Saharyjskie dni – fragment książki

Page 1

Własnymi siłami Prawdę mówiąc, osobą, która za wszelką cenę chciała jechać na Saharę, byłam ja, a nie José. Ale potem zostałam tutaj dla Joségo, a nie dla siebie. Pół życia spędziłam, włócząc się po świecie. Odwiedziłam cywilizowane kraje, mieszkałam w nich, oglądałam je i czerpałam z nich do woli. Nie powiem, że nie wywarły wpływu na mój styl życia. Ale nigdzie nie było nigdy takiego miasta, w którym zostawiłabym swoje serce. Nie wiem, który to był rok; przeglądałam sobie przypadkiem jakiś numer „National Geographic” i tak się złożyło, że w tym numerze przedstawiano Saharę. Przeczytałam tylko jeden artykuł i nie wiem dlaczego, ale poczułam coś jakby nostalgię za światem z poprzedniego życia. Trudno mi to wytłumaczyć, ale cała i bez reszty oddałam się wtedy tej obcej ziemi. Wróciłam do Hiszpanii, żeby się tam osiedlić. Wiedziałam, że spory obszar Sahary, jakieś dwieście osiemdziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych, jest terytorium hiszpańskim, dlatego to moje wieczne pragnienie, by pognać na pustynię, jeszcze się wówczas wzmogło. Ludzie, których znałam, uważali tę moją tęsknotę za chyba jakiś żart. Często mówiłam, że chcę pojechać na pustynię, ale nikt tego nie brał na poważnie. Przyjaciele, którzy rozumieli mnie nieco lepiej, tłumaczyli sobie moją chęć wyjazdu na pustynię tym, że znudził mi się ten świat, więc chcę uciec od niego, wyjechać i więcej nie wrócić. Prawda była jednak inna, niż im się wydawało. To, jak mnie widzą inni, nie ma na szczęście żadnego związku z tym, jaka jestem naprawdę. Gdy zaplanowałam sobie czas i przygotowałam się do rocznego wypadu na pustynię, oprócz wspierającego mnie ojca miałam jeszcze tylko jednego przyjaciela, który się ze mnie nie śmiał, nie zatrzymywał mnie i nie zmuszał do niczego. Cichcem się spakował i wcześniej wyjechał na Saharę do pracy w kopalni fosforytów. Zadomowił się tam, a gdy sama przyjechałam do Afryki, zaopiekował się mną. 173


Wiedział, że jestem kobietą stanowczą i upartą, która planów swoich nie zmienia. Z miłości do mnie wyjechał znosić trudy Sahary, postanowiłam więc w sercu, że pójdę za nim choćby i na koniec świata, aby z nim dzielić dole i niedole całego życia. Ten człowiek to mój obecny mąż José. Od tamtej pory minęły dwa lata. Gdy José wyjechał na pustynię, zakończyłam wszystkie swoje drobne sprawy. Z nikim się nawet nie pożegnałam. Zanim wsiadłam do samolotu, zostawiłam swoim trzem hiszpańskim współlokatorkom list i czynsz. Zatrzasnęłam drzwi i wyszłam, zamykając tym samym za sobą życie, które znałam. Pędziłam ku nieznanej pustyni. Gdy samolot zatrzymał się przy baraku na lotnisku w Al-Ujunie, zobaczyłam Joségo, którego nie widziałam od trzech miesięcy. Tego dnia ubrany był w bladobeżową, niemal żołnierską koszulę z drelichu i brudne dżinsy. Objął mnie z całej siły, dłonie miał szorstkie aż strach. Włosy i broda pełne były żółtawego kurzu. Twarz miał czerwoną od wiatru, wargi spękane od spiekoty, a patrzył tak, jakby dręczył go jakiś sekretny ból. Widząc, że w ciągu tak krótkiego czasu zaszła tak potworna zmiana w jego wyglądzie i wyrazie twarzy, byłam zszokowana i serce mi się ścisnęło. Zdałam sobie wtedy sprawę, jakie czeka mnie wkrótce życie. Przede mną stała bowiem twarda rzeczywistość, a nie moje idealistyczno-romantyczne dziecięce wyobrażenia. Gdy opuszczałam lotnisko, serce zaczęło mi bić szybciej, nie mogłam ukryć wewnętrznego podekscytowania. Pół życia czekałam na to z tęsknotą, a teraz jestem z powrotem na tej ziemi. Nie mogłam opanować emocji. W głębi serca od dawna zakochana byłam potajemnie w Saharze. Uniosłam wzrok i rozejrzałam się. Na bezkresnym żółtym piachu powiewał płaczliwie wielki samotny wiatr; niebo było wyniosłe, a ziemia głęboka i potężna, ale spokojna. Dzień miał się już ku końcowi, zachodzące słońce barwiło pustynię na krwistoczerwono. Widok był poruszający i straszny zarazem. Oczekiwałam skwaru i ostrego słońca, a tutaj ziemia niczym u progu zimy zmieniała się w chłodne, liryczne pustkowie. José czekał na mnie spokojnie. Rzuciłam na niego okiem. — Oto twoja pustynia — powiedział. — Wpadłaś prosto w jej objęcia. 174


Pokiwałam głową. W gardle coś mnie dławiło. — No to chodź, Obca, idziemy! José już wiele lat temu tak mnie nazywał; bynajmniej nie dlatego, że powieść Camusa była wtedy bardzo popularna, ale dlatego, że miano „Obcej” bardzo dobrze do mnie pasowało. Nie byłam taka jak inni zwykli śmiertelnicy na tym świecie, często pragnęłam uciec z toru, którym biegło życie normalnych ludzi, i zrobić coś bez dającego się wyjaśnić powodu. Lotnisko było już puste. Kilka osób, które wysiadło z samolotu, dawno już sobie poszło. José wziął na barki moją walizkę. Ja niosłam plecak na plecach, a w ręku trzymałam poszewkę na poduszkę. Zamaszystym krokiem szliśmy razem przed siebie. Z lotniska do mieszkania, które José najął pół miesiąca temu, był kawał drogi. Moja walizka i plecak były bardzo ciężkie, szliśmy więc powoli. Od czasu do czasu minął nas jakiś samochód. Machaliśmy, żeby nas zabrano, ale nikt się nie zatrzymał. Po czterdziestu minutach marszu skręciliśmy, wchodząc na pochyłe zbocze, którym dotarliśmy do utwardzonej drogi. Wtedy dopiero zobaczyliśmy domy i ludzi. — Popatrz — zwrócił się do mnie José na wietrze — oto przedmieścia Al-Ujunu. Nasz dom jest tam w dole. Nieco dalej przy ulicy, którą szliśmy, widniało kilkadziesiąt podziurawionych i obszarpanych namiotów, stały tam również małe blaszane domki. Na piaszczystej ziemi widać było kilka jednogarbnych wielbłądów i stada kóz. Po raz pierwszy zobaczyłam ten lud, który lubi ubierać się zawsze w ciemnoniebieskie szaty. Dla mnie było to wejście w krainę baśni z innego świata. Wiatr przywiewał w naszą stronę odgłosy śmiechu bawiących się dziewczynek. Gdzie są ludzie, tam czas płynie nad wyraz żywo i ciekawie. W tym zapadłym, zacofanym i zabiedzonym miejscu życie rozkwitało równie bujnie jak gdzie indziej, nie walczyło resztką sił o przetrwanie. Dla ludów pustyni warunki i koleje życia w takim środowisku były czymś zupełnie normalnym. Gdy patrzyłam na unoszące się dymy z palenisk, wydawało mi się, że żyją tu sobie jak u pana Boga za piecem. Uważam, że nieskrępowane niczym życie jest cywilizacją ducha. 175


W końcu weszliśmy na długą ulicę, przy której rozrzucone w promieniach zachodzącego słońca stały zaniedbane prostopadłościenne domki z pustaków. Szczególnie rzucił mi się w oczy mały domek stojący na końcu szpaleru budynków. Miał półokrągłe drzwi, które wprost mówiły mi, że są moje. W kierunku tego właśnie domku José skierował kroki. Spocony jak szczur postawił walizkę przy wejściu. — Jesteśmy na miejscu — powiedział. — To jest nasz dom. Dokładnie naprzeciwko tego domu znajdowało się duże wysypisko śmieci, nieco dalej z przodu widać było piaszczyste doliny przypominające morskie fale, a jeszcze dalej roztaczało się przepastne niebo. Za domem stał wysoki wzgórek. Nie był piaszczysty. Na ubitej ziemi zalegały bezładnie rozrzucone kamienie. W sąsiednich domach nie było widać ludzi. Nieustający wiatr rozwiewał mi zadziornie włosy i sukienkę. Gdy José otworzył drzwi, zdjęłam z ramion ciężki plecak. Przed oczami ukazał mi się krótki i mroczny korytarz. José chwycił mnie od tyłu. — To nasz pierwszy dom — powiedział — więc przeniosę cię przez próg. Od dzisiaj jesteś moją żoną. Łączył nas zwyczajny zażyły związek, nigdy go z całego serca nie kochałam, ale i tak poczułam szalone szczęście i wielką przyjemność. José zrobił cztery duże kroki, co wystarczyło, żeby przejść cały korytarz. Podniosłam oczy i zobaczyłam znajdujący się na środku pokoju kwadratowy otwór; za tym otworem widniało gołębioszare niebo. Wyszarpałam się Josému z rąk na podłogę, upuściłam poszewkę i wzięłam się za oglądanie pokoju. Takiego mieszkania nie musiałam nawet obchodzić, bo gdy się stanęło pod tym wielkim otworem, wszystko widać było jak na dłoni. Większy pokój przylegał do ulicy. Obeszłam go sobie. W poprzek miał cztery duże kroki, a wzdłuż — pięć dużych kroków. Kolejny pokój był tak mały, że po wstawieniu łóżka ledwie można było otworzyć drzwi, żeby wejść — wolnej przestrzeni w poprzek zostawało tam tyle co na wyciągnięcie ręki. Kuchnia była takiej wielkości, że można ją było zaścielić czterema gazetami. Znajdował się w niej pożółkły pęknięty zlew i wymurowana półka. Łazienka miała muszlę klozetową ze spłuczką, nie było zbiornika na wodę. Zobaczyłam tam 176


umywalkę oraz wprawiającą w niesamowite zdumienie białą wannę, która była istnym dziełem sztuki dadaistycznej — nie była przeznaczona do użytku, to była po prostu rzeźba. Pomyślałam wtedy, żeby wejść po schodach biegnących obok kuchni i łazienki i zobaczyć, dokąd prowadzą. — Nie ma co oglądać — powiedział José. — U góry jest wspólny taras. Jutro zobaczysz. Kilka dni temu kupiłem jeszcze kozę. Będzie się chować razem z kozami właściciela mieszkania. Za jakiś czas będziemy mieć własne świeże mleko. Kiedy usłyszałam, że będziemy mieć kozę, oszalałam z radości. José niecierpliwym tonem spytał mnie, jakie są moje pierwsze wrażenia dotyczące domu. Usłyszałam siebie samą, jak niemalże wymuszonym głosem cała spięta odpowiadam: — Bardzo fajny, podoba mi się, naprawdę. Powoli będziemy go sobie urządzać. Mówiąc to, nie przerywałam wnikliwych oględzin. Podłoga była betonowa i wyboista, ściany zachowywały oryginalną barwę pustaków, nie były tynkowane, z fug między pustakami zwisał zaschnięty goły beton. Podniosłam głowę i zobaczyłam zwisającą nagą żaróweczkę. Kabel elektryczny poobsiadały gęsto muchy. W lewym górnym rogu ściany był ubytek, przez który nieustannie wpadał wiatr. Odkręciłam kran, z którego wyleciało kilka kropel gęstej zielonej cieczy i ani kropli wody. Spojrzałam na sufit, który wyglądał, jakby się miał zaraz zawalić. — Jaki jest czynsz za miesiąc? — spytałam. — Dziesięć tysięcy (około siedem tysięcy dolarów tajwańskich36) bez wody i prądu. — Woda jest droga? — Jedno napełnienie beczki to dziewięćdziesiąt peset. Jutro pójdę złożyć wniosek do władz o dostawę wody. Usiadłam przygnębiona na walizce i milczałam. — Dobra, chodźmy teraz do miasta kupić lodówkę i coś do jedzenia. W ten sposób szybko rozwiążemy kwestie egzystencjalne. Nie ociągając się, chwyciłam poszewkę na poduszkę i razem z Josém wyszłam z domu. Około 2 748 PLN po uwzględnieniu inflacji.

36

177


Na tej ulicy były domy, połacie piachu, cmentarz i stacja benzynowa. Gdy zmrok zapadł już niemal całkowicie, dopiero wtedy ujrzeliśmy miejskie światła. — To jest bank, to jest Urząd Miasta, na prawo jest sąd, poczta jest pod sądem, na dole. Jest nawet sporo sklepów. Główne biuro naszej firmy to ten rząd budynków tam z przodu. Ten z zielonymi światłami to hotel, a ten pomalowany na kolor ochry to kino… — A ten rząd apartamentowców ustawionych tak gęsto jeden obok drugiego czyj jest? Popatrz, popatrz, przy tym białym domu rosną drzewa i jest basen. Słyszę jakąś muzykę dochodzącą zza białych muślinowych firanek z tego dużego wieżowca. Czy to hotel? — W tych apartamentowcach mieszkają pracownicy wysokich szczebli. Ten biały dom to mieszkanie gubernatora. Nic dziwnego, że ma ogród. A ta muzyka, którą słyszysz, to klub wojskowy. — Ojej! Tam jest muzułmański pałac. José, zobacz! — To jest Hotel Państwowy. Cztery gwiazdki. Zatrzymują się tutaj ważne osobistości z rządu. To nie pałac. — A gdzie mieszkają Sahrawi? Wielu ich widziałam. — Mieszkają w mieście, za miastem, wszędzie. Tam, gdzie my mieszkamy, to dzielnica cmentarna. Jak będziesz brać taksówkę, to tak mów. — To tutaj są taksówki? — Są, i to same mercedesy. Zrobimy zakupy i znajdziemy jakąś, żeby wrócić. W jednym sklepie kupiliśmy małą lodówkę, zamrożonego kurczaka, piecyk gazowy i koc. — Nie załatwiłem tego wcześniej nie dlatego, że mi się nie chciało, tylko bałem się, że jak kupię, to ci się nie spodoba. Możesz teraz sama wybrać — wyjaśnił mi José cicho i spokojnie. Co ja mogłam wybrać? Mała lodówka w tym sklepie była tylko jedna, piecyki gazowe wszystkie były takie same, jak jeszcze sobie przypomniałam ten pomroczny dom, który najmujemy, to już w ogóle nie miałam na nic ochoty. Gdy doszło do płacenia, otworzyłam swoją poszewkę na poduszkę. — Jeszcze się nie pobraliśmy — powiedziałam. — Ja część zapłacę.

178


Taki miałam zwyczaj kiedyś, gdy José był moim przyjacielem — wszystko na spółkę. José nie wiedział, co ja tak przez cały czas taszczę ze sobą. Wysunął szyję, by zobaczyć… i strasznie się przeraził. Jedną ręką przygniótł poszewkę do klatki piersiowej, a drugą włożył do kieszeni i zapłacił całą kwotę. Dopiero gdy wyszliśmy, spytał mnie po cichu: — Skąd ty masz tyle pieniędzy? Czemu włożyłaś je do poszewki na poduszkę i nic nie mówisz? — Tata mi dał, wszystko przywiozłam. José zrobił niezadowoloną minę i milczał, a ja gapiłam się na niego, stojąc na wietrze. — Coś mi się… coś mi się wydaje, że nie przywykniesz do życia na pustyni. Jak skończysz swoje wojaże, zwolnię się z pracy i wyjedziemy stąd. — Dlaczego? Czy ja na coś narzekam? Czemu chcesz się zwolnić? José poklepał poszewkę i zachowując stoicki spokój, uśmiechnął się do mnie. — Twój przyjazd na Saharę jest z pozoru oznaką twojej wytrwałości, ale tak naprawdę to przejaw twego romantyzmu. Szybko znienawidzisz pustynię. Mając tyle pieniędzy, nie będziesz chciała żyć jak inni ludzie. — To nie moje pieniądze, to ojca. Nie potrzebuję ich. — Dobrze. Jutro rano wpłacimy je do banku. Od dziś będziesz żyła z mojej pensji. Jakoś musimy sobie poradzić. O mało się nie wściekłam, jak to usłyszałam. Przez tyle lat naszej znajomości zjeździłam samotnie tak wiele krajów, a teraz z powodu tych kilku banknotów przyszło mu do głowy, że jestem próżna i nie znam umiaru. Chciałam mu odpyskować, ale nie odezwałam się. Życie pokaże, do czego jestem zdolna. Teraz nie warto strzępić języka. W ten pierwszy piątkowy wieczór naprawdę wróciłam taksówką mercedesem do dzielnicy cmentarnej. Pierwszą noc na pustyni przespałam zawinięta w śpiwór, a José pod cienkim kocem. Temperatura była bliska zeru. Na betonowej posadzce rozścieliłam tylko tropik i marzłam aż do świtu.

179


W sobotę rano poszliśmy do sądu złożyć wniosek o zawarcie związku małżeńskiego. Kupiliśmy też materac za jakąś bezsensownie wysoką cenę, o łóżku nawet nie było co myśleć. Podczas gdy José składał w urzędzie wniosek o dostawę wody, ja poszłam i kupiłam pięć plecionych mat, jakich używają Sahrawi, jeden garnek, cztery talerze, łyżki i widelce po dwie sztuki. Noży nie kupiłam, bo już mieliśmy ich w sumie jedenaście, z których każdy mógł posłużyć za tasak do siekania warzyw. Kupiłam też wiadro, mop, miotłę, żabki, mydło, olej, ryż, cukier, ocet… Wszystko było tak drogie, że można się było załamać. Z cieniutkim plikiem banknotów, jaki dostałam od Joségo, nie ośmieliłam się więcej kupować. Pieniądze od ojca wpłacone zostały do banku na lokatę terminową. Dopiero za pół roku będzie je można pobrać. Oprocentowanie wynosiło czterdzieści sześć setnych. Gdy wróciłam w południe do domu, poszłam w odwiedziny do właściciela mieszkania. Był to bardzo otwarty Sahrawi, a przynajmniej pierwsze wrażenie było bardzo dobre dla obu stron. Pożyczyliśmy od niego pół wiadra wody, a José usunął różne brudy z beczki na tarasie. Przyrządziłam wtedy coś do jedzenia. Gdy ryż był już gotowy, wyjęłam go i w tym samym garnku ugotowałam połówkę kurczaka. — Posoliłaś ryż? — spytał José, kiedy jedliśmy, siedząc na plecionych matach. — Nie. Ugotowałam go na wodzie pożyczonej od sąsiada. Dopiero wtedy dotarło do nas, że woda w Al-Ujunie to solanka ze studni głębinowej, a nie słodka woda. José zazwyczaj jadł obiad w firmie, więc nigdy o tym nie myślał. Chociaż kupiliśmy już to i owo do domu, jedyne, co rzucało się w oczy, to rozścielona na podłodze mata. Cały weekend spędziliśmy na myciu i sprzątaniu. Piszczące dziwnym głosem dzieci Sahrawi zaczęły wtykać ciekawskie głowy w otwór zwany oknem. W niedzielę wieczorem José wracał na teren kopalni fosforytów. Spytałam go, czy jutro po południu przyjedzie z powrotem. Powiedział, że tak. Do miejsca, gdzie pracował, mieliśmy jakieś sto kilometrów w obie strony.

180


Męska ręka w tym domu zabawiała na dłużej tylko w weekendy. W tygodniu José przyjeżdżał zaraz po pracy, a gdy się ściemniło, wracał autobusem do hotelu pracowniczego. W dzień chodziłam sama do miasta, a po południu, jeśli nie było upału, przychodziły do mnie czasem sąsiadki Sahrawi. Załatwianie formalności do ślubu szło mozolnie. Dzięki temu, że poznałam emerytowanego oficera Legii Cudzoziemskiej, mogłam często ładować się na cysternę sprzedającą wodę i objeżdżać pustynię w obrębie kilkuset kilometrów. Nocą rozbijałam namiot i spałam niedaleko od koczowników. Dzięki moim koneksjom z oficerem Legii nikt nie ważył się mnie tknąć. Zawsze brałam ze sobą cukier, nylonową żyłkę, leki, papierosy i inne tego typu rzeczy, żeby rozdawać je ludziom, którzy nie mieli niczego. Tylko tam, na głębokiej pustyni, podziwiając biegnące o świcie i o zmierzchu dzikie gazele, zapominałam o trudach i smutkach prawdziwego życia. Dwa miesiące upłynęły mi na takich właśnie częstych samotnych wypadach za miasto. Gdy sąd w Madrycie odpowiedni dla miejsca pierwotnego zameldowania wydał zaświadczenie w sprawie naszego ślubu, wiedziałam, że już wkrótce na dobre się ustatkuję. Dom stał się nagle miejscem, od którego nie było ucieczki. Ta nasza koza za każdym razem, gdy ją łapałam, żeby ją wydoić, podskakiwała i chciała mnie ubóść. Codziennie musiałam jej kupować dużo trawy i pszenicy. Właściciel mieszkania nie był też zbyt zadowolony, że użyczyliśmy sobie jego zagrody dla kóz. Zdarzało się, że poszłam za późno i żona właściciela wydoiła już całe mleko. Bardzo chciałam się opiekować tą kozą, ale ona mnie nie uznawała, nie uznawała też Joségo. Efekt tego był taki, że podarowaliśmy kozę właścicielowi mieszkania i daliśmy sobie z nią spokój. Przed ślubem José brał nocną zmianę za innych, żeby zarobić więcej pieniędzy. Po nocce szedł na dzienną zmianę, więc nie mogliśmy się często widywać. Kiedy nie było go w domu, wiele ciężkich prac wykonywałam sama. W okolicy oprócz Sahrawi mieszkała też jedna hiszpańska rodzina. Małżonka, twarda kobieta, pochodziła z Wysp Kanaryjskich. Gdy szła kupić słodką wodę, zabierała mnie zawsze ze sobą. W jedną stronę butle były puste, więc bez trudu dotrzymywałam jej kroku. Ale 181


gdy kupiłam sporo ponad dziesięć litrów wody, mówiłam jej, żeby na mnie nie czekała. — Z ciebie to nie ma żadnego pożytku! W życiu wody nie nosiłaś czy co? — nabijała się ze mnie w głos. — Ciężkie to… idź przodem, nie czekaj na mnie. Żar lał się z nieba, a ja niosłam butlę wody, trzymając oburącz za uchwyt. Co kilka kroków zatrzymywałam się, brałam oddech, znowu robiłam kilkanaście kroków, znowu się zatrzymywałam i znowu szłam dalej. Lało się ze mnie niemiłosiernie, kręgosłup mnie bolał, twarz miałam czerwoną, uszy pąsowe, nogi coraz słabsze, a dom był jeszcze czarną kropeczką w oddali. Myślałam, że nigdy tam nie dojdę. Jak tylko doniosłam wodę do domu, padałam na wznak. Gdy tak leżałam na macie, kręgosłup mniej bolał. Czasami kończył się gaz, a ja nie miałam siły, żeby pustą butlę zatoczyć do miasta. Żeby zawołać taksówkę, też trzeba było najpierw pójść do miasta, a mnie się nie chciało. Dlatego często pożyczałam od sąsiadów blaszany piecyk węglowy i siedząc na progu, rozniecałam ogień. Dym tak szczypał w oczy, że aż mi łzy leciały. W takich chwilach cieszyłam się, że mama nie może tego zobaczyć, w przeciwnym bowiem razie jej piękna twarz pokryłaby się łzami z powodu ukochanej córki — „Moja córeczka, mój skarb, moja perełka na dłoni chowana!”. Na pewno by tak płakała rzewnie. Nie zniechęcałam się. Każde zdobyte w życiu doświadczenie jest cenne. Przed ślubem, kiedy José był w pracy, siadywałam sobie na macie i słuchałam kwilącego za oknem wiatru. Nie miałam ani książek, ani gazet; nie miałam telewizji, nie miałam radia. Jadłam, siedząc na macie, a spałam w innym pokoju na leżącym na ziemi materacu. Ściany za dnia parzyły, a nocą zimne były jak lód. Prąd był, jak się miało szczęście, ale zazwyczaj go nie było. O zmierzchu wpatrywałam się w ten wielki kwadratowy otwór i widziałam prószący cichutko pył, opadający lekko niczym mąka. Gdy zapadała noc, zapalałam białą świeczkę i patrzyłam, w jaki kształt układają się spływające po niej łzy. W tym domu nie było szuflad, nie było szafy. Ubrania trzymaliśmy w walizkach, a buty i drobne przedmioty w dużym kartonowym pudle. Żeby coś napisać, musiałam znaleźć kawałek deski i położyć 182


go sobie na kolanach. Nocą zimne szare ściany potęgowały tę wszechogarniającą mnie oziębłość. Czasami, gdy José pognał nocą na autobus, żeby dojechać do miejsca pracy, jak tylko drzwi się zatrzasnęły, zaczynałam bez powodu płakać. Wbiegałam wtedy na taras i gdy zobaczyłam jego cień w oddali, schodziłam natychmiast i wybiegałam, żeby go dogonić. Dopadałam go, ledwo zipiąc, po czym ze spuszczoną głową szłam razem z nim, dysząc ciężko. — Może zostań, co? Proszę. Dzisiaj znów nie ma prądu. Czuję się taka samotna — błagałam go, trzymając obie ręce w kieszeni i patrząc mu w twarz na przekór wiatrowi. José był zawsze smutny, gdy wychodził. Jak go doganiałam, okolice oczu miał zaczerwienione. — San-mao, jutro mam zastępstwo na rannej zmianie. O szóstej muszę być w pracy. Jeśli zostanę, to jak rano zdążę? Nie mam też wejściówki na poranny autobus. — Nie musisz więcej zarabiać. Mamy w banku pieniądze. Nie musisz tyrać jak wół. — Co do tych pieniędzy w banku to w przyszłości poprosimy tatę, żeby nam je pożyczył na zakup małego mieszkania. A pieniędzy na życie sam zarobię dla ciebie więcej. Wytrzymaj trochę. Po ślubie nie będę już brał nadgodzin. — Przyjdziesz jutro? — Po południu na pewno przyjdę. Rano idź do metalowo-budowlanego spytać, po ile jest drewno. Jak wrócę z pracy, szybko zrobię ci jakiś stół. Przytulił mnie mocno i popchnął lekko w stronę domu. Truchtając, obróciłam głowę, by na niego spojrzeć. José machał do mnie z oddali, stojąc pod rozgwieżdżonym niebem. Czasami koledzy Joségo, którzy byli tu z rodziną, przyjeżdżali wieczorem po mnie autem. — San-mao, chodź do nas na kolację, pooglądamy telewizję, a potem cię odwieziemy. Co się będziesz tutaj sama nudzić? Wiedziałam, że w ich dobrych zamiarach kryje się ziarenko politowania, dlatego odmawiałam z godnością. Czułam się wtedy jak zranione zwierzę, najdrobniejsza rzecz mogła mnie rozwścieczyć. Byłam rozpaczliwie słaba. 183


Sahara jest taka piękna, jednak żeby się przystosować do tutejszego życia, trzeba włożyć w to niesamowicie wiele wysiłku. Nie pałałam nienawiścią do pustyni, ale przyzwyczajanie się do niej dawało mi w kość. Następnego dnia z napisaną wcześniej przez Joségo kartką w ręku udałam się do wielkiego sklepu budowlanego w mieście, żeby spytać o cenę. Długo czekałam na swoją kolej. Sprzedawcy liczyli coś i przeliczali tam i z powrotem, aż w końcu powiedzieli, że to będzie ponad dwadzieścia pięć tysięcy peset oraz że tego towaru jeszcze nie ma. Podziękowałam im i wyszłam. Miałam zamiar pójść na pocztę zobaczyć skrytkę. Pieniądze, za które planowaliśmy zrobić sobie meble, nie wystarczały na zakup kilku desek. Przechodząc przez plac manewrowy przed sklepem, zobaczyłam nagle porzucone przez pracowników sklepu długie drewniane skrzynie po jakimś towarze. Wykonane były z dużych listew połączonych metalowymi opaskami. Wyglądały na nikomu niepotrzebne. Wbiegłam z powrotem do sklepu i spytałam: — A można sobie wziąć te puste skrzynki, co leżą na placu? Zaczerwieniłam się, kiedy to mówiłam. Nigdy w życiu nie prosiłam nikogo o kilka desek. — Można, można. Niech pani bierze, ile chce — odpowiedział uprzejmie właściciel sklepu. — Chciałabym pięć. Można tyle? — A ile jest osób w domu? Odpowiedziałam mu, mając jednak wrażenie, że pytanie było nie na temat. Otrzymałam zgodę właściciela i poszłam zaraz na plac, gdzie stali Sahrawi, i zamówiłam dwa ośle zaprzęgi, żeby załadować na nie pięć pustych drewnianych skrzyń. Wtedy przypomniałam sobie, że przecież potrzebne jeszcze będą narzędzia. Poszłam więc kupić piłę, młotek, taśmę mierniczą, kilo gwoździ różnej wielkości, a do tego krążek linowy, linę i gruboziarnisty papier ścierny. Szłam sobie za oślimi zaprzęgami, niemalże pogwizdując. Zmieniłam się, tak samo jak José wcześniej. Po trzech miesiącach życia na pustyni nie przypominałam już poprzedniej siebie.

184


Potrafiłam się teraz cieszyć nawet z pięciu pustych skrzynek. Kto by to kiedyś pomyślał? Pod domem okazało się, że skrzynki nie wejdą przez drzwi. Nie byłam spokojna, zostawiając je tak na zewnątrz. Bałam się, że sąsiedzi dobiorą się do moich skarbów. Przez cały dzień co pięć minut otwierałam drzwi, żeby sprawdzić, czy skrzynki wciąż tam są. W takich nerwach dotrwałam do zmierzchu, aż w końcu zobaczyłam cień Joségo wyłaniający się na horyzoncie. Wbiegłam natychmiast na taras i zaczęłam wymachiwać rękami w naszym kodzie sygnałowym. Zrozumiał i zaraz przybiegł. Gdy był już u drzwi i zobaczył skrzynie, które nawet okno zasłaniały, szczęka mu opadła. Zaczął je obmacywać ze wszystkich stron. — Skąd to drewno? — Skombinowałam — odpowiedziałam, siedząc okrakiem na małym murku na tarasie. — Teraz, póki jeszcze jest widno, zróbmy blok i wciągnijmy je na górę. Tego wieczoru zjedliśmy cztery jajka na twardo i mimo lodowatego wiatru, przeszywającego aż do szpiku kości, zmontowaliśmy blok, wciągnęliśmy skrzynie na taras, ściągnęliśmy z nich metalowe obręcze i z trudem, ale jednak rozłożyliśmy je na części pierwsze. José skaleczył się gwoździem, aż mu krew poleciała. Chwyciłam oburącz skrzynię i opierając się stopą o murek, pomagałam mu rozsuwać grube deski, jedną po drugiej. — Tak sobie myślę: czemu koniecznie chcemy zrobić meble? Czemu nie możemy nauczyć się tak jak Sahrawi siedzieć całe życie na matach? — Bo nie jesteśmy nimi. — To ja pytam, czemu nie możemy się zmienić? — zastanawiałam się, chwytając trzy deski. — A czemu oni nie jedzą wieprzowiny? — zaśmiał się José. — To jest kwestia religii, a nie stylu życia. — A czemu nie lubisz jeść wielbłądziny? Czy chrześcijanie nie mogą jeść wielbłądziny? — W mojej religii wielbłądy są od przechodzenia przez ucho igielne, do niczego innego nie służą. — Dlatego musimy mieć meble, żeby nasze życie nie było smutne. 185


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.