28
#
PODSUMOWANIE ROKU 2010 TV NA DVD CZĘŚĆ 4 KRWIĄ PISANE CZĘŚĆ 3 LES EDWARDS - OBRAZY GROZY CZĘŚĆ 1 WYPOŻYCZALNIA KASET VHS CZĘŚĆ 6 WYWIADY: KAZIMIERZ KYRCZ JR & ROBERT CICHOWLAS ADAM ZALEWSKI, KRZYSZTOF T. DĄBROWSKI, EVIL EYE FILMY: 22 kule, Altitude, Baby Blues, Co kryje prawda, Córka, Devil, Hotel śmierci, Metropia KSIĄŻKI: Alienista, Anima Vilis, Bractwo sztyletu, Dolina szkieletów: Duch w machinie, Efemeryda, Everville, Gęba w niebie, Grizzly, Niebezpieczna gra, Nieśmiertelny, Oczy smoka, Pani na Czachticach, Panika na poziomie 4, Słownik gatunków i zjawisk filmowych, Złudzenie KOMIKS: Laleczki, Mroczna wieża: Długa droga do domu BOGDAN RUSZKOWSKI „NOWY DOM - DOM OSTATNI” (OPOWIADANIE) BOGDAN RUSZKOWSKI „NIEWŁAŚCIWY DZIEŃ” (OPOWIADANIE) WIERSZE NIEPOKOJĄCE - BOGDAN RUSZKOWSKI
w głąb ludzkiego umysłu znacznie głębiej niż moje wcześniejsze projekty. Sięga w głąb ludzkiej duszy – jakąkolwiek by ona nie była. W zbiorze „Sześć razy śmierć” poddałem Czytelnika podobneMyślę nieskromnie, że to bardzo przy- mu zabiegowi. zwoity thriller – prawdziwie męska proza. Swoim zwyczajem, umieściłem „Grizzly” to opowieść o pewnym w niej także akcenty adresowane do tragicznym morderstwie i surowej Pań. Jest w tej książce nieco więcej eg- sprawiedliwości, wymierzanej przez zotyki niż w moich wcześniejszych po- człowieka, który musiał zmierzyć się wieściach. Liczę, że Czytelnicy odbiorą z najgorszym. Nie tylko ze śmiercią ten fakt przychylnie. ukochanej osoby, ale i z najgorszymi wynaturzeniami człowieka. Jak To już Pana piąta książka. Czym się Pan sądzi, jakimi ludzie się okazują ona różni od poprzednich? Chyba w takich ekstremalnych sytuacjach? najbliżej jej do zbioru opowiadań I dlaczego właśnie one Pana jako au„Sześć razy śmierć”… tora tak interesują? Bez wątpienia. „Sześć razy śmierć” oraz „Grizzly” to wnikliwe studia ludzkich zachowań i możliwości – także dewiacji. Wielokrotnie wspominałem, że prawdziwym lękiem napawa mnie zło drzemiące w człowieku. Powieść „Grizzly” sięga
Rozmawiał: Marek Kowalski
Panie Adamie, dosłownie przed paroma dniami miała miejsce premiera Pana nowej powieści „Grizzly”. Jakie są Pana refleksje po jej napisaniu?
W ostatnim wywiadzie mówiłem, że ludzie odreagowują swój ból, radość czy napięcie w sposób zupełnie indywidualny – nie zawsze racjonalny. Ograniczam się do przedstawienia Czytelnikowi pewnych wariantów, pozostawiając Mu oce-
3
nę. Złożoność ludzkiej natury intryguje mnie w najwyższym stopniu. Może takie symbole, jak Bóg i Szatan drzemią w nas samych? Kto wie? Nie usiłuję tego oceniać ani definiować. Postrzegam to zjawisko jako tajemnicę ludzkiego umysłu. „Grizzly” to też powieść drogi. Szeryf Gerstaecker jedzie przez amerykańską prowincję i poznaje różnych ludzi, poznaje zło, jakie czynią, poznaje też dobrych ludzi… i siebie. Co odkrywa?
Pana twórczość wciąż ewoluuje: od horroru w stylu Stephena Kinga po twardy realistyczny thriller. Jakie są Pana cele? W jakim kierunku chciałby Pan zmierzać jako pisarz? King, a raczej jego twórczość, stanowił inspirację dla mojego debiutu – pokusę do spróbowania swoich sił. Teraz już o tym nie myślę. Otworzyłem własny świat. Wielu moich Czytelników zdążyło to zauważyć. Wielu jeszcze dojdzie zapewne do tego wniosku. Piszę z wiarą, że tak właśnie się stanie. Pragnę wniknąć w głąb prostych i złożonych osobowości. Pragnę przekazać, że istnieją wartości. Dla braci Gerstaecker są nimi ich zasady wpojone przez ojca, ale to tylko jedna z życiowych dróg.
Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie. Starałem się dowieść, że nawet rozdarty wewnętrznie człowiek – ktoś, kto kieruje się poczuciem klęski i goryczy – napotyka ludzi, przypominających wbrew jego logice, że zawsze znajdą się jakieś drzwi, które możemy otworzyć. Jakiej powieści możemy się w najbliższym czasie spodziewać? Nad czym Świat Pana powieści jest gęsto zalud- Pan pracuje? niony… (śmiech) Wśród wszystkich postaci niezwykłą siłą wewnętrzną Ukończyłem kolejną powieść. Ukaże się (bo nie tylko fizyczną) charakteryzu- nakładem Oficynki. Projekt nosi nazwę je się ród Gerstaeckerów. Z czego ta „Dwa Oblicza” i w większym niż dotychich siła wynika? Wierzy Pan w siłę czas stopniu przeznaczony jest dla Pań. Sporo w tej książce uczuć i subtelności, człowieka? choć moi Czytelnicy mogą liczyć, że Siła Gerstaeckerów wynika z ich prze- i mocniejszych wrażeń nie zabraknie. konań. Z zasad, które są dla nich waż- Namawiam do sięgnięcia po tę lekturę. niejsze niż definicja prawa. Ich zasady Pracuję obecnie nad siódmą powieścią, mogą być sprzeczne z ogólnie pojętym która przyniesie szereg podpowiedzi na kodeksem moralnym, lecz są zasadami, zdefiniowanie wiecznej zagadki, jaką wbrew którym nie mogą i nie zamierzają jest człowiek. postępować. Tacy ludzie bez wątpienia istnieją i nie mam zamiaru ich osądzać. Dziękuję za rozmowę. Co do siły… tak, wierzę w siłę człowieka. Wierzę głęboko. Ja także dziękuję. Pozdrawiam wszystkich Czytelników Grabarza…
4
-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Oficynka 20ll Ilość stron: 296
Od czasu ukazania się antologii „Sześć razy śmierć” – bardzo dobrego zbioru opowiadań Adama Zalewskiego minęło sporo czasu. Brakowało mi tego rodzaju literatury. Pod koniec zeszłego roku w zapowiedziach wydawnictwa Oficynka pojawił się „Grizzly” - nowy tytuł tego doskonałego autora thrillerów. Pisarz zdążył już zaskarbić sobie sympatię czytelników oraz wydawców, o czym świadczy fakt stworzenia serii sygnowanej jego nazwiskiem. „Grizzly” jest pierwszą publikacją tego wielceobiecującego cyklu. Powieść rozpoczyna się od mocnego akcentu: śmierci ukochanej osoby głównego bohatera. Jest ona opisana w bardzo szczegółowy sposób, a zachowanie i psychologiczny rys głównej postaci, stanowią precyzyjną analizę ludzkiego dramatu.. Tragedia daje początek szeregowi zdarzeń, układającemu się w splot przyczynowo–skutkowy. Napięcie i emocje towarzyszą czytelnikowi przez cały czas trwania tej mocnej, mrocznej historii. Zalewski po raz kolejny udowadnia, że wie jak wprowadzić czytelnika w warsztatu swoją opowieść. W ten sam sposób postępował znakomity reżyser Alfred Hitchcock. Najpierw raczył widza trzęsieniem ziemi, a następnie rosło napięcie, aż do samego finału. W przypadku Zalewskiego, również wypadło to doskonale. Prócz tego klasycznego chwytu, pisarz pokusił się o kolejne, po „Rowerzyście”, nowatorstwo, sięgając po niekonwencjonalne środki wzbudzania naszych emocji. Już w „Rowerzyście” wykorzystał na pozór zwyczajną rzecz – rower – w celu pokazania symbolu wolności. W „Grizzly” dokonał czegoś równie oryginalnego. Pokazał, że grozę może nieść nie tylko potwór, czy opętany rządzą mordu psychopata, lecz zwyczajne siły natury – w tym przypadku burza. Zoba-
czycie, jak autor pobudzi waszą wyobraźnię szczegółami tej sceny. Pisarz poruszył też problem kanibalizmu. Jest to niestety to jedno z najczęściej występujących skrzywień patologicznych w USA. W powieści przedstawione jest w formie okultystycznej, co znajduje uzasadnienie w policyjnych kronikach Stanów Zjednoczonych..
Text: Sebastian Drabik
ADAM ZALEWSKI - Grizzly
Stali czytelnicy Pisarza zauważą, że w jego twórczości pojawiła się pewna nowość: rozbudowana konstrukcja zdań. Autor postanowił zrezygnować z lapidarnego stylu, wychodząc naprzeciw tym, którzy nie przepadają za zwięzłą formą narracji. Kolejną rzeczą, którą stali czytelnicy od razu spostrzegą, to fakt, że i tu pojawiają się nasi starzy przyjaciele z poprzednich powieści. Ci, którzy nie zdążyli się z nimi zapoznać, nie będą mieli obowiązku, aby to robić (jednak myślę, że po tej lekturze tak czy inaczej to uczynią). Wcześniejsze niezbędne zdarzenia zostają tu bowiem w sensowny sposób przytoczone. To już piąta książka Zalewskiego, w której barwne postaci zostają rzucone w wir ekscytujących zdarzeń wykreowanych przez autora. I co warte zaznaczenia, każda kolejna pozycja jest lepsza od poprzedniej. Nie brak w literaturze Zalewskiego ciepła, życzliwości, ludzkich emocji i słabości. Wszystko to podane w sposób bardzo charakterystyczny i szczegółowy. Autor rozwija przed nami swój niepowtarzalny styl. Nie wiem jak Wy, ale ja chętnie ujrzałbym ekranizację tej powieści, ponieważ idealnie nadaję się na wielki ekran. Myślę, że bracia Coen najlepiej przenieśliby tę historię na taśmę celuloidową. Jestem przekonany, że podzielicie moje zdanie, gdy już zapoznacie się z tą książką. Dostarczy Wam wielu niezapomnianych chwil i dużą dawkę emocji.
5
ALTITUDE ALTITUDE Kanada, USA 2010 Dystrybucja: Brak
Reżyseria: Kaare Andrews Obsada: Jessica Lowndes Julianna Guill Ryan Donowho Landon Liboiron
X X X X
Text: Łukasz Pytlik
X
Wydawało się, że ten film po prostu musi się udać, że inne rozwiązanie jest równie prawdopodobne co wykorzenienie grzechu z Las Vegas... Tylko że czasem nie potrzeba pieniędzy ani uznanych aktorów – wystarczy po prostu bardzo dobry pomysł i intensywny, duszny scenariusz. Z takiego połączenia powstał „Altitude”.
Wszystko zaczyna się od długiego ujęcia POV, gdy akcję obserwujemy oczami jednego z uczestników zdarzeń – pilota małego samolotu. Odrealnione, zmiękczone kształty poszczególnych przedmiotów każą podejrzewać, że mamy do czynienia z retrospekcją, ale nie to jest tu najważniejsze. Podczas lotu dochodzi do turbulencji – i choć pilotka zachowuje spokój, nie można tego powiedzieć o pasażerach: ojcu, matce i małym chłopcu. Zwłaszcza ten ostatni wydaje się czymś mocno zaniepokojony – jak się okazuje, słusznie, bo dochodzi do katastrofy. Wkrótce dowiadujemy się, że osoba zasiadająca za sterami była matką głównej bohaterki całej historii – młodej dziewczyny z licencją pilota, która wraz z grupką przyjaciół udaje się kilkuosobowym samolotem na koncert. Niestety, zamiast w młyn pod sceną wpadają w młyn chmur i błyskawic – choć nic nie zapowiadało czegoś, co wygląda na potworną burzę.
Tutaj skończę i dam Wam rozkoszować Do tego debiutu Kaare Andrewsa (pra- się narastającą paniką, przerażeniem cującego również przy komiksach, co widać) podchodziłem ostrożnie, ale i z nadzieją – po klęskach w stylu beznadziejnego „Predators” bardzo liczyłem na coś bezpretensjonalnego i oryginalnego. Nie będę odwlekał – nie zawiodłem się, co więcej, będę poczynania tego reżysera obserwował bardzo uważnie, bo zaserwował kawał naprawdę świetnej zabawy.
Pamiętacie „Wolfmana”? Ogromny budżet, wielkie nazwiska, obietnice nawiązania do korzeni gatunku, a w końcu ogromne rozczarowanie?
6
i czymś, co kryje się w granatowo-czarnym nieboskłonie. Zwroty akcji bywają całkiem zaskakujące, grę młodych, nieznanych aktorów ogląda się z prawdziwą przyjemnością, do tego jak na mały film efekty specjalne wcale nie sprawiają wrażenia tanich – powiedziałbym nawet, że są na pewno lepsze od tych z „Mgły” Franka Darabonta. Może nie ma tu niczego, przez co wczołgacie się ze strachu pod fotel, ale ciasne wnętrze samo- lotu i klimat, klimat i jeszcze raz klimat zrobią swoje. „Altitude” kojarzy się z najlepszymi odcinkami „Opowieści z krypty” czy którymś z najciekawszych opowiadań Kinga. Można się jedynie zastanawiać nad zakończeniem – przyznam, że sam jeszcze nie wiem, czy mi się podobało czy wręcz przeciwnie. Ale po tym można poznać dobre filmy, prawda? Nigdy nie dają prostych odpowiedzi na tacy.
7
W rankingu książkowym redaktorów Grabarza Polskiego podobnie jak w zeszłym roku zatryumfowały trzy nazwiska: Cichowlas, Kyrcz Jr. i Ketchum. Pierwsi dwaj dzięki swojej powieści „Koszmar na miarę” zdobyli pierwsze miejsce w kategorii „Książka polska”, a Jack Ketchum zdominował podium w kategorii „Książka zagraniczna” wydając aż dwie pozycje, które uplasowały się, odpowiednio, na miejscu pierwszym i drugim: „Poza sezonem” oraz „Straceni”. Cieszy też pojawienie się w pierwszej trójce najnowszych wydawnictw Dawida Kaina („Gęba w niebie”) i Jacka Dukaja (zbiór pt. „Król bólu”). Tuż za pierwszą trójką znalazł się Łukasz Orbitowski ze zbiorem „Nadchodzi”. Z kolei w kategorii „Książka zagraniczna” trzecie miejsce zajęła „Infekcja” Scotta Siglera, której w ostatniej chwili musiała ustąpić epicka powieść Stephena Kinga „Pod kopułą”. Gratulacje należą się więc wydawnictwu Papierowy Księżyc, które wydało wszystkie trzy najlepsze tytułu w tej kategorii.
8
W kinie redaktorom Grabarza Polskiego najlepiej oglądało się krwawą i niepoważną „Maczetę” Roberta Rodrigueza, ale tuż za nią uplasowała się zawiła i niepozbawiona ambicji „Incepcja” Christophera Nolana. Trzecie miejsce zajęła zresztą ex aequo bardzo podobna para: brutalny komedio-horror „Pirania 3D” Alexandra Aji oraz mroczna i zaskakująca „Wyspa tajemnic” Martina Scorsese (w której Leonardo Di Caprio gra bardzo podobną rolę do tej z „Incepcji”). Może natomiast trochę zaskakiwać pierwsze miejsce filmu „Księga Ocalenia” w kategorii „Film DVD” bo to postapokaliptyczne dzieło braci Hughes zbierało mieszane recenzje – ale, jak widać, towarzysze Grabarze się tym nie przejęli; a przypomnę, że akurat na łamach Grabarza Polskiego „Księga Ocalenia” została zrecenzowana jak najbardziej pozytywnie. Drugie miejsce w tej kategorii zajęły „Wrota do piekieł”, a więc długo oczekiwany powrót Sama Raimiego do krwistego horroru z przymrużeniem oka. Trzecie miejsce przypadło natomiast
„Opętanym” Brecka Eisnera, których zgodnie uznaje się za jeden z najlepszych remake’ów, jakie kiedykolwiek powstały.
ną przygodówkę „Heavy Rain”. Na drugim miejscu „Dementia II” na przenośną konsolkę Nintendo DS. Zestawianie zamyka druga odsłona bardzo wciągającej gry akcji, Redakcyjni gracze w tym roku istnej masakry zombie czyli „Dead postawili na niezwykle realistycz- Rising 2”.
. KSIAZKI (POLSKIE) . PODSUMOWANIE ROKU 2010
(WYBÓR REDAKCJI)
1. Robert Cichowlas, Kazimierz Kyrcz Jr. „Koszmar na miarę” (Grasshopper) 2. Dawid Kain „Gęba w niebie” (Nisza) 3. Jacek Dukaj „Król Bólu” (Wydawnictwo Literackie)
. KSIAZKI (ZAGRANICZNE) . PODSUMOWANIE ROKU 2010
(WYBÓR REDAKCJI)
1. Jack Ketchum „Poza sezonem” (Papierowy Księżyc) 2. Jack Ketchum „Straceni” (Papierowy Księżyc) 3. Scott Sigler „Infekcja” (Papierowy Księżyc) 9
FILMY (KINO) PODSUMOWANIE ROKU 2010
(WYBÓR REDAKCJI)
1. „Maczeta”, reż. Robert Rodriguez (Kino Świat) 2. „Incepcja”, reż. Christopher Nolan (Warner) 3. „Pirania 3D”, reż. Alexandre Aja (Monolith) „Wyspa tajemnic”, reż. Martin Scorsese (UIP)
FILMY (DVD) PODSUMOWANIE ROKU 2010 1. „Księga Ocalenia”, reż. Hughes Brothers (Monolith) 2. „Wrota do piekieł”, reż. Sam Raimi (Best Film) 3. „Opętani”, reż. Breck Eisner (Monolith)
10
(WYBÓR REDAKCJI)
GRY (KOMPUTERY/KONSOLE) PODSUMOWANIE ROKU 2010
(WYBÓR REDAKCJI)
1. „Heavy Rain” (Sony Computer Entertainment Polska) 2. „Dementium II” (brak) 3. „Dead Rising 2” (Cenega Poland) Udział w głosowaniu wzięli: Mariusz „Orzeł” Wojteczek, Piotr Burakowski, Skura, Aleksandra Zielińska, Wojciech Jan Pawlik, Dawid Mlekicki, Tymoteusz Raffinetti, Bartłomiej Paszylk
W rankingu czytelników Grabarza Polskiego szczególne brawa należą się debiutantce Magdzie Kałużyńskiej, której powieść „Ymar” zdobyła sobie już najwyraźniej sporą rzeszę oddanych fanów – to ich głosy zadecydowały o zdobyciu przez „Ymar” pierwszego miejsca w kategorii „Książka polska”. Drugie miejsce zajęli – jakżeby inaczej – panowie Cichowlas i Kyrcz z powieścią „Koszmar na miarę”, a na pozycji trzeciej znalazły się dwa tytuły: „Król Bólu” Dukaja oraz – to chyba niespodzianka – „Przedwiośnie żywych trupów” „duetu” Stefan Żeromski / Kamil Śmiałkowski, a więc nowa, zombiastyczna wersja naszego literackiego klasyka. Wśród tytułów zagranicznych zwyciężyła obszerna powieść Stephena Kinga „Pod kopułą”, ale czytelnicy
– podobnie jak redakcja Grabarza – docenili też „Infekcję” Siglera (miejsce drugie) i „Poza sezonem” Ketchuma (miejsce trzecie). Tyle samo punktów, co „Poza sezonem” zdobyły także: „Metro 2033” Glukhovsky’ego i drugi tom antologii „Wielka księga horroru”. Spośród nowości kinowych nasi czytelnicy wybrali „Wilkołaka” Joe’ego Johnstona, ale sporo głosów zebrały również filmy „Opętani” Brecka Eisnera, „Maczeta” Roberta Rodrigueza (oba na miejscu drugim) oraz „Paranormal Activity 2” Toda Williamsa i „Resident Evil: Afterlife” Paula W.S. Andersona. Największym zaskoczeniem całego naszego podsumowania jest jednak chyba zwycięstwo filmu „Piekło Dantego: Epicka animacja” Jonathana Kni-
11
ghta w kategorii „Film DVD”: tytuł ten nie padł ani razu w głosowaniu redakcji, ale za to czytelnicy wprost zasypali nas głosami na niego! W efekcie bez trudu pokonał on swoich bardziej znanych konkurentów: „Wrota do piekieł” Sama Raimiego oraz „Legion” Scotta Stewarta. Czytelnicy w tym roku najchętniej grali w „Amnesię – Mroczny obłęd”XVIII-wieczny survival horror polegający głównie na eksplorowaniu mrocznego zamczyska. Kolejne miejsce na ich liście to samodzielny
dodatek do popularnej westernowej strzelanki „Red Dead Redemption” czyli „Red Dead Redemption: Undead Nightmare”. Jak łatwo się domyślić, chodzi tu o zombie survivalową wersję gry. Natomiast na trzecim miejscu ex aequo aż trzy pozycje!!! – wspomniany wcześniej „Dead Rising 2”; uroczy „Zombie Driver” czyli w skrócie wnuk kultowego „Carmageddonu” zmiksowany z pierwszym „GTA”; a także inspirowany serialem „Miasteczko Twin Peaks” thriller psychologiczny „Alan Wake”.
. KSIAZKI (POLSKIE) . PODSUMOWANIE ROKU 2010
(WYBÓR CZYTELNIKÓW)
1. Magdalena Kałużyńska „Ymar” (Fox Publishing) 2. Robert Cichowlas, Kazimierz Kyrcz Jr. „Koszmar na miarę” (Grasshopper) 3. Kamil Śmiałkowski , Stefan Żeromski „Przedwiośnie żywych trupów” (Runa) Jacek Dukaj „Król Bólu” (Wydawnictwo Literackie)
12
. KSIAZKI (ZAGRANICZNE) . PODSUMOWANIE ROKU 2010
(WYBÓR CZYTELNIKÓW)
1. Stephen King „Pod kopułą” (Prószyński i S-ka) 2. Scott Sigler „Infekcja” (Papierowy Księżyc) 3. Jack Ketchum „Poza sezonem” (Papierowy Księżyc) Dmitry Glukhovsky „Metro 2033” (Insignis) Różni autorzy „Wielka księga horroru”, tom II (Fabryka Słów)
FILMY (KINOWE) PODSUMOWANIE ROKU 2010
(WYBÓR CZYTELNIKÓW)
1. „Wilkołak”, reż. Joe Johnston (UIP) 2. „Opętani”, reż. Breck Eisner (Monolith), „Maczeta”, reż. Robert Rodriguez (Kino Świat) 3. „Paranormal Activity 2”, reż.Tod Williams (UIP) „Resident Evil: Afterlife”, reż. Paul W.S. Anderson (UIP)
13
FILMY (DVD) PODSUMOWANIE ROKU 2010
(WYBÓR CZYTELNIKÓW)
1. „Piekło Dantego: Epicka animacja”, reż.Jonathan Knight (Imperial) 2. „Wrota do piekieł”, reż. Sam Raimi (Best Film) 3. „Legion”, reż. Scott Stewart (Imperial)
GRY (KOMPUTERY/KONSOLE) PODSUMOWANIE ROKU 2010
(WYBÓR CZYTELNIKÓW)
1. „Amnesia: Mroczny obłęd” (Cenega Poland) 2. „Red Dead Redemption: Undead Nightmare” (Cenega Poland) 3. „Dead Rising 2” (Cenega Poland) „Zombie Driver” (CITYinteractive) „Alan Wake” (MicrosoftPolska) Pakiety nagród za udział w głosowaniu czytelników otrzymują: Mateusz Skoczylas, Przemysław Kopeć oraz dorry. Prosimy o przesłanie adresów do wysyłki nagród na bartek@grabarz.net
14
-------------------------------------- Ocena: 3/6 Wydawca: Rebis 20l0 Tłumaczenie: Maciej Szymański Ilość stron: 456
Kiedy mówisz thriller medyczny – myślisz Robin Cook. Z czystym sumieniem można powiedzieć, że cały podgatunek takiej literatury powstał właśnie dzięki niemu. Powieści „Sfinks”, „Wstrząs” czy kultowa „Coma” sprzedają się wciąż w dużych nakładach. Sam autor ukończył medycynę na Uniwersytecie Columbia więc wie o czym pisze. Thrillery czysto medyczne tworzy naprawdę dobrze. Gorzej gdy bierze się za tematy z innej półki (niesławna „Inwazja” z 1997 roku) lub gdy zaczyna mieszać gatunki. A „Niebezpieczna gra” jest właśnie taką mieszanką powieści medycznej z powieścią kryminalną. Mafia nowojorska i yakuza, wielkie przekręty finansowe, lekarze którzy dla zysku zrobią wszystko, badania nad komórkami macierzystymi, porwanie, morderstwa... a wszystko zaczyna się od niby przypadkowej śmierci japońskiego nielegalnego imigranta na stacji nowojorskiego metra. To Satoshi Machita, który uzyskał patent z dziedziny medycyny regeneracyjnej – biznesu wartego miliardy dolarów. W całej tej historii jest też miejsce dla dociekliwej lekarki, najlepszej patomorfolog, Laurie Montgomery-Stapleton (bohaterki dziewięciu innych książek – m.in. „Zaraza”, „Oślepienie”), która jak zawsze nieomylnie odkrywa, iż niby naturalna śmierć na stacji metra była w rzeczywistości wyrafinowanym morderstwem. Brzmi nieźle, prawda?. Cała historia potrafi zaciekawić, opisy technologii i możliwości jakie niesie ze sobą odkrycie komórek macierzystych sprawiają, że książkę można
potraktować jako źródło wiedzy. Wszystko by było dobrze gdyby ta opowieść miała jakiś „błysk”. Niestety – nie ma. Postacie wydają się sztuczne i schematyczne. Nowojorscy mafiozo jadają we włoskich pizzeriach, japońscy yakuza są do bólu honorowi, współpraca rządu japońskiego z mafią zdaje się naciągana. Po drugiej stronie barykady mamy kryształowe postacie bez skazy, wydumane problemy, nierealistyczne zachowania. Kiedy czytałem „Niebezpieczną grę” wydawało mi się, że autor próbuje na siłę stworzyć postaci które nie byłyby papierowe, a wychodzi mu całkiem na odwrót.
Text: Bogdan Ruszkowski
ROBIN COOK - Niebezpieczna gra (Cure)
Szkoda, bo materiał na książkę był świetny. Problemy dotacji na badania nowych dziedzin w medycynie, wielkich korporacji które nie robią nic z dobroci serca, etyki wśród lekarzy i badaczy którzy muszą bardziej być biznesmenami niż naukowcami. Niestety – przez sztywną narracje, sztuczne aż do bólu postaci, wydumane sytuacje – autor nie pozwala byśmy się nad tymi problemami zastanowili. Mam wrażenie, że Robin Cook (który od 1972 roku wydał trzydzieści powieści) powoli zaczyna gonić w piętkę ze swoim pisaniem. W każdej nowej powieści widać, że autor zaczyna się męczyć, a pisanie nie sprawia mu frajdy. Szkoda. Bo Robin Cook to autor który ciągle ma dużo do powiedzenia. „Niebezpieczna gra” nie jest powieścią złą. Jest powieścią przeciętną. Więc jeśli nie znasz jeszcze twórczości Cooka, to zdecydowanie lepiej będzie sięgnąć po wcześniejsze jego historie.
15
Poznaj grabarzy. Odkrywamy ich tajemni ce. W każdym numerze nowa sylwetka
TECZKA AKT PERSONALNYCH Bogdan Ruszkowski GP: Redaktor, recenzent,
Autor opowiadań niesamowitych
Co cię skłoniło aby zostać grabarzem? Odwieczne zamiłowanie do grozy w każdej postaci i chęć dzielenia hobby Co lubisz w życiu poza grzebaniem zwłok? Prowadzić życie rodzinne, fotografować i odpoczywać po ciężkiej
z innymi.
pracy.
Jaki film powalił cię ostatnio na cmentarną glebę? „REC” – ale tylko pierwsza część. Ulubiony film rozgrywający się w środowisku grabarz y? „To” według Stephena Kinga – nikt nie grzebie tak jak klown. Największe horrorowe rozczarowanie w ostatnim czasie? Ciągły spadek poziomu scenariuszy filmów grabarskich, ciągle
rosnące ceny książek.
Freddy czy Jason? Zdecydowanie Freddy. Co czytujesz kiedy nie trzeba akurat nikogo grzebać ? Wszystko co dobre – ostatnio mnie naszło na grubaśne sagi historyczne. Przy jakiej muzyce najweselej kopie się groby? Smooth Jazz, Acid Jazz. Jak często jadasz surowe mięso? Jak często się da złapać. Jakie masz najbliższe plany niezwiązane z pracą grabarz a? Robić to co potrafię, najlepiej jak potrafię.
THE NEW DAUGHTER CÓRKA USA 2009 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Luis Berdejo Obsada: Kevin Costner Ivana Baquero Samantha Mathis Gattlin Griffith
X X
Text: Tymoteusz Raffinetti
X X X
Wprawdzie aktor miał swój epizod w „Ruchomych cieniach” z 1986 roku, ale ciężko tę pozycję zaliczyć do pełnokrwistego horroru. Tym większą niespodziankę miłośnikom celuloidowej grozy sprawił hiszpański reżyser Luis Berdejo, kiedy okazało się, że główną rolę w jego pełnometrażowym debiucie zagra nie kto inny, a właśnie Kevin Costner.
Scenarzysta głośnego „[REC]” zaprezentował nam sztampową historię o samotnym ojcu, który świeżo po rozwodzie wprowadza się wraz z dwójką dzieci do położonego na odludziu domu. John James próbuje połączyć pisanie nowej książki z wyczerpującymi obowiązkami wynikającymi z opieki nad zbuntowaną Louisą oraz jej młodszym bratem Samem. Wkrótce bohater odkrywa na terenie posiadłości tajemniczy kopiec, który zdaje się mieć w niewyjaśniony sposób negatywny wpływ na jego córkę. Pomimo widocznych starań ekipy „Córka” razi nas przeciętnością. Zaczyna się schematycznie, rozwija powoli bez większych emocji, a zakończenie ani nie zaskakuje, ani nie dostarcza mocnych wrażeń. Pod względem gry aktorskiej jest poprawnie, zarówno odtwórcy ról dziecięcych, jak i Kevin Costner spisali się całkiem nieźle. Muzyka nie przeszkadza, a efekty specjalne stoją na przyzwoitym poziomie, chociaż poza
Kevin Costner znany jest ze znakomitych ról w licznych hollywoodzkich superprodukcjach. Mieliśmy okazję podziwiać go m.in. jako przebiegłego Robin Hooda, nieustraszonego Wyatta Earpa czy walecznego żeglarza z „Wodnego świata”. Pomimo dużej różnorodności gatunków nie było nam dane jednak zobaczyć go w żadnym filmie grozy.
18
kilkunastoma ostatnimi minutami nie ma zbyt wielu okazji, żeby je zaprezentować widzom. Nie czytałem opowiadania Johna Connolly’ego, na którego podstawie powstał obraz, więc nie mam porównania, ale fabuła „Córki” nie należy do szczególnie porywających. Co więcej, w miarę upływu czasu widz zaczyna nabierać przeświadczenia, że twórcy nie do końca byli zdecydowani, czym nas zainteresować. Mamy tu swoisty miszmasz: dramat ojca obawiającego się, że nie sprosta samotnemu wychowywaniu dwójki dzieci, elementy ghost story, indiańskie legendy, a na koniec... Cóż, nie zamierzam robić spoilerów – wystarczy, jeśli napiszę, że fani „Zejścia” będą przecierać oczy ze zdziwienia. Wszystko to sprawia, że oglądamy film co prawda z pewnym za- interesowaniem, ale jednocześnie narastającą irytacją. Nie jest to więc szczególnie dobra pozycja, ale z pewnością nie zasługuje na miano kompletnie nieudanej. Może gdyby reżyser postawił mocniej na jeden motyw i wokół niego budował cały klimat filmu, mielibyśmy do czynienia z ciekawszym dla odbiorców rezultatem. A tak, jak już wspomniałem, dostajemy jedynie przeciętniaka z ambicjami.
19
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Oficynka 20ll Ilość stron: 24l
Horror ma się coraz lepiej, a co ważniejsze – tendencja zwyżkowa nie omija także rodzimego rynku wydawniczego. Warto więc zwrócić uwagę, że istotniejsza od ilości staje się jakość, dzięki czemu do rąk czytelników trafiają coraz to lepsze pozycje. Swój wkład w poprawę sytuacji polskiej grozy Kazimierz Kyrcz Junior i Robert Cichowlas już mieli, toteż nie trzeba ich przedstawiać. Panowie znani są z wybierania świeżych tematów na horror – i wiadomo, że żadna konwencja im niestraszna. Albo i straszna właśnie. Po krwawym „Koszmarze na miarę” najsłynniejszy duet polskich przerażaczy prezentuje nową powieść, „Efemeryda”. Trudno było znaleźć wydawcę, który podołałby wypuszczeniu na rynek tej nowatorskiej powieści w świetle ostatnich tragicznych wydarzeń, ale na szczęście się udało. . Główny bohater, Artur Gałecki jest pilotem. Jako mistrz w swoim fachu większość czasu spędza za sterami. Jak łatwo zgadnąć, odbija się to na jego życiu prywatnym. A właściwie na braku takiego. Wszystko wywraca się do góry nogami, gdy po powrocie do domu Artur spostrzega, że ktoś całkiem przemeblował mu mieszkanie. A to tylko początek dziwnych wydarzeń, które zburzą racjonalne poglądy na temat świata, jakie reprezentuje pilot. Wkrótce przestanie ufać sąsiadom, byłej dziewczynie, a nawet samemu sobie. Stąd już niedaleka droga do szaleństwa. Niemal równolegle autorzy prowadzą wątek Doriana, młodego chłopaka, którego życie też nie do końca układa się tak, jak powinno. Wydawać by się mogło, że wygrana wycieczka do Hiszpanii przyniesie w końcu
trochę ukojenia. Nic bardziej mylnego. Wszak nie bez powodu autorzy pakują swoich bohaterów do jednego, feralnego samolotu.
Text: Aleksandra Zielińska
da
KAZIMIERZ KYRCZ JR & ROBERT. CICHOWLAS - Efemery
To miał być zwykły, rutynowy lot, jakie Artur odbywał często. To nic że ostatnio nie czuł się najlepiej, to nic że miał problemy z koncentracją. Pasażerów nieszczęsnego lotu czeka nie tylko katastrofa. Zastanawiałeś się kiedyś, Czytelniku, jakie są losy gorsze od śmierci? „Efemeryda” wnosi powiew świeżości do polskiej fantastyki. Żaden z innych pisarzy nie zabrał nas jeszcze w scenerię podniebnych lotów. I tu brawa dla panów za wspaniałe przygotowanie techniczne – szczegóły związane z pilotażem zostały podane przekonująco i tylko dodają smaczku lekturze. (Swoją drogą, ciekawe, jaki wkład miały w to konsultacje pana o wszystko mówiącym nazwisku Rzeźnicki). Powieść trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Nic nie zostaje czytelnikowi podane na tacy, co zmusza do snucia własnych refleksji. Kim naprawdę jest Gałecki? Co wydarzyło się na pokładzie samolotu? Całość wieńczy bardzo dobre zakończenie, kojarzące się lekko ze „Świętym Wrocławiem”. Podsumowując – „Efemeryda” to naprawdę dobra powieść, która pozostawia niedosyt, w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Jeśli Kyrczowi i Cichowlasowi idzie tak dobrze razem, to ciekawe czym zaskoczą w solowych projektach. Książkę polecić można każdemu. Oczywiście wyłączając pilotów i pasażerów samolotów. Lepiej nie wiedzieć, co cię czeka po wylądowaniu, prawda?
21
Pisarz też człowiek Mając trzynaście, czternaście lat i dopiero odkrywając literaturę grozy – początkowo tylko zagraniczną, gdyż o polskiej nie było słychać (a może w latach 90. nie istniało jeszcze coś takiego jak polska groza?) – lubiłem czytać notki biograficzne i odautorskie wstępy. Chciałem lepiej poznać autora historii, którą właśnie przeczytałem albo której przeczytanie miałem w planach. Zostało mi to do dziś. Przed otwarciem strony z pierwszym rozdziałem, zawsze poszukuję jakiejkolwiek informacji o autorze bądź od autora. Robię to mechanicznie, bez głębszego zastanowienia. Jeśli notki nie ma, to i tak, rzecz jasna, książkę czytam, ale jeśli jest... kilka minut studiuję zawarte w niej informacje. Kim jest pisarz? Czy robi coś więcej, czy tylko klepie w klawisze? Mieszka w domku na wsi, a może w centrum wielkiej metropolii? Jakie ma hobby, co go inspiruje? (Większość pisarzy dostaje drgawek, słysząc to pytanie, ale wcale nie dlatego, że boją się na nie odpowiadać, ale dlatego, że omawiali ten temat milion razy!) Lubię też wiedzieć, w jakim wieku jest pisarz. Pomaga mi to utożsamić się z samym bohaterem, lepiej odtworzyć wykreowany przez au-
tora świat. Nie ma znaczenia, czy twórcą opowieści jest nastolatek czy stulatek. Lubię jednak wiedzieć, kto do mnie przemawia, kto dzieli się ze mną jednym z największych cudów ludzkiego umysłu – wyobraźnią. Czasami wystarczy sama dedykacja, aby stworzyć sobie obraz twórcy. Ton, w jakim zwraca się do najbliższych, sposób, w jaki dziękuje czy przeprasza, albo wyraża miłość... Może brzmi to lekko banalnie, niekiedy ckliwie, ale pisarz to przecież jednostka niesłychanie wrażliwa, czy tego chce czy nie. Pamiętam dokładnie niedługą notkę w jednym z pierwszych horrorów Grahama Mastertona, jaki przeczytałem. Czarnobiałe zdjęcie plus podstawowe informacje o pisarzu dały mi jako takie wyobrażenie o samym twórcy, choć tak naprawdę najpierw dość dokładnie poznałem jego twórczość, a dopiero potem zacząłem interesować się nim samym. Zastanawiałem się, kim jest facet, który potrafi tak cholernie dobrze pisać... To było, zanim jeszcze Internet stał się powszechnym medium. Siłą rzeczy
w umyśle czternastolatka kształtował się obraz faceta, który nie wychyla nosa poza dom, jest typem samotnika i pali papierosa za papierosem (i zapewne opróżnia jedną flaszkę czystej za drugą). Z taką właśnie postacią kojarzył mi się pisarz horrorów. Jakież było moje zdziwienie, gdy po czasie okazało się, że bardzo się myliłem. Kontakt z Grahamem Mastertonem – który do dziś jest mym guru z zakresu literatury grozy – nawiązałem ładnych kilka lat temu, gdy wraz z żoną Wiescką gościł w Polsce, promując powieści „Szatańskie włosy” i „Wybuch”. Wtedy to legło w gruzach moje wyobrażenie o typowym autorze horrorów. Masterton bowiem okazał się schludnie ubranym, elokwentnym gościem, niezwykle rozmownym i cierpliwym, no i o dużej klasie. Wywarł na mnie spore wrażenie. Chyba na tym właśnie polega fenomen idola – to, co robi, godne jest podziwu, a i jego postawa przyciąga uwagę. Przez lata nawiązała się między nami nić sympatii, którą staram się pielęgnować. Doskonale poznałem go jako pisarza, ale i trochę prywatnie, po czym uświadomiłem sobie, że znany, popularny i lubiany pisarz to też człowiek. Po prostu. Wcześniej pod pojęciami „znany”, „sławny”, „popularny” kryła się tajemnica i spory dystans, jaki dzielił mnie do jej odkrycia. O ile najpierw zdążyłem poznać lwią część twórczości Mastertona, a dopiero potem samego autora, tak Morta Castle’a poznałem, zanim tak naprawdę odkryłem jego twórczość. De facto byłem
jedynie po lekturze „Zagubionych dusz” i jakiegoś stosunkowo słabego opowiadania z antologii „Zagłada”, gdy trafiłem w sieci na wywiad z Mortem, a niedługo potem, zaintrygowany jego wspaniałym podejściem do czytelnika, postanowiłem zapoznać się z jego bibliografią. Okazało się, że Mort Castle to bardzo poczytny amerykański pisarz grozy, mający na swoim koncie ponad pięćset opublikowanych opowiadań i kilka powieści, w tym utwory wielokrotnie nagradzane, a także nominowane do Bram Stoker Award, i to w czasach, gdy nagrody przyznawano naprawdę dobrym utworom, a nie, jak to jest teraz, „po znajomości”. Tak się złożyło, że nieistniejący już magazyn horroru „Czachopismo” poprosił mnie o przeprowadzenie wywiadu z jakąś ciekawą osobistością. Padło na Morta, gdyż akurat jego „miałem pod ręką”. Okazał się doprawdy interesującą postacią. Gdy nawiązaliśmy kontakt, doznałem lekkiego szoku. Facet był tak otwarty, sympatyczny i pomocny (przeczytał parę moich opowiadań, udzielił mi kilku naprawdę cennych rad odnośnie pisania opowiadań, a także z wielką przyjemnością wydał opinię na temat napisanego przeze mnie i Kazka Kyrcza opowiadania „Sex Machine”, która następnie znalazła się na okładce antologii „Twarze szatana”), że uzmysłowiłem sobie wtedy, że „sława” i „popularność” nie muszą wcale łączyć się z bufonadą i zadufaniem. Zaczęliśmy regularnie korespondować, po czym zostałem jego agentem literackim, wprowadzając na rynek dwie najznakomitsze książki Castle’a: powieść „Obcy” oraz antologię
„Księżyc na wodzie”. Do dziś jesteśmy dobrymi kumplami i tylko czekamy na dogodny moment, aby napić się wspólnie piwa. A wszystko zaczęło się od niedługiego wywiadu... Nigdy nie ukrywałem, że twórczość kolejnego pisarza, z którym pewnego razu postanowiłem nawiązać kontakt, bardziej mnie śmieszy i irytuje, niż straszy i intryguje. Guy N. Smith jawił mi się za młodu jako starszy brodaty jegomość. Przeczytałem kilkadziesiąt jego powieści i chyba tylko „Szatański pierwiosnek” i „Pana ciemności” uznałem za warte uwagi, ale zawsze byłem ciekawy, kim jest ten pisarz i co sprawiło, że jego książki publikowano u nas w tak ogromnych nakładach (po sto tysięcy egzemplarzy – w dodatku robiono dodruki!). Facet zdawał się być niedostępny. Wydawnicze notki na jego temat były nadzwyczaj skąpe, autor nie udział wywiadów ani nie korzystał z możliwości pisania wstępów do swoich książek. Kiedy na jednym z polskich serwisów internetowych przeczytałem wywiad z nim, pomyślałem sobie, że ten koleś to dopiero jest buc! Na każde pytanie odpowiadał półsłówkami, w dodatku paskudnie sobie kadził, brr. Mogłem zrobić tylko jedno – napisać do niego z prośbą o kolejny wywiad dla polskich czytelników. O dziwo, natychmiast się zgodził, mało tego, okazał się gościem z klasą i całkiem dobrymi manierami! Na każde moje pytanie odpowiedział wyczerpująco i z sensem. Polubiłem faceta. Postanowiłem również dać nową szansę jego kolejnym powieściom. Przeczytałem kilka
tych, z którymi wcześniej nie miałem do czynienia, i... niestety, to nie moja bajka, ale sam Smith to klawy gość!!! Podobno co roku bierze udział w konkursach palenia fajki na czas i wygrywa. Cóż, trzeba mieć jakieś hobby, no nie? Z każdą kolejną przygodą dotyczącą nawiązywania – przypadkowo czy nie – kontaktów z gwiazdami literatury horroru uświadamiałem sobie, że dobrze jest wiedzieć, kto serwuje ci kilka godzin dobrej zabawy w postaci niesamowitej historii. F. Paul Wilson, autor znanej w wielu kręgach „Twierdzy”, okazał się gościem równie miłym i konkretnym jak Mort Castle (obaj panowie się przyjaźnią!), podobnie Jack Ketchum, którego poznałem na Dniach Fantastyki we Wrocławiu w 2010 roku (jeden z bardziej wyluzowanych ludzi, jakich w życiu spotkałem). Poznając doskonałe thrillery Karin Slaughter (do tej pory jest to moja ulubiona autorka tego rodzaju książek), nawiązałem z nią sympatyczny kontakt. Karin mieszka w wielkim mieście, ale (jak na stereotypowego pisarza przystało) uwielbia samotnie. Swoje książki pisze w wielkim cichym domu w środku lasu. Nikt nie ma prawda wtedy naruszać jej spokoju. Po ukończeniu kolejnej powieści wyrusza na wakacje, podczas których na przykład pływa z delfinami... albo z rekinami! Autorów, którzy zaintrygowali mnie nie tylko swoimi opowieściami, ale także wywołali szereg pytań na temat ich prywatnego życia, jest doprawdy wielu i nie będę ich tutaj wymieniał. Większość
z nich to zwyczajni ludzie, mający niesłychany szacunek dla czytelnika. Pisarz to artysta najbardziej człowieczy. Pewnie dlatego, że nie musi uciekać codziennie przed zgrają reporterów czy fanów. To normalny, nie pozbawiony prywatności człowiek, zupełne przeciwieństwo muzyka czy aktora. Wśród nich zdarzają się jednak osoby kompletnie odizolowane od jakichkolwiek kontaktów z czytelnikiem, nawet mailowych. Anne Rice jest tutaj doskonałym przykładem. Nawet wydawcy mają problemy z nawiązaniem z nią kontaktu. Wszystkie kwestie biznesowe załatwiane są przez agentów literackich. Anne Rice nie lubi swoich czytelników, a przynajmniej takie można odnieść wrażenie. Znam kilka osób, które zaczytują się w jej powieściach, w dodatku pracują w branży dziennikarskiej i niejednokrotnie usiłowały „zapoznać” ją z polskim czytelnikiem. Autorka nawet nie odpisuje na maile. James Herbert jest kolejnym przykładem niewychylającego się z cienia pisarza. Znany z doskonałych horrorów takich jak „Nawiedzony”, „Creed” czy „Ciemność” nie udzielił dla polskich mediów jeszcze żadnego wywiadu, choć wiem, że proszony był o to wielokrotnie. Sam przez pewien okres walczyłem o wywiad z Herbertem, ale podobnie jak w przypadku Anne Rice, głos zabierał wyłącznie agent literacki pisarza, w dodatku
O Autorze:
w tonie niezbyt przychylnym. Cóż, trzeba to uszanować, choć jestem zdania, że kto, jeśli nie właśnie pisarz, powinien dać się poznać swoim czytelnikom? Nawet Howard Philips Lovecraft, samotnik z Providence, który – jak wiadomo – uznawany był za ekscentryka, czytelników traktował priorytetowo. Starannie pielęgnował znajomości, był niesłychanie pomocny i otwarty na wymianę korespondencji. Minęło piętnaście lat, odkąd książka stała się moim dobrym kumplem, a jej autor ukrytym gdzieś niedaleko głosem wyobraźni. Przez te wszystkie lata budził się we mnie bakcyl opowiadania historii. Im więcej czytałem, tym bardziej chciałem pisać. Im bardziej poznawałem pisarzy, zagłębiając się w ich biografie, tym częściej uzmysławiałem sobie, że jestem do nich podobny. Niespotykana wrażliwość, swoisty ekscentryzm, potrzeba dzielenia się z innymi wymyślonymi przez siebie opowieściami i trud, jakiego trzeba dołożyć, by je tworzyć... Oto prawdziwe cechy i motywacje pisarza. Nie pieniądz czy sława. Dążenie do perfekcji i satysfakcja z dialogu o tym, co się napisało, daje najwięcej uciechy. Pisarz nie jest celebrytą, choć już showmanem być musi, aby pokazać, że ma coś do powiedzenia. Oby zawsze miał. Historie lubią się powtarzać, ale bogata wyobraźnia urozmaici nawet najbardziej utarty schemat.
Robert Cichowlas urodził się w 1982 roku w Poznaniu, gdzie ukończył kulturoznawstwo na Uniwersytecie Adama Mickiewicza. Pisze, odkąd sięga pamięcią, koncentrując się głównie na opowiadaniach horroru. Publikacje: „W otchłani mroku” (2006, z Robertem Kucharczykiem), „Sępy” (2009, z Jackiem M. Rostockim), „Twarze szatana” (2009, z Kazimierzem Kyrczem Jr), „Siedlisko” (2010, z Kazimierzem Kyrczem Jr), „Koszmar na miarę” (2010, z Kazimierzem Kyrczem Jr), „Efemeryda” (2011, z Kazimierzem Kyrczem Jr).
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Wydawnictwo Książnica 20ll Tłumaczenie: Robert Lipski Ilość stron: 693
postacie nakreślone są z takim Kto powiedział, że Clive Barker wyczuciem, że od lektury barmusi pisać wyłącznie horrory? dzo trudno się oderwać. Jeśli „Everville” to jeden z kilku przywięc takie zawiązanie akcji, jak kładów, że brytyjski autor świetnie opisane powyżej, brzmi według daje sobie radę również z gaWas interesująco – jak najszybtunkiem fantasy. Tylko nie spociej zabierajcie się za lekturę tej dziewajcie się drugiego „Władcy książki. Bo to dopiero wierzchopierścieni” – świat wykreowany łek góry lodowej – ale nie chcę przez Barkera jest jednak znaczzdradzać szczegółów dalszej nie bardziej perwersyjny i brutalny niż ten fabuły żeby każdy mógł się cieszyć odkryznany z cyklu Tolkiena. waniem kolejnych niespodzianek przygotoNa początku książki śledzimy grupę ludzi wanych przez Barkera. przemierzających kraj w poszukiwaniu obszaru, na którym można by zbudować wyśnione przez jednego z wędrowców miasto Everville. Trudna podróż daje się jednak wszystkim we znaki i podróżujących jest z każdym dniem mniej. Część umiera z wyczerpania, a część traci życie w wyniku buntu kilku narwanych członków grupy. W końcu ginie również mężczyzna, który miał zostać architektem Everville. Nie wszystko jednak stracone bo cudem udaje się przeżyć jego córce, która świetnie pamięta plany ojca co do zbudowania wyśnionego miasta. Tyle, że dziewczynka musi odłączyć się od grupy, aby zbiec przed pragnącymi jej śmierci oprawcami. Uciekając, najpierw trafia do obozu dziwacznych, nieznanych sobie wcześniej istot – i wywołuje tam poważne zamieszanie – a następnie odkrywa bramę pomiędzy swoim światem, a światem Quiddity zwanym „morzem snów”. Jakie będą tego konsekwencje? Barker chętnie mnoży bohaterów, szybko przechodzi od jednego dramatycznego wydarzenia do następnego, a jego wizje „morza snów” trudno zrelacjonować w krótkiej recenzji. W każdym razie jednego możecie być pewni: w „Everville” dzieje się sporo, rzadko kiedy bywa sielankowo, a wszystkie
Text: Jan Tomkowski
CLIVE BARKER - Everville (Everville)
„Everville” to kontynuacja „Wielkiego sekretnego widowiska” i na pewno najlepiej czytać te książki we właściwej kolejności. Znajomość pierwszej części nie jest jednak całkowicie niezbędna, aby z przyjemnością zanurzyć się w świat „Everville” – ot, ewentualnie nie złapiemy paru aluzji do wcześniejszych wydarzeń czy nie będziemy świadomi przeszłości niektórych bohaterów. Wierzę jednak, że nawet w takiej sytuacji lektura tego niemalże 700-stronicowego tomu sprawi Wam mnóstwo przyjemności i minie szybciej niż byście się mogli spodziewać. Pozostaje pytanie: Czy „Everville” usatysfakcjonuje czytelników, którzy cenią Barkera przede wszystkim za „Księgę krwi” albo „Potępieńczą grę”? Moim zdaniem: niekoniecznie. Tu autor największą uwagę poświęca jednak dodawaniu kolejnych detali do budowanego strona za stroną fantastycznego świata, a brutalne epizody są jedynie pikantnym dodatkiem. Jednak każdy, kto ceni sobie przede wszystkim dobrą literaturę – bez względu na przyporządkowanie gatunkowe – powinien się w „Everville” zakochać. Nawet jeśli ten tom ustępuje odrobinę „Wielkiemu sekretnemu widowisku”.
27
Krzysztof T. Dąbrowski - rocznik 1978. Z pochodzenia Łodzianin, z wyboru Krakus. Jeśli chodzi o zajęcia artystyczne, dotychczas robił wiele rzeczy, m.in. śpiewał w kilku łódzkich zespołach rockowych, grał na gitarze (jak sam stwierdza - z mizernym skutkiem). Ukończył reżyserię, ale uznał, że to nie to i w 2006 roku zaczął pisać. Publikuje dużo - zarówno magazynach papierowych, jak i internetowych - nie tylko w Polsce. Interesuje się literaturą, muzyką, psychologią i ezoteryką, filmem i historią. Fascynacje te są silnie zaakcentowane w jego twórczości. Zainteresowanych dokładniej pokaźną ilością jego publikacji odsyłam na autorską stronę Krzysztofa: www.ktdabrowski.pl.tl Niniejszy wywiad związany jest z wydaniem przez niego niedawno drugiego zbioru opowiadań "Anima Vilis" (recenzja w numerze)
się niczego ciekawego w tej materii zdziałać, to pomyślę o czymś innym. Pierwsze dni po spektakularnej porażce poświęciłem na zaczytywaniu się wszelkimi poradami na temat pisania, jakie tylko udało mi się Internet. I całe szczęście. Pamiętam, że w Internecie znaleźć. podobnie jak wielu żółtodziobów przede mną, wstawiłem tekst na jakieś forum li- Minęły trzy czy cztery miesiące i jednym terackie i na dodatek byłem święcie prze- z tekstów udało mi się zainteresować konany, że spłodziłem wiekopomne dzieło. Magazyn Fantastyczny. Oczywiście A tymczasem był to taki koszmarek, że dziś w kwestii zasad panujących na rynku wysię do niego nie przyznaję (w końcu w kraju dawniczym byłem zielony jak szczypiowielu jest Krzysztofów Dąbrowskich). Tekst rek co zaowocowało wycofaniem tekstu słusznie został zjechany od góry do dołu z powodu... cóż… można go było znaleźć i na tym by się pewnikiem moja przygoda na naprawdę wielu forach literackich. Paz pisaniem zakończyła gdyby nie mój ośli miętam, że ta przygoda naprawdę mocno mnie przybiła - wyobraź sobie sytuację, upór, przekora i nieuleczalny optymizm. gdy w jednej chwili masz wrażenie, że Postanowiłem, że dam sobie szansę. łapiesz Pana Boga za nogi, wiatr dmie ci Stwierdziłem, że jeśli przez rok nie uda mi w plecy pomagając wypłynąć na szerokie
Rozmawiał: Mariusz „Orzeł” Wojteczek
Publikujesz bardzo wiele tekstów, nie tylko w Polsce, ale też w innych krajach Europy oraz poza nią. Czy pamiętasz swój debiut? Czy był to „papier”, czy Internet?
29
wody, a w chwilę potem klops i porażka totalna. Załapałem wtedy trzymiesięczną blokadę twórczą. Po prostu uszła ze mnie para i autentycznie się zniechęciłem. Na szczęście umiałem sobie wytłumaczyć, że skoro raz prawie się udało to przecież nie musi to oznaczać, że to był pierwszy i ostatni raz. Wręcz przeciwnie, że to raczej początek nowej drogi. Trzeba tylko przysiąść fałdów, solidnie popracować i próbować, próbować, próbować. I wyszło. W miesiąc później udało mi się wbić do innego magazynu ze świeżo wypieczonym, chrupiącym jeszcze opowiadaniem. Potem wszystko potoczyło się w tempie iście ekspresowym. Szczerze mówiąc, trochę mnie to zszokowało. Zaliczałem publikację za publikacją i dnia pewnego zakiełkowała we mnie myśl: A może by tak zebrać parę opowiadań, podopisywać co nieco i poszukać wydawcy? Skończyło się to tym, że w półtora roku po napisaniu pierwszego opowiadania miałem na koncie debiutancki zbiór opowiadań. Dziś uważam, że ukazał się on troszkę za szybko. Część opowiadań bym wyrzucił i zastąpił innymi. Część bym pozmieniał i rozbudował, tym bardziej, że sporo tekstów to raczej miniatury niż opowiadania. Wiadomo jak to jest, człowiek dojrzewa w pisarskiej materii, brnie w coraz dłuższe formy (pierwsza książka miała tyle stron ile najdłuższe opowiadanie w drugiej) i cóż, robi się krytyczny wobec tego, co kiedyś zmajstrował - ale z drugiej strony wiem też, że wielu czytelnikom książka się bardzo podobała, więc może przesadzam.
Tłumaczki, bo najczęściej trafiają się kobiety, wyławiam na forach dla tłumaczy. Często jest tak, że dziewczyna naprawdę zna język ale nie ma żadnych doświadczeń do wpisania do CV więc utrudnia jej to znalezienie pracy. Ja proponuję pomoc za pomoc, na której oboje korzystamy - ja mam w swoim artystycznym CV kolejną zagraniczną publikację, a ona w swoim CV tłumaczki może wpisać publikację przekładu w zagranicznym magazynie, a to już brzmi bardzo dobrze. Czasami zdarzają się też, choć bardzo rzadko, jakieś gratyfikacje finansowe - wtedy mam taką niepisaną umowę, że dzielimy się pół na pół. Ale najczęściej jest tak, że otrzymujemy po prostu egzemplarze autorskie danego magazynu, lub pliki z e-magazynem. Tak czy tak, jak na razie wszyscy są zadowoleni. Wydałeś dwa zbiory opowiadań: „Naśmierciny” oraz „Anima Vilis”. Pierwszy za pośrednictwem małego wydawnictwa Armoryka, a książka była promowana głównie przez ciebie samego i sprzedawana na Allegro. Drugi, nowy zbiór trafił już do nowego wydawnictwa Initium i miał stanowczo lepszą promocję: trafił min. do sieci Empik oraz wielu małych księgarń. Jak oceniasz rynek wydawniczy w Polsce? Czy łatwo - w twoim odczuciu - jest zaistnieć debiutantom? Mnie akurat z tym zaistnieniem na rynku poszło stanowczo zbyt łatwo. Zarówno pierwszy, jak i drugi wydawca, odezwali się dosłownie po paru godzinach, od wysłania materiału na książkę. Wychodzi na to, że albo urodziłem się w czepku, albo w poprzednim wcieleniu musiałem być dobrym człowiekiem i teraz prawo karmy działa na moją korzyść… (śmiech)
A propos tłumaczeń. Tłumaczenie tekstu literackiego na obcy język jest niezwykle trudne, a sam tłumacz musi być sam w sobie po części pisarzem, by dobrze wykonać swoje zadanie. Gdzie ty znajdujesz tłumaczy tak wielu języków, Współpracę z Armoryką wspominam nie tylko europejskich? bardzo dobrze, robili tyle, ile mogli. Na ile
30
pozwalał im budżet i warunki. Wtedy nie mając zielonego pojęcia o rynku wydawniczym zaczepiłem po prostu pierwsze z brzegu wydawnictwo - miałem listę kilkudziesięciu redakcji ułożoną alfabetycznie i postanowiłem co dwa tygodnie wysyłać propozycję do innego wydawcy, tak do skutku, aż ktoś się odezwie, lub polegnę uznając, że jeszcze za wysokie progi. Armoryka grała w otwarte karty - powiedzieli mi na ile mogą sobie pozwolić. A ja byłem tak nakręcony na debiut, że nawet jakby mi powiedziano, że nie zobaczę za ową publikację złamanego grosza, to i tak bym się z wdzięcznością zgodził. Wtedy myślałem, że skoro okazało się, że mam naprawdę na tyle szczęścia, że ktokolwiek cokolwiek chce mi wydać, i pewnie będzie to pierwsza i ostatnia książka, to przynajmniej będę mógł dziewczyny „na pisarza” wyrywać. (śmiech)
nych, którzy miesiącami a nawet latami chodzą po redakcjach i ciągle są odsyłani z kwitkiem. A co do wydawnictwa Initium to uważam, że naprawdę lepiej trafić nie mogłem - pod każdym względem są w pełni profesjonalni. W swoich opowiadaniach sięgasz po wiele gatunków literackich, nie tylko po horror. Jaki gatunek jest ci najbliższy, w jakim czujesz się najlepiej?
Ale skoro raz wyszło, a pisanie sprawia mi naprawdę dużo radości, to oczywiście uznałem, że warto próbować dalej. Tym bardziej, że w międzyczasie ku memu zaskoczeniu, udało się zaistnieć w kilkunastu magazynach i e-magazynach na świecie (najbardziej zszokowany byłem faktem, że jednym z moich przetłumaczonych tekstów zainteresował się słowacki Playboy). Biorąc pod uwagę dość szybkie tempo, to mimo dwóch książek czuję się jeszcze trochę żółtodziobem - cały czas się z tym wszystkim oswajam - i myślę, że pewnie okrzepnę na dobre dopiero po pierwszej powieści. To jest taki mój ostatni bastion do zdobycia. Taki pisarski egzamin dojrzałości.
Zdecydowanie horror psychologiczny. Rzeź dla rzezi i klimaty typu krew, flaki i inne przysmaki, jeśli nie są podparte ciekawymi i realistycznie przedstawionymi bohaterami, mogłyby dla mnie właściwie nie istnieć. W chwili obecnej zbliżam się do momentu gdy będę miał przeczytaną całą bibliografię Kinga, więc pozostanie mi rzewnie zapłakać i rzucić się na książki Koontza. Poza horrorami jeszcze fantastyka - na chwilę obecną często sobie Lemuję. Klimaty orwellowskie też mi są bardzo bliskie. Realizm magiczny. Dobra obyczajówka. Ot, staram się między kolejnymi Kingami krążyć po różnych gatunkach i poszerzać horyzonty. Sporo też czytam różnych tekstów naukowych i paranaukowych. Lubię od czasu do czasu wrzucić na ruszt trochę tekstów z zakresu teorii spiskowych (potrafią naprawdę solidnie rozgrzać wyobraźnię - myślę, że prędzej czy później wskoczę z pisaniem w te klimaty). Generalnie im bardziej ma się różnorodny zakres tego co się czyta, tym szersze pole do popisu ma potem wyobraźnia - łącząc ze sobą nieraz bardzo odległe i na pozór nie przystające do siebie elementy.
A wracając do sedna pytania, to naprawdę trudno mi ocenić, czy łatwo, czy trudno zaistnieć debiutantom - z jednej strony u mnie wszystko poszło lotem błyskawicy, więc mógłbym mówić, że łatwizna, a z drugiej jest mnóstwo młodych zdol-
Twoje opowiadania często łączą się fabułą (jak w tomie „Anima Vilis”), co wydaje się być przymiarka do dłuższej formy literackiej. Kiedy więc możemy spodziewać się pierwszej powieści sygnowanej twoim nazwiskiem?
31
Już powoli pracuję nad powieścią. W chwili gdy wychodziło „Anima Vilis” miałem prawie osiemdziesiąt stron historii o zombie w Krakowie... ale wydawca uznał, że za dużo ostatnimi czasy wychodzi książek o zombie więc pomysł na jakiś czas poszedł w odstawkę (na sto procent jednak prędzej czy później do niego wrócę). W tej chwili pracuję nad książką, która będzie nawiązywała do mojego ulubionego opowiadania z ostatniej książki – „Przeznaczenie znajdzie drogę”. Czyli pojawi się wiedźma i słowiańskie demony, jednak tym razem będzie o wiele więcej zamieszania, ale nie chciałbym na razie zbyt wiele zdradzać. Na chwilę obecną mam około stu stron i jak dobrze pójdzie to pewnie do wakacji będę miał wersję roboczą. W twoich historiach często pojawia się motyw reinkarnacji i wędrówki dusz. Czy to zainteresowania czysto „warsztatowe”, czy może zajmujesz się tym w szerszym zakresie? Z jednej strony łączy się to z tym, w co wierzę, a z drugiej z podejściem typu: „Co by tu jeszcze wrzucić do tego przepastnego wora z napisem horror/fantastyka, czego jeszcze nie było?” I choć w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków wychodzi na to, że ktoś gdzieś kiedyś miał już podobny pomysł, to zawsze jest szansa, że uda się wymyślić coś zupełnie nowego. Coś, czego jeszcze nie było. Nie wierzę w stwierdzenie, że napisano już wszystko i o wszystkim i teraz pozostaje już tylko tworzenie wariacji różnych starych tematów. Myślę, że łącząc ze sobą tematykę z odległych dziedzin zarówno literaturę, jak i naukę, czy ezoterykę i tematykę teorii spiskowych - miksując ze sobą to wszystko, można stworzyć coś świeżego.
Dąbrowskiego takie pomysły? Co cię inspiruje, co motywuje i dlaczego w ogóle horror, a nie np. powieść obyczajowa? Dlaczego horror? Odpowiedź jest prosta - bo lubię. Kręci mnie to i bawi, więc naturalną koleją rzeczy jest to, że zacząłem się babrać w tym ociekającym posoką gatunku. U mnie jest to chyba spowodowane przedawkowaniem w dzieciństwie Kinga, Mastertona i wszelakich Herbertów, Smithów i jeszcze paru innych. Wyrobił mi się taki odruch jak w tym doświadczeniu z psem Pawłowa: Gdy słyszę słowo horror na mej paszczęce natychmiast pojawia się szeroki banan. A tak na poważnie to chyba dlatego, że intryguje mnie tematyka nadnaturalna. Podczas czytania horroru zawsze jest ta adrenalinka, poczucie, że coś wisi w powietrzu, nastrój, podskórny niepokój, tajemnica i całe to mistyczne ecie-pecie. To tak samo jakby fana metalu spytać - a czemu nie pop? Kwestia gustu i tego, że coś kogoś rusza, bo rusza. I już. A jeśli chodzi o inspiracje to inspiruje mnie absolutnie wszystko - od rozmowy w tramwaju po tekst o fizyce kwantowej. Nie można się ograniczać. Życie jednak nie kończy się na pisaniu (a szkoda), więc czym zajmujesz się poza tworzeniem nowych historii? Pasje, hobby, praca zawodowa... Kim Dąbrowski jest na co dzień?
Ostatnimi czasy przeginam ze sportem. Codziennie joga. Raz, dwa razy w tygodniu squash. Do tego chodzenie po górach. Trochę machania ciężarkami. Cóż, od strony fizycznej, pisanie zaczęło mi trochę wychodzić bokiem - i w związku z tym musiałem wrócić do równowagi bo groziły Inspiracje autora to standard każdego mi klimaty typu: „Hej ho, mogę sobie postawywiadu. Więc skąd u Krzysztofa T. wić kufel na brzuchu!”
32
W sumie w trzy miesiące zrzuciłem trzyna- powstawaniu tego tytułu. ście kilo (i z ręką na sercu przyznaję, że nie katowałem się żadnymi dietami). Teraz A co w realnym świecie przeraża cię czuję się jak nowo narodzony. najbardziej? Praca - nic ciekawego, więc lecimy dalej. Pasja i hobby. Poza zmniejszaniem swych rozmiarów do tych jedynie słusznych ostatnio bawiłem się w pisanie scenariusza i pobierałem nauki w tej materii w Krakowskiej Szkole Scenariuszowej. Przymierzałem się też do tego aby zacząć uprawiać tak zwany geoarbitraż - czyli uciec na jesień i zimę w tropiki i tam pracować i pisać korzystając z możliwości jakie daje Internet. Planowałem zaszyć się w Tajlandii, ale niedawno w moim życiu pojawiła się pewna urocza krakowianka i tak mnie zbałamuciła, że musiałem ten pomysł przesunąć jeszcze o rok - póki ma Lepsza Połowa studiów nie skończy. Sporadycznie od czasu do czasu majstruję też skecze w klimatach „Małej Brytanii” i „Monty Pythona” i w sumie (a nawet w szczupaku), przydałaby się jakaś ekipa kabareciarzy z deficytem pomysłów, bo korci mnie by coś z tym zrobić.
Ostatnimi czasy temat wystąpień publicznych. Wiem, że jako autor prędzej czy później będę postawiony przed publiką. Biorąc pod uwagę, że owe wystąpienia są moją fobią i napawają mnie przerażeniem, to pewnie na pierwszym wieczorku będę blady jak ziemia i spocony jak szczur portowy. Zapewne ostatkiem sił wydobędę z siebie kilka nieskładnych słów pretendujących do miana zdania po czym runę na podłogę rażony przedwczesnym zawałem. A propos tematu, czytałem dziś wywiad z Magdaleną Kałużyńską. Kazimierz Kyrcz wymaglował w nim koleżankę na temat tych pierwszych spotkań i przewalczania tremy i muszę przyznać, że trochę mnie to podbudowało. Ponoć na początku jest totalna trema i mordęga i najchętniej człowiek by się gdzieś pod ziemię zapadł bo przecież kto powiedział, że pisarz musi być showmanem? - a z drugiej strony, co pocieszające, do wszystkiego można się z czasem przyzwyczaić, a i czytelnicy podchodzą do zmagań autora z samym sobą z dużą wyrozumiałością.
Jakie plany na najbliższe miesiące? Nad czym teraz pracujesz? Kiedy i gdzie będziemy mogli przeczytać twój nowy tekst? Z innych przerażeń to chyba przeraża mnie to samo, co każdego - nieuleczalne Powieść, powieść i jeszcze raz powieść. choroby, przemoc. Fakt, że jeszcze nie I to jeszcze w tym roku, bo czuję ciśnienie mam własnego M2, tylko cały czas muby sobie udowodnić, że podołam wyzwa- szę coś wynajmować. A gdybym chciał to niu. W chwilach wolnych scenariusz i ciąg zmienić, to po wzięciu kredytu na resztę dalszy gubienia kilogramów (może po- młodości stałbym się zakutym w bankoradnik napiszę - to dopiero byłby horror!). we kajdany niewolnikiem comiesięcznych Przymierzam się też do książki kuchar- rat i odsetek. skiej dla kanibali o wiele mówiącym tytule „Serce w panierce”. No i muszę w końcu Dzięki za wywiad! jakoś pozbyć się kości i tych wszystkich ubrań i rzeczy osobistych po ochotnikach Mroczne (p)ozdrowienia dla czytelników i ochotniczkach, którzy wspierali mnie przy Grabarza!
33
-------------------------------------- Ocena: 3/6 Wydawca: Initium 20l0 Ilość stron: 286
„Anima Vilis” to drugi zbiór opowiadań Krzysztofa T. Dąbrowskiego – chyba najbardziej płodnego autora młodego pokolenia. Jego opowiadania publikowane były w USA, Anglii, Rosji, Czechach, Niemczech, Izraelu, Hiszpanii, Brazylii, Meksyku, Argentynie, a także na Węgrzech i Słowacji. Widać więc, że lista jego dokonań jest długa i imponująca. Czytelnicy Grabarza Polskiego mieli okazję przeczytać jego opowiadanie „Zmałpienie” w czwartym numerze magazynu. Tematyka opowiadań jest mocno zróżnicowana i często bliżej jej do fantastyki niż horroru. Jak sam autor zaznacza we wstępie, cztery z siedmiu zamieszczonych w zbiorze opowiadań są ze sobą fabularnie splecione, choć czasem są to powiązania bardzo luźne. „Anima Vilis” opowiada o demonicznej wersji Świętego Mikołaja. Historia „A teraz bawcie się i świętujcie” pokazuje nam, jak blisko może być do spełnienia proroctwa biblijnej Apokalipsy, choć niekoniecznie będzie to dopust Boży. „Uprowadzenie” opowiada historyjkę ze znanym już czytelnikom pierwszego zbioru Dąbrowskiego Staśkiem. „Przeznaczenie znajdzie drogę” to opowieść o magii i wędrówce dusz. „Biwakowi” blisko z początku do klasycznego amerykańskiego slashera, który przeradza się w opowieść o słowiańskich demonach. „Georgie” to całkiem niezłe opowiadanie z Dzikiego Zachodu, gdzie jakimś zrządzeniem losu pojawia się zbłąkany zombie. Natomiast „Losu dopełnienie” to skomplikowana historia dziejąca się w przeszłości i w przyszłości, będąca swoistym dopełnieniem wątków przedstawionych w niektórych z poprzednich opowiadań.
Muszę uczciwie przyznać, że mam pewien sentyment do rodzimych autorów grozy młodego pokolenia i pewne rzeczy im wybaczam. Tak jest i w tym przypadku, bowiem w stylu pisania Dąbrowskiego do wielu rzeczy można by się przyczepić. Widać u niego trochę braku wprawy, pewien problem z panowaniem nad fabułą (zwłaszcza w dłuższych historiach) i w profilach psychologicznych postaci, jednak autor nadrabia to całkiem ciekawymi pomysłami i szukaniem nowych fabularnych ścieżek. Nie trzyma się usilnie klasycznego ujęcia horroru, czyli demonów, wampirów, psychopatów itp., a ucieka raczej w mroczne, zawikłane wizje związane z reinkarnacją, wędrówką dusz i ludową demonologią. Ta tematyka jest z całą pewnością najsilniej zaakcentowana w jego twórczości i przywodzi na myśl uwspółcześnione historie w stylu Grabińskiego lub mało znaną u nas, ale świetną powieść Bohdana Lekszyckiego „Dusze w mrokach”. Blisko Dąbrowskiemu do powieści metafizycznych, choć pokazuje ich mroczniejszą, bardziej przerażającą stronę, a jego bohaterowie często wykorzystują magię i demony dla własnych korzyści, kierowani egoistycznymi pobudkami i brutalnym wyrachowaniem.
Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek
KRZYSZTOF T. DĄBROWSKI - Anima Vilis
„Anima Vilis” to zbiór bardzo nierówny. Jedne opowiadania są dobre („Losu dopełnienie”), inne całkiem niezłe („Biwak”, „Georgie”), a niektóre niestety słabe („Uprowadzenie” czy „A teraz bawcie się i świętujcie”). Jednak jeśli autorowi nie braknie mu pokory i chęci do szlifowania swojego stylu, to może być z niego całkiem niezły pisarz. Ma potencjał i pomysły, a także wie, jak się promować. A to w połączeniu z ciężką pracą może dać naprawdę dobre efekty.
35
[ Bogdan Ruszkowski - Nowy dom – dom ostatni ]
Bogdan Ruszkowski Nowy dom – dom ostatni
Grześ Urbanek miał sześć lat i był bardzo nieszczęśliwy. Nie, nie – nie od zawsze. Był nieszczęśliwy od czterech dni. Wtedy właśnie przeprowadzili się do nowego domu. Cały problem i nieszczęście chłopca polegało na tym, ze zupełnie nie pamiętał przeprowadzki. Kiedy spytał o nią swojego ośmioletniego brata Michała, ten zbył go krótkim „spadaj, smarkaczu”. Ale Grześ, z intuicją, jaką mają tylko dzieci, zrozumiał, że Michał też nie pamięta przeprowadzki do owego domu. Widział to w jego wystraszonych oczach. Mógł spytać Anety – ich starszej siostry. Ale dobrze wiedział, że ona z tym swoim „jestem już kobietą” zbyje go w ogóle byle czym... Jeśli zwróci uwagę na to, że się do niej odezwał... Mama też wyglądała na oszołomiona wydarzeniami... I tylko tata był pełen entuzjazmu i zachwycał się nową pracą. Chociaż Grześ był pewien, że przecież od czterech dni tata nie wychodził z domu, więc co to za praca mogła być? Zresztą – nie tylko to było dziwne. W tym domu wszystko zdawało się być niezwykłe. Na przykład to, że nie jeździli na zakupy, a lodówka cały czas była pełna. Grześ zapytał nawet o to przy śniadaniu. Mama tylko wzruszyła ramionami, a tata roześmiała się głośno i powiedział, że to pewnie krasnoludki w nocy przynoszą im jedzenie do lodówki... Rodzeństwo tylko popatrzyło na Grzesia wymownym wzrokiem... Ale czy w ich spojrzeniach obok dezaprobaty nie dostrzegł panicznego strachu? Tak, Grześ był tego pewien, coś było bardzo nie w porządku. *** – Mamo? – odezwała się Aneta, wchodząc do pokoju rodziców. Mogła to zrobić bezkarnie, bo ojciec zaszył się w swojej pracowni. – Tak, córeczko – Mama spojrzała na nią i Aneta zobaczyła, że ma oczy załzawione, jakby dopiero co przestała płakać.
37
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
– Mamo, wszystko dobrze? – spytała. – Tak, tak. Wszystko w porządku. Cos chciałaś? Aneta zawahała się. Chciała spytać o coś, co ją dręczyło od czterech dni, ale w oczach matki zobaczyła bezradność, łzy i... Czy to była panika? Tak, chyba tak. Mama była piekielnie wystraszona. Aneta Urbanek – mimo całej pozy na zbuntowaną szesnastolatkę – była dobrą córką i wiedziała, kiedy należy się taktownie wycofać z zadawania trudnych pytań. – Nie, nic. Chciałam tylko spytać, czy nie napijesz się herbaty? – Dziękuję, nie będę piła. – No dobrze – Aneta wycofała się z pokoju, ale wróciła. – Kocham cię, mamo. Mama uśmiechnęła się, a smutek, jaki był w tym uśmiechu, zmroził Anetę do szpiku kości. Już nic nie mówiąc, poszła do kuchni po herbatę. *** Marcin Urbanek – mąż, ojciec rodziny – siedział samotnie w swojej pracowni. Robił to, co robił od czterech dni. Gapił się bezmyślnie w wycinki z gazet. Przerzucał je machinalnie, wcale nie czytając ani wielkich tytułów, ani artykułów wydrukowanych pod nimi. Znał je przecież na pamięć. Na biurku cicho zabrzęczał budzik. Była pora, by wyjść do rodziny i z entuzjazmem opowiadać o nowej pracy. „Kiedy się dowiedzą?”, pomyślał. Bo był pewien, że się dowiedzą. Tak mu przecież powiedziano. „Co będzie jak się dowiedzą?” – ta druga myśl przeraziła go bardziej. Odetchnął głęboko, próbując się uspokoić, uśmiechnął szeroko i z tym wymuszonym uśmiechem wyszedł z gabinetu. *** „Tata też się boi”, pomyślał Grześ, kiedy ojciec wszedł do kuchni. Ale przecież tatusiowie niczego się nie boją. Coś się stało. Dlatego nie pamiętają przeprowadzki. Grześ był coraz bardziej przerażony. – Mamo, kiedy pójdę do szkoły? – spytał, bezskutecznie próbując ukryć strach, który brzęczał w jego głosie. Mama patrzyła na tatę całkiem zdezorientowana. – Grzesiulku, jeszcze trochę powakacjujesz – odpowiedział za mamę tata. – Ale ja chcę do szkoły! – prawie krzyknął chłopiec.
38
[ Bogdan Ruszkowski - Nowy dom – dom ostatni ]
– Kilka dni – odparł tata ze stanowczością w głosie, niszcząc w zarodku rodzącą się dyskusję. Grześ jeszcze chciał coś powiedzieć, ale w tej samej chwili rozległ się dzwonek do drzwi. Przez chwilę oboje rodzice patrzyli na siebie ze strachem. A potem tata roześmiał się wesoło. – Pierwszy gość! Ciekawe kto to. Ale Grześ słyszał coś innego. Strach. Paniczny strach, który tata nieudolnie próbował maskować tym głośnym, nienaturalnym śmiechem. *** Aneta Urbanek była przekonana, że w całym swoim szesnastoletnim życiu nie spotkała nikogo, kto byłby tak piękny jak mężczyzna, który wszedł z tatą do kuchni. Piękny to złe określenie. „Nieziemski”, pomyślała. Gapiła się w idealnego mężczyznę, aż te przygłupy, młodsi bracia zaczęli chichotać, trącając się łokciami. „Niech się śmieją”, myślała, „ostatnio rzadko słychać ich śmiech”. Wszystko przez ten dziwny dom. I tę przeprowadzkę... z której jej bracia i mama nic nie pamiętali. Zupełnie tak jak ona. I wtedy obcy mężczyzna się uśmiechnął... Kilka godzin później Aneta, leżąc na łóżku i onanizując się po raz pierwszy w życiu, na wspomnienie tego uśmiechu doznała orgazmu tak potężnego, że przez chwilę była pewna, że umiera. „Ale śmierć nie jest tak cudowna”, przemknęło jej przez myśl i sama była zdziwiona. *** „Byłem ostatni” – z tą myślą Michał Urbanek poderwał się z łóżka. Zaciśniętą pięść wcisnął w usta, by nie krzyczeć. Koszmar, który go obudził, był tak realistyczny... „Byłem ostatni i dlatego pamiętam więcej...”, pomyślał jeszcze raz. I rozpłakał się bezgłośnie. Miał osiem lat i był za mały na taką prawdę. A jeszcze ten mężczyzna, który przyszedł do nich po obiedzie... Tata zaszył się z nim w swoim gabinecie i rozmawiali o czymś aż do późnego wieczora. Leżąc w ciemnościach, Michał Urbanek uświadomił sobie, że wie, kim jest ten mężczyzna. I wtedy właśnie wszystko sobie przypomniał. I zapłakał rozpaczliwie i bezradnie. *** Nastał kolejny dzień w nowym domu.
39
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
Na śniadanie zgromadzili się prawie wszyscy. Nie było tylko Michała. Wszedł do kuchni dopiero wtedy, kiedy wszyscy już siedzieli przy stole. Był blady, a w ręku trzymał jakąś teczkę. – Michaś? – spytała mama. – Wszystko dobrze? Źle się czujesz? Ale Michał Urbanek tylko spojrzał na ojca. – Dlaczego, tato? – prawie wykrzyczał. I rzucił na stół teczkę, z której wysypały się wycinki z gazet. Wielkie nagłówki krzyczały czerwienią: „Szaleniec zabija rodzinę i popełnia samobójstwo”. Pod nagłówkiem były zdjęcia. Łatwo było rozpoznać na nich Grzesia, Michała, Anetę i mamę. Zdjęcie taty było większe od innych. W końcu każdy czytelnik chciał zobaczyć z bliska twarz szaleńca. – Czemu? – spytał Michał i rozpłakał się głośno. Grześ rozpłakał się także. – Wiedziałaś? – spytała mamę Aneta. Ta tylko pokręciła głowa z niedowierzaniem. – Ja... To był moment – zaczął tłumaczyć tata. – Wybaczcie mi. – Wybaczyć?! – krzyknęła Aneta – Zabiłeś nas? – Szok w głosie mamy. – Ja... nie chciałem. Wybaczcie – Nieee... Nigdy! – zawołał Michał. – Nigdy ci nie wybaczę. Byłem ostatni. Pamiętam wszystko. Nie wybaczę! I w tej chwili dom zaczął się zmieniać. Ściany rozsuwały się, ze stołu znikały talerze, sztućce. Po chwili stali w pustym już teraz pomieszczeniu. Mężczyzna, który rozmawiał z tatą, zmaterializował się nagle pośrodku nich. – A więc nie zostało wybaczone. Niechaj się stanie. – Nieee! – krzyknął tata. – Nie! Nagle z podłogi uniósł się tuman czarnego dymu. Zalewał usta taty, który przeraźliwie krzyczał. A potem rozwiał się z tumanem czarnego dymu. Mężczyzna spojrzał za resztę rodziny, a oni pojęli, kim był. – Jesteście gotowi? – spytał. Pokiwali głowami. I zalała ich nieziemska jasność...
40
Wydawca: Albatros 20l0 Tłumaczenie: Krzysztof Bednarek Ilość stron: 320
Co łączy goryle z kasztanowcami i choinami kanadyjskimi? Jak badania nad ludzkim genomem doprowadziły do załamania na giełdzie nowojorskiej? Czy można zbudować superkomputer w mieszkaniu z części kupowanych w supermarketach? Jak sfotografować jednorożca? Jak smakuje ludzkie DNA? Na te i wiele innych pytań odpowiada autor książki „Panika na poziomie 4”. Książki, która jest przykładem tego, że opowieści o nauce nie muszą być nudne. Nie znoszę matematyki jednak opowieść o dwóch braciach którzy zbudowali superkomputer by policzyć liczbę „pi” wciągnęła mnie na całego. A historia o ataku wirusa Ebola w Kongu to prawdziwy majstersztyk, przejmujący w swej prostocie. No i jeszcze historia badań ludzkiego genomu. To niemal sensacja na miarę Ludluma czy Forsytha. No tak, ale o co właściwie chodzi? Richard Preston to amerykański dziennikarz i pisarz. Jego felietony popularnonaukowe publikowane w „New Yorker” stały się podstawą książki „Panika na Poziomie 4”. Autor w sześciu (a właściwie siedmiu – bo wstęp to oddzielna historia mówiąca o tym w jaki sposób autor zdobywa materiały) felietonach, zdawałoby się nie połączonych ze sobą niczym, zabiera nas w podróż poza granice nauki. I chociaż to stwierdzenie zalatuje banałem, w pełni oddaje treść opowieści Prestona. Nie są to suche reportaże lecz napisane plastycznym językiem opowieści. O wirusie Ebola, o badaniu liczby „pi”, o poznawaniu mapy ludzkiego DNA. To opowieści o ludziach, ich pasji tworzenia i pasji
poznania. O borykających się z własnymi słabościami - jak genialni matematycy bracia Chudonowscy, z biurokracją - jak Craig Venter, założyciel prywatnej firmy badającej genom ludzki, czy o walczących w beznadziejnej wojnie z wirusami – jak lekarze z Konga. Każdy z felietonów opowiada na pozór inną historię lecz wszystkie one łączą się ze sobą – badanie nad liczbą „pi” pomaga odkryć zagadkę z XVII wieku, prace nad ludzkim genomem są nadzieją dla chorych na zespół LeschNyhana – to chyba najbardziej przejmująca część książki bowiem choroba Lesch-Nyhana powoduje potrzebę zjadania swego ciała – autokanibalizm. Wstrząsające są relacje o dzieciach które zjadają własne palce, wargi, policzki.
Text: Bogdan Ruszkowski
Level 4) RICHARD PRESTON - Panika na poziomie 4 (Panic in -------------------------------------- Ocena: 5/6
Właśnie taki jest świat Richarda Prestona – okrutny, lecz niosący nadzieję. Felietony w książce „Panika na poziomie 4” prócz tego, że są znakomitą lekturą, to na pewno dla wielu osób, które próbują swych sił w pisaniu będą dobrym źródłem inspiracji i wiedzy. Samemu pewnie nie dowiesz się jak czuje się człowiek w laboratorium gdzie przechowywane są najgroźniejsze wirusy świata. A Richard Preston opisuje to w tak żywy i realistyczny sposób, że poczujesz się jakbyś tam był. To największa zaleta tej książki. Niewielu autorów potrafi używać tak plastycznego języka i w tak prosty – ale nie prostacki – sposób pisać o nauce. Brawa należą się także tłumaczowi – bardzo dobrze oddał język dziennikarza. Richard Preston przedstawia historie, w które trudno uwierzyć – ale robi to w taki sposób, że ja wierzę mu w stu procentach.
41
METROPIA METROPIA Dania, Finlandia, Norwegia, Szwecja 2009 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Tarik Saleh Obsada: Vincent Gallo Juliette Lewis Aleksander Skarsgard Stellan Skarsgard
X X X X
Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek
X
Roger nie lubi metra. Woli jeździć na rowerze, co nie jest ani przyjemne, ani pożyteczne, ani nie zajmuje mniej czasu, a daje jedynie ułudę swobody paranoicznie ukierunkowanemu umysłowi bohatera, który wszędzie dostrzega spisek. Kiedy chłopak zaczyna słyszeć głosy, sam próbuje się przekonać do tego, że wariuje. Jednak myli się, bo głosy są prawdziwe... Gdy Roger spotyka dziewczynę ze swych
snów, a dokładniej z reklamy szamponu, zaczyna ją śledzić. Tym samym wplątuje się w terrorystyczne plany wymierzone w rządzącą światem (a wkrótce też i umysłami ludzi) korporację. Staje się ziarnem piasku w trybach doskonale funkcjonującego mechanizmu. Film Tarika Salecha odmalowuje nam niezbyt atrakcyjną wizję przyszłości, w której jesteśmy tylko elementami składowymi wielkiej, korporacyjnej machiny. Nasze znaczenie, jako jednostek, jest prawie żadne, jesteśmy tylko trybikami zegara, żyjemy tylko po to, by go napędzać i nie oczekiwać nic w zamian. To dość apokaliptyczna wizja, obecna od dawna w kulturze - takie zniewolenie jednostki prezentował już Orwell w „1984”, podobne uprzedmiotowienie człowieka i jego bezradność w obliczu systemu mogliśmy znaleźć też u Franza Kafki i Fritza Langa - jednak wizja ta została w umiejętny sposób odświeżona przez reżysera. Uniwersalizm opowieści filmowej, jaką jest „Metropia”, opiera się na
Główny bohater filmu, Roger to absolutny przeciętniak. Jego życie jest szare, praca przeraźliwie nudna, a kobieta niezbyt zainteresowana nim, a bardziej swoim znajomym rastafarianinem. Do tego otaczający go świat - Europa w roku 2024 to miejsce szare, brudne i odpychające, dodatkowo spętane wszechobecną siecią metra, łączącą cały świat w jeden wielki, tętniący życiem organizm.
42
jej podstawowym przekazie, którym jest przeświadczenie o tym, iż ktoś wielki ma władzę nad nami maluczkimi. I nieważne tak naprawdę, czy to wielka korporacja, czy dyktator, czy ruch religijny - jednostka zawsze jest niczym. Takie założenia dopasować można do niemal każdej ery, a każdy odnajdzie w niej jakieś, choćby minimalne, echo własnych lęków. Wcześniejszy film Saleha, „GITMO Nowe prawa wojny” opowiadał o więzieniu Guantanamo i też wymierzony był w System - system amerykańskich rządów i dominacji na świecie oraz przeświadczenie o własnej nietykalności. W „Metropii” przez historię fantastyczną ukazany jest proces dominacji wielkich Korporacji, które ustanawiają i obalają rządy, kreują nie tylko sytuacje na rynkach światowych, ale też przemiany społeczno-kulturowe i zdarzenia polityczne. „Metropia” to film dla ludzi, którzy cenią sobie mocno zaangażowane kino, z wydźwiękiem społeczno-politycznym. To film dla tych, którzy lubią ponure filmy SF w stylu „Łowcy androidów” czy „Cube”. To w końcu film dla tych, którzy są fanami dobrej, nowatorskiej animacji pokroju „Przez ciemne zwierciadło”. Pozostałym „Metropii” nie polecam.
43
7 CIEMNOyCI Sย YCHAร SZEPTY .OCNY WIATR NIESIE ZE SOBย Pย ACZ DZIECKA )STNIEJE SIย A KTร RA POTRAFI PRZYWRACAร ZMARย YCH DO ย YCIA
4/ #(ยงยฃ :%-349 4/ #(ยงยฃ :%-349 #:%+!3: .! (!009 %.$ :!0/-.)* 4/ .)% *%34 "!*+! 4/ (/22/2
4/ #(ยงยฃ :%-349
777 02/3:9.3+) 0,
„Początek końca”
Kraków, 1-2.02.2011
Wielkimi krokami zbliża się premiera trzeciego wideoklipu zrealizowanego przez Evil Eye Studio przy współpracy z Pat Kustoms. „Początek końca” – bo o nim mowa – pochodzi z patronowanej przez Grabarza Polskiego płyty „Demonologia” duetu raper/producent Słoń & Mikser. Na uwagę zasługuje tu gościnna zwrotka nagrana przez Tomasza Struszczyka wokalistę kultowej heavy metalowej grupy Turbo. Udało mi się przyłapać twórców w Krakowie, na planie klipu. Zapraszam do przeczytania naszej krótkiej rozmowy.
Przede wszystkim należy zacząć od tego, że to Słoń i Mikser wpisali się w karty polskiego rapu, nagrywając „Demonologię”. Krążka o tematyce horrorcore, który odniósł taki sukces, nie było jeszcze w Polsce, więc możliwość zrobienia klipu do jednego z numerów z płyty była swego rodzaju wyzwaniem. Ustalając z chłopakami szczegóły dotyczące klipu, przekonaliśmy się, że nadajemy na bardzo podobnych falach, stąd spory kredyt zaufania i powierzenie
zadania właśnie nam. Od razu zauważyliśmy, że kawałki znajdujące się na „Demonologii” mają ogromny potencjał i zasługują na coś więcej niż to, co zostało pokazane w „Od zmierzchu do świtu”,
Rozmawiał: Wojciech Jan Pawlik
Spójrzmy prawdzie w oczy – „Początek końca” to pierwszy prawdziwy polski horrorcorowy klip. Zapisujecie się nim w historii polskiego rapu. Czuliście z tego powodu presję? Zdradźcie nam, jak się pracowało przy tym klipie, skąd pomysły i jak wyglądała wasza współpraca ze Słoniem i Mikserem?
czyli pierwszym klipie promującym płytę. Wystarczyło kilka rozmów telefonicznych czy maili i wiadomo było, że będzie to ciekawa i bardzo owocna współpraca. Na planie teledysku podczas kręcenia zdjęć było bardzo luźno. Chłopaki okazali się być bardzo „plastyczni”, potrafili świetnie zagrać powierzone im role. Szczere ukłony należą się także Tomkowi Struszczykowi, gdyż zgodził się przyjechać do Krakowa aż z Łodzi tylko na 2-3 godziny kręcenia, odgrywając swoją rolę wręcz rewelacyjnie. Tomek jest bardzo wyrazistą postacią, posiada świetne umiejętności aktorskie i doskonale wpasował się w strój uszyty specjalnie dla niego na miarę na potrzeby teledysku. Jak się czuliście w dziwacznych, prawie horrorowych klimatach?
budowlany” pracujemy dość dobrze i szybko, gdyż cały główny „set”, czyli miejsce, w którym toczy się akcja klipu, powstał zaledwie w tydzień. Nie boimy się żadnych wyzwań, dlatego customowy makijaż chłopaków także robiliśmy osobiście. Obydwoje jesteśmy po studiach artystycznych, więc nie potrzebowaliśmy pomocy w dopięciu wszystkiego na ostatni guzik. Poza tym każdy wiedział, jakie należy do niego zadanie, więc wszystko poszło bardzo sprawnie. Jak długo przygotowywaliście się do tej produkcji i ile trwały zdjęcia? Ogarnianie wszystkiego przed klipem, czyli ustalanie koncepcji, organizacja, projekt oraz budowanie scenografii wraz z zakupem potrzebnych do budowy materiałów trwało około 3 tygodni, może więcej. Zdjęcia trwały 2 dni i mimo tego, że kilka osób na planie chorowało, a temperatura powietrza wynosiła nie więcej niż -7 stopni Celsjusza, jakoś daliśmy radę.
Jak już wspomnieliśmy, horrorowa jazda to coś, co towarzyszy nam już od dawna. Wychowani na klimatach filmów gore z lat 80. i 90., po przesłuchaniu „Demonologii” od razu wiedzieliśmy, jaki klimat produkcji chcemy osiągnąć. Horrorowe klimaty więc zupełnie nie są nam obce, Może zdradzicie Czytelnikom, czym wręcz przeciwnie, w temacie czujemy zaskoczycie fanów „Demonologii” się jak ryba w wodzie! w tym klipie? Kto jest twórcą waszego freak show Na pewno cały klip będzie sporym zaoraz makijażu? skoczeniem. Jak napisałeś na początku, to pierwszy prawdziwy horrorcoroWszystko robiliśmy osobiście i własno- wy klip w historii, bogaty w szczegóły ręcznie. Jak się okazało, jako „zespół i smaczki, których zazwyczaj brakuje
w polskich rapowych klipach. W naszym przypadku jest inaczej, niż zazwyczaj dzieje się to w polskich realiach. Na produkcję został przeznaczony spory budżet i nie musieliśmy się szczypać, że nie starczy na to czy na to. Ubraliśmy ten klip we wszystko, co zaplanowaliśmy. Trzeba w tym miejscu złożyć podziękowania całej ekipie Unhuman.pl, która sponsorowała klip, za rewelacyjny kontakt, współpracę i ogromny kredyt zaufania! A kiedy premiera? Prawdopodobnie na dniach. Wraz ze Słoniem i Mikserem założyliśmy, że nie będzie ona później niż 24 lutego. Dziękuję za rozmowę. Życzę powodzenia, wielu zleceń i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Może przy jakimś horrorowym krótkim metrażu? Dzięki bardzo za wywiad oraz za zainteresowanie naszą ekipą. Nie da się zaprzeczyć, że dopiero raczkujemy w klip-biznesie, ale oczywiście nie zamykamy się tylko na tego typu produkcje. Krótki, a nawet i długi metraż powstaną, jeśli tylko znajdzie się odrobina czasu. Nic więcej prócz tego nie potrzeba, bo są chęci, zajawka i pragnienie tworzenia jakości, jakiej jeszcze na polskim rynku nie było, a to chyba najważniejsze! Jedno jest pewne, jeszcze nie raz uda nam się zagościć na łamach Grabarza, recenzując kolejne wybijające z butów produkcje! Zachęcamy do śledzenia nas na www.facebook.com/evileyestudio.
pani)
-------------------------------------- Ocena: 3/6 Wydawca: Wydawnictwo Książnica 20ll Tłumaczenie: Cecylia Dmochowska Ilość stron: 624
Są książki które się nie starzeją. Niestety - „Pani na Czachticach” do tej kategorii nie należy. Ale od początku. „Pani na Czachticach” to historia żyjącej na przełomie XVI i XVII wieku Elżbiety Batory – pochodzącej z arystokratycznej rodziny hrabiny, pani na zamku w Czachticach. Ta obciążona genetycznie szaleństwem kobieta wsławiła się jako najsłynniejsza węgierska seryjna morderczyni. Według legendy kąpała się w krwi młodych dziewcząt by zachować młodość. Poddawane torturom, okrutnie mordowane młode kobiety (których według różnych źródeł było od 30 do 650), nienawiść hrabiny do każdej ludzkiej istoty, bezprawie... to wszystko sprawiło, że krwawa grafka przeszła do historii i stała się częścią popkultury. Chociaż warto nadmienić w tym miejscu, że według najnowszych badań rzekome krwawe morderstwa były częścią spisku wymierzonego przeciw Elżbiecie Batory – ale to już temat na inną opowieść...
kochanków którzy muszą pokonać wielkie trudności by znowu być razem. Każdy zbójnik to niemal Janosik i Robin Hood w jednym. Realia epoki też są opisane zbyt gładko. A przecież gdzieś w tle wątek morderstw jednak się przewija, zmusza do potraktowania powieści poważnie, a nie tylko jako zwykłe czytadło.
Text: Bogdan Ruszkowski
JOZO NIZNANSKY - Pani na Czachticach (Cachticka
I tutaj następuje swoiste rozdwojenie jaźni: z jednej strony sceny, które wywołują śmiech (niezamierzony raczej przez autora), a z drugiej strony świadomość, że historia zdarzyła się naprawdę – młode dziewczyny faktycznie ginęły na zamku w Czachticach. Do tego jeszcze dochodzi ciężki język – te wszystkie „iże”, „azaliż”, drętwe, wydumane dialogi, pretensjonalne opisy. Wszystko to sprawia, że powieść – z założenia historyczno-przygodową – czyta się ciężko. No właśnie: pojechałem po, bądź co bądź, klasyce – ale tak to już z klasyką bywa, każdy słyszał, każdy niby zna, ale jeśli chodzi o jej przeczytanie to Ta postać, wykorzystywana w wielu filokazuje się, że niewielu da radę (pokażcie mach („Nieustraszeni bracia Grimm”, mi kogoś kto przeczytał od deski do deski „Stay Alive”), grach komputerowych („Diatrylogię Sienkiewicza). blo II”) i książkach, wydaje się stworzona wręcz do opowiedzenia naprawdę wstrzą- Nie można skreślić całkiem „Pani na sającej i okrutnej powieści. Niestety, po- Czachticach” - warto ją przeczytać po to, wieść Niznansky’ego nie jest ani okrutna, by poznać historię Elżbiety Batory. Możani wstrząsająca. Napisana w 1932 roku na też ją potraktować jako źródło inspira(jako powieść w odcinkach) w swoich cji. Ale najwięcej przyjemności z czytania czasach może szokowała, straszyła. Dziś znajdą przede wszystkim wielbiciele stawydaje się jedynie zwykłą ramotką. Ani to rych powieści przygodowych. Jeśli więc powieść historyczna (nie jest to zbeletry- zaczytujesz się w powieściach Dumasa, zowana biografia hrabiny), ani horror (za- Verne’a, to „Panią na Czachticach” polumiast straszyć raczej śmieszy). Podobna bisz. Ja wolę film „Hrabina” (2009) z Julie do wenezuelskiej telenoweli – mnóstwo Delpy – tam przynajmniej jest krwawiej zbiegów okoliczności, rozdzielonych i prawdziwiej.
49
Końcówka lat 90. XX wieku była dziwnym czasem. Wszyscy spodziewali się katastrofy – zbliżający się nieuchronnie rok 2000 budził w ludziach lęk. Złowieszcze przepowiedzi wielkiej awarii komputerów, dziwne sekty wieszczące nadchodzący koniec... to wszystko było naszą codziennością. Kometa Hale-Bopa’a z dwoma warkoczami – na dwutysiąclecie – dumnie błyszczała na niebie... Jednym słowem – koniec był blisko. W atmosferze narastającego strachu powstał serial „Millennium”. Serial, którego twórcą był Chris Carter – ten sam który stworzył „Z Archiwum X”. Serial, który moim zdaniem był o klasę lepszy niż „Z Archiwum X”. Pamiętam kiedy zobaczyłem w telewizji pierwszy odcinek „Francuz” (serial w Polsce nadawany był pod tytułem „Organizacja śmierci”) - i po tym pierwszym odcinku doszedłem do wniosku, że takiego serialu nigdy jeszcze nie widziałem, a pierwsze skojarzenie to film „Siedem”... i to chyba wystarczy za całą zachętę do obejrzenia. Tym bardziej, że serial wcale się nie zestarzał i oglądając go dziś, mam takie same ciarki chodzące po plecach jak wtedy, gdy obejrzałem pierwszy odcinek. Ale o czym w ogóle traktuje seria, którą się tak zachwycam? Głównym bohaterem jest agent FBI Frank Black (genialna ro-
la Lance’a Henriksena). Po załamaniu nerwowym wraca on wraz z żoną i córką do rodzinnego Seatlle. W małym, żółtym domku Frank próbuje zapomnieć o koszmarach, które widział w trakcie swojej służby. Tymczasem miastem wstrząsa seria brutalnych morderstw. Pierwszą ofiarą jest dziewczyna z klubu go-go. Potem znika młody homoseksualista sprzedający swe wdzięki w podejrzanej dzielnicy... A to tylko początek makabrycznej sprawy. Potem są jeszcze ludzie pogrzebani żyw-
Dalej seria pędzi jak nowoczesny pociąg towarowy. Coraz brutalniejsze morderstwa, coraz dziwaczniejsze sprawy i w tym wszystkim Frank Black. Bardzo ludzki, bardzo samotny, cierpiący koszmary po problemach, jakimi się zajmuje. I nawet w małym, żółtym domku – który przez twórców został pokazany jako oaza nor-
Napisałem wcześniej, że „Millennium” jest serialem o niebo lepszym od „Z Archiwum X”. A jednak „Z Archiwum X” miało aż dziewięć sezonów, a „Millennium” tylko trzy (a w zasadzie dwa, ale o tym później). Czemu tak się stało? No cóż, myślę, że dla wielu ludzi ten klimat, groza, „duszność” każdego odcinka to było po prostu za wiele. Serial był najwyraźniej zbyt poważny, traktował o zbyt ponurych rzeczach i zmuszał do myślenia – a tego przeciętny amerykański widz nie lubi, prawda? Jednak nam – miłośnikom grozy pod każda postacią – nie powinno to przeszkadzać. Jak już mówiłem, serial składa się z trzech sezonów. Pierwszy sezon to dzieło Chrisa Cartera i Franka Spotnitza. Każdy z odcinków to odrębna sprawa, którą prowadzi Frank Black. A sprawy są naprawdę przerażające, np.: ludzie spalani żywcem w wielkich przemysłowych piecach mikrofalowych, księża paleni żywcem na stosie... W tym sezonie grupa Millennium
Text: Bogdan Ruszkowski
cem, psychopata cytujący poezje Keatsa o nadchodzącym końcu rzeczy – to właśnie tytułowy Francuz (tak nazwały go dziewczyny z klubu go-go). Frank pomaga w śledztwie swojemu przyjacielowi z policji w Seatlle. Wykorzystuje do tego swój niezwykły dar (czy może przekleństwo?): otóż będąc na miejscu zbrodni lub dotykając ofiary potrafi wyczuć o czym myślał przestępca, co czuł, co widział... Kiedy pracował w FBI jego talent wykorzystywała grupa Millennium – nieformalny wydział FBI tropiący seryjnych morderców, sprawy o charakterze religijnym. Tego wszystkiego dowiadujemy się w pierwszym odcinku serialu.
malności i odpoczynku – w piwnicy Frank Black urządził sobie gabinet, gdzie odbiera wiadomości od grupy Millennium, brutalne obrazy mordu, gwałtu. Na nic zdają się próby odgrodzenia się od tych koszmarów. Powoli główny bohater zaczyna poddawać się atmosferze lęku, przerażenia, śmierci. Wszystko to podane jest w mrocznych barwach, z ciężką atmosferą, bez cienia humoru. Naprawdę: ten serial jest bardzo brutalny i mroczny.
nie występuje zbyt często. Nie wiemy nic bliżej o jej celach, metodach działania. Głównym bohaterem jest sam Frank Black. Obserwujemy go w sytuacjach makabrycznych i w tych codziennych – gdy jest z córką i żoną. Wiemy jednak, że Frank – mimo usilnych prób oddzielenia pracy od życia rodzinnego – pogrąża się coraz bardziej w mroku. I żyje w ciągłym strachu. Już w pierwszym odcinku dowiadujemy się co było przyczyną załamania, po którym Frank Black zamieszkał w Seatlle. Prowadził sprawę mordercy, który zabijał ludzi śpiących w domach z niezamkniętymi drzwiami. Cóż za banalny pretekst do bezsensownych morderstw! W tym samym czasie ktoś przysłał Frankowi zdjęcia robione w ukrycia jego żonie i córce... Zresztą w tymże pierwszym odcinku znowu ktoś przysyła zdjęcia, już z nowego miejsca zamieszkania, córki i żony Franka. Tak więc prócz koszmarów związanych ze śledztwami Frank musi uporać się z lękiem o rodzinę. Trzeba przyznać, że autorom serialu udało się znakomicie uchwycić całą psychologiczną stronę takiej sytuacji. Drobiazgi, smaczki serialu powodują, że wierzymy w chęć odgrodzenia się od całego zła, jakie Frank widzi na co dzień. Zresztą psychologia całego serialu jest bardzo złożona i, jak już zauważyłem, zmusza do myślenia. Sama czołówka serii, w której pojawia się logo grupy Millennium – wąż pożerający swój ogon – już wywołuje dreszcz.
Pojawiają się tam także pytania: „Oczekiwanie?”, „Niepokój?” „Kogo to obchodzi?” Później napisy się zmieniają w „Oczekiwanie-Niepokój-Chwila jest blisko”, a jeszcze później w: „Oto kim jesteśmy – chwila jest blisko”. W połączeniu z mroczną, zostającą w pamięci na długo muzyką Marka Snowa i obrazami, które budzą niepokój gdzieś głęboko w podświadomości (pamiętacie kasetę z filmu „Ring”? To taki sam rodzaj niepokoju), sama czołówka daje przedsmak nadciągających wydarzeń . Każdy odcinek pierwszej serii „Millennium” to majstersztyk, znakomicie przyrządzony koktajl grozy, lęku, codzienności, szaleństwa. Na przykład, odcinek, w którym na scenie pustego teatru przywiązana do krzesła dziewczyna czeka na śmierć. A śmierć przyjdzie gdy liczba odsłon strony www, na której można na żywo obserwować dziewczynę przekroczy określoną przez mordercę liczbę wejść. Czasu jest coraz mniej bo im więcej osób dowiaduje się o tej stronie, tym więcej odsłon stro-
ny. Czy to nie mówi wiele o nas samych, spragnionych widoku krwi, śmierci – byle bezpiecznie, przed monitorem własnego komputera? Takich odcinków, poruszających bardzo ważne kwestie naszej moralności, jest w pierwszej serii zacznie więcej. I zaręczam Was, że odpowiedzi, których sami sobie udzielamy po obejrzeniu epizodu serialu wcale nie napawają optymizmem. Sezon pierwszy kończy się gdy żona Franka zostaje uprowadzona z lotniska przez człowieka, który przesyłał Frankowi zdjęcia. Sezon drugi to zmiana autorów serii, a co za tym idzie – duża zmiana samego serialu. Jeszcze pierwszy odcinek, w którym Frank odnajduje żonę i z zimną krwią morduje człowieka który ją porwał, trzyma wysoki poziom pierwszej serii. Jest mrocznie, są ważne pytania (Frank stojący na podwórzu, z zakrwawionym nożem w dłoni, wpatrujący się w kometę Hale’aBopa i pytający sam siebie czy to początek czy może koniec drogi). Ale potem z odcinka na odcinek serial się zmienia. Pojawiają się epizody dwu-, trzyodcinkowe, grupa Millennium staje się ważniejszym tematem serialu niż sam Frank Black, pojawiają się teorie spiskowe. Ten sezon zrealizowali James Wong i Glen Morgan (ci sami, którzy zrobili „Oszukać przeznaczenie 2”). Nie twierdzę , że sezon jest zły – jest po prostu inny. Mniej tu psychologii a więcej spisków. Oczywiście
nadal trafiają się odcinki przerażające, niepokojące, ale jest ich zdecydowanie mniej. W pewnym momencie poczułem, że gubię się w tym „kto, co i dlaczego?” Ale po kolei. Każdy z odcinków zaczyna się od widoku komety Hale’a-Bopa na niebie. Ta kometa z dwoma warkoczami zapowiada koniec, który jest już bardzo bliski. Okazuje się, że grupa Millennium powstała by właśnie końcowi świata zapobiec. Jednak w pewnym momencie podzieliła się na dwa ugrupowania – Wilki i Kruki. Jedni wierzą, że koniec świata nadejdzie tak, jak to opisywała Apokalipsa wg. św. Jana, druga grupa również wierzy w koniec świata – ale powodem miałaby być jakaś kosmiczna katastrofa. Między walkę tych dwóch grup zostaje wplątany Frank Black. Już nie prowadzi tylko śledztw w sprawach morderstw – a przynajmniej nie wszystkie sprawy są takie; teraz Frank próbuje dociec, która z grup ma racje. W drugim sezonie położono większy nacisk na kwestię końca świata. Na przykład: wygaszacz monitora komputera podłączonego do sieci Millennium wyświetla węża połykającego swój ogon z tekstem: „Witaj Frank. Pozostało x x x dni.” Z biegiem czasu dni tych oczywiście ubywa Sytuacja rodzinna Franka również się zmienia. Żona żąda separacji – po zamordowaniu przez Franka porywacza nie może się pogodzić z tym, iż Frank sam stracił coś ze swego człowieczeństwa. Niebezpiecznie zbliżył się do owej granicy,
dwie serie „Millennium”. Otóż po dwóch seriach serial jak dla mnie był całkowicie zamknięty. Początek, rozwinięcie, zakończenie. Finito. Zamknięta całość. Pozostawiająca może niedosyt, ale jednak całość. A potem przyszedł odcinek „Z Archiwum X”, w którym występował Frank Black, a którego akcja toczyła się po wydarzeniach z finału drugiego sezonu „Millennium”. Było dla mnie dużym zaskoczeniem, że jednak Chris Carter zdecydował się na połączenie tych wątków. Zresztą połączenie słabe, nie wnoszące nic do mitologii zarówno „Z Archiwum X”, jak i „Millennium”. Słaby odcinek stworzony po to, by wypromować trzeci sezon „Millennium”.
za którą człowiek sam staje się potworem. Teraz już nic nie pomoże Frankowi zapomnieć o koszmarach. Stracił swój azyl, swój mały żółty domek... I Frank w koszmarach powoli pogrąża się coraz bardziej. Zdezorientowany, zaczyna podejrzewać, że grupa Millennium wcale nie ma zamiaru zapobiec końcowi świata lecz go Przyznam szczerze: obejrzałem tylko trzy wywołać. pierwsze odcinki trzeciej serii. Kiedy już po kilku latach się dowiedziałem, że w ogóI tu dochodzimy do finału serii drugiej... le ten trzeci sezon istnieje... I więcej nie Oświadczam w tym miejscu uroczyście, że mogłem. Pytanie jakie mi się nasuwało dwa ostatnie odcinki serialu „Millennium” to to: „O co, kurczę, chodzi?” Nie mnie ocenajlepsze zakończenie serialu, jakie w ży- niać, zwłaszcza po trzech odcinkach, czy ciu widziałem. Do dziś pamiętam, jak wiel- to dobry czy zły sezon. Dla mnie jednak kie wrażenie zrobił na mnie finał serialu. „Millennium” skończyło się na drugim seChociażby dla tych dwóch odcinków warto zonie. Zbyt duża nielogiczność, spłycenie „Millennium” obejrzeć. Ciężkie, mroczne scenariusza – poza tym całkowite zanegoklimaty, koniec, który właśnie nadszedł... wanie finału drugiego sezonu – to wszystWizje Czterech Jeźdźców Apokalipsy, któ- ko za dużo jak dla mnie. No i poziom scere ma współpracownica Franka i drapież- nariusza który zaczął przypominać równię na rockowa muza w tle... I ostatnie sceny: pochyłą... Tak więc polecam gorąco sezon Frank, posiwiały w ciągu jednej nocy, nie pierwszy i drugi. Trzeci oglądacie na własłyszący własnej córki która szarpie go za sną odpowiedzialność. rękę wołając „Tatusiu...”.
Nie chcę tu spoilerować, więc nie mogę więcej szczegółów zdradzić. Powiem tylko, że finał drugiej serii to znakomite zwieńczenie znakomitego serialu. I na długo Wam zapadnie w pamięć. No właśnie – zwieńczenie. Napisałem wcześniej, że powstały trzy, a w zasadzie
Empikach czy za pośrednictwem serwisów aukcyjnych można zakupić ten serial w rozsądnej cenie. I cieszyć się wieloma godzinami grozy i mroku. I mieć nadzieję, że powstanie kiedyś tak mroczny, mocny serial dla wszystkich miłośników grozy w dobrym wydaniu.
No tak. Pogadaliśmy sobie o serialu, sezonach, ogólnym wrażeniu. To jeszcze na koniec pogadajmy o szczegółach technicznych, od których pewnie powinienem zacząć. Twórcami serialu są Chris Carter, Frank Spotnitz, James Wong i Glen Morgan. Muzykę stworzył Mark Snow. W roli głównej – Lance Henriksen. Zresztą główną rolę zagrał znakomicie, a jego twarz – pobrużdżona zmarszczkami i przez to tak charakterystyczna – znakomicie oddaje uczucia i rozterki Franka Black’a. W ogóle to rola Franka jest jak dla mnie jedną z najlepszych w karierze tego aktora. Efekty specjalne stoją na dobrym poziomie, krwi jest tyle, na ile pozwalają stacje telewizyjne w Stanach. Montaż i zdjęcia także są na naprawdę wysokim poziomie. Scenariusze poszczególnych epizodów – dużo powyżej przeciętnej. Co do dostępności samego serialu w Polsce – dwa pierwsze sezony wydano stosunkowo niedawno w ekskluzywnych wydaniach DVD. Wciąż jeszcze w niektórych
I już zupełnie na koniec – mam ambicję by w każdym numerze Grabarza Polskiego przedstawić jakiś serial – postaram się by było różnorodnie, by przedstawiać seriale te zupełnie zapomniane, jak i zupełnie nowe będące na topie. W planach: „Space Above and Beyond”, „Z Archiwum X”, „Po tamtej stronie”, „Sea Quest”... i wiele wiele innych. Więc jeśli podoba się Wam forma i treść takich recenzji serialowych – dajcie jakiś odzew, czy to na forum czy też na Facebooku Grabarza. Aha.... i na koniec malutki konkurs. Z jakiego filmu pochodzi hasło, jakiego Frank Black używa by zalogować się do sieci Millennium? Nie przysyłajcie odpowiedzi – nagrodą niech będzie samozadowolenie z poprawnej odpowiedzi i z wiedzy o klasyce horroru i SF. „Millennium”, tyt. oryginalny „Millennium”. 3 sezony, 67 odcinków. Emisja: 1996-1999. Premiera: 25.10.1996 telewizja FOX. Producent: Chris Carter, Muzyka: Mark Snow, Obsada: Lance Henriksen, Megan Gallagher, Brittany Tiplady, Terry O’Quinn, Klea Scott , Stephen E. Miller
DEVIL DEVIL USA 2010 Dystrybucja: Brak
Reżyseria: John Erick Dowdle Obsada: Chris Messina Joshua Peace Aaron Berg Geoffrey Arend
X X
Text: Ireneusz Gajek
X X X
Już z samego streszczenia wynika, że potencjał na rasowy horror tkwił w tej historii niemały. Stłoczeni na małej przestrzeni ludzie o różnych charakterach i temperamentach, na dodatek poddani presji wynikającej z podstępnych działań kusego – to wręcz filmowy samograj (pamiętacie „12 gniewnych ludzi” Sidneya Lumeta?). Oprócz tego zwraca także na siebie uwagę znakomicie oddająca atmosferę klaustrofobii wizualna strona filmu autorstwa Takiego Fujimoto („Milczenie owiec”). Dlaczego więc „Diabła” Johna Ericka Dowdle uznać należy za dzieło w znacznym stopniu nieudane?
Otóż przez cały czas trwania seansu wySukces tej niskobudżetowej produkcji darzenia dziejące się na ekranie komentomusiał także wzbudzić zainteresowanie wane są przez jednego z bohaterów. I gdyproducentów, ponieważ kolejnym dziełem braci Dowdle była „Kwarantanna”, remake słynnego hiszpańskiego „[REC]”. A że i ten film okazał się bardzo zgrabną przeróbką, nic więc dziwnego, iż kolejny horror za duże pieniądze autorstwa Johna Ericka Dowdle był tylko kwestią czasu. W 2010 roku na ekranach amerykańskich kin pojawił się „Diabeł” zrealizowany na podstawie historii wymyślonej przez M. Night Shyamalana. W ogromnym, oszklonym gmaszysku psuje się jedna z wind, więżąc w swych trzewiach pięcioro ludzi. Coraz bardziej zdenerwowani zaistniałą sytuacją bohaterowie z byle powodu zaczynają skakać sobie do gardeł. Jeden z pracowników ochrony, obserwując dziejący się w windzie dramat, zaczyna podejrzewać, iż pod postacią jednego z uwięzionych skrywa się sam diabeł.
Film „The Poughkeepsie Tapes” będący debiutem reżyserskim Johna Ericka Dowdle spotkał się z uznaniem zarówno wśród krytyków, jak i wśród szeregowych miłośników horroru.
56
by owa narracja wnosiła coś do filmu albo dawała asumpt do ciekawych interpretacji, wszystko byłoby w porządku. Rzecz w tym, iż serwowany w odcinkach monolog to czystej wody moralizatorstwo, łopatologicznie wyłuszczające, jakie uczynki są dobre, a za jakie człowieka czeka wieczne potępienie. Przez to tytułowy diabeł z intrygującego przeciwnika z bezwzględnością punktującego ludzkie słabości staje się bezwolną marionetką w rękach scenarzysty potrzebną mu tylko po to, by po raz nie fachu kaznodzieja, człowiecze motywacje wiem już który udowodnić banał, iż dobro pokazał w sposób jednowymiarowy i do bólu schematyczny. zawsze będzie triumfowało nad złem. W przeciwieństwie do Davida Finchera, który w „Siedem” zaprezentował cały wachlarz najróżniejszych postaw ludzkich, twórcy „Diabła” próbują wmówić nam, że każdy człowiek zdolny jest wznieść się ponad osobistą tragedię i w swym kacie znaleźć pokłady wielkoduszności. Nie twierdzę, iż przykładów takiego zachowania nie znajdziemy w rzeczywistości. Dowdle jednak, niczym niezbyt wprawny w swym
„Diabeł” jest więc filmem nijakim i dla nikogo. Niby ładnie i porządnie skręcony, nie zachwyci jednak ani tych, którzy szukają w horrorach potężnej dawki makabry, ani tych, dla których konwencja grozy to idealne medium dla pokazania niezbyt chwalebnych stron ludzkiej natury. To po prostu kolejne filmidło „made in Hollywood”, które szybko zniknie w odmętach ludzkiej niepamięci.
57
Moda na wampiry w literaturze i filmie zdaje się nie mieć końca. Powstają coraz to nowe, już nie tylko powieści, a całe serie, z krwiopijcami w roli głównej. Od dłuższego czasu wśród autorów tego typu literatury zdecydowanie prym wiodą kobiety, co niestety przekłada się na charakter głównych bohaterów. Czasy, kiedy wampir miał przerażać i stanowić śmiertelne zagrożenie dla człowieka dawno odeszły w przeszłość. Dziś dominuje krwiopijca delikatny, czuły i cierpiący z powodu swego przekleństwa. Nieznacznie od tego schematu odbiegają bohaterowie „Bractwa Czarnego Sztyletu” J. R. Ward. W serii tej nie mamy do czynienia z przeklętymi ludźmi, lecz z gatunkiem zupełnie odmiennym od homo sapiens; gatunkiem, którego przedstawiciele, choć śmiertelni, są zdecydowanie bardziej długowieczni niż ludzie, i których zdecydowanie trudniej jest unicestwić. Dla człowieka jednak wampir zasadniczo nie stanowi żadnego zagrożenia, gdyż do życia ten ostatni potrzebuje krwi przedstawiciela swojego gatunku. Człowiek dla wampira tym bardziej groźny nie jest, ponieważ od dawna już w wampiry nie wierzy, a co za tym idzie, jest zupełnie nieświadomy ich istnienia. Jedynym realnym zagrożeniem rasy wampirzej jest Korporacja Reduktorów. Jej członkowie to ludzie pozbawieni
58
duszy przez Omegę – istotę dążącą do zagłady wampirów, i to oni są zasadniczo nieśmiertelni, jednak pozbawieni duszy i jakichkolwiek pragnień, poza pragnieniem zabijania wroga. Dla obrony krwiopijców przed Korporacją powołane zostało tytułowe Bractwo Czarnego Sztyletu – organizacja mistrzów sztuk walki, tak tajna, że nawet szeregowe wampiry nie są pewne, czy rzeczywiście istniejąca. Na ostatniej stronie okładki każdej z powieści można przeczytać, iż jest to „trzymająca w napięciu powieść grozy z fascynującym wątkiem miłosnym w tle”. Wystarczy jednak spojrzeć na pierwsze strony okładek i tytuły, zwłaszcza oryginalne, by nie dać się zwieść opisowi wydawcy. Tak naprawdę to wszystkie walki Korporacji z Bractwem, planowanie kolejnych ruchów przez każdą ze stron czy próby pozyskiwania nowych reduktorów, to tylko tło do „wzruszających” historii miłosnych. Historii świetnie ilustrujących powiedzenie, że każda kobieta marzy o niegrzecznym mężczyźnie, który tylko dla niej będzie grzeczny, a mężczyzna marzy o grzecznej kobiecie, która tylko dla niego będzie niegrzeczna. Opisy tego, jak grzeczna kobieta zaczyna być niegrzeczna dla swojego samca – bo oczywiście owi niegrzeczni mężczyźni to członkowie Bractwa – zajmują dużo
Brotherhood)
Oc ----------------------------------------------ena: 2/6 Wydawca: Videograf II 20l0 Załęska Tłumaczenie: Igor Murawski, Zuzanna Załęska, Zuzanna Ilość stron: 4l4, 426, 443
miejsca w powieściach. Tak dużo, i są przy tym tak szczegółowe, że sprawiają, iż cykl Ward zaliczyć możemy nie tyle do literatury grozy czy nawet mrocznego romansu, co do literatury erotycznej, momentami ocierającej się o pornografię. Owszem, w literaturze grozy seks odgrywa istotną rolę, więc sama mnogość tego typu scen nie powinna dyskwalifikować „Bractwa Czarnego Sztyletu” z grona tej literatury. Tylko że w literaturze grozy sceny erotyczne wiążą się z przemocą, strachem czy perwersją, tutaj natomiast seks jest jedynie okazywaniem miłości. Oczywiście, dużo bardziej wyrafinowanym, nie tak delikatnym i subtelnym, jakie ma miejsce w powieściach dla nastolatek, ale jednak to wciąż miłość. Owocem takiej miłości, jak powszechnie wiadomo bywają dzieci. I tu autorka zaserwowała czytelniczkom (bo chyba jednak przede wszystkim do kobiet jest adresowana seria) ciekawostkę przyrodniczą: choć wampiry i ludzie to osobne gatunki, jednak jeśli spółkują ze sobą nikt nie poczytuje tego za zoofilię, a dzieci zrodzone z takich mieszanych związków nie są mieszańcami – gdy przekroczą trzydziestkę okazuje się, do którego z gatunków przynależą: jeśli nie przejdą przemiany, to z pewnością będą to ludzie. Najbardziej „groźne” w całej serii wyda-
ją się być imiona bohaterów. Nie wiem, czy powinny one wzbudzać strach czy tylko charakteryzować tych, którzy je noszą, we mnie wzbudzają niepohamowaną wesołość i to bez względu na to, czy będzie to Ghrom, Furiath czy Zbihr czy też – jak w oryginale – Wrath, Phury i Zsadist. Zwłaszcza że wszyscy oni to w gruncie rzeczy przyzwoici lubiący ostro imprezować, faceci, którzy brutalni robią się jedynie w obronie swojej rasy… i oczywiście ukochanej kobiety.
Text: Jagoda Skowrońska-Mazur
J.R. WARD - Bractwo Czarnego Sztyletu (Black Dagger l. Mroczny kochanek (Dark Lover) 2. Ofiara krwi (Lover Eternal) 3. Wieczna miłość (Lover Awakened)
„Bractwo Czarnego Sztyletu” ma jednak swoje zalety. O jednej już wspomniałam na początku recenzji: ciekawa i dość oryginalna koncepcja wampirów, ich świata i ich wierzeń. Szkoda tylko, że potencjał, tkwiący w samym pomyśle, w trakcie jego realizacji został zmarnowany. Drugą niewątpliwą zaletą jest styl autorki, lekki i pełen – chyba nie zawsze zamierzonego – humoru. Powieści czyta się szybko i bez przykrości, niemal nie zwracając uwagi na liczne absurdy i nielogiczności czy przewidywalną do bólu fabułę. Wprawdzie wątpię, żeby miłośnik grozy znalazł tu coś dla siebie, ale kobiety, które już jakiś czas temu ukończyły szkoły ponadpodstawowe, w związku z czym nie mogą już się identyfikować z Bellą Swan a też marzą o jakimś przystojnym wampirze, który nie ograniczy się tylko do romantycznego wzdychania, z pewnością będą lekturą zachwycone.
59
Kolejny rok, kolejna książka panów Roberta Cichowlasa i Kazimierza Kyrcza Jr. Nosi ona tytuł „Efemeryda” i jest bardziej zwariowana niż ich dwie poprzednie powieści razem wzięte! Posłuchajcie co autorzy mają do powiedzenia na temat swojego najświeższego dzieła.
W SZPONACH EFEMERYDY Rozmowa z Kazimierzem Kyrczem Jr i Robertem Cichowlasem -------------------------------------------------------
Miłego złe początki, czyli jak zaczę- Następnie skrobnąłem kilkustronicowe opowiadanie na podstawie tego horroła się Wasza przygoda z pisaniem? ru. Od tego momentu zacząłem na dobre KKJ: Złe, a nawet gorsze pojawiło pisać, wymyślać również własne histosię jeszcze w podstawówce. Do zeszytu ryjki. Z języka polskiego zgarniałem wpisywałem jakieś drobiazgi, ułamki same szóstki, pisałem wypracowania ni to piosenek, ni przemyśleń. Cza- za kolegów, a także sprzedawałem im sem było to coś większego, kilka czy swoje opowiadania. Płacili w gotówkilkanaście wersów. Słuchałem wtedy ce, albo kupowali mi chipsy i colę. Republiki. Pesymistyczne teksty Grze- To były czasy… Gdy miałem trzynaście gorza Ciechowskiego były dla mnie ob- lat jeden z wujków pożyczył mi kilka jawieniem. Dużo czytałem, w drugiej książek Grahama Mastertona. Od tego klasie praktycznie połknąłem „Tylko momentu literatura grozy stała się ciszę” Bohdana Peteckiego, a w trze- moją pasją, a ja zacząłem pisać jeszciej już kupiłem pierwszą książkę… cze więcej niesfornych opowiadań, W domu się nie przelewało, więc zbie- starając się czerpać jak najwięcej rałem butelki, niekoniecznie po al- z Mastertona. koholu, by móc kupić następne. Potem była „Fantastyka”, ta stara, jeszcze Kazek, skąd fascynacja literaturą dosyć szarawa, z dziwacznymi ilustra- rosyjską? Wspomnieć warto pracę macjami i opowiadaniami, które ostro gisterską o „Mistrzu i Małgorzacie”. ryły beret. Gdzieś tam w głębi mnie Czy to w jakiś sposób wpłynęło na kiełkowało pragnienie, by stworzyć Twoją twórczość? coś własnego. KKJ: Kiedy jako nastolatek byłem RC: Ja też zaczynałem w podstawówce. członkiem Krakowskiego Klubu MiłoWraz z moją mamą oglądaliśmy mnóstwo śników Fantastyki, a były to wczesne horrorów, których fabułę niezdarnie lata osiemdziesiąte, jeden z kluprzelewałem na papier. Pamiętam, że bowiczów opowiadał mi o genialnych film „Kleszcze” obejrzałem chyba ze powieściach, które czytał po rosyjsto razy. To był rok 1993 albo 1994. sku i które można było za psie pie-
60
RC: To był przypadek, jak sądzę.
Książki Brytyjczyka były pierwszymi horrorami, z jakimi się zetknąłem. Wpadłem w wir. Jego proza zawierała wszystko, co mnie wtedy fascynowało w literaturze. Twórczość Jamesa Herberta również bardzo sobie cenię. Uważam, że to drugi po Mastertonie mistrz gatunku. Jak to jest z tą literaturą grozy? Czerpiecie z niej inspirację czy wolicie główny nurt?
Rozmawiała: Aleksandra Zielińska
RC: Inspiruje mnie dobra literatura,
a dobra literatura to taka, której czytanie sprawia mi przyjemność. To, że uwielbiam horrory i to, że je piszę nie oznacza jednak, że ten gatunek jest jedynym jaki znam i poważam. Uwielbiam poznawać kultury, najbardziej kręcą mnie Aztekowie i Majowie, lubię dobre biografie, powieści psychologiczne, thrillery, kryminały. Czytam tak dużo jak tylko mogę i są to naprawdę rozmaite rzeczy, które pobudzają moją wyobraźnię i mnie inspirują. KKJ: To właśnie jest pułapka, w któ-
rą bardzo łatwo wpaść. Na własne życzenie zresztą. Jeśli ktoś ogranicza się wyłącznie do jednego gatunku literackiego czy nawet – w skrajnych przypadkach – do jednego, ulubionego autora, siłą rzeczy zubaża zarówno swe słownictwo jak i wrażliwość. W wielkim uproszczeniu mogę stwierdzić, że horrory czytam więc dla czystej przyjemności, a pozycje z innych gatunków trochę z musu. Nie znaczy to bynajmniej, że czytanie Luciusa Sheparda czy Jonathana Lethema nie Robert, dlaczego Masterton, a nie na sprawia mi frajdy… W przypadku utwoprzykład James Herbert? rów niehorrorowych staram się jednak czytać bardziej analitycznie,
Ilustracja: Aleksandra Zielińska
niądze kupić w księgarni rosyjskiej „Kalinka”, mieszczącej się wówczas na Rynku Głównym. Przekonywał mnie, że rosyjski nie jest taki trudny, no i że poradzę sobie z nim. Jakoś tak od siódmej klasy zabrałem się więc za samodzielną naukę. Szło opornie, ale jestem uparty, no i koniec końców rzeczywiście mogłem czytać różności po rosyjsku, rozumiejąc 99% tekstu… Potem zamarzyło mi się zostanie tłumaczem. Wolny zawód, dający jak sama nazwa wskazuje sporo wolności, która zawsze była dla mnie bardzo ważna. Wbrew heroicznym wysiłkom mojej nauczycielki rosyjskiego z liceum, niejakiej Prorok, imienia na szczęście nie pamiętam (wcale nie pozdrawiam, nawet jeśli jeszcze żyje), poszedłem na filologię rosyjską. Niestety, a może stety, kiedy otrzymałem magistra, właśnie za pracę o adekwatności polskiego przekładu „Mistrza i Małgorzaty”, nasz kraj był już w trakcie przemian ustrojowych i jedyną literaturą, jaką ludzie chcieli czytać, a wydawcy wydawać, była literatura anglojęzyczna. Moje plany zostania zawodowym tłumaczem wzięły więc w łeb. Podczas studiów siłą rzeczy czytałem w oryginale już nie tylko fantastykę, ale i Dostojewskiego, Tołstoja, Majakowskiego, Czechowa i wielu, wielu innych. Mając taką okazję poznania literatury naszych wschodnich sąsiadów trudno było się w niej nie zakochać. Rosyjski, wbrew temu co sądzi większość naszych krajan, jest jednym z najpiękniejszych, najbardziej śpiewnych języków świata. Co oczywiste, obcowanie z nim musiało wywrzeć na mnie piętno.
61
co sprawia, że poziom cukru w cukrze pojęcia, to chyba nie od nas zalenieco się zmniejsza. ży. Kilka kawałków naszego autorstwa to niemal gotowe scenariusze filmowe, Kazek, jak wspominasz współpracę ale biorąc pod uwagę rozwój polskiego z Vanem Kassabianem? kina grozy… Żal tyłek ściska. KKJ: Niestety, póki co są to tyl- KKJ: Na pewno nie obrazilibyśmy się,
ko wspomnienia, bo Van po stworzeniu „Head to Love” zaangażował się w inne projekty. Wciąż jednak liczę na to, że znów będziemy pracować razem. Może nawet nad pełnometrażową wersją „H2L”, szczególnie, że scenariusz jaki napisał Van, po wprowadzeniu niewielkich poprawek świetnie by się do tego nadawał.
gdyby Ridley Scott wyszedł do nas z propozycją sfilmowania „Sex Machine” albo „Fermy strachu”. Czy w Polsce może powstać dobry film grozy? RC: Powiem krótko: tak. Ale do tego
trzeba ludzi z pasją i kasą. Do tej pory tacy się nie ujawnili.
Jak w ogóle do tego doszło, że na podstawie „Głowy do kochania” powstał KKJ: Jako ostrożny optymista odpofilm? wiem, że nie, przynajmniej w ciągu pięciu a może nawet dziesięciu najKKJ: Van Kassabian szukał materia- bliższych lat. Czemu? Przyczyny są łu, który mógłby posłużyć za kanwę różne: albo brak pieniędzy, albo brak do jego debiutu reżyserskiego, a jego zainteresowania decydentów, zdarza narzeczona Ania Dyba trafiła akurat na się też, że za horror biorą się główopowiadanie, które napisałem z Łuka- nonurtowcy, którzy gatunek znają jeszem Śmiglem. Spodobało jej się tak dynie za słyszenia, przez co tworzą bardzo, że przetłumaczyła je na an- potworki dla nikogo, a w każdym ragielski, by przekonać Vana, że wła- zie nie dla inteligentnego odbiorcy. śnie tego tekstu szukał… A potem już Jednak popyt na grozę jest w Polsce poszło. Dobór odpowiednich aktorów, coraz większy, więc kto wie? Może się przygotowywanie zaplecza techniczne- mylę? Oby. go filmu, zdjęcia, produkcja… Cóż, na ten temat można by napisać mrożące Wasze ulubione filmy? krew w żyłach opowiadanie. O ile nie powieść. Ale, jak to wyjątkowo cel- KKJ: Klasyka, czyli „Obcy”, szczenie ujął jeden z polityków – ważne gólnie trzecia część, która wyszła jest nie to jak się zaczyna, tyl- spod ręki Davida Finchera, jego „Sieko jak się kończy. A „Head to Love” dem”, a także seriale: „Millennium”, w moim odczuciu jest po prostu filmową „Dexter”, „Terminator: Kroniki Sary perełką. Connor” czy bardzo udany ośmioodcinkowy „Happy Town”. Czy są widoki, że coś co napisaliście w duecie zrobi podobną karierę? RC: Nie mam ulubionych filmów. Ostatnio wciągnąłem się w serię kryminalną RC: Że zostanie sfilmowane? Nie mam o Poirocie na podstawie prozy Aga-
62
ty Christie (doskonały usypiacz, ale klimatyczny jak cholera). Zauroczył mnie też film „Wild Target”. Z horrorów „Rogue”, „Droga bez powrotu 3” była całkiem fajna, „Udręczeni” i inne, których tytułów na ten czas nie pamiętam.
(który poświęcałem na pisanie) sprawił, że gitara powędrowała na ścianę. Miło wspominam tamte czasy, choć za dużo piłem i paliłem, i ogólnie nie byłem najgrzeczniejszym chłopcem pod słońcem. Ale trzeba było przeżyć i ten etap życia.
Niewielu wie o Waszych przygodach Nie chciałabym, żebyście potraktowaz muzyką. Kazek, mógłbyś powiedzieć li to jako jakąś aluzję, ale czy możcoś więcej o swoim zespole Lusthaus? na liczyć na jakieś Wasze samodzielne projekty w najbliższym czasie? KKJ: Zdaje się, że w 1989 roku założyłem tę kapelę z dwoma przyjaciółmi KKJ: Dojrzewałem, dojrzewałam, aż i taką jedną, lepiej spuśćmy na nią w końcu dojrzałem do tego, by stwoklapę milczenia… Interesowały nas rzyć powieść sygnowaną tylko moim naklimaty zimno i nowofalowe: The Cure, zwiskiem. Co prawda, na razie nie mam Siouxie And The Banshees, Dead Can bladego pojęcia, kiedy to nastąpi, Dance, X-Mal Deuschland czy Cocteau notoryczny brak czasu od lat torpeduTwins, a z polskich bandów Closter- je różne moje pomysły, ale zacisnąkeller, Pornografia, 1000000 Bul- łem zęby i bardzo tego chcę. A skoro garians, Variete... To były nasze chcę, to tak będzie. wzorce, ideały. Usiłowałem grać na basie, bez specjalnego zresztą powo- RC: Tak, mam w planach napisanie solo dzenia, co nie przeszkadzało mi być powieści. Podobnie jednak jak Kazek, liderem kapeli, tworzącym część muzy- nie mam na razie na to czasu, choć ki, większość tekstów, załatwiającym pomysł już się wyklarował. Teraz musi praktycznie wszystkie koncerty. Trwa- dojrzeć, zostać odpowiednio spisany. ło to – w różnych składach – jakieś dziesięć lat. Było fajnie, ale wresz- Jak doszło do Waszej współpracy? cie zrozumiałem, że pora najwyższa Czy mieliście na początku obawy jak zrobić coś na własny rachunek, więc to wszystko się uda? Choć z drugiej zabrałem się poważniej za pisanie. strony obaj specjalizujecie się właKoniec z buntem, początek robienia śnie w duetach. kariery, he, he... RC: Kilka lat temu poprosiłem Kazka Robert, z tego co słyszałam, kiedyś o wywiad dla portalu literackiego, dawałeś czadu na wiośle? którego byłem redaktorem. Wyszedł całkiem fajnie, a my się zakumplowaRC: Tak, grałem przez ponad dwa lata liśmy. Jednego razu spotkaliśmy się na gitarze elektrycznej. Jako fan w Krakowie, pogadaliśmy, a niedługo Metalliki łupałem większość ich ka- potem powstało nasze pierwsze opowiawałków, razem z solówkami, przez ja- danie. Obawy na początku były. Główkiś czas nawet w zespole. Ten jednak nie ze względu na różnice w naszych szybko się rozpadł, a potem elektry- stylach. Ale szybko się okazało, że ka zastąpiłem akustykiem. Brak czasu potrafimy sobie z tym poradzić.
63
KKJ: Mówi się, że przeciwieństwa się KKJ: Od maila do maila, ewentualne
przyciągają. Robert i ja nie jesteśmy przeciwieństwami, ale zdarza się, że mamy krańcowo różne spojrzenia na te same sprawy. Dzięki temu, że potrafimy wypracować kompromis, te wizje nieraz stawały się głębsze i ciekawsze niż to, co byliśmy gotowi napisać osobno.
uwagi przez telefon, bo wiadomo odległość to kasa, a zniżki mają już tylko studenci… RC: Ta odległość bywa straszliwie
uciążliwa. Dzięki technice za Internet. Bez niego nie byłoby naszego duetu. Nie jestem technofilem, ale rzeczywiście nie wyobrażam sobie życia Bywa, że się spieracie? Jak radzi- bez Outlooka. cie sobie z rozwiązywaniem konfliktów i kto wygrywa? Niedawno do księgarń trafiła Wasza nowa powieść „Efemeryda”, która wnoRC: Współpracujemy ze sobą już trochę si do gatunku powiew świeżości, bo czasu. Z punktu widzenia dorobku li- zabraliście się za tematykę dotąd terackiego, można powiedzieć, że je- nie eksploatowaną przed polską grosteśmy dotarci. Mamy na swoim wspól- zę. Moglibyście powiedzieć o niej coś nym koncie trzy powieści i antologię więcej? O okolicznościach powstania, opowiadań. A w sumie dwie antolo- bo zważając na ostatnie wydarzenia gie, bo najnowsza jest już napisana. musiały być specyficzne. A więc można rzec, że pracujemy sporo. W dodatku nie w jednym pomieszczeniu, RC: Rzeczywiście, tematyki poruszanawet nie w jednym mieście. I jesz- nej w „Efemerydzie” nie poruszył chycze nasze style, jak już wspomniałem, ba jeszcze żaden polski twórca horróżnią się znacząco. Siłą rzeczy więc rorów, zaś powieści katastroficznych od czasu do czasu podnosimy sobie napisano u nas tyle, co kot napłakał. nawzajem ciśnienie. Nie kłócimy się My połączyliśmy oba gatunki. Wyszła jednak. Nie ma na to czasu. Gdy sytu- „Efemeryda”, katastroficzny horror, acja staje się napięta, nastaje kilka którego głównym bohaterem jest pilot cichych dni, po których wracamy na liniowy Artur Gałecki, na co dzień właściwe tory. Bardzo lubię Kazka. To zasiadający za sterami Boeinga. To wspaniały facet. Przyjaciel. Ostat- z pozoru normalny facet, ceniony lotnią rzeczą, jaką bym sobie życzył, to nik, typ kobieciarza… W pewnym mokonflikt z nim. mencie przekonacie się, że nic w tej powieści nie jest takie, jakie wydaje KKJ: Nic dodać, nic ująć. Mamy spraw- się na początku. dzone sposoby na dogadywanie się, a tym co nam w tym pomaga to to, że KKJ: Pomógł nam palec boży czy może po prostu bardzo się lubimy i mamy do jakaś iskra, iluminacja… Kto wie? siebie szacunek. A potem czekało nas mnóstwo ciężkiej pracy, by nie powiedzieć harówki. Na pewno często pada to pytanie, jak I szok, kiedy w ubiegłym roku pod wygląda współpraca literacka na po- Smoleńskiem rozbił się samolot rząziomie np. technicznym? Biorąc pod dowy. Z pewnością to był tylko bieg uwagę, że dzieli was pół Polski? okoliczności, jednak już wcześniej,
64
w trakcie pracy nad „Efemerydą” tych zbiegów okoliczności zdarzyło się tak wiele, że… no cóż, na usta cisną się takie słowa jak fatum czy przekleństwo. Czy czytelnik może liczyć na sporą dawkę psychologii, którą pokazaliście już w „Siedlisku”? KKJ: W „Efemerydzie” czytelnicy znaj-
dą wszystko, co najlepsze w naszym pisarstwie, wszystko to, co mieli okazję dotąd poznać, ale i trochę szaleństwa, którego dotąd staraliśmy się unikać. Mówiąc o szaleństwie mam na myśli pójście po bandzie, odwagę w kreowaniu świata. RC: Psychologię czytelnicy znajdą,
nawet sporo. W tej powieści jest wiele różnych konwencji. One mieszają się ze sobą, wiją, przeplatają, tworząc najprawdziwszą efemerydę.
RC: Wydawcy są ostrożni w wydawaniu
grozy, ale to chyba również tyczy się innych gatunków. Wszyscy wiemy, jak się w Polsce sprzedają książki. Są po prostu bardzo drogie, bo ich produkcja wiele kosztuje. Polska to nie USA, nie Wielka Brytania. Nawet tam rynek wydawniczy nie prosperuje najlepiej, ale Polska pod tym względem jest daleko w tyle. Wydawca, aby przetrwać i zarobić na piwo, musi się głęboko zastanowić, kogo wydać, w kogo zainwestować. Horror w Polsce staje się coraz bardziej popularny, więc miejmy nadzieję, że i zyski ze sprzedaży książek z tego gatunku będą większe. Wtedy podejście wydawców do inwestowania w grozę zmieni się na plus. KKJ: Jeszcze rok temu powiedziałbym,
że to smutny temat. Na szczęście ruszyło się. Wygląda na to, że wśród wydawców odsetek ludzi normalnych znacznie się zwiększył.
Co najbardziej podoba Wam się w „Efemerydzie”? Czy zdarza Wam się bać? Czy pisarzy grozy rzeczywiście jest w stanie coś KKJ: To, że jest nieprzewidywalna. przestraszyć? A przynajmniej zrobiliśmy wszystko co mogliśmy, by tak było. KKJ: Poza utratą kontroli nad własnym życiem? Chorobami najbliższych? RC: I ta maszyna… Boeing 737-800 to Hm... Ostatnio słyszałem, że Rosja naprawdę urodziwy samolot pasażerski zagroziła, że jeśli coś tam nie pójśredniego zasięgu. dzie po jej myśli a propos tarczy antyrakietowej, to zainstaluje rakiety KKJ: Taa, szczególnie, jeśli nie mu- nastawione na nowe cele. Trochę mnie sisz nim lecieć. to zmroziło, bo boję się, że te cele mogą być dość blisko… Moim zdaniem RC: Szczególnie, jeśli za sterami nie przerażająca jest nie tylko głupota siedzi Artur Gałecki! ludzi, ale ich wiara w niezawodność techniki. Mówi się, że każdy pistolet Siedzicie już w grozie od dłuższego musi raz w roku sam wystrzelić… Mam czasu. Co sądzicie o podejściu wy- nadzieję, że to powiedzonko nigdy nie dawców do inwestowania w tego typu znajdzie zastosowania wobec rakiet literaturę? nuklearnych.
65
Pisarz to wrażliwa jednostka, niezależnie od tego, co tworzy. Nie ma twardzieli wśród nas, jestem o tym przekonany. Ktoś, kto spędza w wyimaginowanych światach tyle czasu, jest bardziej wyczulony na pewne sprawy. Boję się wielu rzeczy: utraty bliskich, śmierci, choroby, kąpieli w jeziorze, ognia, gwałtownej burzy, ludzkiej głupoty, naszych popieprzonych polityków… RC:
Nikt nikogo nie blokuje, nie krępuje. Chcę pogadać z taką i taką osobą, to podchodzę i rozmawiam. Chcę zostać sam, wychodzę i nikt za mną nie lezie. Można robić swoje, być sobą. Nikt nikogo nie zmusza do odgrywania roli, której grać nie zamierza (choć są tacy twórcy, którzy na konwentach zgrywają buców i grają bóstwa - omijam ich szerokim łukiem).
Łukasz Orbitowski w żartach powiedział kiedyś o mnie, że jestem zwierzęciem konwentowym. Coś w tym jest. Lubię atmosferę, jaka panuje na konwentach – ludzi, którzy naprawdę czymś się interesują, którzy mają RC: Z tym czasem to jest prawdziwy w sobie parę, by podążać za swoimi kibel. Czasami nie wiem, w co łapy marzeniami. wsadzić, ale lepsze to, niż siedzieć w chacie i zbijać bąki. Moja rodzi- Ostatnimi czasy w Krakowie była konna daje mi dużo radości i nastraja wentowa posucha. Kazek, czy myślisz, optymistycznie. Przez ostatnich kil- że reaktywacja Krakonu się uda? Może ka miesięcy niewiele napisałem, ale planujesz sam coś tu zorganizować? wkrótce zamierzam wrócić na właściwe A może Ty Robert? Poznań to duże miatory w tej kwestii. Mam dużo nowych sto, a konwenty odbywają się tam niepomysłów w głowie, wystarczy przelać zwykle rzadko. je na papier. Będzie dobrze! KKJ: Poza Grojkonem, którego orgaKKJ: Nie wiem, to dzieje się gdzieś nizatorzy powierzyli mi funkcję kopoza mną. A tak na serio – staram ordynatora bloku horrorowego, najsię podchodzić do obowiązków zadanio- prawdopodobniej będę udzielał się wo – wiem, że muszę zrobić to, to, na Panoptikonie, Game Fusion, może to, to, to i tamto, więc robię. Po też na Krakonie, za którego powodzekolei, bo nie da się wszystkiego na nie trzymam mocno kciuki. Szkoda, by raz. Gorzej, gdy zaczynam zastanawiać konwent z takimi tradycjami odszedł się, ile tego jeszcze zostało… Wtedy w zapomnienie. No i po cichutku linajczęściej łapię deprechę. czę, że Łukasz i Jarek zorganizują nowy Zamiastcon, szczególnie, że Chętnie angażujecie się w życie kon- zawsze świetnie się tam bawiłem. wentowe? A co do organizacji własnej imprezy… Myśleliśmy z Wojtkiem i Bartkiem RC: Nie, chociaż coraz więcej radochy o drugim Dniu Grabarza, póki co jedprzynoszą mi spotkania z czytelnikami nak mieliśmy za dużo innych spraw na i znajomymi na konwentach. Odpowia- głowie. Ale jestem pewien, że to nie da mi klimat na tego typu imprezach. ostatnie nasze słowo w tym temacie. Jak udaje się Wam pogodzić pracę i ostatnie nowe obowiązki rodzinne z karierą literacką? Jak radzicie sobie z organizacją czasu?
66
KKJ:
Bądźcie czujni, prędzej czy później telników. W drugiej połowie roku plana wasze skrzynki mailowe wpłyną nujemy wypuścić na rynek nową antostraszliwe zaproszenia! logię. Ja wraz z Piotrem Pocztarkiem dopinamy obszerną biografię Grahama RC: Ja niestety nie mam czasu na zaj- Mastertona. Książka jest w planach na mowanie się organizacją konwentów. To ten rok. Dzieje się. odpada. Niemniej chciałbym, aby w Poznaniu organizowano ich więcej. Cho- KKJ: W wydawnictwie Forma mam od dawciaż w tym roku nie będzie tak słabo. na złożony zbiór opowiadań napisanych Kilka dużych imprez fantastycznych z Łukaszem Radeckim, co ciekawe jeden się szykuje. z tych tekstów napisaliśmy z Łukaszem Orbitowskim. Kiedy jednak książka ujCo sądzicie o polskiej scenie grozy, rzy światło dzienne, tego nie wiem. czy też ogólnie fantastyki? Na koniec jakieś rady dla początkująRC: Do roku 2010 szło coraz lepiej. cych pisarzy? Kroczek po kroczku. Pojawiali się nowi autorzy i wydawnictwa chęt- KKJ: Poza „pisać, pisać, pisać”? Jedne do wydawania horroru. Jak będzie na – nie poddawajcie się, jeśli Wasza w tym roku, nie wiadomo. Wprowadze- twórczość nie znajduje uznania. Pranie vatu na książki to kolejny cios cujcie, by to zmienić. w ryj narodu ze strony rządu i zapewne nastąpi chaos na rynku wydawniczym. RC: Zawsze powtarzam, że najważniejChore władze naszego kraju skutecznie sza jest cierpliwość i pasja. Luuniemożliwiają ukulturalnianie się bisz pisać, to będziesz to robił bez normalnym ludziom. Najwyraźniej za- względu nad to, co inni ci powiezdroszczą nam inteligencji... dzą. Napisałem setki opowiadań, zanim opublikowałem pierwsze, w dodatku KKJ: Co mnie cieszy, w ostatnim cza- z pomocą znajomego, który mi je zresie następuje coraz wyraźniejsze wy- dagował. Nigdy się nie poddawałem. odrębnienie się horroru z fantastyki, Nie chciejcie od razu zostać wielkimi przynajmniej w świadomości czytelni- pisarzami. Kroczek po kroczku róbcie czej. Dzięki pracy pasjonatów, ta- to, co robicie – piszcie. Ćwiczcie. kim inicjatywom jak choćby Grabarz W pewnym momencie dostrzeżecie efekPolski, środowisko twórców i fanów ty. Będziecie wiedzieć, kiedy wystarkonsoliduje się, a horror jako osob- tować na głębsze wody. ny gatunek staje się coraz atrakcyjniejszy także dla wydawców. Powoli do Dziękuję za rozmowę. przodu. RC: Dzięki. Jakie są Wasze plany wydawnicze na najbliższy rok? KKJ: Polecamy się na przyszłość. RC: Na razie będziemy się koncentro-
wać na promocji „Efemerydy”. Chcemy trafić do jak największej ilości czy-
_ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _ _
67
BABY BLUES BABY BLUES USA 2007 Dystrybucja: Brak
twarzy matki szybko zdaje sobie sprawę z tego, iż będzie musiał stoczyć heroiczną walkę w obronie reszty rodzeństwa.
Od pierwszych scen twórcy „Baby Blues” intrygująco „malują” świat, w którym rozegrać ma się krwawy dramat. Widzimy bowiem młodą, piękną jeszcze kobietę, która w wielkim domu położonym na rubieżach Obsada: cywilizacji z najwyższym trudem daje radę Colleen Porch zapanować nad czworgiem pełnych enerRidge Canipe gii dzieci. Chwile spokoju wykorzystuje na Kali Majors czytanie Biblii i kontemplację bezkresnych Joel Bryant łanów kukurydzy. Mąż, stale podróżujący kierowca ciężarówki, nie zwraca uwagi na coraz dziwniejsze zachowanie żony. Tylko Jimmy ledwo trzymający na wodzy strach Dziesięcioletni Jimmy, najstarszy z czwor- wie, iż w obliczu zagrożenia na zupełnym ga rodzeństwa, zaczyna dostrzegać odludziu będzie zdany tylko na siebie. w zachowaniu swojej matki niepokojące objawy. Kobieta staje się coraz bardziej Liczne dysertacje z zakresu medycyny agresywna wobec swoich dzieci. Pewne- pełne są opisów zachowań kobiet, które go dnia, pod nieobecność ojca, chłopiec na skutek poporodowej depresji przestają odkrywa, iż coś stało się jego kilkumie- racjonalnie rozumować i dopuszczają się sięcznemu braciszkowi. Widząc obłęd na czynów, których nie popełniłyby gdyby Reżyseria: Lars E. Jacobson Amardeep Kaleka
X X X
Text: Ireneusz Gajek
X X
Po porodzie 80% kobiet staje się nerwowa, lękliwa i smutna. Matki łatwo tracą panowanie nad sobą, są niecierpliwe, rozkojarzone i płaczliwe. Cierpią na bezsenność i stale są zmęczone. Nie mają ochoty dbać o siebie i dom, a opieka nad dzieckiem staje się dla nich obowiązkiem ponad siły. Ów stan emocjonalny specjaliści określają mianem „baby blues”. Taki tytuł ma także pochodzący z 2008 roku amerykański horror zrealizowany przez Larsa Jacobsona i Amardeepa Kalekę.
68
nie ciąża i jej rozwiązanie. Bardzo możliwe, iż autorzy „Baby Blues” dla „podkręcenia” dramaturgii swojego filmu trochę przesadzili, przedstawiając bohaterkę jako psychopatkę polującą na swoje dzieci. Niemniej jednak trzeba przyznać, że cały proces rodzącego się szaleństwa ukazany został w sposób nie tylko przykuwający uwagę, lecz także realistyczny. Bohaterka bowiem nie tylko coraz gorzej radzi sobie z wychowywaniem dzieci, lecz przede wszystkim czuje się całkowicie opuszczona. Mieszkająca na prowincji i skazana
na towarzystwo kilkuletnich berbeci, nie ma tak naprawdę do kogo się odezwać. Nawet mąż, z racji wykonywanego zawodu rzadko przebywający w domu, nie interesuje się jej potrzebami. Postępujące szaleństwo bohaterki obserwujemy z perspektywy 10-letniego chłopca. Dzieciak boi się nie tylko o swoje życie, lecz jeszcze bardziej paraliżuje go strach o młodsze rodzeństwo. Nie rozumie, dlaczego jego matka, ostoja bezpieczeństwa i ktoś, do kogo zawsze mógł się przytulić, teraz z szaleństwem w oczach poluje na niego niczym na zwierzynę. Za to ma świadomość, że w swojej obronie będzie musiał walczyć jak prawdziwy mężczyzna. Nieszczególnie oryginalne to kino, ale za to ze świetnie zagranymi bohaterami i doskonale dawkowanym napięciem. Dlatego też pomimo absurdalnego epilogu z „Baby Blues” jak najbardziej warto się zapoznać.
69
-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Philip Wilson 2006 Tłumaczenie: Agnieszka Cioch Ilość stron: 624
Do książki „Nieśmiertelny” podchodziłem jak pies do jeża – miałem chęć ją przeczytać, ale opis z okładki mnie odstraszał. I tak książka ta wylądowała na półce. Przypomniałem sobie o niej dopiero w czasie zupełnej posuchy czytelniczej. Po dziesięciu stronach pożałowałem, że tak długo stała na półce. Bo to powieść, którą przeczytać trzeba. Traci L. Slatton, autorka w Polsce nieznana, napisała powieść, którą poprzedziła latami badań nad życiem i sztuką włoskiego renesansu. Wyszła jej książka porywająca. Głównym bohaterem jest Luca Bastardo. Od pierwszego zdania książki wiemy, że właśnie czeka na wyrok Inkwizycji i w lochu wspomina swoje życie. Był sierotą, ulicznikiem w XIV-wiecznej Florencji. Nie wiedział, skąd pochodzi ani kim jest. Sprzedany przez przyjaciela do burdelu okrutnego Silvano, poznaje smak bólu i upokorzenia. Wykorzystywany seksualnie przez możnych kupców, biskupów, arystokratów, Luca uczy się, jak uciec od cierpienia, nie stracić w cierpieniu człowieczeństwa. Jego ucieczką staje się Piękno. Po kilku latach na jaw wychodzi tajemnica... Luca starzeje się dużo wolniej niż zwykli śmiertelnicy. To zaledwie początek historii. Historii urzekającej. Dzięki swojej inteligencji Luce udaje się wyrwać z więzienia, jakim jest dom publiczny Silvano. Ale aby się uwolnić, dokonuje czynu, który położy się cieniem na całym jego życiu i który doprowadzi go do śmierci. W swym długim życiu Luca Bastardo spotka i zaprzyjaźni się z wieloma postaciami, które znamy z kart historii
– Giotto, Boccacio, Petrarca, Leonardo da Vinci, Botticelli. Pozna sekrety alchemików, spotka miłość życia. Powieść ciężko zakwalifikować do jednego gatunku. To zarówno powieść historyczna, jak i obyczajowa. Po trosze kryminał, a trochę powieść polityczna. Momentami okrutna, momentami piękna. Porusza trudne tematy – odpowiedzialności za własne czyny i tego, jak to, co czynimy, wpływa na losy innych. Nie ma tu miejsca na tani sentymentalizm, na moralizowanie. Czytając „Nieśmiertelnego”, nie czujemy, iż to wymyślona opowieść. To raczej kronika życia ludzi niezwykłych i niezwykłych czasów. Mamy też wątek horroru – lata w domu Silvano, okrutne tortury, jakim poddawane są dzieci próbujące stamtąd uciec. Dowiemy się też, o co naprawdę chodziło alchemikom – kiedy Luca zapamiętale studiuje tajemnice alchemii, my wraz z nim poznajemy przekonania i zasady rządzące alchemicznym światem. Ta powieść da Wam możliwość poznania wycinka historii średniowiecznej Italii lepiej niż akademickie podręczniki. A jednocześnie to kawał porządnej literatury. Bogaty w uczucia, napisany przejrzyście, bez zbędnych słów. Przecież Opowieść obroni się sama.
Text: Bogdan Ruszkowski
TRACI L. SLATTON - Nieśmiertelny (Immortal)
I gdy na samym końcu powieści gdy poznajemy sekret nieśmiertelności Luca Bastardo, zupełnie nas to już nie obchodzi. Nieśmiertelny czy nie – Luca jest po prostu Człowiekiem. Ta powieść to nie historia o Nieśmiertelnym. To historia o Człowieku. O tym że pozostanie po nas Sztuka. Bo piękne rzeczy są nieśmiertelne.
71
Maciej Pałka
LALECZKI ................................................................. Wydawnictwo Roberta Zaręby 2010 68 stron „To tylko tyle?”. Z drugiej strony, „Laleczki” wcale nie chcą udawać czegoś więcej niż to, czym są, a to już zapewniło im wielu entuzjastycznych odbiorców.
„Laleczki” to jeden z najtrudniejszych do zrecenzowania komiksów, o jakich przyszło mi ostatnio pisać. Pełne zarówno dobrych, jak i nietrafionych pomysłów, „Laleczki” są skrajnie brudne i brzydkie, zarówno jeśli chodzi o fabułę, jak i szatę graficzną. Opowieść Pałki ukazuje postapokaliptyczny, obrzydliwy świat, przy którym nawet bezdroża z gry „Fallout” wydają się miejscem, gdzie aż chciałoby się żyć. Autor odziera większość występujących w komiksie postaci z wszelkich emocji, nie próbując filozofować na temat kondycji ludzkości znajdującej się na samym dnie. Jego historia to czyste mięso i prezentacja makabry bez metafor czy też szczególnie głębokich przemyśleń i ktoś, kto nastawił się na nieco ambitniejszy komiks, może kręcić nosem, myśląc:
72
Fabuła, w której znajdziemy brutalność, mutantów, skórzane maski oraz chęć przetrwania za wszelką cenę, często cudzym kosztem, to nie jedyna cecha opowieści, jaka oferuje brud. Pod tym względem ilustracje Macieja Pałki wcale jej nie ustępują. Warto dodać, że „Laleczki” ukazały się po raz pierwszy w 2005 roku, a nowa wersja z logo Strefy Komiksu na okładce zawiera kilka nowych wątków (napisanych przez Bartosza Sztybora, Ireneusza Mazurka i Daniela Gizickiego) i została ujednolicona graficznie. Zupełnie jak w „Lapinocie” Trondheima, na kartach jednej opowieści możemy obserwować ewolucję rysownika, co zawsze jest bardzo ciekawym doświadczeniem. Wiele kadrów Pałki nie zdołało mnie do końca przekonać, niemniej ilustrator ma swój własny styl (doceniam to dużo bardziej od łatwej w odbiorze kreski),
Text: Michał Misztal
zaś brzydota jest efektem celowego działania twórcy, nie przypadku czy niezdolności do rysowania w inny sposób. Poza tym im nowsze obrazki, tym lepiej. Wtedy robi się naprawdę ciekawie, co z kolei zachęca do sprawdzenia innych komiksów tego autora, którego do tej pory znałem jedynie z kilku krótkich opowieści. Nie jestem idealnym odbiorcą tego komiksu i moim zdaniem „Laleczki” nie są strzałem w dziesiątkę. Nawet jeśli miały być jedynie pulpą, i tak nie do końca spełniły moje oczekiwania. Brakuje mi tu tego czegoś, po czym opada szczęka. Nie zostałem zszokowany bezlitosnym światem po zagładzie i jego przypominającymi dzikie zwierzęta mieszkańcami (choć to raczej wina mojego podejścia, bo pomysły autora rzeczywiście mogą szokować), nie zachwycił mnie ani scenariusz, ani rysunki. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że jest w tym komiksie jakieś inne „coś”, czego brakuje łatwiejszym i przyjemniejszym opowieściom obrazkowym; wspomniana brzydota wciągnęła mnie i podejrzewam, że może to spotkać wielu innych czytelników. Ja zostałem ustawiony gdzieś pośrodku, ze wskazaniem na zadowolenie, ale jeśli z mojej recenzji wynika, że „Laleczki” są czymś właśnie dla Was, bierzcie je bez pytania; jeśli nie, mimo wszystko dajcie im szansę, bo może to Wy jesteście idealnymi odbiorcami tej historii, a ja za bardzo marudzę.
73
L IMMORTEL 22 KULE Francja 2010 Dystrybucja: Monolith Reżyseria: Richard Berry Obsada: Jean Reno Marina Foïs Kad Merad Jean-Pierre Darroussin
X X X
Text: Tymoteusz Raffinetti
X X
Pewnego dnia zostaje zaatakowany na parkingu przez nieznanych oprawców, a jego ciało przeszywają tytułowe 22 kule. Matteï cudem przeżywa, a odkrycie zleceniodawcy i ukaranie wszystkich uczestników zamachu staje się wkrótce jego głównym celem. „22 kule” to brutalne kino gangsterskie z motywem zemsty. Pierwsza połowa filmu koncentruje się na zarysowaniu wątków i przedstawieniu najważniejszych postaci: zmęczonego życiem poza prawem i nękanego dylematami moralnymi Charliego, szukającej zemsty za śmierć męża policjantki Marie Goldman, a także ekscentrycznego szefa mafii Tony’ego Zacchia. W drugiej części podziwiamy już jedynie kolejne egzekucje głównego bohatera, aż do finału w którym przyjdzie się mu zmierzyć z rywalem, a także swoją przeszłością.
Bez wątpienia głównym atutem filmu jest jego umiejętnie zbudowany klimat. To głównie dzięki niemu, blisko dwugodzinny obraz trzyma nas w napięciu do samego końca. Pochwały należą się również aktorom. Podczas gdy rola Jeana Reno nie wymagała od niego zaprezentowania pełni swojego warsztatu, Kad Merad przeszedł już samego siebie, kreując postać może nieco komiksową, ale bez wątpienia idealnie wkomponowującą się w ciężką atmosferę filmu. Spośród scen sensacyjnych należy wyróżnić nieźle zrealizowaną sekwencję pościgu – Francuzi po raz kolejny udowodnili, że radzą sobie z tym doskonale.
Charly Matteï (Jean Reno) jest gangsterem na emeryturze. Od 3 lat prowadzi w Marsylii spokojne życie, opiekując się wspólnie z żoną dwójką dzieci. Okazuje się jednak, że nie dla wszystkich jest nadal mile widziany w mieście.
74
Niestety, pomimo tych zalet „22 kule” posiada kilka poważnych mankamentów. Przede wszystkim zabrakło mi przybliżenia widzom postaci sprawców zamachu – w filmach bazujących na motywie zemsty jest to mile widziany zabieg mający na celu zintensyfikowanie emocji towarzyszących spotykającej ich na koniec karze. Osobiście nie zachwyciły mnie również same sceny egzekucji
Charly’ego – w porównaniu do pokazywanych wcześniej na ekranie mafijnych tortur wypadały niezwykle blado – ot dwie kulki: jedna w głowę, druga w serce i do widzenia. Razić mogą również pewne niedopowiedzenia, a także nieścisłości fabularne, które przy tak prostym scenariuszu stają się nieco zbyt widoczne. Dla miłośników Jeana Reno, a także przyjemnej choć nieco szablonowej rozrywki z przestępczym półświatkiem w tle, „22 kule” będą gwarancją spędzenia miłego wieczoru. Jeśli oczekujecie natomiast więcej jatki lub wręcz przeciwnie, czegoś ambitniejszego – cóż, nie ukrywam, że możecie się lekko zawieść.
75
(Skeleton Creek. Ghost in the Machine)
-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Nasza Księgarnia 20l0 Tłumaczenie: Anna Studniarek Ilość stron: l92
„Duch w machinie” to drugi tom sagi Patricka Carmana „Dolina szkieletów”, który stanowi znakomity mariaż tradycyjnego czytania z preferowanym (niestety) przez większość osób oglądaniem filmów wideo. Podobnie jak w części pierwszej czytelnik, przebijając się przez kolejne karty powieści (pisanej w formie dziennika), natrafia na tajemnicze hasła, które należy wpisać na specjalnie przygotowanej stronie internetowej www.dolinaszkieletów.pl, a następnie obejrzeć amatorskie filmy, które uzupełniają fabułę. Tradycyjnie książka wygląda jak zeszyt z zapiskami głównego bohatera – Ryana. Na niektórych stronach znajdujemy wydruki, skany, wybrane wyrazy są podkreślone, co nadaje książce bardziej wiarygodny wygląd i pozwala lepiej wczuć się w klimat. Fabuła „Ducha w machinie” zaczyna się w zasadzie tam, gdzie urwała się historia znana nam z tomu pierwszego. Para przyjaciół, Sarah i Ryan, jest na tropie zagadki, którą skrywa małe, senne miasteczko w Oregonie, gdzie przyszło im mieszkać. Opuszczona draga, która niegdyś zamieniła Dolinę Szkieletów w jedno wielkie wykopalisko, skrywa nie tylko ducha jednego z zamordowanych pracowników, ale także ogromny sekret mający związek ze sztuką alchemii. Ponieważ tylko kilka dni dzieli bohaterów od spalenia dragi przez mieszkańców, poszukiwania rozwiązania tajemnicy się nasilają, podobnie jak aktywność „tych złych”. Ryan zaczyna czuć, że nie jest bezpieczny nawet we
własnym domu, podejrzewa swoje najbliższe otoczenie o złe zamiary. Na dodatek bohaterowie odkrywają większą niż poprzednio ilość... trupów.
Text: Piotr Pocztarek
ie
PATRICK CARMAN - Dolina szkieletów: Duch w machin
Filmy zamieszczone na stronie internetowej to nagrywane przez Sarę amatorskie nagrania, które rzekomo ogląda Ryan (a razem z nim my). Aktorzy, którzy zgodzili się przyjąć rolę bohaterów powieści, to nieznane twarze, jednak dzięki swoim brakom warsztatu aktorskiego wypadają niezwykle naturalnie i to należy zaliczyć na plus. Minusem jest natomiast przygotowanie polskie witryny – za to ocena zostaje obniżona. Pojedyncze zdania nie posiadają polskiego tłumaczenia, natomiast jeden z filmików wyświetla się podwójnie – najpierw jego polska wersja, a potem angielska. Trudno to nazwać niewybaczalnym błędem, ale na pewno jest to oznaka niechlujstwa autorów rodzimego odpowiednika strony. O ile pamiętam, przy lekturze pierwszego tomu takie kwiatki nie występowały. Intryga się zapętla, nowe dowody wychodzą na wierzch, a zakończenie powieści przypomina raczej odcinek „Scooby-Doo” niż rasowy thriller, co nie zmienia faktu, że literatura ta skierowana jest raczej do grupy „young adults” i sprawdza się w tej roli znakomicie. Kiedy wydawało się, że cała sprawa jest już rozwiązana, trochę naciągany, ale przyjemny w odbiorze zwrot akcji zapowiada nam kolejne części. I rzeczywiście, saga „Skeleton Creek” w tym momencie oferuje 3 tomy, a czwarty jest w przygotowaniu, zapowiedziany na ten rok. Czekamy zatem na polską wersję.
77
KONKURSY KONKURSY KONKURS
„NOC GARGULCÓW” Wspólnie z wydawnictwem Rebis ogłaszamy konkurs promujący nową powieść Grahama Mastertona pt. „Noc gargulców”. Opisz w jednym zdaniu za co cenisz sobie twórczość tego autora i prześlij je do 10 marca na adres konkurs@grabarz.net - najciekawsze wypowiedzi nagrodzimy egzemplarzami „Nocy gargulców”. Nagrodę ufundowało wydawnictwo Rebis. KONKURS
„STRACH MA SKOŚNE OCZY” Jeśli chcesz wygrać egzemplarz książki „Strach ma skośne oczy” autorstwa Krzysztofa Gonerskiego, prześlij odpowiedź na poniższe pytanie do 10 marca na adres konkurs@grabarz.net: Jakie dwa stałe cykle artykułów prowadził Krzysztof Gonerski w magazynie grozy Czachopismo? Nagrodę ufundowało wydawnictwo Kwiaty Orientu.
Wyniki obu konkursów w następnym numerze Grabarza Polskiego.
WHAT LIES BENEATH CO KRYJE PRAWDA USA 2000 Dystrybucja: Imperial
Reżyseria: Robert Zemeckis Obsada: Harrison Ford Michelle Pfeiffer Miranda Otto Amber Valletta
X X
Siłą obrazu Zemeckisa jest jego nieprzewidywalność. Reżyser co i rusz podrzuca irygujące tropy, dzięki którym możliwe będzie rozwikłanie zagadki zjawisk budzą-
Wzmiankowany film to elegancko opowiedziana historia o duchach, w której bohaterami są małżonkowie Norman i Claire Spencer. Od roku mieszkają w dużym, pięknie położonym domu nad jeziorem. Od momentu, kiedy ich córka wyjeżdża na studia, Claire zaczynają niepokoić dźwięki
Text: Ireneusz Gajek
X X X
dochodzące z różnych stron domostwa. Jej lęk wzrasta, kiedy pewnej nocy w tajemniczych okolicznościach znika mieszkająca niedaleko sąsiadka. Wreszcie obawy zamieniają się w przerażenie, gdy na własne oczy przekonuje się, iż miejsce, w którym mieszka, nawiedzone jest przez upiora.
Robert Zemeckis to prawdziwy filmowy multiinstrumentalista. Jego twórczość charakteryzuje się bowiem ogromnym rozrzutem gatunkowym. W Hollywood zasłynął jako twórca błyskotliwych filmów rozrywkowych (np. „Kto wrobił królika Rogera?”). Na jego artystyczny dorobek składają się filmy science-fiction („Kontakt”), fantasy („Beowulf”) oraz familijne animacje (np. „Ekspres polarny”). Swoich sił Zemeckis próbował także w horrorze. W 2000 swoją premierę miał obraz „Co kryje prawda” z Harrisonem Fordem i Michelle Pfeiffer w rolach głównych.
80
cych niepokój głównej bohaterki. Dzięki temu zabiegowi przez długi czas nie wiemy, czy ma ona do czynienia z duchami, czy też z wytworami własnej imaginacji. W międzyczasie orientujemy się, iż kluczem do całej zagadki jest bardzo poważny wypadek samochodowy, w którym uczestniczyła bohaterka. Rzecz w tym, iż na skutek szoku nim wywołanego Claire nie pamięta nic, co bezpośrednio poprzedzało katastrofę. Dopiero pod koniec seansu wszystkie elementy intrygi, niczym filmowe puzzle, składają się w jedną, naprawdę zaskakującą całość. „Co kryje prawda” nie jest horrorem, który od pierwszych minut szokuje i zajmuje uwagę szybko następującymi po sobie wydarzeniami. Podobnie jak u Polańskiego w „Dziecku Rosemary” priorytetem Zemeckisa było wykreowanie wokół głównej bohaterki sytuacji osaczenia. Nikt nie wierzy Claire w to, iż jej dom jest nawiedzony przez duchy. Zarówno mąż, jak i przyjaciele podejrzewają, iż omamy mają jakiś związek z tragiczną przeszłością. Dla kobiety jednak rozwikłanie tego, co dzieje się wokół niej, staje prawdziwą obsesją. Podejrzewa bowiem, iż czas od momentu przeprowadzki nad jezioro był wielkim, zaaranżowanym przez kogoś kłamstwem.
w poszukiwaniu prawdy z atrakcyjną konwencją filmu grozy. Rzecz w tym, że nie wykorzystał drzemiącego w historii potencjału. Trzymając się sztywnych ram typowo hollywoodzkiego produkcyjniaka, nie tylko podporządkował elementy horroru dominującemu w filmie dramatowi obyczajowemu, lecz przede wszystkim zrobił to w sposób bardzo schematyczny i niewnoszący do gatunku nic nowego. Przez Chwała Zemeckisowi za to, iż w „Co to zamiast intrygować i straszyć ponad kryje prawda” spróbował połączyć ogień dwugodzinne dzieło Zemeckisa z każdą z wodą, czyli historię o determinacji minutą coraz bardziej nuży.
81
-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Rebis 20l0 Tłumaczenie: Zuzanna Naczyńska Ilość stron: 544
„Alienista” Caleba Carra jest opowieścią o dochodzeniu w sprawie seryjnych morderstw, popełnianych na chłopcach-prostytutkach. Akcja rozgrywa się w Nowym Jorku w roku 1896, a bohaterami są członkowie zespołu powołanego przez Theodore’a Roosevelta w celu zidentyfikowania i aresztowania psychopaty. Tytułowym alienistą, czyli psychopatologiem, jest doktor Laszlo Kreizler – szef zespołu, człowiek nieco tajemniczy, mający jak na tamte czasy nowatorskie podejście do psychologii i pacjentów. W skład zespołu wchodzą bracia Isaacsonowie – policjanci, Sara Howard – zatrudniona w policji jako sekretarka, ale mająca więcej ikry i instynktu niż przeciętny inspektor, oraz John Moore – dziennikarz niewykazujący talentu w żadnym kierunku. Właśnie z perspektywy tego ostatniego poznajemy historię śledztwa, które nie dość że samo w sobie nie jest łatwe, to na dodatek regularnie natyka się na trudności z najmniej spodziewanych stron. Powieść opisuje Nowy Jork i jego mieszkańców u schyłku XIX wieku w sposób szczegółowy i barwny – nawet jeśli te barwy są zwykle ponure i szare. Warto jednak pamiętać, że szarość ma wiele odcieni. Śledztwo jest żmudne i nie wspierają go fantastyczne zbiegi okoliczności, praca zespołu polega głównie na rozmawianiu z ludźmi i czytaniu dokumentów, relacje między bohaterami nie są skomplikowane, a chwile, gdy trzeba dać komuś w mordę albo uciekać ze strzelaniny, należą do rzadkości. Choć sugeruję tutaj pewną monotonię, muszę zaznaczyć, że ilekroć próbowano mnie oderwać od lektury, kląłem pod nosem. O ile bowiem psy-
chopata w powieści jest dzięki teoriom Kreizlera „oswojony” – czyli jego działania są zrozumiałe i do pewnego stopnia przewidywalne, to prawdziwym zagrożeniem są ludzie, którzy od początku starają się utrudniać śledztwo. Seryjny morderca? Nic wielkiego. Politycy, skorumpowani policjanci, szefowie gangów, księża? O, to prawdziwe, nieobliczalne bestie. Na korzyść historii zaliczam też fakt, że Kreizler nie dysponuje takim zapleczem jak np. Clarice Starling w „Milczeniu owiec”. On zaczyna od zera, musi sam stworzyć metody pracy, które pozwolą mu schwytać psychopatę.
Text: Bartosz Ryszowski
CALEB CARR - Alienista (The Alienist)
Powieść ma też parę wad. Bohaterowie – a narrator jest jednym z nich – w niemal każdej sytuacji, gdy można użyć dwóch słów, powiedzą co najmniej cztery. Niektóre zdania mają długość ponad 40 wyrazów. Drugim kłopotem jest sam dziennikarz Moore – na tle ciekawych postaci historycznych (Roosevelt, Morgan) oraz politycznie poprawnego składu zespołu (Żydzi, wyemancypowana kobieta, Kreizler) wypada nijako. Jego wkład w śledztwo jest minimalny, na osobowość składają się trzy informacje: lubi dobrze zjeść, ma słabość do hazardu i rozpadł się jego związek z narzeczoną z wyższych sfer, z których sam się wywodzi. Mimo powyższego „Alienista” jest przemyślanym kawałkiem solidnego rzemiosła, którego czytanie przebiega sprawnie i przyjemnie. Chyba że ktoś nie znosi polowań na seryjnych morderców i nie interesuje go, jak wyglądał Nowy Jork ponad sto lat temu.
83
CZŁOWIEK KTÓRY MIAŁ ZA MAŁĄ PERCEPCJĘ....
Text: Bogdan Ruszkowski
Kiedy stoisz przed półką z książkami i próbujesz znaleźć coś ciekawego do czytania, na co zwracasz uwagę? Oczywiście – na nazwisko autora. No ale jeżeli akurat nie ma nic nowego autorów których znasz? Tytuł, opis z okładki – w następnej kolejności. Czasami jednak jest tak, że widzisz ilustrację na okładce i już wiesz – musisz to przeczytać. Wydaje mi się, że artyści których ilustracje
są wykorzystywane na okładkach książek są niedocenieni. Dlatego chcę im poświęcić serię artykułów, przybliżyć ich twórczość. I pokazać, że horror to nie tylko powieści, opowiadania i filmy. Dlatego przedstawię Wam twórców zarówno tych znanych jak i zupełnie u nas nieznanych. Tych którzy w swej twórczości osiągnęli wszystko, a także tych dopiero zaczynających. Na pierwszy ogień – Les Edwards.
Istniało kiedyś wydawnictwo które jako jedno z pierwszych wprowadziło horror na polski rynek. Do dziś dyskutujemy nad tym, jak wartościowe pozycje i jakich autorów promowało. Ale jednego nie można im odmówić – mieli kilka naprawdę niezłych okładek. Większość z nich narysował właśnie Les Edwards. Les Edwards pochodzi z Wielkiej Brytanii. Urodził się w 1949 roku. Tworzy prace z gatunku SF, horroru, fantasy. Jego prace zdobią okładki gier, płyt, książek. Zresztą od takich właśnie prac zaczynał swoją karierę. Siedmiokrotnie zdobył nagrodę British Fantasy Society dla najlepszego artysty, a w 2008 roku – World Fantasy Award,
nagrodę, do której był trzykrotnie nominowany. Les Edwards w 1972 roku ukończył Hornsey Collage of Art. I chociaż jego wykładowcy nie wróżyli mu sukcesu – wręcz mówiąc, że z tak słabą percepcją otaczającego go świata nie zdoła przebić się jako ilustrator – zaraz po studiach podjął pracę w Agencji Młodych Artystów w Londynie i zaczął pracować
85
jako freelancer. Wkrótce potem jego prace zaczęły zdobić pudełka gier firmy Games Workshop. I to był początek jego kariery. W Polsce jego ilustracje zdobiły okładki do powieści m.in. Grahama Mastertona, Stephena Kinga, Shauna Hustona czy Cliva Bakera. Les Edwards tworzy także pod pseudonimem Edward Miller. Ulubionymi artystami Lesa Edwardsa, którzy od najmłodszych lat kształtowali jego artystyczne wizje byli rysownicy komiksów - Frank Bellamy, Dan Dare – a także Goya, William Blake, John Singer Sargent. Obecnie Les Edwards mieszka wraz z żoną Val – która jest jego menedżerką - w Ilford, Essex w Wielkiej Brytanii. Jak sam mówi, w chwilach kiedy nie tworzy, skleja modele plastikowe i gra na gitarze. Jeszcze trochę o warsztacie: ulubioną techniką Lesa jest akryl i olej. Często także posługuje się gwaszem. Wraz z rozwojem techniki Les Edwards zaczął używać do pracy komputera, a programem najczęściej
86
przez niego wykorzystywanym jest Painter. Jednak chociaż chwali sobie szybkość i nieograniczone możliwości „digital paintingu” to i tak najchętniej tworzy tradycyjnymi technikami – lubi chwile kiedy się upaprać farbą i zakosztować radości tworzenia. Jego prace, zarówno te tworzone metodami typowymi, jak i komputerowo, cechuje niezwykła szczegółowość i realizm. Gra światła, anatomicznie świetnie rozegrane postacie, czasami wręcz efekt „gore”, a czasami delikatna subtelność i tajemniczość rysunku; to wszystko sprawia, że prace Lesa Edwardsa na długo zapadają w pamięć. I chociaż nie pamiętam już dziś czasami treści takiej czy innej książki, to doskonale potrafię powiedzieć która ilustracja została wykorzystana na jej okładce. A to naprawdę duża rzecz – rysować tak by ludziom zapadło w pamięć to, co się chciało przekazać. Ps. Dziękuję bardzo Lesowi Edwardsowi za wyrażenie zgody na publikacje jego prac. A jeśli chcecie bliżej poznać autora to zacznijcie od jego strony:
www.lesedwards.com
filmowych
-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: ParkEdukacja/PWN 20l0 Ilość stron: 256
Uważam - i nikt nie odwiedzie mnie od tego zdania -, że stworzenie czegoś takiego jak „Słownik gatunków i zjawisk filmowych” stanowi nie lada problem. Tego typu pozycje, inaczej niż w beletrystyce, mają swe oczywiste ograniczenia, ramy, w których autor, chcąc osiągnąć zadawalający efekt, musi – wzorem wirtuoza skrzypiec – znaleźć złoty środek pomiędzy formą czy inaczej techniką wykonania, i odrobiną pasji, a nawet szaleństwa. Co oczywiste, percepcja każdej książki w dużej mierze zależy od oczekiwań, jakie pokłada w niej czytelnik. W „Słowniku gatunków i zjawisk filmowych” Bartłomieja Paszylka najbardziej ujęły mnie informacje i cytaty, pomagające w nabyciu osobistego stosunku do danego twórcy. I tak w przypadku Davida Cronenberga głęboko poruszyło mnie jego wyznanie: „Realizacja każdego filmu to długi proces – minimum dwa lata. A starzejąc się, zdałem sobie sprawę, że nie pozostało mi już zbyt wiele takich dwuletnich pakietów. Żeby się obecnie poświęcić jakiemuś projektowi, muszę więc być do niego naprawdę przekonany”. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że autor „Leksykonu filmowego horroru” działa na podobnych zasadach; mianowicie angażuje się wyłącznie w takie książki, których napisanie daje mu szansę zaprezentowania szerszej publiczności zarówno rozległej wiedzy filmowej, jak i ciekawych konstatacji dotyczących tej materii. Żeby nie być gołosłownym, zacytuję podsumowanie dotyczące sylwetki Dario Argento: „Skoro jednak niezupełnie udaje się Argentowi powrót po długich dekadach do gatunków,
które przed laty przyniosły mu popularność, być może powinien jeszcze raz wytężyć wyobraźnię i wymyślić sobie jakiś nowy gatunek, w którym znów pokaże nam, na co go stać. W końcu giallo też nie pojawiło się znikąd…”
Text: Kazimierz Kyrcz Jr
BARTŁOMIEJ PASZYLK - Słownik gatunków i zjawisk
Nie da się ukryć, że takie podejście daje wyśmienite rezultaty. Najnowszą książkę Bartłomieja Paszylka czytałem z przyjemnością; nie dość, że jest napisana przystępnym i barwnym językiem, że zawiera mnóstwo interesujących i mało znanych faktów, które ucieszą każdego filmowego maniaka, to w przejrzysty i przemyślany sposób porządkuje zarówno stare, jak i nowe gatunki filmowe. Jeśli w danym przypadku musiałbym skorzystać z najprostszej kategoryzacji książek, dzielącej je na potrzebne i niepotrzebne, tę akurat pozycję nazwałbym konieczną. Na koniec pozwolę sobie przytoczyć jeszcze jeden znaleziony w omawianym słowniku cytat, tym razem z Lucio Fulciego, który w jednym z wywiadów przyznał się, że: „Dla kina zrujnowałem sobie życie. Nie mam rodziny, nie mam żony, pozostały mi tylko córki. Opuściły mnie wszystkie kobiety, z którymi się wiązałem, bo nie potrafiłem przestać myśleć o pracy”. To smutne wyznanie sprawiło, że zamarzył mi się urlop… Co prawda do wakacji pozostało prawie pół roku, ale wszak żadne z nas nie pracuje siedem dni w tygodniu. Jeśli więc chcecie odpocząć w kulturalnej atmosferze, a film jest waszym konikiem, gwarantuję, że „Słownik gatunków i zjawisk filmowych” będzie doskonałym pomysłem.
87
SEE NO EVIL HOTEL ŚMIERCI USA 2006 Dystrybucja: SPI Reżyseria: Gregory Dark Obsada: Glenn Jacobs Christina Vidal Michael J. Pagan Samantha Noble
X
Text: Piotr Burakowski
X X X X
Grupa młodocianych przestępców, w ramach zmniejszenia kary za dokonane przestępstwa, musi doprowadzić do porządku nieco zrujnowany hotel. Problem polega jednak na tym, że zamieszkuje go psychopatyczny morderca o ogromnej sile imieniem Jackoob, który chce ich wszystkich zabić. Fabuła filmu nie zaskakuje, bo skupia się praktycznie tylko na jednym i doprawdy słabo zrealizowanym wątku. Jest nim rzecz jasna konfrontacja Jackooba (w tej roli wystąpił popularny wrestler, Glenn Jacobs, znany jako Kane) z nastolatkami. Niestety, w praktyce oznacza to monotonną bieganinę po hotelu połączoną z mało pasjonującą walką, przez co mamy do czynienia z obrazem zrealizowanym na tak zwane jedno kopyto i bez większego polotu.
Sam Jackoob okazuje się mało wiarygodnym bohaterem, więc tym samym ciężko oczekiwać, aby podczas seansu wywoływał lęk. Co prawda towarzyszy mu pewna logika działania, jaką uzasadniają jego retrospekcje z okrutnego dzieciństwa, ale jest to zupełnie niewystarczające do wykreowania przekonującego protagonisty. Na ten aspekt dodatkowo wpływa zachowanie i wygląd Jackooba. Obserwujemy bowiem pozbawioną charyzmy, wręcz upośledzoną i podporządkowaną własnej matce postać o ogromnej posturze oraz nieprzeciętnej sile fizycznej.
„Hotel śmierci” jest obrazem przeznaczonym dla bardzo niewymagającego widza, ponieważ korzysta z niewyszukanego motywu fabularnego połączonego z prostymi formami wywoływania lęku. Dlatego w pewnym stopniu obrazuje on obecny i dominujący charakter amerykańskiego kina grozy.
88
W tego typu produkcjach nastolatki nie muszą prezentować skomplikowanych charakterów, niemniej jednak młodociani przestępcy z „Hotelu śmierci” są bohaterami ze wszech miar nieciekawymi i przewidywalnymi. Podobne, ale zarazem znacznie bardziej interesujące postacie spotykamy między innymi we współczesnej przeróbce „Domu woskowych ciał”. Dzieło Gregory’ego Darka stanowi bezczelne rzucenie się na łatwe pieniądze. Innymi słowy, stworzenie tandetnego produktu, jaki przypadnie do gustu niewiele oczekującej widowni. „Hotel śmierci” jest znacznie słabszym filmem niż wspomniany - dodajmy, niezbyt wybitny - „Dom woskowych ciał”, nie wspominając już o, przykładowo, „Drodze bez powrotu”. Brak interesującej fabuły w połączeniu z nieatrakcyjnymi postaciami powoduje, że otrzymujemy film zdecydowanie niegodny uwagi. I niestety dopasowany charakterem do wielu innych amerykańskich „horrorów dla młodzieży”, nastawionych na prostotę i, jakże często, irytującą łopatologię.
89
Mroczna Wieża Długa droga do domu
(The Dark Tower Graphic Novel 2: The Long Road Home)
............................................................................ Tłum. Zbigniew A. Królicki Albatros 2010 160 stron
Pierwszy tom wieńczył moment śmierci na stosie ukochanej Rolanda – Suzanne Delgado. Drugi tom rozpoczyna się właśnie od tej sceny, kiedy nasz bohater odnajduje jej spalone szczątki. I właśnie w tej chwili dla Rolanda zaczyna się droga - chyba najtrudniejsza z tych, które musi przejść; droga w głąb Grejpfruta Mearlyna, gdzie martwi nie są martwymi, a rzeczywistość daje się kształtować. To tam Roland spotka Karmazynowego Króla, tak przerażającego, że gdyby pojawił się w swej prawdziwej postaci, RoPodróż trwa dalej, a Roland i jego ka’tet zmierzają na powrót do Gilead. Lecz będzie to długa droga do domu... Drugi tom komiksu „Mroczna wieża” to opowieść o przemianach. Przemianach nie tylko duchowych, jak w przypadku głównego bohatera – Rolanda, ale też fizycznych, kiedy to inne postacie nabywają niezwykłych mocy i mało kto w świecie Baronii pozostaje tym, kim był wcześniej.
W „Długiej drodze do domu” Świat Baronii odsłania nowe tajemnice, pokazuje nieznane dotąd oblicza, które zachwycą zarówno miłośników horroru, jak i fanów steampunku czy technofantasy, którzy też znajdą w komiksie bliskie im elementy. W warstwie graficznej komiks trzyma równie wysoki poziom, co tom pierwszy. Rewelacyjne rysunki Jae’a Lee i wyśmienicie dobrana do nich przez Richarda Isanove kolorystyka robią piorunujące wrażenie i stawiają „Mroczną Wieżę” w czołówce współczesnego komiksu. To, co było widoczne już po pierwszym tomie, druga część w pełni potwierdza. Fabuła trzyma poziom, mimo, że nieco zwalnia tempo, przenosząc się na inną płaszczyznę i nabierając nieco bardziej „duchowego” wymiaru. I nadal daje się odczuć wprowadzanie w świat Baronii, kreowanie nowych, jeszcze czytelnikowi nieznanych realiów przedstawianego świata, a bohaterowie dopiero powoli stają się tymi, którymi mają się stać, by historia na dobre rozkwitła.
Jednak taki duchowy i emocjonalny rozwój to stały element w opowieściach drogi, którą niniejszy tom komiksu jest z całą pewnością, więc absolutnie nie jest to wada, a jedynie oczywisty element składowy. Peter David, odpowiedzialny za scenariusz poradził sobie naprawdę dobrze z przeprowadzeniem Rolanda przez najtrudniejszy dla niego okres: od śmierci ukochanej Susan do ostatecznej przemiany, zamanifestowanej spotkaniem z ojcem. Duża w tym zasługa Robin Furth, która w tej części nie opierała się stricte na konkretnym tomie książkowej serii, ale stworzyła zarys nowej, w pewien sposób niezależnej historii, rozwijającej wątki Mrocznej Wieży. To doskonale pokazuje, że kingowski cykl przestał być tylko jego autorską powieścią, a stał się swego rodzaju instytucją, rozwijającą się niejako niezależnie.
Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek
landowi „mózg wyparowałby uszami”. To także tam przemiana i dojrzewanie Rolanda dopełnia się, choć jego wejście w dorosłość nie jest takie, jakiego ktokolwiek mógł się spodziewać i jakiego ktokolwiek mógł pragnąć. Z dawnego Rolanda pozostaje niewiele, tylko zewnętrzna, cielesna powłoka i nawet jego przyjaciele są zaniepokojeni, choć trwają przy nim, jak zawsze, bo przecież taka rola przyjaciół, prawda? A postacie, po których najmniej spodziewalibyśmy się aktów bohaterstwa i manifestacji niezwykłych mocy wykazują się tymże bohaterstwem i przeciwstawiają się samemu Karmazynowemu Królowi. Z powodzeniem.
Całość czyta się (i ogląda) z przyjemnością i zainteresowaniem. Nie ma tu głębokich egzystencjalnych przemyśleń czy rozpatrywania filozoficznych problemów (co jest częstym zjawiskiem w europejskim komiksie), ale jest po prostu solidna, mroczna opowieść poparta dobrą grafiką. Czego szeregowy odbiorca komiksu może chcieć więcej? Polski wydawca uraczył swoich czytelników (tak jak w tomie pierwszym) serią szkiców i okładek. Naprawdę jest na co popatrzeć. Na odrobinę uwagi zasługują też dwie rzeczy: wyśmienity wstępniak (tak, wiem, kto czyta wstępy?) „Studium w karmazynie” autorstwa Ralpha Macchio (redaktora serii) oraz ciekawe komentarze: Robin Furth (odpowiedzialnej za planowanie fabuły) oraz Petera Davida (autora scenariusza), które znajdują się na końcu komiksu.
91
-Książka będzie dystrybuowana w formie przedsprzedaży (podobnie jak Tom 1 i 2) -Będzie możliwość nabycia poprzednich tomów -Więcej informacji udzielamy pod adresem:
wydawnictwo@grabarz.net
-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: Albatros 20l0 Tłumaczenie: Sylwia Twardo Ilość stron: 399
Stephen King wielkim pisarzem jest. To nie ulega wątpliwości. I kiedy dawno temu zacząłem czytać „Oczy Smoka” spodziewałem się fajerwerków. Tymczasem dostałem... bajkę. Bo „Oczy Smoka” to eksperyment, który doceniłem po ponownej lekturze zupełnie niedawno. Stephen King uwielbia eksperymenty. „Sztorm stulecia” na przykład – scenariusz filmowy wydany jako powieść, słuchowiska radiowe czy pierwszy utwór publikowany w sieci. Tak, King lubi eksperymentować. Tak oto dostajemy do czytania bajkę – opowiadaną przez narratora, zaczynającą się od słów „Dawno, dawno temu...” Czytelnikowi, któremu King kojarzy się tylko z horrorem „Oczy Smoka” wydadzą się zwykłym zapychaczem. Prosta fabuła, zdarzenia przewidywalne aż do bólu. Zlepek bajkowych schematów pisany dla pieniędzy. Sama fabuła do oryginalnych nie należy – w królestwie Delain zostaje zamordowany król. Morderca – pierworodny syn króla – zostaje zamknięty w wieży. Władzę w królestwie obejmuje jego młodszy brat. Doradcą nowego króla jest czarnoksiężnik Flagg. Tutaj czytelnika znającego twórczość Kinga już powinno coś zastanowić. Flagg... czyż to nie ten sam Zły który w „Bastionie” niemal doprowadził ludzkość do upadku? Czy to nie jego ścigał Roland z „Mrocznej Wieży”? Odpowiedź na te pytania brzmi – tak. Bowiem „Oczy Smoka” - mimo bajkowego sztafażu – to powieść ściśle związana ze światem „Mrocznej Wieży”. Dużą satysfakcję daje odnajdowanie tych powiązań, tropienie bohaterów z innych powieści Kinga.
Akcja powieści rozwija się powolnie, dużo tutaj typowych elementów baśni. Jednocześnie jest to akcja dopracowana do najmniejszych szczegółów. Zwróćcie uwagę na motyw domku dla lalek. Albo chusteczek, które Peter – królobójca – zażyczył sobie do posiłków, jakie dostawał na wieży. Tak – pod płaszczykiem zdawać by się mogło płytkiej bajki dla dzieci ukrywa się ciekawa opowieść. Są tu fragmenty okrutne, nie przystające niemal do bajkowej narracji, jest przyjaźń, jest miłość. A w końcowych fragmentach akcja nabiera tempa i kolorytu. Stephen King udowadnia, że dobrze się czuje w każdej konwencji i niezależnie czy pisze horror, obyczaj czy baśń właśnie. Jeśli ma ciekawą historię – potrafi ją ciekawie opowiedzieć.
Text: Bogdan Ruszkowski
)
STEPHEN KING - Oczy Smoka (The Eyes of the Dragon
Wydawnictwo Albatros wykonało dobrą robotę – ciekawa okładka, zredagowany na nowo przekład (w porównaniu do wydania Amberu z 1992 roku). Dużym plusem jest to, iż zdecydowano się na angielską pisownię imion i nazwisk, które w wydaniu Amberu były spolszczone – niby szczegół a drażnił. Szkoda natomiast, że zrezygnowano z ilustracji w środku książki. Jeżeli szukasz powieści, która postawi Ci włosy na głowie to „Oczy Smoka” zdecydowanie nie są dla Ciebie. Jeśli szukasz po prostu dobrej opowieści lub chcesz poznać kawałek historii kolejnego świata powiązanego z Mroczną Wieżą – spokojnie sięgnij po tę powieść. Szczytowym osiągnięciem Stephena Kinga na pewno nie jest, ale wstydzić się jej autor też nie musi. Bo przecież liczy się tylko opowieść...
93
Za sprawą Australijczyków i ich wspomnianego we wstępie „Mad Maxa” (1981) filmowcy (głównie ci z niższej półki) wpadli w szał kręcenia podobnych mu tworów. Chyba każdy kraj ma na swoim koncie jakąś post-apokaliptyczną produkcję. Nawet my z dumą możemy powiedzieć, że mamy swoją „Seksmisję”. Najwięcej powstało ich we Włoszech, gdzie reżyserzy podłapali klimat, tak jak niegdyś stało się w przypadku spaghetti westernów. Najbardziej hardcorowy film, jaki kiedykolwiek widziałem to jednak turecki „Dünyayı Kurtaran Adam” znany w wielkim świecie pod tytułem „Turkish Star Wars”. Jest to film tak fenomenalnie zły, że obiecuję kiedyś do niego wrócić. Natomiast pozycja, którą dziś Wam przedstawię pochodzi z… Filipin. „Woda to potęga. Kto ma wodę, ten rządzi światem” – to odkrywcze stwierdze-
94
Witam po raz kolejny w Grabarzowej wypożyczalni. Dotychczas starałem się dobierać filmy (oczywiście w miarę możliwości) zróżnicowane gatunkowo. Idąc za ciosem, dziś czas na „Strykera”, reprezentanta ubóstwianego przeze mnie gatunku - kina post-apokaliptycznego, nurtu charakterystycznego dla lat 80. Podpowiedź dla niewtajemniczonych: chodzio lepsze lub gorsze klony „Mad Maxa”. nie wprowadza nas w fabułę. Od samego początku miałem dziwne wrażenie, że gdzieś już je słyszałem. Pierwsze moje skojarzenie to ekranizacja komiksów „Tank Girl” (1995), z moim zdaniem znakomitą rolą Lori Petty. Pamiętacie może
4/6
reż.: Cirio H. Santiago wyst.: Steve Sandor, Andrea Savio, Mike Lane, John Harris, William Ostrander, Julie Gray, Biff Yeager
diabolicznego Malcolma McDowella, szefa korporacji „Water & Power” wyciskającego wodę z ludzkich zwłok? Nie? Mniejsza z tym.
Text: Wojciech Jan Pawlik
STRYKER (Filipiny 1983)
Jak to bywa w tego typu produkcjach wszystko zaczyna się od wielkiego wybuchu, uderzenia komety bądź innego kosmicznego tworu/wojny jądrowej/morderczego wirusa (niepotrzebne skreślić). W tym wypadku było to wielkie atomopożądanym jest woda. (W innych wawe bum. Wysuszyło ono naszą smutną riacjach tego samego scenariusza bywa i sponiewieraną planetę na wiór. Ludzie nim również paliwo.) od tego czasu zmuszeni są żyć na jednej wielkiej pustyni, a towarem najbardziej Główny bohater, tytułowy Stryker (Steve Sandor), to taki ubogi krewniak Maxa Rockatansky’ego, wilka McQuade i - jak się później okazuje - także Johna Rambo. Jak łatwo się domyślić, Stryker to ten dobry. Ten zły to Kardis (Mike Lane) oraz podległa mu armia. Fabuła jest dość prosta i szablonowa. Nasz bohater ratuje Delhę (Andrea Savio) – jedną z amazonek, która zna lokalizację źródła wody. Stryker wraz ze swoim bratem, jego ludźmi oraz plemieniem szalonych filipińskich karłów (tak to prawda!) bronią wcześniej ocalonej dziewczyny, jej plemienia oraz wody. Gdy dowiadujemy się, że to Kardis stoi za zabójstwem kobiety Strykera staje się oczywiste, że to nie zabawa. To już sprawa osobista. Zapowiada się niezła finałowa jatka. A technicznie? Scenariusz oryginalnością nie grzeszy, film nakręcony jest
95
fatalnie, montaż jest okrutny, gra aktorska nie lepsza. Ale cóż z tego, skoro jest to znakomite grindhouse’owe kino. I tej wersji będę się trzymać do samego końca. Wiadomo nie od dziś, że takie filmy powstawały (i czasami jeszcze powstają, choć to już nie to samo) tylko po to, by można było nacieszyć oczy zgrabnymi dziewczynami w skórzanych strojach lub (lepiej) w samej bieliźnie. Takie widoki okraszone wybuchami, pościgami i strzelaninami, to coś co najbardziej rajcuje każdego fana kina klasy B. Film dostarczył mi znakomitej rozrywki, stąd moja tak wysoka ocena.
popełnił jeszcze kilka praktycznie identycznych, bazujących na tych samych pomysłach, plenerach, rekwizytach i obsadzie produkcji: „Wheels of Fire” (1985; produkcja wysokobudżetowa jak na ich możliwości – to miał być taki lepszy „Stryker”), „Equalizer 2000” (1986; bardziej rambopodobny, z Richardem Nortonem i prześliczną Corinne Wahl), „Dune Warriors” (1990; z Davidem Carradine), czy też „Raiders of the Sun” (1992).
Mam nadzieję, że choć trochę udało mi się zachęcić Was do sięgnięcia po „Strykera” a także po inne filmy pana Santiago, i że po seansie nie będzie„Stryker” w swoim czasie odbił się spo- cie chcieli mnie zabić. Miłych doznań… rym echem. Reżyser, kultowy Ciro H. i pamiętajcie aby przewinąć kasetę. Santiago, rozochocony tym „sukcesem”
96
-------------------------------------- Ocena: 2/6 Wydawca: Albatros 20l0 Tłumaczenie: Lech Z. Żołędziowski Ilość stron: 4l6
Nell pracuje w muzeum, ma męża - szefa policji, córkę i przyjaciół, tak miłych, że pozwalają jej spędzać wakacje na prywatnej bahamskiej wyspie. Ta idylla trwa blisko dwadzieścia lat, a dla czytelnika - przez jakieś dziesięć stron. A potem przeszłość wyciąga martwe ręce i burzy ten uroczy obrazek. Pirat DuPree zostaje wypuszczony z więzienia, w którym znalazł się za sprawą zeznań Nell, przekonanej, że to on dwadzieścia lat temu zabił jej narzeczonego. Pojawiają się pytania: czy nowe dowody, zapewniające DuPree alibi na tamtą noc, są autentyczne? Dlaczego nie wypłynęły wcześniej? Jakim cudem Nell wskazała niewinnego człowieka jako mordercę? Czy DuPree będzie szukać zemsty? Jeśli jest niewinny, to kto zabił Johnny’ego Blantona? Nell szuka odpowiedzi na te pytania, ale szybko przekonuje się, że poza nią i zaprzyjaźnioną dziennikarką chyba nikomu nie zależy na poznaniu prawdy. Przy czym dziennikarka sugeruje Nell bardzo niewygodną wersję zdarzeń, oznaczającą, że całe życie bohaterki opiera się na stercie kłamstw - co napina do granic wytrzymałości więzy przyjaźni. Do tego córka wyraźnie przechodzi trudny okres i wylatuje z uczelni, a mąż nagle staje się jakby bardziej oziębły i zdystansowany. Wszystko to rozgrywa się na tle miasta, odbudowującego się po przejściu niszczycielskiego huraganu. Historia jest opowiedziana naprzemiennie z dwóch punktów widzenia: Pirata i Nell. Ona jest niezbyt bystra, naiwna i nudnawa, on z kolei jest całkiem głupim facetem, który ostatnie dwie dekady przesiedział
w mamrze, dostał lekkiego fioła na punkcie kilku fragmentów Biblii, a jeszcze zanim trafił za kratki, mordował własne neurony używając gorzały i narkotyków. Krótko mówiąc, DuPree jest postacią nieobliczalną i dzięki temu o wiele ciekawszą.
Text: Bartosz Ryszowski
PETER ABRAHAMS - Złudzenie (Delusion)
Powieść czyta się całkiem przyjemnie - mniej więcej do połowy. W tym czasie czytelnik poznaje bohaterów, wypatruje wskazówek, zastanawia się, które z nich to fałszywe tropy i odkrywa intrygę kawałek po kawałku. Niestety, od pewnego momentu rodzi się paskudne podejrzenie: albo zwrot akcji będzie nagły i skutkujący dziurą logiczną, albo nie będzie go wcale. Ostatecznie wyszło na to, że jeśli w miarę uważnie czyta się książkę, właśnie w jej połowie da się rozgryźć, komu i dlaczego zależało na śmierci Blantona. Do końca trzyma tylko ciekawość związana z Piratem - kiedy rozsypie się fasada człowieka pogodzonego z własnym losem i kiedy DuPree wreszcie zrobi komuś krzywdę. Gdy dodać do tego drobne niezręczności stylistyczne i błędy rzeczowe - jak rewolwer wyrzucający po wystrzale łuskę - ogólne wrażenie po przeczytaniu książki jest mierne. „Złudzenie” mógłbym polecić do przeczytania tam, gdzie okoliczności nie sprzyjają zbyt uważnemu śledzeniu akcji i kojarzeniu rozrzuconych przez autora wskazówek. Na przykład w jakiejś poczekalni, ewentualnie w pociągu, czy autobusie. Bo jeśli ktoś potrzebuje po prostu czegoś, żeby zabić czas, a nie chce skupiać się na rozwiązywaniu wraz bohaterami zagadki, to powieść Abrahamsa sprawdza się nieźle.
97
[ Bogdan Ruszkowski - niewłaściwy dzień ]
Bogdan Ruszkowski Niewłaściwy dzień
Mój ojciec zawsze powtarzał, że jeśli coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. Odkąd pamiętam, w moim rodzinnym domu nie było żadnych uniwersalnych narządzi. Każde narzędzie w warsztacie ojca służyło do jednej konkretnej czynności. Mimo iż ojciec nie żył już od wielu lat, to jego życiowa zasada tkwiła głęboko w mojej świadomości. Dlatego wybrałem się do miasta po elektryczny nóż do krojenia zamarzniętego mięsa. W końcu po tych kilku dniach w zamrażarce zwłoki mojej żony to nic więcej jak zamarznięte mięso. A w świetle ostatnich wydarzeń pokrojenie ich na drobne kawałki wydawało się koniecznością. Właściwie to sam byłem sobie winien. Od tygodnia nie oglądałem telewizji, nie słuchałem radia, nie czytałem gazet. Nie mieliśmy żadnych znajomych, przyjaciół, więc telefon milczał jak zaklęty. O niczym nie wiedziałem. Gdybym zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje na świecie... nie zabiłbym swojej żony. Ale cóż, taki mój pech. Wybrałem sobie niewłaściwy dzień na morderstwo. Kiedy dziś rano włączyłem wreszcie telewizor i na wszystkich kanałach (sprawdziłem, bo z początku pomyślałem, że oglądam jakiś kiepski horror) nadawano te same wiadomości, postanowiłem jechać do miasta. Kupię ten cholerny nóż i zrobię porządek ze zwłokami. Z tym postanowieniem wsiadłem do samochodu i pojechałem do sklepu. Nie znaliśmy dobrze sprzedawcy, pana Binky’ego. Nasze kontakty ograniczały się do zdawkowego „dzień dobry”. Jednak wydarzenia, jakie rozgrywały się na świecie, spowodowały, że pan Binky musiał się wygadać. – Widział pan to? – spytał. Przytaknąłem, zastanawiając się, jak go zniechęcić do dalszej rozmowy. – No jak w jakimś pieprzonym horrorze – Kontynuował, nie zwracając uwagi na moje milczenie. – Wszyscy ludzie z miasteczka już u mnie byli, wykupili prawie wszystko ze
99
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
sklepu, wie pan, na zapas. Bo coś takiego trzeba przeczekać w domu. Zabarykadować się i strzelać do wszystkiego, co się rusza. Ja też zaraz zamykam i idę do domu. Panu radzę zrobić to samo. – Ja poproszę tylko o nóż do krojenia mięsa – Wpadłem mu w słowo. Popatrzył na mnie jak na wariata. – Nóż? – zapytał. – Tak. Taki na baterie, do mrożonego mięsa. – Do mięsa – powtórzył. Nad wargą miał kropelki potu. Był przerażony. A ja mu się nie dziwiłem. Właśnie kończył się świat. Ja też się bałem, ale myślami wracałem do zwłok w zamrażarce. Ciekawe, czy jeszcze tam są... Pan Binky podał mi nóż i już się nie odzywając, przyjął gotówkę. Grzecznie podziękowałem, ale nie doczekałem się odpowiedzi. Kiedy wsiadałem do samochodu, rolety antywłamaniowe w sklepie pana Binky’ego zaczęły się opuszczać. „To oznaka końca”, pomyślałem, „sklep zamykany w samo południe”. Do domu podjechałem godzinę później. Rozpakowałem nóż, włożyłem baterie i sprawdziłem, czy działa jak należy. Działał. Wyobraziłem sobie, jak łatwo potnie zwłoki żony, i uśmiechając się do własnych myśli, zszedłem do piwnicy. Zamrażarkę kupiliśmy rok temu. Była olbrzymia i kojarzyła mi się z grobowcem. Nie planowałem wtedy morderstwa, ale pomyślałem, że zmieściłby się nie jeden trup, a kilka. Zszedłem po schodkach i przyjrzałem się tej nieszczęsnej zamrażarce. Górna pokrywa była podniesiona. A przecież zamknąłem ją, żeby ciało się nie zepsuło. No tak, mój pech dał o sobie znać po raz kolejny. Było już za późno. O wszystkim, co działo się przez ten tydzień, dowiedziałem się rano z wiadomości. Podawano właśnie, że trupy zaczęły powstawać z grobów. Nikt nie wiedział, czemu tak się działo. Jedyną pewną informacją było to, że nasi drodzy zmarli zachowywali się... Jak by to powiedzieć... Niewłaściwie. Na jednym z kanałów jakiś specjalista opowiadał przerażonym głosem, że to spełnienie wizji reżyserów horrorów. Nie wiem, nigdy nie lubiłem horrorów. Panika ogarnęła cały świat. Setki tysięcy zmarłych atakowały ludzi i wydawało się, że ich przysmakiem są świeże mózgi. Jedyną szansą na unieruchomienie żywego trupa było pocięcie go na kawałki. Dlatego był mi potrzebny porządny nóż. Chciałem zrobić porządek z trupem żony, zanim się ocknie. Ale spóźniłem się. Ona już czaiła się w pobliżu...
100
[ Bogdan Ruszkowski - niewłaściwy dzień ]
– Hej, gdzie jesteś! – zawołałem. – Cip, cip, trupku. Chodź do mężusia. Może mi się wydawało, ale w ciemnym kącie piwnicy coś się poruszyło. – No chodź do mężusia, suko. Miałem rację. Była tam, w kącie. Powoli wyszła z cienia. Nie wyglądała pięknie. Zamarznięta krew z rany na głowie szpeciła jej twarz. Cała była sina, a w oczach miała pustkę. Ciało pokrywał szron. W końcu leżała kilka dni w zamrażarce. – No i co? – spytałem. Nie odezwała się. – Dzięki ci, Boże, za twe drobne łaski – powiedziałem. – Wreszcie nie możesz mi nagadać. A wiesz, że przez twoje gadanie musiałem przyjebać ci szpadlem? Ale pytanie było retoryczne. Na szczęście trupy nie gadają. Włączyłem nóż. – No chodź kochanie – powiedziałem. Ruszyła w moim kierunku. Kiedy była blisko, zamachnąłem się nożem, próbując trafić w jej gardło. Ale nie udało się. To ona zadała pierwszy cios. Poczułem, jak jej paznokcie orają mój policzek. – O żesz ty! – krzyknąłem i ponowiłem cios nożem. Znowu zrobiła unik, a potem skoczyła na mnie. Przewróciliśmy się. Żeby utrzymać ją z dala od twarzy, musiałem puścić nóż. – Jak żyłaś, to też byłaś taką zimną suką – wychrypiałem. Tłukła rękami, orała paznokciami moją twarz, a ja czułem, że tracę siły. W końcu odgryzła mi dwa palce u dłoni. Poczułem lepką krew zalewającą mi oczy. Przez moment zdekoncentrowałem się – i to wystarczyło. Dopadła do mojego gardła i zaczęła je rozrywać w szaleńczym tempie. Bolało – pewnie, że bolało. Ale tylko przez chwilę. Potem zacząłem zapadać się w ciemność. Byłem martwy. *** Kiedy się ocknąłem, czułem tylko głód. O tak, duży głód. Jak ja bym zjadł świeżego mózgu. Głód, głodny, głodny, jeść, jeść, jeść...
101
-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Nisza 20l0 Ilość stron: l68
Dawida Kaina można zaliczyć do grona autorów uprawiających szeroko rozumianą grozę. Piszę „szeroko”, ponieważ swoją najnowszą książką „Gęba w niebie” udowadnia, że granica pomiędzy literackim horrorem, makabrą, groteską a – momentami – awangardą potrafi być cieńsza od włosa tlenionej blondyny. I to takiej, która stara się upodobnić do Marilyn Monroe od trzydziestu lat. Nieważne. Autor „Prawego, lewego, złamanego” w omawianej powieści zebrał cały wachlarz zainteresowań i obsesji (media, religia, seks i przemoc), w różnym natężeniu obecnych w jego krótszych tekstach, dorzucając do nich nowe, jak choćby nie eksponowany wcześniej fatalizm w ujęciu stosunków damsko-męskich. Co szczególnie ucieszy szeregowego czytelnika, w najnowszym dziele Kain pozostawił za sobą nadmierne upodobanie do eksperymentów formalnych znane z wieńczącej zbiór „Makabreski” mikropowieści „Dziwna strona miasta”, koncentrując się na tradycyjnych sposobach obrazowania. I zrobił to znakomicie. Powieść czyta się jednym tchem. Poważnie. Postaci są barwne, wielowymiarowe, narracja ciekawie poprowadzona, obserwacje społeczno-polityczne nie dość, że odważne, to jeszcze trafne, a i humor zdecydowanie wysokiej próby. Co istotne, parafrazując biblijne sformułowanie, mogę stwierdzić, że najlepszy kawałek tortu autor zostawił na deser, bowiem zakończenie „Gęby w niebie” poraża, na dłuższą chwilę zostawiając czytelnika z otwartą… gębą właśnie.
Póki co może wystarczy tych peanów. Wszak od nadmiaru słodyczy rozwija się próchnica, czego przecież nikomu nie życzę. Albo prawie nikomu. A tak na poważnie; jedyną rzeczą, do której mógłbym się przyczepić, jest nieco zbyt małe zróżnicowanie języka poszczególnych postaci. Wszystkie, niezależnie od płci czy proweniencji, wypowiadają się w sposób kwiecisty, często wtrącając pomysłowe neologizmy, co ma oczywiście swój urok, jednak momentami daje wrażenie lekkiego przesytu.
Text: Kazimierz Kyrcz Jr
DAWID KAIN - Gęba w niebie
Wszystko oczywiście zależy od pojemności żołądka. No i oczekiwań. Niezależnie od wszystkiego, nie da się ukryć, że Dawid Kain dopracował się łatwo rozpoznawalnego, indywidualnego stylu, którego kwintesencję stanowi właśnie „Gęba w niebie”. Powieść ta potrafi wciągnąć, zafascynować, ale także – ze względu na zdecydowanie mroczną wymowę – odrzucić. Ta ostatnia opcja dotyczy zwłaszcza słabeuszy, którzy szukają w literaturze li tylko rozrywki. Tak czy inaczej, ktoś kto naprawdę chce poznać rodzącą się w bólach polską grozę, powinien sięgnąć po książkę z trójkątem na okładce. Nie ma się co zastanawiać. „Gęba…” nie zawiedzie waszych oczekiwań. A Dawid? Wciąż podąża własną ścieżką. Zaręczam, że warto się do niego przyłączyć.
103
[ Biblioteka Grabarza Polskiego ]
Wiersze niepokojące Bogdan Ruszkowski Robak Robak Co wypełzł Z oczodołu czaszki Zakochanej dziewczyny martwej od miesięcy Zna jej ostatnie myśli Z resztek wyjedzonego mózgu. I w jego Rozumieniu Pojawia się przebłysk nienawiści Do ostatniego chłopaka Zakochanej dziewczyny Martwej od miesięcy…
GRABARZ POLSKI Grabarz Polski #28 Korekta: Wojciech Lulek Grafika, skład, łamanie: Tizzastre Bizzalini Reklama, Patronaty i Współpraca: Bartek@grabarz.net | Wojtek@grabarz.net
Chcesz współtworzyć Grabarza? Napisz do nas! www.Grabarz.net | www.Grabarz.net/Forum