8
#
CRITTERSY - ONE GRYZĄ! MONSTER MOVIES RZESZOWSKI DOM NA WYRĘBACH CZY TO JESZCZE KINO DLA NORMALNYCH LUDZI? RECENZJE: FILMY: Mum & Dad, May, Oszukać strach KSIĄŻKI: Wyklęty, Dzwon śmierci 1 & 2 AUDIOBOOK: Cztery róże dla Lucienne
PAWEŁ PIETRZAK „KANCIAPA” (OPOWIADANIE)
Horror dość często łączy się z science-fiction, czasem też z komedią. Nierzadko są to połączenia całkiem udane. Niezmiennie jednak, gdy pomyślę o takim zestawieniu, do głowy jako pierwsi przychodzą mi „Crittersi”. A zaraz po nich „Gremliny”.
Oczywiście ten drugi film posiada niewiele wątków związanych z kinem science-fiction, podczas gdy „Critters” są nim przesyceni, jednak nie sposób odmówić pewnych podobieństw obydwu filmom. Szczególnie, że ukazały się w podobnym okresie, ich bohaterami są potworki, które są w równym stopniu przerażające, jak i sympatyczne, wreszcie - obydwa łatwiej zaklasyfikować do komedii niż horroru.
gdzie ląduje statek kosmicznych uciekinierów zwanych Krytami. Są to w większości niewielkie stworki nie mające ani sumienia, ani żadnych nadrzędnych celów - nie kierujące się żadną inteligencją, jedynie głodem. A jedzą wszystko, preferując jednak mięso. Wkrótce mieszkańcy farmy staną do walki z niesamowitymi przeciwnikami. Chciałoby się powiedzieć, że na szczęście w pogoni za potworkami na Ziemię przybywają Łowcy Nagród, problem w tym, że wprowadzają Skupmy się jednak na „Crittersach”. oni więcej zamieszania w pobliskim miaPierwszy atak stworów nastąpił w 1986 steczku niż ścigane przez nich stwory. roku. Za ich pojawienie odpowiedzialny był Stephen Herek, który wraz z Donem Fabuła filmu nie należy do skomplikowaKeithem Opperem napisał scenariusz do nych i to jest jego główną siłą. Akcja od filmu. Akcja rozgrywa się na niewielkiej początku gna do przodu, omijając wszelfarmie należącej do rodziny Brownów, kie możliwe przestoje. Ucieczka Krytów,
2
Text: Łukasz Radecki
ekranie w sytuacji zagrożenia doceni chyba każdy, kto widział aktorkę w „Skowycie” czy w „Cujo”.
pościg, przedstawienie ludzkich bohaterów dramatu i... akcja! Nie bez znaczenia jest również obsada. W epizodycznej rólce pojawia się Billy Zane, który w ten sposób rozpoczął swoją karierę. Epizodów dzielnie bronią również M. Emmet Walsh i Ethan Phillips jako służby porządkowe nie potrafiące poradzić sobie z zaistniałą sytuacją. Najlepsze wrażenie robi jednak jak zwykle Dee Wallace, która pozostanie dla mnie niedocenioną królową krzyku, zaś jej wiarygodność na
To jednak nie aktorstwo i fabuła zaważyły na sukcesie filmu. Przyczyniły się do tego tytułowe stwory. Zostały znakomicie zaprojektowane i wykonane, a ich wygląd do dziś robi wrażenie. Potworki potrafią zwijać się w kłębki i pod postacią kul ścigać ofiary, ponadto - niczym jeżozwierz - wystrzeliwują z grzbietu kolce usypiające ofiarę. W przypadku takiego filmu dość zaskakujące są sceny ataków, odbiegają bowiem od familijnokomediowej konwencji filmu, zbliżając obraz do rasowego horroru. Myślę jednak, że to właśnie ta wybuchowa mieszanka przesądziła o sukcesie filmu. Liczne wątki komediowe przeplatają się z łagodnymi scenami, w których obserwujemy sympatyczną do znudzenia rodzinkę. Po chwili ten idylliczny obraz zostaje zaburzony przez klimat sciencefiction i doprawiony odrobiną horroru. Nie znaczy to jednak, że humor znika całkowicie. Krytowie to stworki w gruncie rzeczy sympatyczne i zabawne, bardziej przeraża bezmyślność i obojętność Łowców, którzy niczym bohaterowie westernów przybywają znikąd do miasta, wprowadzają chaos i niemal bez słowa rozprawiają się z czarnymi charakterami.
3
Ta mieszanka sprawia jednak, że mimo upływu lat film wciąż ma w sobie magię dawnych dni. Istotnie, bliżej mu do filmu dla młodzieży (o czym świadczy przesłodzona końcówka), niemniej jednak może właśnie ten nastrój młodzieńczych dni i pewnej baśniowości (w sensie klimatu oczywiście) czyni z tego obrazu dzieło godne zapamiętania i wielokrotnego oglądania. Nic więc dziwnego, że dwa lata później Krytowie powrócili w sequelu wyreżyserowanym przez samego Micka Garrisa, twórcy serii „Masters of Horror” i „Fear Itself”. Twórcy „Critters 2: The Main Course” nie mieli szczególnych problemów z zawiązaniem akcji, pozwalało na to bowiem zakończenie części pierwszej. Znalezione w stodole jaja Krytów zostają użyte jako jajka wielkanocne i pochowane przed dziećmi mają być atrakcją w tradycyjnym poszukiwaniu niespodzianek. Niespodzianką stają się oczywiście potworki, które wykluwają się i atakują miasto. Na szczęście lub też nie, z pomocą powracają Łowcy Nagród wsparci przez Charlie’ego (Don Keith Opper) i młodego speca od pirotechniki z części pierwszej, Brada Browna (Scott Grimes). I cały bałagan zaczyna się od nowa.
wszystko, co najlepsze, z części pierwszej dorzucił wiele świeżości, przede wszystkim zaś sporo znakomitego humoru. Horror zszedł jakby na dalszy plan, choć ataki stworów są znacznie bardziej okrutne i krwawe niż poprzednio. „Critters 2” pozostaje najlepszym sequelem serii.
Równia pochyła zaczęła się (i na dobrą sprawę również i skończyła) w 1991 Ten film nie mógł się nie udać. Czerpiąc roku, gdy Kristine Peterson wyreżyserowała „Critters 3: You Are What They Eat”. Tym razem niemal na siłę akcję przeniesiono z Groovers Band do rozpadającej się kamienicy i urządzono tu durnowatą miejscami komedyjkę. Kronikarski obowiązek nakazuje wspomnieć o debiucie Leonarda DiCaprio, który tu jako młodziutki chłopczyk staje do walki z Krytami. Teoretycznie. Formalnie bowiem stwory nie są tak złe i agresywne jak poprzednio, ich ataki stały się wybiór-
4
cze i dziwnym trafem zawsze dotyczą postaci epizodycznych i nie wzbudzających sympatii, by nie rzec negatywnych. Niemal całkowicie zatracono wątki horroru, zasadniczo w filmie nie ma nic, co mogłoby przestraszyć choćby i dziecko. Nie brak natomiast humoru, który tym razem jest dość niskich lotów. To wciąż nie jest zły film, ale jest już nie za dobrze.
i atakują załogę statku. Powstrzymać ich starają się tradycyjnie Łowcy Nagród.
Jedyne, co ta część ma wspólnego z poprzednikami, to same Kryty i kilku aktorów, którzy sami nie wierzą w powodzenie akcji. Ktoś tu usilnie starał się zrobić prawdziwy, krwawy horror, zapominając o humorze, który trzymał filmy w kupie. Efekt jest łatwy do przewidzenia - film Czwarta część powstała od razu z my- nudzi. Bo czy kogoś kiedykolwiek tak ślą o rynku video. To oraz fakt, że na- naprawdę Crittersi straszyli? kręcona została również w 1991 roku, powinno dać do myślenia. „Critters 4” Nie wiem, czy cieszyć się, czy nie, wyreżyserowany przez Ruperta Harveya że realizowana część piąta nigdy nie to film bardzo słaby. Fabułę przeniesio- ujrzała światła dziennego. Niezmiennie no w kosmos, stwierdzając, że obecnie jednak z ogromnym sentymentem będę Krytowie to gatunek zagrożony wyginię- wspominał pierwszą część. A po niej jaciem i trzeba ich przewieźć w miejsce, koś zawsze przypomnę sobie następne. gdzie nie będą stanowić zagrożenia ani Bo choć seria jest równią pochyłą, nic dla siebie, ani dla innych. Po niezwykle nie toczy się po niej lepiej niż włochaty skomplikowanym i pełnym nielogiczności i głodny Critters. zawiązaniu akcji potworki uwalniają się
5
CRITTERS
CRITTERS 2
CRITTERS USA 1986 Dystrybucja: Brak
CRITTERS 2: THE MAIN COURSE USA 1988 Dystrybucja: Brak
Reżyseria: Sam Herek
Reżyseria: Mick Garris
Obsada: Dee Wallace Billy Zane M. Emmet Walsh Ethan Phillips
Obsada: Don Keith Opper Scott Grimes Terrence Mann Cynthia Garris
X X X X
X X X X X
X X X
X X X X X
X X X
CRITTERS 3
CRITTERS 4
CRITTERS 3: YOU ARE WHAT THEY EAT USA 1991 Dystrybucja: Brak
CRITTERS 4 USA 1991 Dystrybucja: Brak
Reżyseria: Kristine Peterson
Reżyseria: Rupert Harvey
Obsada: Don Keith Opper Terrence Mann Leonardo DiCaprio William Denis Hunt
Obsada: Don Keith Opper Terrence Mann Paul Whitthorne Anders Hove
Kamil „Skolmon” Skolimowski: „Crittersy”. No kto nie zna „Crittersów”? Dla wielu z nas to właśnie ta hardcore’owa wersja gremlinów, zaraz obok Chucky’ego, stanowi początek przygody z horrorem w szczęnięcych latach. Kupa śmiechu, trochę krwi, czarnego humoru i przede wszystkim ogromny sentyment.
Rafał Szakoła: Są głośne, brzydkie i zabójczo niebezpieczne. Bawi je wszelkiego rodzaju demolka i rozróba. Mają absurdalne poczucie humoru i nie uznają żadnej świętości. Jednym słowem, cztery powody by nie odchodzić od telewizora. Satysfakcja gwarantowana.
Jakub Drożdżowski: Seria „Critters” kojarzy mi się z minioną epoką wypożyczalni kaset VHS (gdzieniegdzie nazywanych wideotekami). W tamtych czasach brało się filmy z półek od lewej do prawej bo telewizja publiczna nie posiadała w zasadzie oferty filmowej, a o satelicie można było tylko pomarzyć. Pamiętam, że największe wrażenie zrobiła na mnie ostatnia część cyklu. Osadzenie akcji w kosmosie, po wszystkich przygodach na wsi i w mieście było czymś nowym. Co najbardziej przytłaczało to klimat wyobcowania, który po prostu wylewał się na mnie z ekranu. Dziś może wydaje się to zabawne, ale jest to naprawdę COŚ gdy ma się 10 lat. Filmy z serii „Critters” doskonale posłużyły mi jako przepustka w świat poważniejszego horroru.
Bartłomiej Kluska: Oglądając pierwszą odsłonę tej serii w dzieciństwie, byłem autentycznie przerażony. Wracając do niej po dwudziestu latach, już się tak bardzo nie boję, ale wciąż miło popatrzeć, jak bez wielkich pieniędzy i w sumie bez pomysłu (bo fabuła to przecież w całości mniej lub bardziej czytelne zapożyczenia) zrobiono coś tak dobrego. Na duży plus także sequele, które nie odcinają kuponów, ale każdorazowo próbują (fakt, że nie zawsze z powodzeniem) wnieść do cyklu coś nowego. Rzadka cecha wśród horrorowych tasiemców.
Wojciech Jan Pawlik: Cudowny film! Był to dla mnie jeden z pierwszych kontaktów z filmem horroropodobnym. Nigdy nie zapomnę tego seansu. Początek szkoły podstawowej, dzień wagarowicza. Dzieciaki idą do kina na film o, jak nam powiedziano, „futrzastych kuleczkach”. Kolejna disneyowska nuda, myślimy – a tu coś takiego! Idealny kop w jaja dla naszej młodej psychiki. Cała szkoła przeżywała film z tydzień po seansie – nie były to jeszcze czasy, w których 8-latkowie oglądają „Piłę” na kompie. Przerażone nauczycielki, po uświadomieniu sobie tego, co zrobiły, od tej pory zabierały nas do kina już tylko na ekranizacje lektur. W tym miejscu dziękuję mojej wychowawczyni z klas 1-3. A mówią, że szkoła nie kształtuje... Szkoda tylko, że po 2 częściach umiejętnie zamordowano tak fajną serię.
Robert Cichowlas: Kiedy pierwszy raz ujrzałem te włochate stworzonka, pomyślałem sobie, że ludzie nie mają o czym kręcić filmów. Po pierwszej części cyklu dałem sobie spokój z „Crittersami”. Dopiero kilka lat temu połknąłem je ponownie - tym razem cały cykl. I polubiłem te futrzane kulki. Bardzo ujął mnie humor w tych filmach. Dziś już się takich nie kręci. Czy to prawda, że jedno z haseł reklamowych filmu brzmiało: „Lubisz skitelsy, polubisz i kritersy?”
Skura:
Piotr Pocztarek: Czteroczęściowa seria komediohorroru, która powstała w latach 1986-1991 przedstawia atak morderczych .... szczotkojeży (?) z kosmosu i broniących się przed nimi mieszkańców naszej planety. Film ten wspominam z łezką w oku, gdyż to jedna z pierwszych produkcji, z jakimi miałem do czynienia w swojej przygodzie z horrorami. Urocza tandeta, ograniczony budżet, wątki komediowe i mocno przekroczone granice absurdu nakazują każdemu sięgnąć po tę pozycję przynajmniej jeden raz. Produkcja ma status kultowej, stawianej na piedestale obok „Gremlinów”, „Laleczki Chucky” czy „Phantasmu”, dlatego też polecam ją każdemu fanowi rozrywkowego hororru.
„Crittersy” to jeden z tych filmów, które zawsze chętnie oglądaliśmy w dzieciństwie. Namiastka grozy dla dzieciaków. Jednak oglądane po latach rozczarowują. To tego rodzice nie pozwalali mi oglądać?! Może chcieli mnie uchronić nie od rzekomego horroru, tylko od zwykłej kaszany? (Którą to kaszankę, dodajmy, crittersy zapewne zjadłyby ze smakiem!)
Dawid Mlekicki: „Critters.They bite!” Nic dodać, nic ująć, czyli Gremliny w bardziej surowej wersji. Sympatyczna kwadrylogia, sprowadzona do parteru przez kosmiczne (dosłownie) wątki i motywy. Kto spędził dzieciństwo, zdzierając głowicę magnetowidu podobnymi cudakami, po latach też pewnie doceni ich urok. Aha, i niech żyje nam Leonard(o) DiCaprio!
Sebastian Drabik: Nie ma chyba takiej osoby, która nie słyszałaby o serii „Critters”. Za młodych czasów darzyłem sporą sympatią te włochate kulki, obecnie nieco ta sympatia przygasła. Najchętniej wracam do trzech pierwszych części.
Powieści
Kathy Reichs
������������� ������� SERIALU „KOŚCI” ����������� � T�������� POLSAT
Sławę autorce przyniosła książka , która stała się bestsellerem New York Timesa i zdobyła Ellis Award dla powieści-debiutu. Książki polecają:
WYŁĄCZNY DYSTRYBUTOR
www.fashiondoctors.pl
-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Amber l990 Tłumaczenie: Danuta Górska Ilość stron: 352
Powieść „Wyklęty” Grahama Mastertona jest niezbitym dowodem na to, że ten autor jest królem współczesnego horroru. Pisarz potrafi bawić się konwencjami, żonglować motywami, a w ostatecznym rozrachunku i tak złapie czytelnika za serce i nie puści, dopóki ten nie przełoży ostatniej strony. „Wyklęty” różni się od pozostałych książek Mastertona tym, że jest powieścią bardzo dojrzałą. Oczywiście nie wymyka się pewnym schematom charakterystycznym dla twórczości Grahama, ale daje też poczucie silnej więzi z głównym bohaterem, prawdopodobnie dlatego że narracja w książce jest pierwszoosobowa. Historia zaczyna się niczym klasyczna opowieść o duchach. Senne miasteczko nad zatoką Massachusetts nawiedzane jest przez dusze zmarłych osób. Główny bohater, John Trenton, handlarz marynistycznymi antykami próbuje poradzić sobie z niedawną tragiczną śmiercią swojej żony Jane. Z przerażeniem odkrywa, że duch Jane wywiera wpływ na dom, w którym mieszkali. Okazuje się, że nie tylko John widzi duchy, a zjawy te wcale nie są przyjaźnie nastawione do ludzi. Zmarłych przywołuje do życia tajemnicza siła, która z każdą chwilą staje się coraz silniejsza. John z pomocą swoich przyjaciół odkrywa, że katalizatorem przerażających wydarzeń jest metalowa skrzynia, znajdująca się w ładowni zatopionego przed wiekami statku. Uwięziony w niej potężny demon wywo-
dzący się z mitologii Azteków Mictantecutli, Władca Krainy Zmarłych, pragnie zapanować nad światem i tylko nieliczni mogą go powstrzymać. John wchodzi z demonem w pewien układ, ale cena, jaką przyjdzie mu za to zapłacić, jest ogromna.
Text: Piotr Pocztarek
GRAHAM MASTERTON - Wyklęty (The Pariah)
Fabuła „Wyklętego” powoli posuwa się naprzód, aż do wstrząsającego finału. Bohaterowie są wiarygodni, odpowiednio zarysowani i dobrze sprofilowani psychologicznie. Wielu z nich przeżyło swoje osobiste tragedie, co rzutuje na ich postępowanie i tok rozumowania. Dzięki temu czytelnik niczym dziecko kupuje wszystko, o czym pisze Masterton. Tło historyczne powieści jest bardzo silnie zarysowane, Masterton z pewnością poświęcił wiele czasu na badanie historii Salem, przemieszał wątki protestanckiego palenia czarownic z bóstwami Azteków i wrzucił efekt swojej mieszanki do współczesnej Ameryki. W pewnym momencie nastrojowa opowieść o duchach przeradza się w jakże typową dla Mastertona apokaliptyczną wizję ataku potężnego demona, jednak powieść ani na chwilę nie traci na wartości. Wątek osobistej tragedii głównego bohatera przewija się od początku do końca, w pewnym momencie wyskakując na pierwszy plan, tworząc jeden z najlepszych, najbardziej przemyślanych i zaskakujących motywów w twórczości Mastertona.
11
MUM AND DAD MUM & DAD Wielka Brytania 2008 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Steven Sheil Obsada: Perry Benson Dido Miles Olga Fedori Ainsley Howard
X X
Text: Jakub Drożdżowski
X X X
12
tatusia i mamusię. Oboje umilają sobie wolny czas np. wycinając różne wzorki na plecach swoich dzieci lub masturbując się kawałkami surowego mięsa. Nie zamierzam dalej streszczać fabuły. Ważna jest odpowiedź na pytanie: Czy „Mum and Dad” opowiada historię pol- „Mum and Dad” to film udany? Czy rzeskiej dziewczyny o imieniu Lena, która czywiście jest to horror, który w jakimś pracuje na londyńskim Heathrow, czysz- stopniu straszy? cząc toalety i wykonując inne podobne obowiązki. W trakcie pracy poznaje Odpowiedź brzmi: nie. Niestety, po raz brytyjską nastolatkę o imieniu Birdie i jej kolejny zadziałała smutna zasada przebrata. Rodzeństwo wabi Lenę do swego rostu formy nad treścią. Film w pierwdomu, gdzie główna bohaterka poznaje szych minutach zapowiadał się bardzo
Motyw rodziny „dysfunkcyjnej” jest trochę oklepany, gdy chodzi o horror. Straszyli nas Amerykanie swoją serią „Texas Chainsaw Massacre” albo filmami takimi jak „Hills Have Eyes”, Japończycy w „Visitor Q”, Francuzi we „Frontier(e)s” etc. Tym razem z tym jakże świeżym pomysłem postanowili zmierzyć się Brytyjczycy w pełnometrażowym debiucie niejakiego Stevena Sheila, który wcześniej nakręcił jedynie 8-minutowy horror.
dobrze - dźwięki odlatujących samolotów zamiast muzyki w soundtracku, przygnębiający nastrój budowany przez ukazanie alienacji młodej dziewczyny w zupełnie obcym kraju. Wszystko wyglądało wspaniale aż do pierwszego pojawienia się nienormalnej rodziny - wtedy całość przeobraża się w groteskę. Jej członkowie, dom, wieczorne obyczaje etc. - wszystko jest tak cudownie przejaskrawione, że po prostu nie ma możliwości aby czegokolwiek się bać. Największy błąd w tym filmie to brak stopniowania napięcia - przez pierwszych 10 minut reżyser umiejętnie buduje klimat, lecz po tym czasie zostajemy zalani potokiem bezsensownych scen pełnych przemocy i nie ma to absolutnie żadnego szokującego efektu (vide scena Świąt Bożego Narodzenia - to się nazywa „przegięcie pały”). Jeśli mam się jeszcze trochę czepiać, to mógłbym wymienić końcówkę filmu - tutaj twórcy poszli trochę na
łatwiznę. Wydaje mi się, że taki temat zasługuje na trochę bardziej ambitne zakończenie niż po prostu kolejny finał w stylu „bo tak”. Po całej tej niemiłej krytyce mogę jednak z czystym sumieniem stwierdzić, że nie jest to film całkowicie stracony. Trzeba przyznać, że mimo tych wszystkich wad ogląda się dobrze, co jest zasługą aktorów grających główne role. Gdyby tak bardzo nie przejmowali się swoimi kwestiami, film byłby zdecydowanie nudniejszy i mniej zabawny. Nie znam zamierzeń reżysera, wydaje mi się jednak, że miał w planach mroczny obraz - nie komedię. Film zdecydowanie nie jest lekki w tonie, ale z drugiej strony jest przekoloryzowany i to wywołuje komiczny efekt. Być może „Mum and Dad” niektórych przestraszy, może nawet przerazi i zmusi do myślenia. Tym z Was, z którymi tak będzie, naprawdę zazdroszczę.
13
1: Potworne początki
Monster movies to, najogólniej rzecz ujmując, filmy, w których głównym wątkiem jest walka ludzi z jednym lub kilkoma potworami. Opowieści te są mieszanką horroru, science fiction i fantasy. Niejednokrotnie zdarza się, że kreatura ma swój pierwowzór w literaturze czy folklorze, a jej pierwotną postać modyfikuje się na potrzeby filmu tak, by podkreślić jej brutalność, okrucieństwo i bezwględność - czasem jednak przyjmuje się zupełnie odwrotną taktykę i przedstawia się losy potwora tak, by wzbudzić empatię u widza.
14
Połowa lat 20. i lata 30. XX wieku to eksplozja amerykańskich monster movies. W roku 1925 powstał „Zaginiony świat”, będący ekranizacją powieści Artura Conana Doyle’a o tym samym tytule. Film opowiadał historię wyprawy naukowej, która odkrywa tytułowy „zaginiony świat” - małą enklawę, gdzie żyją dinozaury. Powszechnie uważa się, że ten film dał początek gatunkowi zwanemu później monster movies. Z tego okresu pochodził też inny ważny film, który na stałe wpisał się do historii kina i który stał się ikoną popkultury. Mowa tu, rzecz jasna, o „King Kongu” z 1933 roku w reżyserii M.C. Coopera i Ernesta B. Schoedsacka. Film odniósł sukces komercyjny
Text: Rafał Szakoła
Mistrzami gatunku są przede wszystkim Japończycy i Amerykanie, ale to nie im przypisuje się stworzenie pierwszego „monstera”. Palmę pierwszeństwa w tej dziedzinie dzierżą Niemcy, a dokładnie Paul Wegener, który w 1915 nakręcił „Golema”. „Golem” opowiadał historię ulepionego z gliny i ożywionego stwora, który wymyka się spod kontroli twórcom i zostaje zamknięty w wieży. Film ten często jest mylony z produkcją Wegenera z 1920 roku, której nadał ten sam tytuł. Niestety do dzisiejszych czasów nie dotrwała żadna kopia pierwszego „Golema”.
i stał się początkiem serii produkcji o wielkich małpoludach: „Son of the Kong” (1933) oraz „Mighty Joe Young” (1949), żeby wymienić tylko te najważniejsze. Okres największej popularności nurtu monster movies przypada na lata 50. Pierwszym filmem, od którego wszystko się zaczęło, był obraz wyreżyserowany przez Eugène’a Lourié „Bestia z głębokości 20 tysięcy sążni” z 1953 roku. Film ten ustalił kanon obowiązujący dla kolejnych produkowanych ówcześnie monster movies. Głównym wątkiem historii jest atak na Nowy Jork, przeprowadzony przez dinozaura z gatunku Rhedosaurus (gatunek jest oczywiście wymyślony), zbudzonego wybuchem testowym bomby atomowej. „Bestia...” dała początek całej rzeszy filmów opowiadających o atakach wielkich, najczęściej zmutowanych promieniowaniem radioaktywnym potworach. Mowa tu o takich
15
produkcjach jak „Potwór z Czarnej Laguny” (1954) „One!” (1954), „To przybyło z głębiny morskiej” (1955) czy „Tarantula” (1955). Motywy różnego rodzaju mutacji były charakterystyczne dla tego okresu, w związku z obawą przed licznymi próbami nuklearnymi, testami tajnej broni oraz ciągłymi postępami genetyki. Technicznie filmy te nie różniły się od tych z lat 30. - stosowano ciągle technikę poklatkową, gumowe potwory i kartonowe makiety miast. Główną zaletą tych produkcji jest niepowtarzalny klimat, dające się wyczuć paranoidalne napięcie spowodowane strachem przed bronią atomową i świeżość pomysłów scenarzystów prześcigających się w wymyślaniu tego, co atakuje i na co atakuje. Postrach siały wielkie mrówki, pająki, modliszki, pijawki czy ogromny ptak - atakując wielkie metropolie, prowincjonalne miasteczka i tajne bazy wojskowe. W podobnej atmosferze wszechobecnego zagrożenia bronią nuklearną utrzymana została „Godzilla”, japońska odpowiedź na monster movies. Film ten, podobnie jak „King Kong”, stworzył jednego z najbardziej rozpoznawalnych potworów w historii kina. Godzilla szybko stała się symbolem kultury popularnej. Jest to też najczęściej ekranizowany
16
kinowy potwór, nakręcono bowiem aż 28 części filmu. Od połowy lat 50. i przez całe lata 60. popularność gatunku monster movies spadła. Filmów powstawało niewiele, a jak już powstawały, to ich jakość pozostawiała wiele do życzenia. Najważniejszymi tytułami tego okresu były „The Valley of Gwangi” (1969) oraz „Mothra” (1962), kolejna azjatycka produkcja. W latach 70. filmy o potworach wróciły do łask. Najgłośniejszym i najważniejszym był remake „King Konga” (1976) w reżyserii Johna Guillermina. Film nakręcono z wykorzystaniem nowoczesnych technik filmowych i efektów specjalnych, za które produkcja otrzymała Oscara, miała żywsze tempo i zaskakujące zwroty akcji. Kolejnym wielkim osiągnięciem kina monster movies lat 70. były „Szczęki”
(1975) Stevena Spielberga. Film o wielkim rekinie-ludojadzie szturmem wdarł się na kinowe listy przebojów, zarabiając jako pierwszy w historii ponad 100 milionów dolarów, a z twórców i aktorów czyniąc gwiazdy wielkiego formatu. Film doczekał się jeszcze trzech części i stał się „natchnieniem” dla innych produkcji o zabójczych rekinach (np. seria „Shark Attack”). Trzecim ważnym tytułem stał się „Obcy” (1979) Ridleya Scotta. Film ten przetarł szlaki kolejnym produkcjom o kreaturach z kosmosu i wyznaczył kanon dla nowoczesnego kina sciencefiction.
remake’ów „Godzilli” (1998) oraz „King Konga” (2005). Po drugie, za sprawą wysokiej jakości efektów specjalnych prezentowane potwory nabrały naturalności i autentyczności. Po trzecie, fabuła przestaje być tak mocno schematyczna i obok motywu walki z bestią pojawiają się rozbudowane wątki drugoplanowe, jak np. niebezpieczeństwo inżynierii genetycznej („Park jurajski”) czy chciwość („King Kong”). Obok wysoko budżetowych amerykańskich produkcji szerokim echem odbiły się także „mniejsze tytuły”: europejskie „Braterstwo wilków” (2002) i koreańska superprodukcja „The Host” (2006). Ostatnim sukcesem nurtu monLata 80. to w zasadzie kontynuacja ster movies był amerykański „Projekt tego, co wydarzyło się w poprzednim – Monster” (2008). dziesięcioleciu. Powstawały filmy m.in. o wielkich, żyjących pod ziemią ro- Kino z gatunku monster movies jest bakach, czyli „Wstrząsy” (1989), oraz niewątpliwie niszowym zjawiskiem. groźnych przybyszach z kosmosu, czyli Schematyczność fabuły i tematyki, „Coś” (1982). niejednokrotnie kiepskie efekty wizualne, spowodowane niskim nakładem Czasy współczesne przyniosły nieco finansowym sprowadzają na produkcje zmian w gatunku monster movies. Po tego nurtu ostre słowa krytyki, które pierwsze, nurt ten znowu stał się popu- w łagodnym wydaniu ograniczają się larny za sprawą kilku znaczących tytu- do stwierdzeń typu: kino niszowe, tylko łów. Listę otwiera „Park jurajski” (1993) dla wielbicieli filmów o potworach, kino Stevena Spielberga, który w latach 90. nie dla każdego. Czy za sprawą ostatwywołał istną dinomanię. Odwoływa- nich produkcji sytuacja ulegnie zmianie? no się także do klasyki kina za sprawą Czas pokaże.
17
RZESZOWSKI DOM NA WYRĘBACH Relacja ze spotkania ze Stefanem Dardą - 20.01.2009 Rzeszów
Dzięki Studenckiemu Kołu Przewodników Beskidzkich w Rzeszowie miałem niewątpliwą przyjemność wziąć udział w spotkaniu autorskim Stefana Dardy, który odniósł niedawno sukces swoją debiutancką powieścią grozy „Dom na wyrębach”. Cała impreza odbyła się w pubie „Kuźnia” 20 stycznia tego roku.
Trzeba przyznać, że samo miejsce było świetnie dobrane, a organizatorzy postarali się o miły klimat i ciekawy akcent nawiązujący do powieści: na całej sali rozstawiono palące się świece, których istotna rola w „Domu na wyrębach” znana jest wszystkim czytelnikom tej powieści. Zainteresowanie imprezą było duże, do tego stopnia, że w pubie można było znaleźć kilku czytelników sączących piwo w oczekiwaniu na rozpoczęcie nawet 40 minut wcześniej. Również sam właściciel lokalu wykazywał spore zainteresowanie pisarstwem autora.
Przed godziną 19.00 wszystkie miejsca przeznaczone dla czytelników były zajęte, a Stefan podpisywał kolejne książki i zamieniał po kilka słów z przybyłymi osobami. Sam fakt podpisywania książek przed spotkaniem nieco mnie zdziwił, autora pewnie też. Rozpoczęcie spotkania przesunęło się o jakieś 20 minut. Dopiero, kiedy wszyscy chętni dostali autograf usiedliśmy ze Stefanem na wyznaczonych miejscach i po moim krótkim wprowadzeniu autor powiedział kilka słów, a także podziękował wszystkim za przybycie. W pierwszej części spotkania zadawałem pytania autorowi. Stefan z delikatnym zdenerwowaniem opowiadał jak powstawała powieść i o trudach jakie temu towarzyszyły. „Dom na wyrębach” powstawał mniej więcej przez rok, z przerwą trzymiesięczną na przemyślenie dalszego ciągu i tego, co już zostało przelane na papier. Kolejne cztery miesiące trwały poszukiwania wydawnictwa, które zechciałoby wydać powieść debiutanta. Jak widać wysiłek i upór jaki temu towarzyszył opłacił się zarówno samemu pisarzowi, jak i wydawcy. Autor z uśmiechem mówi, że pierwszego nakładu nie było już po miesiącu od ukazania się powieści na rynku, a miało to miejsce jeszcze przed akcją promocyjną! Wydawnictwo poszło za ciosem już w grudniu zlecając dodruk, ale i o książki z tego wydania
Text: Sebastian Drabik
Stefan Darda odebrał mnie z dworca, po czym spędziliśmy ponad godzinę w restauracji „Sfinx” rozmawiając o jego powieści i przygotowując się do spotkania, które miałem poprowadzić. Ze zdjęć zamieszczonych w prasie, a także w Internecie można odnieść wrażenie, że to człowiek bardzo poważny, jednak po bliższym poznaniu okazuje się bardzo wesoły i otwarty. Poznałem też jego znajomą, która zainicjowała cały pomysł spotkania z czytelnikami w Rzeszowie. Kiedy pisarz udzielał wywiadu dla Radia Rzeszów, udałem się razem z Magdą do pubu w którym miało się odbyć spotkanie autorskie. Niestety nie znała Stefana na tyle długo, żeby można było wyciągnąć z niej jakieś ciekawe historyjki z jego młodości. Miałem pecha.
jest już trudno. Z początku widać było zdenerwowanie zarówno autora jak i prowadzącego, ale z czasem rozmowa zaczęła przebiegać spontanicznie i nerwowa aura znikła. Kolejne pytania dotyczyły fabuły oraz wkładu, jaki mieli najbliżsi Stefana przy powstawaniu książki. Oczywiście nie można było nie poruszyć tematu Stephena Kinga. Dowiedzieliśmy się co autor sądzi o tym, że wydawnictwo postanowiło porównać jego powieść do stylu tego cenionego pisarza, a także jakie ma zdanie o jego powieściach i ekranizacjach jego książek. Jak sam przyznał, to wielki zaszczyt być porównywanym do mistrza, jakim jest bez dwóch zdań King. Według mnie był to po części chwyt reklamowy wydawnictwa, żeby książka była bardziej zauważalna, ale trudno odmówić trafności tego stwierdzenia. Dowiedzieliśmy się, że ulubionymi książkami Stefana Dardy, które napisał King są: „Dolores Clairbone”, „Misery” i „Lśnienie”. Autora tego ceni za bogate psychologicznie postacie i budowanie świetnej atmosfery pozwalającej niemal przenieść się nikomu opisywany świat. Sporo czasu zostało poświęcone też ekranizacjom Kinga. Najlepszymi według Stefana są: „Lśnienie” Kubricka (wiadomo, że Garrisa nie dorasta tamtej do pięt) i „Misery”. W sumie trudno mu się dziwić, bo ja również uwielbiam diaboliczną postać, jaką gra Jack Nicholson w pierwszym
z nich. Jeżeli chodzi o drugi z filmów, Stefan z iskierkami w oczach opowiadał jak to Annie uratowała pisarza Paula. Tyle, że jak każdemu wiadomo, pisarzowi nie było do końca wesoło. Spytałem czy się nie boi, że mogło by się coś takiego jemu przydarzyć. Na co cała sala, razem ze Stefanem wybuchnęła głośnym śmiechem. W sumie to mnie również trudno było utrzymać powagę. Po chwili autor stwierdził, że nie myślał jeszcze o czymś takim. Spytałem też, czy spodziewał się aż tak dobrej sprzedaży, na co skromnie odpowiedział, że ani on, ani wydawnictwo nie spodziewało się że „Dom na wyrębach” stanie się jedną z najlepiej sprzedających się książek wydawnictwa Videograf II. Oczywiście nie zabrakło pytań o dalsze plany wydawnicze autora, po tak udanym debiucie. Stefan nie chciał zdradzać zbyt wielu szczegółów, ale powiedział, że jego kolejna książka ukaże się w okolicach lata tego roku. Będzie to powieść usytuowana na Roztoczu, z którego pochodzi pisarz. A co najważniejsze również w tej książce ma być całkiem sporo grozy. Darda planuje też kontynuację „Domu na wyrębach”, chociaż na sali po tej informacji nie wszyscy byli zadowoleni i sądzą, że dalsze rozwijanie tego tematu nie jest potrzebne. Myślę, że zostało na tyle ciekawych postaci do
wykorzystania, że byłoby grzechem tego nie zrobić. Choćby postać przyjaciela Marka - Huberta, którą wielu czytelników na pewno polubiło i byłaby ciekawa dalszych jego losów. Niestety na dalsze rozwinięcie tej historii przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać. Na koniec spytałem Stefana czy ma jakieś wskazówki dla osób, które obecnie piszą i chciałyby się zaprezentować szerszemu odbiorcy. Jak wiadomo, Stefanowi z początku nie było wcale łatwo, tak więc mógł dać kilka istotnych wskazówek. Radził z początku zamieszczać swoje prace na dobrych forach literackich, na przykład na qfant.pl, czy na weryfikatorium.pl, gdzie początkujący pisarze mają szansę otrzymać wiele cennych wskazówek, a dopiero potem atakować wydawnictwa. Zaraz potem spytałem czy przybyli mają jakieś pytania. Naturalnie nie trzeba było długo czekać na odzew. Pytania były przeróżne. Bardzo ciekawym pytaniem było skąd autor brał pomysły i czy były one czerpane z wierzeń ludowych. Stefan z prawdziwą pasją opowiadał swoje czasy studenckie, gdy grał w Orkiestrze Świętego Mikołaja i o wycieczkach, które temu towarzyszyły. To one były inspiracją.
Padły też pytania o ekranizację „Domu na wyrębach”. Tu autor stwierdził z uśmiechem, że wolałby nie zapeszać, jednak po chwili przyznał, że wielu czytelników sugerowało, że książka jest niemal gotowym scenariuszem i szkoda byłoby tego nie wykorzystać. Na zakończenie Stefan podziękował mi za pomoc i zakończyliśmy oficjalne spotkanie. Po tym każdy mógł podejść i osobiście wymienić (jeśli nie miał okazji przed spotkaniem) kilka zdań z autorem. Byli również tacy, którym nie udało się zdążyć na czas i to była doskonała okazja, aby zdobyć autograf na przyniesionych egzemplarzach książki. Samo spotkanie uważam za udane i chciałbym podziękować z tego miejsca Stefanowi, że zaprosił mnie na nie, a co więcej dał możliwość jego prowadzenia. Był to dla mnie prawdziwy zaszczyt móc prowadzić spotkanie pisarza, którego cenię i którego książka zrobiła na mnie tak pozytywne wrażenie. Samemu autorowi życzę w przyszłości kolejnych sukcesów i udanych pomysłów przeniesionych na papier. Mam też nadzieję, że to nie było moje ostatnie spotkanie z tym wspaniałym pisarzem i równie wartościowym, uśmiechniętym człowiekiem, o czym osobiście dane mi było się przekonać.
21
Wydawca: Phantom Press l99l Tłumaczenie: Mikołaj Stasiewicz Ilość stron: 2l0, l82
„Dzwon śmierci” to pierwsza powieść Guya N. Smitha jaka ukazała się w Polsce i to od razu w dwóch tomach. Trzeba przyznać, że to całkiem niezła wizytówka, bo od razu ukazuje bezkompromisowość autora, jego upodobanie do makabry i erotyki, przy jednoczesnym pośpiechu i niedbałości narracyjnej. Dodatkowo prezentuje jego słabość do kontynuacji. Pierwsza odsłona „Dzwonu śmierci” fabularnie przedstawia się klasycznie, co wcale nie oznacza, że źle. W maleńkiej miejscowości Trubury mieszkają już tylko starcy i dzieci. Młodzi ludzie wyjechali szukać szczęścia w większych miastach. Zostali też nieliczni ludzie w średnim wieku, którzy nie wierzą w szansę na lepsze życie. W Trubury nie dzieje się nic. Jedynie od czasu do czasu drobne kłopoty wywoła nastoletni upośledzony Donald. Tymczasem, w posiadłości Hamiltonów na skraju wioski, pojawia się dzwon. Ot, kaprys bogaczy. Problem w tym, że dźwięk dzwonu wywołuje u mieszkańców Trubury rozmaite dolegliwości. Zaczyna się od migren, nudności, z czasem ludzie odkrywają w sobie coraz więcej agresji i złości. Już wkrótce w lesie zostaje brutalnie zgwałcona i zamordowana dziewczyna. Co ma z tym wspólnego przywieziony z Tybetu dzwon? Dlaczego Hamiltonowie sprowadzili go do Trubury? Nim poznamy odpowiedź na te zagadki, będziemy zmuszeni poznać niezwykle krwawą historię szaleństwa jakie ogarnęło wioskę. Smith nie oszczędza czytelnika już od pierwszych stron. Początkowo kreuje świat na pozór zwyczajny, uśpiony, nudny, błyskawicznie jednak przechodzi do zawiązania akcji. A od tego momentu trup ściele się gęsto, autor zaś nie szczędzi drastycznych i brutalnych opisów wypruwanych wnętrz-
Text: Łukasz Radecki
2: Demons) GUY N. SMITH - Dzwon śmierci l & 2 (Deathbell, Deathbell -------------------------------------- Ocena: 4/6
ności, rozwlekanych jelit, dzikich aktów kanibalizmu i gwałtu. Oczywiście, to wciąż Smith, który skraca akcję jak tylko może, inny autor z podobnego tematu wydusiłby dwa razy więcej, przede wszystkim rozbudowując wstęp, co dalszą część uczyniłoby jeszcze mocniejszą. Autor jest jednak wierny swojej konwencji i realizuje ją wzorcowo. „Dzwon śmierci” okazuje się być jedną z najlepszych powieści Smitha i szkoda tylko, że nikt nie podjął się dotąd zekranizowania tej jakże plastycznej historii. Byłaby to klasa B pełną gębą, niemniej na pewno widowiskowa. I obowiązkowo kultowa. Druga część z podtytułem „Demony” realizuje wszystkie założenia sequela. Akcja przenosi się w czasie o dziesięć lat do przodu. Tybetański dzwon zostaje odnaleziony i nieopatrznie użyty po raz kolejny. Smith zastosował prostą zasadę ponowienia wątków z części pierwszej i doprawienia ich większą dawką erotyki i brutalności. Dzięki temu powieść ta staje się jeszcze prostsza i krwawsza niż jej poprzedniczka. Momentami wręcz staje się kwintesencją prymitywnej brutalności. Obie części reprezentują zbliżony poziom i dla przeciętnego czytelnika okażą się tragicznymi, grafomańskimi pomyłkami pełnymi przemocy. Zwolennicy drastycznych, prostych powieści oscylujących między klasą B a C będą zachwyceni.
23
MAY MAY USA 2002 Dystrybucja: Brak Reżyseria: Lucky McKee Obsada: Angela Bettis Jeremy Sisto Anna Faris James Duval
X X X X
Text: Kamil „Skolmon” Skolimowski
X
24
wym uczuciem. Nadszedł dzień, kiedy spowita w gęstniejącej psychozie May chwyciła za nóż i powołała się na słowa swej matki, wypowiedziane przed laty: „Nie masz przyjaciela - zrób go Była sobie May. Śliczna brunetka sobie”. o gołębim sercu, skrywająca w drobnym ciele niezwykle wrażliwą duszę. Cóż za wspaniała psychodelia! Każda Wiodła spokojne i ciche życie gdzieś pojedyncza minuta debiutanckiego w małym amerykańskim miasteczku obrazu Lucky’ego McKee unurzana z dala od chaosu wielkich aglomera- jest w czystym szaleństwie, w klimacji i natłoku ludzkich spojrzeń. Jedyną cie totalnego obłąkania. Praktycznie „przyjaciółką” May i niezawodną po- żaden z bohaterów „May” nie jest do wierniczką jej dziwnych sekretów była końca normalny ani zwyczajny. Każdy lalka imieniem Suzy. To na niej dziewczyna wyładowywała frustracje, bóle i rozczarowania, których jej z każdym dniem przybywało. Wraz z wszystkimi lękami rosła także lepka pajęczyna postępującej schizofrenii. Nikt nie umiał wypełnić pustego miejsca w sercu May i obdarzyć dziewczyny prawdziwym, nieplastiko-
Nawet najbardziej zatwardziali samotnicy czują wewnętrzną, niejako podświadomą potrzebę bliskości drugiego człowieka. Gdzieś tam w środku każdy z nas łaknie choćby najwątlejszej iskierki uczucia. Tolerancji dla naszych wyskoków, akceptacji naszych dziwactw...
z nich ma swoje miejsce w korowodzie schizofrenii i stanowi osobny element oszalałej układanki tej historii. Niezaspokojona seksualnie lesbijka Polly, amator czarnego humoru Adam, całe multum epizodycznych zdziwaczałych postaci po drodze, no i oczywiście wisienka na torcie - nasza May, dziewczyna od początku skazana na pogrążenie się w ciemnych czeluściach przygnębiająca opowieść o pustce choroby psychicznej. i najzwyklejszej żrącej samotności. Przy próbie klasyfikacji gatunkowej Zwróćcie uwagę na ostatnie milczące „May” przeskakuje z szufladki do szu- minuty filmu - mistrzowską esencję fladki, najdłużej jednak zagrzewając i kondensację ogromu smutku ziejącemiejsce w tej z horrorem. Sporo tu też go z ekranu przez cały seans. czarnej komedii, dramatu czy filmu psychologicznego. Film Lucky’ego Rewelacyjny i niejednoznaczny film. McKee to jednak przede wszystkim Polecam.
25
Zdaję sobie sprawę, że pisząc te słowa na łamach magazynu o takim profilu, narażam się z pewnością znacznej grupie fanów. Ale mój głos to głos obrony prawdziwego horroru, który powoli odchodzi w zapomnienie, wypierany przez papkę upichconą na bazie krwi z dużą domieszką flaków.
aju ludzkiego „Najstarszym i najsilniejszym uczuciem rodz ilniejszą jest strach, natomiast jego najstarszą i najs iem.” odmianą jest strach przed bezimiennym zagrożen
H.P. Lovecraft
„Nadnaturalny horror w literaturze”
bez zbędnych słów, jedynie z ewentualnymi krzykami cierpienia na ustach, a rolą scenarzysty - ustalić kto w którym momencie wyzionie ducha (najlepiej tracąc go z krwią i kilkoma innymi rzeczami, które zwykle znajdują się we wnętrzu człowieka). Pozwólcie tylko, że grzecznie spytam - gdzie tu strach? Gdzie tu groza, gdzie lęk przed nieznanym, przez który po wyjściu z kina oglądamy się trwożnie przez ramię i dwa razy sprawdzamy, czy mamy zamknięte drzwi, kiedy wrócimy do domu? Po obecnym dorobku filmowego horroru możemy co najwyżej nie zjeść kolacji przez kilka dni. Ale strach? A skąd! Tylko i wyłącznie obrzydzenie.
Jednak współcześni twórcy horroru najwidoczniej zapomnieli o wspomnianej zasadzie - lub w ogóle jej nie znają, bowiem to, co nam serwują, a co nosi dumną nazwę horroru, jest swoistym wyścigiem w pokazywaniu coraz to nowych, wymyślniejszych sposobów torturowania ludzi. Nieważny pomysł na film, nieważna fabuła, nieważny scenariusz. Chcecie przykładów? Film „Frontiers” Mało znaczą dialogi i gra aktorska, kiedy - reklamowany jako film nie dla norgłównym zadaniem aktora jest zginąć malnych ludzi, który opiera się na sto-
Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek
Nie bez przyczyny rozpoczynam od słów Samotnika z Providence. Mało kto bowiem tak jak on opanował sztukę subtelnego budowania napięcia, kreowania mrocznych, melancholijnych krajobrazów, gdzie za opadającą powoli mgłą czai się pradawne zło, starsze niż ludzkość i straszniejsze niż jakiekolwiek koszmary, jakie zdolny jest sobie wyobrazić człowiek.
27
sowaniu najwymyślniejszych tortur. I nic ponadto. Jatka, jatka, jatka. Że o kolejnych tworach spod znaku „Piły” nie wspomnę. Dwie pierwsze części ostatniego z wymienionych filmów były niezłe - pierwsza wprowadzała nowy typ rozgrywki psychologicznej pomiędzy katem a jego ofiarą, druga stosunkowo zgrabnie kontynuowała motywy części pierwszej. Potem były juz tylko tortury i nieudolna próba pociągnięcia na sukcesie swoich poprzedników. Podobnie było z interesującym filmem „Droga bez powrotu”. Po jego obejrzeniu człowiek dwa razy się zastanowi, zanim zapuści się w jakiekolwiek lasy. Ale już sequel odarto z całej grozy, z całej tajemnicy - odgrzano na nowo pomysł z pierwszego filmu, dodano kilka ładnych buziek, które mają zostać rozczłonkowane... i nic ponadto. Film nudny jak flaki, które zresztą rozlewają się po drodze już w pierwszej scenie, przed czołówką filmu. Więc pytam ponownie - gdzie ten strach, o którym pisał cytowany we wstępie Lovecraft? Gdzie założenie „zawieszenia niewiary”*, mające kluczowe znaczenie dla odbioru filmu grozy? Fakt, że w literaturze jest prościej. Fakt, że film operuje innymi środkami, na ekranie zawsze krew jest czerwieńsza niż na kartach książki. Ale nie znaczy to, że zawsze trzeba pokazać wszystko. Może wręcz przeciwnie - może należy pozostawić coś dla wyobraźni samego widza, który sam najlepiej wie, co i jak mocno go przerazi. Czy nie lepiej więc dać mu klucz, wsunąć go do zamka, a on niech samodzielnie go przekręci i uchyli drzwi na tyle, na ile jest zdolny? Niech je nawet otworzy na całą szerokość, jeśli ciekawość okaże się silniejsza od strachu. I rozsądku. Ale niech zrobi to sam. Na własną odpowiedzialność.
28
Obecnie film grozy odarto z wszelkich tajemnic, zamieniając niewiadomą - główny czynnik wywołujący lęk - na makabrę, wywołującą jedynie obrzydzenie. A gdzie podziały się filmy takie jak „Dom na przeklętym wzgórzu” (ten pierwszy, Williama Castle’a), „Kult” (ten pierwszy, Robina Hardy’ego) czy „Mgła” (też ta pierwsza, Carpentera)? Gdzie aktorzy tacy jak Vincent Price z „Maski Czerwonego Moru”, Mia Farrow z „Dziecka Rosemary” czy Max von Sydow ze „Sprzedawcy śmierci”? Teraz kino serwuje nam pseudogwiazdeczkę - Paris Hilton w żałosnym remake’u „Domu Woskowych Ciał” i inne śliczne, wymuskane twarzyczki, które o grze aktorskiej nie mają zwykle pojęcia. A więc quo vadis, horrorze? Miejmy nadzieję, że czeka nas jeszcze złota fala horroru, jakiej doczekali się Azjaci. Ta zresztą dotarła do naszego kręgu kulturowego wraz z „Ringu”, w ślad za którym pojawiła się moda na produkcje made by Asia, jednak dość szybko zastąpiona trendem na filmy typu „podręcznik młodego rzeźnika”. Być może faktem jest, że w tamtym rejonie także zaliczono okres mody na brutalne kino grozy, które biło wszelkie rekordy popularności. Koniec nastał wraz z filmem „Kwiat ciała i krwi”, który był niczym innym jak kilkunastominutowym, pozbawionym zupełnie fabuły i dialogów pokazem skrajnie sadystycznego aktu rozczłonkowywania żywcem młodej kobiety. Tam osiągnięto kres i filmowcy zadali sobie pytanie - czy można jeszcze brutalniej, jeszcze mocniej uderzyć w psychikę widza za pomocą prostej, zupełnie bezsensownej przemocy? Wtedy nastąpił odwrót w kierunku kina psychologicznego, często czerpiącego garścia-
mi z tradycji, mitologii i historii tamtego od siebie filmy). Nawet i we wspomniaregionu („Ringu”, „R-Point”, „1942”, nych wcześniej „Drodze bez powrotu” „Tunel”, „Odrodzenie”). i „Pile”, ale jednak zawsze powinno się je dawkować ostrożnie. Powinny stanoMoże więc i u nas nastąpi przesyt ma- wić przyprawę, której dla dobra dania nie kabry i twórcy horroru postarają się za- powinno się dorzucać zbyt wiele. inwestować w scenariusz, uszczuplając nieco budżet przeznaczony na zakup Najciekawsze jest to, że tendencje kinohektolitrów sztucznej krwi? we wyznacza popyt, a popyt określają sami widzowie. Czy jest więc z nami aż Owszem - i krew, i brutalność, i maka- tak źle? Czy w zamian za porcję intelekbra to czynniki bezsprzecznie związane tualnej acz przerażającej rozrywki woliz gatunkiem horroru, ale NIE JEDYNE, my papkę z makabry i obrzydzenia? jakich powinno się użyć do nakręcenia przyzwoitego filmu grozy. A czasem zu- Prawda jest taka, że twórcy filmów są tylpełnie niepotrzebne. ko dostawcami - dostajemy więc od nich to, czego się domagamy. Ale czy tylko Przyznam, że czasem trzeba, że nie- na tyle nas stać? Czy nie możemy dojednokrotnie pomagają one filmowi - jak stać czegoś więcej? Jakiegoś dobrego w „Czerwonych pantofelkach” czy - nasu- filmu grozy w zamian za nagranie ukrytą wa mi się tu bezsprzecznie - „Domu Tysią- kamerą z miejskiego prosektorium? ca Trupów” (choć to dwa zupełnie różne Mam nadzieję, że tak.
ZAPISZ SIE JUZ DZIS NA:
>> WWW.GRABARZ.NET Formularz rejestracyjny dostępny jest na stronie głównej Grabarza pod hasłem >NEWSLETTER< Subskrypcja jest darmowa. Można z niej zrezygnować w każdej chwili.
pour Lucienne)
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: QES Agency 2007 Tłumaczenie: Tomasz Matkowski Czas trwania: 5:07:00
Jak może wyglądać lekcja prowadzona w autobusie, który właśnie spadł na dno wąwozu? Co robi święty Mikołaj, kiedy już wejdzie przez komin do domu? Co można zrobić z własną odmrożoną nogą? Na kogo może wyrosnąć chłopiec, którego jedynym pragnieniem jest ciupciać królową? Jaka była prawdziwa historia Ludwika XVII? Jak to się stało, że gruba i paskudna Lucienne nagle wypiękniała? Kto w nocy sika na łóżko małego Serge’a? O tym i o wielu innych, równie istotnych rzeczach traktują opowiadania i miniaturki Rolanda Topora - francuskiego rysownika, reżysera teatralnego, aktora, scenarzysty, scenografa i oczywiście pisarza. „Cztery róże dla Lucienne” to zbiór 42 tekstów - niektóre z nich to krótkie, kilkunastominutowe opowiadania (najdłuższe trwa pół godziny), inne zaś to miniaturki, przy których znane czytelnikom Grabarza opowieści z cyklu „Horror w 100 słowach” zdają się urastać do rozmiarów epopei. Jednak bez względu na długość, wszystkie teksty pełne są absurdalnego, surrealistycznego i niejednokrotnie makabrycznego humoru. Miłośnik prawie każdego rodzaju horroru znajdzie tu coś dla siebie: fanów horroru kanibalistycznego z pewnością zachwyci „Sznycel górski”, entuzjastów gore - „Szkoła w przepaści” czy „Ojcowskie poświęcenie”, zwolenników horroru psychologicznego - „Złe miejsce”, wielbicieli animal attack - „Wstrętny charakter”, a sympatyków krwiopijców - „Zęby wampira”. Zachwyci... o ile gotowi są spojrzeć
na swój ulubiony gatunek ukazany w krzywym zwierciadle. Proza Topora zdecydowanie nie jest dla tych, którzy horror czy jakikolwiek inny gatunek literacki traktują śmiertelnie poważnie. Nie jest także dla tych, którzy uważają, że religia jest tabu i śmiać się z niej nie wypada. Ci ostatni w każdym razie powinni sobie darować „Wypadek” i „Sprawiedliwość ścigająca zbrodnię”... albo uznać, że Bóg też ma poczucie humoru i ten akurat grzech im wybaczy. Natomiast każdemu, komu bliski jest pure nonsens, makabreska, Latający Cyrk Monty Pythona czy czarny humor, „Cztery róże dla Lucienne” powinny sprawić prawdziwą przyjemność.
Text: Jagoda Skowrońska
ROLAND TOPOR - Cztery róże dla Lucienne (Quatre roses
Zbiór krótkich opowiadań w wersji audio ma tę zaletę, że można go sobie wgrać w całości na odtwarzacz mp3 i odsłuchać wszystkiego naraz albo też poprzeplatać poszczególne opowiadania muzyką, najlepiej francuską. Ten pierwszy sposób zapoznawania się z twórczością Rolanda Topora może sprawić, że w chwilę po przesłuchaniu pamiętać będziemy tylko niektóre, najbardziej charakterystyczne opowiadania, a tych najkrótszych możemy w ogóle nie zauważyć. Sposób drugi pozwala każde opowiadanie, każdą miniaturkę smakować z osobna, obracać w myślach, delektować się nią. Jest on lepszy również dlatego, że w zbyt dużych dawkach może drażnić nieco manieryczny sposób czytania Wojciecha Dąbrowskiego. Tylko czy prozę Topora można czytać inaczej, nie odzierając jej jednocześnie z tylko jej właściwego uroku?
31
PENNY DREADFUL OSZUKAĆ STRACH USA 2006 Dystrybucja: Vision
- uciekinier z zakładu psychiatrycznego - rozpoczyna z Penny morderczą rozgrywkę...
Film ten to trzecia produkcja w reżyserskim dorobku Richarda Brandesa. Ukazuje, że Brandes nie jest niestety Obsada: mistrzem w swym fachu, ale tylko rzeRachel Miner mieślnikiem na ledwie przyzwoitym poMimi Rogers ziomie. Jego reżyseria jest niepewna, Michael Berryman niedopracowana - reżyser nie do końca Elyse Mirto radzi sobie ze studium ludzkiej psychiki w sytuacji osaczenia i izolacji - co jest podstawowym założeniem konstrukcyjnym całego filmu. Jednak obraz broni się Penny jako dziecko przeżyła wypadek całkiem niezłym założeniem fabularnym, samochodowy, w którym zginęli jej rodzi- dobrą grą aktorską i - przede wszystkim ce. Od tego czasu odczuwa paniczny lęk - nieodpartym skojarzeniem z legenprzed jazdą samochodem. Jako młoda kobieta zostaje podana przez swoją terapeutkę terapii, polegającej na zmierzeniu się ze swym lękiem w miejscu, które dało mu początek - tam, gdzie zdarzył się tragiczny wypadek. Kiedy obie kobiety docierają w odludną okolicę, okazuje się, że największym koszmarem Penny nie stanie się jej fobia, ale coś znacznie gorszego... Psychopatyczny morderca Reżyseria: Richard Brandes
X X
Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek
X X X
Amerykański film „Oszukać strach” to film przede wszystkim o konfrontacji naszych wewnętrznych lęków z tymi, które czyhają na nas na zewnątrz w otaczającym nas świecie.
32
darnym „Autostopowiczem”, zwłaszcza w początkowej sekwencji podróży, która wiedzie nas w podobnie odludne tereny i serwuje podobne odczucie lęku przed pustynno-górzystymi krajobrazami, wśród których nie ma dokąd uciec ani gdzie się ukryć. Z aktorów na uwagę zasłużyła w szczególności odtwórczyni głównej roli - Rachel Miner (która ma za sobą takie filmy jak „Czarna Dalia” czy „Alicja”), jej gra jest naprawdę na wysokim poziomie. Doskonale potrafi odnaleźć się w roli przerażonej dziewczyny, która musi pokonać własne fobie, by zmierzyć się z tym, co jest na zewnątrz. W początkowej fazie możemy dobrze poznać bohaterkę, zaakceptować ją, poczuć choćby cień sympatii, równocześnie bez przerwy oczekujemy jakiegoś gwałtownego zdarzenia. Spotkanie na stacji benzynowej jest kulminacją tego oczeki-
wania... I kiedy tam też nic strasznego się nie dzieje, oddychamy z ulgą. Dzięki temu nerwowemu oczekiwaniu możemy poczuć do bohaterki sympatię - z tego względu odczuwamy silniej jej emocje. Dzięki temu wiemy, że w podobnej sytuacji czulibyśmy to samo co ta młoda dziewczyna na ekranie. „Oszukać strach” to nie film dla wszystkich. Na pewno nie zadowoli tych, którzy lubią horror krwawy i dynamiczny. Bardziej przypadnie do gustu widzom ceniącym kino mroczne, psychodeliczne, o zacierającej się granicy pomiędzy realnym światem a wyobrażeniami mrocznej strony ludzkiej psychiki. Ci, którym podobały się np. południowokoreańskie „Dreszcze”, powinni być zadowoleni i z tego filmu. Innym zalecam ostrożność. Także tam, gdzie wybieracie się na przejażdżkę...
33
Wydawnictwo Mag przedstawia
KRYMINALNA ZAGADKA Z DUCHAMI Kolejna przygoda egzorcysty Felixa Castora, czyli sataniści, krwawe ofiary, skradzione duchy i nawiedzone kościoły. Pozornie błaha sprawa zaginionego ducha okazuje się pełnym grozy spiskiem, którego celem jest zguba Castora.
www.mag.com.pl MO í9PDO :OIJHO8KJEH www.olesiejuk.pl
Poznaj grabarzy. Odkrywamy ich tajemni ce. W każdym numerze nowa sylwetka
TECZKA AKT PERSONALNYCH Łukasz Radecki ........................ ..................................... GP: Redaktor Grabarza Polskiego ........................................................ ..... Autor, muzyk, publicysta, pedagog ................ .............................................
Co cię skłoniło aby zostać grabarzem? Nie było jakiegoś szczególnego bodźca. To była naturalna kolej rzeczy. To się należało „Czachopismu bezczelnie więc założyłem, że beze mnie ten cmentar ”, ny wózek toczyć się nie może. Co lubisz w życiu poza grzebaniem zwłok? Chciałoby się powiedzieć, że wino, kobiety i śpiew. to bardzo duże słowo. Lubić można na przykła Ale nie lubię wina. Jak mawia mój znajomy, „lubić” d piwo... Idąc tym tropem lubię wszystko co mi przyjemność, od spędzania czasu z córką poprzez sprawia chorobliwe czytanie po hałaśliwe imprezy z ostrą muzyką. Jaki film powalił cię ostatnio na cmentarną glebę? Problemem jest to, że od dawna żaden. Owszem dobały, ale do powalania to jeszcze daleko. Jeśli , w ostatnim roku nie brakowało tytułów, które mi się pojuż to był to „Tae Guk Gi” (Braterstwo Broni). Koreań film wojenny, ale nakręcony z taką pasją i profesjo nalizmem, jakiego „holyłód” może pozazdrościć. ski Ulubiony film rozgrywający się w środowisku grabarzy? Jakoś dziwnie do głowy przychodzi mi Anna Falchi, znaczy „Dellamore Dellamorte”... Ale to już było i to oklepane... Łopatą. A niestety, więcej grzechó w nie pamiętam. Największe horrorowe rozczarowanie w ostatnim Ciągły brak dobrego polskiego filmu. I nie mówię czasie? o podziemnych tworach, bo tu akurat zdarzają perełki. No i może jeszcze serial „Fear Itself” – Garris zapędził się tu straszliwie, a kolejni twórcy się rozłożyli całość na łopatki. tylko Freddy czy Jason? Zdecydowanie i odwiecznie Jason. Niezależnie w jak kuriozalnej był postaci, zawsze prezentował mnie lepiej niż błaznujący gaduła Freddy. No i ten się dla jego upór i milcząca efektywność... Co czytujesz kiedy nie trzeba akurat nikogo grzebać ? CD-Action i bajki córce, hehe... Czytam nałogow o więc staram się nie ograniczać do horrorów, one wiodą prym. Lubię też fantasy, thillery, czasem ale to sięgnę po jakiś kryminał czy książkę historyczną. Niemniej – horrory prowadzą. Aktualnie jest to „Dom na wyrębach” Stefana Dardy. Przy jakiej muzyce najweselej kopie się groby? Oczywiście przy szwedzkim death metalu i norwesk fiński lub brytyjski doom. Nie ograniczam się muzyczim blacku. Chyba, że ma być nastrojowo, to wtedy zawsze jednak pozostanę wierny Iron Maiden i Pink nie słucham dużo różnej muzyki i antymuzyki. Na Floyd. Z dodatkiem Ulvera.
Jak często jadasz surowe mięso? Nie jestem „tró”. Jem bez przerwy, szczególnie mięsa. Uwielbiam jednak mięso w każdej innej gdy ostatnio rzuciłem palenie, ale nie lubię surowego postaci. Jestem antywegetarianinem... Czy to schab kurczak, czy kebab czy tylko gyros na pizzy... Ech, czy znów zgłodniałem... Jakie masz najbliższe plany niezwiązane z pracą W tym roku mają się ukazać dwa albumy mojego grabarza? nieco rozruszać pozostałe projekty muzyczne. Poza zespołu, w tym jeden jubileuszowy. Chciałbym też popełniona z Kazkiem Kyrczem. Najbliższe plany, tym do księgarń trafią książki - jedna solowa, druga to skończyć następne i utrzymać to tempo pracy.
35
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
Paweł Pietrzak Kanciapa Nikt nie żartował sobie z Jurka, choć również nikt nie brał go na poważnie. Każdy odwiedzający go w jego kanciapie, rozmawiający z nim w magazynie lub na obchodzie po terenie fabryki, traktował go niemal jak duże dziecko, które jakimś cudem zdołało, choć w drobnym stopniu, wdrożyć swoje życiowe kalectwo w świat dorosłych. Jurek wędrował niespiesznie, uśmiechał się, z namaszczeniem godnym podpisywania dekretów wagi państwowej składał podpisy na potwierdzeniach wydania znaków drogowych, a w przyfabrycznym sklepie zawsze wkładał palec wskazujący do ust, gdy nie potrafił zdecydować, które parówki zje tego dnia: cielęce czy drobiowe. Pracownicy fabryki dobrze znali Jurka i jego upodobania - zwłaszcza do muzyki country, co w burleskowy sposób pasowało do jego charakteru i misiowatego wyglądu. Przynosili mu płyty i kasety, czasem któryś z chłopaków wracał wieczorem do domu i na jednej z internetowych stron znajdował nagrania jakiegoś cowboya w gigantycznym kapeluszu i „ściągał” je dla Jurka. Jurek był bardzo wdzięczny, czuł się lubiany – i faktycznie tak było. Nie potrzebował wiele. Miał swój maleńki kącik, a w nim łóżko, szafę, łazieneczkę rozmiarów łupiny od orzecha, kuchenkę i lodówkę mogące zmieścić się w co większej kieszeni. No i magnetofon z radiem i CD. Telewizji nie znosił, bo była wulgarna. Ta kanciapa była Jurkowym światem. A ponieważ kanciapa znajdowała się ona w jednym ze skrzydeł fabryki, zaraz obok magazynu znaków drogowych, Jurek nie musiał zbytnio oddalać się od domu. Niejednokrotnie proponowano Jurkowi zmianę miejsca zamieszkania, zmianę pracy. Ten jednak kręcił głową i swym głosem serialowego chłopka-roztropka powtarzał: - A gdzie mi będzie lepiej? Zarabiam, mam gdzie spać, sklep blisko i tylu fajnych ludzi. I Jurek trwał na świecie, otaczany pobłażliwością i przyjaźnią okazywaną rezolutnemu zwierzakowi. A propos zwierzaka – Jurek nie był sam na świecie, albowiem posiadał przyjaciela, mieszańca owczarka niemieckiego z kundlem (pracownicy fabryki określali psa mianem „skurwiałego”, co wprawiało Jurka w prawdziwą złość). Pies ten żył przy Jurku i reagował na imię Buba, Baba, Baca, Góra. Nie odstępował swego pana na krok, być może świadom, że ten mógłby nie trafić palcem do własnego nosa, jeśli dostatecznie się na tym nie skupił. Tylko nocami, gdy Jurek zasypiał na swym polowym łóżeczku (czujnie jednak, jak królik, gotowy zerwać się do biegu przy najlżejszym ruchu powietrza), pies wędrował korytarzami fabryczki, podchodził pod drzwi magazynu, pod drzwi prowadzące do wyjścia ze wszystkich budynków, w ten sposób zastępując pana w trakcie nocnej szychty. Musiał tylko szczeknąć kilkakrotnie i Jurek, zaspany, ale waleczny, gotowy bronić
36
[ Paweł Pietrzak - Kanciapa ]
własności firemki, przybiegał z pałką w ręku. Do tej pory pies szczekał dwa razy, bo faktycznie ktoś majstrował przy zamku, ale Jurek odstraszył intruza (wprawiło go to w dumę, więc nie omieszkał opowiedzieć o zdarzeniach kierownikowi, który pochwalił go za dobra pracę. Pies dostał kawał kości porządnie obrośniętej mięsem, przyniosła je pani Marzenka, właścicielka pobliskiego sklepiku). Ze trzy razy szczekał, by po prostu zbudzić Jurka. Dla zabawy, a może z chęci udowodnienia samemu sobie i panu, że łączy ich doskonała więź partnerów na służbie, jak Tango i Casha, Tequilę i Bonettiego. Wtedy, gdy budził się i pędził ku psu, Jurek zdawał się być innym człowiekiem, lepszym, zwyczajnym... Jakby sen przywracał mu zdolności bycia człowiekiem bez usterek, obdarowywał go cechami, które zaraz po przebudzeniu jeszcze się w nim tliły, lecz zanikały z każdą kolejna minutą spędzoną po tej stronie rzeczywistości. Jurek w ciągu dnia zajmował się magazynem znaków drogowych: wydawał odpowiednie, gdy przybywały służby drogowe, liczył je (często, jak najczęściej, byle tylko żadnego nie brakowało), układał. Nocą zaś... mała hala produkcyjna, wzorcownia i dwa magazynki materiałów stawały się jego królestwem, po którym spacerował, póki nie zmorzył go sen. Włączał muzykę najgłośniej, jak tylko pozwalał mu na to malutki potencjometr starego odtwarzacza CD i – pod nosem nucąc wraz z wokalistami niezrozumiałe słowa – wędrował pustymi korytarzami. Nie bał się ich mroku, nieco zatęchłego zapachu, odrapanych ścian przywodzących na myśl więzienie (Jurkowi bardziej przypominały starą szkołę, do której kiedyś chodził, a która zostawiła mu tylko umiejętność czytania, pisania i liczenia, ale tylko małych liczb). On tu był panem, czuł się pewnie, otoczony zaufaniem szefostwa. Wiedział, że jeśli ktoś wtargnąłby na teren zakładu, przegoniłby tego kogoś albo by go porządnie zlał. On tu rządził i tyle. Był królem z malutką komnatą i orkiestrą panów w kapeluszach i teksańskim akcentem. Pracował w fabryce i magazynie od kilku lat i sądził, że jeśli tylko będzie wykonywał swoje obowiązki tak sumiennie jak do tej pory, wszystko będzie OK. Nie potrzebował wiele, tylko świadomości bycia potrzebnym. Tylko tyle. Nie opuścił terenu fabryki od początku pracy. Nie chciał, nie musiał. Bał się. W paskudnych murach, za wysokim płotem z metalowej siatki, wiedział, co może go spotkać. Wiedział, co znajduje się w każdym kącie, więc nie ryzykował bycia zaskoczonym przez cokolwiek. I bardzo mu to odpowiadało. Znalazł swój świat, poznał go, był zadowolony. ****** Urodziny obchodził jesienią, a tego roku jesień przyszła wyjątkowo wcześnie, pokrywając miasto szarością i deszczem. Jurek nie był melancholijny, ale przebywanie w fabryce, gdy w jej dach wali deszcz, a w niezbyt szczelnych oknach
37
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
gwiżdże wiatr, sprawiało, że obowiązki wykonywał zdecydowanie mniej chętnie, a i do rozmów nie był skory. Wyglądał przez okienka na plac przed fabryką, który otaczał wysoki druciany płot. Patrzył na pracowników przebiegających spod jednego dachu pod drugi byle skryć się przed deszczem. W dniu swych urodzin Jurek siedział w kanciapie i jadł kanapkę. Odtwarzacz CD, który był z Jurkiem od dobrych dziesięciu lat, przeżył kilka upadków z wysoka i jedno zalanie herbatą, grał starą płytę Jamesa Ottmana (Jurek już nie pamiętał, czy któryś z chłopaków mu ją przyniósł, czy to była jego własna płyta, czy też ktoś ją ściągnął z Internetu…), zacinał się i przerywał. Zwykle na wszelkie problemy z odtwarzaniem rozwiązaniem było wyjąć płytę i ją przetrzeć brzegiem koszulki, ale ostatnio i to przestawało pomagać. Jurek sądził, że jego sprzęt grający po prostu powoli odchodzi na emeryturę. Kiedyś było w nim też i radio, ale przestało odbierać. Jurek nie był spragniony wieści ze świata, ale niejednokrotnie brakowało mu głosu żywej osoby, nawet tej siedzącej w studio 200 kilometrów od niego. Nie miał czelności poprosić kogokolwiek o radio, bo to przecież mogło sprawić kłopot – trzeba by je załatwić, przynieść, ustawić antenę... Nie, Jurek nie chciał nikogo fatygować. Dlatego też słuchał tylko płyt. Nie spodziewał się tego, że za drzwiami jego kanciapki czekali pracownicy fabryki – fajni faceci, których Jurek bardzo lubił. Tomek, zawsze wybierany na tego, który prowadzi innych za sobą, stał najbliżej drzwi, w dłoniach trzymając pudełko owinięte papierem w różnobarwne ciapki. Zastukał w drzwi. Dobiegło zza nich głośne „Proszę!” i towarzyszące mu szczekanie. Wszyscy (razem dziesięciu chłopa) weszli do środka, śpiewając: ”Sto lat!”. Jurek, kompletnie zaskoczony, wstał z krzesła z ustami wypełnionymi przeżutą kanapką. Przepraszał, że zapomniał, że się nie przygotował (żadnych ciastek, kawy etc.), że powinni go uprzedzić. Mężczyźni, nieco zażenowani sytuacją, gdy wszyscy zachowują się tak, jakby szli na urodziny do młodszego kolegi z podstawówki, wypchnęli Tomka jeszcze mocniej przed siebie, by ten wreszcie dał Jurkowi prezent, by zakończyć to wesołe spotkanie. Tomek wręczył Jurkowi pudełko. Ten obejrzał je, nawet podniósł do uszu i potrząsnął, śmiejąc się, że w obecnych czasach lepiej sprawdzić, czy w środku nie ma bomby. Potem zabrał się za rozpakowywanie, nerwowo szarpiąc papier, z koniuszkiem języka wysuniętym spomiędzy warg. Był to radiomagnetofon z odtwarzaczem CD i mp3. Jurek wbił w niego wzrok na długą chwilę, a następnie spojrzał na swój stary, wysłużony odtwarzacz, który w międzyczasie zdążył kilkakrotnie przeskoczyć na początek piosenki, zapętlając ją do niemiłosiernie irytującego ciągu. Jurek zdawał się w tym momencie analizować, ile razy lepszy jest nowy sprzęt od starego i jak mocno ma rzucić starym o ścianę, by ten rozsypał się na miliard kawałków. Bo wreszcie... Miał łzy w oczach. Koledzy z pracy poklepali Jurka po plecach, uścisnęli, pocieszyli, bo to
38
[ Paweł Pietrzak - Kanciapa ]
przecież był bardzo szczęśliwy dzień. I Jurek roześmiał się i zaczął dziękować za cudny prezent. Podłączył go do kontaktu, zachwycił się wielobarwnym wyświetlaczem, przełożył płytę ze starego sprzętu. Włączył i nie przeskakiwała, tylko grała, jakby dopiero została wypalona. Dla pewności poszperał w kupce płyt leżącej na półeczce i wydobył z niej płytę w kopercie. Wszyscy ją znali, koledzy powitali ją niby długo wyczekiwany, niezbędny element udanego spotkania. Była to płyta Kenny’ego Rogera – pierwsza, jaką usłyszeli z tej kanciapy. Gdy Jurek pojawił się w pracy, miał przy sobie odtwarzacz, a w nim tę płytę. „Share Your Love”... Znali ją na pamięć, niejednokrotnie mieli gorącą ochotę, by podkraść się do kanciapki i, niby to niechcąco, połamać ją, ukryć, cokolwiek. Piosenki z płyty były podobne do siebie, nieznośnie country-westernowe. One były jak Jurek: naiwne i nie zawsze znośne. I to chyba właśnie ta płyta sprawiła, że koledzy Jurka zaczęli przynosić mu inne krążki. Byleby już nie słuchać jojczącego Kenny’ego. Tak więc Jurek wydobył tę płytę, absolutnie zużytą, włożył do nowego odtwarzacza. Włączył. Mężczyźni zaczęli się śmiać. Tak dawno już nie słyszeli tych nagrań. Oto ponownie rozbrzmiały w tym ciasnym pomieszczeniu. Doskonale i płynnie. Tak, nowy sprzęt był fantastyczny. Jurek już bez wahania, z miną niemal namaszczoną, podniósł stary odtwarzacz i wręczył go kolegom. - Dziękuję, chłopaki – powiedział drżącym głosem, bo był wzruszony. Czuł się dobrze, a jednocześnie niesamowicie – nigdy wcześniej nie spotkał się z tak masową oznaką życzliwości, bezinteresownej życzliwości, wyrażającej jedynie sympatię, nie podszytą nutą sarkazmu i szyderstwa. To mu się podobało. - Jesteście świetni. Naprawdę świetni (poklepali Jurka po plecach, koledzy z pracy widzący w Jurku swoistą maskotkę fabryki, sympatyczną i niegroźną).Wyrzućcie stary magnetofon, co? Obiecali się go pozbyć. - Przepraszam, że nie mam przygotowanego niczego, wiecie, do zjedzenia, do picia. Och, nie ma sprawy, stwierdzili. Ale musieli już wracać do roboty. Niestety. Jurek rozumiał. Jeszcze raz gorąco podziękował za wspaniałą niespodziankę, obiecał o nią dbać. Wyraził swą pewność, że będzie mu służyć długie lata, a on sam zawsze będzie pamiętał, od jak fajnych kolegów z pracy ją otrzymał. - Słuchaj teraz też radia, co? – powiedział Tomek i Jurek kiwnął głową. Ostatnie klepnięcia, uściski i po sekundzie w kanciapie pozostał tylko Jurek, pies i Kenny Rogers. Jurek zaczął płakać. Usiadł na krzesełku, twarz ukrył w dłoniach. Pies zaczął lizać swego pana po dłoniach i czole, najwyraźniej przestraszony, dlaczego też ten człowiek zalewa się łzami – symbolami smutku. Jurek pogłaskał psa po łepetynie i uśmiechnął się. Nie potrafił powstrzymać łez, było mu tak wesoło i smutno równocześnie.
39
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
„Through the Years” popłynęła z głośników. Lubił tę piosenkę. Nie rozumiał słów, ale muzyka była piękna, delikatna. Postanowił posłuchać jej do końca, a potem pójść do magazynu. Obiecał sobie, że wieczorem, po obchodzie, posłucha radia. Znajdzie wszystkie możliwe stacje, sprawdzi ich częstotliwość, co nadają (muzykę, wiadomości, czy coś…), a następnego dnia zda relację kolegom. Przestanie siedzieć w tej kanciapie bez wiedzy o świecie, posłucha przynajmniej, co się wydarza każdego dnia, bo przecież nie można cały czas żyć w niewiedzy. Nigdy wcześniej nie miał tak dalekosiężnych planów, więc był podniecony. Czekał tylko chwili, gdy wróci do kanciapy, zaparzy sobie herbatę i włączy radio. Zmieni coś, choć troszkę, byle nie wyjść poza ramy fabryczki, magazynu. Jednakże, gdy faktycznie wrócił do kanciapki, zostawiając jej drzwi otwarte, dla psa, włączył jeszcze raz Kenny’ego Rogera i z uśmiechem ułożył się na łóżku, bez zdejmowania ubrania. Zasnął. Spał twardo aż do rana. A rano też nie włączył radia, tylko poszedł do magazynu. Tam zaś spotkał kolegów z rannej zmiany, którzy mówili o czymś, czego nie potrafił pojąć. ****** W magazynie znajdowały się znaki drogowe, pogrupowane, ponumerowane, policzone przez Jurka. Panował tam chłód metalu i aluminium, słońce wpadło do środka przez małe, znajdujące się zaraz przy suficie okienka. Pomieszczenie miało powierzchnię około 80m2, a jego uzupełnieniem był mały pokoik, przylepiony do niego w rogu, gdzie leżały wszystkie dokumenty, mniej lub bardziej potrzebne rzeczy przynoszone przez wielu odwiedzających to miejsce ludzi. W tym miejscu czasem jedzono drugie śniadanie, pito kawę i, przy nagłej chęci rozmowy, dyskutowano o tym, co istotne lub też nie. Tego dnia, około 9:30, gdy na dworze szalała deszczowa zawierucha, która zdawała się dopiero rozpędzać, zmieniając teren zakładu w scenerię wprost z filmu fantastycznego traktującego o anomaliach pogodowych, w pokoiku przy magazynie siedział Leszek (facet około pięćdziesiątki, zniszczony przez papierosy i rzadkie korzystanie z wanny – roztaczał wokół siebie woń capią) i Robert (czterdziestka na karku, brak jednego siekacza, bez zbytnich ambicji wybiegających ponad poziom talerza z kaszanką). Jurek, dla którego magazyn był miejscem pracy, gdzie był sam dla siebie kierownikiem, nie lubił, gdy niektórzy ludzie siedzieli w pokoiku. Nie było tych „niektórych” zbyt wielu, bo Jurek starał się traktować każdego na równi, lecz po prostu zdarzało się, że kogoś nie znosił. Jednym z tych nieznoszonych z pewnością był Leszek. Początkowo Jurek miał zamiar nie przejmować się jego obecnością i zająć się sprawdzaniem, czy wszystko ze znakami jest OK (musiało być, skoro każdego dnia przed zamknięciem magazynu je sprawdzał). Posiedzi, pogada i sobie pójdzie. Robert zaś był
40
[ Paweł Pietrzak - Kanciapa ]
mu całkowicie obojętny. Jednakże podniesione głosy obu mężczyzn rozmawiających w pokoiku sprawiły, że poszedł do nich, by posłuchać. Nigdy bowiem wcześniej nie słyszał, by ktokolwiek tak tam hałasował. - Ohydne paskudztwo! – krzyczał Leszek w chwili, gdy Jurek zaglądał do pokoiku. – O, Jurek! Słyszałeś w swoim nowym radiu o tym cholerstwie? - Jakim? - Nie słyszałeś? – Robert był zdziwiony, seplenił, może z powodu braku zęba. - O czym? Leszek machnął ręką, jakby dawał Jurkowi do zrozumienia, że jest beznadziejny i nie będzie z nim rozmawiał. Często tak robił, dlatego też Jurek go nie lubił – bo ten go ignorował, a to go irytowało i czasem myślał, że mógłby przestać być grzecznym Jurkiem i raz choć, jeden raz stać się złym, niedobrym i powiedzieć Leszkowi-Sreszkowi, co o nim myśli, o jego brudactwie i w ogóle... - Nie słyszałem, a o czym miałem słyszeć? - Koło Opola pojawiły się dziwne drzewa – powiedział Robert - Znaczy się koło nas... – Jurek zdawał się analizować miejsce, w którym się znajdowali i dopiero dochodzić do wniosku, że rzeczywiście zakład mieścił się na Metalchemie w Opolu. - Koło nas. Jakieś gówno wyrosło z ziemi i rozrosło się, zabijając kilka osób, bo akurat zachciało mu się pojawić na drodze. - Co za... (Jurek miał kłopoty z brzydkimi wyrazami, z trudem przepływały przez jego gardło) gówno? Leszek wykonał rękoma gest mogący oznaczać, że to coś wielkiego, paskudnego i w ogóle trudnego do opisania. Robert kiwnął głową. Milczał, kiwał głową, pozwalając koledze prowadzić wywód. - Jakaś roślina wyskoczyła z ziemi, cała jakby żywa, jakby z mięsa zrobiona. Razdwa, w górę i zaczęła rozkładać konary tu i tam, Rozwaliła samochody i jakiś dom stojący przy drodze. Paskudztwo! Jurek, a idź sam sobie zobacz w telewizorze. Jak to? – pomyślał Jurek – W jakim telewizorze? Skojarzył szybko, że pani Marzenka miała w swoim sklepie mały telewizor, który pozwalał przetrwać jej długie godziny bez klientów. Może faktycznie powinien zajrzeć do sklepiku i spojrzeć na ekran. Nienawidził telewizji, ale działo się coś ciekawego. Coś wielkiego. - Pewnie jakieś gówno przez lata rosło pod glebą i teraz wylazło na powierzchnię. Brakowało mu miejsca i dlatego się pojawiło. - Ale takie wielkie od razu? – Jurek pytał, bo nie rozumiał, nie znał takich drzew, takich roślin, niczego takiego, co odpowiadałoby opisowi Leszka. Roślina z mięsa? Trudno uwierzyć. A może ten śmierdziuch (hi, hi, hi, takie określenie wymyślił Jurek na określenie kolegi z pracy) go oszukiwał, stroił sobie z niego żarty? Wystarczyło pójść do sklepiku, ale nie mówić, po co się przyszło, tylko ot tak, niby po coś do zjedzenia (w sumie Jurek musiał coś kupić, bo lodóweczka robiła się pusta)
41
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
i zerknąć na ekran telewizora, by się przekonać. - Ale mówię ci, Jurek! – Leszek wydawał się rosnąć, gdy rozpędzał się w swych wywodach. – To było wielkie. Wypowiadali się eksperci, wysłali jakichś naukowców, jak na filmach tych pierdolniętych Amerykanów. Faktycznie strasznie to wygląda i cieszę się, że pojawiło się po stronie wyjazdu na Częstochowę, nie u nas, bo bym się chyba zesrał, nie? Popatrzył na Roberta, a ten kiwnął głową. Jurek nie wiedział, czy on sam by się zesrał, skoro nie wiedział, czemu miałby to robić. Musiał najpierw zobaczyć. Milcząc, wyszedł z pokoiku, zostawiając za sobą mężczyzn. Leszek nadal gadał, potem obaj śmiali się i Jurek czuł, że śmiali się z niego. Czasem to słyszał – śmiechy za swoimi plecami – i zawsze sądził, że to z niego się śmieją. Nie wszyscy się śmiali, chłopaki, którzy wczoraj przynieśli mu radio, byli OK, oni zawsze go przyjmowali takim, jakim był, nie krytykując, nie szydząc. Ale byli też inni – jak na przykład Leszek-smród (Jurek szczerze go znielubił, oj tak) i jego sługus Robert-szczerba (tego tolerował, ale może powinien przestać?) – ci stroili sobie z Jurka żarty, bo co to nie oni, a on to taki ułomny. Miał ochotę kląć pod nosem, gdy wychodził z magazynu, ale powstrzymał się. Był lepszy, kurczę, czy nie? Sklepik znajdował się kilkadziesiąt metrów od magazynu. Była to stara buda, chyba swego czasu będąca częścią hali produkcyjnej, przerobiona na punkt handlowy. W sklepiku można było kupić jedzenie, prasę, mięsa pani Marzenka raczej nie sprzedawała, bo bała się potruć chłopaków. Jakoś tak... Tylko parówki, właśnie, wyborne parówki. Nad ladą, na wprost drzwi, wisiał mały telewizorek, pamiętający najpewniej jeszcze czasy, gdy sklepik był tylko kawałkiem zakładu – był to stary kolorowy telewizor, powoli zmieniający się w przekaźnik niebieskich i czerwonych wielokształtnych plam. Ale działał i był włączony. Jurek wszedł do sklepu i natychmiast na niego spojrzał. Widział na nim popiersie kobiety w jasnym stroju, odczytującej informacje. - Cześć, Jureczku. Wszystkiego dobrego – to pani Marzenka wychynęła z zaplecza i obdarzyła Jurka szczerym, szerokim uśmiechem. Panią Marzenkę lubił, i to bardzo. Ona okazywała mu sympatię, nie krytykowała, czasem dawała coś z półki bez płacenia. Miała około pięćdziesięciu lat i zdawała się być osobą, która nigdzie lepiej nie pasowałaby niż właśnie do lady sklepowej. Była po prostu wzorem sprzedawczyni. - Widzisz, co się dzieje – pokazała telewizor i pokręciła głową, jak czyniła zawsze, gdy Jurek zaglądał do niej, a ona chciała ponarzekać na działania rządu. Czyżby więc i tym razem winni byli ci na górze? Nie, Jurek sądził, że to głupie. Jurek podszedł bliżej do lady, by lepiej przyjrzeć się obrazom na ekranie. Początkowo widział tylko prezenterkę, która miała bardzo przejętą minę. Widocznie mówiła o czymś ważnym, bardzo ważnym. Rzeczywiście, na obrzeżach Opola
42
[ Paweł Pietrzak - Kanciapa ]
pojawiły się tajemnicze rośliny, których konary sięgały dwudziestu metrów w górę i ciągnęły się kilkadziesiąt metrów wokół. Prezenterka powiedziała, że zanotowano jedną ofiarę śmiertelną – jakiś samochód został zepchnięty z drogi i runął w dół do rowu, zginął kierowca. Okazało się jednak, że nie tylko Opole było świadkiem pojawienia się tajemniczych roślin. Prezenterka powiedziała, że dostrzeżono je również w okolicach Krakowa, Gdańska, Warszawy i kilku pomniejszych miast. Tak więc Polska stała się miejscem aktywności niesamowitych sił natury. W końcu pokazano materiał filmowy. Jurek jęknął na widok gigantycznego tworu wystającego zaraz obok drogi wylotowej z Opola. Pokręcone kolory ekranu telewizora nadawały mu jeszcze bardziej upiorny wygląd – był to naprawdę mięsisty, wijący się organizm pokryty czymś na kształt kory, pełen wyrastających z niego burych liści. Policja, straż pożarna, wojsko tworzyły kordon mundurów osłaniających to... coś. Radiowozy i wozy strażackie stojące na drodze wydawały się maleńkie w porównaniu z rośliną. Jej konary wiły się po ziemi, poruszały. Mundurowi musieli powoli, powoli wycofywać swe pojazdy, by uchronić je przed kontaktem z koszmarną rośliną. Cyk, migawka i kamera pokazywała wieś pod Krakowem. Roślina (wydawała się jeszcze większa od tej spod Opola) rozbijała domy, wijąc się bezmyślnie po wiejskich uliczkach, rozszerzając pole swego działania. Ludzie płakali, krzyczeli do kamery. Cyk, Gdańsk. Roślina rosła w stoczni. Cyk, jakaś mieścina w górach. Roślina strącała z Zakopianki samochody. Powrót do prezenterki. Kobieta zdawała się być naprawdę przerażona. Być może dowiedziała się, że roślina roztrzaskała jej dom albo co... - Pytali naukowców – powiedziała pani Marzenka. Jurek popatrzył na nią, jakby dopiero teraz ją dostrzegł, skupiony na telewizorze – Nie wiedzą, co to. Sądzą, że to jakaś roślina, która przez długie lata rosła pod ziemią nie odkryta i teraz zabrakło jej miejsca pod ziemią i wylazła. Jurek skinął głową. Nic innego mu nie pozostało. Ponownie popatrzył na telewizor. Tam zaś nadal poruszała się mięsista roślina. Była naprawdę ohydna, niby wyjęta wprost z kiepskiego filmu science-fiction. Jurek kiedyś, dawno temu, widział taki jeden film. „Coś” – o kosmicie, który mógł przybierać kształty żywych istot, ale tak naprawdę sam w sobie był tylko paskudnym stworem o strasznej paszczy pełnej kłów. Bał się tego filmu, bał się też i teraz. Ta roślina przypominała tego stwora, który przybył na Ziemię, by zabijać ludzi, żywić się nimi. Czego chciała ta roślina? Pewnie tego samego... Straszne! - Powinni to polać pestycydami i tyle – zawyrokowała pani Marzenka. - No – odparł Jurek i pomyślał, że kobieta miała rację. Przecież to roślina, a ludzie wynaleźli wiele sposobów na pozbywanie się roślin, chwastów czy czegoś takie-
43
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
go... Jakieś środki, nawet ogień, załatwią sprawę. Właśnie. Tak. Jurek uśmiechnął się do siebie i poczuł przypływ dobrego humoru, który zagłuszył głos lęku. Człowiek umie niszczyć naturę: piłami, ogniem, środkami chemicznymi. Wystarczy dostarczyć odpowiednio dużo siekier i strażacy i żołnierze rozprawią się z paskudą. Czemu więc pozwalano na to, by ta roślina czyniła takie szkody? Pewnie jacyś naukowcy chcieli ją zbadać, dla dobra nauki. Cholercia, zawsze we wszystko muszą wetknąć nosy, dotknąć, zamiast pozwolić działać tym, którzy chcą pomóc ludziom, ratować ich i ich dobytek. - Pewnie szybko to rozwalą, nie? – spytał pani Marzenki, a kobieta udzieliła mu właśnie takiej odpowiedzi, jakiej oczekiwał: - Jasne, Jureczku. Popatrzą jeszcze na to chwilę, a potem zaleją jakimiś chwastobójcami i po ptokach. Po ptokach. Nie ma się co martwić. Jurek wrócił do magazynu, gdzie odkrył (z ogromną przyjemnością), że Leszek i Robert wynieśli się na zakład, pozostawiając po sobie jedynie ledwie wyczuwalną mgiełkę zapachu. Jurek został sam. Pogoda była naprawdę jesienna, deszczowa i wietrzna. Świat zdawał się poddawać pod władanie szarości. Nie było jeszcze zimno na sposób zimowy, ale jeszcze tydzień i cieplejsze kurtki bardzo się przydadzą. Myśl o nadchodzącym ochłodzeniu dodatkowo wpłynęła na dobry humor Jurka (strach odszedł, nawet bez pożegnania, zniknął, pa-pa). Bo rośliny nienawidzą chłodu, nie? Zima to okres ich we... we... wegetacji (chyba). Jeśli nie pokona ich człowiek, to uczyni to pogoda. Nawet nie spostrzegł, kiedy zaczął pogwizdywać pod nosem na miejscu wymyśloną melodyjkę. W nocy zaś miał zamiar posłuchać radia, by przekonać się, że miał rację, myśląc o wszystkich poczynaniach mających na celu wykończenie rośliny. Jednakże zrezygnował z tego. Uznał, że jeśli usłyszy, że dopiero istnieje zamiar zniszczenia paskud, to się zdenerwuje na tak naprawdę głupich naukowców, którzy wszystko spowalniają, i nie będzie mógł zasnąć i następnego dnia będzie zaspany. Dlatego też, po wypuszczeniu psa, by ten trzymał straż, położył się w ciszy, bez muzyki, bez radia. Rozmyślał chwilę nad rośliną, jej strasznymi konarami rozwalającymi wszystko wokół, nad tym, że wyrosła na drugim końcu miasta, może jakieś pięć kilometrów od niego, a on widział ją tylko w telewizorze. Była tak daleko, dla Jurka stanowiła coś nierealnego, jak stwór w filmie „Coś” – kreację twórców. Nie, nie mógł myśleć o tym filmie, bo natychmiast przypominał sobie te biedne, cierpiące pieski rozszarpywane przez monstrum. Psy grały w filmie, udawały, ale i tak... to straszne. Musiał się wyspać. Jego przyjaciel-pies biegał gdzieś, a Jurek miał lekki sen,
44
[ Paweł Pietrzak - Kanciapa ]
czujny i uważny. Wszystko dobrze. Wszystko dobrze... Zasnął, lecz tej nocy się nie wyspał. ****** Zaraz po czwartej obudził Jureczka dzwonek. Otworzył oczy, popatrzył w sufit, przez kilka sekund nie mogąc zorientować się, co się dzieje, co też wyrwało go ze snu w środku nocy. Pies szczekał, dzwonek przy bramce wjazdowej na teren zakładu ryczał jak oszalały. Szybkie zerknięcie na zegarek. 4:07. Kogo przyniosło o tak wczesnej porze? Pierwsza zmiana przychodziła przecież na 6:30. Pies ujadał bardzo głośno, ale bez oznak lęku. Jurek znał głos swego psa. Dzisiejszy „szczek” wskazywał, że przyjechał ktoś, kogo zwierzak znał. Jurek pobiegł w kierunku bramki, zakładając kurtkę. Gdy wybiegł na zewnątrz, poczuł igły zimna. Siąpił drobny deszcz, w zasadzie była to mgiełka, bardzo zimna, prawie grudniowa. Gdy Jurek dotarł do bramki, pies podbiegł do niego i szybko liznął jego dłoń, jakby chciał powiedzieć: „Dobra, szefie, przejmuj ich”. Jurek zmrużył oczy, bo na moment oślepiły go reflektory samochodu. Obok auta ktoś stał, kierowca. Silnik warczał na jałowym biegu. - Jurek, otwórz! – zawołał kierowca. Z wnętrza kabiny, od strony pasażera, wychyliła się jeszcze jedna osoba. - Kto tam?! – odkrzyknął Jurek - Pacewicz, mamy wzornik! Jurek wypuścił z płuc powietrze, które (ku swemu zdziwieniu) wstrzymywał od kilkunastu sekund. Jego serce biło, podniecone. OK, mogło wyluzować. To tylko Pacewicz, przyjechał wcześniej z nowymi znakami. Ale wzornik? Pojawiły się nowe znaki? Jurek już widział dokładnie Pacewicza, jego wielką postać. Ten w kabinie to... (Jurek przyjrzał mu się dokładniej przez światła reflektorów) Krzeszowski – kumpel Pacewicza. Zawsze razem, koledzy z pracy. Jurek wydobył z kieszeni pęk kluczy i otworzył bramkę. Był zdziwiony. Wzorniki o tej porze? Nigdy jeszcze nie było dostawy tak późno albo może raczej tak wcześnie. Może chłopaki po prostu wywalczyli sobie jakieś urlopy i chcieli zakończyć wszystko przed wolnym. Jurek poszedł za ciężarówką. Samochód zaparkował przy drzwiach do magazynu. Pacewicz, który zamarudził z tyłu, dogoniła Jurka. - Nie idą na fabrykę, cholera. Mamy już gotowe wszystko. - To skąd je macie? - Ministerstwo dało. Jurek poczuł dreszcz. Znaki, które przyjechały z ministerstwa... To nie wróży-
45
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
ło niczego dobrego, lecz nie potrafił powiedzieć co. Samo słowo „ministerstwo” brzmiało złowrogo i tajemniczo. Jak miejsce, gdzie siedzą nad-ludzie lub jakieś istoty kosmiczne i wskazują tylko palcami to, co chcą zmienić, zniszczyć, stworzyć. Jurek nie wyobrażał sobie znaków wprost z ministerstwa. - Co się dzieje? – spytał bardziej siebie, pod nosem. Pacewicz usłyszał jednak jego słowa. - To te paskudztwa. Rozrastają się i sieją jakiś syf. Paskudztwa? Leszek niemal zdążył zapomnieć o drzewach, które powyrastały w różnych częściach Polski (W OPOLU!!!). Czyżby ludzkie głowy były nie tak tęgie, a pestycydy nie dość silne? Pies szczeknął, jakby przeczuwał nagłe zaniepokojenie swego pana i chciał mu przekazać, że on też czuje się nieswojo. Krzeszowski wyskoczył z szoferki i – z papierami na tekturowej podkładce – poszedł na tył samochodu. Otworzył klapę. W mrocznym (powoli wstawał świt, ale jesienny, niezbyt jasny, ze słońcem jakimś takim zacienionym, zachmurzonym) wnętrzu paki krył się stos nóżek znaków. Leżały one równo, ułożone tak, by nie przewalały się w trakcie jazdy. Pacewicz sięgnął do środka. Krzeszowski popatrzył na dokument: - Pięćdziesiąt – powiedział cicho. – Na razie. Jurek z doświadczenia magazyniera wiedział, że taka ilość znaków była dostarczana wtedy, gdy otwierano nowy odcinek drogi lub też szykowały się większe wykopy i należało organizować objazdy, drogi zastępcze. Z zaciekawieniem patrzył na znak, który Pacewicz wyciągał ze środka. Z zaciekawieniem i strachem. Zobaczył go. Ostrzegawczy. Początkowo nie widział, co pokazywał, lecz już po krótkim przypatrzeniu się dostrzegł kształt drzewa – tego z koszmarnymi konarami, wielkiego i strasznego. - W telewizji i radiu mają wyjaśniać, że ten znak ma mówić, że nie wolno zbliżać się do terenu zaatakowanego przez drzewa bliżej niż 250 metrów – wyjaśnił Pacewicz. - To nie dały się załatwić? – spytał Jurek. Miał nadzieję, że jednak udało się, że się postarano, że drzewa trafił szlag. - Podobno rozsiewają jakieś nasionka, które osiadają na ludziach i... - Pacewicz zawahał się, zawiesił głos. – Chcą wiele miejsc po prostu zamknąć, odizolować, bo drzewa się rozprzestrzeniają. - Masz, podpisz – Krzeszowski podsunął Jurkowi dokument do potwierdzenia i długopis. Jurek, niemal nie widząc kartki, postawił podpis. - Chodź, jedziemy dalej – Krzeszowski najwidoczniej chciał już mieć poranną jazdę za sobą. - Spadamy, Jurek. Jeszcze jedziemy do Kędzierzyna, Nysy, Krapkowic. Nie mamy czasu. Sorry.
46
[ Paweł Pietrzak - Kanciapa ]
Wypakowali znaki, ułożyli je w stosik obok drzwi do magazynu. Jurek obiecał, że sobie poradzi z ich zaniesieniem i umiejscowieniem. Odjechali, pozostawiając go samego w ten chłodny poranek. Jurek patrzył na odjeżdżający samochód i czuł, że coś się zmienia, że wokół niego zaczyna dziać się coś, czego nie zatrzyma, a co kompletnie odmieni jego życie. Odjeżdżający samochód był niemal ostatnim świadectwem zwykłości, normalności. A te znaki... One po prostu oznaczały zło. Popatrzył w dół, na kupkę znaków. Były oczywiste, jasne i zrozumiałe. Ukazując kształt rośliny nakazywały ucieczkę, w tył zwrot! Otoczą miasto. Jurek wiedział, że znaki otoczą miasto, zamykając ludzi w kręgu przeciwności, z którymi przecież ludzie muszą sobie poradzić, bo nie może być inaczej! Wstawał dzień. Pochmurny, pokryty chropowatą warstwą ciężkich chmur przywodzących na myśl nadgniły krem na nie za świeżym cieście. Taki dzień mógł przynieść wiele straszności. Jurek zabrał się za składanie znaków w magazynie. Pies nie odstępował go na krok, być może podejrzewając, że z panem (ba, z całym miastem!) coś było nie tak, coraz bardziej nie tak. Jurek pracował po staremu, sumiennie, pełen uczucia dla swych obowiązków. ****** Nikt nie przyjechał po znaki, by rozwieść je po mieście. Nikt nie przyszedł rano do pracy, by – po podpisaniu listy obecności – na osiem godzin zatonąć w organizmie zakładu. Nikt nie zastukał do drzwiczek sklepiku, bo potrzebne są świeże bułki. Sklep się nie otworzył. Jurek stał przy bramie wjazdowej/wejściowej do zakładu, wyczekując kolegów, którzy przyniosą jakieś wieści, opowieści, dowcipy. Nic. Nic. Wiedział, że wszędzie wokoło trwała burza. Miał radio, które wreszcie włączył, choć czuł lęk przed wiadomościami z niego płynącymi. Już nawet nie puszczano muzyki, na żadnej ze stacji. Jurek tego nienawidził, mógł dać sobie radę z gadającymi głowami szybkim wyłączeniem pudełka. Tak chciał uczynić, ale ciekawość powstrzymywała go przed przestawieniem przycisku na CD i włączeniem np. Johnny’ego Casha. Ciekawość, czy ucisk strachu, który odczuwał głęboko w żołądku, był faktycznie lękiem przed nieznanym, a może... Cholera, to musiał być strach, tylko on! Słuchał radia. Pies przechadzał się korytarzami zakładu, powoli, być może starając się poruszać psim odpowiednikiem ludzkiego „na paluszkach”. Echo przetaczające się po betonowym wnętrzu potęgowało głosy spikerów radiowych, nadając im przerażający, apokaliptyczny pogłos. Wydawały się przekazywać wieści z mrocznej strony rzeczywistości.
47
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
Jurek słuchał. Słuchał, że rośliny właśnie rozsiały wokół śmiercionośne nasiona, które, po opadnięciu na ciała ludzi i zwierząt, wżerały się w nie do kości, zabijając wszystkich i wszystko. Wojsko, ogień i ładunki wybuchowe nie pomagały. Nic nie było w stanie powalić koszmarnych roślin (mądre głowy, których Jurek się lękał, bo mówiły tylei-tyle, coraz więcej, rozmyślały o pochodzeniu drzew, religijni szaleńcy coś tam wspominali o karze od Boga). Im dłużej siedział sam w zakładzie, czekając na kogoś (kogokolwiek, nawet tych największych idiotów bez zębów), by się pojawił i powiedział, że dadzą sobie radę, że nie jest tak źle, jak mówią, uda się pokonać monstra z liśćmi – tym bardziej tracił pewność siebie. Był panem swego losu, ale teraz... to uczucie odeszło. Był sam, coraz bardziej bezbronny. A ludzie w radiu mówili o ogromnej ilości ofiar w Polsce. Nikt nie przyszedł do pracy. Jurek chciał popatrzeć w telewizor. Aby postawić czarną kropkę nad czarnym „i”. Dlatego też wyszedł ze swej kanciapy. Przeszedł pustym korytarzem, wsłuchując się w odgłos własnych kroków. Na zewnątrz wiało. Teren zakładu przypominał scenerię wprost z filmu fantastycznego – szare budynki, kilka aut, które od poprzedniego dnia czekały na swych kierowców, mających nie przybyć. Jurek rozglądał się, ale (tak jak przypuszczał) nie dostrzegł nikogo. Brama wjazdowa nadal była zamknięta, a za nią jakby kończył się świat. Droga wiła się po burej ziemi i niknęła w odmętach lasu (niezbyt gęstego, za którym zaczynało się już miasto, choć kto to wiedział... Kto wiedział, czy ten las nadal był tylko lasem?). Nic. Jurek doczłapał do sklepu. Zamknięte. No tak. Wczoraj świat był tylko trochę szalony, większość jego elementów stała na swoich miejscach. Pani Marzenka zamknęła sklep przed pójściem do domu (Jurek był ciekaw, czy wszystko z nią w porządku, bo naprawdę ją lubił, lubił miłych ludzi...). Zajrzał do środka przez okienko. Wnętrze sklepu, pomimo pstrokatych pudełeczek i opakowań stojących na półkach, było nie mniej ponure niż jego otoczenie. Jurek nie miał zamiaru się włamywać. On nie oszalał! Niech świat ujrzy, że on się nie dał, nie pozwolił się zwariować. Lecz, gdy tak zaglądał do środka, poczuł głód. Nie jadł śniadania, zasłuchany w doniesienia płynące z radia. Wtedy, gdy spikerka łamiącym się głosem mówiła o ofiarach palonych żywcem, niszczonych domach i samochodach, sądził, że jedzenie w takiej chwili było niemal nie na miejscu. Lecz teraz – to było co innego. Z zamyślenia wyrwał go ogłuszający huk eksplozji. Obejrzał się. Za lasem, od strony miasta, dostrzegł gigantyczną łunę. Wściekle pomarańczowy ogień wystrzeliwał ku górze, zagarniając niebo. Jurek niemal poczuł ciepło bijące od ognia. Zaraz nad płomieniem pojawił się czarny, gęsty dym, niby czapa na łunie. Eksplozja wybrzmiała, pozostawiając po sobie tylko echo i odległy szum buchającego
48
[ Paweł Pietrzak - Kanciapa ]
ognia. Wydawać by się mogło, że w eksplozji zginęło całe miasto, że nie pozostało po nim nic poza zgliszczami. Że przerażający ognisty potwór wszedł w komitywę z zielonym potworem i razem postanowili doprowadzić ludzkość do upadku. Jurek, niemal nieświadomie, zahipnotyzowany obrazem czerwonego kura, zbliżył się do metalowego płotu ogradzającego zakład. Pochwycił go dłońmi, przystawił twarz do zimnych drutów. Patrzył na drogę, las osnuty mgłą paskudnego dnia, na ogień szalejący nad poziomem zieleni. Patrzył, jakby obserwował koniec świata, którego jedynym widzem był on sam. Nikt nie przyjeżdżał, nikt się nie zbliżał, by rozerwać dojmującą samotną ciszę zakładu. Jurek był pozostawiony sam sobie. - To koniec świata – powiedział. Poczuł się głupio, bo nigdy wcześniej nie mówił do siebie. Rozejrzał się nawet, lecz dostrzegł tylko psa węszącego coś przy jednym z budynków. Jurek mógł nawet krzyczeć, jeśli tylko przyszłaby mu na to ochota. Co najwyżej wystraszyłby zwierzaka. - To naprawdę koniec świata – powiedział jeszcze raz i zamilkł. Znikąd odpowiedzi, żadnego zaprzeczenia. Musiał mieć rację. Został sam. ****** Wyłamanie zamka w drzwiach prowadzących do sklepu nie przysporzyło mu trudności. Podważył go metalowym prętem i trach! – stare, zardzewiałe cacko puściło. Jurek wszedł do sklepu powoli, niepewnie, bo przecież, mimo całej sytuacji, osamotnienia i łuny nad miastem, dokonał włamania, a było to jego pierwsze przestępstwo (no, nie licząc tych małych kradzieży, gdy jako chłopaczek podkradał jakieś tam czekolady czy cukierasy). Wszedł na teren czyjejś własności bez pozwolenia. I nikt na niego nie krzyknął, nikt go nie powstrzymał. Wszedł za ladę, zdjął z półki snickersa. Zjadł batonik, potem kolejny i kolejny. Był jak dzieciak, który widząc otwartą drogę do kradzieży, najpierw zabiera się za słodycze, jako za najbardziej pożądany towar. Jedząc czwartego batonika (za dużo, czuł ból zęba), podszedł do telewizora. Zawahał się, nim wcisnął włącznik. Miał za chwilę ujrzeć to, co na razie tylko sobie wyobrażał, słuchając słów radiowców. Zaraz miał skonfrontować własne wyobrażenia z rzeczywistością, a ta mogła być nawet gorsza niż obrazy w głowie. Dlatego też Jurek musiał się przygotować. Na wszystko. Na coś nawet gorszego i bardziej złowrogiego niż łuna nad lasem. Na pierwszym programie była przerwa, ekran wypełniał kolorowy sygnał kontrolny. Podobnie było na kolejnym programie. Następny jednak ukazywał ogień. To Warszawa – według słów reportera – stała w ogniu. Ludzie biegali, jak oszaleli, porażeni zgrozą. Wszędzie leżały ciała, zniszczone, rozkładające się, gnijące pod
49
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
wpływem strasznego działania roślin. A rośliny były ogromne, ulicami wiły się ich konary, gałęzie – mięsiste, pulsujące życiem. Zdawały się pochłaniać świat metr po metrze, ludzie byli dla nich szkodnikami, zwykłymi mszycami, żarciem, przeszkodą do pokonania. Ludzie płakali, wszędzie płonął ogień, ciała warszawiaków, potem gdańszczan, wrocławian i wojsko, które też było tylko zbiorowiskiem ludzi do zniszczenia. Jacyś politycy mówili o masowych ucieczkach Polaków – do Niemiec, dalej na zachód. Ale pod Berlinem też pojawiły się rośliny, nawet potężniejsze, jakby w Polsce nażerały się, by zaanektować bardziej cywilizowane tereny. Niepowstrzymane, wypełniające swymi cielskami ekran telewizora w opuszczonym sklepie. Pies zaczął szczekać. Jurek poczuł dreszcz strachu przeszywający go niczym ostrze miecza złego demona. Pies nigdy nie szczekał w taki sposób, w jego głosie kryło się coś... niewłaściwego. Jurek na miękkich nogach podszedł do drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Zwierzęcia nie było widać. Jego szczek dobiegał zza małego budyneczku służącego za portierkę, zdawał się zwiększać swoje natężenie, jakby pies chciał koniecznie zawołać swego pana, by ten ujrzał coś, czego nigdy wcześniej nie widział. Dlatego też szczekał tak głośno, z taką siłą, takim lękiem. Jurek nie wyszedł ze sklepiku. Nie chciał, bał się. Nie wyszedł, bo popatrzył na bramę wjazdową, której krawędź mógł dojrzeć z miejsca, w którym stał. Ujrzał konar, gruby na wiele metrów, potężny, który wił się po ziemi aż zza lasu, za którym nadal buchał ogień. Był ohydny, prawie zwierzęcy. Pies ujadał wściekle, Jurek zaś nie poruszał się. Zamarł, nie mogąc uczynić kroku. Za progiem istniał świat, który tylko czyhał, by złapać go i wyszarpać z niego życie. Nie wołał psa – zwierzę wybrało. Koniec konara znikał za budynkiem, tam też był pies. Ogień eksplodował nową siłą. Jurek widział na ekranie telewizora ludzi wijących się w bólu, płaczące dzieci, kobiety i mężczyzn, którzy pokryci dziwacznymi nasionami biegali w kółko, wyjąc z cierpienia, kompletnie oszaleli. Tam był ogień, śmierć, na którą nikt nic nie potrafił poradzić. Pies zaskomlał. Jego głos urwał się zaraz potem. Jurek przycisnął dłoń do ust, powstrzymując nagły krzyk. Konar drżał, pulsował – niczym wąż, który napychał się zbyt wielką myszą. Jurek wpatrywał się w tę scenę i faktycznie ujrzał zgrubienie, które wyłoniło się zza budynku i popełzło wzdłuż konara, ku... ciału drzewa. To pies był tym zgrubieniem, roślina go pożarła. Jurkowi wydawało się, że konar zamruczał z rozkoszy, wchłaniając biednego zwierzaka. Powoli, jak najbardziej bezdźwięcznie, Jurek wycofał się w głąb sklepu. Wyłączył telewizor. Może roślina nie spostrzeże, że pomiędzy wytworami ludzkich rąk skrył się jeden z ludzi, być może jeden z ostatnich na tej planecie. Wszyscy odeszli, zostawili go samego, zamkniętego w miejscu, które przez lata nabierało cech domu
50
[ Paweł Pietrzak - Kanciapa ]
– prawdziwego i jedynego. W tym zakładzie Jurek miał swoją kanciapę, swoje łóżko i odtwarzacz (Jezu, dostał go od chłopaków, którzy już nie żyli lub dogorywali w męczarniach... Nie w głowie im były ładne piosenki...), a one traciły znaczenie, bo pojawiły się te koszmarne rośliny, rozkładające swe konary, by zabić, zniszczyć, zmienić wszystko co ludzkie w śmierć. Jurek nie chciał być jednym z tych, którzy przed odejściem z tego świata wrzeszczą lub rzygają własnymi wnętrznościami. Nic z tego. Mógł chować się w tym sklepie choćby i sto lat. Zapasów miał dość. Słyszał szuranie, gdy konar przesuwał się po ziemi. Zbliżało się i oddalało, jakby roślina lustrowała teren pomiędzy kratami zakładu. Pewnie węszyła, jeśli tylko potrafiła. Przesuwała się jak niebezpieczny czujnik, wyszukujący tego, co roślinamatka chciałaby pożreć. Jurek skulił się. Zdawało mu się, że tak bardzo starał się skryć swą postać przed rośliną, że skurczył się, zapadł w sobie, zmniejszył do rozmiaru małego batonika niewartego uwagi. Zamknął oczy, by nie widzieć. Zasłonił uszy, by niczego nie słyszeć. Wszyscy zginęli. Wszyscy. Już nie słyszał rośliny, w uszach miał tylko szum. Przed oczami wielobarwne ciapki oraz obrazy z telewizji, których nie chciał oglądać na żywo, bo w telewizji przynajmniej krew była płaska, a zapach palonych i rozkładających się ciał niewyobrażalny. Byle dalej, bardziej w siebie, roślina odejdzie. I rzeczywiście odeszła. ****** Jurek stał w miejscu, gdzie zginął pies. Patrzył na kropelki krwi, kłaczki sierści. Jakby pies tracił włosy ze strachu, na moment przed byciem pożartym. Nawet się nie bronił. Jurek czuł łzy cisnące się do oczu, gulę rosnącą w gardle. Nie, nie może! Przed minutą wyszedł z kryjówki. Otwarł oczy, odsłonił uszy, czując się jak po długim śnie, w czasie którego wszystko, co najgorsze, mogło się zdarzyć. Wyszedł ze sklepu i odnalazł ślad śmierci psa, szlak ubitej trawy i ziemi po cielsku rośliny. Odnalazł też dziurę w bramie, przez którą konar węszył i węszył. Kręciło mu się w głowie, zbyt wiele ostatnio się działo. Jurek nigdy wcześniej nie musiał radzić sobie z tak wielką ilością zdarzeń. Kiedy dostał odtwarzacz – tego samego dnia, gdy po raz ostatni widział chłopaków, czy też nie? Dni zlewały się w jedno, a pies został zjedzony przez bestię z horroru. Bestia wyrwała stalową siatkę, rozpruła ją jak nylonowy worek. Siatka ta od lat oddzielała świat fabryki od świata zewnętrznego, dla Jurka była krańcem wszystkiego, poza który nie wyglądał, bo i po co? A teraz zewnętrze wdarło się brutalnie, mordując.
51
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
Jurek chciał się kryć, przeczekać. Tę noc udało mu się przetrwać. Roślina go nie znalazła. Nie miał zamiaru włączać telewizora, bo wiedział, co w nim ujrzy. Upadek ludzi, zniszczenie. Nic więcej. Chciał od tego uciec. Ale roślina wyrwała dziurę w metalu, pożarła pieska w całości. Mogła tak wiele. Jurek zaś był sam. Popatrzył w dal, na las, za którym płonęło miasto, i pomyślał, że może wystarczy uciec jak najdalej od tego miejsca – tam, gdzie nikt nie słyszał o roślinach, nikt się ich nie bał. Przecież musiało istnieć takie właśnie miejsce, kolejna bezpieczna przystań. Wrócił do swej kanciapki. Usiadł na łóżku. Poczuł chęć, by położyć się na nim, zamknąć oczy i leżeć tak długo, aż coś się wydarzy – umrze z głodu, przyjdzie ocalenie, cały zakład zapłonie jak Opole. Mógł czekać. Mógł wszystko. Siatka otaczająca zakład została zerwana przez coś, co nigdy nie powinno się pojawić. Dziura była dość duża. Mógł włączyć odtwarzacz i słuchać płyt, bo sprzęt był dobry, nic nie przeskakiwało, nie trzaskało, a płyt miał wiele. Nie włączałby radia, bo i po co. I tak wszystko wiedział. Sam widział. Pozostał sam, a korytarze wypełniała cisza, choć był przecież dzień. Sięgnął dłonią do odtwarzacza i włączył go. Płyta zaszumiała, na wyświetlaczu pojawił się czas trwania płyty. 45:27. Niepełna godzina. Oczywiście mógł sobie dać czas aż do końca jej odsłuchiwania, potem kolejnych, które znał na pamięć. Zamknąć drzwi i włączyć głośno muzykę. I liczyć, że nie zabraknie prądu w prądnicach. Mógł grać, bo rośliny uszu nie mają, nie? Nie mają. Wstał gwałtownie, bez dalszego wahania. Włączył muzykę. Doskonale znane dźwięki popłynęły z głośników. Muzyka była niezmienna. Nucąc piosenkę, Jurek wyszedł z kanciapy, z budynku. Słyszał muzykę jeszcze na dworze, zaraz przy dziurze w siatce. Gdy przechodził przez nią na trawę za zakładem, rozejrzał się po nagim terenie i zaczął śpiewać na całe gardło. Potem zaczął iść. Obszedł zakład dookoła i gdy znalazł się z jego drugiej strony, zaczął oddalać się od niego, od płonącego miasta. Śpiewał.
GRABARZ POLSKI Grabarz Polski #8 Korekta: Wojciech Lulek Grafika, skład, łamanie: Tizzastre Bizzalini Reklama, Patronaty i Współpraca: Bartek@grabarz.net | Wojtek@grabarz.net
Chcesz współtworzyć Grabarza? Napisz do nas!
52
www.Grabarz.net | www.Grabarz.net/Forum