42
#
SERIA: STRASZNY FILM ZAPOMNIANE KSIĘGI WYWIADY: CARLA MORI, BŁAŻEJ KUJAWA, JAKUB SZAMAŁEK, KAZIMIERZ KYRCZ JR PRZEWODNIK PO ŻYWYCH TRUPACH GEORGE’A ROMERO
FILMY: A Haunted House | Noc oczyszczenia | Piła mechaniczna 3d | Proteusz | Rabid | Stoker | The Lords of Salem | World War Z KSIĄŻKI: Adrenalina | Ambasadoria | Bielszy odcień śmierci | Bizarro Bazar | Bóg Horror Ojczyzna | Dybuk | Joyland | Krew, pot i łzy | Miasto żywych trupów | Morze Niegościnne | Noc zombie | Podpalacz | Podwójna pętla | Przekleństwo rasy | World War Z MICHAŁ ORGANIŚCIAK „SĄD NAD DANEVELDEM” MACIEJ LEWANDOWSKI „KLUCZ”
(OPOWIADANIE) (OPOWIADANIE)
W kinach szaleje „World War Z”, w księgarniach – też „World War Z”, a w świecie krajowych e-booków rządzi „Zombiefilia”. Przypominamy więc od czego tak naprawdę zaczęło się całe to szaleństwo zombie. I spokojnie, pamiętamy o takich cudach jak „Białe zombie” z 1932 r. czy „Wędrowałam z zombie” z 1943 r. – ale prawdziwe SZALEŃSTWO rozpoczęło się jednak dopiero wraz z horrorami George’a Romero. Oto one. „Noc żywych trupów” (1968)
„Świt żywych trupów” (1978)
Text: Łukasz Radecki
Grupka przypadkowych osób zostaje osaczona w opuszczonym domu przez zastępy żywych trupów. Absolutnie fenomenalny, kultowy horror, przełom w kinie grozy i nie tylko. Rewolucyjne ukazanie mitu zombie (który dzięki temu stał się kanonem), pionierskie sceny gore, a przede wszystkim wyborny scenariusz czynią z tego filmu dzieło wybitne.
Tym razem bohaterami jest dwóch żołnierzy z grupy do zadań specjalnych i młoda reporterka wraz ze swym partnerem. Uciekając helikopterem z owładniętego epidemią miasta w USA są oni zmuszeni do lądowania na terenie gigantycznego centrum handlowego. Legendarna już krytyka amerykańskiego konsumpcjonizmu i wyborne (choć nieco przerysowane) efekty gore Toma Saviniego, sprawiły, że film jest do dziś jednym z najlepszych w gatunku.
„Dzień żywych trupów” (1985) Świat opanowany przez zombie chyli się ku upadkowi. Niedobitki cywilizacji ukrywają się w laboratorium w opuszczonej kopalni. Tym razem Romero skupił się na konflikcie pomiędzy wojskiem a naukowcami. W porównaniu do dwóch poprzednich znacznie spadł klimat, scenariusz również pozostawia sporo do życzenia, jednak sceny gore wspięły się tu na wyżyny artyzmu.
3
„Ziemia żywych trupów” (2005) Początek drugiej trylogii zombie wypadł obiecująco. Wizja świata opanowanego przez zombie, gdzie pozostały tylko przyczółki rządzone przez bogaczy i służących mu najemników uwypukla dotychczasową krytykę rodzaju ludzkiego. Nowoczesne podejście do tematu, a przede wszystkim nieoglądanie się na własne dokonania sprawiło, że niektórzy zaczęli narzekać na ten wyjątkowy film. Niesłusznie.
„Kroniki żywych trupów” (2007) Tym filmem Romero poszedł pod prąd i zamiast superprodukcji zaserwował półamatorski film kręcony głównie kamerą ręczną, piętnując tym razem rolę mediów, świat gadżetów, ale nawet i miłośników horrorów, którzy nadmiernie przywiązują się do schematów w filmach. Tym samym bardzo dużo osób skrytykowało i konwencję i wykonanie. Niesłusznie.
„Przetrwanie żywych trupów” (2009) Żołnierze poznani w jednej ze scen w „Dzienniku żywych trupów” trafiają na irlandzką wyspę, gdzie od pokoleń, nie zważając na plagę zombie, trwa konflikt między dwoma rodami. Nie mam zielonego pojęcia co chciał powiedzieć mistrz Romero. Jestem w stanie zrozumieć tandetę i brak pomysłu, ale brak logiki i wszechobecną nudę już trudniej. Wszyscy krytykują ten film. I słusznie.
Gdzie magia literatur
y?
RO
AZ KAZIMIERZZMEOW M KYRCZEM JR
Rozmawiała: Aleksandra Zielińska
KA ZIM IER Z KY RC Z, ZN AN Y CZ YT EL NIK OM GR PO LS KIE GO TA AB AR ZA KŻ E Z DZ IAŁ AL NO ŚC I RE CE NA PIS AŁ JU Ż NZ EN CK IEJ , KIL KA PO WIE ŚC I I CA ŁE MN ÓS OP OW IAD AŃ , AL TW O E DO PIE RO WY DA NĄ TE RA Z PĘ TL Ę” UZ NA „PO DW ÓJ NĄ JE ZA SW ÓJ WŁ AŚ CIW Y DE BIU T. PO SŁ UC HA JC DL AC ZE GO ? IE…
Dawno się nie widzieliśmy – zatem co biorę na swe barki, no i pewnie ma rację. słychać u Kazimierza Kyrcza? Powoli dojrzewam do myśli, że powinienem nieco zwolnić, odciąć się od części Szczerze mówiąc sam nie wiem. zobowiązań. Wszystko dzieje się tak szybko, że nie mam nawet chwili na to, by usiąść i spo- Osiągnąłeś już całkiem sporo, więc kojnie zastanowić się co, po co i dokąd... pewnie możesz sobie na to pozwoOczywiście, trochę przesadzam, ale no- lić... Czy w związku z tym czujesz się toryczny brak czasu i zarobienie zaczy- osobą spełnioną? na coraz bardziej dawać mi się we znaki. Moja lepsza połowa twierdzi, że za dużo
5
W przypadku mojego życia osobistego jak najbardziej. Mam cudowną rodzinę: kochającą i wyrozumiałą żonę, nastoletniego syna, dającego mi coraz więcej powodów do zadowolenia, no i dwuipółroczną córkę, która zdążyła owinąć sobie tatusia wokół palca… Ostatnio na przykład rozbroiła mnie całkowicie, upierając się, że nie będzie spała z misiem, a z jedną ze swoich bajek… Jeśli natomiast chodzi o twórczość, wciąż nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa, wierzę, że najlepsze moje teksty dopiero powstaną. O ile oczywiście uda mi się znaleźć motywację do walki z systemem ogłupiania tego narodu, no i przy okazji samemu nie zdurnieć. Na rynek trafiła właśnie Twoja nowa powieść „Podwójna pętla”. Czy możesz opowiedzieć coś o niej czytelnikom? Cóż, ta powieść powstawała nieprzyzwoicie długo, w co zapewne ciężko uwierzyć, biorąc pod uwagę jej skromną objętość. Powodów, które złożyły się na taki stan rzeczy, było kilka – początkowy brak wiary we własne siły, to, że zabrałem się za pisanie praktycznie bez planu, no i wynikające po części z małej asertywności, po części zaś z lenistwa, ciągłe angażowanie się w inne projekty. Czy jesteś w stanie sklasyfikować powieść gatunkowo? Mój wydawca twierdzi, że „Podwójna pętla” to powieść obyczajowa. Cóż, nie da się ukryć, że ma sporo racji, ale czytelnik znajdzie w niej elementy wielu innych gatunków; grozy, kryminału, gro-
6
teski… Zależało mi na tym, żeby napisać coś nie poddającego się łatwym klasyfikacjom, a zarazem coś, co wpłynie na czytelnika przynajmniej na dwóch poziomach. Dwóch? Co masz na myśli? Zauważyłaś, że ostatnio znacznie częściej mówi się o magii filmu niż o magii literatury? To znak naszych czasów… Literatura jest w coraz większym odwrocie; powieści czy opowiadania są nobilitowane tym, że zostają przeniesione na srebrny ekran. Nie mnie oceniać, czy to dobrze czy źle, wciąż pamiętam jak wielką radość sprawiła mi ekranizacja „Głowy do kochania”. Marzy mi się jednak powrót do czasów, gdy tworzono powieści, które dawały do myślenia, powieści dyskutowane, takie, których nie dało się skwitować wzruszeniem ramion. Dlatego, znając współczesne realia, starałem się napisać powieść, która z jednej strony będzie mogła funkcjonować jako dobre czytadło, a z drugiej będzie niosła w sobie głębsze treści, stanowiąc coś na kształt diagnozy tego, co dzieje się tu i teraz. Jak Ci się pisało samopas po tak długiej pracy w duetach? „Podwójna pętla” powstawała równocześnie z sześcioma książkami, jakie pisałem w duetach, i kilkudziesięcioma solowymi opowiadaniami, więc można powiedzieć, że miałem kiedy się przyzwyczaić. Czy wrócisz do duetów?
W zasadzie nigdy od nich nie odszedłem… Ewoluowało jedyne moje podejście do tworzenia z innymi autorami. Teraz priorytetem jest nie tyle publikacja owocu współpracy, co przyjemność z jego tworzenia. Tę przyjemność wciąż znajduję w pisaniu z Dawidem Kainem. Zresztą kończymy właśnie coś, co – o ile nikt nas nie prześcignie – będzie pierwszą na naszym rynku powieścią bizarro fiction.
wszystko we współautorstwie… Trochę zaczęło mnie to męczyć. Bo w sumie jak pisze Kyrcz? Wiem, że sporo osób potrafi rozpoznać mój styl na podstawie opowiadań, jednak to nie to samo. W pewnym sensie więc „Podwójna pętla” rzeczywiście jest moim debiutem. Skłamałbym, twierdząc, że mnie to nie A jeśli o duetach mowa – współprastresuje. cowałeś chyba z najważniejszymi twórcami grozy w kraju – z kim było Co skłoniło cię do tego, by samemu najprzyjemniej? wyjść na scenę? Z każdym z moich współpisaczy przeżywaliśmy wzloty i upadki. Zdecydowanie najlepiej jednak dogaduję się z Dawidem. Odbieramy na podobnych falach i choć nasze osobne rzeczy mocno różnią się od siebie, dostrojenie się do tej samej fali nie stanowi dla nas żadnego problemu. Poza tym często rozśmieszamy jeden drugiego, a to daje solidnego kopa do siadania przed klawiaturą.
Po prostu dojrzałem do tego, by wziąć całą odpowiedzialność za kształt powieści i opowiadań. Przy pisaniu z kimś innym siłą rzeczy pewne rzeczy wymykają się spod kontroli, co bywa frustrujące. W twojej powieści znalazło się wiele wątków autobiograficznych. Jak to skomentujesz?
Chciałem, żeby tak właśnie było. SzczeKiedy i gdzie będzie można nabyć gólnie główny bohater „Podwójnej pętli”, Twoją nową książkę? Mateusz, posiada sporo moich cech, przefiltrowanych i zniekształconych Już można, do czego oczywiście mocpod dyktando fabuły. Inna sprawa, że no zachęcam. Póki co „Podwójna pętla” starałem się, by ta powieść – pomimo jest do dostania w internetowej hurtowni elementów groteski czy fantastyki – była Papierowe Motyle oraz w krakowskim jak najbliższa życia. Intensywnie więc Krakinformie. przyglądałem się otoczeniu, próbując z różnych sytuacji czy postaw wydobyć Czy wydanie „Podwójnej pętli” traktuich esencję… Chyba mi się to udało, jesz jako swój drugi debiut, czy może usłyszałem bowiem ostatnio opinię, jako debiut w ogóle? że na kartach „Podwójnej pętli” można spotykać osoby, czy raczej pewne typy Mam już na sumieniu osiem książek, osób, z którymi każdy z nas zetknął się w rzeczywistości. Opisujesz środowisko krakowskich policjantów – nie bałeś się, że ktoś
7
poczuje się obrażony? Myślę, że tak na serio tylko jeden osobnik, spośród tych, którzy są pierwowzorami postaci zaludniających „Podwójną pętlę”, miałaby podstawy, by poczuć się urażony. Ten gość jednak nie czyta książek, więc chyba do rękoczynów nie dojdzie. Jakie są Twoje dalsze plany literackie i nie tylko? Zasadniczo na realizację tych planów nie mam decydującego wpływu, więc wolę się nimi nie chwalić. Wchodząc w 2012 rok byłem święcie przekonany, że skupię się na powieści, odpuszczając sobie krótszą formę. Tymczasem w ubiegłym roku w różnych antologiach i pismach opublikowałem aż osiem opowiadań… Jeśli zaś chodzi o sprawy pozaliterackie, to coraz częściej zdarza mi się flirtować z X Muzą. Nie, żebym uważał, że mam talent aktorski, ale to po prostu niezła zabawa.
znanej wszystkim zainteresowanym polityki EMPiKu, przez systematyczne niszczenie czytelnictwa przez rządzących naszym krajem pazerniaków, na mafijnym systemie dystrybucji kończąc. Efekt jest taki, że – jak to słusznie zauważył Andrzej Pilipiuk – obecnie nowi autorzy po prostu nie mają szans na debiut, no chyba, że wyłożą na książkę z własnej kieszeni. Żeby nie popadać w całkowite czarnowidztwo, muszę wspomnieć o dwóch „plusach dodatnich”: jednym jest nieregularnik „Opowieści niesamowite”, który mam nadzieję, w odnowionej formie wkrótce wróci na księgarskie półki, a drugim powiew świeżości, jakim jest bizarro fiction, promowane na portalu niedobre literki między innymi przez Marka Grzywacza, Darka Barczewskiego, Karola Mitkę, Dawida Kaina i mnie.
Co sądzisz o wielkim boomie na liTradycyjnie za każdym razem pytam, teraturę elektroniczną? Sam jesteś jak oceniasz stan polskiej grozy. Za- właścicielem czytnika i polujesz na tem, czy coś zmieniło się od naszego ebooki? ostatniego wywiadu? No właśnie; zdaje się, że w obecnych Wiesz, ciężko o optymizm, kiedy padają czasach upadku rynku księgarskiego kolejne wydawnictwa, a te które dotąd jedyną sensowną alternatywą będą władziałały na normalnych albo w miarę śnie ebooki. Sam nie posiadam czytnika normalnych zasadach, nagle proponują i pewnie szybko go nie kupię, ale nie autorom współfinansowanie ich książek. sposób dostrzegać plusów elektroniczTa paranoja nie dotyczy zresztą tylko nych książek… Chociaż oczywiście nie grozy czy horroru, lecz stanu, a właści- można ich pomacać łapami czy rozkowie klęski literatury w ogóle. Mówienie szować się zapachem pokrywającej je o tym, co złożyło się na taką sytuację farby drukarskiej (śmiech). Inna sprawa, można by ciągnąć długo; poczynając od że jedno nie wyklucza drugiego, jeśli komuś zależy, zawsze istnieje opcja sięgnięcia po wydanie kolekcjonerskie, jak choćby w przypadku „Gorefikacji”.
8
Bardzo dziękuję za rozmowę!
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Żywia 20l3 Ilość stron: l92
Kazimierz Kyrcz jest na polskim rynku grozy znany i lubiany. Od lat nierozerwalnie kojarzy się ze rodzimą sceną horroru, wymienia się go jako jednego z najważniejszych przedstawicieli gatunku. Do tej pory kojarzony był głównie z kolaboracji z licznymi polskimi twórcami. Zaczęło się wszystko od Dawida Kaina („Piknik w Piekle”, 2004), potem Łukasz Śmigiel, Łukasz Radecki, Robert Cichowlas, a w końcu… znów Dawid Kain („Chory, chorszy, trup”, 2011). Poza pojedynczymi opowiadaniami Kyrcz nie opublikował niczego jedynie pod własnym nazwiskiem, dlatego fani często dopytywali się o indywidualną większą formę. W końcu na rynek trafiła długo wyczekiwana powieść pod tytułem „Podwójna pętla”. Jak autor poradził sobie z tym zadaniem? Jak łatwo zgadnąć patrząc na ocenę wystawioną w recenzji – bardzo dobrze.
podopieczni z kuratorium… Czy ktoś czyha również na jego życie? I co wspólnego ma z tym kult wielkiego Pufanka?
Text: Aleksandra Zielińska
KAZIMIERZ KYRCZ JR - Podwójna pętla
W powieści czuć styl Kyrcza, tym razem niczym nie ograniczany. Wydaje się, że autor jakby rozwinął skrzydła i autentycznie bawi go praca nad długą formą. Podobne odczucia ma czytelnik. Akcja idzie wartko (niestety jednak czasami zbyt wartko, ale z drugiej strony nie można tego traktować jako wielkiej wady), fabuła jest interesująca, a bohaterowie zbudowani z krwi i kości. Po raz pierwszy chyba tak naprawdę widać język Kyrcza – nieskrępowany, prześmiewczy, chwilami brawurowy. Czuć, że autorowi nieobce są klimaty groteski. Czy sama powieść jest horrorem? Wprawdzie brakuje tu elementu nadprzyrodzonego, ale czytelnik parę razy będzie miał okazję poczuć strach, bo jak się okazuje - u KyrGłównym bohaterem to Mateusz Bed- cza śmierć nie oszczędza nikogo, a osób narski, krakowski policjant, który nie jest godnych zaufania w otoczeniu bohatera jakoś szczególnie zadowolony z życia. jest jak na lekarstwo. Rozwiódł się z żoną, prowadzi nudne życie, ale największym horrorem okazu- Książka ukazała się nakładem wydawnicje się praca na komendzie. Każdy dzień twa Żywia, które dopiero debiutuje jeśli w znienawidzonym kieracie tylko po- idzie o horror i grozę. Warto przyjrzeć się garsza stan psychiczny Mateusza. Za jego działalności w przyszłości. Zachętaką sytuację w dużej mierze odpowiada cam do zakupu tego tytułu fanów Kazimienaczelnik, nie bez powodu nazywany rza Kyrcza, którzy znają go tylko z prac Wampirem. Dlatego, gdy tylko pojawia się w duecie, jak i wszystkich innych. Lektura możliwość wyrwania z obozu koncentra- przynosi dużo rozrywki. Co więcej, akcja cji, nasz bohater nie waha się ani chwili. osadzona jest w realiach krakowskiej I co? I trafia do pracy w TVN przy serialu policji, którą autor zna z autopsji. można „Śledczy”. Przy okazji poznaje Patrycję, więc podejrzeć tu przy pracy prawdziwych która wydaje się być w końcu tą właści- policjantów. wą. I wszystko byłoby fajnie, poza jednym – nagle w otoczeniu Mateusza zaczyna- Pozostaje tylko czekać na kolejne „soloją ginąć ludzie. Najpierw kolega z pracy, we” książki autora.
9
WORLD WAR Z World War Z USA, Malta 2013 Dystr.: UIP Reżyseria: Marc Forster Obsada: Brad Pitt Daniella Kertesz David Morse Fana Mokoena
X X X X
Text: Piotr Pocztarek
X
10
potwory, przypominające raczej wściekłe dobermany, aniżeli ex-ludzi. Nawet w pojedynkę są śmiertelnie niebezpieczne i trudne do ubicia. A na dodatek poruszają się prawdziwymi stadami – kiedy wlewają się na ulicę, powodują efekt podobny do fali tsunami uderzaBoję się zaczynać recenzji od słów jącej nagle w nasz spokojny i wypielę„apokalipsa zombie”, ponieważ poło- gnowany ogródek. wa z Was przestanie natychmiast ją czytać. Fakt, temat ten wałkowany był Główny bohater na początku przeżyjuż tysiące razy, zarówno w letnich wa osobisty dramat – z żoną i dwójką blockbusterach, jak i w komediach czy dzieci przemyka bocznymi uliczkami dramatach. Trzeba jednak przyznać, że i próbuje schronić się w odrapanych bu„World War Z” posiada wystarczającą dynkach mieszkalnych – ciemnych, podawkę oryginalności, żeby bez bólu nurych, oświetlanych jedynie skąpym, wgryźć się w kanon, a także dać coś czerwonym światłem. Niebezpieczeńod siebie. stwo może czaić się za każdym rogiem, Oczywiście nadal mamy tu sztampowego bohatera, Gerry’ego Lane’a (Brad Pitt), który musi wybrać pomiędzy ochranianiem własnej rodziny a ratowaniem świata, jednak to nie on gra w historii pierwsze skrzypce. Najważniejszy jest tutaj tajemniczy wirus zamieniający ludzi w żywe trupy. Nie byle jakie żywe trupy. Zapomnijcie o stereotypowym, powolnym, jęczącym amatorze ludzkich mózgów. U Marca Forstera, reżysera między innymi „Marzyciela”, „Zostań” czy genialnego „Kaznodziei z karabinem”, zombie to dzikie, niepowstrzymane i superszybkie
za każdymi drzwiami. To najlepsze momenty filmu, który trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty. Kiedy jednak Gerry zostaje wydzwoniony przez byłego pracodawcę – ONZ – i poproszony o udział w tajnej misji, to… wcale nie robi się gorzej! Jak można się domyślić, misja od początku nie idzie tak jak powinna. Oddzielony od rodziny bohater odwiedza kolejne lokacje, kolejne kraje i rozmawia z nowo poznanymi postaciami mogącymi zmienić losy świata. Ta dywersyfikacja bardzo dobrze wpływa
na szybkie tempo filmu – na pewno nie można narzekać na nudę. Scena potyczek, a częściej ucieczki przed zombie również charakteryzują się odpowiednią dynamiką i jakością wykonania. Efekty specjalne to majstersztyk, a za charakteryzację obrzydliwych żywych trupów należy się Oscar. Marc Forster dokonał niemożliwego i uczynił z letniego blockbustera z zombiakami po prostu bardzo dobry film. Niestety, nie udało mu się całkowicie
uniknąć kilku fabularnych kretynizmów, jednak w kinie tego typu naprawdę trudno jest o ich brak. Nadrabia za to w innych miejscach – film ma fantastyczny klimat, trzyma w napięciu, w kilku miejscach jest naprawdę przerażający i brutalny, przy jednoczesnym zachowaniu dobrego smaku i kategorii wiekowej PG-13 (!). Ogromną zaletą obrazu jest także prawie całkowity brak patosu, co przecież w tego typu produkcjach zdarza się nagminnie, powodując facepalma zamiast opadu szczęki.
11
----------------- --------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Ammit 20l2 Ilość stron: 272
kompanów (jednym jest Cygan, drugim pragnący zostać Żydem pół Polak, pół Niemiec) przez nieudolnie podnoszący się z powojennych zgliszczy kraj. Cel misji jest jasny: znaleźć Stallmana i zabić, a tym samym uwolnić z pęt dybuka Jest rok 1946. Sowieci toczą bezpardono- jego udręczoną duszę. wą walkę z polskim podziemiem. Z Rosji powracają niedobitki ludności żydowskiej, „Dybuk” to powieść skrajnie przerysowana, którym udało się przetrwać holokaust. posługująca się ogranymi schematami liteW kraju, wyniszczonym wojną, ale też rackimi i popkulturowymi. Jednak dobranyogarniętym terrorem służb bezpieczeń- mi i wykorzystanymi tak umiejętnie, że nie stwa panuje chaos, nasilany jeszcze przez rażą one, a wręcz przeciwnie – świadczą wszechobecną, powojenną traumę.W tym o wysokim poziomie powieści. Barwny czasie w miastach i wsiach ktoś zaczyna język, oparty na klasycznej polszczyźmordować małe dziewczynki, wytaczając nie niejednokrotnie przeplatany jest koz nich krew. Podejrzenie przerażonej lud- lokwializmami i wulgaryzmami. Każdy ności pada na Żydów. Wzrasta wzajemna z bohaterów ma swój, indywidualny styl niechęć, coraz silniej manifestują się za- wypowiedzi, dzięki czemu stają się barchowania antysemickie... Grupa wysoko dziej autentyczni, bardziej rozpoznawalni. postawionych oficerów UB zna przyczynę Sama fabuła prowadzona jest na trzech krwawych zdarzeń. Jednak przyczyny tej płaszczyznach, które wyznaczane są nie można usunąć tradycyjnymi dla nich przez taki postaci jak: Singer – oficer odśrodkami, bowiem sprawcą makabrycz- powiedzialny za zlecenie misji, kontra jego nych morderstw ma być owładnięty przez zwierzchnicy w UB; Rem i jego kompani dybuka Aaron Stallman, wywodzący się w pościgu za dybukiem; a wreszcie Aaron z kręgów UB Żyd, komunista. Jego dy- w czasach młodości i jego zderzenie bukiem (postać z folkloru żydowskiego z polskim antysemityzmem. Taka konstrukoznaczający duszę, która po śmierci nie cja wymusza na autorze liczne przeskoki zaznała spokoju) ma być „Czarny Anioł”, pomiędzy czasem i przestrzenią powieści. czyli doktor Heinrich von Treppf, który Bohaterowie są jednak tylko tłem fabularprzeprowadzał testy na Żydach w obozie nym do ukazania pewnych schematów koncentracyjnym. zachowań, pewnych obrazów powojennej Pomysł na wybrnięcie z patowej sytuacji Polski. Rem Sosnkowski, patriota – idealijest prosty. Stallmana należy wyelimino- sta co raz jest konfrontowany z postawami wać, jednak nie rękami służb, ale byłego i wydarzeniami podważającymi jego świaoficera AK, Rema Sosnkowskiego, który topogląd, naruszającymi fundament jego szantażem zostaje zmuszony do współ- niewzruszonego – zdałoby się – patriotypracy. I tak zaczyna się podróż polskiego zmu. W książce Świerczka nie ma czerni partyzanta, osławionego zabójcy komuni- i bieli, jak chciałby jego główny bohater. stów wraz z grupą cokolwiek dziwacznych Jest za to bardzo wiele odcieni szarości. Marek Świerczek debiutował w 2007 roku wyśmienitą powieścią „Bestia”. Powraca z „Dybukiem”, także mocno osadzonym w realiach historycznych - ale tym razem w powojennej Polsce.
Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek
MAREK ŚWIERCZEK - Dybuk
13
Text: Piotr Pocztarek
CZĘŚĆ PIERWSZA
14
Kiedy na początku 2000 roku po raz pierwszy zobaczyłem w kinie trailer „Scary Movie” niemal oszalałem ze szczęścia. „Krzyk” już wtedy należał do moich ulubionych filmów ever, a zachwytom nad parodiami w stylu „Nagiej broni” czy „Strzelając śmiechem” nie było końca. „Straszny film” miał być spoofem nie tylko hitu Wesa Cravena, ale również innych filmów grozy, jednak to właśnie „Scream” stał się jego główną ofiarą. Bracia Wayans nie są może śmietanką Hollywood, ale doskonale wiedzą co robią. W licznych wywiadach udzielanych przed premierą zapowiadali, że zamierzają przesunąć granicę tak bardzo, jak tylko się da, jednocześnie trzymając w ryzach swój film i pchając fabułę do przodu. I wiecie co? Udało im się. Oczywiście humoru na miarę Mela Brooksa nie ma co się tutaj spodziewać - chyba ani jeden żart w „Strasznym filmie” nie został opowiedziany z klasą. I co z tego, skoro film jest zajebiście śmieszny? Mamy więc mordercę nastolatków i bandę przyjaciół, którzy starają się przeżyć, jednocześnie trzymając przed światem pewną tajemnicę. Główna linia fabularna, właściwie większość poszczególnych scen, to wyborne parodie tego, co serwował nam „Krzyk”.
Mowa tu nie tylko o scenografii, ale także o dialogach, zachowaniu czy nawet mimice i intonacji aktorów - wszystko to zostało w „Strasznym filmie” ostro sparodiowane, dość trafnie piętnując największe mankamenty całego gatunku, jakim jest horror. Wayansowie w swoim filmie chcieli zwrócić uwagę na to, jak śmiesznie wypadają identyczne horrory, zwłaszcza jak robione są na poważnie. I chociaż „Krzyk” wymy-
ka się stereotypom, to jednak w „Scary Movie” dostało się też innym. Uważni widzowie wypatrzą tu dosłowne cytaty z „Koszmaru minionego lata”, „Blair Witch Project”, „Matrixa”, „Szóstego zmysłu”, „Psychozy”, „Egzorcysty”, „Titanica”, „Słonecznego patrolu” czy nawet historycznego „Amistad”, a także całej masy innych filmów, które udało się poupychać nawet w szczegółach. Spróbujcie je wyłapać - to doskonała zabawa! Drętwe aktorstwo jest tutaj całkowicie zamierzone, nie dziwi więc wybór „aktorów” i „aktoreczek”. Z bardziej znanych twarzy, oprócz braci Wayans, na planie pojawili się Anna Faris, Carmen Electra, Shannon Elizabeth i Kurt Fuller. A co z poziomem humoru? No... nie ma co się oszukiwać: „Scary Movie” przeznaczony jest głównie dla nastoletniej widowni, co potwierdza również mój zachwyt sprzed ponad dekady. Od tamtego czasu „Krzyk” obejrzałem 3957123847 razy, a „Straszny film” kilka. Za każdym razem śmieszy mnie troszkę mniej, to fakt, ale nigdy nie zapomnę pierwszych seansów, kiedy to dosłownie pokładałem się ze śmiechu. Trzeba jednak ostrzec, że humor oscyluje głownie wokół seksu w różnych wydaniach, penisy, jądra i wymioty również mają tu swoje miejsce. No niestety, ale za to jest też cała masa pierwszorzędnych żartów. „Scary Movie” to przezabawny koktajl, którego części składowe nie mają wiele wspólnego z dobrym smakiem. Aby jednak w pełni docenić kunszt tej parodii, trzeba doskonale znać materiał źródłowy - tylko wtedy nie uzna się tego wszystkiego za wielkie gówno. Całościowo to jednak kawał dobrej roboty, w którym znalazło się wiele celnych point. Fani popkultury powinni być zachwyceni, bo mimo wszystkim mankamentów, to zajebista jazda bez trzymanki.
CZĘŚĆ DRUGA Jeśli chodzi o braci Wayans, określenie „czarny humor” nabiera nowego, dosłownego znaczenia. Chłopaki wyraźnie zachęceni komercyjnym sukcesem pierwszego „Scary Movie” postanowili pójść za ciosem i w rok później dostarczyć sequel, na który zresztą dostali nieco większe pieniądze. Zadanie nie było specjalnie trudne - materiału do sparodiowania jest przecież od cholery. Tym razem padło na historie o nawiedzonych domach. Ci, którzy przeżyli „masakrę” w pierwszym „Scary Movie” wracają w sequelu, mamy tu więc Cindy, Raya i wiecznie najaranego Shorty’ego. Oni i grupka przyjaciół biorą udział w eksperymencie profesora Oldmana i jego kalekiego asystenta. No wiecie, nawiedzony dom na odludziu i potencjalne ofiary… Za kamerą ponownie stanął Keenen Ivory Wayans, a do szeregu aktorów dołączyło kilka znanych gęb. Przede wszystkim udało się zaangażować Jamesa Woodsa, który otwiera film w doskonałej i prześmiesznej parodii „Egzorcysty”. Pamiętam, że po premierze „Scary Movie 2” pół osiedla zaczęło nazywać pójście do kibla „uwolnieniem demona” - taki wpływ na repertuar odzywek piętnastolatków
15
miał film Wayansów. Oprócz Woodsa mamy tu jeszcze mistrza kina klasy C, Tima Curry’ego, a także Tori Spelling, gwiazdę „Beverly Hills 90210”. Plotki o jej angażach ze względu na bycie córką producenta Aarona Spellinga nie są wprawdzie przesadzone, jednak do „Scary Movie 2” jego macki chyba nie sięgały, ponieważ 90% scen z „aktorką” zostało wyciętych. Są dostępne w wydaniu DVD, podobnie jak alternatywne sceny i zakończenie, w tym moje ulubione, z kotem zrzucającym na nawiedzone domostwo japońską bombę atomową. Zdaje się, że w sequelu twórcy poupychali jeszcze więcej filmów niż w jedynce. Oprócz oczywistości w rodzaju „Domu na nawiedzonym wzgórzy”, „Nawiedzonego” czy „Ducha”, uważne oko widza powinno dostrzec między innymi „Hannibala”, „To”, „Człowieka widmo”, „Aniołki Charliego”, „Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka”, „McGyvera” czy nawet „Survivora” i „Najsłabsze ogniwo”. Jest tego sporo więcej i ponownie polecam zabawę w wyszukiwanie odniesień. Poziom humoru się natomiast nie zmienił - nadal jest kloaczny i zajebiście zabawny. Nie będę próbował ukrzyżować Wayansów, podejrzewam, że gdyby w latach 70.-90. można było bez większych konsekwencji pojechać po bandzie w ten sposób, to parodyści których dziś stawiamy za przykład na pewno by to zrobili. Dobry smak nie
16
istnieje - liczy się humor, co ostatnio udowodnili twórcy świetnego „Movie 43”, który zbiera całą śmietankę najlepszych hollywoodzkich aktorów i skutecznie wypełnia lukę po „Strasznym filmie”. Miłośnicy tego typu humoru bez barier powinni być zachwyceni, ponieważ sequel nie odbiega za bardzo poziomem od pierwszej części. To nadal jazda bez trzymanki i tona humoru rodem z czarnych głów. Może trochę częściej zdarzają się żarty nieco słabsze, jednak liczne materiały bonusowe z niewykorzystanymi scenami pokazały, że Wayansowie wiedzieli co robią i wycinali te gorsze, ciągnące się w nieskończoność gagi. Efekt? Bardzo zadowalający, ponownie, o ile potrafi się rozpoznać większość materiału źródłowego. CZĘŚĆ TRZECIA Producent „Scary Movie 3”, Bob Weiss, doskonale wiedział, co należy zrobić, aby zarobić kasę z licencji, która bardzo łatwo mogłaby zjeść własny ogon. Zadzwonił więc do Davida Zuckera, reżysera „Czy leci z nami pilot” i „Nagiej broni”. Chyba nie można wymarzyć sobie nikogo lepszego na miejsce reżysera szalonej parodii. Zucker z początku nie był w stanie odnaleźć się na chaotycznym planie, jednak Weiss osobiście nadzorował to, co działo się przed i za kamerami. Twórcy wspominają, że wraz ze zwiększonym budżetem przyszło złagodzenie części żartów. Z oryginalnego scenariusza nie przetrwała chyba ani jedna scena - zdecydowana większość żartów modyfikowana była na planie w konsultacjach z aktorami, którzy często improwizowali - ze znacznie lepszym efektem niż pierwotnie. Fabuła kręci się ponownie wokół Cindy, która zamieszana
zostaje w tajemnicze lądowanie kosmitów. Do tego jest jeszcze pewna taśma, po obejrzeniu której umiera się w ciągu 7 dni. Tak, tak, tym razem najbardziej obrywa się „Ringowi” i „Znakom”, ale dostało się też „8 mili”, „Idolowi”, „Matrixowi”, „Szóstemu zmysłowi”, czy „Bruce’owi Wszechmogącemu”. Anna Faris w swojej roli radzi sobie doskonale, zwłaszcza że tym razem do pomocy dostała cały szereg pierwszorzędnych aktorów komediowych. Do stałej obsady dołączył fenomenalny Charlie Sheen, którego naturalny talent parodystyczny sięga jeszcze czasów „Hot Shots”. Bardzo cieszy także pojawienie się świętej pamięci Leslie Nielsena, który na planie „Strasznego filmu 3” wygląda i zachowuje się jak Frank Drebin żywcem wyjęty z „Nagiej broni”. Po latach współpraca Zuckera z Nielsenem nadal błyszczy. W szeregach aktorów pojawiło się zresztą więcej znanych twarzy. Przez ekran przewijają się między innymi: Pamela Anderson, Simon Rex (genialny!), Ja Rule, Jeremy Piven, Anthony Anderson, Eddie Griffin, Queen Latifah, Redman, Method Man czy Macy Gray. Jak widzicie – „czarny” duch oryginalnych dwóch części został częściowo zachowany. „Straszny film 3” cieszy i bawi podobnie jak poprzednie części, może nawet nieco bardziej niż „dwójka”. Duża w tym zasługa utalentowanego reżysera - weterana podobnych filmów. Obsada
również została wzmocniona solidnymi postaciami, które potrafią nie tylko idealnie odegrać to co wyznaczył im scenariusz, ale też pójść o krok dalej i na bieżąco usprawniać żarty i gagi. Czy humor faktycznie zelżał? Może mniej tu srania i jarania zioła, ale nadal nie zabierajcie do kina dziadków i rodziców. Czy śmieszy tak samo? Jak cholera. Oczywiście tradycyjnie lepiej ubawią się ci, którzy „Krąg” i „Znaki” znają na pamięć, jednak i bez tego można co chwila wybuchać śmiechem. Polecam również dodatki, w których znajdziecie alternatywne zakończenie. Simon Rex zamienia się w Hulka, a reszta to już czysty „Matrix”. Jak oni to robią, że ta głupota bawi aż tak bardzo? CZĘŚĆ CZWARTA Nie zabija się kury znoszącej złote jaja i chociaż „Straszny film” nigdy nie zarabiał kokosów, to jednak przyzwoicie się zwracał. Nic więc dziwnego, że David Zucker po raz drugi stanął za kamerą filmu z cyklu osieroconego przez braci Wayans. Za pierwszym razem mu się udało i to pierwszorzędnie. A za drugim? Boże, jak ja zatęskniłem za Wayansami. Anna Faris i Regina Hall powracają już po raz czwarty na plan „Scary Movie”. Tym razem odgrywana przez tę pierwszą aktorkę Cindy będzie
17
musiała rozszyfrować i zdjąć klątwę, która sprawia, że pewien chłopiec ciągle pojawia się w pewnym mieszkaniu. A tak zupełnie przy okazji trzeba też powstrzymać inwazję obcych Tr-iPodów… To niesamowite, jak bardzo poziom humoru obniżył tu swoje loty. Pierwszej trylogii wybaczyć można było praktycznie wszystko: rzygających księży, sikające Aniołki Charliego, parujące kupy czy przebijające czaszki penisy. A wiecie dlaczego? Bo to wszystko w efekcie końcowym było nieziemsko śmieszne. W „Scary Movie 4” naprawdę zabawne żarty można policzyć na palcach dwóch rąk. Tym razem najbardziej dostaje się „Klątwie”, „Pile” i „Wojnie światów”, ale sparodiowana zostaje także „Osada”, „Tajemnica Brokeback Mountain” czy „Za wszelką cenę”. Uwadze twórców nie uszły także charakterystyczne, wręcz znamienne wydarzenia - na przykład legendarna już wizyta Toma Cruise’a w programie
Oprah. Ten moment wypada chyba w całym filmie najlepiej. Obsada ponownie błyszczy, parodiując często samych siebie z prawdziwego życia. Oprócz stałej ekipy dostajemy więc Shaqa O’Neala, Phila McGrawa, Billa Pullmana, Carmen Electrę, Leslie Nielsena (tym razem mało zabawnego), Michaela Madsena i kilku czarnoskórych raperów. Nie wiem co się stało i co wpłynęło na poziom serii, która od pierwszej części wyjątkowo trafiała w moje gusta i zaspokajała tę cząstkę we mnie, która była żądna humoru zdecydowanie niewysokich lotów. Większość gagów się tu powtarza, ale w o wiele gorszym wydaniu. Śmiesznie nie jest prawie nigdy, żenująco bardzo często. Ponadto, widz bardzo często pozostaje obojętny na żarty, a to chyba najgorsza sytuacja dla komedii. Seria złapała potworną zadyszkę, co być może tłumaczy, dlaczego na piątą część kazano nam czekać najdłużej, bo aż 7 lat. Pomimo sporych zysków (czwarta część zarobiła chyba najwięcej), zdecydowano się na zmianę reżysera. I dobrze, bo Zucker, chociaż w moich oczach jest i będzie mistrzem, dał tym filmem potworną plamę. Omijać, nawet jeśli jest się fanem pierwszych trzech filmów z tej serii. CZĘŚĆ PIĄTA Tym razem dokonano bardzo poważnych zmian - za kamerą stanął Malcolm D. Lee, reżyser względnie ciepło przyjętych „Soul Men” oraz „Welcome Home Roscoe Jenkins”. David Zucker zadowolił się współtworzeniem „scenariusza”, a oryginalna obsada znana z poprzednich części nie powróciła na plan. Z „trójki” i „czwórki” został tylko Simon Rex (tym razem wyjątkowo nieśmieszny) i Charlie Sheen,
18
który jednak zaszczycił swoją obecnością króciutki epizod. Na „Straszny film 5” od początku spadła ogromna krytyka zachodnich recenzentów, a film zbliżył się do metascorowego dna, osiągając póki co zawrotną średnią 11/100 punktów. Jednak chyba wszyscy, którzy świadomie kupili bilety, wiedzieli czego mogą się spodziewać. U Malcolma D. Lee dobrego smaku nie ma za grosz, a gagi dość często opierają się na tych samych, sztucznych i mało zabawnych schematach. Na szczęście jest też sporo wyjątków - żartów tak absurdalnie głupich, że aż śmiesznych. Aby w pełni cieszyć się wszystkimi żartami wypada znać przynajmniej pierwsze dwie części „Paranormal Activity” (a najlepiej całą serię), „Mamę”, „Czarnego łabędzia”, „Genezę planety małp” i „Incepcję”. Warto też orientować się w ogólnej biografii Charliego Sheena i Lindsay Lohan, a także orientacyjnie kojarzyć „Evil Dead”, „Cabin in the Woods”, „127 godzin”, „Zero Dark Thirty” czy filmy Tylera Perry’ego o Madei, jak również książki o Christianie Greyu. Wtedy historia młodego małżeństwa, które wprowadza się do nawiedzonego domu wraz z dziećmi może wzbudzić Wasz uśmiech nieco częściej. Film bardzo dużo traci w porównaniu z oryginalną trylogią ze względu na brak obsady, którą pokochaliśmy. Ashley Tis-
dale nie zastępuje świetnej Anny Faris w żadnym calu, podobnie jak Erice Ash daleko do Reginy Hall. Na plan znów udało się ściągnąć kilka znanych twarzy - oprócz niezłej sceny otwierającej z Sheenem i Lohan, przez ekran przewija się Snoop Dogg, Terry Crews, Heather Locklear, Jerry O’Connell, Mike Tyson, Bow Wow czy Usher. Slapstickowy humor godny Benny’ego Hilla nie powinien być tak zupełnie pozbawiony smaku. Już „Scary Movie 4” był cholernie zły i nieśmieszny, pomimo tego, że nadal pracowali nad nim twórcy tych części, które można uznać za sukces. Nie jestem pewien czy to wina filmu czy whisky, ale na „piątce” śmiałem się chyba nieco częściej niż na jej poprzedniku. Ale niewiele częściej. Marka „Strasznego filmu” jest jeszcze silna, chociaż nie tak bardzo jak 10 lat temu. „Scary Movie 5” kosztował ok. 20 milionów dolarów, a już w weekend otwarcia zwrócił się w 3/4. Obstawiam jednak, że to ostatni raz, kiedy widzowie dają tej serii kredyt zaufania. Zucker powinien odpuścić, Lee nie powinien dostać drugiej szansy żeby stanąć za kamerą. Potrzeba zupełnie nowej ekipy i rebootu, bo przecież materiału do parodiowania jest cale mnóstwo. Nad dobrym żartem trzeba jednak spędzić trochę czasu. Tutaj temat niestety pokpiono.
19
SCARY MOVIE Straszny Film USA 2000 Dystr.: SPI
SCARY MOVIE 2 Straszny Film 2 USA, Kanada 2001 Dystr.: SPI
Reżyseria: Keenen Ivory Wayans
Reżyseria: Keenen Ivory Wayans
Obsada: Anna Faris Regina Hall Marlon Wayans Carmen Electra
Obsada: Anna Faris Regina Hall Marlon Wayans Tori Spelling
X X X
X X X
X X X X X
X X X X X X X
X X
SCARY MOVIE 3 Straszny Film 3 USA, Kanada 2003 Dystr.: SPI
SCARY MOVIE 4 Straszny Film 4 USA 2006 Dystr.: Forum Film
Reżyseria: David Zucker
Reżyseria: David Zucker
Obsada: Anna Faris Regina Hall Charlie Sheen Simon Rex
Obsada: Anna Faris Regina Hall Bill Pullman Leslie Nielsen
SCARY MOVIE 5 Straszny Film 5 USA 2013 Dystr.: Forum Film ReĹźyseria: Malcolm D. Lee Obsada: Simon Rex Ashley Tisdale Erica Ash Charlie Sheen
X X X X X
BRIAN KEENE - Noc zombie (The Rising)
-------------------------------------- Ocena: 4/6
Text: Łukasz Radecki
Wydawca: Amber 2008 Tłumaczenie: Grażyna Grygiel, Piotr Staniewski Ilość stron: 245
22
dawne tajemnicze demony, Upadek cywilizacji w wyniku które reanimują zmarłych. plagi zombie to temat wyeksploCzyni je to tym bardziej nieatowany, zdawać by się mogło, bezpiecznymi, że nie tylko do granic możliwości, ale mimo są bardzo inteligentne, ale to prawie od pół wieku cieszący i z równą chęcią opanowują lusię niesłabnącą popularnością. dzi i zwierzęta. Nie sprawia im Tak naprawdę bowiem zombie problemu porozumiewanie się zawsze stają się tylko pretekzrozumiałą mową, używanie stem do ukazania ciemnych stron człowieczeństwa. Trzeba przyznać, narzędzi, a nawet prowadzenie pojazdów. że jednak mało kto pokazał to równie pe- Są jedynie odrobinę powolniejsi niż zwykli ludzie. Może to oczywiście bulwersować symistycznie jak Brian Keene. co bardziej ortodoksyjnych fanów zombie, Bohaterów omawiana książka ma kilku, prawda jest jednak taka, że jak zwykle a więc i oś fabularna przeskakuje pomię- to nie umarli stanowią problem, a żywi. dzy poszczególnymi wątkami, które za- Społeczeństwo na skraju upadku, brak jazębiają się i łączą w pewnym momencie. kichkolwiek zasad i hamulców moralnych Wymieniać wszystkich nie zamierzam, przemienia ocalałych w bezwzględnych by nie psuć lektury tym, którzy jej jeszcze egoistów i oprawców. Bohaterowie jawią nie znają. Keene bowiem trzyma kciuki się jako jedni z ostatnich, którzy zachowali za swoich bohaterów, ale nie oszczędza resztki człowieczeństwa i uparcie walczą ich i nie zamierza nawet udawać, że po- o przetrwanie w imię wyższych celów. Ta zwoli im dotrwać do finału w pełnym skła- post-apokaliptyczna wizja nie różniłaby dzie osobowym. A i co do rozstrzygnięcia się zapewne niczym od wielu innych ukanie możemy być jednoznacznie pewni. zanych dotąd w literaturze i w filmie, nie O co jednak chodzi? O naukowców, któ- tylko tego konkretnie gatunku, gdyby nie rzy starając się zrozumieć wszechświat, brutalność, jaką tryska pisarstwo Keene’a. próbują odtworzyć Wielki Wybuch, a do- Autor nie bawi się w niepotrzebne rozwleprowadzają do tragedii. O heroinistkę, któ- kanie akcji czy rozdmuchiwanie wątków. ra po prostu chce przetrwać. O Jima, roz- Pcha zdarzenia pewnie i gwałtownie do wodnika, który wyrusza w daleką podróż przodu, co rusz wystawiając bohaterów przez ogarnięty zagładą kraj, by odnaleźć na kolejne próby i cierpienia. Wyjątkowe i ocalić pozostającego z byłą żoną synka. upodlenie i szczyt bestialstwa spotyka ich, gdy trafiają w ręce tych, którzy mieli strzec Jak widać, zalążek fabularny nie grzeszy porządku, być ostoją moralności, a więc oryginalnością i daleko mu do nowator- żołnierzy nadużywających władzy i broni. stwa. Aczkolwiek te elementy pojawiają Finał jest zresztą najmocniejszym punksię, gdy poznajemy genezę samych zom- tem powieści. Zaskakująco właśnie w nim bie. W klasycznych wzorcach mieliśmy już Keene kreuje najbardziej wyszukane opipromieniowanie, wirusa, chemikalia czy sy, uwypuklając agonię świata. Uderzenie wreszcie brak jakiegokolwiek wyjaśnienia. ponurego finału jest dzięki temu jeszcze Tutaj trupy zostają opanowane przez pra- mocniejsze.
Dead)
-------------------------------------- Ocena: 2/6 Wydawca: Amber 2008 Tłumaczenie: Monika Jaworska Ilość stron: 262
Popularność „Nocy zombie” musiała zaowocować kontynuacją. Niestety, bowiem znalazło się tu wyjaśnienie niedopowiedzianego finału poprzednika. Niestety, bo nie jest to tak dobra książka jak debiutancka powieść Briana Keene’a. Jim Thurmond wraz z ocalałymi z poprzedniej części przyjaciółmi stara się przetrwać w brutalnym świecie opanowanym przez inteligentne żywe trupy dowodzone przez straszliwego Oba, który z kolei opanował ciało jednego ze znanych z „Nocy zombie” bohaterów, którym się nie udało. Schronienie, jakie znajdują w wieżowcu ekscentrycznego milionera, może okazać się najgorszym błędem w ostatnich dniach ich życia. Podstawowy zarzut, jaki mam do tej książki, jest to, że powstała. Finał „Nocy zombie” prezentował się ponuro i zagadkowo, rozwinięcie go tutaj pozbawia nas wszelkich złudzeń. Jim odnalazł syna i wraz z kaznodzieją Martinem i Frankie „która zniesie wszystko” wyrusza w dalszą drogę. Ale tylko metaforycznie, bowiem Keene zrezygnował z powieści drogi, umiejscowiając bohaterów w szklanym budynku i wrzucając w akcję podejrzanie kojarzącą się z „Ziemią żywych trupów” George’a Romero. Zresztą nawiązań do twórczości ojca chrzestnego zombie jest więcej, w pewnym momencie zaś całość zmierza w stronę nowej wersji „Dnia żywych trupów”. Nie powiem, Keene nie zrzyna na ślepo, widać hołd złożony konwencji, ale brak oryginalności z poprzedniej części uwypukla braki warsztatowe i jakościowe. Paradoksalnie to, co mnie irytowało w „Nocy zombie”, tutaj mogło-
by rozruszać atmosferę, bowiem w pewnym momencie wpadamy w taki schematyzm i koleiny konwencji, że nawet cała armia Oba i wszystkie wygłaszane przez niego frazesy nie są w stanie na dłużej przykuć uwagi. Owszem, Keene dalej próbuje mocnych uderzeń – mamy więc dużo przemocy, obrzydliwości, gwałtów, nawet nekrofilii. Wszystko to jednak sprawia wrażenie troszkę ugrzecznionego i zachowawczego, jakby autor przestraszył się opisów i scen, jakie serwował w poprzedniku. Uczucie niedosytu potęgują kalki wzorców klasycznych z powieści i filmów o zombie, a atmosfera absolutnego horroru i niewyobrażalnego koszmaru miażdżącego ludzką cywilizację ustępuje miejsca nutce grozy o uwięzionych i bezradnych ludziach rozdartych własnymi problemami i zagrożonych atakiem napierających bestii. Każdy, kto widział choć jeden film Romero lub orientuje się w tematyce żywych trupów, od razu zgadnie, jak zakończy się całe zdarzenie. Mitologia Keene’a nie przekonuje mnie i całe te wyjaśnienia istnienia ożywionych mięsożerców traktuję jako pretekst do zaprezentowania finałowej sceny, która na szczęście ratuje całość.
Text: Łukasz Radecki
BRIAN KEENE - Miasto żywych trupów (City of the
„Miasto żywych trupów” to lektura rzetelna i mocna, nie umywa się jednak do poprzednika. Wyraźnie da się odczuć syndrom sequela stworzonego specjalnie dla pieniędzy, w najlepszym wypadku dla fanów. Pomysłu jednak starczyło na kilka scen i finał. Jeśli podobała Wam się „Noc zombie”, sprawdźcie, co dalej z bohaterami, jeśli nie – nie traćcie czasu i pieniędzy.
23
STOKER Stoker USA, Wielka Brytania 2013 Dystr.: Imperial Cinepix Reżyseria: Park Chan-wook Obsada: Mia Wasikowska Nicole Kidman Matthew Goode Dermot Mulroney
X X X X
Text: Piotr Pocztarek
X
24
Geniusz koreańskiego kina, twórca doskonałej „Trylogii zemsty”, w skład której wchodzi legendarny „Oldboy”, zaliczył właśnie swój debiut w Hollywood. Pomógł mu w tym nie kto inny jak Wentworth „Michael Scofield” Miller, który z kolei po raz pierwszy został autorem scenariusza filmu fabularnego. Zaniepokojonych uspokajam: Park Chan-wook nie stracił niczego ze swojej magii i unikatowego stylu, a nowe środki produkcyjne pozwoliły mu wynieść jego najnowszy film na kolejny level. „Stoker” skupia się na nastoletniej dziewczynie (Mia Wasikowska, młoda aktorka o polskich korzeniach), która po tajemniczej śmierci ojca w wypadku samochodowym wychowywana jest przez matkę (nadal piękna Nicole Kidman). India, bo tak urocze dziewczę ma na imię, jest raczej wyobcowaną introwertyczką, która przywodzi na myśl krzyżówkę Kingowskiej Carrie White z Dexterem Morganem. Jak to jednak u koreańskiego reżysera bywa, India nosi w sobie pierwiastek czystego zła, które tylko czeka na katalizator. Ma być nim tajemniczy wuj Charlie (Matthew Goode), który po zgonie swojego brata
przybywa na pogrzeb i zatrzymuje się w jego domu na dłużej. Chociaż „Stoker” to nie horror, nie można odmówić mu nieprzerwanego nastroju grozy. Niepokojące obrazy serwowane widzowi rwanym montażem i okraszone wrzucającą ciarki na plecy muzyką przeplatają się tutaj z niezwykle oryginalnymi i pomysłowymi ujęciami, w tym dwoma tak genialnymi, że gdyby przyznawano Oscara za pojedyncze sceny, nowy film Park Chan-wooka byłby murowanym
zwycięzcą. Od strony artystycznej mamy do czynienia z perfekcyjnie dopracowanym obrazem: kadry, kolory, ujęcia i montaż tworzą mieszankę, która widzom-estetom dostarczy orgazmu dla oczu. Również aktorstwo stoi na wysokim poziomie. Mia Wasikowska, której fanem nigdy specjalnie nie byłem, perfekcyjnie wciela się w rolę tajemniczej, wyobcowanej dziewczyny, która z jednej strony charakteryzuje się niespotykaną wręcz wrażliwością, a z drugiej skrywa potworny sekret. Równie tajemniczy wujek Charlie, którego odgrywa mało opatrzony aktor Matthew Goode, hipnotyzuje swoim balansowaniem na cienkiej linii, oddzielającej uwodzicielskiego amanta od maniakalnego mordercy. Film pełen jest symboli i aluzji, jakże charakterystycznych dla wschodniego kina. Część zagadek zostanie rozwiązana, jednak niektóre z nich do same-
go końca pozostawią widza z pytaniami kiełkującymi równie wytrwale, co pierwiastek zła w każdym z nas. Chociaż fabuła w gruncie rzeczy jest tutaj mało skomplikowana, to ogromną frajdę sprawi widzowi odczytywanie jej właśnie z metaforycznych scen, w konstruowaniu których Park Chan-wook osiągnął prawdziwą maestrię. Oczywiście nie mógłby wywołać efektu WOW bez Chunga Chung-hoona, operatora pracującego również na planie „Trylogii zemsty”. Najnowsze dzieła koreańskiego mistrza to fantastyczne, niepokojące i plastyczne kino, które zasługuje na szereg nagród w kategoriach technicznych. Zaskakująco subtelnie i dwuznacznie wypada też scenariusz Millera, którego aktorska kariera podupadła, ale jak widać odnalazł się w nowej roli. A o Parka Chan-wooka możemy być spokojni - jego talent nie jest ograniczony terytorialnie. Byle tylko Amerykanie dali mu zarobić.
25
-------------------------------------- Ocena: 4/6 Wydawca: wydaje.pl 20l3 Ilość stron: 99
Łukasz Radecki jest dobrze znany wśród miłośników grozy ze względu na tworzoną od lat literaturę oraz muzykę. Jak do tej pory publikował w wielu antologiach, wydał również zbiór poezji „Ad Noctum”, który możemy traktować jako debiut autora. Później pojawił się zbiór opowiadań „Kraina bez powrotu – Opowieści niesamowite” oraz napisany wspólnie z Kazimierzem Kyrczem „Lek na lęk”. Ostatnio obserwuje się odejście pisarzy od tworzenia w duecie (co widać po wspominanym już Kyrczu) i powrót do pracy na własny rachunek. Nie inaczej jest w przypadku „Bóg Horror Ojczyzna”. Warto tutaj również wspomnieć o rewolucji, jaką przechodzi polski rynek literacki. Coraz częściej do rąk czytelnika nie trafia zwykła książka, a e-book. Ale abstrahując od formy – jak u Radeckiego sprawdziła się sama treść? Ksiązka składa się z dwóch długich opowiadań – „Złego początki” oraz „Piękno nie umiera nigdy”. W obu Radecki zaprasza do nowego, stworzonego przez siebie uniwersum, które nie napawa zbytnim optymizmem. Jest późny wiek XXI, przez świat przetoczyły się kolejne konflikty zbrojne, Polska na środku tego wszystkiego nie znalazła się w najprzyjemniejszej sytuacji. Najlepszym wyjściem okazało się utworzenie nowego, ultrakatolickiego państwa ze stolicą w Rzymie, w skład którego oprócz Polski weszły między innymi Włochy i Hiszpania. W kraju działają Katolickie Służby specjalnie, witać się można jedynie tradycyjnym „Niech będzie pochwalony”, a każdy pracownik KSS musi
regularnie chodzić do spowiedzi. Główni bohaterowie to Maks i Stonka, członkowie służb specjalnych, którzy na co dzień stawiają czoła przeróżnym zbrodniom. Historia zaczyna się w momencie, gdy Stonka traci dotychczasowego partnera (już czternastego w kolejności, jakoś nigdy nie potrafi z nikim wytrzymać zbyt długo) i w spadku dostaje Maksa. Oczywiście, panowie na początku przechodzą kilka spięć, ale ostatecznie tworzą zgrany zespół. W pierwszym opowiadaniu przyjdzie im rozwikłać zagadkę morderstwa młodego chłopaka, które ktoś zaaranżował na mord rytualny. W drugim pojawia się ostrzejsza tematyka. Mamy do czynienia z tematyką snuff movies, ale tym razem chodzi o naprawdę drastyczne nagrania, a autor nie szczędzi szczegółów.
Text: Aleksandra Zielińska
ŁUKASZ RADECKI - Bóg Horror Ojczyzna
Radecki zbudował bezkompromisowy świat, gdzie wszystkim rządzi religia. Niektóre zagrania fabularne są brawurowe, ale jeśli czytelnik przyjmie proponowaną konwencję, nic mu nie zazgrzyta. Całość czyta się dobrze, pod względem językowym też jest nieźle. Widać, że pisanie na własny rachunek Radeckiemu służy. Radecki wychodzi czytelnikom naprzeciw: oferuje dobrze skrojoną książkę, zredagowaną między innymi przez Kazmierza Kyrcza – i można ją zdobyć za darmo. Wystarczy ściągnąć sobie ebooka i zanurzyć w świat Maksa i Stonki. Warto, bo jak autor zapowiada na samym „Bóg Horror Ojczyzna” się nie skończy, przygotowywane są nowatorskie środki promocyjne.
27
RABID Rabid Kanada 1977 Dystr.: Brak Reżyseria: David Cronenberg Obsada: Marilyn Chambers Frank Moore Joe Silver Patricia Cage
X X X X
Text: Łukasz Radecki
X
28
David Cronenberg to twórca unikatowy, który miał swego czasu ogromny wpływ na moją działalność, bowiem to jego „Muchę” obejrzałem przypadkowo jako nastolatek w kinie i nic już nigdy potem nie było takie samo. Omawiany „Rabid” to jeden z pierwszych filmów kanadyjskiego reżysera i choć jeszcze nie jest on tak wyrazisty jak inne dzieła króla horroru wenerycznego, jednak po latach wciąż się broni. Hart i Rose to para młodych ludzi, którzy ulegają wypadkowi motocyklowemu. Mężczyzna doznaje jedynie lekkich obrażeń, jednak dziewczyna znajduje się w stanie ciężkim, szczególnie zaś ucierpiała jej skóra. Przypadek sprawił, że do wypadku doszło w pobliżu eksperymentalnej kliniki, gdzie doktor Keloid w ramach testu przeprowadza nowatorski przeszczep skóry. Nietrudno się domyślić, że jak zwykle w takich przypadkach, nie wszystko jest w idealnym porządku. Gdy Rose wybudza się ze śpiączki odkrywa, że czuje głód krwi. Rozbudzona seksualnie, nieświadoma zagrożenia, jakie niesie kusi kolejne ofiary dbając, by nie uczynić im
jednak krzywdy. Ludzie, którzy wejdą w kontakt z dziewczyną nic nie pamiętają, później jednak zdradzają symptomy szczególnie agresywnej wścieklizny. Wkrótce cały Montreal staje w obliczu olbrzymiej epidemii. Omawiając ten film nie sposób nie wspomnieć o skandalu i kontrowersjach jakie owa produkcja wywołała ponad trzydzieści lat temu. Najważniejszym powodem było obsadzenie w głównej roli gwiazdy porno - Marilyn Chambers, drugim temat rozwiązłości seksualnej, wreszcie dość apokaliptyczna wizja epidemii ogarniającej Montreal, zbliżająca film do wariacji na temat inwazji żywych trupów. Zarażeni wirusem atakują ludzi w sposób nie odbiegający do wzorców współczesnych filmów z zombie, najbliższym z nich byłby tutaj „28 dni później”. Patrząc na niego dziś, trudno zrozumieć te wszystkie kontrowersje. Ani tematyka, ani jej ukazanie dziś już nikim nie wstrząsną, a rola Chambers też wstydu jej nie przyniosła, co więcej, aktorka wręcz ujmująco przedstawiła niewinność przechodzącą w narastające pobudzenie seksualne prowadzące do ataku. Wyraźnie widać przy tym wewnętrzną walkę bohaterki, która choć obawia się zła, które czyni, nie może do końca nad nim zapanować. Wydaje się zresztą, że to celowy zabieg Cronenberga, który w ten spo-
sób przedstawił swoje lęki związane z AIDS, ale też jakby rozwinął tematykę „Dreszczy” swego poprzedniego filmu, w którym również ciało i seksualność odgrywały nadrzędną rolę. Tradycyjnie przy takiej tematyce można się zastanawiać nad krytyką wojska i rządu w obliczu sytuacji kryzysowych czy naganą naukowców naginających prawa natury. Symbolicznego znaczenia nabiera również scena w centrum handlowym (jeszcze przed „Świtem żywych trupów” Romero!), gdzie dochodzi do
ataku chorego mężczyzny i strzelaniny, w której przypadkowo ginie... no właśnie. Zobaczcie sami. „Rabid” nie jest tak ponury i upiorny jak „Dreszcze”, daleko mu do arcydzieła jakim okazało się „Potomstwo”, nie ma tu mistrzowskiego rozkładu ciała znanego z „Muchy”. Jest to film Cronenberga, który zestarzał się najbardziej, wciąż jednak warto zobaczyć wczesnego króla „horroru cielesnego”.
29
Text: Piotr Pocztarek
30
„Gen”, „Tunel”, „Fungus”, „Carnosaur”, „Macki” i „Pochodnia”. Pierwsze trzy postaram się Wam przedstawić w niniejszym odcinku, a za kolejne zabiorę się w którymś z następnych odcinków cyklu. Zanim to jednak nastąpi, czuję się w obowiązku przynajmniej wspomnieć, że bibliografia Harry’ego Adama Knighta pełna jest także innych ciekawostek. Do jego najciekawszych osiągnięć należą bez wątpienia scenariusze do serii komiksów zawartych w cyklu „2000 AD”, rysowanych przez Keva Hopgooda, a także publikacje książkowe analizujące postać Jamesa Bonda w kinematografii (w końcu nazwisko Brosnan zobowiązuje). Autor w swoich publikacjach opisuje też efekty specjalne używane w kinie, czy rozprawia się z kinem science-fiction i horrorami. Perełką w twórczości Brosnana/Knighta jest natomiast guidebook „SCREAM: The Unofficial Guide to the Scream Trilogy”, stanowiący - jak nazwa wskazuje - szczegółową analizę osławionej filmowej trylogii Wesa CraveDla porządku będę używał pseudoni- na pod tytułem „Krzyk”. Oprócz sylwemu, którym podpisane zostały horrory tek twórców i aktorów, autor wylistował W trzecim odcinku „Zapomnianych ksiąg” postaram się przybliżyć Wam sylwetkę kolejnej ikony horroru, tym razem rodem z Australii. John Raymond Brosnan to twórca kilkunastu powieści grozy, fantasy i scence fiction, którego polscy fani horroru kojarzyć mogą raczej pod pseudonimem artystycznym Harry Adam Knight, chociaż warto wiedzieć też, że autor pojawiał się też na księgarskich półkach jako Simon Ian Childer, James Blackstone i John Raymond. Brosnan urodził się w 1947 roku i niestety w wieku 57 lat zmarł w Londynie na zapalenie trzustki. Zdążył na szczęście pozostawić po sobie ślad, również w kraju nad Wisłą. Sześć książek z gatunku, który najbardziej interesuje nas w „Grabarzu Polskim”, wydanych zostało w Polsce przez doskonale wszystkim znane wydawnictwo Phantom Press (będące przez moment bardziej swojsko brzmiącym Fantom Pressem - zwróćcie uwagę na okładkę „Genu”).
Harry Adam Knight „Gen” Wydawca: Phantom Press 1990 Tłumaczenie: Jerzy Śmigiel Ilość stron: 187 Ocena 5/6
Harry Adam Knight „Fungus” Wydawca: Phantom Press 1991 Tłumaczenie: Jerzy Śmigiel Ilość stron: 224 Ocena 3/6
w swojej książce wszystkie odniesienia do innych produktów popkultury, występy cameo czy żarty i oczka puszczone przez Cravena i Williamsona w kierunku widzów.
Harry Adam Knight „Tunel” Wydawca: Phantom Press 1991 Tłumaczenie: Hanna Najdychor Ilość stron: 190 Ocena 2/6
piero co uszli z życiem z katastrofy większej jednostki, którą zresztą szmuglowali narkotyki. Przeszłość należy jednak zostawić za sobą, bo teraz liczyć się będzie tylko walka o przetrwanie. Nadzieję na ratunek niespodziewanie daje Rochelle, Alexowi, Markowi, Paulowi, Lindzie i Christine ciemny, odległy kształt cichej platformy wiertniczej, na którą po kilku próbach udaje się wreszcie bohaterom dostać. Tajemnicza konstrukcja wydaje się jednak być całkowicie opuszczona przez ludzi, a jedynymi śladami ich niedawnej obecności są porzucone ubrania, wyglądające jakby ciała nagle z nich wyparowały.
Wracamy do sedna. Ponieważ na tapetę trafiają od razu trzy horrory Harry’ego Adama Knighta, pozwolę sobie zacząć od najlepszego z wybranych tytułów. W mojej ocenie na to wyróżnienie zasługuje powieść „Gen” („Slimer”), wydana po raz pierwszy w 1983 roku, czyli siedem lat przed polską premierą. Tematem przewodnim książki jest pewien nieudany eksperyment genetyczny, co w horrorowej twórczości Knighta jest Zanim bohaterowie natkną się na przyzresztą leitmotivem. czynę niecodziennej sytuacji na platforGrupkę młodych bohaterów poznajemy mie, dojdzie pomiędzy nimi do niejedw łodzi ratunkowej, dryfującej po chłod- nego konfliktu. Knight świetnie poradził nym Morzu Północnym. Delikwenci do- sobie ze zróżnicowaniem charakterów
31
i temperamentów swoich postaci, na dodatek jednej z nich nadał wyraźne cechy antagonistyczne, co tylko bardziej podkręca atmosferę. Pisarz nie uciekał także od erotyki, nadając wydarzeniom odpowiedniej pikanterii. To jedna strona medalu. Na drugiej znajduje się wspomniany już stwór - eksperyment genetyczny, który nie tylko potrafi przechwycić i odtworzyć ciało swojej ofiary, ale także przysposobić sobie jej wspomnienia. Nie muszę chyba dodawać, że taka umiejętność sieje wśród bohaterów zarazem panikę i zgrozę, ponieważ każdy może nagle okazać się morderczą maszkarą. Ale zaraz, zaraz. Skąd my to znamy? W 1982, rok przed oryginalnym wydaniem „Genu”, swoją premierę miał głośny film „Coś” („The Thing”) w reżyserii Johna Carpentera, w którym to zmiennokształtny przybysz z kosmosu wtopił się w tłum naukowców w pewnej bazie na Antarktydzie. Przybierając postać pochłoniętej ofiary stwór mógł dostać się praktycznie wszędzie i z łatwością zabijać kolejne osoby. Klimat ciemnej i zimnej bazy, a także pomysł na wykorzystanie umiejętności antagonisty były bliźniaczo podobne do tego, co Knight zaserwował w „Genie”. Czy możemy w tym przypadku mówić o plagiacie? Niekoniecznie, zwłaszcza że film Carpentera oparty był na opowiadaniu „Who Goes There” z 1948 roku, które z kolei po raz pierwszy zekranizowano w roku 1951 pod tytułem „The Thing from Another World”. Mimo wszystko warto zwrócić uwagę na pewną wtórność wykorzystanego pomysłu. Knight robił jednak co mógł, by nadać swojej historii znamiona oryginalności. Wspaniałomyślnie się nie obrażamy – wszak jak się uczyć, to od najlepszych. A przyznacie chyba,
32
że paranoja i atmosfera niekończących się podejrzeń wśród i tak skłóconych ze sobą przyjaciół to smakowity kąsek. Sam Knight może nie zaskakuje koncepcją, ale za to bardzo nadrabia więcej niż poprawnym, prostym stylem literackim, umiejętnie podkreślającym atmosferę zaszczucia i odosobnienia. Między bohaterami, z pozoru także mało oryginalnymi, iskrzy całkiem wyraziście. Dodajmy do tego sceny seksu i krwawą łaźnię, która w pewnym momencie zaczyna w powieści grać pierwsze skrzypce. Na szczęście gore nie przykrywa całości przekazu. Chociaż powieść jest bardzo krótka, a akcja pod koniec nieco zbyt szybko pędzi do przodu, trudno odmówić „Genowi” niekwestionowanego, wrzucającego ciarki na plecy klimatu grozy. Ze wszystkich powieści tegoż autora tylko tej jednej udało się mnie naprawdę wciągnąć i zaniepokoić. A straszne horrory to przecież nadal towar deficytowy. Na koniec małą ciekawostka. Aż trzy powieści Knighta, z czego dwie wydane w naszym kraju, doczekały się raczej niskobudżetowych i kiepskich jakościowo ekranizacji (które również postaram się dla Was zrecenzować). Co ciekawe, zarówno film „Proteusz” (oparty na „Genie), jak i „Carnosaur” dostępne były w Polsce na partyzancko wydanych kasetach VHS. „Proteusza” wyreżyserował spec od efektów specjalnych Bob Keen, który pracował przy takich hitach jak „Hellraiser III”, „Nightbreed” czy „Event Horizon”, a sam Knight opracował do filmu scenariusz. W jednej z głównych ról możemy zobaczyć nieśmiertelnego Craiga Fairbrassa, etatowego twardziela, mającego na koncie między innymi występ na planie „Na krawędzi” ze Stallone’em. To najbardziej znane nazwisko w „Proteuszu”.
Drugą powieścią autorstwa Harry’ego Adama Knighta, którą chciałbym się teraz zająć, jest „Tunel” („Worm”). Oryginalny tytuł tej wydanej w 1988 roku pod nazwiskiem Simon Ian Childer książki mówi o niej zdecydowanie więcej i jest bliższy prawdy niż polski – horror ten traktuje właśnie o wielkich robakach. Niestety, w żadnej mierze nie jest to dobra książka. Knight zagłębia się tym razem w temat pasożytów, które czynią spustoszenie w ciele człowieka. Horror rozpoczyna się, kiedy młoda kobieta trafia do pewnego szpitala w Middlesex. Jest bardzo wychudzona, skarży się na potworne bóle brzucha i wręcz zapada się w sobie na oczach lekarzy. Szybka interwencja jednak na nic się tu nie zda – wielki robal zagnieździł się w ciele dziewczyny i niczym najgroźniejszy tasiemiec pożera ją od środka. Co więcej, rozjuszony stwór jest niebezpieczny również poza ciałem swojego żywiciela. Uzbrojony w ostre ząbki potrafi wyrządzić dużą krzywdę, o czym zresztą przekonał się na własnej skórze jeden z chirurgów. Potworków oczywiście jest więcej, a do tego z czasem osiągną też bardziej imponujące gabaryty. Ale skąd się wzięły i do jakich celów chce ich użyć pewien przestępca?
chroniczny brak gotówki postanawia przyjąć zlecenie. Zanim uda mu się (albo i nie) rozwikłać sprawę, czytelnik dowie się o kolejnych ofiarach. Może w „Tunelu” nie uświadczymy eksperymentów genetycznych w najczystszej postaci, nie zmienia to jednak faktu, że mięsożerne pasożyty są dużo większe i dużo bardziej agresywne niż ich występujące w naturze odpowiedniki. Edward Causey, pierdołowaty i zmęczony życiem, ale jednak nieustępliwy detektyw, przeprowadzając swoje prywatne śledztwo natrafi na ślad pewnej ekskluzywnej, prywatnej kliniki, gdzie dokonywane są przerażające badania i doświadczenia. „Worm” to niestety powieść krótka, tandetna, kiczowata i niezwykle schematyczna. Chociaż styl Knighta się broni (co już ustaliliśmy wcześniej), to jednak właściwie wszystkie elementy składowe powieści wypadają zwyczajnie kiepsko. Szkoda, bo na pierwszy rzut oka historia zmutowanych robali, okraszona obowiązkowo krwawymi zgonami i ostrym seksem mogła wydawać się po prostu ciekawa. Kuleje jednak to, co tak bardzo magnetyzowało czytelników w „Genie” – bohaterowie. Chociaż samego Causeya koniec końców da się polubić, to pozostałe postacie przemykają przez karty książki błyskawicznie, pojawiając się i znikając, na dodatek wchodząc ze sobą w mało wiarygodne interakcje. Motywacja bohaterów to sprawa dyskusyjna, chociaż owładnięty dziwną obsesją czarny charakter, planujący użyć robaków do zagłady ludzkości budzi raczej uśmiech politowania.
Na te i inne pytania postara się odpowiedzieć pewien z pozoru mało sympatyczny protagonista – Edward Causey. Mężczyzna jest prywatnym detektywem, wyciętym zresztą z wyświechtanej kliszy. Nie stroni od alkoholu, a jego wątpliwe umiejętności sprawiają, że od jakiegoś czasu jest bezrobotny. Zgłasza się jednak do niego niejaka Olivia Finch, jak się okazuje siostra pierwszej ofiary, która zmarła podczas operacji Gwoździem do trumny tradycyjnie jest w szpitalu. Kobieta chce poznać przy- też naprawdę fatalna okładka, tona liteczynę jej śmierci. Causey cierpiący na rówek i kiepski polski przekład, ale chy-
33
ba dla nikogo nie jest już nowością, że redakcja i korekta to słowa kompletnie obce temu nieistniejącemu już wydawcy. Przed kompletną porażką i zapomnieniem powieść ratuje tylko otwarte zakończenie, w którym nie ma miejsca na ckliwy happy-end. To rzadkość i odważny ruch ze strony autora, zwłaszcza kiedy praktycznie cała konkurencja wciska do swoich horrorów szybkie i bezpłciowe finały, w których dobro triumfuje, a zło zostaje pokonane. To jednak zbyt mało, aby „Tunel” komukolwiek polecić. Trzecią i ostatnią w tym tekście książką Harry’ego Adama Knighta jest „Fungus” („The Fungus” aka „Death Spore”). Książka ta wprawdzie swoim rozbudowaniem i poziomem wyraźnie przebija wspomniany wyżej „Tunel”, ale nadal stanowi mało interesującą pozycję, przeznaczoną tylko dla najwytrwalszych fanów gatunku. Tym razem atak morderczego grzyba ponownie jest wynikiem nieudanego eksperymentu, mającego na celu rozwiązanie żywnościowych problemów świata. Autor wykorzystuje ten motyw nie tylko po to by ukazać zjawisko pożerania ludzi przez obrzydliwego fungusa, ale także aby nakreślić świat iście postapokaliptyczny. Knight z dziką przyjemnością obraca eksperyment kierowany dobrymi pobudkami w tragedię. Sztucznie wyhodowana, wysokoproteinowa grzybnia posiada praktycznie nieograniczone możliwości adaptacyjne, potrafi zaabsorbować w zasadzie wszystko, a do tego błyskawicznie się rozprzestrzenia. Coraz więcej osób pada ofiarą grzyba – niektórzy są po prostu pożerani, inni stają się jego częścią, zachowując pełną świadomość lub jej część. Ciała pozostałych ofiar przechodzą straszliwą mutację. Niektórzy rozpadają się na kawałki, inni nie
34
potrafią poradzić sobie z zachodzącymi w nich zmianami i po prostu wariują, w niektórych przypadkach stając się żądnymi krwi, bezwzględnymi istotami. Z katastrofą próbuje walczyć rząd, ale z miernym skutkiem. Pod wpływem rozpowszechniającej się epidemii pada Londyn i okolice. Napięte stają się też międzynarodowe stosunki polityczne – władze innych krajów żądają radykalnych kroków, ze zbombardowaniem Wielkiej Brytanii włącznie. W końcu zmontowana zostaje ekipa, która ma być ostatnią szansą ludzkości. W skład drużyny marzeń wchodzi nieprzeszkolony do działań w terenie pisarz Barry Wilson. Jego celem jest odnalezienie byłej żony, wysokiej klasy eksperta od grzybów. Problem polega na tym, że to właśnie ona jest w dużej mierze odpowiedzialna za katastrofę. Do jego ochrony przydzielony zostanie skłonny do agresji i alkoholu sierżant Slocock (który za Wilsonem wyjątkowo nie przepada), a także Kimberley, prześliczna pani doktor, która wprawdzie stanie się przyczyną konfliktu pomiędzy mężczyznami, ale jako jedyna wie jak używać preparatu zwanego megacryną, który rzekomo potrafi zatrzymać rozwój grzybicy w ciele człowieka. Harry Adam Knight w „Fungusie” zaimponował mi głównie solidnym researchem, który wzbogacił jego wiedzę o bardzo fachową terminologię. W książce sporo jest profesjonalnego słownictwa, związanego nie tylko z biologią, ale także na przykład ze sprzętem wojskowym. Opisy, parametry, technikalia, do tego w całkiem pokaźnych ilościach, to mimo wszystko nadal rzadkość w gatunku, jakim jest horror. Problem w tym, że wędrówka bohaterów przez opanowany przez grzyby teren totalnie nie trzyma
czytelnika w napięciu. A w brutalnej powieści katastroficznej powinna to być przecież kluczowa sprawa, czego przykładem mogą być „Głód” i „Plaga” Grahama Mastertona. Pomimo stosunkowo pokaźnej ilości akcji, powieść w tajemniczy sposób się dłuży. Być może wina leży właśnie w trudnych, fachowych opisach, które jak widać dla horroru mogą być mieczem obusiecznym. W wielu miejscach „Fungus” przypomina raczej tanią powieść science-fiction, czego dobitnym dowodem jest kiczowata i groteskowa końcówka, zupełnie nie pasująca do reszty powieści. Udał się natomiast autorowi sam pogrążony w grzybie świat – z pozoru tajemniczy, cichy, kolorowy, przyciągający jak nieznana planeta, ale w gruncie rzeczy śmiertelnie niebezpieczny.
Bohaterowie od samego początku wiedzieli, że ich misja, nawet jeśli nie zakończy się porażką, będzie misją samobójczą. Rozmiary katastrofy są ogromne, więc Knight mógł robić to, co wychodzi mu najlepiej – zabijać na kartach powieści setki ludzi w sposób iście spektakularny. Niestety w przypadku „Fungusa” efekt nie do końca się udał – przynajmniej na mnie powieść nie podziałała tak, jak powinien działać niezobowiązujący horror.
Trzeci odcinek „Zapomnianych ksiąg” za nami. Udało mi się przetrwać atak zmutowanego maszkarona, obrzydliwych robali i morderczego grzyba, więc jest spora szansa, że następnym razem opowiem Wam trochę o dinozaurach, krwiożerczych mackach i płonących ludziach. Jeśli macie jakieś uwagi, przemyślenia, zdjęcia lub po prostu życzenia odnośnie tego, co chcecie zobaczyć Sporym plusem powieści jest natomiast w przyszłości w tym dziale, to piszcie na wydźwięk zakończenia, w którym po- pocztarus@wp.pl. Do przeczytania! nownie nie ma miejsca na happy end.
PROTEUS Proteusz Wielka Brytania 1995 Dystr.: Brak Reżyseria: Bob Keen Obsada: Craig Fairbrass Toni Barry William Marsh Jennifer Calvert
X
Text: Piotr Pocztarek
X X X X
W 1995 roku, dwanaście lat po premierze powieści „Gen” Harry’ego Adama Knighta, światło dzienne ujrzała jej ekranizacja, zatytułowana „Proteusz”. Zabrał się za nią spec od efektów specjalnych Bob Keen, który na koncie ma pracę przy takich filmach jak „Dzieci Kukurydzy II”, „Waxwork” czy „Highlander”. Bob budował też modele do „Star Wars” i „Aliena”, ale ani Lucas ani Scott nie zaszczycili jego nazwiska umieszczeniem w napisach końcowych. CV może Keen ma średnio imponujące, jednak napatrzył się zarówno na duże, jak i na małe produkcje. Dodając do tego wysoki poziom materiału źródłowego, „Proteus” miał szansę aby stać się filmem przynajmniej przyzwoitym. Sam Knight trzymał nad produkcją swoją pieczę, a także opracował scenariusz, w efekcie czego dostaliśmy nie tylko adaptację „Genu”, ale także kilka scen poszerzających wiedzę, jaką czytelnicy wynieśli z lektury powieści. Szóstki rozbitków nie spotykamy więc od razu na dryfującej łodzi ratunkowej, a nieco wcześniej – tuż przed katastrofą statku, którym szmuglowali narkotyki. Rzuca to nieco światła na okoliczności, w ja-
36
kich doszło do wypadku. Chwilę później brniemy już przez zamgloną, mroczną taflę oceanu i razem z bohaterami lądujemy na z pozoru opuszczonej platformie wiertniczej, żeby stopniowo odkryć krwawy sekret nieudanego eksperymentu genetycznego. Keen buduje napięcie stopniowo i nie do końca w sposób udany. Klasyczni do bólu bohaterowie są oczywiście z początku zagubieni i zaskoczeni, ale nie przeszkadza im to sobie dogryzać, a potem błąkać się ciasnymi korytarzami z bronią w ręku. Widać jednak, że coś na nich poluje – sceny poprzerywane są zabarwionym na zielono widokiem „z oczu” stwora, goniącego akurat jakąś ofiarę. Nie wygląda to ani dobrze, ani przerażająco, a potem jest już tylko gorzej. Bohaterowie „Genu” na kartach powieści mieli w sobie więcej życia i byli po prostu ciekawsi niż ich aktorskie odpowiedniki w „Proteuszu”. Poziom i umiejętności
obsady pozostawiają wiele do życzenia, podobnie jak dialogi. W filmie nie czuć ani grama napięcia i tak pozostanie aż do samego końca. Na dodatek spora część wątków z książki została po prostu pominięta. Muszę jeszcze rozprawić się z efektami specjalnymi, które powinny przecież być mocną stroną Boba Keena. Owszem, w filmie znajdzie się kilka obrzydliwych scen i miejsce na niezłą charakteryzację absorbowanych przez stwora ofiar, ale te najważniejsze, kluczowe momenty wyglądają po prostu tragicznie. OK, rozumiem minimalny budżet i wzięcie sobie na cel nie kin, a wypożyczalni wideo, ale ostateczne pojawienie się potwora wyglądającego jak tania wersja rekina ze „Szczęk” na dwóch nogach grozi naruszeniem przepony ze śmiechu. Zwłaszcza kiedy dla kontrastu mamy Craiga Faribrassa, walczącego ze stworem z zawziętym wyrazem twarzy.
tant zabija, używa do tego celu macek, Niby mamy do czynienia z horrorem, wpychające je do gardła swoim ofiarom, a jednak „Proteusz” może wystraszyć ale krwi praktycznie tu nie uświadczymy. chyba tylko kilkuletnie dzieci. Kiedy mu- Zupełnie nic nie zapada tutaj w pamięć i trudno szukać dla tego filmu usprawiedliwienia. Na język cisną się tylko słowa „zmarnowany potencjał”. Pamiętajmy, że był to rok 1995 – a już w latach 70. i 80. horrory potrafiły wyglądać dużo lepiej i o wiele bardziej przerażająco. „Proteusz” to zwykła kaszana, chociaż dzięki niej przypomniałem sobie jak to jest oglądać filmy na kasetach VHS i słyszeć te koszmarne dialogi z ust samego Tomasza Knapika. So awesome!
37
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Zysk i S-ka 20l3 Tłumaczenie: Leszek Erenfeicht Ilość stron: 544
Kto by pomyślał, że Mel Brooks, jeden z największych prześmiewców kina, twórca takich dzieł jak „Młody Frankenstein”, „Płonące siodła” czy „Robin Hood – Faceci w rajtuzach” spłodzi syna, który będzie specjalistą od żywych trupów i autorem tak niezwykłych książek jak „Zombie Survival” i „World War Z”. Ponieważ właśnie do kin wkroczyła ekranizacja tego ostatniego tytułu, a do księgarń – jego drugie wydanie, warto przypomnieć, co się z czym je. W „Zombie Survival” Brooks stworzył podręcznik do walki z żywymi trupami na wypadek wybuchu epidemii wirusa solanum, w mniej lub bardziej zaradny sposób opisując sposoby walki, eliminacji, ewakuacji i radzenia sobie z zagrożeniem. W „World War Z” idzie dalej. Przedstawia świat, który doświadczył tego tragicznego wydarzenia, świat, który padł plagą żywych trupów, które opanowały cały glob. Najważniejsze i najbardziej oryginalne jest jednak to, że całość została utrzymana w formie reportażu, a wszystkie zdarzenia opowiadają nam uczestnicy i naoczni świadkowie wojny z zombie. Siłą utworu jest rozmach. Brooks opisuje pogrom jak prawdziwy konflikt, badając symptomy, początki plagi, wzajemne oskarżenia i ostrzeżenia, wreszcie wybuch Wielkiej Paniki. Rozdziały poświęcone tym zdarzeniom operują najczęściej suchymi faktami przedstawianymi z różnych punktów widzenia, z różnych zakątków świata, jednak co chwilę pojawiają się w nim klasyczne wzorce zombie – strach, rozpad więzi i zasad moralnych, agresja żywych trupów. Wplecione w konwencję reportażu tworzą piorunujące wrażenie, zwłaszcza
że Brooks zadbał, by każda z osób opowiadających zdarzenia miała inną historię, by jej odrębność kulturowa nie pozostawiała żadnych wątpliwości, by jej przemyślenia i sposób wysławiania się nie przypominały żadnego innego z poznanych w książce. Rozdział poświęcony „Frontowi w Ameryce” zbliża się trochę za bardzo do konwencji łopoczących sztandarów i wszystkich kochających Boga i USA, ale już następne „Dookoła świata – i ponad nim” i „Wojna totalna” serwują wizję wojny, jakiej dotąd nie widział nikt. Na lata zostały mi w pamięci sceny z Betlejem w Palestynie czy z ataku w Japonii. Niezapomniane wrażenia pozostawiają również opowieści pilotów samolotów czy kapitanów łodzi podwodnych. Brooks nie prezentuje jednego światopoglądu – w walce biorą udział mieszkańcy Indii i Chin, Korei Południowej i Finlandii, Norwegii i Rosji. Głos zabierają komuniści, ekstremiści, demokraci, konserwatyści, chrześcijanie, prawosławni, buddyści i inni. Ich historie opowiadają o walkach bronią konwencjonalną, prototypową, czasem całkowicie niezgodną z zasadami moralności. Co jednak ważne, forma reportażu ukazuje jedynie konflikt, jego ogrom i tragiczne skutki, jednak nie odnajduje winnych i nikogo nie osądza. Z drugiej strony, konwencja, jaką przyjął tu autor powoduje, że w pewnym momencie nie śledzimy już zdarzeń, a jedynie poznajemy opinie innych osób, wyłuskując co nieco istotnych informacji. Zwolennicy wartkiej akcji i krwawych horrorów nie mają tu więc czego szukać. Miłośnicy zombie powinni jednak bezwzględnie zapoznać się z tym wyjątkowym utworem, który jako jedyny dotąd tak wyczerpująco ukazał plagę żywych trupów.
Text: Łukasz Radecki
MAX BROOKS - World War Z (World War Z)
39
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Videograf 20l3 Ilość stron: 507
Elfy, Ludzie i Mieszańcy, zamieszkujący magiczną krainę szykują się do wojny, mającej przynieść ostateczne rozwiązanie rasowych konfliktów. Na dworze niebezpieczne społecznie nastroje podsycają zwalczające się koterie, które po zaginięciu Króla pragną przejąć władzę. Chwiejną równowagę niszczy pojawienie się wędrowca spoza Oggrestydhemgardu. Jego umiejętności i oporządzenie wskazują, że jest on przybyszem z innego świata, którego obie wrogie frakcje usiłują wykorzystać do własnych celów. Przeciw utworowi Górniaka sprzysięgło się wszystko: tytuł, szata graficzna okładki, treść blurbu, dołączone mapy i odsyłacze do nieistniejących języków oraz udziwnione nazwy własne wskazują, że czytelnik ma do czynienia z kolejna powieścią fantasy. Dopiero wnikliwsze przyjrzenie się światu przedstawionemu nakazuje zrewidować tę opinię. Uwagę Czytelnika zwraca ostentacja, z jaką autor traktuje spetryfikowane rozwiązania fabularne i konwencjonalne postacie właściwe literaturze fantasy. Można dopatrywać się w tej strategii pogłosu lektury „Pozaświatowców. Świata bez bohaterów” Brandona Mulla, bądź „Smoka i jerzego” Gordona R. Dicksona. Zarówno w powieści Górniaka, jak i przywołanych tu utworach z kręgu fantasy humorystycznej, dostrzegamy tendencję do degradowania śmiechem stereotypowych rozwiązań; Górniak jednakże (i to stanowi o osobnej pozycji jego po-
wieści) nie poprzestaje na traktowaniu fabularnych zdarzeń z „przymrużeniem oka”. Sposób kształtowania losów fabularnych postaci wskazuje, że celem pisarza nie jest pusta zabawa konwencją, lecz – skierowane do odbiorcy – zaproszenie do refleksji nad jego stosunkiem do literatury rozrywkowej. Konieczna jest jednakże uważna lektura i znajomość elementarnych schematów fabularnych właściwych literaturze fantasy, aby nie czytać tej powieść – wbrew intencji autora – „serio”.
Text: Adam Mazurkiewicz
RAFAŁ GÓRNIAK - Przekleństwo rasy
Przede wszystkim, na przekór zapowiedziom z okładki, nie jest to powieść fantasy. Owszem, są elfy, spiski, wojny, pojawia się nawet przybysz z innej czasoprzestrzeni, okrzyknięty Wybrańcem. Zarazem jednak to, co w realizacjach fantasy „klasy B” stanowi wartość samoistną, w wypadku „Przekleństwa rasy” ma charakter drugoplanowej scenografii. Tym bowiem, co wyróżnia powieść Górniaka, jest przeniesienie akcentu z czynnika akcji (jakkolwiek fabularnie wiele się w niej dzieje i nie można narzekać na powolne tempo akcji) na kwestie pomijane zazwyczaj w literaturze fantasy: implikacje wynikające z konfrontacji reprezentantów odmiennych porządków społeczno-cywilizacyjnych (a w tym wypadku i ontologicznych, jako że technika skonfrontowana zostaje z magią), oraz obraz działań politycznych, mających na celu utrzymanie równowagi świata targanego konfliktami.
41
A HAUNTED HOUSE A Haunted House USA 2013 Dystr.: Brak Reżyseria: Michael Tiddes Obsada: Marlon Wayans Essence Atkins David Koechner Cedric the Entertainer
X X
Text: Piotr Pocztarek
X X X
42
Dla wszystkich tych, którzy uważają, że „Scary Movie” zakończył się na dwóch pierwszych częściach, mam świetną wiadomość. Debiutujący pełnym metrażem Michael Tiddes, uzbrojony w scenariusz Ricka Alvareza i Marlona Wayansa (!), powraca z parodią (!!) horrorów (!!!) o nawiedzonych domach (!!!!). Brzmi znajomo? Zgadza się, gdzieś już to widzieliśmy. Marlon Wayans, pamiętny Shorty, a przy okazji brat reżysera pierwszych dwóch „Strasznych filmów” powraca w doskonale znanej mu konwencji. Wayans wciela się także w główną rolę w „A Haunted House”. Malcolm i Kisha wprowadzają się do wymarzonego domu, w którym oczywiście straszy. Para z początku zbyt zajęta seksem niespecjalnie zwraca na to uwagę, z czasem jednak ingerencja ducha zaczyna być coraz silniejsza. Co dalej? Tego już można się domyślać – David Koechner przyjeżdża zainstalować ka-
mery, Cedric the Entertainer odprawia egzorcyzmy, używając tekstów z „Pulp Fiction”, a podejrzanie homoerotyczne medium Chip ma bardziej ochotę na pana domu niż na wypędzenie ducha. „A Haunted House” to głównie trafna parodia „Paranormal Activity”, sprawnie punktująca wszystkie głupoty oryginału, a jak wiemy, było ich całkiem sporo. Dostaje się również większości niedawnych filmów o opętaniach – „Kronice opętania”, „Rytuałowi”, „Demonom” (świetna scena!), „Sinister” czy „[REC]”. Humor nie zmienił się wiele od czasów pierwszych „Strasznych filmów”: nadal jest niepoprawny politycznie (sporo trzymających dystans żartów o Murzynach), a także często toaletowy i świński. Jednak na tle czwartej i piątej części „Strasznego filmu” „A Haunted House” wypada nieco lepiej. Mniej tu kretyńskich, slapstickowych gagów, w których ktoś uderza noworodkiem o framugę, a nieco więcej całkiem błyskotliwego humoru słownego. Mocno plusuje też obsada – na co stać Wayansa, wiedzą wszyscy, Cedric the Entertainer tradycyjnie daje radę, a solidnym wsparciem jest też komiczny Nick Swardson.
Ten nakręcony za marne dwa miliony dolarów film zwrócił się dziewięciokrotnie już w weekend otwarcia (!), a do tej pory zarobił już ok. 40 milionów, nikogo nie dziwi więc decyzja o nakręceniu sequela, który już został zaplanowany na przyszły rok. Czyżbyśmy byli świadkami narodzin nowej marki? Mamy do czynienia z ciekawą sytuacją, gdzie jeden z braci Wayansów postanowił stanąć do otwartej walki z marką, którą kiedyś
sam wynalazł i rozwinął. Od „Strasznego filmu” Wayansowie zostali wprawdzie odsunięci, ale powrót Marlona z bardzo podobną koncepcją może być receptą na ponowny sukces. I chociaż „A Haunted House” nie dorównuje póki co oryginalnej trylogii „Scary Movie”, to stanowi lepszą rozrywkę niż jego dwie ostatnie części. Czas iść po popcorn, zapowiada się walka na śmiech i życie.
43
-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Zysk i S-ka 20l3 Tłumaczenie: Krystyna Chodorowska Ilość stron: 467
Ambasadoria to niezwykłe miasto na krańcach znanego wszechświata, w którym koegzystują ludzie oraz tajemnicza rasa zwana Gospodarzami. Ich język jest niezwykły, tylko niewielka, modyfikowana grupa Ambasadorów jest zdolna się z nimi porozumieć, a dodatkowo Gospodarze nie są zdolni do kłamstwa. Kłopoty zaczynają się w chwili, kiedy na planetę przybywa nowy Ambasador. Krucha równowaga zostaje zachwiana, a wojna ras wisi na włosku. Główną bohaterką powieści jest Avice Benner Cho – nawigatorka na statku podróżującym w „wiecznym nurcie”, morzu czasoprzestrzeni rozciągającym się poza nasza rzeczywistością. Tylko ona – w wyniku niezwykłej więzi, jaka łączy ją z Gospodarzami - rozumie, że musi osobiście porozumieć się z nimi, by zapobiec tragedii. China Miéville przyzwyczaił już czytelników do wysokiego poziomu swojej twórczości. Mimo coraz to nowych pomysłów i założeń fabuły, nigdy nie obniża poziomu, a raczej podnosi poprzeczkę - zarówno innym, jak i samemu sobie. Jego najnowsza powieść to kolejny przykład wyśmienitej historii łączącej cechy thrillera s-f oraz niezwykłej, doskonale wykreowanej opowieści o trudnościach w kontakcie i relacjach z obca rasą. Wyjściowym punktem rozważań autora jest język, jakim posługują się obcy. Język zupełnie inny od tego, jaki znamy. Ich niezdolność do wypowiadania kłamstwa - które jest sprzeczne z ich postrzeganiem rzeczywistości - to punkt wyjścia do wykreowania magicznego, niezwykłego świata. Pełnego niuansów, sprzeczności i całkiem obcego, jednak bliskiego zarazem, bo skażonego typowymi dla nas, ludzi, przywarami, jakimi są kłam-
stwa, intrygi, spiski oraz chęć manipulacji i dominacji nad biegiem zdarzeń. Styl pisania Miéville’a jest bardzo poetycki. Nie bez podstaw Ursula Le Guin nazwała tę powieść „w pełni dojrzałym dziełem sztuki”. Klimatem „Ambasadoria” przypomina bowiem twórczość właśnie Le Guin (choćby z „Opowieści orsiniańskich”). Powieść brytyjskiego autora skupia się na problemach dotyczących relacji dwóch obcych sobie ras. Relacji trudnych, opartych na bardzo kruchych podstawach, napiętnowanych różnicami, sprzecznościami i wadami każdej z ras. Zwłaszcza naszej. Największą barierą dzielącą obie grupy jest odmienność języka i to właśnie jest osią powieści, widzianej przez czytelnika oczami głównej bohaterki. To właśnie Avice oprowadza nas po zakamarkach Ambasadorii, ukazuje nam skomplikowane relacje społeczne pomiędzy personelem Ambasady oraz oparte na starannie przestrzeganych rytuałach spotkania z Gospodarzami. W trakcie lektury nieustannie przychodziło mi na myśl wyśmienite opowiadanie Teda Chianga „Historia twojego życia”. Tam też osią utworu była próba zrozumienia języka obcej rasy i ukazanie różnic wynikających z odmiennego, dużo szerszego postrzegania rzeczywistości przez obcych. Miéville opisuje to jednak w inny, bardziej poetycki sposób, wplatając te rozważania w opisy wykreowanego przez siebie, nowatorskiego świata.
Text: Mariusz „Orzeł” Wojteczek
CHINA MIEVILLE - Ambasadoria (Embassytown)
„Ambasadoria” to doskonały thriller SF, a zarazem poetycka opowieść o obcym świecie. Nie wypada jej nie znać żadnemu miłośnikowi fantastyki. Rozrywka na najwyższym poziomie. Polecam.
45
Bohaterem historii jest Mateusz, policjant z wydziału do walki z cyberprzestępczością. W życiu układa mu się nienajgorzej, aż do czasu, gdy w jego otoczeniu zaczynają ginąć ludzie. Kuriozalne wypadki, niewytłumaczalne przypadki… gorąca pętla zimnej śmierci zaciska się coraz mocniej. Kto będzie kolejny? Kto stoi za zabójstwami? Czy w podejrzanych okolicznościach wszystkich – coraz liczniejszych – śmierci palce maczały siły nieczyste? A może Mateusz ma rozdwojenie jaźni i to on morduje? Każde rozwiązanie jest możliwe, choć tylko do momentu, w którym wszystkie nici się splatają w jeden mocny sznur wiodący do gwałtownego finału.
Michał Organiściak Sąd nad Daneveldem
W celi panował przenikliwy ziąb. Chuchnąłem w starcze dłonie, by choć trochę rozgrzać zgrabiałe palce, po czym chwyciłem nóż. Była to porządna italska stal, osadzona na zgrabnej, dobrze leżącej w dłoniach rękojeści. Ten ostrzejszy niż brzytwa stary przyjaciel wciąż przypominał mi dawny żywot. Zdecydowanym ruchem zaostrzyłem gęsie pióro i odłożyłem nóż obok równo przyciętych pergaminów. Pierwsze promienie słońca zagościły w mej celi pokutnej na szczycie wieży benedyktyńskiego klasztoru w Sankt Gallen. Zamoczyłem pióro w inkauście i zawahałem się po raz ostatni. Szaleństwo, przed którym uciekałem przez pół świata, wreszcie mnie dopadło. Jak skazaniec patrzy ostatni raz na okrutny świat u stóp szafotu, tak ja spojrzałem na rozświetlone promieniami słońca mury mej celi. Świeże, wczoraj wmurowane kamienie znaczyły miejsce, gdzie dotąd znajdowały się drzwi. Teraz pozostawiono mi jedynie szparę – dość szeroką, by zmieściła się w niej miska ze strawą lub księga do kopiowania. Tak jak skazaniec w końcu przymyka powieki, nim kat ostatnią poczyni mu posługę, tak ja zmrużyłem zmęczone oczy, przywołując koszmar sprzed lat. Rozpocząłem zapiski, na szalony sposób. Kreśliłem łacińskimi literami słowa w polskim języku, języku moich przodków. Było to oznaką roztropności. Zamurowany w tej pokutnej celi, nie chciałem, by treść moich zapisków została odczytana przez poboż-
47
Biblioteka Grabarza Polskiego
Ilustracja: Igor Myszkiewicz
48
Michał Organiściak - Sąd nad Daneveldem
nych braciszków. Pisałem, aby pobudzić pamięć, aby nie pomylić się w słowach skomplikowanego rytuału. Jeśli to, co miarkuję uczynić, zakończy się powodzeniem, zabiorę notatki ze sobą. Lecz gdy poniosę klęskę, nie chcę, by ktokolwiek ruszył moim śladem. Zanurzyłem ponownie pióro w inkauście. Myślałem o innej murowanej komnacie, w której ponad trzydzieści lat temu, w grudniu roku pańskiego 1398, zebraliśmy się w czwórkę, by osądzić Michała von Daneveld... *** 30 grudnia 1398 roku, Intersberg Dzień był ponury i grudniowy, jednak komnatę wypełniało przytulne ciepło płonących w kominku drewnianych szczap. Zasiedliśmy przy okrągłym stole, niby u Króla Artura. Naprzeciw mnie Rodgird Toruńczyk, najstarszy z krzyżaków, po mej prawicy Zygfryd z Arnswalden. Po mej lewej stronie siedział jego niedawny giermek, obecnie już pasowany, jasnowłosy Hugon, również z Arnswalden. – Sprawa jest prosta, bracia, to zdrajca, tchórz i dezerter – powiedział Hugon. Był jeszcze młody, nie dziwiło mnie zatem, że świat postrzegał w prosty sposób. – Dezerter i zdrajca, owszem, ale znam Michała von Daneveld od piętnastu lat, nigdy nie był tchórzem – odparł na to Rodgird Toruńczyk, a jego wzrok powędrował na Zygfryda. Ostatni z krzyżackich rycerzy rozejrzał się po nas, skubiąc swą spiczastą brodę. W końcu westchnął głęboko i powiedział powoli: – Winny dezercji; nie wiemy, czy zdradził. Po tych słowach spojrzenia krzyżackich braci zatrzymały się na moim obliczu. Czułem rosnące napięcie, ale wytrzymałem chwilę i spokojnym głosem powiedziałem:
49
Biblioteka Grabarza Polskiego
– Uważam, że jest niewinny... Zapanowała cisza, po czym porywczy młodzieniec uderzył pięścią w stół. – Jak niewinny!? – zakrzyknął, podrywając się na równe nogi. – Jego opowieść jest niedorzeczna! Trzy niedziele temu wyruszył z Intersbergu, wiodąc rajzę grudniową na żmudzińskie sioła. Dwustu zbrojnych ruszyło pod jego przywództwem nieść krzyż i nawracać pogan. Mija dziesięć dni i patrol natrafia na leżącego w błocie półżywego Michała von Daneveld. Nikt inny nie przeżył, a zamiast wytłumaczenia słyszymy brednie. Porywczy Hugon wykrzyczał to, co pozostali myśleli. – Przemyślcie jego opowieść, a zrozumiecie, że nie mógł zmyślić wszystkiego – odparłem, sadzając wzrokiem Hugona z powrotem na miejsce. – Chcesz go bronić ? – spytał Rotgird Toruńczyk. – Gotowiśmy pomyśleć, że jesteś z nim w zmowie. Po tych słowach zapanowała cisza. Przez chwilę zastanawiałem się, czy jestem cokolwiek winien oskarżonemu Michałowi von Daneveld. Wciąż jeszcze mogłem się wycofać. Byłoby to rozsądne – w przeciwieństwie do trzech pozostałych nie byłem rycerzem, a jedynie kapitanem najemników. Zwałem się wtedy – piszę wtedy, bowiem w swym burzliwym żywocie trzykroć zmieniałem miano – Mikołaj Cheirurg. Na sąd nad dowódcą grudniowej rajzy zaproszono mnie z jednej przyczyny: rycerze zgromadzeni przy tym stole znani byli z niechęci do oskarżonego, który piął się bardzo szybko po szczeblach zakonnej kariery. Byłem im potrzebny, by wyrok śmierci nie budził niczyjej wątpliwości. – Przypomnij sobie zatem, co powtarzał gdy go znalazłeś... – powiedziałem bezpośrednio do Toruńczyka. ***
50
Michał Organiściak - Sąd nad Daneveldem
18 grudnia 1398 roku, pogranicze żmudzińskie Zimny, północny wiatr rozwiewał białe mokre od deszczu płaszcze półbraci zakonnych. Byli na szlaku od ośmiu dni, idąc śladem rajzy prowadzonej na Żmudź przez Michała von Daneveld. Klnąc, na czym świat stoi, podążali za swym przywódcą, rycerzem Rotgirdem Toruńczykiem, który kierowany ślepą zawziętością za wszelką cenę chciał doścignąć rajzę. Z początku ślad po przemarszu oddziału Danevelda był wyraźnie widoczny. Rajza wbiła się, niczym ostry sztylet, w parszywe ciało pogańskiej Żmudzi. Znaczyła krwią, ogniem i żelazem trasę swojego przemarszu. Pięć pierwszych dni szli szlakiem wytyczonym przez szubienice i pogorzeliska. Piątego dnia dotarli do Starych Trok, zniszczonego ledwie siedem roków wcześniej zamku. Zgodnie z traktatem Salińskim Żmudź została oddana przez Witolda w panowanie krzyżackie. Jednak to, co zapisano na pergaminie, teraz pieczętować przyszło krwią. Ale w Starych Trokach zastała ich odwilż, niezwykła jak na tę porę roku. Trakty upodobniły się do błotnistej mazi, a strugi deszczu były tak obfite, że spędzili cały dzień w ruinach przy pogorzelisku. Rajza i tu ogniem i żelazem niszczyła pogaństwo. W Starych Trokach wiodący kopię Rotgird Toruńczyk stracił pierwszego ze swych ludzi. Półbrat Herman, weteran wielu wypraw, zginął w sposób, który wykpiwany byłby przy ogniskach. Rozgrzewający się winem i wesół opuścił towarzyszy, by dać ulżyć pęcherzowi. Poszedł za zwalony ceglany mur. Gdy nie wracał, dwóch ludzi poszło jego śladami. Znaleźli go leżącego twarzą w starej fosie, wypełnionej po deszczach brudną wodą. Na jego martwej twarzy zastygł wyraz bezgranicznego przerażenia. Od tamtej pory minęły trzy dni... Trzy dni, podczas których niezłomna wola rycerzy Najświętszej Panienki narażona została na niezwykłą próbę. Najpierw Wiktor z Gniewu
51
Biblioteka Grabarza Polskiego
jadący na czele oddziału wybrał na miejsce popasu niewielką polanę. Tyle że pod błotem był lód i niewielkie oczko wodne. Niewielkie, ale na tyle głębokie, że przykryło Brata Wiktora wraz z rumakiem. W pełnej zbroi płytowej nie miał żadnych szans. Również i śmierć Hermana można było jeszcze brać na karb nieszczęśliwego losu. Jednak dnia następnego koń Mikołaja von Helfenstein poniósł. Mimo iż von Helfenstein był doświadczonym jeźdźcem, wydarzył mu się wyjątkowo niefartowny upadek. Śmiertelny upadek. Wtedy już wszyscy powtarzali, iż pogoń za rajzą von Danevelda jest misją przeklętą przez Boga. A kolejnego dnia... A kolejnego dnia Mangold von Thierberg po prostu nie obudził się, zmarłszy we śnie. Na jego martwej i zimnej twarzy zastygł wyraz przerażenia. Rotgird Toruńczyk stanął w strzemionach i wpatrywał się w dal. Jednak ściana deszczu ograniczała widoczność. – Powinniśmy wracać – powiedział jeden z półbraci imieniem Marten, stając strzemię w strzemię z Rotgirdem. – Nie możemy, ruszyliśmy, by ostrzec Danevelda. Zgodnie z doniesieniami szpiegów jego rajza idzie wprost na koncentrację wojsk żmudzińskich. Jeśli ich nie ostrzeżemy, żmudzini dopadną naszych i przy przewadze dziesięciu na jednego wybiją do nogi – odparł Rotgird. Nie dodał, że śmierć Denevelda byłaby mu bardzo na rękę, bał się nawet przyznawać do tych myśli przed samym sobą. – Coś nas ściga. Ściga i zabija – spokojny zwykle Marten patrzył nań przerażony. – Pięć albo sześć wiorst stąd jest góra Niebożyc. Poganie w roku ubiegłym zbezcześcili tam kapliczkę postawioną przez szlachetnych braci zakonnych z Inflant. To dobre miejsce na obóz. Na miejscu Danevelda tam właśnie bym się zatrzymał. Jeśli go tam nie będzie. – Rotgird przełknął ślinę, czując na sobie wzrok półbraci. – Wracamy. Marten obrócił się w kierunku pozostałych krzyżaków. Kiwające głowy i wyraźny wyraz ulgi na twarzach dały mu do zrozumienia, że
52
Michał Organiściak - Sąd nad Daneveldem
przystają na te warunki. Rotgird zacisnął zęby, by nie przekląć. Jego własny oddział na skraju buntu. Krzyżacki rycerz najchętniej wszystkich wysłałby za to na szafot. Był jednak jeden powód, dla którego on, szlachetny Rotgird Toruńczyk, wiedział, że tego nie uczyni. Uczucie, które wypełniało twarde jak damasceńska stal serce rycerza. Strach... Nagle, pomiędzy strugami deszczu zamajaczyła odległa postać. Człowiek szedł czy też biegł ku nim traktem, zataczając się i co chwila padając na kolana. Stali przez chwilę jak zaklęci pogańską magią, po czym rzucili się w kierunku przybysza. Ich miecze pozostały jednak w pochwach, gdy przypadli doń, starając się udzielić mu pomocy. Człowiek ten nosił na sobie krzyżacki płaszcz, niegdyś biały. W pierwszej chwili nie rozpoznali wykrzywionej maską szaleństwa, podrapanej i brudnej twarzy. Odnaleźli dowódcę grudniowej rajzy – Michała von Daneveld. *** – Powtarzał „F’tagn”? – spytałem. – Czy ktoś z was w ogóle wie, co to oznacza? – To było jedyne słowo, które był w stanie wymówić, gdy go znaleźliśmy – odparł Rotgird, tłumiąc zimne dreszcze, jakie nachodziły go, gdy wspominał te straszliwe chwile. Oczywiście siedzącym za stołem rycerzom nie opisał tego dojmującego uczucia strachu, przed czymś nienazwanym, co zdawało się ich otaczać w chwili, gdy znaleźli Danevelda. – „F’tagn”... Czyżbyś wiedział, co to znaczy? – spytał mnie Zygfryd z Arnswalden, patrząc na mnie przenikliwie. – Nie, nie wiem, ale słyszałem już to słowo, właśnie na Żmudzi. Tak krzyczało dwunastu przeklętych kapłanów kultu zakazanego nawet wśród pogan, gdy ich zamurowywaliśmy. – Chwyciłem w dłoń puchar z winem, by zamaskować drżenie rąk. Nie opowiedziałem siedzącym
53
Biblioteka Grabarza Polskiego
przy stole braciom zakonnym epilogu tej historii. Gdy miesiąc później rozbiliśmy mur blokujący wyjście z ich celi, nie zastaliśmy tam śladu ciał. Oczywistym było, że musiał im dopomóc ktoś z załogi królewieckiego zamku, wszak nie mogli przeniknąć przez ścianę. – Michał von Daneveld mógł wtedy słyszeć to słowo – odparł Hugon z Arnswalden. Patrząc na niego, czuło się całą butę i dumę krzyżackiego zakonu, któremu służyłem za pieniądze. Hugon nie uwierzy w nic, czego sam nie zazna. – Daneveld był wtedy w Malborku, a sprawy nie rozgłaszaliśmy. – W kominku pękł nagle bez wyraźnej przyczyny solidny dębowy pieniek, tryskając snopem iskier. Rotgird jakby przebudził się z ponurych rozmyślań. Patrząc na mnie, powiedział: – Nie rozgłaszaliście, ale rycerstwo, gdy się nudzi, do starych bab jest podobne, zacni rycerze plotą tak, że jadaczkę im zamkniesz, chyba tylko zatrzaskując przyłbicę. – Napił się przy tym wina. – Jest pewna rozbieżność pomiędzy twoją opowieścią a słowami Michała von Daneveld. – Lód, po którym stąpałem, był bardzo kruchy. – Zarzucasz mi kłamstwo! – Rotgird poderwał się na równe nogi, a jego dłoń powędrowała do pasa. Nie miał przy sobie miecza. Choć reguła nakazywała krzyżakom w czas wojenny cały czas pozostawać w zbroi, to podczas tego posiedzenia miecze odstawiliśmy pod ścianę. – Jestem ostatnim, który wątpi w twoją opowieść – odparłem, unosząc otwarte dłonie w geście ukazującym, że jestem bez oręża. Rotgird niechętnie powrócił na swoje miejsce. – To oczywiste – wtrącił się na to Hugon. – Deneveld kłamie. Zresztą rozbieżności, o których mówisz, dotyczą tego, co znaleźliśmy w Starych Torkach, a tam jeszcze towarzyszyłem Rotgirowi. Ha! – Zakrzyknął. – Wszak powtórzyć może to dziewięciu półbraci, którzy byli tam z nami. – Sześciu – wtrącił się na to Rotgird. – Trzech później zginęło. – Daneveld pod przysięgą zeznawał, że jego ludzie wprawdzie po-
54
Michał Organiściak - Sąd nad Daneveldem
folgowali sobie ze żmudzińskimi niewiastami, jak to podczas rajzy jest w zwyczaju, owszem, kilka okaleczyli, a jedną dla przykładu zabili, ale oprócz ogolenia im głów, nic im się nie stało. Na krew Chrystusa i jego rany się zaklinał – powiedziałem, patrząc to na Hugona, to na Rotgirda. Żaden z nich jednak nie opuścił wzroku. – Powiedziałem raz i powtórzę: niewiasty co do jednej zagnano do Chramu Perkuna na wzgórzu. Potem Chram podpalono, żadna z niewiast żywa stamtąd nie wyszła. Zginęły straszną śmiercią. – Mówiąc to, Rotgird patrzył przenikliwie w moje oczy. – Gdyby Daneveld tak uczynił, przyznałby się i prosił o rozgrzeszenie. Na pewno by je uzyskał. On natomiast zaprzecza, klnie się na rany Chrystusa, nie dziwi was to? – spytałem. Hugon poderwał się znów, ale nieoczekiwanie uspokoił go Rotgird. – Daj Mikołajowi skończyć – powiedział, patrząc na mnie. – Myślę, że wy obaj i Daneveld mówicie prawdę, oto co mogło się wydarzyć. – Poczekałem chwilę, aż skupią na mnie zaciekawiony wzrok. Nie spiesząc się, popiłem rozcieńczone wino i zacząłem opowieść. Starałem się spokojnie i rzeczowo przedstawić przebieg wydarzeń, których w pewnym sensie byłem świadkiem. Wydarzeń, które przyśniły mi się dzisiejszej nocy, w najbardziej z realnym z koszmarów. *** 13 grudnia 1398 roku, późna noc STRACH! Wyrwał ją z głębokiego snu tak, że wybudziła się od razu. Ale nie zbudził jej koszmar, nawet nie wspomnienia dnia wczorajszego, gdy skrzywdzono ją i pohańbiono. Strach nie był elementem snu. Strach był tutaj, na jawie. Obudziła się nie tylko ona, otaczały ją kobiety podobnie jak ona nagle wyrwane ze snu.
55
Biblioteka Grabarza Polskiego
Czarni rycerze w białych płaszczach na rozkaz swego dowódcy pozostawili im jako jedyne schronienie tę stodołę. Na rozkaz dumnego i rosłego rycerza, który z grzbietu swego potężnego ogiera obserwował zdobycie i ponowne spalenie Starych Trok. To on zabronił mordowania kobiet. Surowym wzrokiem skarcił jednego ze swych rycerzy, który pofolgowawszy sobie z jedną z niewiast, poderżnął jej gardło. Również on nakazał ściąć im włosy. Pohańbiona i upokorzona dziewczyna właśnie dowódcę przeklęła najsrożej, życząc mu, by tak jak i one nie zaznał błogosławieństwa śmierci. Dziewczyna nerwowo chwyciła się za głowę – w miejscu, gdzie do niedawna zaczynał się piękny i gruby warkocz, sterczały teraz jego żałosne resztki, nierówno przycięte nożem z italskiej stali. Wtedy STRACH uderzył ponownie, zrywając ze snu pozostałe kobiety, które nie przebudziły się za pierwszym razem. Przetoczył się po pomieszczeniu niczym fala, wykrzywiając przerażeniem twarze kobiet, przeszywając ich serca lodowym sztyletem. Patrzyły się po sobie, przeczuwając, iż to nie koniec, lecz raczej początek koszmaru. Nagle stojąca w najdalszym kącie sali kobieta o napuchniętej od krzyżackich pięści twarzy zaczęła wrzeszczeć nie z przerażenia, a z bólu. Z jej ust wydobył się niebieskawy płomień. Płonęła od środka. Ogień błyskawicznie objął cała jej postać, a ona, nie przestając wrzeszczeć, padła na kolana. Przerażone kobiety w panice wybiegły na zewnątrz, na grudniowy mróz i właśnie wtedy STRACH uderzył po raz trzeci. Dziewczyna potknęła się, przyciskając dłonie do głowy, jednak biegła, jak wszystkie pozostałe, w kierunku Chramu Perkuna. Pradawny bór, który otaczał zrujnowane podgrodzie zamku w Starych Trokach, był teraz pełen niewysłowionego zła. Jedynie od Chramu nie wyczuwało się tej skupionej przeklętej woli i kobiety biegły tam, rozdeptując brudny od popiołów śnieg. Biegły pomiędzy dopalającymi się resztkami domostw, w trupiobladym świetle księżyca, nie czując zimna, a jedynie przerażenie.
56
Michał Organiściak - Sąd nad Daneveldem
Ilustracja: Igor Myszkiewicz
57
Biblioteka Grabarza Polskiego
Dziewczyna usłyszała za sobą wrzask bólu, ale mimo że bała się obejrzeć, zrozumiała, że kolejna z kobiet zaczęła płonąć. Bieg przerodził się w paniczną ucieczkę zalewaną raz za razem pulsującymi falami STRACHU. Dziewczyna była młoda, jej ciało gibkie, nogi silne. Wykorzystała tę siłę, by pomóc starszej już kobiecie, którą z pewnością znała, lecz nie rozpoznawała przez siniaki i wygoloną głowę. STRACH uderzał raz za razem, przenikając serca grobowym chłodem, stokroć gorszym od płomieni, jednak większość kobiet dobiegła do Chramu. Tam padły na polepę między wygaszonym paleniskiem, dysząc ciężko po straszliwym biegu. Czymkolwiek był otaczający je STRACH, nie miał on wstępu w to święte miejsce. Pozostał na zewnątrz, wściekły, że oto wymknęły się ofiary. STRACH nie miał wstępu do Chramu Perkuna, ale ogień tak. Jedna po drugiej kobiety płonęły w straszliwych męczarniach, jednak żadna z nich nie zdecydowała się na ucieczkę. Dziewczyna patrzyła na to wszystko z szalonym uśmiechem na pięknej jeszcze wczoraj twarzy. Jako jedyna nie myślała o strachu, bólu i płomieniach. Myślała o zemście... *** Opisałem to oczywiście w sposób zupełnie inny, bezbarwny i suchy, jednak nawet w takiej wersji moja opowieść zrobiła na nich wrażenie. – Twierdzisz, że to nie Michał von Daneveld, a jakaś piekielna siła spaliła te kobiety – powiedział cicho Hugon z Arnswalden. – Jesteś szalony... – W waszym raporcie nie ma ani słowa o spalonych ciałach kobiet w stodole czy o ciałach leżących na drodze między stodołą a Chramem Perkuna. – Patrzyłem to na Hugona, to na Rotgirda. – Jednak oprócz przestudiowania waszego raportu zasięgnąłem języka u pozostałych rycerzy, półbraci zakonnych, którzy byli tam z wami. Wszyscy opowia-
58
Michał Organiściak - Sąd nad Daneveldem
dali o spalonych ciałach kobiet leżących na drodze. O tym, że Chram Perkuna był jedynie nadpalony, i to od wewnątrz. – To mogły być ciała rozwleczone przez zdziczałe psy albo ciała poległych podczas ataku. Nie ma powodu, by myśleć inaczej – warknął Hugon, jednak jego wzrok nerwowo poszukiwał poparcia u Rotgirda. – Gdyby Daneveld chciał spalić kobiety, wykorzystałby do tego celu stodołę lub jakieś inne zabudowanie – odezwał się na to Zygfryd z Arnswalden, po czym wskazując na Rotgirda, rzekł: – Chram Perkuna nie nadaje się, by spalić kogokolwiek żywcem... – Chramy Perkuna bowiem – wszedłem mu w słowo – buduje się bez wrót, tak by każdy mógł o dowolnej porze odwiedzić to pogańskie bóstwo. – Nie rozumieliśmy, co się stało... – powiedział Rotgird powoli. – Te ciała... były jakby wypalone od wewnątrz. Najpierw znaleźliśmy ten kosz pełen odciętych warkoczy i włosów, lało jak z cebra i schroniliśmy się w ruinach zamku. Potem zginął Herman, w niezrozumiałych okolicznościach. Dopiero następnego dnia o poranku przeszukaliśmy pogorzelisko, które zostało po podgrodziu, stodołę i znajdujący się na szczycie Chram Perkuna. Tam znaleźliśmy z setkę ciał. Uznaliśmy... – Głos Rotgirda załamał się. Rycerz odetchnął głęboko i kontynuował: – Uznaliśmy, że lepiej będzie napisać w raporcie, że to Michał von Daneveld spalił te kobiety żywcem. Po tych słowach zapanowała cisza. Zygfryd z Arnswalden spojrzał na młodego Hugona, swego niedawnego giermka, i splunął na posadzkę. Nie ulegało wątpliwości, że zarówno Hugon, jak i Rotgird planowali wtedy, w ten grudniowy dzień pod Starymi Trokami, oczernić imię Michała von Daneveld. Dlatego rozdzielili się i młody Hugon z Arnswalden pognał do Intersbergu, niosąc opowieść o spalonych żywcem Żmudzinkach. Dla większego efektu zabrał ze sobą kosz stanowiący jeden z dowodów w tej sprawie. Miałem wątpliwą przyjemność dokonywać jego oględzin, wpatrując się w poodcinane nożem
59
Biblioteka Grabarza Polskiego
kłęby włosów, posplatane warkocze i warkoczyki. Włosy staruszek i włosy dziewczynek, włosy kobiet, które żywcem spłonęły w Chramie Perkuna w grudniową noc. – Rozumiem, że zmienicie raport – rzekł Zygfryd. – Oczywiście ani słowa o mocach nadprzyrodzonych – dodałem pospiesznie. – Pomogę wam wymyślić bardziej wiarygodną opowieść. Pasującą do zeznań Michała von Daneveld. Przyznacie bowiem, że w świetle tego, co potwierdziliście, jego słowa brzmią teraz inaczej. – To, że nie spalił tych kobiet, nie oznacza wcale, że nie wciągnął rajzy w żmudziński potrzask! – Hugon nie dawał za wygnaną. – Nie, nie oznacza – powiedział powoli Zygfryd z Arnswalden. – Jednak sprawia, że uważniej musimy przyjrzeć się temu, co zeznał – dodał Rotgird Toruńczyk. Pochyliliśmy się zatem nad zeznaniem i odpowiedziami, jakie udzielił nam oskarżony podczas przesłuchania. *** 30 grudnia 1398 roku, przesłuchanie Michała von Daneveld, kilka godzin przed naradą Daneveld zasiadł na krześle na wprost naszej czwórki, roztarł nadgarstki, z których dopiero co zdjęto kajdany. Wydawał się nie zauważać kata, który siedział po naszej prawej stronie, wpatrując się we wziętego na spytki rycerza złymi oczyma sadysty. Leżące przed nim instrumenta tortur również nie robiły wrażenia na dowódcy grudniowej rajzy. – Czy zdajesz sobie sprawę, Michale von Daneveld, z wagi oskarżenia, jakie na tobie ciąży? – zapytał Rotgird Toruńczyk. – Tak. – Oskarżony był zadziwiająco spokojny jak na tak poważną sytuację. – Opowiedz zatem ponownie, co wydarzyło się, gdy opuściliście Sta-
60
Michał Organiściak - Sąd nad Daneveldem
re Troki – powiedział Hubert, zerkając na kata. Nie mogłem się pozbyć wrażenia, że jedynie czeka na pretekst, by płonącym żelazem wymusić zeznania. – Po zdobyciu i spaleniu podgrodzia przy Starych Trokach morale rajzy było wyśmienite... – Przesłuchiwany rycerz przymknął oczy, jakby uśmiechając się do jakiegoś wspomnienia. *** 14 grudnia 1398 roku, południe pogranicze żmudzińskie Michał von Daneveld jechał na czele rajzy, wsłuchując się w wyśpiewywane gromkim głosem wersy Walthera von der Vogelweide. Na jego brodatym obliczu gościł radosny uśmiech, mróz nie był zbyt mocny, a rajza na razie odnotowywała same sukcesy. Wie mich der Gute Hertze und küsste Es als er und ich Und ein kleines Vögelein Tandaradei! Das wird wohl verschweigen sein! – TANDARADEI!!! – Zakrzyknęło dwustu konnych, wykonując rękoma obelżywe gesty, zapewne pod adresem słowiczka, o którym śpiewali. Nagle z przodu, od strony szpicy patrolowej, nadjechał konny rycerz krzyżacki w przyłbicy ozdobionej pawimi piórami z podniesioną zasłoną twarzy. Dowódca patrolu pofatygował się osobiście. Osadzony nieomal w miejscu koń rycerza zaprotestował nerwowym chrapnięciem. – Panie, nie do wiary, na kogo trafiliśmy... – Po takim stwierdzeniu
61
Biblioteka Grabarza Polskiego
dowódca rajzy pognał wraz z przybocznymi w kierunku patrolu. Nie ujechali nawet pół wiorsty, gdy oczom ich ukazał się rzeczywiście niespodziewany widok. Na drodze stała wysoka i szczupła dziewczyna w zielonej aksamitnej sukni, spod której wyglądały noski męskich butów do jazdy. Jej talię opinał pasek w mosiężne skuwki z przytroczoną pochwą ze zdobnym dworskim nożykiem. Na ramiona narzuciła wełniany płaszcz w kosztownym czarnym kolorze, podszyty białym suknem i wykończony futrem z sobola. Kaptur zrzuciła na plecy, prezentując bezwstydnie długie falowane rude włosy, sięgające aż za kształtne pośladki. Mogła mieć najwyżej szesnaście wiosen. Jednak jej oczy emanowały spokojem dorosłej matrony, a dłoń wsparta pod bokiem nadawała sylwetce pewności. Pomiędzy kształtnymi piersiami, unoszącymi napięty materiał sukni, spoczywał sporych rozmiarów srebrny krzyż. – Rycerze święci – powiedziała, podbiegając do Danevelda i przytulając się do jego opancerzonych nóg. – Ratujcie! *** – Czy ta kobieta przedstawiła się wam? – spytał Hugon, przerywając oskarżonemu. Ten ostatni chyba przywoływał w pamięci oblicze kobiety z traktu, bowiem na jego twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu. – Przedstawiła się jako Biruta, córka Anny Światosławownej i Wiganda Kiejstutowicza, zwanego obecnie Witoldem, słowem księżniczka – powiedział Daneveld powoli. Hugon prychnął na te słowa, Rotgird i Zygfryd spojrzeli po sobie z uśmiechem, nawet ja nie powstrzymałem się od pobłażliwego spojrzenia na siedzącego przed nami dowódcę grudniowej rajzy. – Powiedz mi, bracie Michale von Daneveld, często spotykasz samotne księżniczki na żmudzińskich gościńcach? – Hugon nie krył roz-
62
Michał Organiściak - Sąd nad Daneveldem
bawienia, ja jednak patrząc na oskarżonego, przestałem się śmiać. – Gdybyście mogli ją zobaczyć... – powiedział Daneveld. – Wszyscy uwierzyliśmy w jej historię. Nie dlatego że była wiarygodna, ale przez wzgląd na to, jak wyglądała i jak zachowywała się ta, która podała się za Birutę. Opowiedziała o napaści, jaka wydarzyła się tego ranka staj od miejsca, gdzie ją znaleźliśmy. O braciach Gerhardzie von Orsyn i Winrichu Wettynie, którzy gościli z poselstwem u Wiganda Kiejstutowicza, czyli Księcia Witolda. I o kulcie Dagona, wyklętym nawet przez pogan. W końcu zaprowadziła nas na miejsce, gdzie jej orszak oraz nasi dwaj wracający posłowie zostali napadnięci. Były tam przewrócone i splądrowane wozy i martwy rumak w krzyżackim kropierzu. Ciał nie było. – Szliśmy tym szlakiem, nic podobnego nie widzieliśmy – rzucił na to Rotgird Toruńczyk. – Bo oczy tak łatwo zwieść... Wiem jedno, miałem pod komendą dwustu konnych, a dwóch krzyżackich braci potrzebowało pomocy. – Michał von Daneveld spojrzał śmiało w nasze oczy i Rotgird kiwnął przesłuchanemu głową, że ma mówić dalej. – Ta, która podała się za Birutę, opowiedziała nam straszne rzeczy o kulcie Dagona, o składaniu ofiar z ludzi i o tajemnym zamczysku pośród nieprzebytych mokradeł. Była przerażona, a ja... – Tutaj Michał przełknął ślinę. – ...chciałem jej pokazać, że chrześcijaństwo pogańskich bogów się nie boi. Chciałem, by zobaczyła, jak krzyż pokonuje pradawne przeklęte kulty. Mogłem wydać tylko jeden rozkaz. Ruszyliśmy po śladach. Przed zmierzchem, który nadchodzi szybko w grudniu, dotarliśmy do skraju mokradeł otaczających zamek wyznawców Dagona. ***
63
Biblioteka Grabarza Polskiego
14 grudnia 1398 roku, popołudnie, pogranicze żmudzińskie Stali na skraju lasu, wpatrując się w zamek wyznawców Dagona. Widok przyprawiał o dreszcze, zamek zdawał się kpić z zasad geometrii czy nawet boskiego porządku. Budowla niczym ropiejący wrzód usadowiła się pośrodku bagniska. Przypominała rozrzucone szaloną dłonią olbrzyma płaskie kamienne bryły, które sterczały z bagna w sposób tyleż bezładny, co obłąkany. Samo patrzenie na tę budowlę poddawało pod wątpliwość fakt, że mogła ona być dziełem ludzkich rąk. Bagno otaczające zamek miało niesamowity, niespotykany nigdzie indziej kolor. Zdawało się, że jest to jakiś rodzaj żółci, który jednak ciemniał i przechodził w brąz, gdy nie patrzyło się nań wprost. Płaty śniegu okrywały bagno, zakrywając ten dziwaczny, igrający z rozumem kolor. Nad moczarami unosił się zapach czegoś złego, co spoczywało gdzieś głęboko. Do zamku wiodła jedna kamienna droga. Wiła się bez wyraźnej przyczyny, niczym wąż. – Mamy szczęście – Michał von Daneveld zwrócił się do jednego ze swych podkomendnych. – Bagnisko jest zmrożone na kość, uderzymy z trzech stron. Rajzę podzielono na części. Daneveld odczekał, aż wydzielone oddziały potwierdzą z oddali gotowość, i rozwinąwszy sztandar z krzyżem na białym polu, zarządził atak. Oddziały rycerzy w białych płaszczach uderzyły na przewrotną budowlę z trzech stron. Od skraju lasu do zamku było nie więcej niż pół wiorsty. Pomimo iż zmrożone bagnisko było nierównym terenem, atakujący rycerze pędzili na złamanie karku, by jak najszybciej znaleźć się pod murami, gdzie mogliby użyć drabin, lin, haków. Zaskoczenie było pełne. Z zamku wystrzelono zaledwie kilka szypów, w większości niecelnych. Te, które trafiły, ześliznęły się bezsilnie po tar-
64
Michał Organiściak - Sąd nad Daneveldem
czach i pancerzach. Konny oddział Danevelda uderzył tak szybko, że przeciwnicy nie zdążyli zamknąć bramy. Rycerze wlali się niczym rozszalała rzeka na dziedziniec zamku. Kilku obrońców chciało się poddać, ale krzyżacy byli bezlitośni dla przeklętych pogan. Bitwa przerodziła się w rzeź. Strażnicy zamku nie mogli sprostać furii i umiejętnościom opancerzonych rycerzy. Nacierający od strony murów krzyżacy również bez problemów przełamali opór. Ostatni obrońcy usiłowali wycofać się do głównego budynku, jednak krzyżacy na murach wystrzelali ich z kusz jednego po drugim. – Meldować! – krzyknął Daneveld z siodła do zbliżających się doń braci oficerów. – Mam jednego zabitego i trzech rannych – rzucił pierwszy z oficerów – Jeden z półbraci spadł z tego muru i złamał nogę, poza tym bez strat – odparł drugi. Wyznawców Dagona poległo ponad pół setki, Michał von Daneveld uśmiechnął się pod nosem, kolejny niezaprzeczalny sukces rajzy. – Przeszukać teren! Tu gdzieś więzionych jest dwóch naszych. – Po tym rozkazie dowódca rajzy obrócił się do Biruty. – Widzisz, pani, wsparci mocą Najświętszej Panienki zdobyliśmy to przeklęte zamczysko. – Biruta przeżegnała się, skromnie spuszczając oczy, rzuciła jednak zakonnikowi jedno spojrzenie spod długich rzęs. – Jeszcze nie całe. – I wskazała dłonią. Pozostał jeszcze jeden punkt oporu. Dziwaczna, postawiona wbrew logice i prawom architektury trzykondygnacyjna wieża. Jedyna droga doń prowadziła przez opuszczany pomost, który był w tej chwili podniesiony. Powiedzieć, że postawiona wbrew logice, to za mało. Wieża ta, wąska u dołu, tak że dwóch mężów mogło by ją objąć, rozszerzała się gwałtownie w połowie swej wysokości niczym wielki grzyb. Zdawała się być wykonana z jednego wygładzonego niczym granit bloku skalnego. Gdyby chociaż zachowano podstawy symetrii, jednak dziwaczna noga, na której wszystko się trzymało, nie dość że ustawiona była lekko
65
Biblioteka Grabarza Polskiego
Ilustracja: Igor Myszkiewicz
66
Michał Organiściak - Sąd nad Daneveldem
ukośnie, to łączyła się z dziwacznym kapeluszem przy jednym z jego brzegów. – Nie sposób się tam dostać, wiem jednak, jak zniszczyć to dziwadło – powiedział Daneveld. Konna rajza część swojej siły zawdzięcza szybkości poruszania się. Zatem zapasy ogranicza się do minimum, jednak w grudniu nie może liczyć na aprowizację na pastwiskach i łąkach. Zatem Daneveld ciągnął za swoją rajzą niewielkie tabory. W jednym z wozów, za zwojami nasączonych smołą i siarką lontów, między piłami, siekierami i młotkami, leżała beczułka z czarnym prochem. – Sądzę – odparła Biruta, jakby czytając w myślach przywódcy krzyżaków – że jest lepsze rozwiązanie. – I nie oglądając się za nikim, zeskoczywszy z konia, ruszyła na mur. Daneveld wraz z kilkoma rycerzami poszedł w jej ślady. Po chwili znaleźli się tam, gdzie opuszczano pomost z wieży. Budowla robiła jeszcze bardziej koszmarne wrażenie niż wszystko inne w tym przeklętym miejscu. Patrząc z murów, Michał von Daneveld nagle zwątpił, czy baryłka prochu da radę tej pradawnej konstrukcji. – Odpraw swoich ludzi – powiedziała Biruta dziwnym szeptem. – Myślę, że wtedy wrota się otworzą. Daneveld spojrzał zdziwiony w oblicze księżniczki, jednak posłuchał. Sam nie potrafił zrozumieć, dlaczego tak zrobił. Gdy zostali we dwójkę, naprzeciw opuszczanych wrót z wieży dało się słyszeć zgrzyty pradawnego mechanizmu i wrota opadły w dół, łącząc mur z wieżą. Daneveld wyciągnął miecz z pochwy i pewnie ruszył do jej wnętrza. Księżniczka pozostała na murach. Gdy był w połowie drogi, zdał sobie sprawę, że wewnątrz komnaty ktoś nań czeka. Zatrzasnął zasłonę przyłbicy i wszedł do wieży. Wewnątrz czaił się ogromny wojownik z toporem i drewnianą tarczą. Jego głowę zdobił normański hełm z nosalem, jakich nie używa się od dawna. Brodata twarz wykrzywiona w drapieżnym uśmiechu przywo-
67
Biblioteka Grabarza Polskiego
dziła na myśl pradawnych wikingów. Patrzyli jeden na drugiego przez kilka uderzeń serca. Jak na niewidzialną komendę rzucili się na siebie. Obrońca wieży był silny niczym tur, zwinny jak pantera, ale Daneveld był wyśmienitym szermierzem, a jego nowoczesna zbroja i miecz rekompensowały fizyczną przewagę jego wroga. Rozpoczeli szalony taniec ciosów, bloków, zwodów i uników. Mimo zbroi płytowej krzyżak poruszał się zwinnie. Częściej schodził z linii ciosu, niż blokował. W końcu klinga zwarła się ze styliskiem topora. Daneveld kucnął, przesuwając ostrze w kierunku dłoni wikinga. Rozległ się wrzask i odcięte palce spadły na podłogę. Jednak w tej samej chwili rant okrągłej tarczy trafił krzyżaka w hełm. Rycerz upadł na plecy, a obrońca wieży przygniótł go swoim ciałem. W lewej ręce trzymał już wielki nóż, unosząc go do ciosu. Daneveld chwycił tę rękę, zdając sobie sprawę, że nie utrzyma jej długo. Z prawej dłoni przeciwnika tryskała krew. Daneveld zaczął okładać pancerną rękawicą brodatą gębę wikinga, ale ten jakby nie czuł bólu. Wyrwał lewą rękę z uścisku krzyżaka i wściekle próbował wbić nóż w jego pierś. Daneveld zauważył zdziwienie na twarzy wikinga, gdy spod krzyżackiej jaki błysnął pancerny napierśnik, zatrzymując ostrze. W tejże chwili smukła dłoń chwyciła z tyłu normański hełm wikinga. Delikatny dworski sztylecik wbił się w jego gardło. Krew chlusnęła z rozciętej tętnicy. Biruta stała nad wikingiem, wpatrując się z dziwną mieszaniną strachu i fascynacji w agonię obrońcy wieży. Daneveld wstał z trudem z podłogi, kątem oka dostrzegając, iż księżniczka zabiera coś martwemu wojownikowi. Zamek wyznawców Dagona został zdobyty. Na rozkaz Danevelda zaryglowano wielką bramę i rozpalono liczne pochodnie. W ich świetle rycerze zaczęli przeszukiwać zamek oraz wewnętrzną świątynię. To, co zobaczyli, przeraziło ich wszystkich. Oddający hołd Dagonowi Żmudzini żyli wewnątrz tego zamku jak zwierzęta. Porozrzucane na posadzce przeklętej świątyni posłania, nadgryzione
68
Michał Organiściak - Sąd nad Daneveldem
ludzkie kości, wszędzie smród uryny. Wnętrze tej monumentalnej budowli jeszcze bardziej drwiło sobie z zasad geometrii, symetrii i zwykłego poczucia porządku. Za główną świątynią znaleźli ogromny cuchnący dół wypełniony ludzkimi szczątkami. W jednaj chwili w Daneveldzie zgasła nadzieja na uratowanie braci zakonnych, których porwano z orszaku księżniczki. Łatwo było się domyślić, iż kogokolwiek pochwycili żywcem szaleńcy zamieszkujący to miejsce, ten ginął składany w ofierze przeklętym bogom. Daneveld nakazał wrzucenie tam ciał wyznawców Dagona, jednak zabity półbrat krzyżacki miał być zgodnie z jego rozkazem pochowany na poświęconym cmentarzu. Wystawiono podwójne warty. Noc rajza spędzić miała właśnie tutaj... Jasne i gwieździste do tej pory niebo zasnuły chmury, z których niespodziewanie jak na tę porę roku lunął deszcz. Przyszła odwilż. Rycerze rozstawili namioty i rozpalili ogniska. Michał von Daneveld wraz z Birutą udali się do wieży, w której zginął potężny wiking. Jeśli gdziekolwiek w tym przeklętym miejscu mogło być znośnie, to jedynie tam. Wnętrze wieży przypominało komnatę w zamku bogatego rycerza, podłogi zasłane były skórami zwierząt, stał tam solidny dębowy stół. Największe wrażenie robiła jednak kolekcja rynsztunku zawieszona na ścianach. Był tam pancerz hoplity, zbroja rzymskiego generała, bizantyjski pancerz. Ponura sala chwały dawno zmarłych wojowników. Dowódca rajzy czuł, że kolczuga wikinga i jego hełm powinny również ozdobić tą ścianę. Jednak myśli Danevelda zdominowało coś innego: ogromne, niewątpliwie małżeńskie łoże. – Ufam, bracie zakonny, iż ma cześć nie zazna z twojej strony żadnego uszczerbku – powiedziała Biruta, obracając się do Danevelda. – Ależ jesteś, pani, pod opieką Zakonu, nic nie może grozić twej czci. – Daneveld mimowolnie pomyślał o gwałtach, jakich dokonano pod Starymi Trokami. – My, Rycerze Zakonnicy, złożyliśmy stosowne śluby.
69
Biblioteka Grabarza Polskiego
Jednak... lepiej będzie, pani, jeśli będziesz trzymać się blisko mnie. Biruta na te słowa uśmiechnęła się w sposób, którego nie sposób było nazwać inaczej niż zalotny. – Co teraz, panie? Wraz ze swymi rycerzami przyjechałeś tu, co wiem, pogan nawracać, ich świątynie niszczyć. Właśnie wypaliłeś ogniem i żelazem najgorszy wrzód na Żmudzi. Przeklęty kult Dagona, który od stuleci terroryzował tę ziemię. – Księżniczka oparła się o stół i zaczęła bawić się srebrnym krzyżykiem. – Jechałaś, pani, do Królewca wraz z posłami, twój orszak został wybity, a ja nie mogę cię narażać na niebezpieczeństwa walki z poganami. Zatem zawrócę rajzę i odtransportuję cię do Intersbergu, a tam na pewno sformujemy odpowiedni orszak, byś bezpiecznie dotarła do Królewca. – Dziękuję ci, panie. – Biruta ponownie skromnie spuściła oczy, ponownie posyłając spod rzęs powłóczyste spojrzenie. Aby opanować pożądanie, Michał von Daneveld obrócił się w kierunku wiszących na ścianie pancerzy. Odetchnął głęboko dwa razy i spojrzał w kierunku księżniczki. Oniemiał. Biruta, młodsza córka Księcia Witolda i Anny Światosławownej leżała na łożu. Jej rude włosy rozsypały się w nieładzie po pokrywających łoże futrach. Złowiła spojrzenie dowódcy rajzy i rozbawiona przekręciła się na bok, wspierając na łokciu. – Droga do Intersbergu daleka, a po tym, co się wydarzyło dziś, chciałabym się wyspowiadać – powiedziała, po czym wstała i podeszła do wciąż stojącego niczym słup soli Danevelda. Kładąc rękę na jego napierśniku, kontynuowała: – Jesteś wszak zakonnikiem, a ja... – Znów udawana skromność i spuszczenie wzroku. – A ja nagrzeszyłam... ***
70
Michał Organiściak - Sąd nad Daneveldem
– Księżniczka Biruta ci się spowiadała? – Hugon patrzył na oskarżonego z wyrazem niebotycznego zdziwienia na twarzy. – To nie była Biruta i to nie była spowiedź, myślę... – Daneveld nagle, po raz pierwszy rzucił okiem na siedzącego za stołem wyraźnie znudzonego kata. – Myślę, że chciała mnie uwieść. – Oczywiście złożysz stosowny raport na temat tego, co ci mówiła? – spytałem. – Oczywiście że nie, tajemnica spowiedzi. – Kat za swoim stołem z narzędziami jakby się przebudził i patrzył wyczekująco na Rotgirda Toruńczyka. – Zresztą to nie ma związku ze sprawą. – Oblicze Michał von Daneveld jakby pojaśniało pod wpływem przyjemnych wspomnień. Kobieta podająca się za Birutę zamiast spowiedzi opowiedziała mu o swych grzesznych myślach i o tym, jak stara się je uspokoić. Jak nie modlitwą, to innym sposobem. I właśnie opowieść o tym innym sposobie stanowiła sedno spowiedzi, była długa i okraszona szczegółami; doprowadziła dowódcę rajzy do stanu wrzenia. *** 15 grudnia 1398 roku, poranek, pogranicze żmudzińskie – Panie! Panie! – Głos walącego w drzwi krzyżaka wyrwał Michała von Daneveld ze snu. Rycerz zerwał się z podłogi, chrzęszcząc zbroją, której nie zdejmował w taki czas. Leżąca na łożu Biruta poruszyła się i przekręciła na drugi bok. Daneveld otworzył drzwi. – Panie, coś dziwnego stało się z drogą, ona... zniknęła. – Krzyżak nerwowo wskazywał dłonią korytarz i schody prowadzące na górny mur. Daneveld ruszył we wskazane miejsce, powiewając białym płaszczem. Na zewnątrz wciąż lały gęste potoki deszczu, było bardzo ciepło jak na grudzień.
71
Biblioteka Grabarza Polskiego
– Całą noc padało? – spytał Daneveld, idąc szybkim krokiem w kierunku tego fragmentu muru, z którego powinno być widać kamienną drogę wiodącą do zamku. Jednak drogi nie było. Zamek wyznawców Dagona otaczały jednolicie wyglądające bagniska. – Tak, panie, leje, jakby niebiosa się urwały. – Droga jest pod płytką warstwą wody i błota, dlatego jej nie widać. Jak cię zwą? – Ulryk, panie – odparł krzyżak. – Weź dziesięciu ludzi, tyczki i oznaczcie nimi trakt pod błotem, nie zamierzam tu zostać ani chwili dłużej. Daneveld stał na murach pod niewielkim zadaszeniem, które z nieznanych przyczyn szaleni budowniczowie umieścili w tym miejscu. Biruta stała obok niego. Z drewnianych kubków popijali zaprawiony korzeniami grzany miód. Poniżej Ulryk i dziesięciu zbrojnych tyczkami, do których przywiązano kawałki szmat, oznaczało drogę. Deszcz lał jak z cebra, było ciepło. Oznaczający trasę przebyli czwartą część odległości dzielącą ich od ściany lasu. Daneveld widział z murów jakieś zamieszanie. Deszcz utrudniał obserwację. Jednak gest, który wykonał jeden ze zbrojnych, obróciwszy się do nich twarzą i rozkładający bezradnie ręce, był bardzo wymowny. – Przecież nie zapadła się pod ziemię – wysyczał przez zaciśnięte zęby dowódca rajzy. Jeden z półbraci owiązany liną ruszył przez bagno, macając ostrożnie nogami podmokły teren. Zapadł się w błocie po kolana, jednak brnął dalej i dalej. Ziemia była niezwykle podmokła. Wprawdzie od wczoraj padało, jednak przecież prawie cały grudzień był mróz i głębsze warstwy powinny wciąż być zmrożone. Nagle owiązany liną zwiadowca wrzasnął przerażony i chciał uciekać w kierunku pozostałych. Jednak miotając się, zaczął pogrążać się coraz bardziej w bagnie. Lina asekurująca napięła się, gdy pozostali zaczęli go wyciągać. Przez
72
Michał Organiściak - Sąd nad Daneveldem
chwilę wyglądało to, jakby toczyły się szalone zawody w ciągniecie liny z jakimś czającym się w bagnie potworem. – Puszczaj! Puszczaj! POMOCY! – krzyczał zanurzony nieomal po pierś krzyżak. Wtedy asekurujący szarpnęli mocniej i z ich pomocą wydostał się na twardy grunt. Daneveld poczuł nagle dziwne uczucie ulgi, zdał sobie sprawę, że cały czas wstrzymywał oddech. Dziesiątka krzyżaków z dyszącym jeszcze i utytłanym w błocie półbratem rozglądała się nerwowo. Nagle wszyscy zaczęli zapadać się pomału pod ziemię. Zupełnie jakby kamienna droga, na której stali, tonęła. Krzyknęli i rzucili się do bezładnej ucieczki. Jednak twardego podłoża, po którym tu przyszli, już nie było. Sterczące tyczki oznaczające drogę powrotu zaczęły się przekrzywiać i przewracać. Rycerze biegli, jednak bagno zaczęło bulgotać dookoła nich niby wrząca woda. Kubek wypadł z dłoni Biruty. – Pomóżcie im! – rozkazał Daneveld. – Tu coś jest! Wąż!!! – wrzasnął nagle jeden z tonących w bagnie krzyżaków. Uderzenie serca później zapadł się pod bagno jakby wciągnięty. Pozostała dziewiątka wciąż walczyła. Bagno pochłaniało ich jak nienasycony potwór. Zbroje ciągnęły w dół. Błoto oklejało twarze, wlewało się do gardeł. Zebrani na murach patrzyli się bezsilnie na śmierć towarzyszy broni. I gdy rajza Danevelda stojąca nieomalże w komplecie na murach wpatrywała się w bagnisko, wydarzyło się najgorsze. – Na pomoc! – krzyknął ktoś spod bagna. – Wyciągnijcie mnie! – Krzyk stał się ostrzejszy, wpadając w histerię. – Ratunku!!! I właśnie wtedy po raz pierwszy uderzył STRACH. Zdało się, że niebo pociemniało, a mężne serca rycerzy przeszyło coś zimnego i rozpaczliwego. Kojarzył się z paniczną ucieczką przed szarżą jazdy pancernej. Ze skręcającym trzewia przerażeniem, gdy nie ma gdzie schronić się
73
Biblioteka Grabarza Polskiego
przed salwami kuszników. Był niczym sztylet zabójcy na szyi, niczym posmak trucizny w wychylonym pucharze wina. Paraliżował, odbierał wolę i nadzieję. Tak STRACH uderzył w serca rycerzy Danevelda. *** – Ktoś krzyczał spod bagna, błagał o pomoc – powiedział Michał von Daneveld. – A my nie mogliśmy mu pomóc. Musieliśmy słuchać, jak umiera. – Droga nie mogła tak po prostu się zapaść – powiedział Zygfryd, patrząc badawczo na Danevelda. – To prawda, nie mogła, jednak tak właśnie się stało. – Patrzyłem nań uważnie; doskonale wyczuwam kiedy ktoś kłamie, byłem pewien, że dowódca rajzy mówi prawdę. – Co się potem wydarzyło? – spytałem, jednocześnie kładąc dłoń na ramieniu młodego Hugona, który chciał zakpić z Danevelda. – Potem ogłosiłem naradę, przywołałem oficerów. Oficerów i księżniczkę... *** 15 grudnia 1398 roku, południe, pogranicze żmudzińskie – Jesteśmy odcięci – powiedział Michał von Daneveld. – Dopóki mróz nie zetnie tych diabelskich bagien na kamień, nie wydostaniemy się stąd. – To bagno jest przeklęte! – krzyknął na to jeden ze zgromadzonych. – Wszyscy widzieliśmy, co się stało! Po jego słowach zebrani zaczęli głośno przytakiwać. – Spokój! – Daneveld uderzył pancerną rękawicą w stół. – Kilku naszych utopiło się w bagnie, takie rzeczy się zdarzają na wojnie.
74
Michał Organiściak - Sąd nad Daneveldem
Macie uspokoić swoje oddziały, nie będę tolerował szerzenia paniki. Mamy dość prowiantu na miesiąc, jedyne, czego potrzebujemy, to mróz, a o ten chyba nie trudno na Żmudzi w grudniu. – Coś ich wciągało... – powiedział ogromny, przewyższający innych o głowę rycerz z czarnym krzyżem na piersi. – Owszem, wciągnęło ich bagno. Rozmiękło po tych deszczach. – Daneveld był pewny siebie i na ile to możliwe, spokojny. – Między warstwami błota zbiera się woda, podczas mrozu zamarza, tworząc tafle. Ta dziesiątka szukająca drogi pod błotem zbłądziła, zamiast po zatopionej drodze poszli po takiej lodowej tafli. W którymś momencie lód pod bagnem pękł, dlatego tak nagle wszyscy zapadli się w grzęzawisko. – A węże? Krzyczeli o wężach! – Najwyższy z Krzyżaków, imieniem Brunon, nie dawał za wygraną. – Nie widziałem żadnych węży, a ty, bracie Brunonie? – Daneveld spojrzał krzyżakowi w oczy i olbrzym zamilkł. – Zapewnijcie ludziom zajęcie, jak popracują, to nie będą mieli czasu na myślenie o bzdurach. Poczekamy na mróz, przyjdzie jutro, najdalej pojutrze. – Mówiąc to, Daneveld poczuł, że napięcie u jego oficerów opada. Nie na długo jednak. – O ile dożyjemy jutra – powiedziała śpiewnym, łagodnym głosem Biruta. Po jej słowach STRACH uderzył ponownie, w sposób tak silny, że niektórzy z rycerzy zachwiali się. Wwiercił się głęboko pod czaszkę, rozszerzył źrenice i rozkołatał serca. Rycerze poczuli się, jakby spadali w bezdenną otchłań, jakby odczytywano im wyroki śmierci. Opanowało ich przemożne pragnienie ucieczki, zwierzęca chęć ukrycia się w najgłębszą dziurę. STRACH był tym gorszy, że nie było dla niego żadnej racjonalnej przyczyny. Jednak był, smakował jak krew wypluwana wraz ze śliną, jak ostatni posiłek skazańca. – Zastanawiałam się, co nas tu przywiodło. – Księżniczka wstała zza stołu, za którym dotąd siedziała. Jej rude włosy splecione były dzisiejszego dnia w gruby warkocz, suknie oczywiście miała tę co wczoraj.
75
Biblioteka Grabarza Polskiego
Było coś w jej głosie, co sprawiło, że wszyscy słuchali jej w milczeniu. – Od stuleci wyznawcy Dagona terroryzują te okolice. Nie chce mi się wierzyć, że to ta banda, którą tu bez problemu pokonaliście. – Napadli na twój orszak, pani, poradzili sobie nie tylko ze zbrojnymi, ale też z dwoma krzyżackimi rycerzami. – Daneveld spojrzał na księżniczkę. Nagle jej twarz wydała mu się znajoma. – Dlaczego sądzisz, że napadli na mój orszak? – spytała Biruta, opierając się plecami o ścianę i patrząc na pozostałych. Daneveld nagle odniósł dziwne wrażenie, że w tej sali są tylko we dwoje, że pozostali rycerze zamarli niczym słupy soli. – Przecież widziałem przewrócone wozy i konia w krzyżackim kropierzu. – Daneveld ruszył w kierunku Biruty. – Och, oczy tak łatwo zwieść... – mówiła Biruta – Myślę, że jedynie obrońca tej wieży był zacnym wojownikiem. Reszta to zbieranina niewarta uwagi. Jeśli ten bóg jest tak potężny, jak mówią, wolałby inny oddział mieć na służbie. STRACH uderzył ponownie, wykręcając trzewia zgromadzonych w komnacie rycerzy, wywołując jęki przerażenia pośród tych, którzy zostali na murach. W komnacie jakby pociemniało, zrobiło się chłodnej, a powietrze nabrało metalicznego smaku. Biruta zaczęła przemawiać ostrym, świdrującym głosem. – Doskonale wyszkolona i wyposażona krzyżacka rajza, z opanowanym, świetnym dowódcą, oto wymarzony oddział. – Warkocz długich włosów nagle jakby rozpłynął się we mgle, zostały tylko nierówno przycięte italskim nożem, sterczące rude kosmyki. Kosztowna suknia przeistoczyła się w zgrzebną chłopską sukienkę, na pięknej wciąż twarzy pojawiły się siniaki. Najgorszym było jednak to, co stało się ze srebrnym krzyżykiem na piersiach dziewczyny. Skurczył się w czarny, kamienny, plugawy medalion złych prastarych bogów. Medalion, który pulsował tym samym rytmem co kolejne przelewające się przez zamek fale strachu.
76
Michał Organiściak - Sąd nad Daneveldem
– Dowódca taki żył będzie, jak długo będzie skuteczny. Dowódca i kapłanka Dagona, tak jest od wieków. Dwójka myślących wśród bezmyślnych sług. – Kątem oka Daneveld dostrzegł, iż pancerz wikinga zdobi teraz salę. – Dwójka chwaląca potęgę Dagona składająca mu ludzkie ofiary... Daneveld rzucił się w kierunku dziewczyny, ta jednak z histerycznym śmiechem stopiła się ze ścianą, wniknęła w nią niczym w wodę. Jedyne, co zdołał pochwycić Michał von Daneveld, był ów straszliwy medalion. Wybiegł na zewnątrz, zataczając się pod kolejnymi uderzeniami STRACHU. W zamku Dagona wrzało, rycerze krzyżaccy jak obłąkani biegali bez celu. Przerażenie ogarnęło całą załogę i nikt nie zastanawiał się, dlaczego tak się dzieje. Paniczny lęk przemienił ludzi w zwierzęta. Ktoś wbiegł z pochodnią w bagnisko, jednak natychmiast oplotły go dziwaczne węże, które wystrzeliły z błota i wciągnęły go do środka. Nad wszystkim unosił się perlisty dziewczęcy śmiech. Uczucie przenikające krzyżackich rycerzy było tak intensywne, tak potwornie bolesne, że gotowi byli na wszystko, byle tylko wyrwać się z okopów tego STRACHU. Rozpaczliwie szukali wybawienia i wybawienie nastało. Nagle Daneveld dostrzegł, jak jeden z jego rycerzy pada na kolana, powtarzając raz za razem „F’tagn, F’tagn, F’tagn”. Nie tylko on, na kolana padali następni. Ich twarze rozjaśniały, już się nie bali. Stali się wyznawcami Dagona, ponurymi sługami przeklętych pradawnych bogów. Daneveld zrozumiał, że stracił swój oddział. *** – Tego uczucia strachu nie da się ująć w słowa, nigdy tak się nie bałem. Dalej już nic nie pamiętam – skłamał Daneveld, patrząc się na przesłuchiwanych.
77
Biblioteka Grabarza Polskiego
– Co się stało z tym amuletem? – spytałem, patrząc przesłuchiwanemu w oczy. – Mam go wciąż przy sobie – odparł rycerz, wywołując poruszenie wśród członków rady. Jedynie kat, który uzmysłowił sobie, że nie będzie dziś potrzebny, nie zareagował, pochrapując cichutko. Michał von Daneveld sięgnął za pazuchę i wyciągnął na wierzch skrywany tam przedmiot. Wielki srebrny krzyż z Chrystusem. Hugon parsknął śmiechem, Rotgird pokiwał głową w zdumieniu, poczym obwieścił: – Zarządzam koniec przesłuchania. Udamy się teraz na naradę, Michale von Daneveld. Gdy ją zakończymy, poznasz wyrok. *** – Patrząc na to wszystko spokojniejszym okiem – Rotgird Toruńczyk westchnął – muszę zgodzić się z Mikołajem Cheirurgiem: uważam, że Michał von Daneveld jest niewinny. Spotkał się z siłami, którym nie podołał, jednak w jego działaniu nie widzę nawet śladów omyłki. Bądźmy szczerzy, panowie. Na jego miejscu postąpilibyśmy tak samo. – Mikołaju, poznałem wielu Mikołajów, jak Mikołaj z Błociszewa, Mikołaj z Oporowa herbu Sulima, że o Mikołaju Powała z Taczewa nie wspomnę. Wszyscy, co do jednego, banda suczych synów. Nie sądzę, by ktokolwiek kiedykolwiek dobrze to imię zapamiętał. Jednak teraz, grudniową porą, chyba po raz pierwszy jakiemuś Mikołajowi udał się uczynek dobry. Przekonałeś mnie, uważam, że Michał von Daneveld jest niewinny – rzekł Zygfryd z Arnswalden. – Mnie nie przekonał! – krzyknął Hugon z Arnswalden, podrywając się na równe nogi. – Hugonie – powiedziałem powoli i spokojnie. – Wszak wiemy, iż liczyłeś na stanowisko po Daneveldzie, twój protektor jednak właśnie chwilę temu przyznał mi rację, a bez jego protekcji nawet skazanie Da-
78
Michał Organiściak - Sąd nad Daneveldem
nevelda nic ci nie daje. Okaż zatem miłosierdzie, zagryź zęby i zasłuż sobie na stanowiska dzielną walką o dobro Zakonu. – Powiedziawszy to, spojrzałem bezczelnie w oczy młodzika. – Gdybyś... – wysyczał. – Gdybyś tylko był pasowanym, na udeptanej ziemi wepchnąłbym ci te oszczerstwa do gardła! – Myślę, iż ten problem mogę rozwiązać ja – powiedział na to Zygfryd, patrząc z niesmakiem na swego niedawnego giermka. – Pod Toruniem jest wieś Elzanowo, przejęliśmy ją po rodzinie pruskich buntowników. Uważam, że dla chwały Zakonu słusznym byłoby nadanie tej wsi tak zasłużonemu dla sprawy Zakonu człowiekowi jak Mikołaj zwany Cheirurgiem. Zyska na tym i Zakon, bowiem Mikołaj powinności lenne przejmie. Jutro przyjeżdża do nas komtur toruński, mój dobry znajomy. Myślę, że bez problemu wyjednam u niego zarówno to nadanie, jak i pasowanie Mikołaja na rycerza. – Zwłaszcza że ja poprę to całym sercem – wtrącił się Rotgird Toruńczyk. – Dobrze będzie mieć pod bokiem tak zmyślnego i sprawnego we władaniu bronią sąsiada. Nie wiem, czy wiesz, Hugonie, ale obecny tu Mikołaj zabił pewnie więcej pogan niż my we trójkę razem wzięci. A miano swe zawdzięcza temu, że zna ludzkie ciało niczym cheirurg. Jednym ciosem zwykle zabija przeciwnika. Nie znam nikogo, kto by tak zacnie mieczem, toporem czy kopią robił. – Rotgird z satysfakcją patrzył na rozszerzające się oczy Hugona. – Zatem po pasowaniu można by ogłosić Sąd Boży, na który my tu obecni się zdamy. Jeśli pokonasz Mikołaja, uznamy Danevelda winnym. Kapituła na pewno bardziej się na Sąd Boży ucieszy niż na niejednomyślny wyrok. – No chyba że wyrok będzie jednak jednomyślny – powiedziałem, patrząc na młodzika. – Przekonaliście mnie, bracia. – Podbródek Hugona drżał, nie wiem, czy ze wściekłości czy ze strachu. – Uważam, że Michał von Daneveld jest niewinny.
79
Biblioteka Grabarza Polskiego
*** 12 stycznia 1399 roku, pogranicze żmudzińskie Samotny rycerz krzyżacki był niezwykłym widokiem w tych okolicach. Taka podróż była więcej niż niebezpieczna. Mimo to Michał von Daneveld jechał szybko i pewnie w kierunku obranego celu. Nie jechał traktami, przemykał się niczym biały duch przez wysokie, prastare bory ziemi żmudzińskiej. Patrzyłem nań ponad bełtem wycelowanej kuszy i gdy ustawił się idealnie, zwolniłem orzech. Pocisk pomknął pewnie, zagłębiając się w pierś rumaka. Koń stanął dęba, zrzucając zaskoczonego krzyżaka. Nim poderwał się z ziemi, moi ludzie obskoczyli go, atakując pałkami i próbując opleść go siecią. Walczył dzielnie, nawet ranił dwóch, jednak w końcu powalili go i skrępowali. Dopiero wtedy mu się ukazałem. Patrzył na mnie z niedowierzaniem. – Mikołaj Cheirurg? Ty? – powtarzał, plując krwią z rozbitej wargi, jego hełm leżał na ziemi. – Zwę się teraz Mikołaj z Elzanowa, przyszedłem zadać ci kilka pytań. – Popatrzyłem raz jeszcze na dowódcę niedawnej grudniowej rajzy. – Pierwsze i najważniejsze: dlaczego zamiast do Królewca pojechałeś na Żmudź? Popatrzył się na mnie i plunął krwią. – Drugie, równie ważne: co się działo po tym, jak rudowłosa zatopiła się w ścianę? – Już mówiłem! Nie pamiętam! – skłamał. – Przecież podobno zawdzięczam ci życie! – Po prostu chciałem pewne rzeczy usłyszeć bez świadków w osobach krzyżackich rycerzy. – Opowiesz mi wszystko ze szczegółami. – Niczego się ode mnie nie dowiesz! – wrzasnął, starając się wyrwać
80
Michał Organiściak - Sąd nad Daneveldem
moim ludziom. – Czyżby? – powiedziałem i jego własnym italskim sztyletem odciąłem srebrny krzyż, który miał zwieszony na piersi. Skinąłem głową i z ukrycia wyszedł ten sam kat, który siedział w pokoju przesłuchań Danevelda. Na jego twarzy gościł zły, sadystyczny uśmiech. *** W mojej celi w klasztorze w Sankt Gallen ponownie zanurzyłem pióro w inkauście i zapisałem ostatnie linijki tym, co na mękach wyznał Michał von Daneveld. Pamiętam, że gdy ustawiałem się w zasadzce na dowódcę rajzy, planowałem od razu jechać na Żmudź, by zdobyć władzę nad tymi pradawnymi mocami. Już wcześniej spotkałem się z kultem Dagona i jego długowiecznych obrońców. Myślałem wtedy o czekającej na me rozkazy krzyżackiej rajzie. Słowa torturowanego Danevelda sprawiły, że porzuciłem ten pomysł... na długie lata. Jednak teraz, zamurowany w celi, nie miałem nic do stracenia. Wyciągnąłem zza pazuchy piękny srebrny krzyż i patrzyłem zafascynowany, jak zmienia się w czarny amulet. Następnie wysilając wolę, spróbowałem przeniknąć przez mur. *** 14 grudnia 1429 roku, żmudzińskie pogranicze – Długo czekałam – powiedziała rudowłosa, najwyżej szesnastoletnia dziewczyna. – Wiem – odparłem, patrząc na nią z siodła rumaka, w białym krzyżackim kropierzu. – Jesteś stary – powiedziała, patrząc się na mnie uważnie. – Wiek to też doświadczenie – powiedziałem, wręczając jej amulet,
81
Biblioteka Grabarza Polskiego
Ilustracja: Igor Myszkiewicz
82
który Daneveld zerwał jej dawno temu. – Jako dowódca staniesz się znów młody, jednak rycerze, których trzydzieści lat temu przywiódł tu Daneveld, są już starzy – odparła, obdarowując mnie amuletem, który zabrała niegdyś wikingowi. – Jak tam jest? – spytałem. – Straszniej, niż potrafisz sobie wyobrazić w najgorszych snach – odparła ze smutnym uśmiechem. Ruszyliśmy poprzez dziwną kamienną ścieżkę pośród bagien. Dowódca i kapłanka, para służąca Dagonowi. Dwa czarne amulety. Tak było i tak będzie, wiedziałem to. Stałem się panem zamku pośród bagien. Jednak wiedziałem, że w komnacie na szczycie przeklętej wieży obok pancerze wikinga zawiśnie kiedyś i moja płytówka. W przyszłości zastąpi mnie inny wojownik z innym oddziałem. Pewnego dnia Dagon się od nas odwróci, przywołując w to przeklęte miejsce kolejną kapłankę i innego wojownika. Na razie jednak cieszyć się miałem znów młodością. Z oddali patrzyli na mnie podstarzali krzyżaccy rycerze rajzy Danevelda. Stali na murach w zbrojach dawnego typu. Bezwolni, pozbawieni rozumu niewolnicy. Nie miało to znaczenia, już miałem w głowie pomysł, jak wymienić starą załogę na nową...
84
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Czarne 20l2 Ilość stron: 358
Współczesna Warszawa, znużony życiem komisarz policji z problemami w pracy i niepoukładanym życiem rodzinnym oraz podpalenia prowadzące do makabrycznej śmierci w płomieniach... Można by rzec – zestaw obowiązkowy, który nietrudno odnaleźć w wielu tekstach kultury adresowanych do miłośników kryminałów (literaturze, filmie). Czy warto zatem sięgać po utwór powielający spetryfikowany schemat gatunkowy? Zdecydowanie tak. A dlaczego? Wydawnictwa „Czarne”, które w serii „Ze strachem” publikuje głównie prozę skandynawską najwyższej próby (dość przypomnieć, że ukazały się w niej powieści autorstwa Johana Theorina), zdecydowało się na druk debiutanckiej powieści polskiego autorstwa. Jest to jedyny – prócz „Jula” Pawła Goźlińskiego (2010) – utwór rodzimego pisarza, ukazujący sie w tej serii. Już sam ten fakt może stanowić doskonałą rekomendację, bowiem oficyna znana jest z wysokiego poziomu artystycznego dzieł, które sygnuje swym znakiem. Zwłaszcza że autor – jakkolwiek dopiero rozpoczyna drogę twórczą jako pisarz – to znany dziennikarz wyspecjalizowany (jak czytamy w notce informacyjnej wydawnictwa) w problematyce zorganizowanej przestępczości, terroryzmu i bezpieczeństwa międzynarodowego. Nawet biorąc pod uwagę wymiar marketingowy tej informacji, należy zwrócić uwagę na zbieżność zainteresowań Chmielarza jako publicysty i prozaika. Toteż tematyka, którą uczynił osią fabularną powieści, została wykorzystana w sposób
świadczący o jej pogłębionej znajomości. Kolejnym powodem, dla którego warto sięgnąć po „Podpalacza”, jest galeria barwnych postaci – zarówno „czarnych charakterów”, jak i stróżów prawa, choć twórca nie uniknął uproszczeń w kreacji postaci (szczególnie rozczarowują drobni przestępcy, których rysy charakterologiczne są ukazane w najbardziej schematyczny sposób). Pozornie obrane przez Chmielarza rozwiązanie jest tak skonwencjonalizowane, że trudno stworzyć postać „policjanta z problemami”, nie obarczoną balastem skojarzeń lekturowych i filmowych. Twórcy radzą sobie z tym problemem, bądź to odwołując sie do estetyki parodii, bądź też przejaskrawiając któryś z aspektów życia protagonisty, co prowadzi najczęściej do zachwiania równowagi między wątkiem kryminalnym a obyczajowym. Autor „Podpalacza” wybrał rozwiązanie inne niż te, które można zauważyć w przywołanych wyżej tekstach kultury. Zamiast tworzyć wymyślne komplikacje życia osobistego i śledztwa, koncentruje sie na dziennikarskim zapisie przebiegu zdarzeń. Zyskuje na tym zarówno klarowność utworu, jak i kreacja bohaterów, z których każda jest pełnowymiarową postacią. Tym bardziej że pisarz ma szczególny dar różnicowania języka bohaterów i zmysł obserwacji, pozwalający mu wplatać w tok fabuły scenki obyczajowe, zyskujące walor anegdoty. Potrafi przy tym zachować granicę między ukazywaniem zła, a epatowaniem zbędną – z perspektywy konceptu artystycznego – drastycznością.
Text: Adam Mazurkiewicz
WOJCIECH CHMIELARZ - Podpalacz
85
TEXAS CHAINSAW 3D Piła mechaniczna 3D USA 2013 Dystr,: Monolith Reżyseria: John Luessenhop Obsada: Alexandra Daddario Trey Songz Scott Eastwood Thom Barry
X X
Text: Piotr Pocztarek
X X X
86
„Teksańska masakra piłą mechaniczną” Tobe’ego Hoopera doczekała się już tylu sequelo-prequelo-remake’ów, że trudno połapać się w chronologii wydarzeń. Kiedy dowiedziałem się, że kolejna część trafi do kin w 3D, zastanawiałem się co jeszcze uda się pokazać w historii Leatherface’a (który btw. powinien się chyba nazywać Skinface, nie uważacie?), co jeszcze mogłoby w jakikolwiek sposób zaciekawić widzów.
fabularne”. Wiecie - odludzie, młodzi ludzie, tępak z maską z ludzkiej skóry, piła mechaniczna, masakra, koniec. Dowiadujemy się też, że w ramach zemsty na dokonaną przez niego masakrę mieszkańcy pobliskiego miasteczka dokonali samosądy, puszczając z dymem cały dom i rodzinę Sawyerów. Nie wszyscy jednak zginęli w pożarze... Przenosimy się w czasie i poznajemy bardzo seksowną Heather (nawet bardziej seksowna Alexandra Daddario, młoda aktorka znana głównie z roli Annabeth w „Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy”). Kiedy dziewczyna dostaje w spadku duży dom, dowiaduje się, że została adoptowana. Wraz z przyjaciółmi jedzie go zobaczyć, zabierając po drodze tajemniczego pasażera. Nie, nie martwcie się, to nie Leatherface, tylko dekoracyjna postać mająca wkrótce stać się pierwszą ofiarą piły mechanicznej. Życie bohaterki będzie więc zagrożone, jednak kiedy do głosu dojdą autorzy linczu na rodzinie Sawyerów sprzed lat, okaże się czy więzy krwi są wystarczająco silne w przypadku drągala z umysłem ośmiolatka, dzierżącego piłę mechaniczną.
Do seansu zasiadałem z umiarkowanym optymizmem, wiedząc że za kamerą stanął John Luessenhop, twórca świetnego „Pod kluczem”. Za scenariusz odpowiada natomiast nie kto inny jak Adam Marcus, reżyser 9-tej (!) części „Piątku 13-go”, w której to Jason odwiedzał piekło. I człowiek ten wymyślił sobie rzecz niesłychaną. „Texas Chainsaw 3D” to sequel, ale pierwszej części ever, ignorujący wszystkie produkcje z Learherfacem nakręcone przez ostatnie 39 lat. Na samym początku widzom nieobeznanym z oryginałem Hoopera Film nie ustrzegł się kilku rażących (są tu tacy?) poprzez montażowy skrót schematów i kretynizmów. Na szczewyjaśniono wszystkie jego „zawiłości gólną uwagę zasługuję scena, w której
przerażona bohaterka ucieka przed Leatherfacem w tłum rozkoszujących się spokojem klientów parku rozrywki i wspina się na... karuzelę. Serio? No tak, bo jak zatoczy koło, to maniak z piłą (których zresztą ma w domu całą szafę, różne modele...) jej nie dorwie, co? Na pocieszenie dostajemy też kilka fajnych momentów, jak chociażby akcja z lodówką i zdzieranie skóry z twarzy biednej ofiary i przerabianie jej na maskę. Krwawa jatka generalnie pozbawiona jest kreatywności i większego
sensu, co samo w sobie zabija nieco przyjemność z oglądania. „Texas Chainsaw 3D” to typowy średniak, nie trzymający poziomu ani oryginału Hoopera ani doskonałego remake’u. Na plus zaliczyć można fakt, że twórcom udało się raz sprawić, że głównego antagonisty serii zrobiło mi się zwyczajnie żal, o co zazwyczaj ciężko widząc maniaka z narzędziem zdolnym w mgnieniu oka przerobić kogoś na krwawą miazgę.
87
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Niedobre Literki 20l3 Ilość stron: 328
O bizarro robi się coraz głośniej. Jeszcze rok, dwa lata temu nikt za bardzo nie wiedział, o co chodzi. Pojawiały się wprawdzie jakieś wydania zagraniczne, ale czytelnicy jakoś nie obnosili się z okładkami w tramwajach czy na mieście. Wszystkim się wydawało, że tego typu literatura to flaki, sperma i krew, sikająca a odciętych kończyn. W końcu z tematem za bary wzięła się polska ekipa. Na rynek trafiła pierwsza antologia „Bizarro dla początkujących”, wkrótce ruszył często aktualizowany blog – niedobre Literki. I to pod patronatem tego bloga wydano kolejną książkę. „Bizarro bazar” jest po części efektem konkursu literackiego, po części zbiorem opowiadań najbardziej znanych przedstawicieli wykluwającego się gatunku. Na całość składają się dwadzieścia dwa teksty o zróżnicowanej długości i tematyce. Wychodzi z tego misz-masz, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie. Wydawać, by się mogło, że motywem przewodnim będą ekskrementy i wszystko co najobrzydliwsze, ale większość załogi wychodzi z tego obronną ręką. Jeśli jest obrzydliwie to tak ma być, bo czemuś to służy. Najlepiej wypadają starzy wyjadacze. Brawa dla Dawida Kaina, który w swoim opowiadaniu przemyca przy okazji głębszy sens, który w bizarro raczej nie występuje, nie ma się co czarować. Ładnie wypada Paweł Waśkiewicz z „Lampionami z ludzkich głów”. Warto na pewno zwrócić uwagę na Zetera Zelke - „Pięć parszywych żywotów” to jeden z najlepszych tekstów w zbiorze. Antologię wyprzedza już własna sława,
świadczyć o tym może popularność opowiadania Roberta Cichowlasa – „Duckfucker”, które dorobiło się już strony fanowskiej na facebooku.
Text: Aleksandra Zielińska
RÓŻNI AUTORZY - Bizarro Bazar
Jaka tematyka dominuje? Ciężko wskazać coś konkretnego, bo autorzy puścili wodze fantazji, pojawia się wszystko – od zombie, przez ponure wizje przyszłości, czy używanie zwierząt (kotów i psów) w budownictwie. Pewien ciekawy zabieg proponuje Marek Grzywacz w „Polskim gotyku”. Wiadomo, że przy takiej ilości opowiadań trafiają się również te gorsze, na szczęście jest ich mniej. Wadą jest brak biogramów. Szkoda, bo kilka nazwisk zapada w pamięć i rokuje na przyszłość. Myślę, że czytelnik chciałby się dowiedzieć czegoś więcej na przykład o innych ich publikacjach czy planach literackich. Brawa dla twórców, że udało im się zaprosić do współpracy autorów zagranicznych. I ot nie byle jakich – niektórzy są dobrze znani nie tylko fanom bizarro, ale i horroru. Mowa o Carltonie Mellicku (który prezentuje bardzo dobrą formę) oraz Edwardzie Lee (ten natomiast błyszczy o wiele słabiej). Ale polscy autorzy wcale nie odstają poziomem, czasem wręcz na odwrót. Jak widać, inicjatywa bizarro w Polsce rośnie w siłę, warto się jej przyjrzeć i zobaczyć, co też zaproponuje w przyszłości. Zapraszam do lektury. Ale wcześniej, czytelniku, musisz się zgodzić na konwencję, aby bez przeszkód oddawać się rozrywce.
89
THE LORDS OF SALEM The Lords of Salem USA 2012 Dystr.: Brak Reżyseria: Rob Zombie Obsada: Sheri Moon Zombie Bruce Davison Ken Foree Jeff Daniel Phillips
X X X X
Text: Wiesław Czajkowski
X
90
Mimo, że od czasu „Bękartów Diabła” jestem zaprzysięgłym fanem filmowej twórczości Roba Zombie to ostatnie jego dokonania uważam za zniżkę formy. Rob w moim odczuciu stał się zbyt holywoodzki, zbyt przewidywalny... „The Lords of Salem” to film zakorzeniony bardzo głęboko w klasyce horroru. Już sama tematyka, jaką porusza - czyli wiedźmy z Salem - jest tak wielkim polem do popisu dla kreatywnego twórcy, że gdy tylko dowiedziałem się o pracach nad tym obrazem, nie mogłem doczekać się efektu końcowego. Mówiąc szczerze, długo nie wiedziałem jak właściwie oce-
nić ten film. Z jednej strony jest to dzieło mroczne, klimatyczne i trochę… nudne. Z drugiej natomiast Rob Zombie po raz kolejny stworzył film nad wyraz obrazoburczy, diaboliczny i… surrealistyczny. Jeśli miałbym „The Lords of Salem” porównać do czegoś, co wszyscy znamy, nazwałbym tę produkcję dziwacznym połączeniem „Dziecka Rosemary” z „Odmiennymi stanami świadomości”, a wszystko to podlane charakterystyczną dla Roba dozą ostrej jazdy bez jakikolwiek hamulców. Brzmi interesująco? Z pewnością dziwnie… Zacznijmy od początku. Fabuła „The Lords of Salem” to w gruncie rzeczy historia bardzo, ale to bardzo prosta. Heidi (Sheri Moon Zombie) pracuje w lokalnym rockowym radiu w Salem, w wyniku dziwnych zdarzeń emitując na antenie utwór formacji o nazwie Władcy sprawia, że klątwa rzucona przez legendarną arcywiedźmę zaczyna swoje diabelskie działanie. O ile początek filmu utrzymany jest w bardzo sennym, wręcz nudnym tempie to punkt zwrotny, czyli emisja muzyki Władców zmienia życie Heidi w ciąg niewytłumaczalnych, dziwacznych zdarzeń, które prowadzą do absolutnie piekielnego finału. Atmosfera, jaką emanuje początek filmu niesie
ze sobą jakąś tajemnicę, odrealnioną wręcz sugestię, że za chwilę zdarzy się coś dziwnego, coś czego nie da się wytłumaczyć. Taka właśnie, niewymuszona senna narracja prawie usypia, sprawia, że nie spodziewamy się tego co zdarzy się później…
to ze smakiem. Podoba mi się to, że jest to film ciężki, mroczny jak sto diabłów i zmuszający widza do uwagi. Ze względu na co najmniej kilka mocnych scen, które mogą obrażać uczucia co bardziej religijnych osobników nie spodziewam się tego filmu na kinowych plakatach ani w podsumowaniach Box Office. Jednak mimo Nowy film Roba Zombiego, gdy wkroczy wszystko polecam „The Lords of Salem” już w finalną, diaboliczną fazę, staje się wszystkim fanom klimatycznego horroru. dziełem, które nie zna tabu. Razem z Heidi tracimy poczucie rzeczywistości, senny klimat jesiennej małomiasteczkowości ustępuje miejsca diabelskiemu surrealizmowi, który nie zna granic i niejednokrotnie ociera się o obrzydliwą groteskę. Po moim zdaniem średnio udanych próbach z odnawianiem starych kultowych horrorów Rob Zombie stworzył film, który nadal mocno czerpie z klasyki, ale robi
91
-------------------------------------- Ocena: 3/6 Wydawca: Buchmann 20l2 Tłumaczenie: Jacek Manicki Ilość stron: 448
godne, nawet mimo irytującej Wydawnictwo Buchmann w osczasem narracji pierwszoosotatnich czasach nie ma sobie bowej. Gorzej że gdy Capra równych w dostarczaniu krymizostaje ostatecznie uniewinnałów i powieści sensacyjnych. niony i wypuszczony na przyW stworzonych do tego celu nętę, by zwabić odpowiedzial„Fabryce Kryminału” i „Fabryce nych za zamach terrorystów Sensacji” stale pojawiają się i być może stojącą za tym intrygujące i estetycznie wydaLucy, utwór staje się niewiaryne utwory kolejnych cenionych twórców. Tylko że jak to bywa w przypad- godnie przewidywalny. Agent, dotąd spęku fabryk, traci się gdzieś w tym ducha, dzający czas za biurkiem, nagle okazuje się mistrzem walk wszelakich, cwańszym a wraz z nim jakość. od samego Bonda i efektywniejszym niż Przynajmniej takie uczucia towarzyszyły Rambo. Wcześniej wprawdzie biegał somi po skończonej lekturze „Adrenaliny” bie po parku, ale żeby tak nagle okazał Jeffa Abbotta. Nie będę tu przywoływał się lepszy niż całe CIA razem wzięte? anonsów z okładki, bo już dawno prze- Przyznaję, czyta się to bardzo dobrze, stałem im wierzyć, natomiast bardzo intryga jest odpowiednio pogmatwana, chciałem uwierzyć w opowiadaną histo- oczywiście naciągana i nielogiczna, bo autor chyba starał się ustanowić rekord rię. I nie mogłem. we wciśnięciu w jedną powieść rozmaUtwór opowiada o losach Sama Capry, itych wątków – od handlu bronią, przez agenta operacyjnego CIA, który wraz handel żywym towarem, po terroryzm; aż z żoną, również agentką, pracuje w biurze dziw bierze, że nie wplątał w to wszystko w Londynie, gdzie rozpracowuje między- kosmitów. Akcji też nie brak, trup ściele narodowe organizacje przestępcze. Jest się gęsto, a strzelaniny są najlepszym zamożny, szczęśliwy i zakochany. Jego sposobem na rozwiązanie wszelkich proukochana Lucy jest w siódmym miesią- blemów. Tylko od początku, tzn. od wyjcu ciąży, oboje snują plany świetlanej ścia z sali tortur, wiadomo że to powieść przyszłości. Wszystko jednak legnie z cyklu „zabili go i uciekł”. Czyli co by się w gruzach, gdy pewnego dnia biuro Ca- nie stało, Sam Capra zwycięży. Koniec pry wylatuje w powietrze wraz ze znajdu- nawet straszy otwartą na sequel furtką. jącym się tam personelem. Mężczyzna ocalał tylko dzięki telefonowi żony, która „Adrenalina” okazuje się więc powieścią wywabiła go na zewnątrz. Podziękowań przeciętną, lekką w odbiorze i niezobojednak nie będzie, ponieważ Lucy zostaje wiązującą. Zasadniczo nie posiada japorwana, a Sam aresztowany i oskarżony kichś konkretnych wad, bowiem wszysto zdradę. Torturowany i przesłuchiwany kie powyższe zarzuty z drugiej strony w tajnym więzieniu (Polska?), próbuje mogą się okazać atutami. Jeśli więc szuzrozumieć, co się właściwie wydarzyło. kacie przyjemnej lektury na wieczór, Do tego momentu całość sprawia ponure proszę bardzo. Jeśli czegoś więcej, to tu wrażenie, jednak wystarczająco wiary- adrenaliny nie znajdziecie.
Text: Łukasz Radecki
JEFF ABBOTT - Adrenalina (Adrenaline)
93
Rozmawiała: Żaneta „Fuzja” Wiśnik
Carla Mori to pseudonim, debiutującej na polskim rynku literackim autorki. W dosyć krótkim czasie udało jej się osiągnąć spory sukces, a jej powieść „Krew, pot i łzy” otrzymała niezwykle przychylne recenzje krytyków oraz czytelników. Kim więc jest ta tajemnicza postać? Mamy nadzieję, że dowiecie się tego z wywiadu, który specjalnie dla Was przeprowadziliśmy z pisarką.
94
Czy Carla Mori to Twoje prawdziwe cenia jestem polonistką, z zamiłowania molem książkowym, a z usposobieimię i nazwisko? nia śpiochem. Trochę z przymusu, ale Niestety nie. Moje własne jest „mało z wielką przyjemnością opanowuję okładkowe”, a szkoda. Właśnie między ostatnio podstawową literaturę dla najinnymi ze względu na tę „nieskładko- młodszych, a w wolnych chwilach łapię wość” nazwiska zdecydowałam się przy- za szydełko. Wieczorem lubię obejrzeć brać pseudonim. Zresztą nie ja pierwsza dobry film, najchętniej horror, albo seni nie ostatnia, jak sądzę. Nadając sobie sację – w zależności od tego jaki mam nowe imię, niejako stworzyłam też no- nastrój. wego człowieka. Dzięki temu łatwiej jest oddzielić moje życie prywatne, od osoby Jaki gatunek literacki jest dla Ciebie autora, co jest o tyle ważne, że ludzie inspiracją? Może masz jakiegoś uluwciąż próbują mnie utożsamiać z po- bionego pisarza, który wpłynął na staciami, które stworzyłam w powieści. Ciebie? Posługując się pseudonimem występuję trochę incognito, chociaż nie ukrywam Nie byłoby Carli Mori bez Grahama specjalnie swojej prawdziwej tożsamo- Mastertona. Wprawdzie zetknęłam się ści. Wywiady często opatrzone są moim z jego prozą stosunkowo późno i wciąż zdjęciem, a w dobie Internetu i portali jeszcze przekopuję się przez dziesiątki społecznościowych wytropienie kogoś tytułów, które wydał, ale z ręką na sercu mogę powiedzieć, że jest dla mnie wielto bułka z masłem. kim mistrzem gatunku i niedoścignionym Kim jest Carla Mori, kiedy nie jest pi- wzorem. Nie wiem, dlaczego wciąż nie jest tak doceniany jak King i nie rozusarką? miem, czemu filmowcy nie sięgają po Żoną, matką, kucharką, sprzątaczką, po scenariusze na podstawie jego powieprostu kobietą (śmiech). Ale żeby nie ści. Według mnie, bije innych na głowę było, że Carla Mori promuje seksizm na i marzę, że kiedyś będę mogła uścisnąć ogromną skalę, powiem, że z wykształ- mu rękę. Zatem, jeśli miałabym wybrać
wałam w chórze jasnogórskim, dlatego niemal na pamięć znam topografię miasta i wnętrze klasztoru. Część informacji zaczerpnęłam też z artykułu, o którym wspomniałam wcześniej, a którego lekturę gorąco polecam wszystkim wielbicielom teorii spiskowych. Zresztą przytoczone przez mnie fakty nie są jakimś novum. Większość z nich zna każdy Skąd pomysł na debiut tak mocno za- z nas, ja tylko przedstawiłam je z trochę korzeniony w motywach religijnych? innej strony. swój ulubiony gatunek, na pewno powiedziałabym: groza. Ale nie zamykam się na żadne książki. Czytam różne rzeczy. Lubię kryminały, czasem obyczaj, chętnie sięgam po Whartona, albo Szwaję. Mam sentyment do Siesickiej i Musierowicz, a za najważniejszą książkę mojego życia uważam „Mistrza i Małgorzatę”.
Na Szatana trafiłam przypadkowo... (śmiech) Wszystkich zainteresowanych tym, gdzie konkretnie go spotkałam, odsyłam do posłowia mojej książki. Tam podaję szczegółowy adres internetowy, pod którym należy szukać mojej głównej inspiracji – artykułu o praktykach magicznych w religii katolickiej. Szybko dotarło do mnie, jak bardzo plastyczny i prawie całkowicie surowy jest to temat i postanowiłam spróbować. Wprawdzie pierwotnie, fabuła „Krwi…” miała wyglądać nieco inaczej, ale żal byłoby nie wykorzystać tego motywu, zwłaszcza, że większość życia mieszkałam przy Jasnej Górze i mam jako takie pojęcie o tym, jak wygląda życie w Częstochowie. Niewiele mamy na polskim podwórku powieści tego rodzaju, dlatego nie wiedziałam, czy ktoś zdecyduje się to wydać, ale znalazła się Oficynka i w kilka miesięcy później książka ukazała się drukiem.
Czy nie miałaś żadnych wątpliwości decydując się na taką, a nie inną tematykę? Nie bałaś się wydać swoją książkę w kraju uważanym za stricte katolicki? Wieki temu lektura tak obrazoburcza byłaby uznana za heretycką. Na szczęście te czasy już minęły. Zresztą w Częstochowie nie ma prawdziwego rynku z pręgierzem, więc chyba uniknę
Czy praca nad zbieraniem informacji potrzebnych do napisania „Krew, pot i łzy” była trudna? Czego od Ciebie wymagała? Ogromna większość informacji, które zawarłam w powieści, to były rzeczy dobrze mi znane. Nie musiałam specjalnie wyszukiwać faktów, częściej sprawdzałam szczegóły. Wychowałam się w Częstochowie, przez kilka lat śpie-
95
publicznej chłosty (śmiech). Nie, nie miałam wątpliwości. Przynajmniej teoretycznie żyjemy w kraju świeckim, a Konstytucja zapewnia nam wolność słowa i wyznania. Każdy temat na horror jest dobry, więc dlaczego miałabym zrezygnować z opowiedzenia tej historii? Pamiętajmy, że to fikcja literacka i nie należy jej brać za bardzo do siebie. Poza tym mam wrażenie, że więcej mówi się o ogromie kontrowersji wokół mojej książki, niż ich tam w rzeczywistości jest. Dotychczas nie spotkałam nikogo prawdziwie oburzonego, a „Krew…” nie znalazła się na liście ksiąg zakazanych. Nawet żaden sławny ksiądz nie nagrał dotąd kazania ostrzegającego przed zgubnym wpływem tej lektury, możliwe więc, że nie jest tak źle (śmiech). Czy książka oddaje w jakikolwiek sposób Twoje doświadczenia i poglądy na kościół?
wydaniu jest właśnie „Krew…” Ach, no i tatuaże (śmiech). Z pewnością wiesz już, że Twoja książka spodobała się czytelnikom, jak się czujesz w związku z tym? Świetnie! Bardzo dziękuję za wszystkie przychylne recenzje oraz sygnały od zadowolonych czytelników. Wciąż jeszcze obawiam się, że nadejdzie dzień, w którym ukaże się jakaś miażdżąca krytyka mojej powieści, ale póki co nic takiego się nie wydarzyło. Nie śmiałam nawet marzyć, że książka spotka się z tak dobrym odbiorem, tym bardziej ta fala pozytywnych opinii jest dla mnie ogromnym wyróżnieniem. Martwię się tylko, że nie zdołam sprostać wymaganiom czytelników, pisząc kolejną powieść. Poprzeczka jest dość wysoko i zdaję sobie sprawę, że nie będzie już taryfy ulgowej, na którą mogłam liczyć przy debiucie. Ale mimo to nie poddaję się i postaram się, żeby cokolwiek napiszę, nie było gorsze od „Krwi…”
O! To jest właśnie sytuacja, w której przydaje się pseudonim. Prywatnie może i mam jakieś tam poglądy na różne tematy, ale obecnie przepytujesz Carlę, Jakie są Twoje plany na najbliższą a nie Magdalenę. Natomiast Carla jest przyszłość? Masz zamiar zaszokować tworem bezpoglądowym, bezpartyjnym czymś jeszcze rynek literacki? i bezwyznaniowym. Czemu zaraz zaszokować? (śmiech) Na Mnogość tematów tabu, które po- pewno nie chcę wycofać się z pisania. dejmujesz w swojej powieści jest in- Nie wiem tylko, czy ktoś zechce mnie trygująca, przez to książka wzbudza wydać. Jakiś czas temu zaczęła rodzić spore kontrowersje. A jak jest z Twoją się nowa powieść, utrzymana w tym osobą? Czy prywatnie lubisz wzbu- samym gatunku literackim, jednak łatwiejsza w odbiorze dla tych wszystkich, dzać kontrowersje? którzy czują niesmak w związku z dotyChyba wyrosłam już z tego okresu kaniem tematu kościoła. Zatem będzie w moim życiu. Może, kiedy byłam na- raczej mniej kontrowersji, ale nie jest stolatką, zdarzało mi się rozmyślnie powiedziane, że to moje ostatnie słowo. szokować, ale obecnie jestem stateczną Wielu czytelników chętnie sięgnęłoby gospodynią domową. Nie bardzo odsta- po drugą część „Krwi…”, więc może za ję od przeciętnego obywatela. W ostat- jakiś czas zrobię im tę przyjemność i nanim czasie jedyną kontrowersją w moim piszę, co było dalej.
96
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Oficynka 20l3 Ilość stron: 308
Co jest potrzebne aby stworzyć naprawdę ciekawe dzieło literackie? Jest kilka elementów składających się na sukces powieści np. świeży temat, chwytliwy tytuł, ciekawi bohaterowie oraz odrobina talentu. Wszystko to, i więcej, można znaleźć w debiutanckiej powieści Carli Mori pod tytułem „Krew, pot i łzy”. Polska autorka (niech Was nie zmyli obco brzmiący pseudonim artystyczny) pokusiła się o podjęcie tematu tabu, szczególnie w naszym nad wyraz katolickim kraju. Mamy tu więc Kościół, a co więcej jego tajemnicze eksperymenty z praktykami magicznymi. Jednak wyszło to powieści na dobre, gdyż czyta się ją naprawdę dobrze i z zainteresowaniem. Młoda dziennikarka Klara zostaje oddelegowana z pracy do Częstochowy, swojego rodzinnego miasta, by napisać banalny artykulik na temat korupcji prezydenta tegoż zacnego miasta. Jednak spotkanie z Zuzą – przyjaciółką z dawnych lat, a obecnie odnoszącą sukcesy panią prokurator – owocuje intrygującym tematem, który szybko i bez reszty wciąga Klarę. Tajemnicze morderstwa, niewyjaśnione zdarzenia, magia i ogromna dawka grozy... Czy Klara poradzi sobie z tak trudnym zadaniem, którego sama się podjęła? Czy ściągnie na siebie gniew kogoś posiadającego naprawdę ogromną moc, z której istnienia kobieta nie zdaje sobie sprawy? Jakie tajemnice skrywają mury częstochowskiego klasztoru? Wszystkie te zagadki znajdą swoją odpowiedź w finale książki „Krew, pot i łzy”.
gore. Widać tu dosyć spore inspiracje twórczością Grahama Mastertona, który raczy swoich czytelników, tak jak Mori, solidną dawką makabrycznych opisów, które sprawiają, że powieści naprawdę nabierają wyrazistości. Tak właśnie jest z debiutancką książką Mori. I choć makabreska w literaturze ostatnio znów wkracza na salony, to jednak dawno nie czytałam tak dobrej i zrównoważonej powieści zawierającej tego typu elementy. Większość autorów wyraźnie przesadza z ilością gore w swoich książkach, natomiast Carla Mori doskonale wie jak zachęcić do swojego dzieła różnych odbiorców, stosując złotą zasadę „dla każdego coś miłego”.
Text: Żaneta „Fuzja” Wiśnik
CARLA MORI - Krew, pot i łzy
Główna bohaterka powieści jest osobą ciekawą i naturalną, choć ja zapałałam szczególną sympatią do prokurator Zuzy. Niemniej jednak autorka starała się nakreślić dosyć wyraźne rysy charakterów reszty postaci, z mniej lub bardziej udanym efektem – choć różnice te nie wpływają na odbiór książki.
Warto też wspomnieć o otwartym finale powieści, który, choć jednych ucieszy a innych rozdrażni, to z całą pewnością należy do mocnych stron lektury. Autorka przygotowała się do stworzenia tej powieści z ogromną dbałością o każdą, nawet najdrobniejszą informację. Stworzyła intrygującą zagadkę kryminalną i w bardzo zgrabny sposób splotła ją z czarnomagicznymi praktykami chrześcijańskimi. Jestem przekonana, że powieść ta spełni Powieść Carli Mori stanowi swoiste połą- oczekiwania naprawdę dużej liczby czyczenie kryminału i horroru z domieszką telników. Moje z pewnością spełniła.
97
Dlaczego akurat „Anioł”?
i mieliśmy zielone światło na realizację. Trochę czasu zajęło nam znalezienie terminu, gdyż Ania jest bardzo zapracowaną osobą, a na dodatek mieliśmy kręcić w Poznaniu. Ale wszystko udało się dopiąć i po kilku miesiącach spotkaliśmy się na planie. A współpracowało się rewelacyjnie. Ania perfekcyjnie czuła klimat filmu i jestem ogromnie zadowolony Jak to było z zaangażowaniem w pro- z tego co stworzyła. jekt Anny Muchy?
Foto: Archiwum reżysera
Szukałem pomysłu na krótki film, który można nakręcić w jeden dzień. To jest wyzwanie, bo właściwie w grę wchodzi jedna lokalizacja, paru aktorów no i przede wszystkim ciekawa fabuła. W tym czasie trafiłem na Krzysztofa T. Dąbrowskiego, autora książek, opowiadań i wszelkiej maści utworów literackich skąpanych w bliskich mi klimatach horroru, fantastyki oraz czarnego humoru. Podesłał mi kilkadziesiąt swoich drabbli, króciutkich form, które idealnie nadawały się na przerobienie na film. Z kilku z nich zaczerpnąłem jakieś elementy, coś tam przerobiłem, dodałem swoje pomysły i tak powstał scenariusz.
Rozmawiał: Bartłomiej Paszylk
Błażej Kujawa o swoim najnowszym filmie pt. „Anioł” (2013), który jest ekranizacją tekstu Krzysztofa T. Dąbrowskiego, a w jednej z ról występuje w nim Anna Mucha.
Miałeś jakieś nieprzewidziane trudnoScenariusz powstał z myślą o Ani. Bez ści na planie? niej film by nie powstał, ale zgodziła się od razu, bez żadnych problemów. Na planie wyjątkowych problemów nie Wysłałem scenariusz, spotkaliśmy się mieliśmy. Wszystko musiało być bardzo precyzyjnie zaplanowane, gdyż mieliśmy tylko 10 godzin na realizację zdjęć. Rozrysowałem storyboardy, wcześniej przećwiczyliśmy sobie ustawienia i ruch kamery. Był to bardzo intensywny dzień. Absolutnie wszyscy na koniec byli skonani, ale taki mamy system pracy. Jeśli pod koniec dnia zdjęciowego nie latamy z jęzorami na wierzchu, nie daje nam to satysfakcji. Lubimy zapieprzać.
99
Planujesz już kolejny tego typu projekt? Może tym razem pełnometrażowy? Z krótkimi formami, tworząc film niezależnie, bez kasy, jest wystarczająco dużo problemów, organizacji, stresu. Nie widzę opcji żeby zrobić niezależnie pełen metraż. W takim systemie wolę mniejsze rzeczy, a częściej. Kolejny projekt mamy we wrześniu. To jest coś nad czym pracuję od półtora roku, spełnienie marzeń. Nie waż są bardzo gatunkowe. W naszych chcę teraz zdradzać zbyt wiele. filmach są zombie, wilkołaki, wampiry przez co mamy podwójnie pod górKiedy opuszczasz Polskę i zaczynasz kę, bo raz że jesteśmy offowcami, tłuc kasę w Hollywood? a dwa, że robimy takie, a nie inne filmy. Choć stawiam sobie to za cel, żeby Zabawne, ponieważ moje filmy są cał- pokazać, że jednak można pozyskać kowicie niepolskie i jestem przekona- gwiazdę do takiego filmu, która weźmie ny o tym, że łatwiej by mi było tworzyć w nim udział bez wynagrodzenia, że kiw Stanach. U nas nasze filmy są trak- nem można się świetnie bawić i czerpać towane jako wybryki, dziwolągi, ponie- z tego szczerą frajdę.
CZYLI KRÓTKI PRZEGLĄD TWÓRCZOŚCI BŁAŻEJA KUJAWY
Foto: Archiwum reżysera
KONKUBINA DIABŁA (2009)
Text: Łukasz Radecki
O TYM, CO BYŁO PRZED „ANIOŁEM”
Na ziemię spada anioł. Jego tropem rusza dwóch podejrzanych mężczyzn. Trop ten okazuje się bardzo krwawy. Bardzo dobre zdjęcia (szczególnie wyjście zombie), bardzo amatorskie aktorstwo i trochę dłużyzn ocalonych dobrą pointą w finale.
KRWAWY KSIĘŻYC (2010)
Dziewczyna z chłopakiem wracają nocą z imprezy przez las. Zatrzymują się na chwilę w celach niewątpliwie prokreacyjno-rekreacyjnych. Tytuł zdradza co będzie się działo dalej. Sympatyczny ukłon w stronę „Thrillera” Michaela Jacksona, świetne zdjęcia i animacje.
BADASS (2011)
Wyraźny ukłon w stronę Quentina Tarantino i jego „Death Proof”. Dwie piękne dziewczyny uciekają samochodem przez pustynię po jakiejś, niewątpliwie dużej, rozróbie. Następnie dokonują tortur na wyciągniętym z bagażnika mężczyźnie. Widać wyraźnie, że tym razem nastawiono się na świetne zdjęcia mające ukazać jak najwięcej kobiecych wdzięków, reszta jest tylko dodatkiem. Wspominałem, że „Death Proof” mnie się nie podobał?
KROK DO WIECZNOŚCI (2011)
Świetne zdjęcia, znakomite czołówki, humor, piękne kobiety i amatorskie aktorstwo to znak rozpoznawczy Błażeja Kujawy. W „Kroku do wieczności” wszystkie te proporcje zyskują już mistrzowski sznyt. Znakomita historyjka chłopca zaczytanego w „Draculi”, którego pewnej deszczowej nocy nawiedzają dwie, nie całkiem rozgarnięte wampirzyce.
101
-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Rebis 20l2 Tłumaczenie: Monika Szewc-Osiecka Ilość stron: 5l2
W dobie najróżniejszych chwytów marketingowych czyhających na konsumenta o każdej porze dnia i nocy trudno bezgranicznie wierzyć w zapewnienia wydawców, że książka ma zawrotne tempo, zdumiewającą fabułę i jest „naj”. Rekomendacje typu „Nowy Stephen King” czy „Wschodząca gwiazda thrillerów medycznych” są czystym zabiegiem marketingowym; ładnie zapakowany towar musi się sprzedać. W przypadku debiutu francuskiego pisarza Bernarda Miniera copywriter nie kładzie słów na wiatr. „Bielszy odcień śmierci” to wyrazisty thriller z elementami kryminału, z duszną atmosferą i niezwykłą, misternie skonstruowaną intrygą. Nakreślony przez autora świat pochłania bez reszty, opisy dramatycznych wydarzeń chwytają za gardło, a przede wszystkim – nie dostarczają jedynie suchej rozrywki, lecz skłaniają do refleksji. Poznajemy historię komendanta francuskiej policji, Martina Servaza, rozpoczynającego śledztwo w sprawie brutalnego zabójstwa... konia należącego do miliardera Erica Lombarda. Potworne okaleczenie zwierzęcia to jedynie wierzchołek góry lodowej przerażającej tajemnicy, jaką skrywa położona w Alpach hermetyczna wioska. Servaz wciągnięty w wir następujących po sobie makabrycznych wydarzeń, które skupiają uwagę nie tylko lokalnych mediów, rozpoczyna walkę o dobre imię służb śledczych oraz własne życie. Akcja prowadzona jest dwutorowo, z naciskiem na działania Servaza. Przyglądamy się również losom młodej psycholog, przebywającej w ośrodku psychiatrycznym dla
najgorszych zwyrodnialców. Jakie tajemnice skrywa osamotnione wśród gór więzienie dla umysłowo chorych? Czy makabryczny teatr z udziałem zabitego konia ma związek z mordercami poddawanymi eksperymentom psychiatrycznym? Kolejne budzące grozę wydarzenia przynoszą nowe pytania, a także wątpliwości. Minier nie gubi się w piętrzących się tajemnicach. Umiejętnie kończy kolejne wątki i z zamysłem wprowadza nowe zagadki. Autor daje także gwarancję, że mimo skomplikowanej intrygi czytelnik nie rozczaruje się, kiedy dojdzie do rozwiązania akcji.
Text: Jacek Piekiełko
BERNARD MINIER - Bielszy odcień śmierci (Glace)
Poza głównym bohaterem z krwi i kości, nijak wpisującym się w galerię stereotypowego twardego gliny nieznającego uczucia strachu, należy docenić również inne postaci stworzone przez autora. Każda z nich jest wyrazista i posiada własną historię, którą Minier odsłania mniej lub bardziej. Na uznanie zasługują także skonstruowane z pietyzmem dialogi. Szczególnie warto zwrócić uwagę na ciekawe rozmowy pomiędzy Servazem a emerytowanym sędzią, podczas których bohaterowie popisują się elokwencją, używając oryginalnych przykładów i łacińskich sentencji. W powieści Miniera nie znajdziemy wątków paranormalnych, jednak nieraz przyjdzie czytelnikowi przewracać kartki z szybszym biciem serca. Taki efekt osiągnięty został poprzez stworzenie wyjątkowo dusznej atmosfery oraz umiejętne stopniowanie napięcia. Gdy czujemy, że jesteśmy coraz bliżej rozwiązania zagadki, jeszcze trudniej oderwać się od lektury.
103
THE PURGE Noc oczyszczenia USA, Francja 2013 Dystr.: UIP Reżyseria: James DeMonaco Obsada: Ethan Hawke Lena Headey Rhys Wakefield Adelaide Kane
X X X
Text: Piotr Pocztarek
X X
104
Koncepcja na której oparto „Noc oczyszczenia” jest po prostu kapitalna. W USA zmienia się władza. Zamiast karmić obywateli wyborczą kiełbasą, od razu przechodzą do rzeczy i walą pomagające bogatym rodzinom przez grubej rury. trwać noc czystki. Całe osiedle eleNowi rządzący, zwący sami siebie No- ganckich domów w spokojnej dzielnicy wymi Ojcami Założycielami Ameryki jest wyposażone w systemy Sandina, wprowadzają ustrój, mający przede co pozwala ich sprzedawcy opływać wszystkim na celu obniżenie przestęp- w luksusie. Powoduje to oczywiście czości i poziomu przemocy i agresji. mało uzasadnione spięcia między sąMetody mają raczej radykalne - na jed- siadami. Sandin wraz z żoną (znana ną noc w roku, każda zbrodnia, nawet z „Gry o tron” Lena Headey) i dwójką najbardziej brutalna, jest całkowicie dzieci zamykają się w swoim domu, kielegalna. 12-godzinna „noc oczyszcze- dy ogłoszony zostaje start nocy. Beznania” ma rozładować gromadzące się miętnie obserwują na monitorach relaw obywatelach napięcie i sprawić, że cje z masakr, zupełnie jak współczesny zaspokoją swoje najkrwawsze żądzę, obywatel głupawo i bezrefleksyjnie gapi by potem powrócić na łono społeczeń- się w wiadomości. Do czasu. Przez stwa. To karkołomne założenie, ale ich podwórko przebiega ścigany mężstanowi doskonałą podstawę na film, czyzna, a jedno z dzieci decyduje się książkę, grę, czy jakikolwiek inny pro- wpuścić go do środka. Niestety, po fadukt popkultury. W „The Purge” mamy ceta przychodzi banda mega pieprznięwłaśnie do czynienia z taką nocą. Ob- tych psychopatów. Zacznie się horror, serwujemy rodzinę Sandinów, której a Sandinowie będą musieli wybrać pogłowa (nadal mało przekonujący Ethan między zachowaniem resztek człowieHawke) sprzedaje systemy alarmowe czeństwa, a krwawą walką o życie.
Spokojnie, nie narobiłem spoilerów. Wszystko o czym napisałem było w trailerze i zamyka się w początku tego krótkiego filmu. Mamy tu praktycznie idealny przepis na mroczny thriller z elementami horroru, jednak coś nie do końca zagrało. Jest napięcie, jest odpowiednia muzyka, fenomenalny pomysł, sporo krwawych scen i rasowy psychopata (genialny Rhys Wakefield), bardzo, bardzo, bardzo starający się wyglądać i zachowywać jak Heath Ledger w roli Jokera. Z niezłym skutkiem. Co więc leży? Scenariusz jest największą wadą „Nocy oczyszczenia”. Naprawdę, miejscami jest wyjątkowo głupkowaty, a zachowania bohaterów rzadko bywają racjonalne. Żeby w pełni cieszyć się seansem należy ślepo zaakceptować serwowaną przez twórców koncepcję oko na mało naturalnie zachowujące (a warto!), jednak trudno przymknąć się postacie (zwłaszcza córka głównego bohatera i jej chłopak biją tu rekordy głupoty). Na pierwszy rzut oka płytka historia miejscami błyszczy, stając się krytyką współczesnej obojętności na propagowaną na prawo i lewo agresję. Szkoda tylko, że tak genialny pomysł napotkał przeszkodę kiepskiej realizacji. Mimo wszystko, to lepszy film niż może się wydawać.
105
-------------------------------------- Ocena: 5/6 Wydawca: Prószyński i S-ka 20l3 Tłumaczenie: Tomasz Wilusz Ilość stron: 336
dziewczyny, a morderca rówO „Joyland” mówi się czasem nie dobrze może dalej kręjako o powieści pisanej przez cić się w pobliżu… Chłopak Kinga „na boku”, mniej ważnej rozpoczyna śledztwo mające niż długo oczekiwana druga ujawnić tożsamość mordercy, część „Lśnienia”, której premienie wiedząc, że tym samym ra zbliża się obecnie dużymi sprowadza na siebie śmiertelkrokami. I choć wszyscy wielne niebezpieczeństwo. biciele z większą niecierpliwością czekają pewnie właśnie Sensacyjna fabuła z elemenna ten drugi tytuł, to po lekturze „Joyland” zaczynam się obawiać czy do- tami horroru miesza się tutaj ze znakomitymi fragmentami, w których King opisuje równa on omawianej książce. Stany Zjednoczone sprzed kilku dekad Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że – niby sielskie, znacznie spokojniejsze niż przycinając opowiadaną w „Joyland” hi- dziś, a jednak na swój sposób złowieszstorię do około 300 stron, King musiał tym cze i niebezpieczne. Przy ograniczonej razem przystopować z dodawaniem gu- objętości książki pisarz nie pozwala sobiących go zazwyczaj ozdobników i skupił bie jednak na zbyt dalekie odbieganie od się na samej historii. A ta jest niezwykle centralnego wątku tajemnicy morderstwa zajmująca. Młody chłopak o imieniu De- w lunaparku i właśnie dlatego „Joyland” vin Jones podłapuje wakacyjną fuchę czyta się tak znakomicie – nie jest to ani w tytułowym lunaparku i odkrywa w sobie szybka, „groszowa” powieść kryminalna, duszę… psa. A dokładnie: lunaparkowej po lekturze której niewiele zostaje w pamaskotki, za którą pracownicy muszą się mięci, ani też typowe kingowskie tomiszod czasu do czasu przebierać – i nikt nie cze, w którym ilość opisów fikcyjnego wykonuje tego zadania równie dobrze jak świata przytłacza właściwą historię. Devin. „Tego lata otrzymaliście bezcenny dar: jesteście tu po to, żeby sprzeda- Lojalnie dorzucę jednak ostrzeżenie dla wać zabawę” – mówi właściciel Joyland tych, którzy spodziewają się po „Joyland” w swojej odezwie do wszystkich nowo- horroru: w prawdziwie ostrym wydaniu go przyjętych i Devin bierze sobie jego słowa tu nie znajdziecie. Nie brak tu natomiast do serca. Kiedy natomiast okazuje się, że gęstniejącej atmosfery grozy, intrygująw trakcie wakacji rzuca go dziewczyna, cych zagadek z przeszłości, zdolności bohater podejmuje decyzję odpuszczenia paranormalnych (nie tylko w wydaniu sobie studiów – chociażby tylko na rok lunaparkowej wróżki) i bezlitosnego su– i zatrudnienie się na najbliższe miesią- spensu (zwłaszcza w bardzo udanym ce w lunaparku. Tyle, że szybko okaże finale). I nawet jeśli bliżej „Joyland” do się, że praca w Joyland to nie wyłącznie „Martwej strefy” niż do znacznie gwałtow„sprzedawanie zabawy”, a również igranie niejszego „Smętarza dla zwierzaków” czy ze śmiercią. Devin odrywa bowiem, że nawet „Lśnienia”, to mniej ortodoksyjni w tamtejszym tunelu strachu zamieszku- wielbiciele grozy i tak znajdą tu dla siebie je duch zamordowanej w nim przed laty niejedną wywołującą ciarki atrakcję.
Text: Bartłomiej Paszylk
STEPHEN KING - Joyland (Joyland)
107
Jakub Szamałek to młody ale już stosunkowo znany pisarz. Rynek literacki podbił dwa lata temu mocnym debiutem „Kiedy Atena odwraca wzrok”, a kilkanaście dni temu premierę miała jego druga książka „Morze Niegościnne”. Oba tytuły prezentują dość nietypową, jak na polską literaturę, mieszankę kryminału i opowieści historycznej. Zapraszamy do przeczytania wywiadu, który przybliży Wam postać tego niesamowicie obiecującego autora.
Masz swoje zdanie na temat kondycji książek kryminalnych w Polsce? Czytujesz coś z rodzimych stron?
Foto: Marta Grabiec
Osadziłem akcję moich kryminałów w antyku, bo kocham tę epokę – i chciałem pokazać ją od innej, ciekawszej i mroczniejszej strony. Starożytna Grecja w powszechnej świadomości przypomina nadęty film kostiumowy z lat 60., gdzie wszyscy mówią potrójnie złożonymi, archaizowanymi zdaniami i gadają tylko o filozofii. To fałszywy obraz, gdyż Grecy doceniali też pieprzny humor, lubili się zabawić, potrafili być brutalni i okrutni. Połączenie kryminału i powieści historycznej jest może ryzykowne, ale miałem wrażenie, że ta formuła najlepiej posłuży mi w oddaniu zapomnianych, bardziej krwistych aspektów starożytności.
Myślę, że kryminał w Polsce ma się bardzo dobrze. Mamy na rynku kilku uznanych autorów, którzy regularnie publikują świetne książki. Co roku pojawiają się też obiecujące debiuty. Organizatorzy Międzynarodowego Festiwalu Kryminału
Rozmawiała: Żaneta „Fuzja” Wiśnik
Wiem, że jesteś miłośnikiem starożytności i archeologii. Pewnie stąd pomysł osadzenia akcji książek w takich, a nie innych czasach? Czy nie wydało Ci się dosyć ryzykowne łączenie kryminału, który w Polsce kojarzy się głównie z nurtem noir, i powieści historycznej - i to w tak zamierzchłych czasach?
109
we Wrocławiu także wykonują świetną trzebnie brutalny. Z kolei Lamia jest inrobotę w promowaniu tego typu literatury. teresowna i wybuchowa. Ale wydaje mi się, że to właśnie te wady tworzą z nich Rozumiem, że nie obudziłeś się pew- pełnowymiarowe postaci. Myślę, że te nego dnia i nie wymyśliłeś pomysłu złe strony sprawiają, że wyraźniej widać na powieść „ot tak!”. Jak dużo czasu ich zalety a przez to czytelnikom łatwiej i pracy zajęło Ci samo opracowanie się z nimi identyfikować. historii opisanych w obu książkach? Czy praca nad drugą powieścią była Wielokrotnie w wywiadach pytano Cię łatwiejsza? A może trudniejsza, o pozycję kobiet w starożytnym świew związku z presją by dorównała ona cie, ja także nie będę oryginalna, choć zapytam o nieco inną kwestię. Czemu poprzedniczce? Leochares jest głównym bohatePierwsza książka zaczęła powstawać, rem, a nie np. jego żona? Czy górę zanim tak naprawdę zdałem sobie wzięły tu realne możliwości (a raczej z tego sprawę. W trakcie studiów, czyta- ich brak) by kobieta uczestniczyła jąc naukowe publikacje na temat antyku, w takich wydarzeniach, czy po prostu miałem wrażenie, że stoję przed maga- łatwiej było Ci kreować bohatera męzynem teatralnym pełnym świetnych ele- skiego? mentów scenografii, rekwizytów, kostiumów, których nikt już nie używa, które aż Pisząc „Kiedy Atena odwraca wzrok”, proszą się, żeby wykorzystać je w jakiejś chciałem stworzyć postać, która będzie historii, tchnąć w nie życie. Zacząłem od nawiązywać do klasyki kryminału, tapisania krótkich scenek, które obracały kiego starożytnego Marlowe. Poza tym się wokół tych zapomnianych przed- zdawałem sobie sprawę, że kobiety miotów czy miejsc, dopiero potem zda- były w społeczeństwie greckim ograniłem sobie sprawę, że mogę je połączyć czone dyskryminującą je kulturą. Jeden i umieścić w rozbudowanej opowieści. przykład – mało kto wie, że w Atenach Wtedy dopiero wymyśliłem Leocharesa przyzwoitym, relatywnie zamożnym kooraz Lamię, i ustaliłem, jak potoczą się bietom nie wypadało wychodzić z domu ich losy. „Kiedy Atena odwraca wzrok” bez wyraźnego powodu i pozwolenia powstawała więc powoli, prawie że or- ojca bądź męża. Ciężko w takich waganicznie. Do pisania „Morza Niegościn- runkach prowadzić śledztwo... Było więc nego” zasiadłem już w pełni świadomy dla mnie jasne, że głównym bohatetego, co mnie czeka i co chcę osiągnąć. rem musi być mężczyzna – Leochares, Miałem też wyznaczony termin na jego a jego żona, Lamia, może być co najukończenie – koniec 2012 roku. Maszy- wyżej postacią drugoplanową. Okazało nopis odesłałem do wydawnictwa w Syl- się jednak, że Czytelnicy bardzo polubili Lamię, na spotkaniach autorskich westra, o 19-tej... zawsze pytali mnie, jak dalej potoczą się jej losy. Uznałem, że warto będzie Lubisz swoich bohaterów? jej dać w „Morzu Niegościnnym” trochę Lubię, choć wiem, że nie są oni wca- więcej przestrzeni. W tej powieści dzieli le tacy łatwi do polubienia. Leochares z Leocharesem „czas ekranowy” prawie potrafi być chamski, samolubny, niepo- że po połowie. Oczywiście, musiałem
110
wymyślić taką fabułę, by móc pozwolić Lamii na odegranie ważnej roli pomimo barier utrudniającym starożytnym kobietom życie (moim zdaniem, wyszło to powieści na dobre). Dzięki temu mogłem dokładnie pokazać kobiecy świat, frustracje bohaterki związane z byciem podporządkowaną mężczyźnie, nierównym podziałem obowiązków, brakiem poczucia podmiotowości.
Pozostając przy temacie wehikułu czasu. Gdybyś mógł zmienić jakieś zdarzenie w historii świata (dowolne) to które? Czy może jesteś zwolennikiem nie mieszania się do historii?
Jako osoba, która zajmowała się badaniem przeszłości zawodowo zdaję sobie sprawę, że bieg historii rzadko kiedy kształtują pojedyncze osoby czy wydarzenia. Jest to raczej kwestia głębszych Chciałbyś przeżyć taką przygodę jak procesów, których nie dałoby się łatwo zmienić albo odwrócić. Poza tym każda opisywany przez Ciebie bohater? zmiana mogłaby mieć nieprzewidziane Zdecydowanie nie! Leocharesowi przy- konsekwencje, lepiej więc by chyba było chodzi dość często ocierać się o śmierć, przy historii nie gmerać. i nie wychodzi ze tych przygód bez szwanku. Dobrze się o tym czyta, ale Jak jest z Twoimi planami literackimi na najbliższą przyszłość? Głowa pełprzeżyć coś takiego... Wolałbym nie. na pomysłów, czy zasłużony urlop? Z pewnością nieraz fantazjowałeś A jeśli urlop to kiedy powrót do pisao posiadaniu wehikułu czasu, więc nia? gdybyś żył w starożytności to gdzie? Pomysłów mam mnóstwo, nieco gorzej I kim byś tam był? jest z czasem. Pracuję teraz na pełen Są dwa miejsca, które chciałbym przy- etat jako scenarzysta w studiu CD Pronajmniej odwiedzić. Pierwsze to Ai jekt RED (producent serii gier „WiedźKhanoum, greckie miasto położone min”) – zostaje mi więc mało czasu na w dzisiejszym Afganistanie, założył je pisanie po godzinach. Mam jednak naAleksander Wielki. Z tego, co wiemy dzieję, że znajdę dość wolnych chwil, z wykopalisk, musiało to być niesamo- żeby w przeciągu roku napisać trzecią wite miejsce, łączące kulturę grecką i ostatnią część przygód Leocharesa. i Dalekiego Wschodu. Bardzo jestem Potem mam zamiar odpocząć trochę ciekaw, jak wyglądało tam życie co- od antyku i spróbować swoich sił przy dzienne. Drugie miejsce to Aleksandria książce osadzonej w czasach współczasów Ptolemeuszy – ciężko znaleźć czesnych. Mam już bardzo konkretny w historii miejsce, gdzie nauka, kultura pomysł, ale na razie mogę tylko powiei sztuka rozwijała się tak prężnie; chyba dzieć, że nie będzie to kryminał. tylko Florencja Medyceuszy mogłaby się z tym równać. Móc się przejść po Biblio- Serdecznie dziękuję za wywiad! tece Aleksandryjskiej – to by było coś! Oczywiście, do wehikułu czasu szybko nie wsiądę, ale kusi mnie, żeby napisać kiedyś książki osadzone w tych właśnie miejscach i czasach.
111
-------------------------------------- Ocena: 6/6 Wydawca: Muza 20l3 Ilość stron: 304
W lipcu 2011 roku nakładem wydawnictwa MUZA ukazał się literacki debiut Jakuba Szamałka pod tytułem „Kiedy Atena odwraca wzrok”. Ta niesamowita książka stanowiła ciekawe połączenie kryminału z powieścią historyczną. Długo Jakub kazał czytelnikom czekać na kontynuację swojego pomysłu, jednak w końcu na polskim rynku ukazała się książka „Morze Niegościnne”. Wszystkim ciekawym tej książki mogę już na wstępie powiedzieć, że było warto czekać! Powieść nie jest bezpośrednią kontynuacją poprzedniczki, niemniej jednak łączą je główni bohaterowie oraz niesamowicie intrygująca zagadka kryminalno-polityczna. Leochares wyjechał wraz z żoną z Aten w poszukiwaniu spokoju i ukojenia po traumatycznych wydarzeniach, w których brał udział. Miasta Bosporu położone nad Morzem Czarnym miały być dla nich szansą i obietnicą nowego startu. Jednak i tam wojenna zawierucha i polityczne intrygi dopadły bohatera. W siedzibie władcy Bosporu zostaje zamodowany poseł, który prowadził sekretne negocjacje. Leochares, pod groźbą utraty rodziny, godziny się podjąć śledztwa w sprawie tajemniczej śmierci, która może doprowadzić do zburzenie i tak kruchego już pokoju i pogrążyć greckich osadników w bratobójczej walce. Prowadząc śledztwo starożytny detektyw natrafi na rozbudowaną sieć pałacowych spisków, pozna mało znane ludy zamieszkujące nieodkryte rubieże świata i odkryje, że jego żona radzi sobie nie go-
rzej niż on z rozwiązywaniem zabójczych zagadek. Przy tym nie raz wpadnie w kłopoty i dzięki ukochanej uniknie śmierci. Jednak ich małżeństwo zawiśnie na włosku... Finał tej historii poznacie tylko jeśli sięgniecie po „Morze Niegościnne”.
Text: Żaneta „Fuzja” Wiśnik
JAKUB SZAMAŁEK - Morze Niegościnne
Kolejna książka autora dorównuje swojej poprzedniczce jakością, co więcej nawet ją wyprzedza. Bohaterowie, których czytelnicy zdążyli już polubić, rozwijają swoje umiejętności i dojrzewają wraz z rozwojem wypadków. Nie są już tacy sami, jednak jest to ogromny plus tej powieści. Autor zmniejszył także dawkę opisów uciech cielesnych homoi heteroseksualnych, i choć nie raziło to aż tak bardzo w poprzedniej książce, to jednak także plusuje, gdyż pozwala skupić się tylko wyłącznie na przebiegu akcji, a tu autor także nie zawiódł. Doskonały pomysł na fabułę i rewelacyjne wkomponowanie kryminalnej zagadki w realia starożytności są charakterystyczną cechą książek Szamałka i stanowią główne atuty jego twórczości. Jednak wspaniale zaprezentowany świat przedstawiony także nie jest bez znaczenia. Książka robi bardzo dobre wrażenie, okładka została utrzymana w podobnej konwencji jak u poprzedniczki – powieść doskonała. Gratuluję autorowi pomysłów i czekam na więcej. Jestem przekonana, że i Was „Morze Niegościnne” nie zawiedzie.
113
Maciej Lewandowski Klucz
Obudziła się z uczuciem lekkiego otępienia, bezbłędnie identyfikując kaca. Żadnego mordercę – przyjemnie rozleniwiającego sobotniego kaca. Paweł jeszcze spał w najlepsze, więc miała przynajmniej godzinę tylko dla siebie. Błądząc spojrzeniem pomiędzy bielonym sufitem, żyrandolem i nierozpakowanymi pudłami, układała plan porannych działań: kąpiel, kawa i książka. Zdecydowanie pora uporać się z „Ręką mistrza”. Niechętnie odsunęła kołdrę i z ociąganiem opuściła stopy na zimne deski podłogi. Mięśnie zaprotestowały gwałtownie przed tak bestialskim traktowaniem. – Nienawidzę cholernych poranków – mruknęła pod nosem. W chwili, gdy miała windować resztę ciała, spostrzegła między nagimi udami pokaźny kłęb czarnych niczym smoła włosów. Przyjrzała się im ze zdziwieniem, przemieszanym z niezdrowym zainteresowaniem. Przechyliła lekko głowę, przygryzając wargę. „Wczoraj ich na pewno nie było” przemknęło jej przez głowę i nieznacznie pochyliła się nad porannym odkryciem, sięgając smukła dłonią między nogi. Przez moment obracała włosy między palcami, usiłując rozpoznać ich strukturę. Zrezygnowana przysunęła znalezisko bliżej oczu. Trzymała garść włosów zbyt długich, by mogły być Pawła, zbyt licznych, by była to okazała kolekcja włosów łonowych – no chyba że całej drużyny piłkarskiej. Zwierząt nie mieli. Przez sekundę jeszcze usiłowała przeanalizować pochodzenie włosów, ale zrezygnowana rzuciła je na podłogę.
115
Biblioteka Grabarza Polskiego
– Potem. Zdecydowanie potem. – Paweł przytaknął jej delikatnym chrapnięciem. Karolina ruszyła w kierunku łazienki i wielkiej żeliwnej wanny. Kąpiel to jeden z tych elementów konstrukcji wszechświata, który nie lubi być odwlekany z byle powodów. Przemaszerowała leniwie całą długość pokoju, drapiąc prawy pośladek i rozcierając pulsujące skronie. Nadal czuła efekty nocnych igraszek, zwłaszcza tych drugich, na półsennych, gdy przebudziła się na moment, czując jego język między nogami. Zaskoczył ją. Dantejskie ciemności, bijące serce, przyśpieszony oddech i zniewalająca fala podniecenia. „I ten język. Jezusie, miał chyba z pół metra. Niewyżyty drań”. Uśmiechnęła się do słodkiego wspomnienia. Lawirując między pudłami, pokonała morderczy wiraż na skrzyżowaniu sypialni oraz salonu i ruszyła do otwartej kuchni. Syndrom „dnia po” potrafi dać się we znaki, nawet w najdelikatniejszym wydaniu. Chłodna posadzka podziałała mobilizująco. Karolina pewnym ruchem wygarnęła pojemnik z kawą z szafki, odmierzyła porcję i wrzuciła do kawiarki. Zawahała się przez chwilę, przyglądając się zwartości prostego ekspresu parowego. Przygryzła wargę, skupiając cały potencjał intelektu na zmielonych ziarnach. – A w diabły z tym! – Drugą ręką zgarnęła pokruszoną tabliczkę czekolady i wrzuciła kilka kawałków do pojemniczka. – W sobotę rano kalorie nie działają. Zatrzasnęła pojemnik i zamarła, przetwarzając niespodziewany przebłysk myśli. Odstawiła ekspres i wychyliła się z kuchni, kierując wzrok ku sieni. Zaintrygowana przeszła do przedpokoju. Przyjrzała się przysadzistej szafie gdańskiej, wyglądającej w przedpokoju jak galeon cumujący do zdecydowanie za małej redy. Misternie zdobiona, masywna i tchnąca dziesiątkami rodzinnych opowieści, wyglądała imponująco. W swoim zdobniczym przepychu była hipnotyzująca. Co jednak ważniejsze, była uszkodzona. Lata zawieruch, wzlotów
116
Maciej Lewandowski - Klucz
i upadków sprawiły, że drewno tu i ówdzie postarzało się szybciej, niż powinno. Wypaczone lewe skrzydło nie pozwalało się otworzyć żadną siłą. „Taki jej urok i charakter” – w ten sposób Paweł podsumował feler, gdy tylko się tu przeprowadzili. Przyjrzała się zdobieniom: figuralnym wyobrażeniom mitologicznych istot i roślin. Przesunęła dłonią po pobrużdżonej gębie rechoczącego diabła i pchnęła drzwi szafy. Drewno jęknęło boleśnie, gdy na powrót wtłaczało się pomiędzy wypaczone deski. – A jednak można cię otworzyć, stara uparciucho – mruknęła Karolina, przechodząc do łazienki. Podobnie jak całe mieszkanie ta również stanowiła urokliwe połączenie staroświeckiej mody, nowoczesnych modyfikacji i uchowanych tu i ówdzie niedobitków tandety lat 90. Prawdziwy czar i zarazem przekleństwo spadku po ciotce Pawła. Z jednej strony, pamiątki z bell epoque, a z drugiej – pożółkle plastikowe resztki okresu transformacji politycznych. Wstawienie mebli z Ikei groziło zachowaniem paskudnego mariażu stylów, a brak remontu straszył jawnym gwałtem na poczuciu estetyki. Wanna była jednak wspaniała. Postawiona na środku magazynu zamieniłaby go w luksusowy apartament. Ogromna bielona balia wsparta na czterech lwich łapskach. Gdy Karolina ją zobaczyła, nie miała wątpliwości, jak będzie spędzać każdą wolną chwilę – tylko ona i galon ciepłej wody. Czasem może aromatyczne świeczki. Zlustrowała dno wanny, odkręcając jednocześnie kurki. Raptownie zrobiło się gorąco, a powierzchnia lustra pokryła się cieniutką warstwą pary. Odczekała chwilę, nim zanurzyła się w ciepłej wodzie. Poczuła przyjemne, rozlewające się po całym ciele rozluźnienie, towarzyszące nieskrępowanemu rozpadowi tu i teraz na miliony nic nieznaczących okruchów. Najprzyjemniejsza wyprawa w pustkę, jaką wymyślił człowiek. Bezmiar kosmosu ze swoją wszechobecną ciszą wydaje się dziecinną igraszką. Prosta wanna w miejsce orbitalnych wahadłowców. By sięgnąć poza granice rzeczywistości, potrzeba naprawdę niewiele.
117
Biblioteka Grabarza Polskiego
Wystarczy jedynie trochę wody i... Dotkliwie ukłuło ją zimne powietrze. Rozpędzony strumień myśli załamał się pod własnym ciężarem. Coś jęknęło. Bolesny dźwięk wibrował nieprzyjemnie w uszach dziewczyny. Rozejrzała się, lustrując otoczenie: umywalka, pralka zwieńczona stosem ręczników, porcelanowy sedes i uchylone drzwi. Głuche zawodzenie ponownie odbiło się od ścian. „Stary dom, stare rury” przemknęła jej przez głowę uspokajająca, racjonalizatorska myśl. Każdy dom czy mieszkanie, nie licząc tych nowobogackich cudów deweloperskiej fuszerki, mają swoje głosy, zapachy i zwyczaje. Mówi się, że to dusza budynku. Pewnie tak. Jednak w tej konkretnej chwili, siedząc prosto, do pasa zanurzona w pachnącej pianie, Karolina bacznie przyglądała się uchylonym drzwiom. Zamykała je za sobą. Słyszała wyraźnie głuche „klang”, gdy zapadka zamka wskoczyła na swoje miejsce we framudze. – Paweł? W nozdrza uderzył ją wyraźnie słodki, aromatyczny zapach świeżo zaparzonej kawy. Intensywny, przebił się bez trudu przez mydliny i gęstą, wilgotną zawiesinę w powietrzu. – Paweł? – powiedziała głośniej, niż chciała, i zdecydowanie bardziej drżącym głosem, niż byłaby w stanie się przyznać. Poczuła bolesny skurcz, gdy dłonie mocno zacisnęły się na krawędzi wanny. Wstrzymała oddech, czekając na odpowiedź. – A?! – dobiegło z salonu. – Co chcesz, mała? Speszona własnymi irracjonalnymi lękami zmełła pod nosem soczyste przekleństwo. – Już nic. Westchnęła ciężko; czar relaksującej kąpieli prysł na dobre. Chwilę później stała na miękkim chodniczku i telepiąc się z zimna, przyglądała się z żalem szybko znikającej wodzie. Owinięta w ręcznik wparowała do pokoju, gotowa wyładować na Pawle całą złość za zepsucie poranka i napędzenie stracha. I wyżłopanie kawy.
118
Maciej Lewandowski - Klucz
Tak jak podejrzewała, siedział jak gdyby nigdy nic w fotelu, uśmiechając się od ucha do ucha w kierunku wyświetlacza laptopa. Kubek z kawą stał – a jakże – na oparciu obciągniętym spękaną skórą. To, że właśnie plamił obicie fotela, było bardziej niż pewne. Karolina wciągnęła powietrze, przygotowując się do wyrzucenia ciągu przekleństw. – Aaa! Aaa. Aaa – zaśmiał się znad monitora Paweł. – Kawa stoi w kuchni. Mój kubek jest krystalicznie czysty i nie robię plam. Zresztą i tak była już prawie zimna, jak ją znalazłem. – O czym ty mówisz? – Zbita z tropu cofnęła się do kuchni, mając nadzieję, że nie widział jej uśmiechu. Znowu udało mu się ją rozbroić. Jak zwykle bezbłędnie. – No o kawie. Zostawiłaś ją i praktycznie wystygła. – Nie zaparzyłam kawy. A nawet gdyby, nie zdążyłaby wystygnąć, bo nie było mnie góra dziesięć minut. Spojrzał na nią, posyłając szelmowski uśmiech. – Jasne. Kubek sam się zalał kawą. Pomijam fakt, że przepadłaś w tej swojej kąpielowej wyprawie na ponad godzinę. – Co ty mi usiłujesz wmówić?! – krzyknęła. Sama była zaskoczona własną reakcją. Wyszło ostrzej, niż planowała. – Doskonale słyszałam, jak ktoś kręci się po mieszkaniu. Skoro nie ty, to musiał być lokaj-włamywacz: zaparzył mi kawę, a potem, lubieżna świnia, podglądał, jak myję cycki. – Cholera. Musimy w takim razie zmienić zamki, bo gdy ja wstałem, kawa stygła, ty się moczyłaś w najlepsze, a ja musiałem na nowo rozkładać dywan. Bo jakaś świnia – mrugnął porozumiewawczo – go do połowy zawinęła. No nie patrz na mnie jak na debila. – Spoważniał nieoczekiwanie. – Naprawdę tak było. Wstałem i mało się nie zabiłem o cholerny dywan zawinięty do połowy podłogi. W kuchni znalazłem stygnąca kawę, a w łazience pławiła się jakaś meduza. – Upił łyk i odłożył laptopa na podłogę. Miejsce komputera na jego kolanach zaję-
119
Biblioteka Grabarza Polskiego
ła niewielka drewniana skrzynka. – A teraz, zamiast symulować heterę, zobacz, co znalazłem. – Co to? – Karolina opadła na kanapę, przyglądając się uważnie znalezisku tkwiącemu na kolanach Pawła. Przypominało skrzynkę z bankowego depozytu. Kasetka była masywna, starczyło jedno spojrzenie, by mieć co do tego absolutną pewność. Nie chodziło nawet o mosiężne okucia wieńczące rogi oraz kolucho tkwiące w żelaznym uścisku kłów lwa. Wystarczyło spojrzeć na drewno: ciemne, zbite, przypominające łuskę gigantycznego gada. – Za diabła nie wiem – odmruknął, skupiając całą uwagę na zamku, który chrupnął przy zwalnianiu zapadki. – Poprawiałem ten cholerny dywan i zauważyłem sterczącą deskę parkietu. Chciałem sprawdzić, jak bardzo jest wypaczona, i okazało się, że to jakaś staroświecka skrytka podłogowa. W sumie miałem szczęście, że nacisnąłem w odpowiednim miejscu. – Uśmiechnął się pod nosem, wybijając przypadkowy rytm na wieku. – Najbardziej zbzikowany skarb, jaki znalazłem w życiu. – Co tam jest? Otworzyłeś? – Karolina przysunęła się do krawędzi, całkowicie pochłonięta nieoczekiwaną tajemnicą mieszkania starej ciotki. Paweł uśmiechnął się tajemniczo, zwalniając mosiężne klamry. Po chwili wyciągnął pożółkłą kartkę oraz srebrny widelec pokryty warstwą patyny. – Cóż... – Chrząknął. – Poza sztućcem jest list. – Od twojej ciotki? – Niezupełnie. List spisał chyba jej ojciec i był adresowany do niej. Jest tu jednak dopisek. Takie post scriptum w sumie, wnosząc po podpisie, jej autorstwa do tego, kto znajdzie list. – Dziwne. Co pisze? – To jest właśnie dziwniejsze. Paweł podał dziewczynie list, przechodząc do kuchni. Przez chwilę grzebał po szafkach i na wpół rozbebeszonych kartonach. Wrócił z pękatą szklanką wypełnioną do połowy gęstym jasnobrązowym płynem.
120
Maciej Lewandowski - Klucz
W mieszkaniu rozniósł się wyrazisty torfowo-dębowy aromat. Karolina uniosła wzrok znad kartki z wyraźną dezaprobatą, ale nic nie powiedziała, za bardzo zależało jej na opowieści. – Pamiętasz, jak wspominałem ci o wuju Olku? – Paweł rozsiadł się wygodnie w fotelu ze szklaneczką whisky nonszalancko kołyszącą się w dłoni. – No więc wuj miał siostrę, o której ci nie opowiadałem. Marię. Była młodsza. Tak. – Uniósł dłoń, wyprzedzając pytanie. – To ta sama, co w liście. W 1935 zaginęła. Kamień w wodę. Ucałowała ojca Korfantego, wtedy jeszcze zamożnego kupca, w policzek i poszła spać. Nad ranem znaleźli tylko skotłowaną pościel. – Co się z nią stało? I czemu nic mi nigdy nie mówiłeś? – Rodzinne wariactwa zostawiłem sobie na po sakramentalnym „tak”. Z moją gębą trzeba uważnie dobierać historie rodzinne. – Głupek! – Zaśmiała się, posyłając Pawłowi spojrzenie wyraźnie przeczące słowom. Chłopak uśmiechnął się, odwzajemniając się symbolicznym pocałunkiem. – Korfanty zbzikował. Dosłownie. Nie wiadomo, ile przeznaczył majątku na poszukiwania. Wiadomo, że poruszył niebo i ziemię, by znaleźć córkę. Ostatecznie zamknięto go w szpitalu dla obłąkanych. Tym sposobem ciotka Wanda straciła męża i córkę. Myślę, że Aleksander kupił nieco czasu przez wojnę, która skutecznie przeszkodziła mu w kontynuowaniu poszukiwań. A przynajmniej na jakiś czas odciągnęła od ścigania cieni. To jest właśnie jego list. List ojca do córki, w którym ją przestrzega. Co więcej, upiera się, że znalazł swoją siostrę, a przynajmniej miejsce, gdzie się znajduje. Paweł upił solidny łyk ze szklanki, przez chwilę delektując się głębokim smakiem. Zważył słowa i zerknął niepewnie na narzeczoną. „Raz kozie śmierć” przemknęło mu przed oczyma. – Wuj Olek, nim ostatecznie podzielił los ojca i zamknięto go w wariatkowie, twierdził, że szafa, która zresztą teraz stoi w przedpokoju, jest portalem do innego wymiaru. Bramą. Cholernymi drzwiami, przez które
121
Biblioteka Grabarza Polskiego
coś usiłuje się dostać do naszego świata. I to coś zabrało jego siostrę... – Ostatnie słowa wypowiedział praktycznie na wydechu, chcąc jak najszybciej pozbyć się opowieści z głowy. Karolina przyjrzała się mu uważnie. – Chcesz mi powiedzieć, że według wuja Aleksandra twoja stryjeczna prababka trafiła do... mh... Narni? Tej Narni? Paweł roztarł skronie i powiódł wzrokiem po ścianie zamienionej w opasłą biblioteczkę niedawno zmarłej ciotki, a teraz jego prawowity zbiór. Mały prywatny Eden, o jakim marzył od chwili postawienia pierwszych kroków na grząskim polu antropologii kulturowej. Ciotka zebrała imponujący księgozbiór. – Narnia w naszej szafie to pół biedy, rybko – mruknął, odrywając w końcu wzrok od stosu książek piętrzących się na regale. – Z adnotacji ciotki wynika, że Marię, a przed nią wiele innych, do tej krainy cudów zaciągnął osobiście Aslan. – Mh... Ten lew? – To tylko alegoria. – Paweł zmarszczył brwi. – Ciotka, co zresztą widzisz w adnotacji, nie mówi nic o lwie, tylko o Aslanie. Myślę, że robi to specjalnie. – Co sugerujesz? Że lew to nie lew? – Że jeśli te rojenia mają cokolwiek wspólnego z prawdą, to Lewis był zapewne ciekawym obiektem badań dla jakiegoś psychiatry. Postać lwa to tylko ugrzeczniona oraz przefiltrowana alegoria tego, co widział lub podejrzewał. Jak z tego ukuł Jezusa, nie wiem – i w sumie nie chcę wiedzieć, co siedziało w głowie tego faceta. – Dobra. – Karolina zaśmiała się niepewnie, bardziej na pokaz niż z faktycznej potrzeby sytuacji. – Teraz mnie naprawdę przerażasz. Wierzysz w to, co napisano na tej pożółkłej kartce? Ktoś to mógł podrzucić choćby dla zabawy. – To historia rodzinna. Legenda rodowa – odburknął. – Nie opowiadamy jej ludziom spoza rodziny. – Czerwony kolor wdarł się raptownie
122
Maciej Lewandowski - Klucz
na policzki Pawła, wywołując pewne zakłopotanie. Narzeczeństwem byli raptem od tygodnia i nadal była to dla nich niecodzienna sytuacja. – Nie pojawia się przy bigosie i wielkanocnym jajeczku. To jedna z tych opowiastek, gdy starzy wujowie ze wschodu sobie popiją i zaczynają wspominać Aleksandra i Olę, jego żonę. I robią to szeptem. – No dobra. Niech ci będzie. To co z tą szafą? Nie mogliście cholerstwa, nie wiem, porąbać? Spalić? – Zapytałem o to kiedyś wuja Stefana; poznałaś go. To ten profesor historii, co ciągle opowiada dowcipy o studentkach domagających się zaliczenia. Był już nieźle podpity, gdy go o to zagaiłem. Na początku udawał, że nie wie, o czym mówię, ale potem dał za wygraną. Zapytał wtedy: „A czy znalazłeś już wszystkie pokoje w swoim domu?”. Zaśmiałem się i powiedziałem, że tak, są dwa – mój i rodziców. „Widzisz – odrzekł – znalazłeś tylko dwa spośród zbioru. Za diabła nie wiemy, ile jest po drugiej stronie korytarza. Nie możemy go zasypać, bo może Maria i Zosia kiedyś wrócą. Musimy jednak pilnować, by nic innego nie przyszło. Dlatego trzymamy klucz i uważnie pilnujemy tych cholernych drzwi”. – Zosia? – Nie wiem, kto to. Pierwszy raz o niej usłyszałem. Podobno kiedyś, jeszcze w Poznaniu, dziadostwo miało służącą Zofię, ale wdała się w romans z felczerem i odeszła ze służby. Podobno. – Chcesz mi zatem powiedzieć, że w przedpokoju stoi portal do innego wymiaru, który raz na jakiś czas pożera członków twojej rodziny. I przyprowadziłeś mnie tu, zaraz po tym jak przyjęłam nieopatrznie ten twój pierścionek ze szkiełkiem. – Brylantem. – Szkiełko, brylant. Błyszczy się. Zaśmiał się serdecznie. – Chcę powiedzieć, że pora na obiad. Przyodziej coś na te pośladki. Zabieram cię do jakiejś ustronnej knajpki. I koniec na dzisiaj z innymi wymiarami i kawami, które same się parzą z nudów.
123
Biblioteka Grabarza Polskiego
*** Zamek drzwi ustąpił po kilku zgrzytnięciach. Z drugim uporali się szybciej. Mieszkanie tonęło w przyjemnej mieszance ciemności i ulicznych świateł. Meble przybrały fantastyczne, tajemnicze kształty, a rozstawione pudła usłużnie skryły się w cieniu. Karolina, chichocząc, zabrała się energicznie do zsuwania butów, podczas gdy Paweł po omacku starał się wyszukać włącznik światła. Błysnęło. Pysk demona wyłonił się nieoczekiwanie. Wykrzywiona w szyderczym uśmiechu gęba roiła się od kłów. Grubo sklepione brwi osłaniały diaboliczne ślepie utkwione w dekolcie dziewczyny. – Kawał lubieżnego gnojka z niego – skwitowała, opierając się wygodnie o szafę i ściągając drugi but. – Ta. – Paweł zrzucił z siebie niedbale płaszcz i przyjrzał się krytycznie obiektowi zainteresowania rzeźbionego diabła. – Niemniej gust ma niezgorszy. Sam bym się im chętnie przyjrzał z bliska. Posłała mu pełne oburzenia spojrzenie, uśmiechając się filuternie. Pomaszerowała do kuchni, zalotnie kręcąc pośladkami. Opięte na pośladkach dżinsy podkreślały figurę dziewczyny. Przeszedł do salonu, w myślach przeglądając pośpiesznie katalog rzeczy, jakie zaraz może będą robili. Zajął strategiczne miejsce na kanapie, gotowy w każdej chwili rzucić się na Karolinę, zedrzeć z niej bluzkę i utonąć w kasztanowych włosach, pieszcząc krągłe piersi. Pod palcami prawie wyczuwał twarde sutki. Przymknął oczy, uśmiechając się do swoich myśli. – Spokojnie, tygrysie. – Przysiadła się obok i wręczyła kieliszek białego wina reńskiego. Mrugnęła porozumiewawczo. – Jak tak dalej pójdzie, to nie będę ci do niczego potrzebna, bo załatwisz wszystko sam ze sobą. Uśmiechnął się nieco zakłopotany. Odruchowo ścisnął udami nabrzmiały kształt między nogami. Karolina wybuchła perlistym śmiechem i ucałowała go mocno w usta.
124
Maciej Lewandowski - Klucz
– Głupek. Co jak co, ale przede mną już nie musisz się maskować. – Wsunęła dłoń między uda mężczyzny i ścisnęła delikatnie jego krocze. – Przed swoimi studentkami powinieneś, ale przed przyszłą żoną to już nie wypada. Przez chwilę pieściła go przez spodnie, jednocześnie całując namiętnie. Smakowała orzeźwiającym winem i tą nieuchwytną nutką słodyczy, w której zakochał się od pierwszego pocałunku. Odsunęła się na chwilę, upijając kolejny łyk. Skubnęła zębami wargę i zmieniła pozycję. Po chwili jej smukłe stopy zaczęły masować okolice rozporka Pawła. – No dobra, mój słodki. Wet za wet. Pociągnął solidny łyk wina, które natychmiast wyparowało z krwiobiegu. Wszystkie myśli skupiały się wokół jej stóp i rozchylonego dekoltu, odsłaniającego więcej niż zazwyczaj. – Jaki wet za wet? – Zwyczajnie. Dostaniesz to, czego chcesz, i zajmę się twoim fiutem najlepiej, jak umiem, ale pod warunkiem, że dokończysz historię. – Co za historię? – Spojrzał na narzeczoną zdezorientowany. – No chyba nie chcesz, bym ci teraz opowiadał o tym, jak część mojej rodziny święcie wierzy, że w szafie są drzwi do innego wymiaru, i przynajmniej dwóch moich przodków postradało z tego powodu zmysły. – Dokładnie. Chcę właśnie taką historię. – Nie jest zbyt seksowna. – Dopił swój kieliszek. Zrobiła to samo. Paweł niechętnie ruszył po butelkę do kuchni. – Co powiesz na bardziej zwyczajową grę wstępną? – Umówmy się: ty mi opowiesz, co chcę wiedzieć, bo w końcu niebawem będę twoją żoną. W zamian ja zrobię ci loda. Mamy umowę? Zaśmiał się lekko, sadowiąc z powrotem na kanapie z pełnymi kieliszkami. – Stoi. – Tyle to widzę.
125
Biblioteka Grabarza Polskiego
Nie skwitował. Nie było sensu, znali się na tyle długo, że doskonale wiedział, kiedy utarczka słowna jest do wygrania. To nie był jeden z tych momentów. Przez chwilę bawił się kieliszkiem, rozważając sytuację. Propozycja Karoliny była całkowicie zrozumiała: mieli być niebawem małżeństwem i rodzinne historie są wpisane w posag. Z drugiej strony, nie była to opowiastka wigilijna czy anegdota o tym, jak wuj Zbyszek, będąc saperem, wysadził w powietrze jabłonkę ciotki Heleny, by ją przymusić do ślubu. Nie. To było coś, o czym się nie mówi. Po pierwsze, z powodu tragedii, a po drugie –niedorzeczności. Ilu ludzi chce opowiadać innym o tym, jak połowa rodziny wierzy, że rodowa szafa zjada właścicieli? Spojrzał w jej opalizujące zielone oczy. Była śliczna. Po prostu. Bez zadęcia, kokieterii i udawania. Była najładniejszą kobietą, jaką spotkał na swojej drodze. Gdyby miał ją opisać, bez zastanowienia powiedziałby: piękna i inteligentna. Trywialne, owszem. Wiedział jednak, co kryje się pod tymi ciemnorudymi lokami. Nie było mowy o półprawdach. – Wbrew pozorom nie ma tego zbyt wiele. – Uśmiechnął się, widząc, że właśnie otwierała usta, by go ponaglić. – Druga część historii to to, co powiedział wuj Stefan. W sensie, że trzeba pilnować, by nic nie przeszło na naszą stronę. Nie wiem, na czym miałoby to polegać, naprawdę. Pomijam już, że część rodziny, w tym moi rodzice – szybko korygował opowieść, widząc minę Karoliny – widzi w tym dziwactwo i nieszkodliwą fanaberię. Są jednak tacy jak moja ciotka – odludki, którzy bardzo serio traktują rodzinną legendę. Szafa przechodzi z rąk do rąk, testament zawsze dokładnie precyzuje, kto ma ją dostać. – Więc teraz ty masz być tym... mh, strażnikiem? Tak? Czy jakoś inaczej ich nazywacie? – Nie nabijaj się, proszę. Wiem, jak to brzmi, ale dla części moich krewnych to najprawdziwsza prawda. I nie ma nazwy. Mówią o nich
126
Maciej Lewandowski - Klucz
Oni. Z tą taką, wiesz, bojaźliwą estymą. Co do tego pierwszego, to nie sądzę. Wydaje mi się, że ciotka była rozsądniejsza, niż się wydawało. Zajmowała się etnologią, więc doskonale rozumiała mechanizmy legend, ale raczej nie wierzyła w leśnego luda. No i zawsze mnie lubiła. Była niesamowitą kobietą, jak na swoje lata miała bardzo rześki umysł i cięty język. Do tego się trzymała. Miała osiemdziesiąt dwa lata, a dałbym jej góra czterdzieści pięć. – Nie żartuj sobie. – Prychnęła. „Zabawne”, przemknęło Pawłowi, „część o magicznej szafie przyjęła bez komentarza. Za to kwestia wyglądu i zmarszczek budzi szereg podejrzeń”. – Jasne, masa kobiet wygląda młodo, starzeje się pięknie i ciężko poznać. Nie wmówisz mi jednak, że ponad osiemdziesięcioletnia staruszka wyglądała na solidną czterdziestkę. Chyba że kąpała się w krwi dziewic, jak ta kuzynka Batorego. Paweł skrzywił się, uciekając spojrzeniem w kierunku stosu kartonów, które obecnie wydały się niezwykle frapujące. Kolejna zapadnia została odblokowana. Perspektywa gorącego seksu odeszła. Karolina patrzyła na niego zaskoczona, jasno domagając się wyjaśnienia. Już wiedziała, że poruszyła czułą strunę. – Widzisz... – Kaszlnął teatralnie. – Mówi się, że ciotka lubiła inaczej. No wiesz. – Była lesbijką? – Nie. – Uzupełnił kieliszki. – To jest tak. Nie wiem. I tak, i nie. Chodzi o to, że lubiła i chłopców, i dziewczynki. Jednak nie w tym rzecz. Zawiesił głos, wpatrując się w zawartość kieliszka, szukając odpowiednich słów. Znowu to samo. Spodziewał się tego – koniec końców ile można było to zatajać? Skrzywił się w kwaśnym grymasie. – Chodzi o to, że ciotunia lubiła ostre zabawy. Wiesz: pejcze, kajdanki i takie tam. – Widząc, rozszerzające się oczy Karoliny, postanowił zakończyć cierpienia tak szybko, jak to tylko możliwe. – No więc owszem, miała zawał, ale nie przyszedł raczej we śnie... – No nie żartuj! Paweł, czy ty siebie słyszysz?!
127
Biblioteka Grabarza Polskiego
– Też byłem zdziwiony, gdy mi o tym powiedziano. Potem znalazłem jej zabawki. – Jej co? – No wiesz... Zabawki, instrumenty. Znalazłem je, jak tu byłem pierwszy raz. Wrzuciłem do kartonów i wyniosłem do piwnicy. Część robiła naprawdę wrażenie. – Nie kpij sobie – żachnęła się. – Nie wierzę. Nie uwierzę, póki nie zobaczę. I co tam niby było, wibrator? – Powiedzmy. – Spochmurniał, choć w oczach zapaliły się figlarne płomyki. – Część była zabytkami. Nie patrz na mnie tak. Potrafię odróżnić replikę od starego mechanizmu. Nie wiem, czy wiesz, ale w XIX wieku lekarze stosowali takie urządzenie, by redukować napięcie i histerię u kobiet. W sumie cieszyło się to sporym zainteresowaniem. Prosty mechanizm tłokowy na parę. Na końcu przekładni znajdowała się wyprofilowana końcówka, która... – Nie kończ. I twoja ciotka miała coś takiego na wyposażeniu? – Między innymi. – Mrugnął porozumiewawczo. – Jak tak bardzo cię to interesuje, jutro możemy zejść do piwnicy i obejrzysz szpargały... Nie skomentowała. Posłała Pawłowi wymowne spojrzenie, które mogłoby zamrozić paleniska na samym dnie piekła. – I ona tak sama? No wiesz? To znaczy, to fantastyczne, że kobieta w jej wieku miała jeszcze siłę, chęć i przede wszystkim nie wstydziła się... – Mówią, że sama. Przez chwilę zachodziło podejrzenie, że nie była sama. Prokuratorowi, śledczym i naszej rodzinie także bardzo fantastyczne się wydało, że starsza pani lubiła takie zabawy. Nie znaleziono jednak żadnych jednoznacznych dowodów, że był tu ktoś jeszcze. Naturalnie, kilku krewnych upierało się, że ktoś jej pomógł. Wiesz, jak to jest. – Nie, nie wiem. Wyobrażam sobie jednak. I mam chyba już dość. Dolej mi jeszcze, proszę. A, i zdejmij spodnie. Wet za wet. Pieściła go stopami, popijając wino i sycąc się widokiem. Nie potrzebowała dużo czasu, by doprowadzić go do obfitego finału. Uśmiechnęła się.
128
Maciej Lewandowski - Klucz
– W pokoju są krawaty. Przynieś kilka i zgaś światło. Tylko nie każ mi długo czekać. W pokoju było ciemniej, niż myślała, ale to nie przeszkadzało. Tym razem miało być inaczej. Czuła, jak jej ciało przeszywają kolejne fale żaru. Czuła, jak śluz z wolna przesącza się przez cienki materiał bielizny. Zrzuciła z siebie szybko ubranie, podrażniając przy tym sterczące sutki. Wsunęła dwa palce miedzy uda, pieszcząc się przez chwilę. W nozdrza wdarł się wyraźnie jej zapach, co spowodowało tylko kolejną falę dzikiego podniecenia. Fala gorąca uderzyła, gdy poczuła silne dłonie zaciskające się na ramionach i brutalnie wymuszające zmianę pozycji. Klęknęła, wypinając wysoko pośladki, czując, jak śluz spływa po udach. Pełne i długie wargi nabrzmiały, przybierając intensywnie różowy kolor. Łechtaczka stwardniała. Owiał ją słodkawy, ostry zapach piżma. „Od kiedy używa Fahrenhaita?”, nie zdążyła jednak znaleźć na to odpowiedzi. Wszedł w nią gwałtownie i boleśnie. Przed oczyma Karoliny zawirowały białe plamki, gdy uginała się pod kolejnymi dzikimi pchnięciami, wdzierającymi się głębiej niż kiedykolwiek. Całą sobą odczuwała drażniące i pobudzające wypustki ciągnące się wzdłuż pieprzącego ją fiuta. Jęknęła przeciągle, zanosząc się spazmem bólu i rozkoszy. Wyszedł z niej gwałtownie, podrażniając łechtaczkę do granic wytrzymałości. Przez chwilę dyszała ciężko, czekając na kolejne pchnięcie. Tym razem wszedł w nią delikatniej. Bez pośpiechu. Nie drażnił ścianek cipki, zadowalając się jedynie lekko okrężnymi ruchami, wbijając się i wychodząc w umiarkowanym tempie. Zadrżała, gdy zacisnął dłoń na jaj piersi. Pieścił mocno i zdecydowanie, tak jak pieprzył jeszcze chwilę temu. Druga dłoń sunęła po pośladkach, delikatnie pobudzając skórę i przyprawiając o przyjemnie mrowienie. Mruknęła usatysfakcjonowana i nieznacznie zmieniła ułożenie bioder, nabijając się mocniej na Pawła. Przygryzła wargę, czując zbliżający
129
Biblioteka Grabarza Polskiego
się silny orgazm. On też musiał być blisko, bo wchodził coraz szybciej i głębiej, dysząc ciężko. Piersi nabrzmiały z podniecenia, nieustannie pieszczone, ściskane i szczypane. Dostała soczystego klapsa, od którego wygięła się w łuk... Pięć silnych palców zacisnęło się na jej krtani. Krzyknęła przerażona, miotając się nerwowo przed siebie. Poczuła, jak strumień gorącej spermy uderza ją po pośladkach. Paweł odskoczył od niej, zapalając światło. – Co się stało? – Myślałem, że złapałeś mnie za gardło. Popatrzył na nią zdezorientowany. Oddychając ciężko, usiadł obok niej. – Bo cię złapałem. Karolinę przeszył zimny dreszcz. Przyjrzała się jego nadal nabrzmiałemu penisowi, teraz ociekającemu śluzem i resztkami spermy. Był taki jak zawsze. Rozejrzała się uważnie, szukając zabawki, jakiej musiał wcześniej użyć. Przybliżyła się i całując go w policzek, wciągnęła zapach ciała Pawła. Str8. Zdecydowanie, czarny Original. Krew w skroniach Karoliny zapulsowała boleśnie. Cały czas czuła przyjemne, głębokie podrażnienie, które tak szybko doprowadziło ją prawie do orgazmu. – Czemu zdjąłeś nakładkę? – Jaką nakładkę? – No tę z wypustkami, którą miałeś na początku, gdy mnie pieprzyłeś. – Kara, nie miałem wypustki. Chwilę mi zajęło znalezienie tych krawatów i gdy wyszedłem to już czekałaś na mnie z wypiętym tyłkiem. Po prostu skorzystałem z zaproszenia. Żadnych nakładek. – Cycki. – Co cycki? – Czy bawiłeś się nimi? Zarumienił się.
130
Maciej Lewandowski - Klucz
– Wybacz. Byłem tak podniecony, że jedyne, o czym myślałem, to o wejściu w ciebie. Pośladki, owszem. Potem mnie poniosło i złapałem za szyję. To o to chodzi? – Odsunął się, jak szalony naukowiec przerażony dziełem własnych dłoni. – Wybacz mi. Przepraszam. Nie wiem, co we mnie... – Nie – sapnęła. – Nie o to chodzi. – Nerwy napięły się do granic możliwości. Patrzyła na niego, nie kryjąc przerażenia. – Chodzi o to, że jak nie ty i nie ja, to ktoś inny bawił się moimi cyckami. Paweł spojrzał na jej biust. Dopiero teraz zauważył zaczerwienienia i siniejące szybko sutki. Po twarzy Karoliny popłynęły łzy. Chciał ją objąć, lecz wysunęła się mu zwinnie. Przeszła po pokoju, zerkając nerwowo w kierunku przedpokoju. – Jest jeszcze coś. – Stanęła przed nim na trzęsących się nogach. – Ja nie czekałam wypięta na ciebie. Ktoś sprawił, że się wypięłam i pieprzył mnie jak dziwkę w burdelu. Patrzyli na siebie w milczeniu, przez chwilę ważąc słowa. Chciał złapać ją za rękę, ale wyrwała się. – Proszę. Jeśli ty to zrobiłeś i to jakiś żart, powiedz mi. Naprawdę mi się podobało. Chcę tylko wiedzieć, że to ty i że nie zwariowałam. – Kochanie. – Podszedł do niej ostrożnie, starając się nie naruszyć intymnej przestrzeni Karoliny. – Spokojnie. Nic ci nie jest. Wypiliśmy trochę, było ciemno. Może faktycznie cię złapałem za pierś, a tego nie pamiętam. Na pewno nie zwariowałaś. I nikt nie mógł tu być przede mną, bobym słyszał. Zmarszczył brwi, wciągając powietrze. Karolina zadrżała, gdy uchwyciła zapach, który zaintrygował Pawła. Piżmo. Słodkawy i zarazem ostry, wyrazisty zapach. Kolejny delikatny powiew przyniósł ze sobą mieszankę ulicznej wilgoci i róż. Zaszeleściła firanka, przepędzając dziwną woń. Paweł uśmiechnął się porozumiewawczo do narzeczonej, ruszając ku lodówce. – Piwka?
131
Biblioteka Grabarza Polskiego
– Nie. Idę się umyć i chyba spać. – Twoja strata. – Wydobył butelkę budwaisera. – Jest idealnie chłodne. I jak nic, równie smakowe. – Nie – rzuciła, mijając go w drodze do łazienki. Obrzucił jej kształtne pośladki tęsknym spojrzeniem i zadrżał. Na jednym z nich widniał wielki, ogniście czerwony odcisk dłoni, po solidnym klapsie. Klapsie, którego nie wymierzył. Przeszył go zimny dreszcz, zerkając mimo woli w kierunku drzwi łazienki, zza których dobiegał plusk wody. „Nie zamknęła” przebiegło Pawłowi przez głowę. Zimny dreszcz przebiegł wzdłuż kręgosłupa, porażając nerwy. Podszedł do fotela z postanowieniem przesiedzenia w możliwie wygodnej pozycji minimum godziny, uciekając od rzeczywistości w świat pierwszej znalezionej książki. Zamiast tego przykucnął, nerwowo się rozglądając. – Jak woda? – Mokra. A co? – Nic, nic... Nie przeszkadzaj sobie. Odmruknęła, ale Paweł nie zwracał na to uwagi. Całkowicie skupił się na parkiecie tuż przy kanapie. Przez chwilę odrętwiały przyglądał się znalezisku, nim zdecydował się przesunąć drżącymi palcami po pokancerowanej fakturze klepek podłogowych. Równoległe krechy ciągnęły się na długości kilku centymetrów. Były świeże. Mógłby przysiąść, że czuje zapach drewna uwolniony spod skorupy lakieru. Krzywiąc się, pociągnął nieznacznie dywan, tak by zakryć materiałem uszkodzenia. Rzucił nerwowe spojrzenie w kierunku łazienki – nadal siedziała w wannie. Grunt, że nie przyłapała go na zacieraniu śladów. Odetchnął z ulgą. Po chwili wahania usadowił się w fotelu, zerkając nerwowo znad książki w kierunku kanapy, spodziewając się materializacji co najmniej ośmiogłowej hydry, przemieszanej z cerberem. Nic jednak nie wypełzło spod kanapy. Żadnych macek, kopyt, łusko-
132
Maciej Lewandowski - Klucz
watych ogonów czy gadzich pazurów. Ot, wysłużona kanapa, wątpliwie ładny dywan i kilka porysowanych desek podłogowych. Sama proza polskiej rzeczywistości. Dwa solidniejsze łyki piwa skutecznie odegnały irracjonalne lęki, spychając wszystko na karby przemęczenia i alkoholowego rauszu. Przyjrzał się okładce ściskanej książki. „Grimms Märchen” – tłoczone litery nie pozostawiały cienia wątpliwości. Paweł uśmiechnął się krzywo, przeglądając spis treści, szukając stosownej baśni na dobranoc. – „Czerwony Kapturek” – mruknął, upijając łyk piwa mrugając do Karoliny zmierzającej do sypialni. – Idealnie: kanibalizm i wilkołactwo, w sam raz na dobry sen. – I dziwny wątek pedofilski – Karolina pojawiła się nieoczekiwanie zawinięta w ręcznik. Paweł powiódł wygłodniałym wzrokiem wzdłuż kształtnych ud. Zaśmiała się, całując go czule w policzek. – Czasem się zastanawiam, co ja w tobie widzę. Cholera, a mogłam być z tym maklerem. Przynajmniej płaciłby dobrze za dupczenie i otarcia. – W głosie dziewczyny nie było nawet śladu nerwowego roztrzęsienia. Zupełnie jakby kąpiel spłukała lęk. – Ale w tedy w życiu byś nie wiedziała, że to wilkołactwo w „Czerwonym Kapturku” oznacza najpewniej rodzinną klątwę. Dziedziczne szaleństwo, będące tak naprawdę strukturą długiego trwania, wywodzącą się w prostej linii od wojowników zebranych przy sekretnym kręgu czy, jak wolisz, bractwie. Takich na wpół demonicznych wunderwaffe okresu wędrówek ludów. Popatrzyła na niego jednym z tych spojrzeń pełnych ciepła wymierzanego w równych proporcjach z rozbawieniem i kiepsko skrywaną fascynacją. – Tak. – Tym razem musnęła ustami jego policzek. – Jak mogłam nawet pomyśleć o pieniądzach? Nienawidzę samej siebie. Dobranoc. Zatrzymała się na granicy pokojów, opierając o framugę. Przez chwilę poprawiała poluzowane wyzywająco wiązanie szlafroka. Paweł udawał,
133
Biblioteka Grabarza Polskiego
że skupia się w pełni na niemieckojęzycznych baśniach. – Nie każ na siebie długo czekać. – Doczytam. Mam pewną teorię i chcę tylko zerknąć w tekst. Zaraz przyjdę. – Dobrze. Przygryzła wargę, nie ruszając się z miejsca. Patrzył na nią zauroczony, czekając na ciąg dalszy. Mimo woli rzucił nerwowe spojrzenie w kierunku krawędzi dywanu zakrywającego podrapany parkiet. Czerwony ślad po dłoni na pośladku Karoliny całkowicie zniknął. – Jak przyjdziesz... – Uśmiechnęła się do niego znad ramienia. – ...nie gaś, proszę, światła. Senne obrazy rozpłynęły się prześwietlone porannymi promieniami słońca. Planowała zakopać się w pościeli i kupić trochę czasu w nierównym starciu z rzeczywistością. Rumor w pokoju obok pozbawił ją jednak złudzeń. Przez chwilę obmyślała optymalny sposób wydostania się z ciepłej pierzyny. Mogła zrobić to powoli, stopniowo oswajając się z chłodem. Alternatywą była metoda zrywania wyjątkowo uciążliwego plastra. Odrzuciła zamaszyście kołdrę, wciągając łapczywie powietrze. Wiele mogła znieść, ale poranki i zimno wybitnie ją drażniły. Zimny poranek siłą rzeczy stanowił prolog do spirali nienawiści wobec świata i wszystkich istot żywych. Zwłaszcza Pawła. Rzuciła ciepłej kołdrze tęskne spojrzenie zranionej kochanki i ruszyła na spotkanie mężczyzny mającego za nic kobiece uczucia i pragnienia. W chwili, gdy weszła do pokoju, akurat przerzucał stos kartonów z zacięciem wartym lepszej sprawy. – Czego szukasz? – Głos miała lodowaty. Spojrzeniem zadawała mu kolejne śmiertelne pchnięcie tępym nożem do masła. Paweł tylko bezczelnie się uśmiechnął. -– Dzień dobry, królowo troli. Błagam, nie pożeraj mnie, nim nie
134
Maciej Lewandowski - Klucz
zdyscyplinujesz tego gniazda żmij zdobiącego czubek twego nagiego majestatu, o pani. – Daruj se. – Padam do stópek najjaśniejszej ze wszystkich nocnych mar. – Goń się. Obudziłeś mnie, draniu. Paweł w końcu wyciągnął z pudła świętego graala, na którego poszukiwaniach zszedł mu cały poranek. Karoliny poranek. Był to wyjątkowo okropny okaz – zadeptany, poprzecierany, brudny i lekko zalatujący niezdrowym sentymentem właściciela. – Kupiłbyś sobie nowe buty. Te się nie rozpadają chyba tylko dzięki potowi. Przynajmniej tak zgaduję po ich zapachu. – To buty do biegania, nie do wąchania czy wyglądania. Pokręciła zrezygnowana głową, ruszając w kierunku kuchni. Aromat kawy powinien zabić fetor sportowej pasji jej ukochanego. „Jak nie, to się z nim rozwiodę” – myśl przemknęła gładko, wywołując uśmiech. – Będę za jakieś dziesięć kilometrów, mała. – Przydaj się do czegoś i przytruchtaj z bułkami z piekarni. Może być od Bartkowskich. Paweł przeskoczył kilka stopni i gwałtownie wyhamował, porażony piekącym bólem. Łydki i uda sprawiały wrażenie odlanych z ołowiu. Nadal zastygającej metalowej masy. Mięśnie i ścięgna napięły się do granic możliwości. Zachwiał się, nerwowo balansując na krawędzi schodów. – Nie ma to jak porządny skurcz na mecie – mruknął, łapiąc się poręczy. Zerknął tęsknie w kierunku drzwi i wolnym krokiem ruszył do mieszkania. Do wanny i zimnego piwa. W progu potknął się o świecznik. Masywny stary świecznik pamiętający zabory i kosy osadzane na sztorc. – Kara... Cisza.
135
Biblioteka Grabarza Polskiego
Wpadł do pokoju. Drewniana podpora fotela sterczała smętnie spomiędzy rozrzuconych kartonów. Dolne półki regału leżały zrzucone w kaskadzie książek. Nad wszystkim górował złamany statyw z aparatem, niczym krzywa Wieża Babel. – Kara! Sypialnia trwała w bezruchu, jaki zapamiętał z poranka. Łóżko, wygnieciona pościel, nie do końca rozpakowane torby i kartony blokujące dostęp do przeszklonej szafy. W powietrzu nadal czuł zapach Karoliny, lecz jej samej nie było. Dopadło go dziwne przeczucie, jeżące włosy na karku. „Nie można ot tak zgubić kogoś w mieszkaniu metr na metr”, krew szybciej zapulsowała w skroniach. – Nie można, kurwa! Kara! Przemierzył całe mieszkanie. Klucze na blacie kuchni, buty w przedpokoju. Spodnie rzucone niedbale na kanapę. Przygryzł wargę, bólem blokując drogę panice. Coś się nie zgadzało. Jakiś element był tu obcy, nie na miejscu. Niepokój Pawła nie powodował wywrócony fotel czy wyraźnie uszkodzony statyw. Było jeszcze coś... Instynktownie przykucnął, czując napływającą falę ciepła. Kilka centymetrów przed nim sterczał wbity w drewniany parkiet ubabrany krwią, złamany paznokieć. Obok były wyraźne ślady po pozostałych, ciągnące się krwawą smugą w kierunku przedpokoju i tam ginące. Z sercem tłukącym się nerwowo w piersi wszedł do przedpokoju. Szkarłatny ślad kończył się na środku pomieszczenia, gdzieś pomiędzy drzwiami wejściowymi a starą dębową szafą. Paweł zadrżał, czując ogarniające go przerażenie. Wygrzebał z kieszeni telefon i drżącymi dłońmi wybrał numer alarmowy. ***
136
Maciej Lewandowski - Klucz
Policja nie trzymała go długo. Nawet jeśli jego wyjaśnienia nie brzmiały przekonywająco, nie mieli dowodów. Naturalnie upomniano go, by nie oddalał się zbytnio na czas trwania śledztwa. Nie powiedziano tego wprost, ale widział wystarczająco dużo seriali kryminalnych, by wiedzieć, że jest głównym podejrzanym. Rodzice byli już w drodze, powinni być na miejscu w przeciągu godziny, może dwóch. Ojciec przez telefon zapewniał, że sobie ze wszystkim poradzą. Kazał zachować spokój. „Zajmiemy się tym. Nie rób głupstw, nie rób głupstw. Historii starczy jednego Orfeusza”. Paweł przeszedł po pustym mieszkaniu. Przez chwilę obracał w dłoniach aparat fotograficzny narzeczonej. Kupiła go w przededniu przeprowadzki i nie miała nawet okazji porządnie przetestować. Widać rozstawienie w mieszkaniu miało być preludium do dłuższego spaceru i pierwszych testów terenowych. „Może trzeba było im o nim powiedzieć?”, przemknęło Pawłowi przez myśl, ale szybko zbeształ się za naiwność. Z przypadkowo nagranego filmiku trudno było zrobić wartościowy materiał dowodowy. Tym bardziej wiarygodny. Zadrżał mimowolnie, gdy przestawiał ustawienia w menu aparatu. Na ciemnym wyświetlaczu rozlało się światło, a po chwili mały kwadracik wypełniły ruchome obrazki. Paweł tym razem nie płakał, zaciskając wściekle zęby. Obraz się trząsł. Zza kamery dochodziły niewyraźne słowa Karoliny, która najpewniej klęła w kamień, szukając odpowiedniej opcji w ustawieniach. Pokój, kuchnia, migające obrazki i stłumione przekleństwa – kwintesencja artysty przy pracy. Kadr niespodziewanie zamarł w miejscu. W tle słychać było stłumiony krzyk. Automat w końcu złapał odpowiednią ostrość i głębię. Obraz się wyostrzył, a z rozmytej rzeczywistości wyłoniła się postać. Karolina krzyknęła przerażona. Stał tam jak gdyby nigdy nic. Uśmiechał się lubieżnie, a przy każdym grymasie gęsta niczym smoła broda jeżyła się gniewnie.
137
Biblioteka Grabarza Polskiego
Ogromny o atletycznej budowie ciała. Pod wściekle czerwoną skórą pokrytą plemiennymi zdobieniami wiły się sznury ścięgien i mięśni. Wzdłuż jednej nogi swobodnie owijał się długi ogon. Przy drugim udzie zwisał penis rozmiarów zrolowanego dywaniku łazienkowego. Cały był usiany rogowymi guzami. Demon oblizał się wymownie, wbijając spojrzenie złotych ślepi w Karolinę ukrytą za aparatem. Przygładził brodę i ruszył w kierunku kobiety. Krzyknęła, nerwowo potrącając statyw. Wszystko zawirowało. Oko obiektywu po gwałtownym uderzeniu przekrzywiło się nienaturalnie, zmieniając kąt. Wibrujący krzyk zlał się z głuchym łoskotem upadającego fotela i roztrącanych kartonów. Szamotanina przeniosła się na chwilę poza kadr, pobudzając wyobraźnię głuchymi uderzeniami i jęknięciami. Po chwili obiektyw wychwycił upadającą na ziemię zalaną krwią dziewczynę. Czerwona łapa, wielka niczym bochen chleba, złapała rude włosy i silnie szarpnęła do tyłu. Demon stanął okrakiem nad nią, szczerząc się złośliwie. Gdy tylko przerażone spojrzenie dziewczyny skupiło się na ogromnym penisie zwisającym nad jej twarzą, czerwonoskóry diabeł zarechotał. Ruszył przed siebie, ciągnąc Karę za sobą. Patrzyła się przerażona w obiektyw, poruszając spękanymi ustami. Paweł potarł policzek, starając się odczytać słowa. Powtarzała na pewno jego imię, tego był pewien. Reszta, reszta nie miała znaczenia. Odrzucił aparat na bok. Widok niknącej w odmętach szafy narzeczonej był zbyt bolesny. Sięgnął po kasetkę i ułożył ją na kolanach. List i widelec ostrożnie położył obok. Przyjrzał się wyrytym w drewnie koślawym literom. – Klucz – przeczytał na głos. – Ładny mi klucz. Przez chwilę grzebał w kredensie, przerzucając pamiątki rodzinne. Spory nóż z zastawy stołowej schował w kieszeni spodni. Zegarek w srebrne kopercie wiszący na okazałym łańcuszku zacisnął w pięści.
138
Maciej Lewandowski - Klucz
Zważył widelec w dłoni. Srebrne zdobienia były masywniejsze, niż można się było tego spodziewać. Sam widelec też zdawał się potężniejszy od tych powszechnie spotykanych. Kolejne wybrzuszenia układały się w delikatny, kwiecisty wzór. Dzieło secesyjnej sztuki. Piękna, stara robota, pamiętająca czasy, gdy nie szczędzono na materiale. Na zwykłej rzemieślniczej pracy. Czasy, gdy rzemieślnik nie wstydził się wybijać swoich inicjałów na wyrobach wychodzących z warsztatu. Ostatni z kolekcji sreber ciotki. Kompletna zastawa stawała się warta niemałej, okrągłej sumki na rynku kolekcjonerów. Wartość widelca przekraczała jednak najśmielsze marzenia pasjonatów. Był dosłownie bezcenny. Ukryty w skrytce pod pustą klepką podłogową. Zmyślnie. Ciotka wiedziała, jak i gdzie go ukryć. Przez chwilę rozważał alternatywy. Mógł zapomnieć, udać, że nic się nie stało, a nawet przyjąć zapewnienia policji, że Kara się odnajdzie. Nikt tak po prostu nie znikał. Zawsze zostawał jakiś ślad. I nadzieja. Bawiąc się srebrną miniaturą trójzębu, podszedł do zdobnej szafy gdańskiej. Przetrwała szczęśliwie wojnę, komunistów i ich pazernych szpicli. Paweł dotknął dłonią zdobionych drzwi, przez chwilę rozkoszując się spękaną fakturą i tchnieniem historii. Przyjrzał się uważniej głębokim rysom na lewym skrzydle. Nieprzypadkowo wszystkie nacięcia skupiały się na wyobrażeniu biesa. – Cholerny kawał historii – mruknął pod nosem i z impetem wbił widelec w twarde, pobrużdżone drzewo. Tłumiąc w sobie paraliżujący ból poczucia winy, przeciągnął ostrymi ząbkami sztućca w dół, na wskroś przez misterne zdobienia. Stare drewno i lakier ustąpiły pod naporem barbarzyńskiej siły. Na pysku diabła pojawiły się nowe bruzdy, uwalniające zapach dębu, przez lata tłamszonego przez warstwę lakieru. Nic się nie stało. Ogromny mebel stał tam, gdzie stał wcześniej, srebr-
139
Biblioteka Grabarza Polskiego
ny widelec do mięsa sterczał smutno wbity w zabytkowe drzwi szafy. – Kurwa mać! Coś chrupnęło głucho. Zaschnięte słoje drzewne jęknęły cicho. Powietrze zafalowało. Porysowane skrzydło wypięło się w akompaniamencie przenikliwego zgrzytu. Struktura rzeczywistości napięła się do granic możliwości, zamieniając w cienki bąbel, pod którym pulsowały sploty żył czasu i przestrzeni. Coś zamajaczyło przed Pawłem, ocierając się łapczywie o nadwątloną granicę światów, napierając na nią z całej siły. Węzły łączące czas i miejsce przerzedziły się, ukazując drapieżną zdeformowaną postać rwącą błonę oddzielającą plany. Wściekłe ślepię przeciskało się przez szczelinę, usiłując przerwać cienką barierę. Po chwili bruzda w drzwiach była na tyle wielka, że poza iglastymi kłami i ślepiem pojawiły się mackowate łapy bijące w przegrodę, która jeszcze niedawno była masywnymi drzwiami szafy. Widelec trząsł się w miejscu wbicia, zupełnie jak kluczyk w zbyt luźnym zamku. Paweł, na wpół oszołomiony z przerażenia, wyciągnął srebrny zegarek dziadka wiszący na długim, łańcuszku. – Byle nie patrzeć za siebie! Owinął czasomierz wokół pięści i skoczył w kierunku przejścia.
GRABARZ POLSKI Grabarz Polski #42 Korekta: Wojciech Lulek Grafika, skład, łamanie: Wojciech Jan Pawlik Reklama, Patronaty i Współpraca: Bartek@grabarz.net | Wojtek@grabarz.net
Chcesz współtworzyć Grabarza? Napisz do nas! www.Grabarz.net | www.Facebook.com/GrabarzPolski