozwoli na to, by dama jadła w samotności. Nazywam się John, a to jest Lionel. Będziemy zachwyceni, mogąc dotrzymać pani towarzystwa przy kolacji. – Dziękuję – spojrzałam z uśmiechem na obu Anglików i dziewczynę z recepcji. John pokierował taksówkarza do eleganckiej części miasta, Zona Rosa, gdzie wysiedliśmy przed niewielką restauracją. Tequilę podawano tu w małych kieliszkach razem z mocno doprawionym sokiem pomidorowym. Na początek wszyscy zamówiliśmy koktajl ceviche, surową rybę przygotowaną w marynacie z soku z limonki, do której dodano paprykę, pomidory, chili, zieloną cebulkę i kolendrę. Zanim przeszliśmy do głównego dania, dostałam od moich towarzyszy nieco przywiędłą w upale różę, kupioną od starszej kobiety, chodzącej od stolika do stolika z koszem kwiatów. Kurczak w sosie mole okazał się wyśmienity. We trójkę wypiliśmy dwie butelki wina. Nastrój dopisywał. Okazało się, że Lionel, który przyjechał niedawno z Londynu, jest szefem Johna. Miał jakieś siedemdziesiąt lat, doskonałą kondycję i wyśmienite poczucie humoru. John był wysokim, szczupłym mężczyzną, młodszym ode mnie o kilka lat. Miał nieco skrzywiony nos i opadającą na czoło brązową grzywkę. Obaj byli w garniturach i pod krawatami. John spędził w Meksyku ostatnich sześć miesięcy, podróżując po prowincji w interesach. We wszystkich odwiedzonych wioskach spotykał się z propozycjami matrymonialnymi. Nie chciał powiedzieć, czy zamierzał z którejś skorzystać. Obaj mężczyźni dość niechętnie opowiadali o swoich interesach w Meksyku. Słuchając zespołu mariachi, grającego na moją prośbę, zaczęłam sobie wyobrażać różne mafijnoszpiegowsko-przemytnicze scenariusze. W którymś momencie Lionelowi wymsknęło się słówko na temat broni, kiedy jednak zaczęłam się dopytywać, wykręcił się sianem. Porzuciłam więc ten temat, opowiadając obu mężczyznom swoją historię i dzieląc się obawami przed możliwym rozpadem małżeństwa. Te zwierzenia sprawiły, że poczułam łzy napływające do oczu. Zaproponowali mi kolejny kieliszek wina. Wracaliśmy do ich hotelu pieszo, trzymając się pod ręce i śpiewając piosenki z lat pięćdziesiątych. Ulica była zupełnie opustoszała, a nasze głosy niosły się daleko. O wpół do drugiej w nocy większość mieszkańców stolicy Meksyku śpi już głęboko. Pomogłam Johnowi odprowadzić Lionela do jego pokoju. Wróciliśmy hotelowym korytarzem, a kiedy skręciłam za róg, poczułam jego rękę na ramieniu.
– Wiesz, Rita – spojrzał na mnie. – Mam wrażenie, że musisz się wypłakać. Otworzył drzwi do swojego pokoju i zaprosił mnie do środka. Chwilę później płakałam w jego ramionach. Następnego ranka kompletnie zdezorientowana wróciłam pieszo do swojego hotelu. Kim była ta kobieta, która spędziła noc z obcym mężczyzną? Jeszcze dwa dni temu na pewno bym sobie na coś takiego nie pozwoliła. W ciągu dwudziestu czterech lat małżeństwa nie przytrafiła mi się jeszcze taka sytuacja. Czy to możliwe, żeby wyjazd z kraju przemienił mnie w innego człowieka? Spróbowałam spojrzeć na siebie z dystansu, starając się nie osądzać. Kobieta, która była mną, to nie żona, matka, córka, pisarka, studentka antropologii i przedstawicielka śmietanki towarzyskiej z Los Angeles. Oczywiście w jakiejś części składała się z tych postaci, ale po odsunięciu na bok wszystkich obowiązków, stawała się człowiekiem w zawieszeniu, którego prawdziwa tożsamość zaginęła w gąszczu ról społecznych. Z dala od swojego środowiska, całkiem sama stawałam się kimś, kogo wcześniej nie znałam. Najwyraźniej najbliższe dwa miesiące spędzę nie tylko na poznawaniu nowego świata i rozmyślaniu nad losem mojego małżeństwa. Będę musiała też odkryć, kim jest ta osoba, która zamieszkała w moim ciele. Pozbierałam swoje rzeczy i wymeldowałam się z hotelu. Dziś miałam stawić się w szkole w Cuernavace. Autobus miejski był strasznie zatłoczony, wciąż ktoś na kogoś wpadał. Przełożyłam plecak tak, by mieć go przed sobą, i objęłam ramieniem torbę podróżną. Ostrzegano mnie przed niebezpieczeństwami czyhającymi w komunikacji miejskiej, lubiłam jednak poznawać miasto w ten właśnie sposób, jadąc w tłumie mieszkańców. Pięć minut później, mniej więcej trzydzieści sześć godzin od rozpoczęcia mojej podróży, autobus przechylił się na bok, a ja wylądowałam na podłodze popchnięta przypadkowo przez jakichś nastolatków. Jeden z nich pomógł mi się podnieść. Brak portfela zauważyłam dopiero wtedy, gdy chciałam zapłacić w kasie za bilet do Cuernavaki. Na szczęście większość pieniędzy schowałam w pasie z kieszeniami razem z czekami podróżnymi oraz paszportem. Straciłam 25 dolarów w gotówce i kolejne 150 w czekach, zniknęła również moja karta kredytowa. Natychmiast pobiegłam do telefonu, próbując skontaktować się z biurem American Express w Meksyku i zastrzec skradzione czeki. Linia była zajęta. Ten sam sygnał słyszałam przez cały następny tydzień. Ostatecznie zgłosiłam szkodę dopiero po powrocie do Stanów i uzyskałam zwrot pieniędzy. Kradzież czeków i gotówki mogłam przeboleć, najgorsza była konieczność zadzwonienia do męża i poproszenia go o zastrzeżenie karty wydanej na jego nazwisko. W trakcie tej niezręcznej rozmowy poczułam się jak typowa bezsilna żona.
Zgodnie z ustaleniami z dyrekcją szkoły zatrzymałam się u młodego małżeństwa z dzieckiem.
Byłam ich pierwszym zagranicznym gościem. Pili to szczupła, czarnowłosa dwudziestojednolatka z lśniącymi oczami i ogromnym temperamentem. Jej mąż Raul okazał się uderzająco przystojny. Ciemne, głębokie spojrzenie, szerokie ramiona i szczery uśmiech. Mogłam jednak dostrzec w jego oczach, że coś go wyraźnie dręczyło. Być może odpowiedzialność, jaką wziął w wieku dwudziestu dwóch lat za żonę i roczne dziecko. Oboje nie mówili po angielsku, byłam więc zmuszona do rozmów po hiszpańsku. Z tego właśnie powodu szkoła kwateruje swoich uczniów wśród miejscowych rodzin. Sama byłam zdziwiona tym, jak dużo zapamiętałam z mojej dawnej nauki. W szkole na jednego ucznia przypadał jeden nauczyciel. Szło mi doskonale. To wspaniałe doświadczenie – nigdy nie uczyłam się języka w naturalnym środowisku, zawsze były to książki czytane w Stanach. Tutaj wszystko i wszyscy dawali doskonałą okazję do nauki. Nagle po tygodniu pobytu obudziłam się pewnego ranka z wysypką na piersiach. Z początku uznałam, że to nic takiego, ale następnego dnia wysypka pokryła resztę ciała. Dwa dni później wyglądałam jak ofiara poparzenia słonecznego trzeciego stopnia. Każdy milimetr mojej skóry przybrał czerwony odcień, najlżejszy dotyk sprawiał ból. Nie mogłam się umyć, usiąść, a nawet ubrać bez cierpień. Trzymając się instrukcji ze szkolnej broszurki, trafiłam do urzędującego kilka przecznic dalej lekarza. Nie chciałam niepotrzebnie martwić Pili i Raula, dlatego nie wspomniałam im o swojej chorobie. – To varicela – oznajmił doktor. – Proszę natychmiast przyprowadzić całą rodzinę, muszą przyjąć gamma-globulinę. Nie miałam pojęcia, co to jest varicela, ale poczułam się zawstydzona. Dopiero co z nimi zamieszkałam i już ich być może czymś zaraziłam. Kiedy łamaną hiszpańszczyzną poinformowałam Pili o konieczności przyjęcia zastrzyków, dziewczyna spojrzała sceptycznie na moje zaczerwienione ramiona i dekolt. – To nie jest varicela – stwierdziła, sięgając po słownik hiszpańsko-angielski. Okazało się, że miała rację. Varicela to ospa wietrzna, którą doskonale znałam i wiedziałam, że na pewno na nią nie choruję. Pili zadzwoniła do innego lekarza i zamówiła na następny dzień wizytę domową. Położyłam się do łóżka bardzo wcześnie, ale po paru godzinach obudził mnie ból. Piekły mnie całe plecy oraz skóra głowy, a uszy, powieki i podeszwy stóp miałam czerwone niczym dojrzałe pomidory. Czułam się tak, jakby ktoś zanurzył mnie we wrzątku, na dodatek męczyła mnie gorączka. Chorowanie w miejscu, gdzie wszyscy są właściwie obcy, jest straszne, a mój hiszpański był za słaby, żebym mogła wypytać o to, co powinnam teraz wiedzieć. Nie znałam systemu służby zdrowia w Meksyku i nie byłam pewna, czy bezpiecznie jest ufać tutejszym lekarzom. W oczekiwaniu na zamówioną wizytę, posługując się słownikiem, przygotowałam listę możliwych przyczyn mojego stanu zdrowia. Przypomniałam sobie te wszystkie młode kobiety, które proponowały małżeństwo Johnowi. Może to przez niego zaraziłam się jakąś chorobą? Byłam zbyt zawstydzona, by wspomnieć o tym lekarzowi, więc ukryłam to w środku mojej listy.
Ospa wietrzna Uczulenie pokarmowe Uczulenie na bakterie w wodzie Alergia na koty Choroba weneryczna Reakcja na dwukrotnie zażywany środek antymalaryczny aralen Pokrzywka Tropikalny wirus Przypadłość dermatologiczna Lekarz zbadał mnie w mojej sypialni. Podałam mu zapisaną kartkę. – To na pewno nie jest ospa – prześledził listę uważnym spojrzeniem bez dalszych komentarzy. – Trudno powiedzieć, co to może być, muszę się skonsultować. Kiedy wyszedł, Pili poinformowała, że jej ojciec jest lekarzem i że jutro do niego zadzwoni, bo właśnie wraca z wakacji. Jednak on również nie potrafił postawić żadnej diagnozy, więc skierował mnie do najlepszego dermatologa w Cuernavace. Zanim jednak dotarłam następnego dnia do kolejnego gabinetu, przestałam odczuwać ból. Moja skóra znów się zmieniła, teraz zaczęła się łuszczyć. Kiedy zdjęłam koszulę przed lekarzem, na ziemię posypały się płatki martwego naskórka. – To musi być jakaś reakcja alergiczna – uznał dermatolog. – Nie potrafię jednak powiedzieć, co może być jej źródłem. Na pewno nie jest to ospa, choroba weneryczna czy wirus. Na wszelki wypadek proszę odstawić środek antymalaryczny – podał mi receptę na prednisone, lek sterydowy. Zapytałam, czy to może być zaraźliwe, ale na szczęście zaprzeczył. Wracając taksówką, zastanawiałam się, co powinnam zrobić. Ostatnia wizyta niewiele mi dała. Nie mogłam jednak wrócić do Los Angeles i skontaktować się z moim lekarzem domowym. Nie miałam nawet zamiaru dzwonić do męża. To była moja podróż, moja wolność, mój problem. Czułam się strasznie samotna. Nie tylko z powodu tej dziwnej choroby, ale także dlatego, że nigdy w życiu nie byłam tak osamotniona i zdana wyłącznie na siebie. W końcu zdecydowałam, że jeśli nie uda mi się uzyskać przekonującej diagnozy na miejscu, to polecę do Miami, gdzie miałam zaprzyjaźnionego lekarza. Kiedy dotarłam do domu, Pili przywitała mnie informacją, że dzwonił lekarz, który badał mnie jako drugi. Zdaniem jego kolegów cierpiałam na coś zwanego syndromem – Stevensa Johnsona – alergiczną reakcję wywoływaną przez aralen, pomijaną w literaturze przedmiotu. On również przepisał mi prednisone. Skoro dwóch lekarzy mówiło to samo, postanowiłam zostać w Meksyku. Mój stan pogarszał się. Gorączka wywoływała halucynacje, pojawiły się również problemy ze wzrokiem. Moje nogi pokryły takie pęcherze, że nie potrafiłam stanąć, ból i opuchlizna były
nie do zniesienia. Pod prysznicem i w czasie mycia zębów musiałam siedzieć na podłodze, ponieważ miałam wrażenie, że gdybym postała jeszcze kilka sekund, te wszystkie pęcherze zaraz by eksplodowały. W trakcie tej gehenny doszłam do wniosku, że musi to być jakiś rodzaj testu, tytanicznego zadania, z którym muszę się zmierzyć, jeśli mam zamiar stać się nową kobietą. Wmówiłam sobie również, że to na pewno nic groźnego. (Dopiero kilka miesięcy później, po powrocie do Los Angeles, kiedy opowiedziałam o tym mojemu lekarzowi, dowiedziałam się, że syndrom Stevensa-Johnsona to rzadka i niebezpieczna choroba. Zetknął się z nią dwukrotnie, za każdym razem konieczna była hospitalizacja pacjenta. Istniało niebezpieczeństwo infekcji, zdarzały się przypadki stałego pogorszenia wzroku oraz zgonów wywołanych tą chorobą). Po dwóch tygodniach wciąż miałam problemy z utrzymaniem się na nogach. Gdy siedziałam, trzymałam nogi w górze, żeby choć trochę zmniejszyć ból. Od czasu do czasu wychodziłam na spacer z wózkiem dziecka moich gospodarzy. Pewnego dnia musiałam zajrzeć do banku, ale tam akurat była kolejka. Nie mogłam stać, musiałam dreptać w miejscu jak biegacz, który w czasie joggingu został zatrzymany przez czerwone światło na przejściu dla pieszych. Z każdego skrawka mojego ciała schodziła skóra, osypując się na podłogę. Nawet z sutków i uszu. Naskórek z palców schodził jak skóra z węża, praktycznie w całości, a nogi wciąż miałam pokryte pęcherzami. Wyglądałam jak postać z drastycznych zdjęć, które można zobaczyć w podręcznikach medycznych. Wtedy właśnie, gdy pewnej nocy leżałam w łóżku, wciąż zmagając się z bólem, doznałam pierwszego w życiu objawienia. Zrozumiałam, że schodząca ze mnie skóra to oznaka nowych narodzin. Żegnałam się symbolicznie w ten sposób ze starą osobowością, uwalniając kobietę, którą na wiele lat uwięziłam w swoim wnętrzu. Już wkrótce ta nowa ja wyruszy w świat i zacznie poznawać samą siebie. Następnego wieczoru Pili poszła spać razem z dzieckiem już o dziewiątej, a ja rozmawiałam z Raulem do drugiej nad ranem, siedząc z nogami opartymi o blat stolika. Aż do tej pory nie miałam okazji dłużej z nim porozmawiać, z powodu niedostatecznej znajomości języka nasze konwersacje były raczej banalne i dotyczyły głównie szkoły, dziecka albo mojej choroby. Tym razem było inaczej. Choć musieliśmy korzystać ze słowników, osiągnęliśmy niesamowicie intymne porozumienie. Gdzieś zniknęła stara Amerykanka i młody Meksykanin, nie było już kobiety i mężczyzny, choć z boku nasza rozmowa mogła przypominać dialog matki z synem. Przede wszystkim staliśmy się jednak przyjaciółmi, dzieliliśmy się własnymi uczuciami. Wszystko zaczęło się od tego, że powiedziałam mu o swoim objawieniu. Podobnie jak większość Meksykanów Raul jest katolikiem, nigdy jednak nie zastanawiał się zbyt głęboko nad swoją wiarą. Rozmawialiśmy o duszach, własnych przemyśleniach i o tym, co definiuje naturę człowieka. Zapytał o moje małżeństwo, na co odpowiedziałam ze łzami w oczach, że nie mam pojęcia, czy mój mąż nadal będzie chciał ze mną mieszkać, kiedy wrócę. Powiedziałam mu
także, że myśl o byciu samotną kobietą wzbudza we mnie strach i stanowi wyzwanie. Raul podzielił się ze mną wątpliwościami dotyczącymi jego związku. Twierdził, że od chwili narodzin syna coraz częściej ogląda się za innymi kobietami, coraz bardziej obawia się swoich fantazji. Rozmawialiśmy przez wiele godzin, a w naszych oczach lśniły łzy. Gdzieś w połowie tej konwersacji dotarło do mnie, że nie mam już żadnych problemów z mówieniem po hiszpańsku. Powoli wracałam do zdrowia. Gorączka stopniowo zelżała, pęcherze wyschły, skóra zaczęła się odbudowywać. Chorowałam w sumie przez niecałe trzy tygodnie. Kiedy wróciłam do szkoły, odkryłam, że straciłam cierpliwość do przesiadywania na lekcjach i nie chciałam się już dłużej uczyć języka. Byłam gotowa wyruszyć w nieznane, spojrzeć z nową wrażliwością na swoje życie, rozpocząć odkrywanie otaczającego mnie świata oraz samej siebie. Zanim pojechałam dalej, w niedzielny poranek razem z Pili, Raulem i ich dzieckiem wybraliśmy się na pożegnalną samochodową wycieczkę po Cuernavace. Pierwszy przystanek zrobiliśmy sobie przed stoiskiem oferującym chicharrón, smażoną świńską skórę, gotowaną uprzednio godzinami w wielkich kadziach pełnych płynnego smalcu. Później zostawia się ją do wyschnięcia i gotuje ponownie. Można wybrać kawałek całkowicie pozbawiony tłuszczu lub zawierający odrobinę sadła, trafiały się również kąski, na których zachowała się resztka mięsa. Raul kupił sporą torebkę tego przysmaku i od razu się poczęstowałam. Od lat miałam kompletnego świra na punkcie zdrowej żywności. Nie pamiętam nawet, kiedy ostatni raz w moim domu pojawił się bekon, chociaż uwielbiałam smak wędzonego mięsa, otulonego mięciutkim tłuszczem. Zrezygnowałam z niego, martwiąc się o dietę moich dzieci. Teraz jednak obchodziło mnie tylko własne ciało, a Raul nie mógł się już doczekać, żeby poczęstować mnie tym smakołykiem. Ja zresztą również. Zatopiłam zęby w smacznej, chrupiącej skórce, rozkoszując się jej delikatnym aromatem. To było coś cudownego. Natychmiast sięgnęłam po kolejną porcję, niemal umierając z rozkoszy, gdy natrafiłam na kawałek z tłuszczem. Nie miałam żadnego poczucia winy, porzucając wieloletnią zasadę unikania tłuszczu. Sama nie wiedziałam, skąd mi się wziął ten brak wyrzutów sumienia. Być może chodziło o okoliczności: po przekroczeniu granicy dawne zasady tracą znaczenie. A może to sama przekąska, chrupka i delikatna, z bekonowym posmakiem; entuzjazm i chęć cieszenia się chwilą na pewno tłumiły poczucie winy. Wolałam to jednak odbierać jako wyraźny sygnał, że naprawdę pożegnałam się z dawną osobowością i zaczęłam odkrywać na nowo swoje wnętrze. Kiedy sięgnęłam po trzeci kawałek, Raul poinformował mnie, że El domingo sin chicharrón no es domingo. „Niedziela bez chicharrón to żadna niedziela”. Cotygodniowe cieszenie się smakołykiem dawało mu poczucie bezpieczeństwa i stabilności otaczającego go świata. Moje doświadczenie z chicharrón było swego rodzaju afirmacją. Dotarło do mnie, że ostatecznie porzuciłam swoje poprzednie ja i dałam sobie pozwolenie na ruszenie do przodu.
SPIS TREŚCI Karta tytułowa Karta tytułowa Przedmowa Meksyk Początek
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Gazetta.