Powrót - fragment książki

Page 1


Romuald „Aldek” Roman

LITER ATUR A GÓRSK A NA ŚWIECIE


Redaktor serii Agnieszka Rachwał-Chybowska Redakcja Elżbieta Spadzińska-Żak Korekta Aleksandra Dziurosz Typografia i dtp Wojciech Grzegorzyca Zdjęcie na okładce KUBA WITOS FOTOGRAFIA

Wydanie I ISBN 978-83-7967-067-3 Copyright © by Romuald „Aldek” Roman Copyright © for the Polish edition Wydawnictwo Stapis, Katowice 2019 Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo. Więcej na www.legalnakultura.pl Polska Izba Książki Wydawca: Wydawnictwo STAPIS ul. Floriana 2a, 40–288 Katowice, tel. +48/32/2597574 www.stapis.com.pl

Niepodobna wstąpić dwukrotnie do tej samej rzeki. Heraklit z Efezu Historia filozofii (tłum. Władysław Tatarkiewicz)

Jeśli przed jaką złudą myśli moje klękną i powiedzą: trwaj chwilo! chwilo, jesteś piękną! wtedy twój będę i weź mnie w niewolę na jakąkolwiek, najstraszliwszą dolę. Goethe Faust (tłum. Emil Zegadłowicz)


Część pierwsza

Amerykański profesor

7


Rozdział 1

Profesor Samborski jedzie do Scranton Profesor Antoni Samborski pędził czarnym bmw, aby na Uniwersytecie Scranton wygłosić wykład o naturalnym rozkładzie trójchloroetylenu. Jechał bmw, bo je sobie kupił, choć nie było go na nie stać, a pędził, bo lubił. No i nie zostało mu w życiu zbyt wiele przyjemności. Kariera naukowa miała się ku końcowi, wiek coraz bardziej dawał się we znaki, coraz częściej ogarniało go zniechęcenie, a na dodatek niedawno zostawiła go żona. Bmw miało być nagrodą pocieszenia. No więc pędził. Skończył właśnie pięćdziesiąt pięć lat. Wielu ludzi mówiło mu, że wygląda świetnie, lecz zaraz dodawali: „Jak na swój wiek”. Jakby wiedzieli, ile ma lat. A przecież nie wiedzieli, tylko zgadywali – i, niestety, zgadywali dobrze. Jak to możliwe, że mimo szczupłej sylwetki i gustownych ubrań nie udawało mu się oszukać czasu? Opalenizna, czarny, podkreślający atletyczny tors podkoszulek, modne spodnie od Ralpha Laurena, „dekadenckie” chodaki... Wszystko to dobre, gdy jest się młodym. A on jest już niestety starszym panem… Ale przynajmniej ma dobre auto. Niech zazdroszczą. Zajmował się przemianą toksycznych odpadów przemysłowych. Dzięki kilku publikacjom i dwóm patentom uchodził za znawcę zagadnienia. W ostatnich latach jego kariera naukowa zjechała jednak na boczny tor. Jeszcze nie tak dawno zapraszano go na wszystkie ważne sympozja, przemysł proponował lukratywne konsultacje, dostawał propozycje pracy na innych, lepszych uniwersytetach. Potem prawie niezauważalnie zaczęła się zła passa. Najpierw uświadomił sobie, że nauczanie go nudzi, a uczestniczenie w sympozjach i konferencjach naukowych męczy i nie sprawia przyjemności. A na każdy taki wyjazd trzeba coś przygotować, coś napisać, w ostateczności przynajmniej coś zrecenzować. I należy być na bieżąco z nowinkami naukowymi, wiedzieć, co w trawie piszczy, kto jest kto, i dbać o to, by i starzy znajomi, i ci nowo poznani cię dostrzegli, usłyszeli o twojej pracy i nowych pomysłach. A to już gorsza sprawa… Na dodatek każda podróż męczy, a gdy już się dojedzie do jednego z tych kilkudziesięciu miejsc, gdzie zwykle organizowane są najważniejsze konferencje

8

naukowe, to miejsce to nie robi już takiego wrażenia, jak za pierwszym razem. Początkowo myślał, że to minie i że tylko trochę brakuje mu sił. A to było co innego. Rozpoczął, sam o tym nie wiedząc, wchodzenie w strefę cienia akademickiej kariery. Długo łudził się, że to tylko nuda i zmęczenie, wszyscy jednak widzieli – studenci, asystenci, adiunkci – że Samborski przestał być kimś na uniwersytecie. A najostrzej widziała to jego żona Maria. Jej nic nie mogło umknąć! I ona, z hormonami rozregulowanymi menopauzą, wzięła sobie za punkt honoru, by mu „dopomóc”. — Wymyśl coś nowego, jakąś nową technologię! — Więcej pracuj! — Czytaj fachową literaturę, a nie jakieś głupoty! — Jedz ginkgo, to poprawi ci się pamięć! — Zaprzyjaźnij się z Mostowym, może ci pomoże... Życie z pełną dobrych chęci, powtarzającą dziesięć razy dziennie te same dobre rady kobietą stało się nie do zniesienia. Tym bardziej że miała rację. Nie potrafił z nią o tym rozmawiać, więc od niej uciekał, a ona nie ustępowała. Zamiast dać mu święty spokój, oczekiwała coraz więcej od faceta, który pogodził się z myślą, że jego kariera się zakończyła. Bała się, że mąż straci pracę na uczelni, że zabraknie im pieniędzy, a ponieważ nie potrafiła mu inaczej pomóc, gadała, gadała i gadała… Od rana padał deszcz. Obraz za szybą się rozmywał, zamieniając mijane ciężarówki w nieregularne, szare bryły. Zbliżały się w ciszy przerywanej rytmicznym skrzypieniem wycieraczek i miarowym mruczeniem silnika po to tylko, by w momencie mijania wybuchnąć łoskotem fali wiatru i wody uderzających w pędzący po lewej stronie powolnego kolosa samochód. W takich momentach profesor zaciskał mocniej palce na kierownicy, wstrzymywał oddech i dodawał gazu. Bmw zmieniało ton, przechodząc z przyjaznego pomruku w głęboki warkot, i wyrywało się do przodu, śmigając dziewięćdziesiąt mil na godzinę wzdłuż szarej ściany ciężarówki. Trwało to może sekundę i wielotonowy olbrzym zostawał z tyłu, a mężczyzna znowu słyszał tylko cichy szum silnika i miarowe tykanie wycieraczek. Wracał na prawy pas, zwalniał i oddychał z ulgą. Czuł się swobodniej, mając przed sobą rozmazaną w deszczu pustkę drogi, a nie ciemną masę kontenera. Przez chwilę mógł jechać rozluźniony, po czym znowu kogoś doganiał i znowu naciskał mocniej pedał gazu. W górach Pocono, na krętej autostradzie, sytuacja pogarszała się z minuty na minutę. Pocono to nie Tatry – znowu naszły go wspomnienia z dawnej przeszłości – i prowadzenie bmw jest czymś bardzo różnym od uczucia, gdy burza złapała cię w środku ściany i trzeba zjeżdżać w mglistą, niewidzialną otchłań albo czekać na półce skalnej i patrzeć, jak naelektryzowane włosy stają

9


na głowie, a haki w plecaku elektryzują się i zaczynają „śpiewać” na powitanie nadchodzących piorunów. Ile to lat temu? Trzydzieści, więcej… Pamięta twarz Antka Adamowskiego, kumpla z kursu przewodników tatrzańskich, który pośród bijących w grań piorunów i w strugach deszczu częstował kolegów przewodników chlebem wyjętym z plecaka. Wtedy pomogło. Kiedy indziej strach był silniejszy. Uczucie bezsilności, gdy bał się zjeżdżać i bał się czekać, i nawet nie mógł zapalić papierosa, bo wszystko mokre, papierosy, zapałki, plecak pełen wody i tylko łubudu, łubudu, pioruny biją coraz bliżej i deszcz zalewa oczy, jakby człowiek siedział w środku rynny. Nie chciał o tym myśleć. Wolał góry w słońcu. A jeśli już burza, lepiej siedzieć w samochodzie. Bo w samochodzie patrzy się na nadchodzącą burzę trochę jak na film w telewizorze. Można przyśpieszyć wycieraczki, wzmocnić nadmuch na szybę i zapalić. Tak, zapalić mocnego papierosa. Nie żadne tam cienkie słomki, tylko prawdziwe czerwone marlboro. Kilka tygodni po kupnie bmw starał się nie palić w pachnącym nowością samochodzie. Ale przeszło mu to dość szybko. Czy nos dla tabakiery, czy ona dla nosa? Kto tu najważniejszy? Należy mu się ten papieros, gdy za oknem zacina ulewa. Skończyły się czasy, gdy Maria wsiadała do starego volvo i kręciła nosem, podejrzewając, że palił podczas jazdy. Odkąd jest sam, może robić, co mu się podoba! Włączył radio. Miękki głos spikera z Public Radio 90.9 zachęcał do przeczytania nowej książki opowiadającej o smutnym dzieciństwie późniejszej aktywistki stowarzyszenia lesbijek. Nie miał najmniejszej ochoty tego słuchać. Nacisnął klawisz CD. Jazzowa wersja Pawany na śmierć infantki wypełniła samochód smutkiem. Za dużo tego cierpienia. Nie dzisiaj – pomyślał. Znów włączył radio. Jedna po drugiej zaczęły pojawiać się prowincjonalne stacyjki z pogadankami religijnymi, muzyką country i reklamami lokalnych sklepów. Howard Stern chwalił na całą Amerykę tyłek swojej kolejnej rozmówczyni, po nim znów historia o tej samej skrzywdzonej lesbijce, tym razem powtarzana przez lokalną stację w Scranton, i wreszcie, gdy już miał się poddać, usłyszał Doorsów: There’s a killer on the road His brain’s squirming like a toad Take a long holiday Let your children play If you give this man a ride Sweet memory will die Riders of the storm... Słuchał drgającej napięciem, zrodzonej w narkotycznych transach melodii. Próbował zrozumieć słowa piosenki i nie myśleć, że tak jak poprzedni utwór

10

popsuje mu nastrój. Morrison śpiewał, a profesor czuł, że razem z nim został wepchnięty „w ten dom, w którym się urodził, w ten świat, gdzie go wrzucono...”, że czuje się „jak pies, któremu odebrano kość”. Podkręcił głośność. Cały samochód drgał muzyką, lecz on po chwili przestał ją słyszeć. Był zupełnie gdzie indziej. Muzyka przywróciła go do czasu, gdy był nastolatkiem. Wędrował po schodach i korytarzach pensjonatu Roztoka w Zakopanem. Patrzył w górę, na mosiężną wizytówkę na drzwiach, z pięknie kursywą wygrawerowanym napisem: Mieczysław Samborski aktor dramatyczny Mieszkanie prywatne. Przyglądał się ozdobnej, metalowej skrzynce na listy przymocowanej do drzwi poniżej wizytówki, skrzynce, która prawie zawsze była pusta, bo do ojca nikt nie pisał. Potem odwracał się w stronę schodów i sunąc ręką po drewnianej poręczy, wchodził i liczył stopnie. Dziewięć wąskich i potem szeroki, taki odpoczynkowy, i znowu osiem schodów. I już jest na pierwszym piętrze. A tam, po lewej, ciemna wnęka i na drzwiach odręcznie napisana wizytówka: Lena Samborska-Unryg Mieszkanie prywatne. Za tymi drzwiami mieszkała błękitnooka staruszka, zawsze ładnie ubrana w pastelowe szale, szlafroczki, narzutki. Starannie uczesana, z brwiami delikatnie poprawionymi nadpalonym korkiem. Uwielbiał subtelny zapach jej perfum – Chanel No 5 – o które zawsze prosiła ciocię Janeczkę, gdy ta wyjeżdżała na Zachód. Za każdym razem, gdy pukał do jej drzwi i wchodził, spotykało go coś przyjemnego. Babcia z Góry. Ta babcia częstowała kompotem, takim esencjonalnym z jabłek, złotych renet, albo – to było najciekawsze ze wszystkiego na świecie – pozwalała otworzyć szufladę i grzebać w jej przegródkach i pudełeczkach po biżuterii, pustych pudełkach po cygaretkach i papierosach, które wciąż pachniały zagranicznym tytoniem, i szukać skarbów. A w babcinej szufladzie były same skarby: najróżniejsze breloczki, medaliki, kosmyki włosów, pojedyncze kolczyki, pierścionki bez oczek, stare monety, niektóre srebrne, inne z zieloną patyną miedzi, wstążeczki, kartki pocztowe, notesiki, jakieś sakiewki, pularesy... A w każdej z tych rzeczy jakaś zagadka, historia, którą tylko babcia znała. I wystarczyło wyjąć to coś i zapytać, a babcia zapraszała, by usiąść koło niej na łóżku i opowiadała. I nigdy się na Antosia nie denerwowała, że robi bałagan w szufladzie. Babcia z Góry nie krzyczała na Antka. Nigdy.

11


Za oknami przesuwał się zamazany, nierealny krajobraz. Mgła dawała poczucie zawieszenia w przestrzeni i w czasie. Nic, tylko Doorsi, wspomnienia dzieciństwa i ta mgła… Po Doorsach rozbrzmiała jakaś nieciekawa piosenka, więc ściszył radio. Ileż w naszym życiu zależy od nas samych, a ile od losu? – zastanawiał się. Przypomniał sobie czytanego w młodości Stanisława Cata-Mackiewicza, który, pisząc o wpływie wielkich postaci na los narodów twierdził, że mogą one powodować zakręt w rzece-historii, lecz po jakimś czasie rzeka wraca do poprzedniego kierunku i płynie dalej tam, dokąd zamierzała. A czy ja, zwyczajny człowiek, mam tak niewielki wpływ na swoje życie, jak na historię mieli na przykład Juliusz Cezar czy Napoleon? – rozważał. – Czy miałem rację, myśląc że kieruję moim życiem? A może, na przekór wszystkim moim wysiłkom, los obojętnie, jak rzeka, zmierzał do morza? Skąd ja to znam? Skąd ten cytat, co mi się w głowie telepie? Prądem rzek obojętnych niesion w ujścia stronę, Choć zielone twe oczy i usta czerwone. Jak nad tobą jest jego, nad nim inna władza. Nie wierz mu... Dalszego ciągu nie pamiętał. Wiedział, że to Gałczyński i był pewny, że kiedyś umiał cały ten wiersz na pamięć. Kiedyś, trzydzieści parę lat temu, znał wiele wierszy Gałczyńskiego... Posmutniał. Coraz więcej zapominam. Nawet to, czego uczę studentów, a co dopiero kiedyś czytane książki i wiersze! Znowu pogłośnił radio. Po pierwszych taktach piosenki przyszło mu na myśl, że czterdzieści mil od niego, w Filadelfii, jakiś didżej odczytuje jego myśli i bezbłędnie dodaje im podkład muzyczny. Dust in the wind Dust in the wind All we are is dust in the wind… Przypominał sobie siebie, chudego jak szczapa Antka, ucznia liceum w Zakopanem, wolno idącego ulicą Grunwaldzką. Mijał ogrodzony i zadbany Dom Partii, z którym graniczyła willa Hani, po czym bardzo wolnym krokiem posuwał się wzdłuż żelaznego ogrodzenia, zwalniając, gdy dochodził do miejsca, z którego był najlepszy widok na jej okna i skąd można ją było czasem dojrzeć kręcącą się pomiędzy pokojami. Jeśli jej nie widział lub jeśli ktoś z mieszkańców zaciągnął zasłony, ciągle z nadzieją w sercu szedł w stronę kina, gdzie mógł

12

stać za kioskiem Ruchu i obserwować ulicę. Tkwił tak pół godziny, czasem nawet godzinę, a gdy tracił cierpliwość, bo czas dłużył mu się okropnie, znowu mijał jej dom i dom partyjniaków i patrzył w jej okna. I nic. Cóż, smutno, jednak nie dawał za wygraną. Zawracał powyżej Domu Partii, przechodził na drugą stronę ulicy i znowu szedł w dół Grunwaldzką i popatrywał w okna, i robiło mu coraz smutniej i smutniej. I tak codziennie… Godzina spacerowania, czasem dłużej, zawsze zaraz po zapadnięciu zmroku, kiedy w mieszkaniu Hani zapalono już światło. Pokoje były na przestrzał, więc po zapaleniu świateł widział, co dzieje się w środku. Firanki rozmazywały postacie, które pojawiały się i znikały niczym platońskie idee. Czasami udawało mu się zobaczyć Hanię i wtedy wracał do domu szczęśliwy… Ale dlaczego to robił? Przecież odkąd Hania przyjechała do Zakopanego i rodzice zapisali ją do piątej klasy szkoły podstawowej na Wilczniku, przyjaźnili się i mógł odwiedzać ją codziennie. W jej towarzystwie czuł się lepiej niż z przygłupim Krzysiem, który nie potrafi wyrosnąć z okresu bawienia się w Indian, niż z zapatrzonym w dziewczyny Władkiem lubiącym się bić z Tregunią (Boże, jak też on miał na imię?), z pyszałkowatym Witkiem… Z Hanią czas upływał inaczej, czytali te same książki, plotkowali o szkole, słuchali płyt. Całymi godzinami potrafili tak siedzieć w hallu, w fotelach przy kominku, i z dala od rodziców rozmawiać, czytać, uczyć się i tak samo patrzeć na świat. Pięć lat niczym niezakłóconej przyjaźni. A potem ta nieszczęsna prywatka... Ile miałem wtedy lat? – przypominał sobie. – Piąta klasa – jakieś dwanaście... Szkoła na Wilczniku i zbieranina zakopiańskich dzieci: górale pomieszani z ceprami. Śliczne, zawsze pięknie ubrane siostry Pawlicówny, zadziorny i zdolny Staszek Łukaszczyk, syn górala architekta i warszawianki lekarki, Krzysiu, syn doktora Lewina, który wyjechał z Polski, i biedota góralska, jakieś zadziorne Bobaki, Tregunie, Daniele, wiecznie szukające okazji do bitki i macania dziewczyn. I wśród nich my, cepry: dzieci rzemieślników, partyjnych bonzów, lekarzy, milicjantów, Cyganów, byłych arystokratów i nieprzyznających się do swego pochodzenia Żydów. I choć nie mieliśmy zielonego pojęcia, kto z jakiej rodziny pochodzi ani ile pieniędzy mają rodzice, w ogóle nas to nie obchodziło, nie miało to znaczenia w hierarchii klasy. W biednej komunistycznej Polsce najbogatsi nie różnili się zbytnio od biedaków, bo wszyscy chodziliśmy do szkoły na nogach, nie mieliśmy żadnych uprzedzeń rasowych i, z wyjątkiem lekcji marksistowskiej historii, nie stosowaliśmy pojęcia klas społecznych. Liczyły się inne rzeczy: Tregunia z byle powodu rozkwaszał chłopakom nosy i lepiej było z nim nie zaczynać, Marysia Galica była pierwszą dziewczynką z „dorosłym” biustem, chłopcy macali ją po kątach, a ona nie miała nic przeciwko, Zbyszek Weseli przynosił najlepsze kanapki i często się nimi dzielił,

13


a Franek Kos był najsilniejszy i nosił prawdziwe amerykańskie dżinsy. Od sześciu lat tworzyliśmy zgraną klasę i każdy znał swoje miejsce. Mnie przypadło w udziale miejsce na samym końcu. Byłem wprawdzie jednym z najlepszych uczniów, może nawet najlepszym, lecz byłem też najchudszy, najsłabszy i najgorzej ubrany. Nie uprawiałem żadnych sportów, a w pierwszej klasie do szkoły odprowadzała mnie babcia, przez co przezywali mnie Antoś Babciny. I pewnie dlatego nie miałem bliskich kolegów. Gdy ktoś mnie potrącił czy popchnął (byłem zbyt słaby, by mnie bić), a chłopaki robili to często dla zabawy, tak po prostu, by się przekonać, co zrobię – płakałem. Gdy dostałem czwórkę zamiast piątki – też płakałem. Więc przezywali mnie Płakuś. Pewnego dnia dołączyła do nas ruda dziewczynka z Warszawy, Hania Henke. Ona też była zawsze sama, zawsze milcząca. Nikt nie próbował z nią rozmawiać, bo była dziewczynką, a z dziewczynkami się nie rozmawia. Ja też nie, bo gdyby chłopcy zobaczyli, że próbuję zagadnąć dziewczynkę, wymyśliliby mi kolejne przezwisko. Kilka dni po pojawieniu się Hani w naszej klasie spotkałem ją w drodze do szkoły. Szła parę kroków przede mną i nie próbowała przyśpieszać, a ja jej nie doganiałem, i tak doszliśmy do szkoły. Tak było prawie codziennie, lecz nigdy nie zamieniliśmy ani słowa. Wiedziałem, że ona mieszka w pięknym domu, przed którym stoi samochód marki Warszawa, pewnie jej taty, że ma krótkie włosy i różową pikowaną kurtkę i że jest wyższa ode mnie, ale też chuda, i nosi ciężką teczkę, w której ma książki „do czytania”. Bo na przerwach wychodziła na boisko, siadała na trybunach i czytała. Minęło kilka tygodni, a Hania wciąż nie miała koleżanek. Kiedyś na dużej przerwie przechodziłem koło ciemnej wnęki korytarza prowadzącej do sali gimnastycznej, gdy usłyszałem, że dzieje się tam coś podejrzanego. Bobak, Tregunia i przygłupi Czerpak, który zawsze słuchał tamtych dwóch, złapali Hanię i zaciągnęli ją do kąta. Tregunia z Bobakiem trzymali ją za ręce, a Czerpak wykonywał polecenia kolegów. — Za cycki ją najpierw! — rozkazywał Bobak. — I co? Szpiczaste? Twarde? — Twarde. I duże. Taka chuda, a cycki ma prawie jak Galica. Nawet twardsze! — Przytrzymaj chwilę, niech i ja sprawdzę. O kruca fuks! Twarde! Hania jęczała, szamotała się, kopała, próbowała się wyrwać. Inne dziewczyny, które zaciągano w to miejsce, na przemian piszczały, płakały i chichotały. — A teraz złap między nogi! Złap za miękkie! Trzymam mocno, nie bój się! Hania wreszcie krzyknęła. Chłopcy na moment zaprzestali zabawy i w tym momencie mnie zauważyli. — Płakuś, spieprzaj stąd! Do pola! Już cię tu nie ma! — wrzasnął Bobak. No to uciekłem.

14

Obserwowałem z oddali, jak Hania wykorzystała zamieszanie i wyrwała się chłopakom. Nie próbowali jej gonić. — Słyszałeś, jak skuczała? Jak pies — powiedział Bobak. — A ten Płakuś? Ten to się dopiero bał! Teraz się będzie trząsł, żebyśmy mu nie dali po ryju. — A damy? — Temu Antosiowi Babcinemu? A po co? Żadna frajda. — A ta nowa nic nie powie? Nie poskarży się? — Eee, chyba nie. A jakby się zaczęła skarżyć, to powiemy, że Płakuś był z nami. — Ha, ha, ha! Hania tymczasem wróciła do klasy i siedziała w ławce blada jak ściana. Zaciskała ręce, patrzyła nieprzytomnie przed siebie i do nikogo się nie odzywała. W połowie lekcji Błachutka, ta okropna Błachutka od matematyki, której wszyscy się bali, zapytała Hanię, czy jest chora, a dziewczynka tylko pokręciła głową, że nie jest. Nauczycielka zostawiła ją w spokoju do końca lekcji, lecz tuż przed dzwonkiem zapytała: — Czy coś ci się stało, Haniu? Zrobił ci ktoś coś złego? Hania znowu tylko pokręciła głową, bo usta tak jej drżały, że nie mogła wydusić słowa. Błachutka popatrzyła na klasę. Tregunia, Bobak i Czerpak siedzieli ze wzrokiem wbitym w podłogę. — Czy któreś z was wie, co się stało Hani? — zapytała. Klasa milczała. Ja też. — Haniu, możesz iść do domu, może jutro poczujesz się lepiej. I Hania poszła. Tak się to skończyło. Tyle lat, tyle lat, a ja wciąż widzę, jak siedzi blada w ławce, a ja boję się na nią spojrzeć, bo mi wstyd, że uciekłem, zamiast coś zrobić. Tchórz. Profesor zacisnął usta. Spośród wielu epizodów swego już ponad pół wieku trwającego życia tego wstydził się najbardziej. Lata wychowywania go przez babcie i mamę, to chuchanie i dmuchanie na anemicznego chłopczyka, to użalanie się nad nim doprowadziło do tego, że gdy mimowolnie stał się świadkiem pastwienia nad dziewczyną, bał się zareagować. Bał się, że któryś z chłopców go uderzy, a przecież on, Antoś, nie wie, jak to boli, może bardzo? Bał się, że zaczną się z niego śmiać i przylgnie do niego jakieś nowe przezwisko, że mu się nie uda ich zatrzymać, że nawet sama dziewczyna zobaczy, jaki jest nieudolny, że koledzy nic sobie z niego nie robią. Zamiast działać – bał się. Och, jak się bał. Aż się trząsł z tego bania! Ciapciuś! Płakuś! TCHÓRZ!

15


A dostałby wreszcie po raz pierwszy pięścią w nos! Może to by go obudziło już wtedy, gdy było jeszcze trochę czasu, by się zmienić w faceta z jajami. Nie musiałby latami czekać na to, że ktoś go obudzi kopnięciem w dupę. Chciał zmienić tok myśli, powtórzyć sobie główne punkty czekającego go wykładu. Nie dało się. Minęło kilka dni. Był piękny, październikowy poranek. Z gór spływało świeże, rześkie powietrze, jaskrawe słońce migotało pomiędzy gałęziami tracących liście drzew, chodnik aż szeleścił pod nogami. Szedłem zamyślony i nagle z bramy prowadzącej do ogrodu wybiegła Hania i o mało na mnie nie wpadła. Odskoczyliśmy gwałtownie, lecz nie wypadało udawać, że się nie widzimy, nie pozostawało nam nic innego, jak pomaszerować razem do szkoły. Długo nic nie mówiłem, aż wreszcie zdobyłem się na odwagę i wybąkałem: — Chyba się nie spóźnimy. Nie wiesz, ile jest do dzwonka? Hania odpięła zatrzask przy mankiecie kurtki i zerknęła na zegarek, czarną ruhlę na jasnobrązowym pasku. Niewiele dzieci w naszej klasie miało zegarki. — Sześć minut — burknęła pod nosem. — Dzisiaj są łatwe lekcje. I tylko pięć godzin. — Łatwe i nieciekawe. — A które są dla ciebie ciekawe? — chciałem wiedzieć. — Nie ma ciekawych lekcji — rzuciła Hania i przyśpieszyła kroku. — A w Warszawie były ciekawsze? — drążyłem niezrażony. — W Warszawie były ciekawsze dzieci. A w ogóle, to jak ty masz na imię? — Po raz pierwszy na mnie popatrzyła. A zrobiła to tak, jakbym był przezroczysty. — An-to-ni — wyjąkałem. — A na drugie? — Dlaczego pytasz? — Bo Antek to okropne imię. Chyba nie chcesz, żebym tak na ciebie mówiła? To jak masz na drugie? Milczałem. Hania przystanęła i spojrzała na mnie, tym razem uważniej. — No nie bój się. Każde będzie lepsze od Antka. Więc co to za imię? Popatrzyłem na suche liście pod nogami i powiedziałem cicho: — Gwalbert. — Gwal-bert? — powtórzyła. — Gwal-bert? I wybuchnęła śmiechem. Śmiała się tak, jakby to było coś bardzo wesołego, że ktoś nazywa się Antoni Gwalbert Samborski. Śmiała się tak i śmiała, a ja nie mogłem już tego wytrzymać i popędziłem do szkoły, zostawiając ją samą na ulicy. Ale potem to sobie przemyślałem i popatrzyłem na całe to wydarzenie inaczej.

16

Tak. Myślał i myślał o reakcji Hani. Zgodnie z rozdrapywaniem ran typowym dla ludzi spod znaku Raka zamartwiał się tym, że śmiała się z jego imienia, ale w końcu zrozumiał, że to błahostka, ba, może dobrze się stało, bo go zauważyła i zapamiętała. I już tylko myślał, kiedy ją znowu spotka. Nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy, ale chyba był to początek tego, że zaczął się podkochiwać w „dziewczynce z Warszawy”. Przez ten jej śmiech. To rozbawienie, które nie miało nic wspólnego z tym, by mu dokuczyć, tylko wyrażało radość i pęd życia ukryte pod niepewnością pierwszych dni w nowej szkole. Myślał sobie wtedy, że może był pierwszą osobą w klasie, przy której się śmiała. Że stał się dla niej kimś. I nawet zapomniał, z czego się tak śmiała, a raczej z kogo. Wspomnienia trwały. A potem była ta straszna historia z chłopakami na korytarzu i męczyło mnie, czy ona widziała, że na to patrzyłem i nie zrobiłem nic, by jej pomóc. Czułem, że mnie dostrzegła, ale może nie? Przez kilka dni nie spotkaliśmy się ani w drodze do szkoły, ani na zakupach na Krupówkach, ani w bibliotece. Widocznie nie chodziła moimi ścieżkami. Raz zauważyłem ją idącą kilkadziesiąt metrów przede mną, lecz nie miałem śmiałości do niej podejść. A kiedyś wydawało mi się, że to ona idzie za mną i że czuję na sobie jej wzrok, jednak nie odwracałem głowy, bo nie miałem pomysłu, jak ją zagadnąć. Nadszedł jednak taki dzień, że wychodziliśmy ze szkoły w tej samej sekundzie. Tym razem to Hania odezwała się pierwsza: — Cześć, Antek. Nie gniewasz się na mnie? — Nie. Było mi trochę przykro, jak się ze mnie śmiałaś, ale już mi przeszło. Tylko nie rozpowiadaj w szkole o moim dziwnym imieniu, bo się będą ze mnie chłopcy naigrawali. — Nikomu nie powiem. Obiecuję. A wiesz, tak naprawdę to nie śmiałam się z twojego imienia, bo moim zdaniem bardzo pięknie się nazywasz, tylko przypomniałam sobie, że w Zakopanem ludzie tak śmiesznie się nazywają. Wszędzie pełno jakichś Gąsienic, Chyców, Księdzularzy, Gutów, a gdy ktoś, tak jak ty, ma normalne nazwisko, to dają mu na imię... Gwalbert. Ale zachowałam się głupio. Przyznaję się i przepraszam. Wiesz, ja nawet tamtego dnia chciałam do ciebie zatelefonować i cię przeprosić, ale nie mogłam znaleźć numeru twoich rodziców w książce telefonicznej. — My nie mamy telefonu — wyjąkałem zawstydzony, a Hania po raz pierwszy się do mnie uśmiechnęła. Miała bardzo zielone oczy, które mówiły o tym, w jakim jest nastroju. Wyrażały dorosłe zainteresowanie, dziecięcą ciekawość, śmiech, ale nigdy w nich nie było bezmyślnego spokoju. Przede mną stała dziewczynka, która już niebawem

17


zamieni się w młodą kobietę. I to piękną kobietę. Taką o pełnej wyrazu twarzy i kasztanowych, ciemniejszych od miedzi włosach, opadających puklami na ramiona. Lecz wtedy jeszcze tego nie przeczuwałem, bo byłem uczniem szkoły podstawowej, grzecznym chłopczykiem, który szukał przyjaciela – powiernika, a nie obiektu romantycznych westchnień. I wyobraziłem sobie, że Hania jest moją przyjaciółką. Taką prawdziwą, lepszą niż te wszystkie Krzyśki, Eligiusze, durni Andrzeje i zwyrodniali Kukusie. I zapragnąłem być z nią szczery, i powiedzieć jej, że ciągle myślę o tym, co widziałem na korytarzu i wstyd mi, że nie okazałem się odważny. To nie było łatwe, lecz zacisnąłem pięści, popatrzyłem prosto przed siebie, by nie napotkać jej wzroku, i zacząłem z wahaniem: — Nie miałem odwagi ci wtedy pomóc. Nie gniewaj się. — Kiedy? — No wtedy, wiesz, gdy chłopaki... — Jakie chłopaki? — No Tregunia, Bobak i ten trzeci… Czerpak. — Nie wiem, o czym mówisz — ucięła opryskliwie. — Wtedy w korytarzu, jak cię złapali… — Nikt mnie nigdzie nie złapał! Chyba ci się przyśniło! — Milczała przez chwilę, jakby wszystko sobie przemyślała, po czym rzuciła: — Idź dalej sam, bo ja jeszcze muszę coś sprawdzić. Zatrzymała się kilkadziesiąt metrów przed szkołą, odwróciła do mnie tyłem i patrzyła na jakieś drzewo. Stałem przez chwilę, nie wiedząc, co robić, oburzony, że tak mnie spławiła, lecz była w jej zachowaniu taka jakaś dziwna determinacja, że o nic nie pytając, jak niepyszny powlokłem się do szkoły. A potem była lekcja śpiewu i stwierdziłem, że Hania strasznie fałszuje. To zdecydowanie poprawiło mi humor. Profesor uśmiechnął się do tego wspomnienia. Lekcja śpiewu, akordeon pana Huhera, piosenka, której nas uczy, to Już młockarnia terkoce i Hania… Fał-szu-ją-ca! Zaczął kręcić gałką radia, by znaleźć coś, czego da się słuchać. Nic! Nic, co by mu się choć trochę podobało, pozwolił więc, by tylko mruczało cicho. A deszcz dalej zalewał szyby i ołowiane chmury sprawiały, że było ciemno jak o zmierzchu… Zdawaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy inni niż reszta dzieci w klasie i że ta nasza inność nas do siebie przyciągała. Ale na początku znajomości był ten głupi zgrzyt… Jak to się stało, że zacząłem jednak do niej przychodzić? Czy to ona poprosiła mnie pierwsza, bym wytłumaczył jej, jak „ustawiać” proporcje do zadań z matematyki? Czy może ja sam zaproponowałem wspólne odrabianie

18

zadań domowych? Chyba ona była pierwsza, ja bym się wstydził wychodzić z czymś takim. Tak, to ona nie rozumiała proporcji, teraz pamiętam, jak musiałem rysować jej strzałki i bardzo powoli tłumaczyć zadanie o pociągach, które jeździły między stacjami A, B i C i to o zakupach w sklepie, w którym obok jabłek i gruszek były też pomarańcze i cytryny. Te zadania były zapewne przepisane z przedwojennego podręcznika, bo w naszych czasach w sklepach nigdy nie było pomarańczy, a cytryny rzucali od wielkiego dzwonu. Uczyliśmy się więc razem matematyki, a potem, kiedy ona już miała dość nauki, rozmawialiśmy o książkach i o świecie dorosłych, do którego mieliśmy wejść już za parę lat i który nas w ogóle nie pociągał. Godziny uciekały, a my siedzieliśmy naprzeciwko siebie, z podwiniętymi nogami w olbrzymich, miękkich fotelach, a gdy przestawało nam być wygodnie, przenosiliśmy się na schody albo na podłogę, na gruby, turecki dywan. Traciliśmy poczucie czasu. Gdy wchodziła jej mama, zawsze elegancka, pachnąca zagranicznymi perfumami, uśmiechała się do mnie i mówiła: — A to zięć znowu u nas? Nie przeszkadzajcie sobie, już zostawiam was samych, tylko nie przegadajcie całej nocy, bo jutro szkoła! I ani jej w głowie nie postało, że robimy coś złego. A przecież mogliśmy. Hania była dziewczynką nad wiek rozwiniętą. Gdy skończyła czternaście lat, miała już figurę dorosłej kobiety. I była kobietą, powiedziała mi o tym. Pod obcisłymi sweterkami widziałem jej duży biust, była też pierwszą dziewczynką w naszej szkole noszącą minispódniczki, i gdy tak siedziała w fotelu z podwiniętymi nogami, mogłem widzieć jej uda, a nawet majtki… no ale ja wtedy odwracałem wzrok. Wolałem patrzeć jej w oczy niż podglądać, bo gdybym zaczął traktować ją jak obiekt pożądania, straciłbym jej przyjaźń i szacunek, wszystko... Tak wtedy uważałem. Rozmawiałem z nią jak z siostrą, a nawet lepiej niż z siostrą – bardziej szczerze i o wszystkim. A właściwie to nie wiem, bo przecież nie miałem nigdy siostry. Ale gdy teraz o tym myślę, to my naprawdę byliśmy dla siebie jak brat i siostra. Pewnie jej matka to czuła i dlatego nie miała nic przeciwko moim długim wieczornym wizytom. Och, gdybym tak teraz mógł znowu znaleźć się w tamtym pokoju! Wiedziałbym, co robić! A ja, ofiara losu, tylko siedziałem i zwierzałem się z moich planów przeczytania za jednym zamachem wszystkich powieści Tołstoja, zamiast z tą śliczną dziewczyną odkrywać seks w jej pustym domu. Dureń! Ale i tak pękałem z dumy, bo byłem jedynym chłopcem, który przyjaźnił się z Hanią. Jedynym, który odwiedzał ją w domu. Wrócił do bawienia się radiem. Znalazł stację z w miarę czystym odbiorem. Ktoś ogłaszał wyprzedaż materiałów, które zostały mu po remoncie kuchni. W Filadelfii poszłoby to wszystko na śmieci – pomyślał profesor. Właściciel

19


powrzucałby niepotrzebne materiały budowlane do wielkich kubłów i do czarnych worków z grubego plastiku i ułożył je rzędem przy krawężniku ulicy. Ale tu – nie. Tu jeszcze można je sprzedać. A nawet jeśli to się nie uda, w biednej okolicy niezużyte farby i kawałki drewna, czekając na ciężarówkę śmieciarzy, miały szansę na nowe życie, bo a nuż zostaną zabrane przez któregoś ze zbieraczy przeczesujących ulice w poszukiwaczy wyrzuconych rzeczy? W Poconos jest niewielu ludzi i żyją rozproszeni w małych miasteczkach, więc cenią sobie każdą rzecz. Albo używają każdej rzeczy, aż się rozpadnie, albo, gdy jeszcze nadaje się do czegoś, chcą ją sprzedać. Tu nie oddaje się starych ubrań do Armii Zbawienia, żeby służyły jeszcze biedniejszym. Radio mruczało cicho, a profesor znów skręcił w krainę wspomnień. W Polsce mojego dzieciństwa byliśmy tacy sami, jak oni tutaj. Boże, w jakich ubraniach ja chodziłem do szkoły! W przenicowanej i przerobionej przez babcię marynarce po wujku Mietku z Warszawy. Toż ta marynarka nawet nie miała kołnierza, bo babcia nie potrafiła go zmniejszyć i wszyć z powrotem, tylko ręcznie obszyła przy szyi, co wyglądało tak, jakby kołnierz zjadł mi pies. Przez cały rok chodziłem w tych samych spodniach. Mama prała je raz na miesiąc i suszyła w nocy na bojlerze w piwnicy, a rano prasowała, zanim wyszedłem do szkoły. A buty? Chodziłem w butach po ojcu albo wujku Awku, rozmiar czterdzieści jeden i pół, chociaż nosiłem trzydzieści siedem. Nieważne, jak mocno wiązałem sznurówki, nie mogłem w tych butach biegać, bo z nich wypadałem i chłopcy strasznie się z tego śmiali. Jak ja się wstydziłem tego naszego ubóstwa! A dzieci w szkole i na podwórku były okrutne, drwiły ze mnie, nie zapraszały do swoich domów. Bo byłem biedny! I dlatego podświadomie czułem, że Hania była inna. Jej nie zależało na ubiorze. Ani na własnym, ani na innych. Rodzice kupowali jej drogie ubrania, a ona i tak chodziła w kilku rzeczach, w których czuła się dobrze. Nagle pojawiła się irytacja. Dlaczego tak ciągle wraca do tych wspomnień? Stary się robi czy co? Spadają na niego te obrazy jak rozsypane szkiełka z rozbitego kalejdoskopu. Przypomni mu się coś, a potem jest przerwa trwająca dni, miesiące, a może nawet i lata i znowu pojawia się jakieś oderwane wspomnienie… i nie chce odlecieć. A potem była szkoła średnia, a ja i Hania nadal się przyjaźniliśmy. Mieliśmy już po czternaście lat. Ja, jeszcze chłopczyk, a ona dziewczyna, za którą oglądali się mężczyźni na ulicy. Nowa szkoła, inne otoczenie. Już nie było grupek chamskich prostaków, którzy macali dziewczyny, korzystając z siły i bezkarności. Byli za to inni chłopcy, nadający ton klasie – sportowcy.

20

Dzieci zakopiańskiej inteligencji obowiązkowo szły do ogólniaka i jeśli uprawiały sport – a w grę wchodziły tylko sporty zimowe – to sportem tym było narciarstwo alpejskie. Żadne tam biegi czy skoki, bo te dobre były dla autochtonów, tych, co pracują w polu i mówią gwarą. Dzieci inteligencji, a również dzieci rodzin góralskich, które miały pozycję w mieście, ścigały się pomiędzy czerwonymi i niebieskimi tyczkami wbitymi w śnieg na Kasprowym i Nosalu. W Zakopanem było kilka rywalizujących klubów sportowych, na które pieniądze, i to duże, dawało państwo, i każdy chętny nastolatek mógł zapisać się do jednego z nich i zjeżdżać, biegać, skakać na nartach, dostawać cały potrzebny sprzęt, zajadać ciepłą kiełbasę na zimowych treningach i wyjeżdżać na obozy sportowe. A wszystko to za darmo. Bo komunizm miał też dobre strony. Pamiętam – przed oczami profesora stanął obraz z czasów drugiego roku ogólniaka – gdy szkoła zwolniła kilku chłopców, by wzięli udział w mistrzostwach Polski juniorów. Gdy wrócili, radośni i głośni, opowiadali o swoich sukcesach. Żaba pokazywał srebrny medal zdobyty w slalomie specjalnym, Włodek – brązowy w zjeździe, Adam Gasiński był szósty („punktowane miejsce”), też w slalomie, a Haraś był o krok od złotego medalu, lecz wypadł z trasy i chodził przybity i smutny przez kilka dni. Taka to była klasa! A ja i Hania? Nic! Ona nie znosiła sportu, a mnie babcia pozwoliła jeździć najwyżej na łyżwach, a że nie było jazdy figurowej dla chłopców, tylko dla dziewczynek, więc umiałem jeździć prosto, w kółko i do tyłu – to wszystko. Tymczasem chłopcy w naszej klasie ustanowili swoją hierarchię w zależności od sportowych osiągnięć, a dziewczyny to zaakceptowały i z rozdziawionymi buziami słuchały ich opowieści o zawodach narciarskich, „ochając” i „achając”. A ja nie miałem się czym pochwalić, więc dobrze, że Hania – tak mi się w każdym razie wydawało – nie była zauroczona narciarstwem alpejskim. Znaki przy autostradzie informowały o zbliżającym się zjeździe na Scranton. Stutysięczne miasto było siedzibą niewielkiego jezuickiego uniwersytetu, w którym dziekanem Wydziału Elektroniki był przyjaciel profesora Samborskiego, Wojtek Berger. Uniwersytet Scranton był jezuicki, a Wojtek był niewierzący. I nic. Nie krył się, że nie jest katolikiem, ale też i nie obnosił się ze swoim ateizmem. Był ogromnie potrzebny uniwersytetowi i równocześnie tak popularny pośród studentów, że władze uczelni od lat udawały, że nie interesuje ich brak religijnej gorliwości profesora Bergera. Prócz tego, że był naukowcem, administratorem, organizatorem życia studenckiego i imprez, był też ratownikiem narciarskim i żeglarzem. Profesor wziął do ręki komórkę leżącą na siedzeniu obok i, nie przerywając jazdy, wybrał numer Wojtka. — Wydział Elektroniki, słucham — odezwała się sekretarka.

21


— Mówi doktor Samborski. Czy mogę rozmawiać z profesorem Bergerem? — Chwileczkę. Już łączę. Minęło dziesięć sekund, po czym w słuchawce rozległo się pełne entuzjazmu: — Antoś! — Wojtuś! Od lat tak właśnie rozpoczynali każdą rozmowę telefoniczną – mówili do siebie słodko jak homoseksualiści i zawsze ich to bawiło. Za to ich żony były wściekłe, że stare dziady zachowują się jak smarkacze. — No gdzie jesteś? Zdążysz wpaść do mnie na lunch? — spytał Berger. — Nie zdążę, ale jak tylko skończę z tymi twoimi orłami, a później z całą sforą prawników, od razu melduję się w Clark Summit. — Doskonale! Nie licz jednak na zbyt wielu orłów spośród moich studentów, za to uważaj, żeby nie zbałamuciła cię jakaś kolorowa papuga. Są tu takie sztuki, że czasami aż trudno oczy oderwać. A ty teraz kawaler z odzysku, więc kto wie, czy na stare lata nie zgłupiejesz! — Aaa, tu cię boli! Boisz się, żebym ci którejś z twoich wielbicielek nie odbił, co? To już lepiej mi powiedz od razu, z którą studentką aktualnie flirtujesz, to zostawię ją w spokoju. — Antoś, czyś ty zwariował? Przecież by mnie od razu z pracy wyrzucili! Przecież wiesz? — Oj wiem, wiem. U mnie to samo. Cholerny świat! Co to się porobiło! Co za czasy! — To o której będziesz u nas? — Między dziewiętnastą a dwudziestą. I nie zapomnij zmrozić wódeczki! — O to się nie bój! Mrozi się od wczoraj. Czekamy.

Rozdział 2

Profesor rozprawia o trójchloroetylenie, mając wizję zrazów, i czuje drgnienie serca Profesor przyglądał się uważnie słuchaczom. Około trzydziestu studentów zajmowało środek i tył sali. Bardziej ich było słychać niż widać. Nic dziwnego, że dziekan do spraw studenckich, doktor Jackson, też przyszedł na wykład i uważnie ich obserwował. Zupełnie jak nauczyciel w szkole średniej. Z boku, pod samą ścianą, jakby zawstydzone, przysiadły dwie panie w balzakowskim wieku. Pewnie jakieś miejscowe aktywistki ochrony środowiska. Obok nich, oddzielone od starszych pań kilkoma rzędami krzeseł, dwie młode kobiety: czarna jak smoła, może trochę za mocno umalowana Murzynka i rasowa, przeglądająca jakieś notatki Latynoska. Już nie studentki, od razu widać. Może asystentki? Pewnie tak. Za dobrze ubrane jak na panie z administracji, zresztą, czy komuś z administracji chciałoby się przychodzić na wykłady z chemii? Na wprost prelegenta, jak zawsze pierwszy, dziekan wydziału chemii, profesor Crystall. Zażywny czterdziestolatek ubierający się jak profesor Harvardu, lecz niestety robiący zakupy w Scranton, więc od razu widać, że wszystkie te tweedy i sztruksy nie z Londynu, lecz miejscowe. Obok dziekana dwóch asystentów, jeden czarny, elegancki aż do przesady, drugi rudy, z początkami łysiny i wielkim złotym krzyżykiem na szyi. Cóż, Scranton to katolicki uniwersytet i zainwestowanie w krzyżyk może się kiedyś chłopcu opłacić. Profesor przyglądał mu się uważnie, myślał, że jeżeli ktoś spośród słuchaczy będzie próbował zadawać mu podchwytliwe pytania, to pewnie właśnie ten młody człowiek. Będzie dwoił się i troił, by pokazać dziekanowi, że należy mu się etat na uniwersytecie. Z boku sali, ukryty za filarem, ziewał doktor Esposito. Przyszedł niby to posłuchać wykładu, a tak naprawdę po to, by się dowiedzieć, czy Samborski za

23


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.