Zostań do rana - fragment książki #2

Page 1

Żaden facet nie wchodził w rachubę. Od wyprowadzki Andrzeja nie utrzymywała żadnych kontaktów z mężczyznami. Aneta, warszawska przyjaciółka, w zasadzie jedyna, która przetrwała jej związek z narcystycznym architektem, też nie rzuci wszystkiego, żeby pojawić się z odsieczą. Nie przy trójce dzieci. Od innych przyjaciół Andrzej stopniowo ją odsunął. — Tak cię kocham, że muszę cię mieć tylko dla siebie — przypomniała sobie słowa byłego męża. I kiedy przestał ją kochać, została sama jak palec. A mama? Baśka w życiu by się jej nie przyznała, że poniosła tak sromotną klęskę. Przez tyle miesięcy nie powiedziała jej słowa o rozwodzie. Stale odwlekała ten moment i kłamała, kiedy rozmawiały przez telefon. Raz czy dwa, wpadając do warszawskiego mieszkania matki w odwiedziny, oszukiwała, że wszystko jest w porządku. Andrzej pracuje, ona go wspiera. Powinna pewnie zadzwonić i wszystko jej wyjaśnić. Ale obawiała się, że gdyby teraz wyznała jej całą prawdę o swoim życiu, o tym, że wylądowała w środku Puszczy Jodłowej ze stadem zdziczałych psów, złamaną nogą, kompletnie sama i porzucona, to matka, ze swoim słabym sercem, mogłaby tego nie przeżyć. Zwłaszcza że była tak bardzo przeciwna wyprowadzce Baśki z Warszawy. — Nie. Do nikogo nie dzwonię — stwierdziła, starając się, żeby odpowiedź zabrzmiała naturalnie, bez tej nutki goryczy, którą jednak poczuła. Oczy sąsiadki, dotąd lustrujące z ciekawością wystrój dużego pokoju, zwróciły się ku niej z pewnym zdzi­ wieniem.

1


— Dobrze, niech przyjdzie — Baśka podjęła decyzję. Kobieta pokiwała głową i podała jej torebkę leżącą na stole. — Weź dowód i zostaw klucze do komórki z paszą. I nie martw się. Nic ci tu nie zginie — dodała szybko. Baśce nie przyszło nawet na myśl troszczyć się o pozostawione tutaj rzeczy. Stary telewizor? Wieża? Jaki złodziej połakomiłby się na te graty, które Andrzej jej pozostawił, tłumacząc, że przecież i tak jest do przodu, zatrzymując dom. Dźwięk syreny zbliżał się, choć chwilami nikł gdzieś między wzgórzami. Karetka najwyraźniej kluczyła po leśnych duktach, próbując odnaleźć adres: Doły 4. Nie było to łatwe zadanie. Trakt wił się, robiąc kilka zmyłek. W końcu jednak syrena zawyła już z jej podwórka, a wraz z nią stado psów. — Gdzie trzymasz majtki? — ruda uchyliła drzwi jej sypialni. Baśka zaskoczona obcesowością pytania zastanawiała się, czy nie powinna odpowiedzieć tej kobiecie, że to nie jej sprawa. Ale kiedy, odwracając się, zobaczyła, że trzyma skórzaną torbę wziętą z sieni, zrozumiała, że tamta pakuje jej szpitalną wyprawkę. Wskazała komodę i odpowiadała na kolejne pytania o krem, piżamę, szlafrok i dokumenty. Kiedy w drzwiach pojawili się dwaj ratownicy, wybawicielka przekazała jej spakowaną torbę, skinęła na pożegnanie i odeszła bez słowa. Baśka, przenoszona do karetki przy ostatnich akordach psiego wycia, uświadomiła sobie, że nawet nie poznała jej imienia.


Rozd z i a ł trzeci

K

ostek wstał wcześnie. Nerwowo przemierzał pokój wielkimi krokami. Cztery w lewo, ćwierć­ obrót, osiem w prawo, ćwierćobrót i znowu, i jeszcze raz. Siła przyzwyczajenia po pięciu latach chodzenia w kółko. Zerknął na zegarek, było przed szóstą. Pierwsze ptaki zaczynały świergotać za oknem. Za ścianą obudziło się dziecko. Przez drewniane przepierzenie wyraźnie słyszał płacz. Może to rytm jego kroków je obudził. Naderwana podeszwa starych adidasów uderzała o drewnianą podłogę. Musi skleić buty i przestać łazić jak lew po swojej klatce. Przez przymknięte okiennice ledwie przesączało się szare światło świtu. Chciałby móc spać dłużej, ale bał się, że znowu wróci do niego ten sen. Śniło mu się, że siedział w samochodzie. Pot dosłownie zalewał mu oczy. Nie wiedział, na co i na kogo czeka. Bardzo chciał stamtąd odjechać, wiedział, że powinien, ale nie potrafił ruszyć auta. Nie miało kierownicy, nie miało pedałów, było tylko zamkniętą metalową puszką. Musiał z niego uciec, bo inaczej rozpuściłby się pod tą blachą. We śnie wysiadł, mocno zatrzaskując za sobą drzwi, i wtedy usłyszał krzyk. Biegiem wpadł w małą uliczkę, która nagle zmieniła się we wnętrze lombardu,

5


i zobaczył Romka szamoczącego się pod rosłym facetem, walącym jego głową o podłogę. Dopadł do nich. A potem już tylko krzyk i krew… Wtedy się obudził. Ocierając z oczu resztki snu, przysiadł na rzuconym na podłogę materacu. W pokoiku, który wcześniej służył jako spiżarka, były tylko ten materac, lampka nocna, składająca się z żarówki i oprawki, oraz duży foliowy worek z ubraniami. Usłyszał skrzypnięcie podłogi i charakterystyczne pochrząkiwanie wieloletniej palaczki. Za ścianą wstała Alka. Córka siostry matki, siostra cioteczna. Tak się chyba nazywało to pokrewieństwo. Dla niego kuzynka, po prostu. Jedyna w tej rodzinie osoba, która potrafiła mu okazać trochę serca, kiedy nie miał gdzie się podziać. Nie chciał wracać w te okolice, ale nie miał innego wyjścia. Przez cienką ścianę usłyszał, jak wstała, podeszła do dziecka, zaczęła coś cicho mówić i płacz ustał. Zaleg­ła cisza, w której dało się słyszeć rytmiczne oddechy. Domownicy zasnęli. On najwidoczniej nie zasłużył na spokojny sen. Dzisiaj się wyprowadzi. Widział już wczoraj w oczach Staszka, męża Alki, że za długo siedzi im na karku. Wyczerpał limit. Zaczepi się na jakiejś budowie. Jeszcze tylko musi zobaczyć Elizę. Swoją miłość. I to jak najszybciej — dziś, teraz! Szybko odszukał dżinsy i koszulę. Ubrał się po omac­ ku. Otworzył okno i wyskoczył na podwórze, żeby nie przechodzić przez pokój gospodarzy. Omiótł wzrokiem zamkniętą bramę i rozpadającego się opla astrę, którym mąż Alki jeździł do cegielni. Niedziela. Dzisiaj Staszek nie będzie potrzebował wozu.

6


Kostek otworzył drewnianą bramę, której jedno skrzydło obwisło na rozwalonym zawiasie, i podszedł do auta. Zawahał się przez sekundę, ale stwierdził, że budzenie ludzi o tej porze i dopominanie się o kluczyki byłoby draństwem. Schylił się i odnalazł kable pod tapicerką. Dłoń szybko przypomniała sobie ruchy wyćwiczone dawno temu i samochód odpalił. Kostek opadł na wysiedziany fotel kierowcy i ruszył. Poprzestawiał lusterka, choć były małe szanse, żeby o tej porze zobaczył kogoś za sobą. Spojrzał na swoje odbicie i zastanowił się, czy w ogóle ktoś rozpoznałby w tym umięśnionym, ostrzyżonym niemal do skóry, dojrzałym facecie z zaciśniętymi ustami chłopaka, którym kiedyś był. Gościa z gór, któremu się wydawało, że da radę wyrwać się z rodzinnego interesu. I nie chodziło tu wcale o uprawianie tego spłachetka ziemi, który należał do ich gospodarstwa. Nie byli rodziną rolników. Byli złodziejami. Podprowadzanie i rozmontowywanie aut miało u nich długą, bo liczącą całe pokolenie, tradycję. Ojciec zrobił z tego prawdziwą firmę. Umiał z kradzionego w Niemczech czy w Warszawie auta zrobić wspaniały towar eksportowy na wschodni rynek. Stał na czele jak prezes, a on, brat Romek i połowa co sprawniejszych gości z okolicy byli w tej firmie udziałowcami. Fakt, rozbrajanie tych komputerowych systemów, które miały chronić samochody przed takimi jak on, sprawiało mu wielką frajdę. Im było trudniej, tym fajniej. Jakby rozwiązywał sudoku. Kiedyś wpadło mu w ręce, gdy przeglądał gazety na parkingu sklepu, czekając, aż właściciel range rovera wyjdzie wreszcie ze swojego

7


wozu. I tym samym przekaże go w jego, Kostka, ręce. Ale tamtemu zebrało się na amory z dziewczyną na tylnym siedzeniu. Więc Kostek musiał poczekać. Lubił zagadki i układanki. Rozwiązał sudoku bez trudu, a potem ukradł samochód. To było proste. Ale kradzieże aut były tylko chwilowym zajęciem. Miał inne plany i nie przejmował się drwinami Romka i ojca, że traci czas. Zdał egzaminy na informatykę. Skończyłby studia i wszystko byłoby inaczej. Gdyby tamtego dnia nie pojechał z Romkiem, to pewnie zdołałby wyrwać siebie i Elizę z tego zaklętego kręgu. Wyjechaliby daleko od tego cholernego lasu, od tych stodół z poukrywanymi w środku wrakami. Poszedłby do pracy dla frajerów. Chciał zostać frajerem ze stałą pracą. Z dobrą robotą za porządne pieniądze. Matka, kiedy jeszcze żyła, tłumaczyła mu: — Kostek, tobie się uda, uda ci się z całym światem. Masz to w oczach. Spojrzał w lusterko. Teraz w oczach miał gorycz i rozczarowanie. Nie udało mu się ze światem. Gdyby matka nie umarła, pewnie byłoby inaczej. Zawsze chciała dla niego innego życia. Kiedy się z nią żegnał w szpitalu, obiecał jej, że nie będzie taki jak ojciec. I zawiódł na całej linii. Właśnie wrócił z odsiadki. I nie miał pojęcia, co dalej zrobić ze swoim życiem, z którego uciekło mu tyle lat. Nie był już tamtym naiwnym chłopakiem, był mężczyzną, którego życie nauczyło, by nikomu nie ufać. Było już coraz widniej. Wyjechał na brukowaną drogę. Nagle parę metrów od maski zobaczył czyjeś świecące oczy. Lis. Kostek szybko odbił kierownicą, dając mu

8


szansę na ucieczkę. Odetchnął z ulgą. Nigdy nie rozumiał Romka, który widząc na drodze przerażone zwierzę, jeszcze dodawał gazu. On i jego starszy brat bardzo się różnili. A najboleśniej się o tym przekonał, kiedy zgodził się pójść z Romkiem na ten pieprzony włam. Podjechał kawałek w górę, żeby skręcić w leśną przecinkę. Nisko rosnące gałęzie jodeł uderzały o boki samochodu, ale przy tej karoserii z rysami jak twarz stulatki nie miało to żadnego znaczenia. Miał przed sobą jeszcze pół godziny drogi przez las. Wschodzące słońce zaświeciło mu w oczy. Zerknął na zegarek, coraz szybciej ten świt. Po co właściwie tam jedzie? Zobaczyć, jak się urządziła? Rzucić jej w twarz, że przez te lata ani jeden raz się do niego nie pofatygowała? Nie napisała kartki? O czym miałby z nią dziś rozmawiać? Zakładając, że ona w ogóle tam jeszcze mieszka. Przypomniał sobie, jak zawiózł Elizę do Kielc, do przeszklonej galerii. Zatrzymywała się przy każdej wystawie i przymierzała sterty ubrań. A kiedy miał dosyć i chciał wreszcie stamtąd wyjść, kusiła go czerwoną bielizną, zsuwając z siebie kolejną sukienkę. Zapłacił za mnóstwo ciuchów, w tym obcisły skórzany top, choć w ogóle mu się w nim nie podobała, i spódnicę z frędzli. Pewnie zapatrzyła się w tę kiczowatą laskę, która włóczyła się z Romkiem. Ale dla świętego spokoju powiedział, że wygląda super. Bo ona zawsze i wszędzie tak wyglądała. Dorzucił jeszcze jakąś błyskotkę na dekolt. Łańcuszek się zerwał, gdy potem się kochali. Była taka namiętna, taka szalona. Nie było faceta, który by jej nie chciał, ale ona wybrała Kostka. A kiedy wieczorem

9


tamtego dnia wjechali na drogę prowadzącą do ich wsi, rozpłakała się. Nie chciała wracać. — Zabierz mnie stąd teraz, zaraz! Ucieknijmy z tego syfu, inaczej skończymy jak ci wszyscy. Boję się, że utkniemy tu na zawsze, że stanie się coś… — prosiła. — Jedźmy! Dziś! Najpierw nad morze. Będziemy leżeć na plaży, pić drinki i patrzeć na fale. Wiedział, że jako dziecko była nad morzem, na kolonii, którą opłacili ludzie z pomocy społecznej. I zachwycała się, że jest tak płasko, że wszystko widać tak daleko i że można marzyć, o czym się tylko chce. Bo nie ma tych cholernych gór, które niby niewielkie, ale wszystko zasłaniają i robią z ludźmi coś takiego, że nic tylko siedzieć i pić na umór. Ona chciała więcej od życia, w ogóle chciała mieć jakieś życie. Takie jak z seriali, które leciały na okrągło u jej matki, gdy obok trwała kolejna popijawa. Eliza marzyła, żeby chodzić oświetlonymi ulicami i spotykać się w kawiarniach z nowymi znajomymi. Kostek obiecał jej, że znajdzie dobrą robotę i wyjadą na zawsze. Informatycy mają wzięcie, może ją zabrać nawet na Karaiby. Niech mu da tylko trochę czasu. To była ich ostatnia rozmowa. A potem to się stało. Przybiegła na podwórze, kiedy zabierała go policja. Krzyczała, że poczeka, że są na zawsze, że nigdy nie zapomni. Głupi. Przez pierwsze miesiące wyczekiwał jej każdego dnia. Po roku przestał. Więc po co teraz tam jechał? Alka powiedziała mu, że ona dalej mieszka w ich rodzinnym grajdole, ale żeby sobie odpuścił. Nie chciała mówić nic więcej, a on nie dopytywał. Może się rozpiła, jak prawie wszystkie

10


dziewczyny stamtąd. Pewnie kogoś miała. Nie rozumiał, co ją tu zatrzymało. Miała warunki, żeby dojść dużo dalej. Blond włosy do pasa, dziewiętnaście lat i oczy ogromne jak srebrne dolary, które ojciec znalazł kiedyś w schowku kradzionego audi. Po cholerę została na tym odludziu? Gdzieś tam w głowie kołatała mu się nadzieja, że może podświadomie czekała, aż on ją odnajdzie i dotrzyma obietnicy. Że kiedy go zobaczy, spakuje walizkę i odjedzie z nim na koniec świata. Zacisnął zęby. W lusterku spojrzał sobie w oczy. Po co się oszukuje? Nikt na niego nie czeka. Prawie przegapił zjazd do wioski, droga tak była zarośnięta krzakami dzikiego bzu. Kiedy matka żyła, zbierała te fioletowe owoce i robiła sok na kaszel dla niego i dla Romka. Ale do zimy zostawała zwykle tylko jedna schowana butelka, bo stary brał soki na przepitkę do wódki, kiedy w domu pojawiał się jakiś gość w interesach. Pierwszy raz od dawna pomyślał o ojcu. Niech go szlag trafi! Przez niego to wszystko. Gdyby nie on, Romek nie gniłby teraz w więzieniu, a Kostek nie zmarnowałby pięciu lat życia. Otrząsnął się, może z zimna, a może po to, żeby wyrzucić z głowy złe wspomnienia. Wyjechał z lasu i zobaczył pierwsze zabudowania. Nigdy nie widział tu nikogo poza miejscowymi. Jakby tych kilka chałup oddzielała od reszty świata tajemnicza zasłona. Rozpoznał dom Wałachów, Bąków… Przy każdym z nich wielka stodoła pełna słomy. Ciekaw był, czy pod belami nadal tkwią części wraków kradzionych aut. Złodziejówek, jak niektórzy mówili na ich wieś noszącą swojskie miano Krzaków.

11


W każdym domu złodziej albo pijak. Albo i to, i to. Jego dom wyglądał jak bliźniak tamtych. Parterowy z czerwonej cegły, z czworokątem budynków domkniętych płotem. W stodole nie było już pewnie żadnych śladów po rozbieranych w niej latami autach. Stary, zaraz po tamtym włamie, błyskawicznie wszystko uprzątnął. Kiedy przyjechała policja, stodoła była pusta, jak na przednówku. Sądzili ich tylko za tamto. Jego wzięli z domu, Romka musieli szukać po całej Polsce, ale w końcu go dopadli. Zjechał na małą polankę i wyszedł na drogę. Trzymał się zarośniętego pobocza. Obiecał sobie, że nawet nie spojrzy na swój dawny dom. Jego noga tu nie postanie. Nigdy więcej nie chce oglądać nabrzmiałej gęby swojego starego. Wredny sukinsyn, któremu się wydawało, że jest jakimś ojcem chrzestnym okolicy. A jako prawdziwy ojciec okazał się ostatnim fiutem. Nie dał nawet na adwokata. Ale nogi same skierowały się w stronę obejścia, w którym się urodził. Podobno poród przyjmowała jakaś starsza kuzynka, bo Kostkowi tak się spieszyło na świat, że nie zdążyliby do szpitala. Wielki orzech, pod którym siadywała matka, kiedy obierała ziemniaki, był jeszcze szary i bezlistny. Przez jego grubsze niż zapamiętał gałęzie widać było front domu. Nowego domu. Rodzinna ruina zniknęła. Za płotem obsadzonym tujami stała miniatura dworku — okrągłe kolumny, duży taras, na piętrze balkon z balustradką. Nie było nawet stodoły. Zastąpił ją podwójny garaż. Kostek zmarszczył czoło. Kto tu teraz zamieszkał? Komu chciałoby się kupić od starego działkę, żeby w tym

12


miejscu zbudować taki dom? Kogo obcego wpuszczono by do Złodziejówka? Usłyszał głęboki pomruk zapalanego silnika. Tego dźwięku z niczym by nie pomylił. Wóz wynurzał się zza podnoszącej się automatycznie bramy garażu. Na podjazd z kostki Bauma wytoczył się wypolerowany przedmiot zazdrości chłopaków z sąsiedztwa. Własnoręcznie wyremontowany przez ojca czerwony mustang. Przypomniał sobie, jak stary raz czy dwa wziął jego i Romka na przejażdżkę. Na drodze w stronę Bielin rozpędzał się prawie do dwustu. Kostek jeszcze pamiętał ten łomot, który ojciec mu spuścił, kiedy jako siedmiolatek zrobił plamę z truskawek na skórzanej tapicerce auta. Nie wiadomo, jak w ogóle taka legendarna maszyna znalazła się w tych okolicach. Stary podobno wcale go nie ukradł, tylko kupił. I wściekał się za każdym razem, kiedy ktoś podawał to w wątpliwość. Mustang miał przypaść w spadku Romkowi, jako starszemu. Chociaż stary czasem, gdy się upił, zmieniał zdanie i mówił, że to Kostek będzie lepiej dbał o jego ukochany wóz. Mustang zatrzymał się przed garażem, ze środka wysiadł kierowca. Kostek prawie go nie rozpoznał. Trzymał się prosto. Wyglądał młodziej niż dawniej. Siwe włosy miał krótko podgolone po bokach, a od góry związane w kucyk. Fryzura à la wiking. Tylko oczy miał wciąż tak samo podpuchnięte. Widocznie wątroba dalej szwankowała. — Chodź, bo się spóźnimy na samolot! — zawołał ojciec Kostka, patrząc w kierunku domu.

13


Na werandę wyszła blond dziewczyna. Miała na sobie rybaczki i skórzaną ramoneskę. Jej smukła sylwetka nieco się zaokrągliła, ale nadal mogłaby rywalizować o tytuł miss Gór Świętokrzyskich. Eliza. Jego Eliza. — Zamontowałeś fotelik? — zawołała do ojca Kostka, który rękawem zamszowej marynarki polerował ślad po owadzie na drzwiach wozu. — Jasne — odkrzyknął, nie podnosząc głowy. — Chodźcie. Fotelik? Kostek nie przypominał sobie, by ojciec kiedy­kolwiek zadał sobie podobny trud, kiedy on z Romkiem byli dziećmi. Wsadzał ich po prostu na tylne siedzenie i nie zapinał nawet pasów. Zza kobiety wychylił się ziewający chłopczyk. Może cztero-, może pięciolatek. Kostkowi trudno było ocenić wiek dziecka. Przez chwilę patrzył na małego, który przypominał jego samego z dawnych zdjęć. — Chodź, synu. Kostek o mało nie wyszedł zza ogrodzenia, zanim zdał sobie sprawę, że zaproszenie wcale nie jest skierowane do niego. Jego ojciec podszedł do chłopczyka, uniósł go w górę i umieścił w foteliku, zapinając starannie pas. Potem wrzucił wielką walizę do kufra mustanga i odwrócił się do kobiety. — Chciałaś na te Kanary, to się pospiesz. Zbiegła po schodach, wsiadła do auta i zatrzasnęła drzwi. Chwilę później odjechali. Przed oczami latały mu płatki śniegu. Ale ten śnieg był czerwony i Kostek ledwo dotarł z powrotem do

14


obtłuczonej astry. Raz zatoczył się na krzaki i przez chwilę nie miał siły się podnieść. Zamknął oczy, bo płatki nadal wirowały mu przed oczami. Próbował nie myś­ leć, nie czuć. Nie wiedział, jak i kiedy wsiadł do auta, ruszył i przejechał całą drogę do domu Alki. Ocknął się dopiero wtedy, gdy zobaczył przed sobą otwartą bramę podwórka. Alka wieszała pranie. Słońce było wysoko. Ze zdumieniem stwierdził, że jest już chyba południe. Samolot z tamtymi pewnie zdążył już wylądować. Eliza spaceruje teraz po plaży i patrzy na fale. Jego dziewczyna, z jego ojcem! Stary kupił ją sobie. Co za popieprzona sytuacja! Alka zostawiła kosz i szybko podeszła do Kostka. Przez chwilę widział jej poruszające się usta, ale nie dochodził do niego żaden głos. Alka wzięła mokry ręcznik i przyłożyła mu do twarzy. Zaczynał powoli rozumieć znaczenie wypowiadanych przez nią słów. …Byłeś tam…? Po cholerę cię tam zaniosło? Widziałeś się z ojcem? Z nią? — otarła pot z czoła, jej też było gorąco. — No, to była sensacja. Zeszli się kilka miesięcy po tym, jak poszedłeś siedzieć. Oszalał dla niej, stary wariat… Nie wiedziałam, jak ci o tym powiedzieć — dodała, patrząc na niego badawczo. Rzucił mokry ręcznik na sznur i podszedł do studni. Wiadro na łańcuchu obiło się kilkakrotnie, spadając do cembrowiny. Nabrał wody i ciągnąc je w górę, patrzył na nawijający się na kołowrót podrdzewiały łańcuch. Ten widok zawsze go uspokajał. Ciekawe, czy w jego dawnym domu w ogóle została studnia. Pewnie nie. Tam

15


wszystko było nowe i eleganckie. Specjalnie dla niej. Pieprzona suka! Kiedy wiadro wjechało na górę, podniósł je i wylał sobie całą zawartość na głowę i kark. Otrząsnął się. Spojrzał na kuzynkę, która wpatrywała się w niego z niepokojem. — Jesteś młody, życie przed tobą… — szepnęła. — Znajdziesz kogoś, ułoży się powoli, mam dla ciebie robotę na przeczekanie. Tylko nie narób głupstw. Patrzyła uważnie, jakby chciała wyczytać z jego oczu, czy już tych głupstw nie narobił, na przykład nie udusił swojego starego i dawnej dziewczyny. A on właśnie gorączkowo myślał, co ma zrobić. Wystrzelać ich ze starego gnata na dziki, który mąż Aliny trzymał w skrytce w piwnicy. Czy lepiej wysadzić cały ten dom, żeby zginęli pod gruzami…


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.