Fragment książki „Stefan Szolc-Rogoziński"

Page 1

A f r yk a – p o c z ątek

131

– To Grand Bassam – rzekł zaproszony na pokład Francuz. – Za jakieś cztery godziny będziemy na miejscu. Rogoziński odetchnął z ulgą. Ostatnia wielokilometrowa wstęga pięknej, piaszczystej plaży, była zwiastunem zbliżającego się przy‑ stanku. * – Kapitanie – rzekł do Boutes’a Rogoziński. – Przed nami nie‑ wielka osada o nazwie Assini, do której chcę zawinąć. Powinniśmy znaleźć za jakiś czas wejście do małej zatoki i tam zakotwiczyć nasz statek. – Obawiam się, że to nie będzie takie łatwe – Boutes sprowadził szybko Polaka na ziemię. – Barry mogą nas wyrzucić na mieliznę, a wtedy piękne plaże staną się dla nas przekleństwem. Proponuję, aby pozostawić statek na otwartym morzu i łodzią dopłynąć do za‑ toki. – Planujemy tu co najmniej parodniowy postój, więc myślę, że zanudzicie się na statku na śmierć, ale skoro tak być musi… to ta skrzynka ginu jest do waszej dyspozycji. Drugą zabierzemy ze sobą, ponieważ chcemy odwiedzić jednego z lokalnych królów – rzekł Rogoziński i udał się do swojej kajuty, aby powoli pakować podróżny kuferek. Po drodze spotkał Janikowskiego, któremu wyjaśnił plan i nakazał zadbać o przygotowanie podarunków. Po trzech godzinach kapitan dostrzegł wejście do zatoczki i na‑ tychmiast zawołał Rogozińskiego. – Jest dokładnie tak, jak pan mówił – rzekł. – Muszę przyznać, że już wam zazdroszczę. Gęsty las palmowy schodzi prawie do sa‑ mego oceanu, a kokosy są tak olbrzymie, że widać je nawet stąd – rozmarzył się Boutes, spoglądając tęsknie ku brzegowi. – Proszę się nie przejmować, kapitanie – zaśmiał się Stefan. – Może się okazać, że to ostatnie miejsce, które zobaczymy, że ta raj‑ ska dżungla nas pochłonie, za to wy cali i zdrowi wrócicie do domu.


132

A f r yk a – p o c z ątek

„Warszawiankę” spuszczono na spokojną tego popołudnia wodę. Na ląd udali się w komplecie, zostawiając jedynie niezadowolonego z tego faktu Dolara, który z niechęcią patrzył na oddalającą się łódź, donośnie za nią szczekając. Kiedy ruszyli, również na brzegu rozpo‑ częły się jakieś ruchy. Prawdopodobnie zostali zauważeni przez tu‑ bylców, którzy z ciekawości załadowali się na swoje pirogi i zaczęli żwawo płynąć w kierunku gości. Spotkali się z nimi po kilkunastu minutach i w asyście rozpoczęli uroczyste wpłynięcie do Assini. Po plaży biegały małe nagie dzieciaki, co potęgowało wrażenie, że znaleźli się w raju. Starsi mieszkańcy krzątali się w pobliżu rybackich piróg, choć nie ukrywali zaciekawienia przybyszami. Łódź powoli docierała do miejsca, w którym można było zejść na brzeg. Nie była to jednak zatoczka, ale długa laguna, która, jak się niebawem prze‑ konali, miała kilkanaście kilometrów długości. Biegła równolegle do brzegu, czyniąc z niego przepiękną piaszczystą mierzeję, porośniętą wysokimi palmami w kolorze najbardziej soczystej zieleni. Spotkanie rozpoczęło się przyjaźnie. Mieszkańcy osady przy‑ zwyczaili się już do obecności białych, ponieważ wokół pobliskiego jeziora nagromadziło się kilka francuskich przedsiębiorstw i wizyty małych czy większych statków były czymś zupełnie zwyczajnym. Uwagę Janikowskiego przyciągnął starszy mężczyzna o wyjąt‑ kowo ciemnej skórze, która była tak pomarszczona, że sprawiała, iż wyglądał na co najmniej sto pięćdziesiąt lat. W ten żartobliwy sposób Leopold opisał go, zwracając się do Stefana. – Widziałeś, co on robi? – zapytał nagle towarzysza, zastygając w pół kroku. – Tak, struga jakieś figurki – odparł roztargniony Rogoziński. I wtedy, przyjrzawszy się uważnie pracy starca, oniemiał. – Niesamowite! – niemal krzyknął do pozostałych. – To figurka białego marynarza w kapeluszu naszego kapitana. Rondel, wstążka, wszystko jest na swoim miejscu. – Nie wiedziałem, że rzeźbią tu figurki Europejczyków – nie krył zdziwienia Janikowski. – Ale dlaczego? – Sam sobie zadawał to


A f r yk a – p o c z ątek

133

pytanie. Podszedł do rzeźbiarza i wyciągnął rękę po jedną z figurek, która przypominała lekarza. Nie był tego jednak w stu procentach pewny, bo równie dobrze mógł być to dyrektor fabryki lub dyplomata, choć dość dokładnie wyrzeźbiona jasna torba wskazywała raczej na medyka. Starszy mężczyzna z przyjemnością wręczył mu figurkę i natychmiast dołączył do gestu krótki wywód w miejscowym na‑ rzeczu, który dla uszu przybyszów był kolejnym nowym doznaniem. Różnił się zasadniczo od języków liberyjskich, z których Tomczek upodobał sobie mowę Kru. To nad nią wieczorami pracował, próbu‑ jąc napisać słownik i coś na kształt podręcznika gramatyki. Polacy przysiedli się do rzeźbiarza i mową rąk, z pojedynczymi francuskimi słowami, rozpoczęli niby‑dialog, poznając przy okazji parę wyrazów określających pracę gospodarza. W międzyczasie na małym placyku rozpoczęły się przygotowania do kolacji, ponieważ Tomczek energicznie powtarzanym gestem zbliżania dłoni do ust wskazał, co tak naprawdę interesuje przybyszów w pierwszej kolej‑ ności. – Figurka marynarza i lekarza pójdą, mam nadzieję, za duże pudełko zapałek, które towarzyszą mi od Hawru, a które mogą za‑ palić świeczkę nawet przy dużym podmuchu wiatru – powiedział Leopold i wręczył artyście swoją hawryjską pamiątkę. Starzec zro‑ zumiał ten gest, wziął pudełko do ręki, jednak nie otworzył go od razu, a zaczął przyglądać się rysunkowi i napisom, które je zdobiły. Na pudełku widniała fabryka zapałek. Budynek był okazały i kiedy starzec przeniósł na chwilę wzrok na swoją skromną chatkę, stało się jasne, że okazywał szczery podziw dla przemysłowej paryskiej budowli z obrazka. – Pan pozwoli. – Nie wytrzymał Janikowski, i wyjąwszy mu z rąk pudełko, wydobył długą na dziesięć centymetrów zapałkę, po czym ją zapalił. Zapaliły się również z zachwytu oczy gospodarza, co oznaczało, że szybko dobiją targu. Po dwudziestu minutach zaczęto nagabywać gości do przejścia na centralny plac, gdzie stał już od dłuższego czasu wielki, blaszany


134

A f r yk a – p o c z ątek

kocioł, pod którym buzowały płomienie. Janikowski, uradowany, wsunął do torby dwie drewniane figurki i w asyście nowego przy‑ jaciela, rzeźbiarza, zbliżył się do ognia. Ponieważ słońce powoli chyliło się ku zachodowi, centralny plac wioski zaczynał przybierać nieco stonowane kolory. Zniknęły rażące gości blaski, będące wyni‑ kiem odbijania się promieni słonecznych od blachy rozpostartej na centralnej chacie. – To musi być dom króla – skonstatował Rogoziński, po czym niemal jednocześnie z Janikowskim zapytał: – Ale gdzie on jest? Wszyscy byli dość głodni. Ponieważ Liberia ich kulinarnie zasko‑ czyła, także i w królestwie Sanwi liczyli na niespodzianki. Brakowało jednak tłumacza, który opisałby należycie potrawy i ewentualnie ostrzegł przed zjedzeniem czegoś naprawdę obrzydliwego. – Myślę, że nie będzie źle – rzekł Tomczek, spoglądając na upieczone mięso, które przypominało swym kształtem kurę. – Zaczynamy od tradycyjnego mięsa, do którego podali nam kolejną poznaną już w Afryce odmianę manioku – powiedział to, przeżuwa‑ jąc warzywo, które było tak powszechne na tym kontynencie, że każde plemię nie tylko miało je na stałe w swoim menu, ale wymy‑ ślało najprzeróżniejsze sposoby jego przygotowania. Ponieważ od wyjazdu z Europy minęło niewiele czasu, tęsknota za ziemniakami nie dokuczała jeszcze podróżnikom, zwłaszcza że w domu Klary i Benedykta na Maderze nigdy ich nie brakowało. Rogoziński widział, że gospodarze uważnie przyglądają się przy‑ byszom, ale miał wrażenie, że bardziej chyba zaintrygował ich język, którego, zdaje się, nigdy wcześniej nie słyszeli, a nie sam wygląd po‑ dróżnych. Starali się wydobywać z siebie dźwięki przypominające pojedyncze słowa języka polskiego, ale z naśladowania nie wycho‑ dził typowy szelest dwuznaków „sz” lub „cz”, a raczej niesamowity świst i syczenie, co wszystkich Polaków doprowadziło w pewnym momencie do śmiechu. – Panowie, trzeba udzielić naszym gospodarzom pierwszej lekcji języka polskiego – zaproponował rozradowany Rogoziński.


A f r yk a – p o c z ątek

135

Zaczęli od imion. Stefan wskazywał kolejno na całą szóstkę. Tym szóstym był Charles, który znał trochę Afrykę, dlatego kapitan wy‑ słał go z Polakami. – Charles – zaintonował Rogoziński. – Charles – płynnie odpowiedzieli Assińczycy, po czym zaczęli samo imię dynamicznie komentować. – Pewnie mają tu w pobliżu jakiego handlarza o imieniu Charles – stwierdził Leopold i wymówił swoje imię. Tu napo‑ tkał na lekki opór, ale i tę próbę można było zaliczyć do udanych. Imiona Stefana i Klemensa poszły całkiem łatwo, natomiast pro‑ blemy i śmiechy zaczęły się przy Władysławie Ostaszewskim, który został ochrzczony „Ladylalem” czy kimś w tym rodzaju. Rozmowa z użyciem jedynego znanego przez obie strony słowa, którym było imię Charles, rozkręcała się na dobre. Napełnione żołądki wprawiły wszystkich w lepszy nastrój, który spotęgować miała przyniesiona przez tubylców nalewka. Na dnie glinianego garnuszka z alkoholem o bardzo ostrej woni zalegały drobne kawałki kory i gałązek. – Tutaj wódka ma smak palmy czy baobabu, a my wygłupiamy się, produkując ją ze zboża – zaśmiał się Klemens. Wziąwszy trunek do ust, wyczuł natychmiast połączenie jakiegoś nieznanego gatunku drzewa z rumem. – Stefanie – rzekł do przyjaciela. – Myślę, że butelki, które przy‑ wieźliśmy w prezencie, są wymarzonym darem dla tutejszej ludno‑ ści. Oni uwielbiają pić! Nadszedł najlepszy moment na przekazanie zabranych ze statku upominków. Należało zachować proporcje i pozbyć się jedynie ich części, ponieważ w planach było przecież spotkanie króla królów, czyli władcy Sanwi. Z małą pomocą Brétignère’a zapytali o miejsco‑ wego władcę Assini i jego domniemany pałac. Starszy mężczyzna rozpoczął opowieść, z której podróżnicy wywnioskowali, że król zginął kilka miesięcy temu w czasie polowania na słonie i nie za‑ kończyła się jeszcze cała skomplikowana procedura wyboru jego na‑ stępcy. Nagła śmierć młodego władcy oznaczała dla wioski kłopoty,


136

A f r yk a – p o c z ątek

ponieważ wyłonienie następcy przysparzało trudności, jeśli nie było zaplanowane. – Mieszkańcy Assini czekają teraz na audiencję u Amona N’Douffou II, króla Sanwi – wyjaśniał cierpliwie Francuz, który orientował się w sytuacji miasteczka. – To wtedy nastąpi osta‑ teczna decyzja co do wyboru następcy, choć nie będzie łatwa, bo mieszkańcy Sanwi wcale nie są jednomyślni. Zmarły Akusanema pozostawił po sobie synów, ale zaledwie kilkuletnich, a jego bracia nie cieszą się najlepszą reputacją wśród najbliższego otoczenia. Tuż po śmierci króla rozpoczęli między sobą walkę, która powoli wy‑ kraczała poza zasady zdrowej politycznej rywalizacji. Doszło już do pierwszych zbrojnych potyczek i do rozlewu krwi, dlatego sytuacja Assińczyków staje się powoli nieznośna. Amon N’Douffou II jest sprawiedliwym władcą i spór z pewnością rozsądzi, choć nie wiem, czy po myśli choćby jednego z braci. W Sanwi nie ma zasady dzie‑ dziczenia tronu i nowym władcą być może zostanie kuzyn zmar‑ łego króla. Gościom wskazano przewodniczącego rady starszych, który zastępował władcę. To do niego Rogoziński zwrócił się z przemó‑ wieniem. Był to wiekowy już mężczyzna, który pojawił się niepo‑ strzeżenie dopiero w czasie posiłku. Gdyby nie elegancki strój, nie rozpoznaliby w nim dostojnika. – Jakie nowiny nam przynosicie? – rozpoczął starzec, zgodnie z przyjętym zwyczajem. Wraz z nim pojawił się tłumacz, a więc przemowy stały się zrozumiałe. Rogoziński wystąpił ze słowami po‑ witania w imieniu wszystkich przybyłych. – Płyniemy z dalekiego kraju, z Polski, która gnębiona przez sąsiadów, zniknęła na jakiś czas z mapy Europy. Płyniemy, aby ba‑ dać ląd u wybrzeży Afryki nieco dalej na wschód. – Tu wskazał kierunek ręką na wypadek, gdyby kierunki geograficzne nie były silną stroną gospodarza. – Zmierzamy w okolice takich portów jak Douala, Santa Isabel czy Calabar, o których wieści na pewno dotarły aż tutaj. Chcemy poznać tamtejsze ludy i się z nimi zaprzyjaźnić.


A f r yk a – p o c z ątek

137

Mamy też nadzieję zakupić od nich ziemię pod domy i farmy, aby nasi rodacy mogli się osiedlać w Afryce bez przeszkód. – To doprawdy interesująca sprawa – powiedział gospodarz, wy‑ raźnie zaciekawiony relacją Stefana. – W Królestwie Sanwi mamy już kilku Europejczyków, ale ich celem jest wyłącznie handel, z któ‑ rego nasz król jest bardzo zadowolony. Tu przeszedł do kolejnej kwestii powitalnej, nie mniej ważnej niż same przemowy. – Co nam przywozicie? – zapytał, spoglądając z zaciekawieniem na niewielki szary kuferek, spoczywający obok nogi Janikowskiego. Stefan podszedł i podniósł go, po czym, wręczając przedstawicie‑ lowi rady starszych, przedstawił jego zawartość. – Nasz prezent jest skromny, ale przebył drogę tysięcy kilome‑ trów częściowo z dalekiej Polski, a częściowo z Francji. Znajdziecie w nim strój, skałkówkę, która posłuży przez wiele lat podczas naj‑ trudniejszych polowań, oraz skrzynkę najlepszego polskiego wi‑ niaku i butelkę wybornego francuskiego szampana. Już oczy starszego mężczyzny wyraziły aprobatę, niemniej po‑ twierdził ją w krótkich słowach i dar przyjął. Następnie opowie‑ dział przybyszom historię Assini i polecił im odpocząć, ponieważ na następny dzień zapowiedział wycieczkę łodzią po lagunie oraz wspólne opróżnianie butelek po zachodzie słońca. Skinieniem głowy Stefan potwierdził akceptację planu, po czym wszyscy udali się do wskazanych dwóch chatek dla gości, stojących nieopodal pustego pałacu. Chaty były nieumeblowane, co natychmiast po wejściu ude‑ rzyło ekipę podróżników. Odruchowo zaczęli szukać szafy czy łóżka, ale znaleźli jedynie maty porozrzucane na ziemi, które miały imito‑ wać miejsca do spania. Oznaczało to, że pierwsza noc w prawdziwie afrykańskich warunkach była dopiero przed nimi, te poprzednie, spędzone w liberyjskiej dżungli, odbywały się bowiem za sprawą senatora Travisa w znacznie większym komforcie. Na szczęście wi‑ zyta w Assini przypadała jeszcze w porze suchej i deszcze zaczynały dopiero o sobie okazjonalnie przypominać. Podróżni otrzymali też


138

A f r yk a – p o c z ątek

zapewnienie, że w ten rejon nie zapuszczają się żadne duże, groźne zwierzęta, a ogień odstrasza węże. Goście musieli przyjąć te wyja‑ śnienia za dobrą monetę i ze spokojem położyli się spać. Tomczek, wrażliwy na wszelkie odgłosy dżungli, i tym razem miał problemy, żeby wykorzystać noc na stałym lądzie. Wyszedł więc z chaty i zna‑ lazł się na pustym placu, z jednej strony oświetlanym przez dopa‑ lające się jeszcze ognisko, a z drugiej przez jaskrawy księżyc, który, będąc w pełni, oświetlał całą okolicę. Dwie wcześniejsze noce spę‑ dzone na morzu również były bezchmurne, a więc widok jasnego księżyca i tysiąca gwiazd powtarzał się po raz kolejny. „Pięknie tu” – pomyślał. „Pierwszy raz spędzam noc w afrykań‑ skiej wiosce i od razu takie cudowne wrażenia”. Przywołał myślami rozgwieżdżone niebo, obserwowane w wa‑ kacyjne noce, kiedy to z kolegami udawali się za miasto, kładli na zacharzewskich polach i liczyli spadające gwiazdy. Klemens pamię‑ tał ostatnie wakacje przed wyjazdem do Freiburga, kiedy podobną nocną eskapadę odbył z dwiema sąsiadkami, dla których spoglądanie na gwiazdy było znakomitym pretekstem, aby uciec gdzieś z dala od rodziców z przystojnym nastolatkiem. Posiadłszy podstawową wie‑ dzę z zakresu astronomii, wskazywał na zapamiętane przez siebie konstelacje oraz opowiadał legendę o Panu Twardowskim, którą znał z mickiewiczowskiego wiersza. Oczywiście Marianna i Stasia nie wierzyły w ciemną plamkę na księżycowym krążku, która stano‑ wić miała postać Twardowskiego, ale za to chętnie odpowiadały na umizgi Klemensa, by uszanować jego plan „późnowieczornego bu‑ szowania w zbożu”. Zresztą rytuał spodobał się całej trójce i został wielokrotnie powtórzony, przerwany dopiero dwutygodniowymi sierpniowymi ulewami, które nie tylko uniemożliwiły wypady na pole, ale jeszcze uczyniły z niego małe jeziorko, jako że pobliski Ołobok rozlał się na szerokość pięćdziesięciu metrów. Klemens znów wyobrażał sobie każdą kropkę na powierzchni księżyca jako ludzika ze służby Twardowskiego, ponieważ przyjął, że mimo wszystko diabeł nie mógł być tak straszny, by zostawić


A f r yk a – p o c z ątek

139

szlachcica samego na pastwę księżycowego losu, skazując go na śmierć przez zanudzenie. Rozejrzał się dookoła; późna pora zmo‑ gła wszystkich mieszkańców wioski, jedynie dwóch strażników sie‑ działo na klepisku, opierając się o wysoką palmę, rosnącą na środku głównego placu, i szeptem rozmawiając w niezrozumiałym dla po‑ dróżnika języku. Klemens wpatrywał się raz w tlący się słabo ogień, a raz w błysz‑ czący księżyc. Nagle usłyszał delikatny szelest między domami jakieś piętnaście metrów od siebie. Akurat ta część wioski była zaciem‑ niona, jednak dostrzegł przechodzącą między domami niewyraźną postać. Serce zabiło mu mocniej. Nie wiedział, czy krzyknąć, czy za‑ cząć biec, ponieważ postać była ubrana w strój, który znał na pamięć z popołudniowych powrotów Izydora Tomczeka do domu. – Niemożliwe – szepnął do siebie. Człowiek zatrzymał się na ułamek sekundy, ale chwila ta była wystarczająco długa, aby Klemens mógł dostrzec rysy twarzy ojca. Stał osłupiały. Starszy mężczyzna wykonał dwa kroki i zniknął za kolejną chatą. Klemens śnił już o nim kilkukrotnie, nawet raz w czasie wyprawy na oce‑ anie, gdzieś między Maderą a Teneryfą, ale pierwszy raz znalazł się w sytuacji znanej mu z opowieści z dzieciństwa poczciwej sąsiadki, pani Szalachy, która straszyła niesfornego chłopca odwiedzinami bliskich zmarłych. „Co się dzieje?” – myślał gorączkowo. Nie mógł wykonać ru‑ chu, jakby go zamurowało. „Może po prostu za dużo wypiłem” – pomyślał, spoglądając na ustawione przy dogaszonym ognisku bu‑ telki. „Ale przecież stoję tu, podziwiam księżyc, widzę strażników, przecież nie oszalałem” – bił się z myślami. I wtedy przeszedł go dreszcz. „Może to znak? Może to ojciec przybywa po mnie, bo moje dni są już policzone?” – z szybszym oddechem wyliczał w głowie Tomczek. „Ale to chyba niemożliwe. Jestem z nich wszystkich naj‑ silniejszy, nie miałem jeszcze ataku malarii, choć nawet dwóch ma‑ rynarzy już go doświadczyło. Poza tym Stefan we mnie wierzy, bo wie, że beze mnie niewiele w Afryce zdziała”.


140

A f r yk a – p o c z ątek

Kiedy poczuł, że na nowo może się poruszać, natychmiast ru‑ szył do chaty, trzęsąc się, i to bynajmniej nie z zimna. Przywidzenie postanowił zachować dla siebie, jednak przerażająca historia kosz‑ towała go nieprzespaną noc. Zasnął dopiero koło czwartej, kiedy ry‑ bacy zaczęli już krzątać się przed wyruszeniem na poranne połowy. Pierwszy wyszedł z namiotu Stefan. Stanął przed chatą w ma‑ łej kałuży wody. Wiedział, że przełom lutego i marca to okres, gdy obfity deszcz nie należy do rzadkości. Cieszył się, że ulewa, która rozpętała się na godzinę przed wschodem słońca, nie obudziła ani jego, ani pozostałych. „Znaczy się, dobrze popiliśmy wczoraj wieczorem, ale też i od‑ poczynek nam się należał” – pomyślał Stefan, nieświadomy nocnych przygód Klemensa. – Panowie, pora wstawać – powiedział dono‑ śnym głosem. Oczy towarzyszy otwarły się i niemal jednocześnie usiedli na niby‑łóżkach. – Koledzy z chaty obok też się już krzątają, a gospo‑ darze chyba przygotowują coś do jedzenia – relacjonował Stefan, patrząc na to, co działo się na mokrym placu. Tubylcy machali na powitanie i wskazywali na przygotowane śniadanie. – Jeśli chcemy popłynąć na wycieczkę po lagunie, a następnie udać się do składu opisywanego wczoraj przez Francuza, musimy się zebrać jak najszybciej – rzekł Charles. Rogoziński kiwnął głową i rozpoczął rozmowę na temat pogody. – Czy ten nocny deszcz jest zapowiedzią takich wilgotnych poran‑ ków? – zapytał. – Z tego, co wiem, powoli zbliża się pora deszczowa, a to chyba nie jest nam bardzo na rękę. – Sir, pora deszczowa nad równikiem to coroczny rytuał, do któ‑ rego łatwo się przyzwyczaić – skonstatował oficer. – Módlmy się, aby nasze organizmy zniosły ją mężnie. Pomieszanie deszczu z dużą wilgotnością i wszechobecną malarią wystawi nasze zdrowie wielo‑ krotnie na poważne próby. – Straszył coraz bardziej. – Dlatego mu‑ simy zachować szczególną ostrożność i opędzać się od komarów, w szczególności tam, gdzie jest dużo ludzi.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.