Kierunek Kitaj Miałem na liczniku 50 tysięcy kilometrów okazją i odwiedziłem już większość krajów Starego Kontynentu. Mój kolejny cel musiał przekroczyć granice Europy. Nie chodziło o to, żeby szukać powodów do przechwałek. Jestem świadomy, że kilkudniowa podróż daje mgliste pojęcie na temat odwiedzonego kraju. Te parę ulotnych chwil wystarczy jednak, aby ambicja pchała człowieka dalej w nieznane. W moim przypadku działa to na zasadzie: „Poradziłeś sobie w miejscu, które różni się od tego, które masz na co dzień? Zobaczymy, jak się odnajdziesz w zakątku świata, który w ogóle go nie przypomina”. Muszę wyznać, że jestem autostopowym ortodoksem. Wolę złapać okazję, niż jechać najtańszym nawet busem. Do odległych krajów najłatwiej jest oczywiście polecieć i dopiero tam na miejscu zacząć łapać okazję. Cóż to jednak za przygoda, która rozpoczyna się na lotnisku? Dla mnie liczy się autostopowa pielgrzymka, a nie wyłącznie dotarcie do celu. Właśnie dlatego wstępny plan zakładał, że z Azji wrócę również na kciuka, jednak w przypadku przejechania największego 12
kontynentu na planecie mogę przełknąć „nieprawilny” powrót samolotem. Szukam tanich biletów jeszcze przed wyjazdem i wybór pada na lot Bangkok–Oslo. Drugą ważną sprawą były wizy. Zdobycie ich oznacza nie tylko pozbycie się gotówki, lecz także dramatyczną konieczność zmierzenia się z brutalną machiną państwową, przy której czuję się mały i bezbronny. Zawsze mam wrażenie, że mogę wpaść w jej tryby i zostać przemielony. Wolę unikać biurokracji, jeśli to tylko możliwe. W wypadku podróży do Chin to było proste. Potrzebowaliśmy wiz do trzech krajów – to akceptowalna liczba, mając na uwadze gigantyczną odległość, którą musieliśmy pokonać, żeby dostać się do Chin. Wystarczy postawić przed sobą globus, przejechać po obracającej się krzywiźnie palcem, aby doświadczyć tego, o czym mówię. Jeszcze nie tak dawno nie umiałem sobie wyobrazić, aby jeździć wiele dni po obcym kraju, nie mając towarzysza, do którego mógłbym się odezwać. Oczywiście są ludzie, którzy wybierają pełną niezależność i własne towarzystwo… Czym jednak jest nasze życie, jeśli nie możemy dzielić tego, co robimy z drugą osobą? Jest ono wtedy wyłącznie zlepkiem doświadczeń i wrażeń, o których istnieniu mogą zaświadczyć wyłącznie pojedyncze zdjęcia, rachunki i pieczątki w paszporcie. Po co odbierać sobie radość z podróży i jechać samemu? Przy odrobinie szczęścia można oczywiście poznać kompana już w trasie. W okresie wakacji można spotkać innego autostopowicza na plaży, imprezie czy nawet na samej drodze, kiedy macha kciukiem tak jak ty i zaproponować wspólną włóczęgę. Wolę jednak nie liczyć na zbieg okoliczności i dlatego jeżdżę raczej w parze. 13
Zbliżał się termin wyrabiania wiz, a ludzie, którym zaproponowałem wyprawę, rezygnowali. Czy wybrać się w taką misję w pojedynkę? Czy chcę błąkać się po Azji samotnie? Trudna decyzja, lecz podjąłem rękawice i przygotowałem plan B na wypadek wyprawy solo. Nie było mi dane go przetestować, gdyż odezwał się do mnie człowiek, który szukał kompana na podobną podróż. Moja reakcja była błyskawiczna: Cześć Mariusz, tu Ludwik z Krakowa. Powiedz mi, co robisz dziś wieczorem? Bo widzisz, ja właśnie się pakuję i jadę do Ciebie, do Łodzi, obgadamy szczegóły. Ok? Mariusz, kiedy go poznałem, studiował na Politechnice Łódzkiej i był przewodniczącym koła naukowego na uczelni. Po zebranych informacjach nie sądziłem, że Mario jest podróżnikiem z krwi i kości. No ale jest. Ten człowiek, mając dwadzieścia lat, pojechał na dwa miesiące do Iranu. Podróżował wyłącznie autostopem. Mario sam zwiedzał Bliski Wschód, bo nie udało mu się znaleźć kompana na wyprawę. Po prostu spakował plecak, poszedł na wylotówkę i zniknął z kraju na dwa miesiące. Niektórzy starzeją się, marząc o podróżach, a on je realizuje. Wiedziałem, że trafiłem na człowieka konkretnego i godnego zaufania. Decyzja, aby wyruszyć razem, była natychmiastowa. Wystarczyło ustalić trasę, termin, zasady naszej podróżniczej partyzantki i wypić piwo za powodzenie projektu. „No to mam z kim jechać do Kitaju” – myślałem sobie, wracając z Łodzi.
14
Winny jestem pewnego wyjaśnienia. Dlaczego Chiny nazywam Kitajem, skoro to słowo dawno już wypadło z polskiego języka? Łapałem kiedyś stopa na Ukrainie i rzuciłem nieopatrznie podwożącym mnie ludziom, że chcę jechać dalej na wschód. Jeden z nich był nader ubawiony: – Na wostok! Ty slyszal, Misza? On w Kitaj choczet jechat!
15
Turystyka partyzancka Zatopiony w lekturze czekam na swoją kolej do kłucia w centrum szczepień. Jeśli mam dotrzeć autostopem na południe Azji to nie po to przecież, aby leżeć w szpitalu. Czytelniczą hipnozę przerywa dźwięk telefonu. Odbieram i dowiaduję się, że paszport trzeba wyrobić ponownie, bo inaczej konsulat rosyjski odrzuci wniosek o wizę. Faktycznie – dokument był lekko wygięty pod wpływem wilgoci, stąd też pretekst, żeby robić podróżnikowi problemy. Szczerze nienawidzę urzędniczej pieczołowitości. Zakląłem pod nosem i jeszcze tego samego dnia aplikowałem o nowy dokument. Wizę chińską chcieliśmy mieć wbitą do paszportu tuż przed wyjazdem, więc musiałem zapłacić za przyspieszenie procedury jej wydania. Udało się! W dniu gdy zaczynał się termin obowiązywania mojej wizy rosyjskiej, odebrałem w Warszawie chińską. Wiza turystyczna do Rosji obowiązuje przez miesiąc, a my z Mariuszem musieliśmy dostać się aż do granicy w północno-wschodniej Mongolii. Szacowaliśmy, że zajmie to trzy tygodnie. 16
Termin „turystyka partyzancka”, którym określiła nasz sposób podróżowania koleżanka oprowadzająca nas po Moskwie, dobrze wyraża styl wyprawy „Kierunek Kitaj”. Założyliśmy, że ekspedycja będzie prawdziwie niskobudżetowa i do końca trzymaliśmy się tej decyzji. Gołodupce, minimaliści, sknery, cebulaki. Udowodnię, że te wszystkie obelgi są trafne. Jechaliśmy autostopem, więc jedynym środkiem transportu, za który płaciliśmy, była komunikacja miejska. Zdarzyły się wyjątki od tej zasady, co nie zmienia faktu, że na przemieszczanie wydaliśmy mniej pieniędzy, niż dostaliśmy od podwożących nas kierowców. Tak właśnie było – kilka razy otrzymaliśmy pieniądze od ofiarnych ludzi. Odmówisz Chińczykowi oferowanej pomocy? I tak cię nie zrozumie, co więcej może jeszcze poczuć się urażony odmową! Azjaci wiele razy zapraszali nas do wspólnych posiłków, dzięki czemu mieliśmy okazję skosztować lokalnej kuchni. Na co dzień gotowaliśmy sobie proste posiłki na kuchence turystycznej (etap w Rosji i Mongolii), a później zaopatrywaliśmy się w supermarketach lub karmiliśmy się w tanich knajpkach. W Azji Południowo-Wschodniej można zjeść w ulicznej restauracji lub na nieocenionym regionalnym targowisku (food market, night market i podobne azjatyckie wynalazki) za niewygórowaną sumę. Pięć złotych zazwyczaj wystarczy. Przez trzy miesiące nie wydaliśmy ani grosza na nocleg. Większość nocy, jak na prawdziwych partyzantów przystało, spędzaliśmy w namiocie. Rozbijaliśmy go wszędzie: przy drodze, na plaży, w polach, w buddyjskiej dzwonnicy, pod samym antycznym murem miejskim czy za stacjami benzynowymi. Dzięki społeczności podróżników couchsurfing.com spędziliśmy paręnaście noclegów, goszcząc u miejscowych ludzi, co 17
było bardzo przydatne, zwłaszcza w wielkich miastach. Kilkukrotnie spaliśmy w hotelach opłaconych przez bogatych kierowców lub chińską policję i wiele razy w różnych oryginalnych miejscach i okolicznościach – na dachu wieżowca, w dormitorium razem z młodymi buddystami, w kanciapie przy kawiarni gdzieś w Syberii czy w kabinie tira. Choć określenie turysta-partyzant całkiem nieźle do mnie pasuje, to w głębi ducha wolę być postrzegany jako podróżnik, ponieważ nic nie jest mi bardziej obce niż turystyka polegająca na odfajkowywaniu pobytu w kolejnych modnych miejscach. Obserwowanie codziennego życia ludzi na drugim końcu świata i kontakt z miejscową kulturą dostarcza mi o wiele więcej radości. Z tego też względu unikałem atrakcji turystycznych. Jeśli kupno biletu jest tylko przepustką do zlania się z falą zwiedzających i przyzwoleniem na umysłowe lenistwo, to po co przepłacać? Nie oszczędzaliśmy jedynie na wizach, ubezpieczeniach, samolocie powrotnym i szczepieniach. Zainwestowałem także w laptopa, który okazał się cichym bohaterem tej wyprawy. A to dlatego, że ją przetrwał. Prowadziłem w nim dziennik, przeglądałem internet i czytałem książki. Chcesz powtórzyć moją podróż? Kwota wysokości miesięcznej krajowej powinna ci wystarczyć. Oczywiście możesz wydać i pięć razy tyle, ale nie o to chodzi w podróżowaniu stopem. Krew mnie zalewa, gdy mam się pakować, ale nie ma rady – na taką podróż trzeba się przygotować. Odliczałem dni do wyjazdu, a na parapecie rósł stos sprzętu. Najważniejsza zasada podróży brzmi: „Nie bierz za dużo”, i dotyczy to zarówno wagi, jak i rozmiarów bagażu. Niepotrzebny balast jest czymś, co odbiera przyjemność z wyprawy, kiedy przemierza się wiele kilometrów pieszo. 18
Co wziąłem? Mały namiot (aby móc w razie czego podróżować samemu), skromną ilość odzieży (dwa ciuchy z długim rękawem i jedne długie spodnie), lekarstwa (w tym tabletki do odkażania wody i węgiel) oraz karimatę. Spakowałem także buty na zmianę (sandały już miałem na nogach), wlepki z logo wyprawy (aby móc wręczać je podwożącym nas kierowcom), dokumenty (zamknięte wraz z komórką i wydrukowanymi z Google’a mapami w hermetycznym opakowaniu), kamerkę, mikroskopijną kuchenkę turystyczną, polską flagę, kubek, menażkę z pokrywką, łyżkę i składany nóż. Nic więcej nie potrzebowałem. Zważyłem plecak przed samym wyjazdem z Krakowa: 15 kilo dobytku, tyle będę przez trzy miesiące dźwigał na plecach ślimaczym sposobem, a może i więcej, gdy doliczymy jedzenie – chciałem przemycić do Rosji mięso w konserwach.
19