Bałkany - Natura Adriatyk Plitvice Krka Trsteno
ADRIATYK
ADRIATYK Uwielbiałam patrzeć na Adriatyk wieczorem gdy świat kładł się do snu a on rozpoczynał swoją czarną i niespokojną pieśń, której dźwięki odbijały się od wybrzeża i niewysokich klifów. Uwielbiałam patrzeć na fale wdzierające się to energicznie to leniwie na kamienną plażę tak jakby chciały mnie przestraszyć i wygnać do łóżka.
Czarne zamglone niebo i czarne spienione fale, jak smoła rozlewająca się wokoło. Jak siła, która może wszystko, jak nieobliczalna moc sterowana z góry przez księżyc patrzący z uwagą na każdy jej ruch.
Morze ma w sobie jakąś tajemnicę. Tym bardziej w nocy, gdy horyzont zlewa się z niebem i nie możemy przewidzieć co się za chwile stanie. Gdy dochodzące dźwięki brzmią groźnie, a każde skrzypnięcie łajby przypomina o ofiarach jakie natura złożyła na dnie swoich czeluści. Gdy wiatr świszczy w uszach i przypomina, że jeden moment może zamienić spokojną taflę w śmiertelną toń. Gdy oczy wypatrują jakiegokolwiek światełka na lądzie, a przez chwilę jedynym światłem jest zamglony błysk gwiazdy przebijający się przez chmury.
A potem przychodzi ranek.
Powoli zmieniają się barwy morza, podnosi się mgła, rozrzedza powietrze i cichnie wiatr. Słońce rozgrzewa powierzchnię a jego promienie zaczynają migotać w wodzie. To już nie jest groźny pomruk pojedynczych fal – to tylko wyścigi i pląsania, która szybciej dobije do brzegu. W ciągu dnia wszystko wygląda bezpieczniej.
Adriatyk wygląda jak wielkie jezioro z grzbietami zastygłych zwierząt. Ponad tysiąc wysp skupionych na jednej przestrzeni daje wrażenie niespotykaności. Wysp w kolorach białych, zielonych i czerwonych. Wysp wyłaniających się z oddali jak fatamorgana i takich, które są zbyt zarysowane by mogły wydawać się prawdziwe. Pamiętam jeden moment gdy byłam pewna, że morze ciągnie się aż po wierzchołki gór, a okazało się, że były to chmury na tle lazurowego nieba, które odbijało się od tafli morza.
A granica gdzieś się zatarła. I takie złudzenia towarzyszyły mi cały czas gdy patrzyłam w stronę tej niebieskiej nieskończoności. Gdy całą noc siedziałam na balkonie czekając na świt. I o zmroku gdy wyczekiwałam niepokojącej nocy..
PLITVICE
Park Jezior Plitwickich Kojarzył mi się ze zwykłym terenem zielonym, jakich pełno w Europie.
Po przejechaniu setek kilometrów po Bałkanach wydawało mi się, że zobaczę tylko dużo drzew i może jakieś gruzy. W końcu to normalka na tych terenach. Ale planowany spacer trwał kilka godzin. Najpierw marszem, potem wolniej a potem praktycznie żółwim tempem. Tak zielono jeszcze nie było w moim życiu, tak niebiesko także. O bieli nie wspomnę.
Już na początku zastanowił mnie dziwny odgłos przypominający z daleka klek klekotek. Dochodził z pobliskich szuwarów, które oplatały wszystkie jeziora. Po podejściu bliżej okazało się, że ten hałas to dzieło masy żab i zapytanie: „O co wam żaby chodzi, że tak się drzecie” nie miało sensu, gdyż stojąc niecały metr od pierwszej żabiej przekupy, nie słyszałam już własnych myśli.
Strażnik Parku powiedział, że one tak zawsze.. W tym zielonym miejscu pełno było zwierza: od małego latającego, przez różne pełzająco-biegające aż po misie, które na szczęście w maju spały.
Mój ambitny zamiar uwieczniania Bożych Istot spełzł na niczym ponieważ albo ja nie zdążyłam wyciągnąć aparatu, albo gdy zdążyłam - to Bożych Istot już nie było. Przemieszczały się z prędkością chyba 100 km/h więc szczęśliwa byłam gdy uwieczniłam kawałek głowy lub biegnącego ogona. Park oprócz swoich barw jest przepięknie zorganizowany. W miejscach odległych od głównego szlaku można zachwycać się ciszą i szumem wody.
Można nawet ukryć się w małych norach w skałach - choć jest to dość ryzykowne gdyż nie wiadomo, które głodne czteronożne właśnie tam wypoczywa. W miejscach gdzie jest wyznaczony szlak można podziwiać najpiękniejsze fragmenty Parku i najpiękniejsze ujęcia wodospadów i kaskad. To one tworzą największą atrakcję.
Trzeba tylko albo wdrapać się na szczyt by podziwiać je z góry albo pozostać na dole i poczuć swoją maleńkość wobec natury.
KRKA
KRKA To był park zupełnie inny niż Park Plitwicki. Tamten był jasny, czysty, przejrzysty, w chłodnych, orzeźwiających barwach. Ten – prawie jesienny mimo tego, że był maj.
Skąpany we mgle, która rozlała się po poprzedzającej ją burzy. Zatopiony w białej wacie jakby dopiero wynurzał się ze snu..
Było żółto, brązowo, kolorowo. Ciepło i parno tylko przez te kolory. Każde miejsce jak z „Zaczarowanego ogrodu”. Tak samo chwilami nierealne jak rozgniecione promieniami słońca Trsteno. Jak nazwać takie momenty, gdy na skutek bodźców wzrokowych tracimy kontakt z rzeczywistością i zapominamy kim jesteśmy i co w danym miejscu robimy?
Gdy wydaje się, że tak naprawdę nas nie ma – tylko stopiliśmy się z otaczającą nas przyrodą i stajemy się elementem jej piękna?
Zespoleniem z naturą? Poczuciem jedności z nią? A może tylko poczuciem ciągłości i nierozerwalności łańcucha powiązań Ziemia-My-Wszechświat?
„Jesteś dzieckiem wszechświata nie mniej niż drzewa i gwiazdy. I masz prawo być tutaj. I czy to dla ciebie jest jasne czy nie, wszechświat bez wątpienia jest na dobrej drodze. Tak więc żyj w zgodzie z Bogiem, czymkolwiek on ci się wydaje. Gdyż przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to naprawdę piękny świat”.
ARBORETUM TRSTENO
Zakochałam się w Trsteno od pierwszego wejrzenia. Ale nie dlatego, że było tam zielono – w każdym ogrodzie botanicznym jest mniej lub bardziej zielono. Na moją miłość do Trsteno miała wpływ pogoda, która mimo tego, że był maj pachniała wczesną jesienią. Może to słońce, które gniotło okolicę swoimi promieniami, może stojące bez ruchu powietrze, może te kolory przykryte jakby jesienną mgłą, a może magia tego miejsca sprawiły, że spędziłam w nim pół dnia czekając aż żółto-biała kula na niebie spokojnie zakończy otulanie swoim ciepłem każdego filaru przed nadchodzącą nocą.
Arboretum Trsteno podobnie jak i inne zabytki byłej Jugosławii padło ofiarą nienawiści i żądzy utrwalenia starego porządku na Bałkanach. Tutaj –inaczej niż w Mostarze- armia jugosłowiańska postanowiła znaleźć wroga wśród zieleni, wśród kilkusetletnich budowli, wśród ptaków. Ile się dało – tyle udało im się zniszczyć. Oczyścili teren z ponad 600 letnich budowli, które wcześniej przetrwały gorsze wojny, oczyścili ze starych drzew i egzotycznych roślin. Może myśleli, że wybili wszystko co żyje.
Na szczęście poza granicami ogrodu stoi wielki plantan. Ma 500 lat i niejedno już widział. Tam pewnie schroniło się wszystko co zdążyło uciec przed jugosłowiańskimi bombami. I tam pewnie przetrwało, gdyż prawie nieporaniony plantan, dzisiaj jest wizytówką arboretum i wstępem do poznawania jego pięknajpie. Już z daleka słychać wrzask setek ptaków debatujących na plantanie. Na czubku drzewa same dyrektory – poniżej demokratyczna wymiana świergotów, co pewien czas użyźniająca nadmiarem emocji, ziemię przy plantanie. Na szczęście jest on otoczony zgrabnymi barierkami i nic niespodziewanego nie spadnie na głowę.
Po tym jakże radosnym wstępie zanurzyłam się w ciszy ogrodu. Ciszy wspomnień, ciszy nieokreślonego uczucia przenoszącego mnie z każdym rozbłyskiem słońca trzydzieści lat wstecz, gdy jako młody człowiek zaczynałam inaczej patrzeć na otaczającą mnie rzeczywistość. Ciszy, która wyłączała umysł i wplatała mnie niezauważalnie w atmosferę tego miejsca. Dlaczego czułam zapach skoszonej, spalonej słońcem trawy mimo tego, że nie był to czas na jesienne sianokosy? Dlaczego ciągle wydawało mi się, że to już sierpień mimo tego, że był maj?
Dlaczego słońce tak dziwnie na biało malowało okolicę?
Wierzę, że każde miejsce ma zapisane wspomnienia w swojej architekturze. Wierzę, że ślady stóp pozostawione setki lat wcześniej nigdy nie znikają i pozostają na zawsze tam gdzie zostały postawione.
Wierzę, że każda myśl, która towarzyszyła poprzednim mieszkańcom, składa się na dobrą lub niepokojącą atmosferę miejsca obciążonego bagażem historii. Takie wyznanie wiary..
Ale w Trsteno jest tylko cisza i zapach.
Magia kolorów i odbijanego od starych murów światła. Drażniąca nozdrza ciepła wilgoć zacienionych miejsc. Zastygła powaga antycznych filarów. Uważne spojrzenia wyglądających zza ruin konarów. Tak jakby wszystko żyło niewidzialnym życiem. Życiem, które się czuje, ale którego nie można zobaczyć.
Postojnska Jama
Postojnska Jama czyli inaczej Jaskinia w Postojni pozwoliła mi po raz pierwszy zapoznać się z urokami życia z dala od słonecznego światła. Kilka miesięcy temu napisałam artykuł „Groty” – jako wyraz mojego zachwytu nad malowidłami naskalnymi i jako alternatywne miejsce do przeżycia na wypadek jakiegoś ogromnego kataklizmu. Zakładając zarazem szczęśliwe zakończenie dla jej mieszkańców.
Jednak zwiedzając jaskinię (podobno jedną z największych w Europie, gdzie jest wystarczająco miejsca dla każdego) zdałam sobie sprawę, że przebywanie w takim miejscu - jeżeli nie wyklucza szans na przeżycie, to w najlepszym wypadku pozwoli przetrwać tylko nielicznym. Temperatura w Jaskini to około 5 stopni. Towarzyszy temu paskudna wilgoć i półmrok. Wszystko śliskie i mokre od wody, pary i sączących się ze skał resztek wilgoci. Szum podziemnej rzeki i wiszące nad głowami ostre jak szpikulce nacieki skalne. Stalagmity, stalaktyty i pleśń.
Wprawdzie wygląda to zjawiskowo i pokazuje nam do stworzenia jakich dzieł zdolna jest natura, ale żadna to perspektywa dla słabego gatunku homo sapiens. Jednym z niewielu zwierzątek, które mogą traktować jaskinie jako przyjazne środowisko jest pluskający w baseniku Proteus. Dopasowany idealnie do warunków panujących w Jaskini jest tak samo śliski, a z powodu ciemności także ślepy – jego oczy nie rozwinęły się, bo i po co skoro i tak nic nie zobaczą?
Proteus ma rozwinięte inne zmysły. Żyje tylko w wodzie i to ona dostarcza mu wszystkich niezbędnych warunków do przetrwania. Ludzie nazywają go ludzką rybą ze względu na kolor skóry, który do złudzenia imituje kolor skóry białego człowieka. Gatunek stworzony specjalnie dla potrzeb mrocznej przyszłości? Albo?
Z wody wyszedłeś – do wody powrócisz
ď‚´ Gdyby tak sparafrazować biblijne przesĹ‚anie na styl darwinowski, mogĹ‚oby siÄ™ okazać, Ĺźe gatunek ludzki w skrajnie nieprzyjaznych warunkach cofnÄ…Ĺ‚ siÄ™ do swojego pierwotnego Ĺ›rodowiska. ď‚´ OczywiĹ›cie potrzeba na to podobno milionĂłw lat, ale być moĹźe kaĹźde nastÄ™pne pokolenie, ktĂłre jakimĹ› cudem by przeĹźyĹ‚o i rodziĹ‚o siÄ™ mrocznych i wilgotnych warunkach, mogĹ‚o dostosowywać siÄ™ zamykajÄ…c Ĺ‚adnie drogÄ™ ewolucji. I wracajÄ…c do korzeni. ď‚´ Być moĹźe Proteus o kolorze skĂłry biaĹ‚ego czĹ‚owieka jest tylko naszÄ… wersjÄ… staro lub wczesno-ewolucyjnÄ…. ď‚´ Ku uciesze ateistĂłw i ku przeraĹźeniu kreacjonistĂłw đ&#x;˜„
Imotski Imotski
Dwa jeziora niedaleko miejscowości Imotski. Jedno nazywane jest Niebieskim (od koloru wody) – drugie Czerwonym (od koloru skał). Jeziora są połączone podziemnymi kanałami z Adriatykiem. Oba są lejami krasowymi i powstały z jezior podziemnych, które poprzez zapadnięcie się górnego sklepienia oraz wapiennego podłoża, wybiły na powierzchnię.
Czerwone wygląda jak studnia lub jak kto woli - wydłubana łyżeczką dziura. Woda w nim jest niebieska, ale ściany boczne – praktycznie prostopadłe – świecą na czerwono. Przy ostrych promieniach słonecznych daje to niesamowite wrażenie.
Niebieskie, dla odmiany jest szersze i większe, ma kolor modry czasem zielonkawy czasem tylko niebieski. Ale potrafi wyschnąć pozostawiając po sobie gliniastą plamę, na której ktoś zostawi odcisk swoich stóp skracając sobie drogę na drugi brzeg. Takie nieświadome nawiązanie do odległej przeszłości.
O ile jezioro Czerwone znajduje się przy głównej ulicy i wystarczy tylko wychylić się przez murek by je zobaczyć, tak do Niebieskiego trzeba dojść. By wpaść w zachwyt należy zebrać siły i wejść na samą górę oraz z perspektywy wysoko położonych ruin zobaczyć to co znajduje się na dole. Jednakże nawet z tej wysokości nie było możliwości sfotografowania całego jeziora. Droga na szczyt jest „kręta i wyboista” a przy ponad trzydziestostopniowym upale dla niektórych turystów zapowiadała się jak wyprawa życia.
Ale widok z góry.. marzenie. Mam to szczęście, że kocham upały i im cieplej tym bardziej chce mi się żyć.
Znowu te kolory: jasne, czyste i przejrzyste. Znowu błękit nieba odbijający się od tafli jeziora i czerwone rozbłyski tlenku węgla na skałach.
To jednak nie uwolniło mnie od udręki wspinaczki ponieważ na rozwidleniu pomyliłam schody i znalazłam się znowu na dole.
Znowu rażąca biel skał kontrastująca z błękitem i czerwienią.
Tak więc po powtórnym zaliczeniu drogi na szczyt wyglądałam dokładnie tak samo zmarszczona i zmordowana jak dziadki, które radośnie i z poczuciem młodzieńczej wyższości minęłam za pierwszym razem. Godzinę wcześniej :))
I znowu jakaś pewność, że czegoś tak pięknego nie mogła stworzyć sama tylko fizyka czy zwykły przypadek.
Koniec części 1 Koniec części 1