34
Na ro d z i ny m a rz eń
połowę kuli ziemskiej i dlatego szybko do Kalisza nie zawita. Wiedział, że ojciec nie będzie tym faktem zachwycony. * Bez specjalnego smutku zostawiał za sobą Kronsztad, wypatrując ciekawych przystanków na swojej kilkumiesięcznej trasie. Podróż przez Bałtyk, Morze Północne, Zatokę Biskajską minęła wyjątkowo spokojnie, a krótkie postoje dawały chwilę na odpoczynek, jednak bez możliwości zejścia na ląd. Minięcie Gibraltaru rozbudziło w głowie Stefana wiele pomysłów i planów dotyczących afrykańskiej wyprawy. Codziennie sporządzał notatki na temat warunków pogodowych i nawigacyjnych. Płynęli na Wyspy Kanaryjskie, a potem w kierunku Cabo Verde* i dalej niemal przez środek oceanu do Przylądka Dobrej Nadziei. Dopiero tam Stefan mógł spojrzeć na kontynent, który niebawem zamierzał zdobyć. Pierwszy raz od opuszczenia Cabo Verde zeszli na ląd w małym porcie Saint-Pierre w Reunionie. Stefan czytał kiedyś o tej wyspie, znanej z wanilii, rumu i bardzo aktywnego wulkanu. Ponieważ krótki postój uniemożliwiał wycieczkę w góry, Stefan wraz z innymi marynarzami postanowił powłóczyć się po sennym miasteczku i posmakować lokalnej kuchni. Niedaleko portu znaleźli knajpkę, w której podawano wyłącznie świeżą wołowinę. – „La boucherie”**. – Stefan uśmiechnął się, czytając duży szyld, wiszący nad wejściem do lokalu. – Jak sama nazwa wskazuje, tu właśnie znajdziemy kawałek soczystego mięsa, którym nigdy nie uraczy nas okrętowy kuchta. Mamy trzy godziny przepustki, które musimy dobrze wykorzystać. – Skinął na towarzyszy i weszli do środka. Prosty wystrój pomieszczenia nie zachęcał do dłuższego pobytu wewnątrz, ale egzotyczni kelnerzy – czarny jak smoła tubylec, skośnooki Chińczyk i dwóch Hindusów z czerwonymi bindi na środku * Portugalska nazwa Republiki Zielonego Przylądka (przyp. red.). ** Rzeźnia (fr.) [przyp. aut.].
Na ro d z i ny m a rz eń
35
czoła wzbudzali ciekawość przybyszów. Obsługa natychmiast za‑ częła uwijać się przy cudzoziemcach i po chwili na stole pojawiła się pierwsza butelka rumu. Tryknęły kieliszki, a z kuchni dobiegł syk pieczonego mięsa. O tej porze nie było tu wielu klientów, dlatego marynarski sto‑ lik był najgłośniejszy. Nie przeszkodziło to jednak Stefanowi, by w pewnym momencie spośród potoku rosyjskich słów, wypowiada‑ nych przez współbiesiadników, wyłowić zdania polskie, które nagle usłyszał tuż za swoimi plecami. Kiedy się odwrócił, zobaczył dwóch mężczyzn, gorączkowo rozprawiających nad dwoma krwistymi ste‑ kami. Natychmiast wstał i podszedł do rodaków. – Panowie pozwolą, że się przedstawię – rzekł do dwóch mężczyzn, którzy spojrzeli na niego zdumieni. – Stefan Szolc‑ Rogoziński – miczman ze statku, który przed chwilą wpłynął do portu i zmierza do Władywostoku. Ci Rosjanie to moi podkomen‑ dni – dodał, wskazując w kierunku swego stolika. – To niesamowite – odparł starszy z nich. – Pierwszy raz od dzie‑ sięciu lat, kiedy to wylądowaliśmy na wyspie, słyszę polską mowę! – Jak się znaleźliście prawie na końcu świata? – zapytał Rogoziński, przysiadając się do stolika. Mężczyzna, w dalszym ciągu zaskoczony, ale i najwyraźniej ucie‑ szony nieoczekiwanym spotkaniem, opowiedział krótko historię ich tułaczki. – Razem z bratem… – przerwał, skinąwszy w kierunku swego kompana. – Jako młodzi żołnierze walczyliśmy w powstaniu, a po jego klęsce postanowiliśmy opuścić kraj. Próbowaliśmy szczęścia w Paryżu. Maciej nawet ukończył szkołę inżynierską we Francji, ale ostatecznie znaleźliśmy się na statku płynącym właśnie tutaj. Wyspa jest spokojna i bardzo kosmopolityczna, ponieważ nawieziono tu sporo siły roboczej z Azji, niewolników z Afryki i ludzi takich jak my, z Europy. Zajmujemy się trochę handlem, trochę hodowlą i cieszymy się spokojem. – Wraz z Henrykiem podróżujemy po całej wyspie i handlujemy wszystkim, czym się da – kontynuował młodszy rozmówca Stefana.
36
Na ro d z i ny m a rz eń
– A do tej restauracji dostarczamy naszą najlepszą wołowinę, którą nazywają tu polską i której za chwilę skosztujecie. – Wspaniale! – Szczerze ucieszył się Stefan. – Miło jest spotkać rodaków tak daleko od domu i porozmawiać po polsku. – Najlepszy na rozwiązywanie języka jest rum – odrzekł Henryk i skinął na korpulentną Murzynkę, która natychmiast przyniosła butelkę ciemnobrązowego Isautiera oraz trzy kieliszki. – Najlepszy na wyspie – powiedział i wzniósł głośno toast. – Za spotkanie przy‑ jaciół, vivat Polonia! Na te słowa marynarze z „Generała‑Admirała” odwrócili się ze zdziwieniem, ale Rogoziński wzrokiem nakazał im wrócić do ste‑ ków. Rozmowa toczyła się w serdecznej atmosferze, ale po kolej‑ nej godzinie trzeba było wracać na okręt. Stefan pożegnał rodaków i oddalił się z załogą w kierunku portu. Długo rozmyślał nad zaskakującym spotkaniem. Nabierał prze‑ świadczenia, że w każdym miejscu na Ziemi można znaleźć własne szczęście i pierwszy raz pomyślał nieco inaczej o planowanej wypra‑ wie do Afryki. „A może by tak wykupić kawałek ziemi i założyć farmę, zaprasza‑ jąc na nią tysiące Henryków czy Maciejów z rodzinami i dać im szansę na normalne życie?” – rozmyślał kolejnego wieczoru w czasie spokoj‑ nego rejsu po Oceanie Indyjskim. „Moglibyśmy powiesić tam polską flagę i zawalczyć o polską kolonię…” – rozmarzył się już na całego. Kolejne dni przyniosły pogorszenie pogody i praca na pokładzie całkowicie pochłonęła czas i energię Stefana. W wolnych chwilach drzemał, zaniedbując notatki i czytanie książek. Spokój na wodach powrócił dopiero, gdy zbliżyli się do pierwszej z azjatyckich wysp. Wpłynięcie do Cieśniny Sundajskiej było dla Stefana wielkim wydarzeniem. W prasie doczytał bowiem o częstych trzęsieniach ziemi w tym rejonie, związanych z przebudzaniem się wulkanu na wyspie Krakatau, obok której właśnie przepływali. Wulkan wyglą‑ dał imponująco, nie okazywał jednak żadnych oznak aktywności, choć wyobraźnia Stefana podsuwała mu kolejne obrazy zagłady.
Na ro d z i ny m a rz eń
37
– Wania – rzekł niespodziewanie do kolegi na mostku. – Co by było, gdyby ziemia się znowu zatrzęsła? – Nie wywołuj wilka z lasu – odpowiedział mu marynarz, wie‑ dząc, że nie mieliby wtedy żadnych szans. – Na razie tutejsze władze nie wydają żadnych ostrzeżeń dla statków handlowych czy wojsko‑ wych fregat, ale kapitan mówił parę dni temu, że te wypadki sej‑ smiczne niepokojąco się nasilają. Zatrzymali się na krótki postój w małym porcie Anyer, gdzie Stefan miał okazję zweryfikować w kapitanacie zasłyszane pogło‑ ski. Obawy te nie były całkowicie bezpodstawne. Ziemia trzęsła się tutaj już kilka razy w ostatnim roku. – Nasze legendy mówią o przebudzeniu się smoka na wyspie Krakatau. Jego ogniste zionięcie zniszczyło przed wiekami nasze miasteczko – z przejęciem opowiadał historię jeden z urzędników będących akurat w kapitanacie. – Dlatego wiemy, że jeżeli wulkan się nie uspokoi, możemy znaleźć się w niebezpieczeństwie. O ile przed popiołem możemy uciekać w głąb wyspy, o tyle pracując w porcie, jako pierwsi odczujemy wielką falę, która nadejdzie od strony oceanu. Popołudnie postanowili wykorzystać na rekonesans po okolicy. Stefan nigdy wcześniej nie widział tak bujnej roślinności, tylu od‑ cieni zieleni i tylu przeróżnych, wielobarwnych kwiatów. Ludzie witali przybyszów machaniem rąk i zachęcali do zatrzymywania się przy małych kramikach z owocami i warzywami, ustawionymi przy drodze. Nie sposób było sobie odmówić zjedzenia mango czy papai prosto z drzewa, choć kapitan przestrzegał przed biegunką, która zazwyczaj pojawiała się w tym regionie Azji po zjedzeniu czegokol‑ wiek. Wiadomość o wizycie rosyjskich marynarzy szybko rozeszła się po okolicy, docierając też do lokalnych oprychów. Taka właśnie grupka zagrodziła marynarzom drogę, gdy ci wracali na statek tuż przed zachodem słońca. Przewodnik kierujący powozem, którym podróżowali maryna‑ rze, przetłumaczył żądania złodziei.
38
Na ro d z i ny m a rz eń
– Chcą pieniędzy i waszych mundurów, inaczej nie wrócicie na statek żywi. Stefan i jego koledzy zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Znajdowali się na nieznanym terenie i do końca nie wiedzieli, czy bandytów jest tylko czterech, czy może kolejnych dwudziestu czai się w zaroślach. – Czy jest ich tylko czterech? – zapytał po cichu przewodnika, po czym, otrzymawszy potwierdzenie, wyjął niespodziewanie z kie‑ szeni pistolet i bez ostrzeżenia strzelił najbliżej stojącemu napastni‑ kowi w udo. Widział, że bandyci nie posiadali broni palnej, dyspo‑ nowali tylko dużymi nożami i tasakami. Z kolei pośród marynarzy on jako jedyny nosił przy sobie broń, więc ciężar błyskawicznej de‑ cyzji musiał wziąć na siebie. Stojący przed nim złodziej zachwiał się, zawył z bólu, po czym osunął się na ziemię. Pozostała trójka zniknęła w ułamku sekundy w krzakach. – Sir, uciekajmy stąd, zanim pojawią się kolejni – krzyknął prze‑ woźnik i po chwili wszyscy znaleźli się w powozie, który pędził w kierunku portu. Po kilkunastu minutach szczęśliwie dotarli do statku i Stefan rozkazał podkomendnym, aby nikomu nie wspomi‑ nali o zajściu. Po opuszczeniu portu popłynęli wzdłuż wybrzeży Konchichin* i Annamu, mijając po drodze Formozę, której, mimo wcześniejszych planów, ze względu na opóźnienie nie mogli zwiedzić. Fregata kie‑ rowała się do Władywostoku, a jedyny krótki postój zaplanowano w Fukuoce. Co prawda stosunki rosyjsko‑japońskie były już w tym czasie dość napięte, jednak nie przekreślało to możliwości cumowa‑ nia rosyjskich statków wojennych w japońskich portach. Japończycy zarabiali na carskich marynarzach, ponieważ ci lubowali się w lo‑ kalnej kuchni i interesowały ich drobne japońskie kobiety. Miasto na „końcu świata” nie urzekło Stefana. Za nieukończo‑ nymi budynkami portu ciągnęła się gęsta zabudowa, która zdawała * Mowa o Cochinchinie w Wietnamie, w okolicach Ho Chi Minh (przyp. aut.).
Na ro d z i ny m a rz eń
39
się potwierdzać, że tak daleko od Petersburga może być już tylko bieda. Miejscowi mężczyźni nagabywali schludnie ubranych mary‑ narzy o papierosy i zapraszali do wspólnego kielicha w obskurnych barach. Stefan nie przepadał za takimi sytuacjami, dlatego więk‑ szość czasu spędził w kapitanacie. Nie odmówił sobie jednak spaceru po pobliskich wzgórzach, z których rozciągał się wspaniały widok na port i zatokę. Władywostok był surowym miastem, do którego dopiero zjeżdżali się inżynierowie, by na wschodnich rubieżach carskiego państwa stworzyć największy port rosyjski na Pacyfiku. Droga do tego wydawała się jednak jeszcze bardzo długa, domino‑ wał bowiem architektoniczny chaos, panował też powszechny roz‑ kład moralny. Ze względu na napięty harmonogram powrót do Europy zarzą‑ dzono już po czterech dniach. Pozostawiono na miejscu siedmiu in‑ żynierów, lekarza oraz czterech urzędników i podniesiono kotwicę. Trasa powrotna była nudna. I tym razem Krakatau nie dawał oznak aktywności, a Ocean Indyjski zbytnio nie kołysał. Stefan całymi dniami zaczytywał się w książkach naukowych. Tworzył szczegó‑ łowe notatki, a wszelkie wątpliwości natury geograficznej czy na‑ wigacyjnej rozwiązywał z kapitanem, towarzysząc mu często na mostku. – Tym razem będziemy płynąć wzdłuż wybrzeży Afryki – oświad‑ czył pewnego dnia kapitan. – To wspaniale – odparł rozpromieniony Rogoziński. – Chciałbym się im przyjrzeć, ponieważ wybieram się niedługo w te okolice – oznajmił nie bez dumy w głosie. Kapitan znał plany Rogozińskiego, dlatego chętnie wdał się w dyskusję na temat obecności Europejczyków w tych rejonach Afryki. – Tereny te dzielą między siebie Anglicy, Belgowie i Francuzi – mówił, wskazując na ląd, widoczny z kapitańskiego mostku – ale obecnie przepływamy na wysokości ziem należących do Portugalczyków, na których dość brutalnie rządzą oni od wieków.
40
Na ro d z i ny m a rz eń
My, Rosjanie, trochę spóźniliśmy się z eksploracją tego kontynentu i skupiamy się na drobnym handlu. – Myślę, że podział Afryki jeszcze się tak naprawdę nie doko‑ nał – stwierdził Stefan, przypatrując się bacznie zarysom brzegu. – Czytałem, że tarcia w środkowej części kontynentu są coraz sil‑ niejsze, że do gry wchodzą coraz mocniej Niemcy i coraz więcej od‑ krywa się dóbr naturalnych, które można by w niedalekiej przyszło‑ ści eksploatować. – To takie przeciwieństwo pogodowe naszych dalekowschod‑ nich terenów, z których właśnie wracamy – zwrócił młodemu ofice‑ rowi uwagę kapitan. – Tutaj jest gorący klimat i tropikalne choroby, a w Azji trzaskające mrozy, przecinane krótkim, pełnym komarów latem. – Zaśmiał się. – Nie wiadomo, co lepsze. – Albo co gorsze… – stwierdził z zadumą w głosie Stefan. Kiedy po trzech dniach znaleźli się na wysokości Gór Kameruńskich, zwykle spowitych mgłą, miał szczęście – tym razem ukazały się w całej okazałości. – Kapitanie, to właśnie mój cel – rzekł, wpatrzony w wyłania‑ jące się zza horyzontu szczyty. – Kiedy uda mi się zdobyć czasowe zwolnienie ze służby na odbycie misji naukowej, pewnie tutaj na wy‑ spie rozpocznę eksplorację Afryki – wskazał na wysepkę Fernando Poo*, którą opływali od południa. – A może by tak zawinąć tu na chwilę? – zapytał z nadzieją w głosie. – Niestety, rozkazy mówią jasno – musimy się spieszyć – odparł kapitan. – Już teraz silniki zdają się nie pracować pełną parą, dla‑ tego nie możemy zwlekać. – Rozumiem, kapitanie – odparł nieco rozczarowany Stefan. – A zatem: kierunek Brest. Rejs przebiegał spokojnie, jednak awaria silnika okazała się fak‑ tem. Spowolniło to wyprawę, ale dzięki sprzyjającym wiatrom po‑ dróżnym udało się dotrzeć aż do Tangeru, gdzie kapitał zarządził * Od 1973 roku wyspa nosi nazwę Bioko (przyp. red.).
Na ro d z i ny m a rz eń
41
dłuższą przerwę w celu dokonania napraw. Stefan z kolegami sko‑ rzystali z przepustki i na blisko dwa tygodnie zaszyli się w medynach kilku miast wybrzeża śródziemnomorskiego, dotarłszy aż do Oranu. Przyuczali się w sztuce negocjacji handlowych i na „Generała‑ Admirała” naznosili mnóstwo strojów, sztyletów i wszelkiej maści arabskich czy kabylskich ozdób. Kapitan kręcił, co prawda, nosem, ale obdarowany częścią upominków, przystał na ten niespodziewany „nadbagaż”. Sam bowiem nie miał czasu na podobne zakupy, zajęty feralnym silnikiem. Zatoka Biskajska zaatakowała okręt wiatrem. Pewnej nocy rozszalał się potężny sztorm, doprowadzając do złamania jednego z masztów. Stefan aktywnie walczył z żywiołem na pokładzie, mógł przypłacić to życiem, kiedy jeden z odłamków masztu przeleciał z impetem obok jego głowy. Na twarzach marynarzy po raz pierw‑ szy było widać wyraźny strach. Będąc tak blisko domu, ocierali się o śmierć. Kapitan nie tracił ducha, i opanowany, wydawał komendy. Wiedział, że sztorm zapewne ucichnie rankiem. Tak też się stało. Dwóch poszkodowanych w walce z żywiołem marynarzy opatrzono i umieszczono pod pokładem. – Brest – to miasto będzie naszym domem na najbliższe dwa mie‑ siące – zawyrokował kapitan, świadom uszkodzeń statku i czasu, niezbędnego do dokonania kolejnych napraw. – Cieszmy się, że tak zakończył się ten koszmar. Stefan dziękował w duchu Bogu za nieplanowaną wizytę we Francji, ponieważ pozwalała mu ona na rozpoczęcie przygotowań do upragnionej kolejnej wyprawy. – Wiedza, ludzie, pieniądze – powtarzał sobie, siedząc w pociągu ja‑ dącym do Paryża, bo właśnie tam zamierzał skierować pierwsze kroki, odwiedzając malowniczą ojczyznę René‑Auguste Caillié. – Zajrzę do paru bibliotek i poszperam po dostępnych materiałach o Afryce, bo w Warszawie ani w Krakowie nic podobnego raczej nie znajdę. Gdy był w Paryżu, dzięki rekomendacji hrabiego Konstantego Branickiego udało mu się wstąpić w szeregi tamtejszego Towarzystwa
42
Na ro d z i ny m a rz eń
Geografii, co wyraźnie uskrzydliło Stefana. W planowaniu przy‑ szłości pomogła mu też interesująca rozmowa w siedzibie towarzy‑ stwa, która dostarczyła Rogozińskiemu wielu cennych wskazówek i naprowadziła na potencjalnych partnerów, mogących wziąć udział w kształtującej się wyprawie. – Wiem, że prężnie rozwija się Klub Afrykański w Neapolu i tam znajdą się z pewnością entuzjaści pańskiego wielkiego planu. – Sekretarz Towarzystwa, głęboko wciśnięty w zabytkowy, wy‑ kwintny fotel, stanowiący ozdobę gabinetu, nader chętnie dzielił się ze Stefanem swą wiedzą. – Osobiście poznałem młodego, lecz już zasłużonego nauce profesora Giovanniego Licatę, który szuka kolej‑ nych afrykańskich przygód i może być Kamerunem zainteresowany. Rogoziński, którego wręcz rozpierała duma, opuszczał kamie‑ nicę przy bulwarze Saint‑Germain, by już następnego dnia skorzy‑ stać z rady, jaką otrzymał. Wsiadł do pociągu i popędził do Neapolu, pełen wielkiej nadziei. Na umówione spotkanie Licata przyprowadził swojego przyja‑ ciela, Gustavo Bianchiego, który miał w świecie odkrywców wyro‑ bioną już markę i przede wszystkim zasłużył się podczas naukowych eskapad po Abisynii. Stefan od razu został przez nich popro‑ szony o wygłoszenie prelekcji dla członków Klubu Afrykańskiego. Przygotowując się do niej, tworzył dokładny plan wyjazdu, który zamierzał przedstawić szerokiemu gronu na otwartym spotkaniu. Pomagali mu w tym obaj poznani wcześniej Włosi. – Jeśli wyruszymy w co najmniej dziesięć osób, możemy podzie‑ lić ekipę na trzy grupy – mówił Licata, w odpowiedzi na pomy‑ sły Stefana. – Ja stanę na czele pierwszej, która uda się w kierunku Calabaru i od strony północnej dojdzie do osady znanej jako Pebota. Grupa druga – pana Rogozińskiego – obierze kierunek wzdłuż rzek kameruńskich na wschód, by spotkać się z nami, trzecia zaś grupa będzie stanowić nasze zaplecze i pozostanie w bazie, którą zało‑ żymy w Victorii – perorował, coraz bardziej zapalając się do pomy‑ słu młodego Polaka.
Na ro d z i ny m a rz eń
43
– Będziemy potrzebować wielu tragarzy, bo przejście przez tak rozległe terytoria zmusi nas do dźwigania mnóstwa towaru na han‑ del i licznych podarków – wtrącił Rogoziński. – Z Peboty wyru‑ szymy razem, by dojść do jezior Liba. – Słyszałem o ludożercach, którzy żyją na terenach na północ od Gór Kameruńskich, ale wiem, jak z tym problemem sobie po‑ radzić – zauważył Bianchi i wskazał na strzelbę, która stała oparta o ścianę gabinetu. – Musimy uwzględnić wszystkie przeszkody – zgodził się z nim Stefan. – Te regiony to przede wszystkim dżungla, rzeki i mokradła. Nasz sprzęt musi być maksymalnie zredukowany, inaczej ugrzęź‑ niemy gdzieś w połowie drogi, zwłaszcza grupa calabarska. – Część trasy możemy przepłynąć rzekami, ale na tych terenach podobno występują liczne katarakty i małe wodospady – wtrącił Bianchi, uważnie przysłuchujący się rozmowie obu młodzieńców. – Wejście na karty historii wymaga ofiarności – podsumo‑ wał Licata. – Ale oby nie ofiar – dodał, po chwili zastanowienia. – Zwróćmy się też do króla Leopolda z prośbą o sfinansowanie za‑ kupu statku. Będzie łasy na belgijski przyczółek w tej części Afryki, bo Kongo z pewnością nie zaspokoi królewskiego ego. Stefan kiwnął głową na znak akceptacji propozycji, choć zdążył so‑ bie wyrobić negatywne zdanie na temat działań belgijskiego monarchy. Klub Afrykański był modnym miejscem spotkań badaczy, po‑ dróżników i wszelkiej maści awanturników, którzy przez Morze Śródziemne przeprawiali się ku północnej Afryce i prowadzili szemrane interesy z Arabami. Spotykali się więc na jego spotka‑ niach zarówno ludzie nauki, jak i potentaci w dziedzinie handlu, a także drobni oszuści. Kiedy jednak Rogoziński wszedł do budynku i zobaczył urzędujące w nim zróżnicowane audytorium, wydało mu się ono naturalnie dopasowane do wielobarwnej i wielokulturowej Afryki. Prezentacja była pierwszą zapowiedzią Expédition Africaine Rogozinski, która obok polskiego dowódcy miała przede wszystkim
44
Na ro d z i ny m a rz eń
na pokładzie dwóch słynnych Włochów. Tak to przynajmniej przed‑ stawiał Stefan i dlatego wzbudził ogromny aplauz zebranych. Licata i Bianchi wtórowali Rogozińskiemu, sprawiając przy okazji wrażenie, że to wyprawa, która jest przygotowywana już od miesięcy w najdrob‑ niejszych szczegółach. Pomijali fakt, że plan powstał w ich głowach za‑ ledwie dwa dni wcześniej, że miczman Rogoziński nie otrzymał póki co żadnej gwarancji zwolnienia ze służby na czas jej trwania i że nie mają jeszcze na ten cel odłożonej choćby marki czy rubla. Niemniej sam Stefan uznał, że prezentacja wypadła znakomicie i spodobała mu się taka wizja podboju Afryki. Z Włochami umówił się na korespondencję i spotkanie w Paryżu, ponieważ ustalili, że najbardziej prawdopodobnym miejscem, z ja‑ kiego mogliby wyruszyć statkiem, który zamierzali kupić, będzie port francuski, a nie włoski. – Marsylia, Brest albo Hawr – zastanów się dobrze, Stefanie. – Tymi słowami żegnał się z młodym Polakiem Gustavo Bianchi. Rogoziński powinien był spieszyć się z powrotem na statek, ale postanowił skorzystać z okazji i udał się w przeciwnym kierunku. – Każdy powinien zobaczyć Akropol – powtarzał sobie, kierując się do Grecji. Nie zabawił tam jednak długo, ponieważ otrzymał in‑ formację, że naprawa „Generała‑Admirała” dobiegała końca. Kiedy tylko wrócił na fregatę, natychmiast zamknął się w swo‑ jej kajucie i całymi dniami przelewał na papier plany ułożone w Neapolu. Jeszcze z pokładu wysłał do Warszawy pierwszy anons na temat wyprawy. „Drogi Filipie!” – pisał do Sulimierskiego, wydawcy „Wędrowca”, z którym pozostawał w bliskich stosunkach od jakiegoś czasu. „Bardzo cię proszę, abyś umieścił to ogłoszenie w najlepszym miej‑ scu i zadbał, aby sprawa nabrała rozgłosu. Gdy tylko zjawię się w Warszawie, biorę sprawy w swoje ręce. Zamierzając w kwietniu przyszłego roku wyruszyć do kame‑ ruńskiej zatoki i, postawiwszy w górach tego imienia stację geogra‑ ficzną, puścić się na wschód kontynentu dla stwierdzenia istnienia
Na ro d z i ny m a rz eń
45
jezior Liba… Czas niezbędny dla ekspedycji oceniam na jeden rok mniej więcej, udział zaś materialny wynosić będzie 2000 rubli” – napisał zgrabny tekst, podpisując go: „Stefan Szolc‑Rogoziński, ofi‑ cer marynarki, członek Towarzystwa Geografii w Paryżu i Klubu Afrykańskiego w Neapolu”. Sulimierski bez wahania przygotował tekst i dwudziestego drugiego września umieścił go na łamach swojej gazety. Henryk Sienkiewicz, który pozostawał w bliskich relacjach z Sulimierskim i który pisywał do „Wędrowca”, dumny z pomysłu mającego rozsła‑ wić imię Polski i Polaka na całym świecie, skwitował anons krótko: – Będzie z tego historia. Jak młody Stefan zawita do Warszawy, niech zaraz mi się przedstawi.