#f i g h t
Zapraszamy do salonรณw iDream. iDream Apple Premium Reseller T: 887 437 326, www.iDream.pl
WSTĘPNI A K
Krz ysztof Grabań
P
isanie wstępniaków teoretycznie uprawnia do przekazywania życiowych prawd i mądrości, ale żaden ze mnie trybun ludowy. Po prostu z wielką radością zapowiem nowe HIRO 52, które otwiera wywiad z Piotrem Stramowskim. Chodzą słuchy, że rośnie nam wielka gwiazda kina, więc jako trzymający rękę na pulsie, koniecznie chcieliśmy z nim porozmawiać. Efekt znajdziecie parę stron dalej. W dziale muzycznym dzieje się tyle, że aż nie wiem, od czego zacząć. Mądrzy ludzie mówią, że najlepiej od początku. Pogadaliśmy sobie z Jessy Lanzą, która w prawdziwie kanadyjskim stylu zdradziła nam kulisy swojej pracy i dorzuciła parę zapadających w pamięć przemyśleń, dotyczących muzyki. Mamy nadzieję, że tak jak nam przypadnie Wam do gustu ta bardziej prywatna strona topowej postaci sceny elektronicznej. Nie mogliśmy też odmówić sobie włączenia dyktafonu przy dziewczynie kryjącej się pod pseudonimem Bovska, która szturmem zdobywa polski rynek, udowadniając, że rodzimi twórcy młodego pokolenia
mówią własnym artystycznym głosem. I jest to naprawdę kawałek porządnej muzyki. Mocno trzymamy za nią kciuki. Na parę pytań odpowiedział nam również nie kto inny, jak sam Högni Egilsson z GusGus, którego chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Powiem więc tylko, że na efekt tego spotkania czekaliśmy niecierpliwie i do tej pory nie możemy przestać się uśmiechać na wspomnienie rozmowy z tym pozytywnie zakręconym ziomeczkiem. W dziale design ciekawy wywiad z debiutującą reportażystką Lidią Pańków. Lubimy takie debiuty. Szczególnie, gdy dotyczą spraw miejskich, które jak doskonale wiecie, leżą nam na sercu jak mało co. Poza tym czekają na Was jak zawsze wyraziste opinie na kontrowersyjne tematy i dużo mody. Jestem bardzo zadowolony z tego numeru i wierzę, że Wy też będziecie. Na koniec pozwolę sobie wyznać coś mojemu zespołowi, który zwykle pomijałem w słowie wstępnym, a to głównie dzięki niemu mogę się Wam tak chwalić: kochani, jesteście niezastąpieni.
hiro.pl kontakt: halo@hiro.pl facebook.com/hirofree.fb W Y DAW NIC T WO In n a K o r p o r a c j a Sp. z o.o. ul. Górskiego 6/73 00-033 Warszawa W Y DAWC A / RE DAK TO R NAC ZE L N Y Krz ysztof Grabań kris@hiro.pl RE DAK TO R PROWADZ ĄC A D o m in ik a C h a r y t o n i u k dominika.charytoniuk@hiro.pl
GR AF IK A / SK Ł AD Michał Dąbrowski michal.dabrowski@hiro.pl RE DAK TO R PROWADZ ĄC A HIRO. PL A l e k s a n d r a Z aw a d z k a aleksandra.zawadzka@hiro.pl RE K L A M A Anna Pocenta – dyrektor anna.pocenta@hiro.pl Ju li a P o lk o w s k a julia.polkowska@hiro.pl K a m il Tu ł a c z kamil.tulacz@hiro.pl
WSP Ó Ł PR AC OW NIC Y Justyna Czarna, Bartosz Czartoryski, Kamil Downarowicz, Ida Drotko, Patryk Dudek, Wojciech Foit, Katarzyna Jaworska, Paulina Kaczmarczyk, Marta Kudelska, Paweł Kuhn, Helena Łygas, Jagoda Michalak, Mateusz Mondalski, Krzysztof Nowak, Adrianna Olejnik, Marta Pruska, Sebastian Rerak, Kata Sroka, Karolina Rudnik, Aga Stodolska, Nicole Szczekocka, Tomasz Wagner, Artur Zaborski, Agata Zielińska, Alicja Zielińska, Kamila Zięcina
Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych i zastrzega sobie prawo do ich redagowania, skracania oraz opatrywania własnymi tytułami. Redakcja nie odpowiada za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za prawdziwość podawanych w ogłoszeniach i reklamach informacji.
SPIS TR EŚCI
Piotr Stramowski
6
Wschodząca gwiazda polskiego kina w mocnej rozmowie o aktorstwie oraz rozdzielaniu pracy i życia prywatnego.
12
Bovska W rozmowie z HIRO opowiada o procesie tworzenia, łączeniu dwóch równoległych pasji oraz wizualnej warstwie muzyki.
10 16 2 4
Re c e n z je f il m o w e Je s s y L a n z a Re c e n z je m u z yc z ne
Högni Egilsson Członek popularnej grupy GusGus, którego chyba nikomu nie trzeba przedstawiać, dał się nam złapać na parę szczerych zdań.
20
Weronika Murek
26
Nominowana do tegorocznej nagrody Nike pisarka tłumaczy swój sposób patrzenia na literaturę i zdradza, skąd w jej życiu wzięły się studia prawnicze.
Lidia Pańków Autorka reportażu Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego opowiada m.in. o pracy nad książką oraz zawłaszczonej przez konsumpcję kulturze miejskiej.
38 48 54 58 62
30
K a r o l in a Pis a r e k | Se s ja Va r i o u s s to r m s | Se s ja Tr a k tat o m a ne k in a c h Kto z r o b i ł m o je u b r a nie? L u b ię m ie ć w s z y s t ko p o d ko n t r o l ą
| A l i c ja G n at o w s k a
6 6 70
C a r d s a g a ins t h u m a ni t y Tw o j a s ta r a n a t ind e r z e
36
Moda ma smutną twarz
O tym, czym jest smutek w modzie i dlaczego prawie każdy w branży przyznaje, że spotkał się z depresją.
6
FILM W Y WIAD
Piotr Stramowski Najadłem się już twardzielstwem
Kiedy plotkarskie media głowią się, czy zasługuje na miano „nowego ciacha polskiej telewizji”, on wciela się w policyjnego zakapiora na planie „Pitbulla” lub wkracza na obszar kinowego offu. Piotr Stramowski zdążył już udowodnić, że jest aktorem, który nie boi się rozmaitych wyzwań. Raz bierze udział w nowej wybuchowej produkcji Patryka Vegi, a kiedy indziej występuje w intrygującym obrazie Konrada Aksinowicza pt. „W spirali”. Rozmawiał: Sebastian Rerak / Zdjęcia: Alter Ego Pictures
Mówisz, że z każdą kolejną rolą pozwalasz sobie na kontrolowany rozpad świadomości. Jak to rozumieć? Nowy projekt oznacza zawsze odnalezienie się w nowej sytuacji. Aby stworzyć inną osobowość, trzeba własną rozłożyć na czynniki pierwsze, po czym złożyć ponownie w określonych okolicznościach. Cały ten proces odbywa się pod kontrolą, jest to więc swoista zabawa emocjami. Przynajmniej ja się tym bawię (śmiech).
Czy rola w filmie W spirali wymagała dużo takiej zabawy? Ta rola uświadomiła mi właśnie, jak ważny jest aspekt kontroli, ponieważ podszedłem do niej intuicyjnie. Przeczytałem scenariusz i odebrałem swoją postać bardzo empatycznie. Uznałem, że czuję jej problemy. To było w zasadzie przeciwieństwo pracy przy Pitbullu, gdy wcielałem się w bohatera wymagającego stworzenia określonej osobowości, a przez to zupełnie innego podejścia. Na planie W spirali było inaczej. Grałem niejako automatycznie,
7
FILM W Y WIAD
wiele rzeczy wydarzyło się zupełnie naturalnie. Postać Krzysztofa jest jednak dość nieświadoma, więc takie nastawienie w pełni jej odpowiadało. Swoją drogą chyba po raz pierwszy tak bardzo wyjawiam kulisy swojej pracy (śmiech). Nieobce jest Ci kino akcji w stylu Pitbulla, serial telewizyjny, a teraz także film autorski, jakim jest W spirali. Czy tak odmienne produkcje wymagają innego nastawienia mentalnego? Moim zdaniem nie. Do każdego projektu staram się podchodzić z taką samą rzetelnością i szczerością wobec siebie, nieważne czy jest to film offowy, wielka produkcja czy serial. Ostatnio miałem zresztą możliwość uczestniczyć w realizacji trzech takich produkcji jednocześnie, bo gram także w nowym serialu dla TVN oraz w kolejnej odsłonie Pitbulla. Wszystko traktuję jednakowo poważnie, bo liczy się przede wszystkim profesjonalizm. Usiłuję zatem zrozumieć swojego bohatera i sytuację, w jakiej się on znajduje. Jedyna różnica to co najwyżej fakt, że na planie serialu często ma się dużo więcej obowiązków i nieraz trzeba się wcielić w scenografa albo kostiumografa, co oczywiście nie powinno leżeć w kompetencjach aktora. Stwierdziłeś, że udział w Pitbullu pozwolił Ci zmężnieć. Rola Majamiego była katalizatorem jakichś zmian czy zbiegła się w czasie z przełomem w Twoim życiu? Jedno i drugie. Być może potrzebowałem zetknąć się ze światem policji przedstawionym w filmie – światem bardzo męskim i brutalnym. Poznałem facetów z krwi i kości, doświadczyłem jak wygląda ich życie i naturalną koleją rzeczy trochę nim przesiąkłem. Pamiętam nawet, że po zakończeniu zdjęć miałem już dosyć tej siłowni i napinki. Dalsze bycie twardzielem było ponad moje siły. Do tego stopnia, że kiedy ktoś wepchnął się przede mnie w sklepowej kolejce i na moją uwagę odparł: „gówno mnie to obchodzi”, to odpuściłem. Nie miałem już ochoty na żadną próbę sił. Dzięki Pitbullowi dostałem, czego chciałem – spełniłem dziecięce marzenie z czasów, gdy biegało się po podwórku z zabawkowym pistoletem w garści. Kolejny punkt odhaczony, czuję się najedzony... Póki co nie potrzebuję więcej. Wracając do W spirali... W filmie wystąpiłeś obok Katarzyny Warnke, która stała się Twoją partnerką życiową. Podobno nawet ekipa nie wiedziała o łączącej Was relacji? Tak, to prawda. Zastanawialiśmy się nawet czy to dobrze, że pierwsze wspólne chwile przeżywamy podczas realizacji filmu i to jeszcze takiego, w którym odgrywamy parę rozstającą się po czterech latach małżeństwa.
(…) po zakończeniu zdjęć miałem już dosyć tej siłowni i napinki. Dalsze bycie twardzielem było ponad moje siły. Wiadomo było, że będziemy skazani na silne negatywne emocje, zwłaszcza że zdjęcia należały do bardzo intensywnych i całe dni spędzaliśmy na planie. Nie chcieliśmy też, aby ekipa dowiedziała się o czymkolwiek, dlatego życie prywatne zeszło na dalszy plan. Obyło się bez przytulanek czy puszczania porozumiewawczych oczek pomiędzy dublami. Dopiero po ukończeniu zdjęć znalazł się czas na bycie razem. Wasz związek się rozwijał, a przed kamerą odtwarzaliście kryzys. To musiało być męczące. Było bardzo męczące! Z jednej strony filmowy kryzys, pretensje, zdrady, a z drugiej nasze najpiękniejsze chwile. Teraz można się z tego śmiać, więc żartujemy, że zaczęliśmy związek od końca. Faktem jest, że trzeba było przeżyć więcej emocji pozorowanych niż tych prawdziwych. Zamiast iść na romantyczne spotkanie, musiałem siedzieć w samochodzie, udając, że nie chcę dłużej być z kobietą, która siedzi obok. Na pierwszą randkę poszliśmy tak naprawdę dopiero po miesiącu, już po powrocie do Warszawy. Wtedy też uświadomiliśmy sobie, jak pokręcony jest ten zawód (śmiech). Tym bardziej, że zaangażowaliśmy się w film tak mocno, że powrót do normalności i poznanie się „na nowo” okazały się dość trudne. Czy wytrzymałbyś z kimś takim jak Tamir, nader uciążliwy współtowarzysz pary głównych bohaterów filmu W spirali? Z Tamirem było o tyle ciekawie, że on po prostu grał siebie. To bardzo charyzmatyczny i ciekawy człowiek, chociaż faktycznie bywa męczący. Prywatnie bardzo go jednak lubię. Czy zabrałbym go ze sobą w podróż? Tak, ale na specjalnych warunkach (śmiech). Na pewno nie tak, jak to wygląda w filmie, gdzie dosłownie siedział nam na głowie cały czas, co chyba dla nikogo nie byłoby przyjemne. Tamir obiecuje, że uratuje związek bohaterów i można pomyśleć, że tak się dzieje. Jego ofiara nie idzie na marne? Sam się nad tym zastanawiam, ponieważ zakończenie filmu jest bardzo otwarte. Zostawiliśmy widzowi dość swobody, aby zinterpretował je samodzielnie.
8
FILM W Y WIAD
Czasem nie mamy nawet świadomości, że tkwimy w podobnie fatalnym związku albo tylko słyszymy o takowym. Film pokazuje go tymczasem jak na dłoni.
Wcześniej miał okazję przyjrzeć się toksycznej relacji. W obliczu śmierci następuje pozorna zgoda, miłość zdaje się rozwijać na nowo, niby mamy porozumienie... ale też wielką niewiadomą. Najważniejsze w tym wszystkim są wnioski, jakie wyciągnie widz. Mam poczucie, że W spirali obnaża bardzo wiele ludzkich zachowań w toksycznych relacjach. Czasem nie mamy nawet świadomości, że tkwimy w podobnie fatalnym związku albo tylko słyszymy o takowym. Film pokazuje go tymczasem jak na dłoni. Rozmawiałem z różnymi ludźmi, którzy zdążyli go obejrzeć i każdy z nich znajdował w nim coś innego, bliskiego własnym doświadczeniom. W tym też dostrzegam pewną magię tego filmu. W spirali dotyka nieuświadomionych rejonów, uruchamia głębsze emocje. Jest w filmie scena, którą można odebrać jako bardzo kąśliwy obraz środowiska aktorskiego. Na ile jest on prawdziwy? Chodzi rzecz jasna o scenę imprezy? Może trochę wydawać się ona przerysowana, ale byłem świadkiem podobnych sytuacji. Rozgrywają się one w hermetycznym
świecie, zazwyczaj wśród ludzi kończących szkołę aktorską. Antek Królikowski mówi w tej scenie do mojego bohatera: „Stary, załatw mi coś w swoim filmie”. Krzysiek pyta, jak ma to zrobić, na co słyszy: „Przecież twoja żona jest producentką”. Tak bywa w środowisku, gdzie panuje zazdrość wobec tych, którzy już coś mają. Z drugiej strony nie ma chęci pomocy, bo panuje rywalizacja i egoizm. Krzysiek jest niedojrzałym chłopakiem. Nie ma kręgosłupa moralnego. W zasadzie nie wie, czego tak naprawdę chce. Mimo to uważa się za najlepszego i wierzy, że złapał boga za nogi. Jest w tym świecie coś brzydkiego, coś, co bardzo mi się nie podoba. Na koniec chciałem podpytać, na jakim etapie znajduje się realizacja nowego Pitbulla? Mamy ukończone ponad połowę zdjęć. Wszystko idzie bardzo dobrze – rozmawiałem z reżyserem, jest zadowolony. Film nosi tytuł Pitbull – niebezpieczne kobiety i jest moim zdaniem lepszy niż Nowe porządki. Bardzo podoba mi się scenariusz, poruszający temat kobiety w policji. Ostatnie zdjęcia powinniśmy skończyć jeszcze w czerwcu.
GATUNEK PRADAWNY NADCHODZI
10
F I L M RE C E N Z JE
W spirali
reż. Konrad Aksinowicz dystrybucja: Alter Ego Pictures
Konrad Aksinowicz sam o sobie mówi, że interesują go tylko filmy bez cenzury. W spirali rozbudził więc apetyty wszystkich tych, którzy wierzą (i widzą), że polski film z roku na rok ma się coraz lepiej. Przekonująca była obsada, w której bez trudu doszukać się można gorących nazwisk takich, jak Katarzyna Warnke, Piotr Stramowski czy Olga Bołądź (choć w jej przypadku rola ograniczyła się do niewielkiego epizodu). Fabuła wprawdzie nie wydawała się skomplikowana, ale umówmy się: nigdy dosyć historii o toksycznych, skomplikowanych związkach, które dawno temu powinny były się rozpaść, ale jakaś magiczna siła powstrzymuje nieuchronny koniec. On (Piotr Stramowski) jest młodym, zdolnym aktorem z widokami na wielkie role. Ona (Katarzyna Warnke) producentką filmową i żoną wyżej wymienionego. Nie wiemy na pewno, ile ról Krzysztof zawdzięcza Agnes. Domyślamy się jednak, że wykonywany zawód sprzyja poznawaniu równie młodych i zdolnych, a także atrakcyjnek aktorek. Dość powiedzieć, że bohater ma problemy z wiernością, a żona o kolejnej kochance dowiaduje się z prasy kolorowej. Chciałoby się powiedzieć, że historia nabiera rozpędu, gdy małżonkowie decydują się wyjechać w Góry Stołowe. Tyle że nie nabiera. Agnieszka rozpaczliwie chce wziąć pod lupę potencjalną przyszłość tej relacji; Krzysztof powiedzieć, że to koniec. W tym konflikcie interesów towarzyszy im niejaki Tamir, przypadkowy żydowski autostopowicz, który szybko zauważa problem i postanawia pomóc – niekończącą się litanią porad i własnoręcznie przyrządzanymi narkotykami.
6/10
Niestety, choć W spirali miało zadatki na naprawdę dobre kino psychologiczne, wypada raczej średnio. Ciekawym rozwiązaniem jest podział filmu na cztery sekwencje, z których każda kolejna jest dłuższa od poprzedniej, co ma być metaforą poznania. Tytułowa para bohaterów powinna przyciągnąć do kina stałych czytelników Pudelka, którzy potrzebują Brangeliny made in Poland (aktorzy zakochali się w sobie na planie). Wielbiciele krajobrazów nie raz i nie dwa zawyją z zachwytu nad rewelacyjnie prezentującymi się w kadrze Górami Stołowymi. Rozczarowanie prawdopodobnie dopadnie tych, którzy przed ekrany siadają głównie dla przekonujących historii. Trudno widzom tak po prostu uwierzyć w prawdziwość przekazywanych emocji – choć krzyk i łza ścielą się gęsto. Kilka razy w trakcie projekcji można wręcz odnieść wrażenie, że niektóre sceny to sfilmowane zadanie aktorskie: kto lepiej uda obłąkaną albo nieczułego samca alfa. To największy problem filmu: ogląda się go, obserwując pojedyncze elementy, które są raczej na plus, ale złożone w całość nie robią już takiego wrażenia. Niemniej, warto zobaczyć, jak polscy twórcy podejmują estetykę kina amerykańskiego. Aksinowicz w jednym z wywiadów powiedział, że to dobry film dla związków z problemami, które boją się powiedzieć sobie, że czas się rozejść. W sumie. Karolina Rudnik
F IL M RE C E N Z JE
PRAŻUBR
GATUNEK PRADAWNY
NIEPASTERYZOWANY
11
12
Bovska
Prowokacje bywają potrzebne
Szturmem wdarła się na polską scenę muzyczną. Szersza publiczność usłyszała o niej, kiedy ruszył serial TVN-u „Druga szansa”. Singlowy „Kaktus” Bovskiej znalazł się w czołówce produkcji. I od razu wzbudził zainteresowanie. Dziś artystka ma za sobą występy m.in. na festiwalach w Opolu i Orange Warsaw Festival. W rozmowie z HIRO opowiada o procesie tworzenia, łączeniu dwóch równoległych pasji oraz wizualnej warstwie muzyki. Rozmawiała: Justyna Czarna / Zdjęcia: Łukasz Murgrabia
13
MUZYK A W Y WIAD
(...) wizual jest dzisiaj nieodzownym elementem i zawsze łączy się bezpośrednio z muzyką. Gdy słuchasz płyty, część obrazkowa nie istnieje, bo przecież nie widzisz muzyki. Najlepiej jednak zapamiętujesz to, co po prostu widzisz na YouTubie. Muzyka musi być łączona z obrazem.
Publiczność miała okazję zobaczyć Cię podczas koncertu opolskich Debiutów. Jak wspominasz to wydarzenie? Myślę o nim jako o fajnym doświadczeniu telewizyjnego show. Co prawda miałam już takie przy okazji konferencji stacji TVN, ale jednak wystąpienie na scenie tego legendarnego amfiteatru to było coś. W ten sam weekend wystąpiłaś na Orange Warsaw Festival. Co jest dla Ciebie ważniejsze: scena, na której grasz, czy ludzie, do których docierasz? Trudno porównywać te dwie sytuacje. W Opolu nie grałam koncertu jako takiego. Oczywiście z perspektywy publiczności jest to koncert, ale w moim osobistym odczuciu, występ z jednym utworem to sytuacja nietypowa i zaskakująco bardziej stresująca. To jak patrzy na ciebie widz przed telewizorem, różni się od tego, jak odbierają cię ludzie w amfiteatrze. Oni sami decydują, co obserwują, w TV rozstrzygają o tym operator i reżyser. Natomiast występ na Orange Festivalu był wyjątkowy i pięknie zrealizowany, jeśli chodzi o światło. Dodatkowo grałam na scenie w namiocie, co tworzyło intymną atmosferę. Do tej pory była to największa scena, na której występowaliśmy, także pod względem warunków i profesjonalizmu w realizacji. Przy okazji tego występu napisałaś na swoim profilu na FB, że spełniasz marzenie. Miałaś na myśli pojawienie się na tym konkretnym festiwalu czy występ na tak dużej imprezie? Zarówno Orange, jak i Opener są festiwalami, o których się marzy. W dodatku występ na tent stage robi wrażenie. Chodziło mi o tego rodzaju festiwale, ich charakter; o to, że ludzie przychodzą naprawdę słuchać. Nie ma osób z przypadku, jest klimat, którzy tworzą ludzie fascynujący się muzyką. Podoba mi się też oczywiście możliwość spotkania się z innymi artystami, którzy również występują tego dnia na scenie, zobaczenia tego wydarzenia od kulis. To taka muzyczna Mekka. Z Twoją muzyką silnie zintegrowana jest warstwa wizualna. Kolory, barwy, stroje – to wszystko składa się na całość występu. Czy muzyka Bovskiej bez obrazu istnieje samodzielnie, czy dostrzegasz integralność obu sfer?
Moim zdaniem wizual jest dzisiaj nieodzownym elementem i zawsze łączy się bezpośrednio z muzyką. Gdy słuchasz płyty, część obrazkowa nie istnieje, bo przecież nie widzisz muzyki. Najlepiej jednak zapamiętujesz to, co po prostu widzisz na YouTubie. Muzyka musi być łączona z obrazem. U nas koncerty nie są jeszcze tak mocno rozbudowane, jeśli mowa o scenografii i jest jeszcze dużo do zrobienia ze światłem, więc generalnie sporo przed nami. Współcześnie znamy przypadki, kiedy warstwa wizualna staje się najważniejsza, a artyści nierzadko bywają – często nieświadomie – przebrani za kogoś, kim nie są. Jest subtelna granica miedzy ubraniem się a przebraniem. I to szczególnie na scenie, na której oczywiście można sobie pozwolić na więcej, ale w normalnym życiu też trzeba na to uważać. Rzeczywiście obserwujemy przesyt bogactwa na scenie, ale sądzę, że to było od zawsze. Są nawet gatunki muzyki, w których przebranie określało przynależność do danej subkultury, czy pozwało na identyfikację z danym nurtem. Mamy z tym do czynienia chociażby w death metalu. Każdy powinien sobie radzić najlepiej jak potrafi i jak czuje. Z drugiej strony, dbanie o wizerunek sceniczny jest dziś pewnego rodzaju obowiązkiem artysty. Chociaż niestety nie każdy ma zmysł estetyczny czy umiejętności graficzne. Myślę jednak, że obecnie jest tyle narzędzi dla amatorów, że każdy może próbować sensownie ogarnąć sprawę. Promocję, wywiady, prowadzenie profilów na kanałach społecznościowych traktujesz jako smutną konieczność czy lubisz te obowiązki? Możliwość bezpośredniego kontaktu z odbiorcą twojej muzyki jest błogosławieństwem. To ważne, aby móc rozmawiać wprost, mówić do kogoś po imieniu, żeby ktoś mógł do ciebie po prostu napisać. Radykalnie zmienia się w tej sytuacji perspektywa odbiorcy, ale też i artysty. Nie musisz od razu po koncercie mówić tego, co myślisz. Masz szansę wrócić do domu, przemyśleć i dopiero ubrać w słowa. Oczywiście nie każdy artysta musi odbierać tę możliwość pozytywnie, ale ja ją tak odbieram. Lubię te obowiązki. Wywiady zresztą też, ale rozumiem narzekających, bo cała ta aktywność może stanowić
14
MUZYK A W Y WIAD
obciążenie. Sama czasami czuję ciężar z tego wynikający, bo rzeczywiście zajmowanie się tym zabiera mnóstwo czasu. Dlatego ważne, żeby wszystko dozować sobie w odpowiednich proporcjach. Jesteś podwójnym magistrem. Tytuły zdobyłaś na Akademii Sztuk Pięknych i Uniwersytecie Muzycznym. Gdybyś musiała wybrać między słuchem a wzrokiem, to... ? Gdybym potrafiła, pewnie już bym wybrała. Nie jestem w stanie na to odpowiedzieć,nie chce sobie takiego wyboru wyobrażać. Myślę, że w moim życiu jest tak, że jak jest za mało muzyki, to tworzy się dziura w czasoprzestrzeni. Rysowanie natomiast jest dla mnie tak naturalną czynnością, że nie wiem jak miałabym to odseparować od siebie samej. Zamiast zapisywać, rysuję. A wyobrażasz sobie życie bez liter i słów? Słuchasz muzyki, kiedy rysujesz? Tak, ale chyba włączam ją świadomie. Jak mam coś w głowie, to ona podbija nastrój, który chcę uzyskać. Nie determinuje na pewno tego, co rysuję – chyba, że robię okładkę płyty. Wtedy muzyka ma większe znaczenie. Ten mój konflikt wewnętrzny posiadania dwóch zainteresowań od zawsze powodował, że szukałam artystów, którzy łączyli obie dziedziny sztuki. Zawsze interesowało mnie, jak oni podchodzili do tematu. Byli zarówno tacy, którzy spajali te dwa światy, jak i tacy, u których funkcjonowały one oddzielnie. Kiedyś na uczelni organizowałam festiwal. Polegał na łączeniu muzyki z plastyką i improwizacji na żywo. Wtedy zobaczyłam, że takie rzeczy mają skończone możliwości formalnie i rzadko są rozwojowe, bo są na siłę. Któreś zawsze pozostaje w służbie drugiego lub jest jakoś ograniczone. Harmonię da się uzyskać w przypadku projektowania płyty, ale potem i tak ocenia się tę płytę w kategorii estetycznej, graficznej, projektowej. Okładka jest obiektem plastycznym, oddzielnym bytem – mimo że z muzyką związanym i jej towarzyszącym. Gdybym miała potrzebę łączenia rysowania z muzyką cały czas, z pewnością bym oszalała. Tego nie da się zrobić. Artyści, których kariera nabiera tempa, nie mogą przestać myśleć o tym co jeszcze chcą osiągnąć. Jak jest z Tobą? Myślę o tym, jak moje projekty rozwijać i co jeszcze zrobić. To oczywiste. Ale też staram się cieszyć tym, co mam, a ledwo nadążam za tym, co się teraz dzieje. Jakoś muszę to przerobić wewnętrznie. Owszem myślę już o kolejnych piosenkach, chciałabym znów być w stiudiu i nagrywać, ale wszystko po kolei. Sama nie wiedziałaś do końca jak nazwać gatunek muzyczny, w jakim się poruszasz. Myślisz, że wpisujesz się w obecnie panującą muzyczną modę? Lubię muzykę, która wymyka się kategoriom i takiej słucham. Interesują mnie nowe zestawienia, chociaż nic nowego
Interesują mnie nowe zestawienia, chociaż nic nowego w muzyce i sztuce już nie ma, bo wszystko już było. Ale można jeszcze uzyskać świeżość w brzmieniach i dlatego wszystko wraca. Są mody na różne gatunki. Przemijają falami albo przeplatają ze sobą jak sinusoida. w muzyce i sztuce już nie ma, bo wszystko już było. Ale można jeszcze uzyskać świeżość w brzmieniach i dlatego wszystko wraca. Są mody na różne gatunki. Przemijają falami albo przeplatają ze sobą jak sinusoida. I są artyści, którzy bardziej lub mniej się w to wpisują. Uważasz, że dobra piosenka, bez względu na trendy ma szansę się obronić, czy klimat arstyczyny decyduje o tym, czy się przyjmie? Wartościowa muzyka zawsze może się obronić – taka, która ma na siebie pomysł. Brzmienia się zmieniają, starzeją, ale moda jest modą, a dobra piosenka po prostu zostaje. Jest mnóstwo dobrych piosenek w fatalnych aranżach i na odwrót. Muzyka to przede wszystkim brzmienie. Piosenka to forma specyficzna, gdzie wszystko musi się zgadzać. Są jeszcze słowa, ich znaczenie. Ja nigdy nie przypuszczałam, że muzyka tak mocno wpisze się w moje życie. Nie sądziłam, że trafię do tak szerokiego grona odbiorców. Za pomocą piosenki można wręcz manipulować ludźmi. Myślałaś kiedykolwiek o takim traktowaniu swojej muzyki? Myślę, że to mądre pytanie, bo ważne, aby ponosić odpowiedzialność za swoje słowo. Tym bardziej, jeśli jest odtwarzane po wielokroć. Artyści dzielą się na uprawiających sztukę krytyczną, związaną ze zjawiskami społeczno-politycznymi i takich, którzy skupiają się na kategoriach uniwersalnych, łączących się z pytaniem kim jestem i czego szukam. Bardziej interesuje mnie człowiek jako taki, a nie zjawiska socjologiczne. Aczkolwiek podziwiam artystów manifestujących na scenie. Sama nie mam takiej potrzeby, ale cieszę się, że są tacy, którzy wiedzą, że głos jest pożyteczny, że to element dyskusji publicznej. Jestem nawet za prowokacjami, one też bywają potrzebne. Powiedziałaś, że nic nowego w muzyce zrobić nie można. To nienaturalny pogląd wśród muzyków. Co z nowymi technologiami, które wciąż rozwijają muzykę?
15
MUZYK A W Y WIAD
Absolutnie zgadzam się, że nowe technologie zmieniają muzykę. Tak samo, jak zmieniają modę i sztuki wizualne. Dają nowe środki wyrazu, których wcześniej nie było. Ale jest jakaś harmonia i rytm, jest tabu, które przełamaliśmy już w każdy możliwym temacie. Jeśli szukać nowych form brzmienia w muzyce, to wszystko już przerobiliśmy. Jest jeszcze muzyka eksperymentalna. Gdzie Ty stawiasz granicę? Kiedy coś przestaje być dla Ciebie muzyką? Nie mam granicy. Nie rozstrzygam, że coś jeszcze jest muzyką, a coś już nie. Uważam, że te eksperymenty w muzyce są bardzo potrzebne. Potrzebny jest free jazz i muzyka współczesna w najbardziej ekstremalnych formach. Dopóki jest odbiorca, jest też sens. Wierzę, że są tacy, którzy to lubią. Ja może kocham to mniej, ale bywają eksperymenty, które i mnie się podobają. Problem z tą muzyką polega też często na nazewnictwie. Bo gdzie zaczyna się eksperyment? Dla każdego ta granica jest gdzie indziej. Czy to jest muzyka poważna czy rozrywkowa, czy współczesna, czy nowoczesna. Czy to jeszcze pop czy może nie? Rozróżnienie w nazewnictwie i kategoryzacji jest ogromne, a muzyka jest przecież tylko jedna. Dużo musiałaś poświęcić dla muzyki? Z pewnością wiele relacji towarzyskich. Byłam w liceum ogólnokształcącym i muzycznym jednocześnie. Dwie szkoły dla tak młodego człowieka to było dużo.
Miałaś poczucie straty, czy myślałaś o korzyściach, jakie edukacja może Ci przynieść w przyszłości? To był moment kryzysowy. Dla młodego człowieka wybitnie trudny. Z jednej strony robi to, co lubi, ale z drugiej uświadamia sobie, że to nie jego droga, albo jest już tak daleko, że nie może tego zostawić, albo chce już tylko tworzyć muzykę, a musi jeszcze uczyć się tych wszystkich ogólnokształcących rzeczy. Miałam taki czas, że zastanawiałam się kim jestem i co chciałabym robić. Nie skupiałam się na korzyściach, a bardziej na swoich ambicjach i przyjemnościach. Chciałam grać i to stanowiło treść mojego życia. Żałowałam, że nie mam więcej czasu na gadanie z koleżankami. Teraz wiem, że wszystko jest do poukładania. A teraz jak odpowiesz na pytanie kim jesteś i co robisz? Jestem człowiekiem, który wierzy w określone wartości. Na Erasmusie zdałam sobie sprawę, że mogłabym jechać na koniec świata i pewnie byłabym tym samym człowiekiem. Czuję się ukształtowana. Oczywiście podlegam ciągłym zmianom i popełniam błędy, ale nie zadaję sobie pytań i bardzo mi z tym dobrze. Chcę być fair w stosunku do innych. Mam w sobie wdzięczność za to, co mnie spotyka i wiarę, bo Bóg jest dla mnie ważny. Tak więc mogłabym nie robić muzyki i nie rysować. Pewnie moje życie byłoby smutne, ale ważne jest też to, jaka jestem, a nie, co robię. Jaka nie jest Twoja muzyka? Nie jest nieprzemyślana, nie jest agresywna i nie jest bez znaczenia. Nie jest też banalna!
16
Fot.: Hollie Pocsai
Jessy Lanza
Specjalnie dla „HIRO” Jessy Lanza opowiada, co sądzi o swoim rodzinnym Hamilton, które przypomina kanadyjskie Katowice, o spacerach do lasu i młodzieńczej fascynacji Junior Boys. Rozmawiał: Mateusz Mondalski
Po raz pierwszy grałaś w Warszawie dwa lata temu – także na Weekenderze. Promowałaś wtedy swój pierwszy album Pull My Hair Back. Jak to wspominasz? Dopiero zaczynałam występować na żywo. Ogólnie było super, choć trochę inaczej niż teraz, bo przyjechałam wtedy sama. Muszę przyznać, że jednak wolę grać z kimś, dlatego bardzo się cieszę, że moja perkusistka Tori jest tutaj ze mną (śmiech).
dorastałam. Słuchałam ich bardzo często, gdy byłam dzieckiem. Przy pracy nad moim nowym albumem Oh No wspominałam już o Yellow Magic Orchestra. Byłam pod dużym wrażeniem ich twórczości. Poza tym wciąż słucham bardzo dużo mainstreamowego rapu i R&B. Zawsze podziwiam stosowane w nich techniki produkcji. Producenci zawsze znajdują prosty sposób na uzyskanie świetnego brzmienia z sampli czy też komputera.
W Twojej muzyce słychać inspiracje R&B z lat 90. Sama sugerowałaś w swoich wypowiedziach, że wpłynęli na Ciebie tacy artyści, jak Missy Elliott i Timbaland. Czego słuchałaś ostatnio? Tak, Missy Elliott, Timbaland, Genuine – o nich się mówiło, kiedy
Czy słuchałaś już Views From The 6 nowego albumu swojego rodaka Drake’a? Słyszałam już singiel, ale całego albumu jeszcze nie, ale ogarnę temat, obiecuję. Za to słuchałam już nowego albumu Rihanny.
17
MUZYK A W Y WIAD
Pewnie bujaliście się w tych samych miejscach i na tych samych koncertach? Tak, Junior Boys są od nas starsi, ale ich gwiazda rozbłysła, gdy byliśmy w liceum. Zawsze bardzo lubiłam ten zespół. Byli dla mnie autorytetami. W tamtych czasach nie było zbyt wielu elektronicznych zespołów z Hamilton, które grały na całym świecie, więc to, co robili Junior Boys, wydawało mi się bardzo spoko (śmiech). To na pewno nie był taki typowy zespół. Hamilton jest bardzo rockowe i grunge’owe. Jest tu dużo spłukanych ludzi. Ludzie nie mają pojęcia, że jest tutaj lokalna scena elektroniczna, która stanowi część tego miasta. Twój nowy albumu Oh No jest bardzo lekki i łagodny. Nie połączyłbym go z industrialną estetyką Twojego rodzinnego miasta. Czy czerpiesz inspiracje z Hamilton? Myślę, że to miasto w jakiś sposób wkrada się do moich pomysłów, ale nie wiem do końca jak. Bardzo wiele z moich instrumentów kupiłam właśnie w Hamilton. Poza tym bardzo dużo sprzętu dostałam od mojego taty, który też był kiedyś muzykiem. Kiedyś wspomniałaś, że Twój tata ma ogromną kolekcję instrumentów do tworzenia elektroniki, którą zaczęłaś doceniać dopiero w okresie dorastania. Tak, mój tata miał w piwnicy studio. Gdy byłam mała średnio mnie to interesowało. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, ile ciekawych rzeczy tam zgromadził. Wracając jeszcze do Hamilton. To jest strasznie dziwne miasto. Panuje tam specyficzna atmosfera, która nie ma w ogóle związku z tym, co jest „istotne” dla większości ludzi. I to właśnie podoba mi się w Hamilton. Chociaż gdybym tyle nie podróżowała, pewnie nie byłoby mi tak wesoło. Bardzo lubię te powroty do miejsca, w którym ludzie mają gdzieś to, czym się zajmuję i nie obchodzi ich muzyka inna niż Led Zeppelin (śmiech). Na swój sposób fajnie jest mieć wokół siebie ludzi, którym w ogóle nie zależy. Czy czerpiesz siłę z tej izolacji? Tak. To tak jak z Berlinem, w którym każdy jest artystą albo przynajmniej każdy obrał sobie podobną ścieżkę do twojej i to często prowadzi do stagnacji. Ciągle rozmawiasz z ludźmi na te same tematy, a ja nie chcę dyskutować w domu o muzyce. Nikogo to nie obchodzi i to jest właśnie fajne. Uważam, że
Fot.: Hollie Pocsai
Od czterech lat pracujesz nad swoją muzyką razem z Jeremym Greenspanem z Junior Boys. Oboje pochodzicie z Hamilton. Jak się skrzyżowały Wasze drogi? Zgadza się, jesteśmy oboje z Hamilton. Mój kuzyn Al, który współtworzył Azari & III, już wcześniej znał Jeremy’ego. To jest bardzo kameralne środowisko, a jeśli interesujesz się elektroniką, to już w ogóle liczy kilka osób na krzyż. Poza tym moją najlepszą przyjaciółką z dzieciństwa jest młodsza siostra Matta – drugiego członka Junior Boys.
Nie uprawiam żadnego sportu, jestem w tym fatalna. Nie mam też konkretnego hobby. Tak naprawdę jestem bardzo nudna.
takie zupełnie przyziemne, codzienne doświadczenia są o wiele bardziej rozwijające niż rozmowy z ludźmi, którzy robią dokładnie to samo. Jaka jest Jessy Lanza, gdy zajmuje się przyziemnymi sprawami? Na przykład pewien DJ w Berlinie powiedział mi, że gra w piłkę nożną, żeby sobie oczyścić umysł. Czy masz swoje ulubione zajęcie, dzięki któremu odrywasz się na chwilę od muzyki? Tak, w Hamilton jest mnóstwo lasów i zawsze lubię chodzić na tam spacery. Zabrzmiało to bardzo kanadyjsko! To najbardziej kanadyjska rzecz na świecie. Po prostu iść do lasu (śmiech). Lubię oglądać filmy i robić te wszystkie zwyczajne rzeczy, jakie ludzie robią, żeby się odprężyć. Nie uprawiam żadnego sportu, jestem w tym fatalna. Nie mam też konkretnego hobby. Tak naprawdę jestem bardzo nudna (śmiech). Twoja muzyka z pewnością nudna nie jest! Nowy album wydaje się bardziej popowy niż poprzedni. Łączą Cię też związki ze sceną footworkową. Na Twoją EPkę You Never Show Your Love dostałaś bity od DJ-a Spinn i DJ-a Taso z kolektywu Teklife i od zmarłego dwa lata temu DJ-a Rashada, ikony sceny footwork/juke house. Podobno wykorzystałaś produkcje tego ostatniego po jego śmierci? Jakie miałaś z nim relacje? Czy poznaliście się kiedyś osobiście?
18
Fot.: Hollie Pocsai
MUZYK A W Y WIAD
Tak, zagraliśmy razem kilka koncertów. Wystąpiłam na szołkejsie SXSW na scenie Resident Advisor i DJ Rashad grał tam razem z DJ-em Spinnem. Nie znałam go zbyt dobrze, ale pamiętam, że bujaliśmy się razem kilka razy. Był wielkim artystą, nasza współpraca przebiegała dość zabawnie. Wysłałam mu swoje szkice – tylko wokal i klawisze w tempie 160 bpm. Myślałam, że oni tam ostro namieszają i odeślą mi z powrotem coś zupełnie innego. Czekałam bardzo długo. W międzyczasie zmarł DJ Rashad i moimi szkicami zajęli się DJ Spinn i DJ Taso. W końcu odesłali mi nowe wersje niewiele różniące się od moich pomysłów. Po prostu dodali bas i sekcję perkusyjną. Wydaje mi się, że DJ Rashad zaczął nad tym pracować, ale potem przestał. Od momentu jak to napisałam do publikacji minęły chyba dwa lata (śmiech). Czerpiesz dużą frajdę ze współpracy z innymi muzykami. Czy koncentrujesz się na wokalu i melodiach, a sekcje rytmiczne zostawiasz innym producentom? Nie, robię wszystko od A do Z. Z Jeremym pracujemy nad wszystkim wspólnie. Czasami on pisze melodie, a ja komponuję perkusję albo na odwrót, ale de facto oboje mamy swój udział w każdym elemencie tej układanki. Wciąż dominuje stereotyp, że kobiety to wokalistki… Tak, to prawda. Z kolei w jednym moich projektów pobocznych The Galleria z Morganem Geistem też tylko zajmowałam się wokalem. On wszystko skomponował i zapytał mnie, czy chcę zaśpiewać. Bardzo lubię ten nasz projekt. Podobnie było z Caribou. Napisaliśmy piosenki wspólnie, ale ostatecznie to on wysłał mi gotowy instrumental.
Nie lubię siedzieć i stukać w klawiaturę. Czuję się, jakbym pisała piosenkę MIDI na karaoke.
19
Podoba mi się to, że Twój wokal jest tak śmiało wysunięty do przodu na nowym albumie, pomimo że panuje moda na chowanie głosu za warstwami efektów. Jak rozpoczęłaś swoją przygodę ze śpiewem? Czy zaczęło się od śpiewania piosenek pod prysznicem? (śmiech) Od dziecka kochałam śpiewać. Moi rodzice są muzykami, więc zachęcali mnie zawsze do śpiewu i gry na pianinie. Myślę, że przy pracy nad moim pierwszym albumem byłam zbyt przewrażliwiona na punkcie własnego głosu. Wtedy uznałam, że chcę się odciąć od sceny R&B, gdzie słychać rozmyte wokale. Kiedy obserwowałam sposób, w jaki ludzie rozmawiali o moim pierwszym albumie, miałam wrażenie, że szufladkują mnie razem z artystami, z którymi się średnio utożsamiałam. Patrząc wstecz, widzę, że moim nadrzędnym celem było, żeby przy Oh No odciąć się definitywnie od tej grupy. Chciałam zadbać o to, żeby nikt mnie nie umieścił znowu w tym samym gronie (śmiech). Masz gruntowne wykształcenie muzyczne, które łączysz z praktyką. Uczyłaś też dziewczyny z Hamilton produkcji muzycznej. Dalej prowadzisz warsztaty? Od dawna już ich nie prowadzę. Moja przyjaciółka Crissy, która też mieszka w Hamilton, sama je zorganizowała i poprosiła mnie oraz kilka innych osób, abyśmy je poprowadziły. Te warsztaty były super. Bardzo chętnie poprowadziłabym znowu takie zajęcia, ale na to potrzeba funduszy i to niemałych. Każdy musi mieć komputer i kartę muzyczną. Potrzebowaliśmy grantu, żeby to zrealizować. Wspomniałaś, że uczyłaś się gry na pianinie, gdy byłaś dzieckiem. Ta umiejętność pewnie ułatwiła Ci szybki przeskok na produkcję muzyki na komputerze. Tak naprawdę nauczyłam się wszystkiego przy pomocy przyjaciół i YouTube’a. Bardzo mi pomógł Jeremy i wspomniana już przeze mnie Crissy. Kiedy miałam jakiś problem, po prostu szukałam rozwiązania na YouTubie. To jest niesamowite, ile można się nauczyć z tutoriali w internecie. Notabene, wiele z tych filmików wrzucili absolwenci Red Bull Music Academy. Sami uczą się z internetu i potem dzielą tą wiedzą z innymi. Wracając jeszcze do Kanady, jedną z pierwszych osób, które mi się z nią kojarzą, jest oczywiście premier Justin Trudeau, za którym ostatnio wszyscy szaleją. Co o nim sądzisz? Obiecał legalizację marihuany. Zobaczymy, czy się z tego wywiąże (śmiech). Czy właśnie tym zyskał Twój głos? Hehe, nie głosowałam na niego. Jest okay, ale zobaczymy, jak to się wszystko potoczy. Jakie masz plany wydawnicze? Mam nadzieję, że po powrocie z trasy, czyli około w lipcu, będę miała trochę czasu dla siebie, ale póki co średnio mi wychodzi pisanie muzyki na komputerze. Nie lubię siedzieć i stukać w klawiaturę. Czuję się, jakbym pisała piosenkę MIDI na karaoke. Lubię być w moim studiu. Myślę, że właśnie dlatego tyle czasu upłynęło
Fot.: Alex Welsh
MUZYK A W Y WIAD
między tymi dwoma albumami. Po prostu nie jestem w stanie komponować, gdy jestem w trasie. Zobaczymy. Za to lubię samplować, gdy jestem w drodze. Słucham muzyki i wyciągam z niej pętle. Póki co koncentruję się na rozwijaniu moich występów na żywo. Zaciekawił mnie pewien incydent dotyczący Twojego domu. Podobno uznałaś kiedyś, że doszło do skażenia ekologicznego i otoczyłaś się roślinami. Notabene, na okładce nowej płyty siedzisz zamyślona przed rzędem podświetlonych palm. Pytasz o mój zawilgocony dom? Heh, chyba przechodziłam jakiś stresujący okres w życiu, a wiesz jak to jest w takich chwilach. Człowiek odwraca swoją uwagę od źródła stresu. Jednak te problemy pojawiają się tak czy inaczej w naszej podświadomości. Wtedy zafiksowałam się na tym, że nasz dom jest zawilgocony. Rzeczywiście, piwnica była bardzo wilgotna, a w powietrzu utrzymywał się dziwny zapach. Koniec końców chodziło chyba po prostu o ten stres, ale swoją drogą rośliny bardzo mi pomogły. Czy możemy się teraz teleportować do Twojego studia? Trzymasz tam jakieś dziwne przedmioty? Rośliny albo pamiątki czy też jakieś inne rekwizyty? Tak, mam dużo śmiesznych bibelotów, ale nic szczególnie dziwnego. Czasami przyklejam do ściany zdjęcia przyjaciół i rodziny. Takie drobne rzeczy. Integrujesz się z ludźmi, gdy jesteś w trasie, czy raczej ogólnie szukasz ciszy? Jeśli mam czas, lubię się trochę pokręcić, ale nie zawsze to wychodzi. Na przykład wczoraj grałyśmy w Rzymie i miałyśmy dzisiaj rano lot o siódmej, więc trzeba było wyjechać z hotelu o wpół do piątej (śmiech). Nigdy nie ma na to czasu. Wszystko leci rach-ciach. Czy przypominasz sobie ostatnio jakieś śmieszne akcje? Bardzo lubię spotykać przyjaciół. Chętnie zobaczyłabym się z RP Boo, ale on grał tutaj wczoraj, także nie tym razem. Wiesz, to jest wszystko dużo bardziej nudne niż się ludziom wydaje, przynajmniej dla większości z nas to jest nudne (śmiech). Przez dużą część czasu siedzimy w tych naszych boksach odizolowani od innych ludzi. Ostatnio jak tu grałam, po mnie występował Danny Brown. Był na backstage’u i z niego to jest dobry wariat. Pamiętam, że on i jego DJ nieźle tu szaleli. Uwielbiam muzykę Danny’ego.
Högni Egilsson Nie ma człowieka bez wyobraźni
Z Högni Egilssonem, multiinstrumentalistą, kompozytorem, wokalistą oraz jednym z członków zespołu GusGus rozmawiamy o jego początkach; ludziach, którzy wywarli na niego największy wpływ oraz specyfice różnorodnych projektów. Artysta zdradza nam też, przed czym chciałby ostrzec siebie sprzed lat. Rozmawiała: Justyna Czarna / Zdjęcia: materiały promocyjne
21
MUZYK A W Y WIAD
Nie chcę, żeby mi mówiono: zróbmy to czy tamto. Chcę po prostu jechać w trasę i zrobić coś w stu procentach dla siebie.
Jesteś znany z wielu projektów. Najbardziej z tego, że jesteś częścią GusGus, ale udzielasz się też w zespole Hjaltalin, którego jesteś liderem. Dodatkowo coraz częściej występujesz solo. Można też usłyszeć twoje kompozycje w sztukach teatralnych i filmach. Co najbardziej odzwierciedla Ciebie samego? Dzisiejszy występ solo jest w sumie przekrojem całej mojej twórczości. Zobaczysz na nim odniesienia do każdego projektu, w którym biorę udział. Wybór jest bardzo osobisty i chyba najlepiej pokazuje mój sposób widzenia muzyki. Uwidacznia również, w jaki sposób kształtowała się ona przez lata we mnie samym. Ten występ ukazuje wyłącznie moje piosenki, aranżacje, produkcje i pisane przeze mnie teksty. Jest przecież wiele płaszczyzn rozpatrywania muzyki czy to samego głosu, czy sposobu nagrania, czy też warstwy tekstowej, czyli przekazu. W tym projekcie we wszystkim „jestem”, więc to najbardziej osobisty sposób wyrażenia mojej twórczości i siebie samego. Chociaż muszę przyznać, że w każdym projekcie, w który się angażuje, jest większa lub mniejsza cześć mnie samego. Zdarza się, że nie ma w nim mojej osobowości, ale za to jest na przykład szalony pomysł, jakaś niesamowita przygoda, w której chce wziąć udział. Spotkać się z innymi osobami, z którymi kochasz pracować. Nagrywać coś z orkiestrą albo usadzić siebie w kontekście słów, które tak naprawdę w ogóle do ciebie nie pasują. Czasami więc jest to coś intymnego i personalnego w znaczeniu rozumienia słów czy dźwięków. Czasami to coś dziwnego, niepasującego, ale ze swoją głębią. Jest jakaś wspólna cecha dla wszystkich Twoich projektów? We wszystkich doszukuję się pewnego stylu melodii, ich kształtu. Chociaż może to znaczy, że jestem nudnym człowiekiem, skoro słyszę to w każdym projekcie (śmiech). Jak powstaje myśl o solowym projekcie? Chęć zrobienia czegoś tylko swojego czy pokazania, że to co słyszymy w kolektywach, jest w dużej mierze Twoją zasługą? Po prostu zauważyłem, że mogę na chwilę uciec. Odkryłem, że nie mogę przejmować się już wszystkim dookoła i znaleźć coś dla siebie. Nie chcę, żeby mi mówiono: zróbmy to czy tamto. Chcę po prostu jechać w trasę i zrobić coś w stu procentach dla siebie. Zaprezentować piosenki, które
zrobiłem, zaśpiewać teksty, które napisałem i cieszyć się z grania na pianinie. To jedyny zamysł, dla którego powstał ten solowy projekty. Co oceniasz jako najtrudniejsze w pracy w grupie? Najtrudniejsze wbrew pozorom nie są różne wizje, ale zebranie wszystkich razem (śmiech). I najlepiej, żeby wszyscy mogli całkowicie oddać się projektowi i zająć się tylko robieniem muzyki. To prawdziwe wyzwanie, zebrać wszystkich zmotywowanych i pełnych ambicji do tworzenia czegoś nowego - każdy ma swoje momenty, a dopiero kiedy wszyscy są skoncentrowani tylko na muzyce, może powstać coś dobrego. Skoro już wspomniałeś o braku czasu i zajętości. Na ile możesz skupić się na robieniu muzyki bez myślenia o promocji? Żeby być muzykiem, nie możesz sobie pozwolić tylko na samo tworzenie. Naturalnie musisz mieć z czego żyć, żeby stworzyć sobie warunki do dobrego życia. Gdzieś w sobie musisz mieć także biznesowe podejście do muzyki. Każdy musi wypracować sposób na promocje, na pokazanie się i znaleźć jakaś drogę, którą można podążać, aby prezentować swoją twórczość. Teraz jeszcze musisz dostosować się do współczesnych potrzeb i nowych mechanizmów. Osobiście nie skupiam się dużo na promocji. Robię to, co potrafię najlepiej, ale to nie znaczy, że nigdy o tym nie myślę. W jakiś sposób siebie prezentujesz i trzeba się nad tym bardzo dużo zastanawiać, żeby to było dobre i prawdziwe. Czy tworząc muzykę, zastanawiasz się, jak zostanie ona odebrana? Czy jest to tylko i wyłącznie Twoje poczucie ekspresji, bez znaczenia czy odbiorca sam coś z tego wykonceptuje? Chyba to łączę. Oczywiście tworzę dokładnie taką muzykę, jaką chcę robić, bez jakichkolwiek nacisków. Jednak nie można przestać myśleć o tym, że chcesz, aby to, co tworzysz podobało się innym. Zawsze zastanawiasz się nad tym, jak dany utwór zostanie przyjęty w klubie albo na imprezie. Ludzie muszą chcieć słuchać twojej muzyki, tylko wtedy ma to na ciebie pozytywny wpływ. Nie możesz
Moja mama jest muzykiem, mój ojciec grał jazz, mój brat też gra na wielu instrumentach. Sam ćwiczyłem dniami i nocami.
23
MUZYK A W Y WIAD
zostać sam ze swoją kreatywnością. Musisz się otworzyć, pomyśleć o innych i wycisnąć z tego jak najwięcej. To jak założyć kostium, w którym pokazujesz się światu. W Polsce pewien chłopiec pociął sobie twarz, żeby wyglądać jak jego idol, który ma bliznę. Masz w sobie poczucie odpowiedzialności za to, co mówisz innym w swoich piosenkach? To straszna historia, a ja nigdy o tym nawet tak nie myślałem. Nie chcę w żaden sposób naciskać na ludzi. To nie zawsze musi być negatywny nacisk. Możesz w nich wywołać pozytywne emocje… Wiem, że mogę mieć wpływ na ludzi w dobrym tego słowa znaczeniu. Poruszać tematy społecznie zaangażowane, śpiewać o zależnościach i relacjach, o ekonomii i społeczeństwie. Wielu artystów to wykorzystuje. Natomiast co ja mogę zaoferować, to moje głębokie przemyślenia bez podtekstów. Nie chcę, żeby teksty miały wpływ na percepcje mojej muzyki. Daje mi to wolność, pokazuje, że jestem silną osobowością i nie muszę dotykać tych tematów, żeby coś ludziom dać. Moja muzyka ma mieć siłę samą w sobie. Porusza ich emocje i tym na nich wpływa. Pamiętasz pierwszy utwór, jaki zrobiłeś? Hmm…. Miałem aż 19 lat! Tak, byłem już stary, kiedy zacząłem robić swoją muzykę. Chociaż zawsze o tym myślałem. Pierwszym utworem był taki znany hymn dzieciaków, podkład pod poezję. Zrobiłem to z przyjaciółmi, nawet zdobyliśmy względną popularność, przynajmniej w szkole. Od zawsze wiedziałem ze mam głowę do tworzenia nowych melodii. Grałem na skrzypcach od 5. roku życia. Doskonale pamiętam, że będąc dzieckiem tworzyłem w głowie muzykę. Kiedyś nawet oznajmiłem swojej nauczycielce, że mogę robić piosenki na zawołanie, kiedy tylko zechcę. Taką pewność miałem zawsze. Jak miałem jakieś 8 lat, grałem na skrzypcach klasykę dla dzieci. To były jakieś stare barokowe pieśni. Pamiętam, że mogłem tworzyć w głowie ich inne wersje, słyszeć je całkowicie inaczej. Myślisz, że można się tego nauczyć? Czy jednak jest to swego rodzaju dar, który człowiek otrzymuje i powinien go pielęgnować? Nie mam pojęcia. Na pewno są osoby, które mają supertalent, który mogą jeszcze rozwijać i odkrywać. Z drugiej strony każdy z nas ma w sobie dar kreowania i robienia nowych rzeczy, bo każdy ma wyobraźnię. Nie ma człowieka, bez wyobraźni. To dar każdego z nas. Sama wyobraźnia może nie wystarczyć do stworzenia muzyki. Nie każdy ma słuch czy poczucie rytmu. Ale tego każdy może się nauczyć chociaż w podstawowym stopniu. Ja grałem non stop, nie wiem czy to w sobie miałem, czy się tego po prostu nauczyłem. Moja mama jest muzykiem, mój ojciec grał jazz, mój brat też gra na wielu instrumentach. Sam ćwiczyłem dniami i nocami. To była moja codzienność. Sam ją sobie stworzyłem, a muzyki możliwe, że się nauczyłem. Nie wierzę w supermoce i dary.
A w co wierzysz? W ludzi. Wierzę, że spotkałem bardzo wielu ludzi, którzy mieli na mnie wpływ, napędzali mnie i dawali siłę. Pomagali mi w rozumieniu muzyki, wierzeniu w nią, w jej wartość. Wiele osób pomogło mi poważnie spojrzeć na to, co robiłem. Spotkałem na swojej drodze wspaniałą nauczycielkę, ale też idolkę. Ona nadała standard mojej muzyce, pokazała mi muzykę inspirującą tradycyjną, klasyczną, ale też totalnie współczesną, nowoczesną. Imponowała mi sposobem, w jaki odbierała każdy dźwięk. Podchodziła poważnie do każdej muzyki i do bycia muzykiem. Pomogła mi obrać drogę, ale też wiem ile w tym było mojej ciężkiej pracy, ćwiczeń każdego dnia i pisania tekstów. Zawsze myślałem o sobie jak o żeglarzu. Nie wyobrażałem sobie życia z ustalonym grafikiem. Chciałem robić w życiu tylko to, na co w danej chwili miałem ochotę. Kierować się potrzebami chwili. Grać, kiedy chcę. Ćwiczyć, kiedy chcę. Spędzić cały dzień na pisaniu albo tylko próbować wstać z łóżka. Czy Twój cel i powód, dla którego tworzysz muzykę, zmienił się, czy jest taki sam przez te wszystkie lata? Chcę teraz zarabiać więcej pieniędzy (śmiech). Jak miałem 17 lat, grałem w zespole rockowym. Robiłem to, bo po prostu mnie to bawiło. To był jedyny powód. Nie myślałem nigdy o robieniu muzyki, aby z niej żyć. Grałem dla poczucia satysfakcji i zabawy. To się zmieniło około 22. roku życia, jak zacząłem sam komponować. Nie bałem się, że nie będę miał za co żyć, bo wszystko się jakoś poukładało. Powiedziałem o tej kasie, bo człowiek dorasta. I nie oszukujmy się. Możesz żyć chwilą, ale kiedyś i tak zapragniesz jechać na wakacje na Bahamy. Jest coś specjalnego i wyróżniającego w islandzkiej muzyce. Wasza wrażliwość i dbałość o każdy dźwięk. Czy gdybyś nagrał płytę w innym miejscu niż Islandia, zmieniłby się jej charakter? Czy może miejsce nie gra dla Ciebie roli? Gdybym nagrywał w Londynie, ten dźwięk byłby zdecydowanie inny. Jednak to zależy od inżynierów dźwięku, z którymi pracujesz, od producentów, a nie od piosenek. One byłyby tak samo nasycone Islandią czy to nagrane w domu czy w Los Angeles. Ich dusza byłaby z pewnością islandzka, tylko brzmienie zależałoby od miasta. Jedno jest pewne, emocje zawarte w piosenkach, zawsze będą twoje. Miejsce nie ma na to żadnego wpływu, a tylko to, kim jesteś. Gdybyś mógł porozmawiać z tym Högnim, który ma 19 lat i właśnie robi swój pierwszy kawałek, jaką dałbyś mu radę na przyszłość? Nie pij w następnych latach tyle alkoholu. Nie uganiaj się wszędzie za dziewczynami. Skup się na muzyce. Próbuj pracować jeszcze ciężej i jeszcze więcej (śmiech).
24
M U Z Y K A RE C E N Z JE
Die Antwoord
Beth Orton
Żabson
Suck On This
Kidsticks
Passion Fruits EP
¤
¤
¤
8/10
7,5 / 10
8/10
Cieszy fakt, że Beth Orton odnalazła przyjazne otoczenie w ANTI-, bo to wytwórnia dla niej wprost idealna. Nie tylko ze względu na przychylność, jaką obdarza wszelkich okołofolkowych „auteurs”, ale przede wszystkim za sprawą pozostawionej im twórczej swobody. Na Kidsticks Angielka mogła więc sobie pozwolić na swoisty powrót do korzeni, bez sentymentalizmu i poczucia wtórności. Zderzenie folku z elektroniką, którym czarowała już dwadzieścia lat temu, teraz odżywa w nowej, nieoczywistej formie, w czym duża zasługa współproducenta albumu, Andrew Hunga z Fuck Buttons. Onirycznym wokalom i pastoralnym, psychodelicznym melodiom towarzyszą więc zarówno zgrzyty i glitche, jak i krautrockowy rytm (Falling), funkowa kaczka gitary (Wire), dubowe przestrzenie (Petals) czy nieco etniczny groove (Snow). A najbardziej przebojowym punktem płyty i tak okazuje się pogodny flirt z nowofalowym electro w 1973. Może wciąż wygląda na zagubioną licealistkę, ale dojrzałość Orton jest równie niepodważalna, jak jej erudycja. Sebastian Rerak
Młody raper Żabson to ziomal, ale i urodzony kanciarz. Już w tytule swojej EP-ki puszcza słuchaczowi oczko, bowiem popularna marakuja to – z języka naukowego – męczennica jadalna. Krótkie, składające się z siedmiu utworów, wydawnictwo jest wyjątkowo smakowite i nie męczy choćby przez sekundę. Wszystko dzięki wielobarwnej palecie flow, która broni się w każdym swoim odcieniu. Dlatego też nawet tak karkołomne pomysły jak popłynięcie przez cały kawałek za pomocą auto tune’a (D’angel) wyglądają na przemyślane i niemożliwe do spartolenia. Kielczanin nie cierpi przy tym na brak mocnych wersów. Pierwszy przykład: otwierający materiał kawałek Chilli Lemon z gwoździem „a moja laska to najfajniejsza laska, nie wspominając już o jej wyglądzie”. Wspomnieć za to warto o Skunax Free i wersie: „palę skuna, walę xanax i mam święty spokój”. Po nawijkach tego nie słychać, ale jeśli faktycznie przyjmuje jedno i drugie – powinien przestać. Niech weźmie się za to za LP, bo polski rap dawno nie miał tak ciekawego newcomera. Krzysztof Nowak
Szalony zespół z Kapsztadu, który miał być jednosezonową internetową ciekawostką, przymierza się do wydania czwartego albumu. Preludium do niego jest niniejszy mixtape zawierający trzynaście nieopublikowanych dotąd kawałków. Część z nich to remiksy utworów znanych z poprzednich krążków Yolandi i spółki, a część to całkowicie świeżutkie rzeczy, w której znajdziemy m.in. przekorną „hiszpańską porno-rap-balladę” zatytułowaną Bum Bum, nagraną wspólnie z Ditą Von Teese agresywnie elektroniczną Gucci Coochie czy zahaczającą o klimaty rodem z horrorów lat 80. Siembambę. Zespół nieoczekiwanie skacze w stronę reggae na chilloutowym Dazed & Confused. W remiksach za to odkryjemy nowe i frapujące wcielenia takich hitów, jak np. Pitbull Terrier, I Fink You Freaky i Enter Da Ninja. Die Antwoord wrócili. Die Antwoord zaskakują. Die Antwoord są w kapitalnej formie i znów skutecznie rzucają swój afrykański urok. Mixtape można odsłuchać na necie za darmo, więc nie czekajcie ani sekundy dłużej i wchodźcie na SoundCloud. Kamil Downarowicz
29-31 LIPCA
Weronika Murek
Fascynuje mnie ludzka gadanina
Weronika Murek zadebiutowała zbiorem opowiadań „Uprawa roślin południowych metodą Miczurina”, który wzbudził niemałe zainteresowanie w literackim światku. W rozmowie z „HIRO” opowiada o zagadywaniu lęku przed śmiercią, dobrym okrucieństwie i podsłuchiwaniu rzeczywistości. Rozmawiała: Helena Łygas / Zdjęcia: Anna Mika
Francuska filozofka i eseistka, Hélène Cixous stwierdziła, że kobiety są postrzegane przez pryzmat tego, jak wyglądają w znacznie większym stopniu niż mężczyźni. Czujesz tę presję? Rzeczywiście tak jest i myślę, że dotyczy to każdej grupy zawodowej, niekoniecznie tylko pisarek czy osób publicznych. Na przykład szykując się na galę rozdania Paszportów Polityki, nie zastanawiałam się długo nad tym, co chcę założyć, po prostu ubrałam się zachowawczo i elegancko. Stwierdziłam wtedy, że skoro i tak będę stresować się całym wydarzeniem, to byłoby dobrze, gdybym nie musiała przejmować się chociaż swoim wyglądem.
Cofnijmy się trochę w czasie. Masz 19 lat, właśnie zdałaś maturę i składasz papiery na studia. Czemu wybrałaś prawo? Wydawało mi się, że to najrozsądniejsze studia dla humanisty, z czym teraz się nie zgadzam, ale do takiego wniosku doszłam już na uniwersytecie. To mądrość nabyta, z którą niewiele mogę zrobić, bo już nigdy nie będę miała 19 lat i szansy podjęcia innej decyzji w tej kwestii. Na szczęście wciąż mam przed sobą wybór, jaki zawód chcę wykonywać. Zresztą nie traktuję tych studiów jako kilku zmarnowanych lat. Nauczyłam się wtedy bardzo wielu przydatnych rzeczy. I nie chodzi mi wyłącznie o prawo autorskie, ale też o logikę i to nie taką opartą na równaniach, ale bardziej tę kryjącą się na przykład w konstrukcjach zdania, interpretacji.
27
L I T E R AT U R A W Y W I A D
Czyli logiczny ciąg przyczynowo-skutkowy wyglądał w Twoim przypadku następująco: kończysz prawo, dostajesz się na aplikację adwokacką i pewnego dnia postanawiasz napisać książkę? To nie było tak, że nagle wymyśliłam sobie, że zacznę pisać. Chciałam to robić od dziecka. Dopisywałam zakończenia książek, które mi się podobały. Możliwość przedłużenia historii była dla mnie czymś nieprawdopodobnie nęcącym. Sprawienie, żeby historia mogła trwać dalej, co to była za władza! Trudno powiedzieć, że ja podjęłam decyzję o napisaniu książki. Ona bardziej sama się podjęła. Interesuje Cię, jak czytelnicy odebrali Twoją ostatnią książkę? Bardzo, przeczytam wszystkie recenzje i opinie czytelników. To moja pierwsza książka, do pewnego stopnia eksperymentalna, więc ciekawi mnie to, w jakim stopniu ten eksperyment się powiódł. Czytelnicy weryfikują moją – w cudzysłowie – wizję tej książki. Czy eksperyment pt. Uprawa roślin południowych metodą Miczurina się udał? Trudno powiedzieć. Opinie są skrajne. Chciałam, żeby zbiór niósł raczej wrażenie niż konkretne przesłanie, które można sobie z niego wyabstrahować. Chodziło o wrażenie swego rodzaju obcości, niepokoju. Dobrze byłoby wywoływać ten rodzaj zdziwienia, który każe się zatrzymać i przeczytać jakieś zdanie jeszcze raz. Twoi bohaterowie są dość marionetkowi, od psychologizacji mocno odcinasz się też w wywiadach, mówiąc, że budowanie złożonych postaci jest Ci obce. Jednak Twoje opowiadania są poniekąd idealnym materiałem do analizy freudowskiej. Mamy mnóstwo zbliżeń na konkretne przedmioty, logikę rodem z marzenia sennego. Ile w tych opowiadaniach jest z Twojego otoczenia, życia? Z tą analizą freudowską jest trochę tak, że można jej poddać właściwie każdą scenę, w której ważne są przedmioty. Ale faktycznie – obrazy, które pomnożyłam w książce bazują na tym, co gdzieś, kiedyś widziałam. Przedszkole przedstawione w jednym z opowiadań nie jest tym, do którego chodziłam, ale jego obraz został zbudowany z wycinków wspomnień z tamtego okresu. Pamiętam szereg rekwizytów, jak np. fluorescencyjny, plastikowy jeż na ołówki. Twój obraz przedszkola z opowiadania Organizacja snu w przedszkolu wydaje mi się do pewnego stopnia przeżyciem pokoleniowym. Rozpoznaję w nim
Miasto, podobnie jak współczesność czy technologia, mało mnie inspirują, mimo że jestem straszną gadżeciarą. mnóstwo elementów. Zabiegi higieniczno-zdrowotne, panie pełniące ściśle określone funkcje, jak Twoja „Spacerowa” i „Jadalna”. Ciekawe, że to mówisz. Ostatnio zostałam zapytana à propos tego opowiadania, skąd wiem, jak wyglądało przedszkole w latach 70., więc to doświadczenie jest raczej międzypokoleniowe. To chyba trochę taki twór, w którym czas się zatrzymał, zupełnie jak PKP. A skąd wyraźnie unoszący się nad całym zbiorem motyw śmierci? To chyba rodzaj zagadywania lęku przed nią poprzez osadzanie śmierci w kuriozalnym sztafażu – doczepienie jej mysich uszu, wąsów czy właśnie wymyślenie historii. Za tego rodzaju obłaskawieniem lęku w wyobraźni idzie obłaskawienie go w sferze psychicznej. Lwia część pisarzy z Twojego pokolenia skupia się na współczesności. U Ciebie czas jest rozpięty pomiędzy wsią wyjętą z początku ubiegłego wieku, jak w opowiadaniu Ołówek, siekierka, kijek, a latami 90. Miasto, podobnie jak współczesność czy technologia, mało mnie inspirują, mimo że jestem straszną gadżeciarą. Opowiadanie, o którym wspomniałaś nie nawiązuje do konkretnego czasu, tylko do baśni o Brzydkim Kaczątku, fraza: „Jakże pięknie było na wsi! Jesień była w pełni!” to trawestacja z Andersena. Wszystkie Twoje postaci zdają się być też dość transparentne płciowo. To, że Brzydkie Kaczątko pracujące w sklepie jest dziewczyną stanowi kwestię umowną. Czytelnik rozpoznaje płeć bohaterów właściwie tylko dzięki użyciu form rodzaju żeńskiego. Faktycznie, właśnie w ten sposób traktuję bohaterów – jako ludzi bez cech indywidualnych, więc także i płci. Na jednym ze spotkań autorskich pewien pan wstał i powiedział, że „to wszystko jest bardzo ciekawe”, ale on miał niekiedy problem z oceną kto jest kobietą, a kto mężczyzną. Mam wrażenie, że postacie, które tworzę, to właściwie jedna postać, która rozbija się na swoje małe klony. Ten efekt mam na myśli mówiąc o kiepskiej psychologizacji. Moim
28
L I T E R AT U R A W Y W I A D
Presja sprawia, że człowiek staje się trochę okrutny w stosunku do tego, co napisał, ale to dobre okrucieństwo. Nie były najlepsze, ale wiele nauczyłam się o teatrze między innymi tego, że równie ważne co tekst, jest to, co widzisz. Po tej przerwie wróciłam do pisania pod teatr i napisałam sztukę, która wygrała w Gdyni (W maju 2015 roku Weronika Murek została laureatką Gdyńskiej Nagrody Teatralnej za sztukę Feinweinblein – przyp. red.).
bohaterom można by podmienić dymki i nie za wiele by to zmieniło, no może poza najdłuższym opowiadaniem – W tył, w dół, w lewo. Chcę, żeby konkretne zdanie zostało wypowiedziane, a to, kto to zrobi jest drugorzędne. Póki co zawiesiłaś aplikację adwokacką. Masz zamiar iść w stronę publicystyki, jak większość współczesnych polskich pisarzy? Nie, publicystyki na pewno nie. Niedawno zaczęłam pracować dla teatru i myślę, że jeśli chodzi o teksty o współczesności kusi mnie bardziej taka forma. Pisząc sztukę, masz możliwość skomentowania rzeczywistości, szybszego zareagowania niż w przypadku książki, napisania czegoś, co się zdezaktualizuje. Zawsze interesowałaś się teatrem? Nie. Teatr źle mi się kojarzył. To było miejsce, do którego chodziło się z klasą, żeby nie iść na matematykę albo fizykę. Staroświeckie, przykurzone miejsce i odrażające dekoracje, po prostu nuda. Historia z pisaniem dla teatru zaczęła się od tego, że pokazałam swoje opowiadania przyjaciółce, która zauważyła, że są oparte przede wszystkim na dialogach. Zasugerowała, żebym spróbowała napisać coś, co będzie czystym dialogiem. Napisałam wtedy jednoaktówkę, która delikatnie mówiąc nie była dobra. Pomyślałam, że może powinnam zacząć uczyć się teatru po prostu do niego chodząc. Żeby mieć dostęp do wejściówek zgłosiłam się do gazety studenckiej, dla której pisałam recenzje ze spektakli.
Nie zadam pytania rodem z gazetki szkolnej, co radziłabyś młodym adeptom sztuki pisania. Jednak chciałam zapytać czy jest coś, co zweryfikowało Twoje podejście do pisania? Świetną sprawą są warsztaty pisarskie. Nie chodzi w nich o to, że ktoś powie ci „to jest ładne zdanie”, a ty zakreślisz je w kółeczko. Dla mnie najważniejsza była świadomość, że ktoś będzie czytał to, co napisałam i nie będą to rodzice, którym laurka zawsze się spodoba. Chodzi o rodzaj pewnej presji. Cytując klasyka ważne, by „zrobić tak, żeby nie było krytyki tylko aplauz i zadowolenie”, to znaczy dać z siebie wszystko i włożyć w tekst mnóstwo pracy. Zadie Smith napisała kiedyś, że nie ma lepszego redaktora niż pisarz siedzący z ołówkiem nad tekstem, który zamierza za chwilę przeczytać publiczności. Wtedy stajesz się najbardziej surowym krytykiem. Wychodzą wszystkie ryzykowne żarty, niezgrabne porównania, puenty, których nie jest się w stu procentach pewną, chociaż w domu wydawały się do obronienia. Presja sprawia, że człowiek staje się trochę okrutny w stosunku do tego, co napisał, ale to dobre okrucieństwo. Skąd u Ciebie taka umiejętność oddania dialogu? Pewnie po części z podsłuchiwania rzeczywistości. Z wyłapywania zdań, które wydają mi się kuriozalne, a przez to ciekawe. Fascynuje mnie ludzka gadanina. Coraz mniej rozmawiamy i chcemy się porozumieć, bardziej zależy nam na zagadaniu kogoś, a może najbardziej samego siebie. Idziesz np. do fryzjera i tam zawsze rozgrywa się podobny small talk, który potrafi być strasznie męczący, ale jednocześnie fascynujący. Być może cała ta gadanina jest nam potrzebna po to, żeby od czasu do czasu pomiędzy „co słychać?”, a „ładna pogoda” wymsknęło nam się coś prawdziwego i ważnego.
30
DESIGN W Y WIAD
Lidia Pańków
Eksperyment społeczny
Lidia Pańków jest dziennikarką i redaktorką. Na co dzień zajmuje się zagadnieniami centrum i peryferii oraz szeroko pojętą kulturą wizualną. W maju ukazał się jej debiutancki reportaż „Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego”. W rozmowie z „HIRO” opowiada m.in. o pracy nad książką oraz zawłaszczonej przez konsumpcję kulturze miejskiej. Tłumaczy też, dlaczego nie chciała walczyć z wizerunkiem Ursynowa jako blokowiska. Rozmawiała: Karolina Rudnik / Zdjęcie: Marta Pruska
Pamięta Pani moment, w którym pomyślała, że napisze książkę o Ursynowie? To było po kilku spotkaniach z bohaterami w 2010 albo w 2011 roku, czyli naprawdę dawno. Wtedy spotkałam się między innymi z panem Ryszardem Stryjeckim, który prowadził plener rzeźbiarski. Rozmawiałam również z projektantką zieleni panią Ireną Bajerką oraz architektami Olgierdem Jagiełłą i Jerzym Szczepanikiem-Dzikowskim, którzy dziś prowadzą renomowaną pracownię architektoniczną JEMS Architekci. Po spotkaniach przystąpiłam do spisywania wywiadów i zaczęły mi się wyłaniać małe formy tekstów. To oczywiście potem
zginęło w tysiącach poprawek i zmian koncepcji. Cały pomysł radykalnie ewoluował. Ze strony wydawnictwa dochodził proces redakcji, bardzo staranny, który trwał rok. Współpraca z panem redaktorem Łukaszem Najderem była bardzo intensywna. Ostateczny kształt wyłaniał się przez pięć lat, czyli bardzo długo. W książce pojawia się sformułowanie „eksperyment społeczny” na określenie Ursynowa. Jakie były jego główne założenia? Na etapie planowania architektonicznego zakładano taki sposób organizacji przestrzeni, który zachęci ludzi do spotkań. Taką rolę
31
DESIGN W Y WIAD
miały pełnić np. pieszociągi – przestrzenie, w których ludzie mieliby się widywać przy zwyczajnych czynnościach, typu wizyta w pralni. Nie powstało też Biuro do Rozmów z Mieszkańcami, dzięki któremu spółdzielna dowiadywałaby się o oczekiwaniach obywateli. Natomiast ruszył Zespół Klubów Mieszkańców i punkty terapii dla potrzebujących pod egidą ośrodka Synapsis. Poświęcam jej rozdział Popielniczki. Pojawiły sie też kluby dla dzieci, w których cały dzień dostępni byli pedagodzy do opieki i animacji. Za darmo, bez konieczności zapisywania dziecka. Wprawdzie działały krótko, ale to wszystko działo się na etapie projektowania. Animatorzy, terapeuci, psycholodzy z grupy Synapsis, która ewoluowała z Młodzieżowego Ośrodka Leczenia Nerwic kierowanego przez Kazimierza Jankowskiego, współpracowali z projektantami w czasie powstawania planu Ursynowa Północnego. Jedno z drugim było sprzężone. Wiemy, że był konkurs na osiedle „Ursynów Północny”. Można zatem założyć, że mogło on wyglądać inaczej. Myśli Pani, że lepiej? Oglądanie innych planów konkursowych było bardzo ciekawe. W większości nie były równie dobre, co te, które wygrały, ale na pewno ciekawe do snucia historii alternatywnych. Powstał m.in. projekt bloków w układach koncentrycznych i inny – zwany Ursynowskimi Plantami, z dominacją terenów zielonych. Projekt, który wygrał, miał jednak w sobie założenie różnorodności kubatur budynków i układów. Została ona jeszcze bardziej rozwinięta, gdy pojawił się nowy projektant generalny, czyli Marek Budzyński. W tym sensie trudno mi sobie wyobrazić, że mógłby wyglądać lepiej. Nie mam takiego wrażenia. Natomiast mógłby mieć lepsze wykończenia, gdyby realia historyczne nie były takie, jakie były. Na Ursynów „zasiedlano” artystów, designerów. Mieszkali tam opozycjoniści. Skąd więc łatka przede wszystkim blokowiska? Przyznam, że nie miałam poczucia „misji”, że będę pisać coś, co pozwoli myśleć ludziom o Ursynowie inaczej niż o blokowisku. Od początku miałam wrażenie, że on jest odrębny, ma swoją mitologię i legendę, mnóstwo fanów, aktywnych m.in na portalu ursynów.org, gdzie trafiły setki archiwalnych fotografii. Myślę, że gdybym czuła, że to blokowisko, które muszę odczarować, mogłabym mieć poczucie zadania, z którego trzeba się celująco wywiązać. I to by mnie zmęczyło. Trzymałam się faktów. Nie chciałam też ulec modzie na „socmodernizm”, bardzo popularnej wśród młodych ludzi. Chciałam uniknąć naiwnego zachwytu. Zależało mi na pokazaniu, że projekt ten miał wiele dobrych założeń. Interesowała mnie też warstwa humanistyczna, ludzka. Nie rozpatrywałam tego w kategoriach ideologicznych.
Jest takie przekonanie, że architektura wielopłytowa to szkaradzieństwo i gdyby historia potoczyła się inaczej, a w Polsce nie było komunizmu to... Takie gdybanie. W książce jest w ogóle jeden jedyny rozdział pt. Hece, który przedrukowała prasa. Pojawiają się w nim wątki eksponujące klęskę planowania i wykonawstwa w warunkach realnego socjalizmu. Jest trochę sensacyjny i zgodny z tym, co sobie wyobrażamy, ale ja chciałam pisać uniwersalnie. To miała być historia o zamieszkiwaniu, o nadziejach. Przywołuje Pani postać Juliana Ursyna Niemcewicza, wskazując na początki dzisiejszego Ursynowa. Chronologiczna staranność, linearna ciągłość czy chęć odklejania łatki socjalistycznego projektu? To ciekawe pytanie. Jest takie przekonanie, że architektura wielopłytowa to szkaradzieństwo i gdyby historia potoczyła się inaczej, a w Polsce nie było komunizmu to... Takie gdybanie. I to nas odsyła do folwarków, jakiejś pańszczyzny, wsi trochę sielskich, trochę biednych. Wyłania się obraz, który trudno traktować poważnie tak naprawdę. Przywołuję Niemcewicza, bo jego fantazje skojarzyły mi się z fantazjami ówczesnych architektów, Budzyńskiego czy Bajerskiej. On był ogrodnikiem, oprócz tego że ziemianinem i należał do elity. Wymiar ekologiczny był dla niego bardzo ważny. Myślał przede wszystkim, że zrealizuje swoje wizje kameralnego życia ze zwierzętami. Próbuję przywołać owo pragnienie sielskości, które w projekcie Budzyńskiego wraca. To mnie interesowało – zestawienie wyobrażeń z kompletnie różnych porządków. Pierwsze zdanie, na które wszyscy zwracają uwagę, że o mały włos a Ursynów byłby Ameryką albo Waszyngtonem, nie tylko odsyła do amerykańskich fascynacji Niemcewicza, który planował tak nazwać swoją posiadłość. Odnosi się także do tego, że mnóstwo ludzi projektowało swoje wizje na Ursynów: że to lepszy świat, że odpowiada pewnej wizji szczęśliwości. To się kojarzy z ówczesnymi wyobrażeniami ludzi z bloku wschodniego o ładzie amerykańskim. Zastanawiam się, co by było, gdyby nie powstał pomysł zbudowania w kilka lat od zera nowego osiedla. Myślę, że powstałoby miasteczko Wilanów. Pewnie nie wyewoluowalibyśmy w stronę surowego, skandynawskiego krajobrazu. Może mielibyśmy Kabaty do n-tej potęgi. Ale myślę też, ze Ursynów Północny, otwierający to całe pasmo, nadaje reszcie pewnego oddechu. Idea przestrzeni, harmonii architektury i zieleni rozciąga się z tzw. bramy ursynowskiej na Imielin i Natolin.
32
DESIGN W Y WIAD
Trzeba powiedzieć, że kultura miejska została w dużym stopniu zawłaszczona przez tę stricte konsumencką. Ale to się zdarzyło wszędzie. Myślę, że pójdziemy w stronę tworzenia czegoś razem, a ostentacyjność ulegnie wygaszaniu.
W jaki sposób mieszkańcy innych dzielnic patrzyli na budowę Ursynowa? Dla jednych to było marzenie o nowoczesności, komforcie dużego mieszkania, metrze, superkomunikacji. Dla innych, np. ludzi z Saskiej Kępy czy Żoliborza, Ursynów jawił się jako istny koniec świata. Zderzały się zupełnie nieprzystajace do siebie wizje. Myślę, że nadal tak jest. Przeprowadzka była czymś godnym pozazdroszczenia czy aktem zsyłki? Jedno i drugie. Z jednej strony mieszkania były duże i jasne, więc rodziny wyobrażały sobie, że wreszcie będą miały superkomfort, doświadczą namiastki nowoczesności w wersji skandynawskiej czy szerzej europejskiej, bo pojawiały się już meble „kontiki”, czyli taka Ikea produkowana w Polsce. Z drugiej strony wśród mieszkańców dawnej Warszawy Ursynów mógł budzić wrażenie zsyłki, jakiegoś rodzaju kompromisu. Już wtedy, wiele lat temu, współpracujący z zespołem Marka Budzyńskiego socjolog Krzysztof Herbst zastanawiał się, jak zbudować wokół Ursynowa dobry PR. Mam wrażenie, że to pytanie nadal jest aktualne. Na pewno trudno jest mu konkurować z Mokotowem, Żoliborzem, Saską Kępą czy Ochotą, gdzie np. w starej zabudowie otwierają się jakieś małe agencje mediowe, domy produkcyjne. Na Ursynowie nie zaistnieje w takim wymiarze jak we wspomnianych dzielnicach kultura targów śniadaniowych i rozciągającej się na wiele godzin cappuccino w knajpie. Ursynów nie ma takiej tkanki. Ale wydaje mi się, że posiada za to potencjał dzielnicy rodzinnej albo studenckiej. Sprawia wrażenie miejsca umiarkowanego, jeżeli chodzi o snobizmy, ale też oferującego sporo terenów zielonych do rekreacji, które w związku z sytuacją ekonomiczną, trzeba traktować serio. Nie jest pewne, że ludzie bedą mieć coraz wiecej pieniędzy na picie kawy na mieście. Może właśnie coraz mniej. Słyszałam, że studenci bardzo lubią Ursynów. Kolejną grupą są wspomniane rodziny, potrzebujące dużego metrażu, balkonu, ogródka. Ten wymiar eko wydaje mi się atutem, ale też kwestia swoistej autentyczności.
Zajmuje się Pani w pracy dziennikarskiej zagadnieniami peryferii i centrum. Ursynów był ciekawy z takiej perspektywy? Jestem też redaktorem mody w Twoim Stylu (śmiech). Jeżdżę na różne wydarzenia, które obserwuje cały świat. Zdarza mi się jakiś fashion week, wielki pokaz mody w Pekinie etc. One pokazują, jak świat wyobraża sobie sam siebie, czym jest glam czy prestiż. Tam to widać bardzo dobrze. Z kolei Ursynów ma zupełnie inne oblicze. Jest bardziej lokalny, a jednak na jego kształt – ludzki czy urbanistyczny – wpłynęło pokolenie ludzi bardzo utalentowanych, zorientowanych w najnowszych tendencjach, ale może mniej zapatrzonych we wzorce „skądś”. Nurtuje mnie pytanie, gdzie dziś znajduje się owo „centrum?”. A może już go nie ma? Czy związane jest z pieniędzmi, czy z tym, co jesteśmy w stanie przeczytać ze zrozumieniem, do czego się odnieść, co przyswoić, uznać za własne. To truizm, jeśli powiem, że świat wielkich eventów typu fashion czy design week, jest coraz bardziej taki sam, niezależnie od miejsca, w którym się rozgrywa. Bodajże Ziemowit Szczerek napisał kiedyś, że problem Polski polega na tym, że jest idealnie przeciętna pod każdym względem. Zgodziłaby się Pani z tym? Myślę, że np. urbaniści Ursynowa mieli mniejsze problemy tożsamościowe niż pokolenie dzisiejszych 30- czy 40-latków. Posługiwali się uniwersalnymi hasłami: zdrowe społeczeństwo, budowanie więzów, bezinteresowność, wspólnota. Te wartości były dla nich oczywiste. Dziś trochę nie wiemy, skąd czerpać wzorce. Polacy trochę kopiują, sama nie jestem od tego wolna. Jesteśmy zapatrzeni w USA, nasze kawiarnie mają przypominać np. brooklyńskie czy skandynawskie albo paryskie bistro, wtedy jest „dobrze”. Trudno jest wydobyć swoistość, własną jakość, choć oczywiście to się zdarza. Być może jest w nas poczucie, że jesteśmy niedookreśleni. Z drugiej strony jest mnóstwo młodych projektantów ubrań czy wzorników, którzy już bardzo świadomie do polskiego dziedzictwa nawiązują. I to nie tylko do polskiego designu lat 60., ale sięgają jeszcze głębiej. Zresztą nawet w czasie rozmów
33
Autorka okładki: Agnieszka Pasierska/Pracownia Papierówka
DESIGN W Y WIAD
z Markiem Budzyńskim czy z innymi architektami okazywało się, że oni nie czerpali wcale wzorców z Zachodu. Tłumaczyli, że byli po prostu wykształconymi ludźmi z poczuciem wiary we własne możliwości. Mówi się często o utracie ciągłości przez Polskę – wojny, potem PRL. A tak naprawdę ci architekci i projektanci byli karmieni ideami przedwojennego socjalizmu, najlepszymi tradycjami. Elity PRL to nie bezmyślna masa, skądś się wzięli, byli doskonale wykształceni, bardzo czujni intelektualnie. Wyobraża sobie Pani, jakie zmiany nastąpią w dalszej perpektywie? Trzeba powiedzieć, że kultura miejska została w dużym stopniu zawłaszczona przez tę stricte konsumencką. Ale to się zdarzyło wszędzie. Myślę, że pójdziemy w stronę tworzenia czegoś razem, a ostentacyjność ulegnie wygaszaniu. Moi znajomi angażują się np. ogrody społecznościowe. Zresztą odnoszę wrażenie, że nawet to młodsze pokolenie, sławni millenalsi, też są mniej nastawieni na ostentacyzm. Są mniej skłonni wydawać chore pieniadze, żeby dobrze wyglądać, co w przypadku mojego pokolenia było istotne. Kiedy komuna upadła, mieliśmy kilkanaście lat. Dla nas wyjazd do Paryża był wycieczką do innego świata, wszystko wydawało się zachwycające, wciągające, tajemnicze i atrakcyjne. Teraz już chyba tak nie jest. Poza tym też ścieżki kariery się różnią, są mniejsze możliwości rozwoju zawodowego, więc trzeba stawiać na inne
wartości. Ludzie nie mają ochoty się mobilizować za pieniądze, które nie są tak wielkie. Myśmy z jednej strony chcieli się dorobić, a z drugiej być „jak ktoś”, co wynikało z wiary, że gdzieś żyje się sensowniej, bardziej „sexy”. Teraz kryzys może się rozwijać wszędzie, poza wysepkami dobrobytu, nie ma punktu odniesienia. Oczywiście mogę się mylić, ale takie są moje odczucia. Zajmuje się też Pani szeroko pojętą kulturą wizualną. Pisała sporo o designie. Kiedyś interesowały mnie trendy. Od tego zaczęłam dziennikarską karierę 10 lat temu. Śledziłam, kiedy w Polsce pojawiały się pierwsze concept store’y, kawiarnie, gdzie sprzedawano odrestaurowane albo autorskie meble, inicjatywy targów miejskich. Opisałam klubokawiarnię Chłodna 25, zanim zrobił się wokół niej szum w 2005 czy w 2006 roku (śmiech). Z czasem, kiedy ten boom nabrał rozpędu, poczułam potrzebę patrzenia w przeszłość, przyglądania się temu, kim my jesteśmy, kim byli nasi rodzice, na czym się wychowali. Bloki w słońcu są bardzo techniczne na początku. Nie bała się Pani, że zainteresują tylko varsavianistów? Nie myślalam o tym, dla kogo jest ta książka. Spotkałam się z bardzo pozytywnym odbiorem. Rozdziały architektoniczne były trudne do napisania ze względu na żargon fachowy. Dla mnie jednak ważne było, żeby nie udawać, że projektowanie jest czymś miękkim. To są jednak twarde dane, bez których nic się nie zrobi. Ale potem są duże fragmenty o zieleni, subkulturach, o mieszkańcach, więc jeżeli ktoś przebrnie przez początek, zostanie wynagrodzony. Bez pierwszych rozdziałów wyszłaby paplanina, bo jednak to, co się wyłoniło, czyli kształt architektoniczny, bazował na procesie projektowania, który jest bardzo trudny. Nie mam wielkiego lęku przed odbiorem tej ksiażki, bo archtektura nie musi interesować wszystkich. Poza tym tam jest dużo historii ludzkich. Myślę, że podoba się to, że to polska historia, ale nie nacjonalistyczna, za to odwołująca się do pozytywnych wartości – „ekologicznych” i „wspólnotowych”. Od kiedy klimat polityczny się zmienił, brakuje takich rzeczy. Rozsmakowała się Pani w dużych formach? Będą kolejne książki? Na pewno nie tak inżynieryjne (śmiech). Ciągnie mnie też do prozy, niekoniecznie myślę o reportażu.
34
DESIGN
Design Savoy Cabbage Fruit Planter Jeśli macie dość nudnych plastikowanych misek na owoce, przedstawiamy zabawną alternatywę. Oto designerska miska w kształcie kapusty zaprojektowana przez duet Chen Chen i Kai Williams. Miska wykonana jest z cementu, więc do najlżejszych nie należy, ale kto by się tym przejmował? My jesteśmy w trakcie wyrzucania starych naczyń i robienia miejsca w szafkach na Savoy Cabbage. Wam radzimy to samo. needsupply.com
Visu Wood Base Chair: Upholstered Visu to po fińsku „precyzja”. Patrząc na krzesło zaprojektowane przez Mikę Tolvanena, nie ma co się dziwić, że właśnie tak brzmi jego nazwa. Popularna wersja mebla tym razem pojawia się w wersji tapicerowanej. Drewniane podstawy w postaci naturalnego dębu lub lakierowanego popiołu wprowadzają przyjemny kontrast materiałów. Idealnie wyprofilowane, przepięknie wykonane. Diament wśród krzeseł. aplusrstore.com
Poduszka Copacabana Kropki i palmy – czy istnieje lepsze połączenie? Jesteśmy głęboko przekonani, że nie. Oto różowa poliestrowa poduszka, która bez wątpienia powinna się znaleźć w waszej sypialni. Lekka, miękka o uroczym princie podbiła serca wielu osób na całym świecie. Uważajcie przy praniu – bęben pralki może ją nadwerężyć, dlatego przeznaczona jest wyłącznie do prania ręcznego. leifshop.com
35
DESIGN
Ceramiczny ananas Jeżeli należycie do grona gadżeciarzy i lubicie mieć na półkach nie tylko książki, ceramiczny ananas to coś dla was. Precyzycjnie odwzorowany kształt owocu sprawia, że nie mamy do czynienia z mało wyszukanym bibelotem, ale jakościową designerską robotą. Dodatkowym atutem jest kolor. Biel balansuje dość oczywisty wydźwięk całości. Może czas na wzbogacenie waszych mieszkań o tropikalny look? katiekime.com
Podkładki pod kubki od Garance Dore Zbliża się czas letnich imprez na świeżym powietrzu. Chcecie zaskoczyć waszych gości? Czas na oryginalne podkładki w iście popkulturowym wydaniu. Pastelowa kolorystyka, niebanalne kreski – oto nasz (przestestowany!) przepis na to, by wasze przyjęcie należało do najdłużej wspominanych. A nawet jeżeli nie planujecie żadnego w najbliższym czasie, podpowiadamy, że podkładki świetnie prezentują się na Instagramie! papersource.com
Planter Czy są tu jacyś domorośli ogrodnicy? Jeżeli znudziły wam sie klasyczne gliniane lub plastikowe doniczki, przedstawiamy wam fantastyczne plantery. Dostępne są w dwóch ponadczasowych kolorach: złotym i srebrnym. Sprawdzą się w przypadku najróżniejszych roślin. Są pojemne, więc nie musicie się martwić o rozrastające się korzenie. Pomieszczą wszystko. My jesteśmy bardzo na tak, zakasamy rękawy i bierzemy się do sadzenia. aplusrstore.com
Zlew Prospero Planujesz drobny remont kuchni i czas na wymianę zlewozmywaka? Prospero to ekskluzywny, superpłaski zlewozmywak stalowy, który można montować na równi z blatem. Instalacja typu flush mount pozwala zachować idealnie równą płaszczyznę. Prospero wtapia się w kuchenną zabudowę. Minimalistyczną bryłę uzupełniają pieczołowicie zaprojektowane przelew i odpływ. Produkt jest wytwarzany ręcznie z wyjątkowej grubości stali szlachetnej. deante.pl
Bookend Bookendy, czyli stabilizujące zakładki to jeden z lepszych wynalazków. Komu nigdy książki nie zagrały samoistnie w domino, niech podniesie rękę. Nas ostatnio urzekł czarny z ironicznym napisem: Książki, których nie przeczytałem. Jeżeli miesiącami gromadzicie lektury „na potem”, powinniście rzucić okiem na ten bookend. Może w końcu uda wam się wszystko zebrać w jednym miejscu i nadrobicie zaległości czytelnicze? hm.com
36
M O DA A R T Y K U Ł
Moda ma smutne oczy
W kampanii rosyjskiej marki ZDDZ operator pyta modela, czy ten kiedykolwiek miał depresję, a uroczy chłopak o aparycji Apolla stwierdza bez ogródek: „Jasne, że tak. Ale kto jej nie miał?”. W modzie problem ten dotyczy właściwie wszystkich i wszystkiego. Każdego jednak w nieco inny sposób. Tekst: Aleksandra Zawadzka / Ilustracja: Tomasz Wagner
C
o łączy Sylvię Plath, Lanę del Rey, Marilyn Monroe, Virginię Woolf, Brittany Murphy i Persefonę? Wszystkie były smutne. Wprawdzie nie płakały na każdym kroku, ale zdecydowanie wiedziały, że nie muszą być cały czas uśmiechnięte i szczęśliwe. To nienaturalne. Nie możesz nosić wiecznie uradowanej maski, bo zwariujesz. „Myślę, że kobiety, które nie płaczą, są głupie” – mówiła Angela w filmie Godarda Kobieta jest kobietą. W ten sposób pokazała, co myśli o ideale silnej, współczesnej dziewczyny. A był to ledwie rok 1961. Bunt w podobnym duchu uprawia na swoim Instagramie Audrey Wollen, twórczyni Sad Girl Theory. Artystka od pewnego czasu sukcesywnie zalewa internet swoimi zdjęciami, gdzie pozuje często w bieliźnie albo dokleja swoje nieidealne ciało do klasycznych obrazów. Teoria smutnej dziewczyny ma być w pewnym sensie projektem badawczym, traktującym kobiece cierpienie jako rodzaj
oporu. Dla niej smutek to bunt przeciwko uprzedmiotowieniu. Dlaczego Instagram? Odpowiedzieć można pytaniem: A gdzie wyidealizowany wizerunek liczy się bardziej niż na Instagramie? Wollen szybko znalazła ogrom zwolenniczek. O podobne rzeczy, choć z nieco większym zapleczem, walczą członkinie kolektywu Sad Girls Y Que. Już od progu na ich stronie internetowej wita nas slogan: „cos ur a sad girl and u know it”. Grupa zajmuje się zgłębianiem różnych przyczyn niezadowolenia, by ostatecznie stwierdzić: „Jesteś smutna, ponieważ koniec końców mówią ci, że nie masz powodów, by się smucić”. Kontekst budowany jest przez szczególne miejsce – pomysłodawczynie zebrały się bowiem w okolicach Tijuany, gdzie mordowanych jest kilka kobiet dziennie. Mimo to, choć zainspirowane filmem Mi Vida Loca,
37
M O DA A R T Y K U Ł
dziewczynami Chola i Seleną, buntują się tylko (a może aż?) przez swój smutek i sposób ubierania. „Nosimy róż, brokat, ale wciąż jesteśmy bystre i mamy moc” – przyznają. Dla nich namalowane na policzku łezki to symbol siły, a nie depresji. I jedne, i drugie smutne dziewczyny są w swoim stylu ubierania dość nostalgiczne. Noszą koszulki z Czarodziejkami z Księżyca, pastele, bransoletki z literkami, serduszka. Z drugiej strony rozciągnięte swetry, bluzy z kapturem, sukienki w stylu lat 60. – wszystkie rzeczy są jednak silnie sfeminizowane. To też odbiorczynie sprzedawanych na Etsy koszulek ze smutnym emocji czy z napisem: „Sad girls smoke a lot” czy tych od Dolls Kill, O-mighty albo Nylonu.
Dzieciaki w depresyjnych ciuchach Z drugiej strony mamy szwedzkiego rapera Yung Leana i jego zespół Sad Boys, wokół którego wykształciła się subkultura o jakże oryginalnej nazwie: sadboys. Ava Nirui nazwała ich w swojej analizie odpowiedzią pokolenia „Z” na przestarzałe emo. Słuchają zupełnie innej muzyki, ale wciąż jest im „pięknie smutno” i dalej przywiązują ogromną uwagę do wyglądu. Dziennikarze z Complex określili ten styl jako „normcore-ish sporstwear, do-or-die minimalist”. Lean, poza Windowsem 95 i napojem Arizona, chociaż wyglądem przypomina nałogowego gracza Tibii, ma też swoje ulubione marki modowe: The North Face, Nike, Uggs, Armani, Shallowww, Polo Sport czy D.TT.K. Dla rapera w buckecie sadboys są jednak jedynie nazwą towarzyszącego mu zespołu. „To tylko dwa słowa połączone ze sobą” – mówi, udowadniając, że nie chodzi o odzwierciedlanie stanu emocjonalnego. Mimo to Smutni chłopcy mają swoje sadgirls i wszyscy wspólnie wzdychają do rzymskich kolumn, telefonów z klapką, Windowsa 95, smutnego rapu i brzydkich na pierwszy rzut oka ubrań. Jakby dopiero co przestali płakać wyglądają modele i modelki występujący w jednej z ostatnich kampanii marki ZDDZ, Help Yourself. Film, nagrany kamerą VHS, przypomina dokument o depresji rosyjskich nastolatków. Bohaterowie, ubrani w rzeczy z nowej kolekcji, opowiadają o smutku i złym samopoczuciu. „Boję się zostać sama” – mówi jedna dziewczyna. „Każdy z nas jest podatny na zranienie” – przyznaje rudzielec w przydużej marynarce, na której widnieje naszywka Help Yourself. „Czy kiedykolwiek miałeś depresję?” – pyta ktoś zza kamery, a uroczy chłopak o aparycji Apolla stwierdza bez ogródek: „Jasne, że tak. Ale kto jej nie miał?”. Dziewczyna z napisem Love Your Nervous System na kapturze bluzy wymienia leki, jakie brała. Klip jest równie dziwny co ubrania – pełne depresyjnych napisów i zadziwiających łączeń. To nie wszystko. Dwa lata temu na stronie Urban Outfitters można było kupić czarno-biały crop top cały zadrukowany różnymi wielkościami jednego słowa: „depression”, wyprodukowany przez markę modową o tej samej nazwie. Koszulkę szeroko komentowano, bo okazało się, że napis jest niewygodny i może ranić, razić, a nawet przerażać. Tym bardziej, że w sklepie pojawił się tylko ten jedyny, konkretny produkt marki. Obecnie Depression nadal ma w swojej ofercie rzeczy czarno-białe, jednak zdecydowanie mniej stawiające na tanią kontrowersję.
(...) Smutni chłopcy mają swoje sadgirls i wszyscy wspólnie wzdychają do rzymskich kolumn, telefonów z klapką, Windowsa 95, smutnego rapu i brzydkich na pierwszy rzut oka ubrań.
Płacz na wybiegu Co innego smutek w wersji brokatowej albo zafarbowany na czarno, a co innego smutek na wybiegu. Projektanci depresyjność i melancholię przetrawiają na swój sposób i tworzą inspirowane nimi kolekcje. Prosty przykład – The Tears Dress Elsy Schiaparelli, do której łzawy print został zaprojektowany przez przyjaciela projektantki, Salvadora Dalego. Sukienka była częścią słynnej Circus Collection i musiała zrobić piorunujące wrażenie na wybiegu, bo sam pokaz był dość radosny i brali w nim udział, poza modelami, akrobaci i cyrkowe zwierzęta. Kilka sezonów temu na wybiegu Prady pojawiły się sukienki z kryształków imitujących łzy. Zamiarem Miucci Prady było skupienie się na tym, jak wygląda dziś życie, a składa się ono przecież ze wzlotów i upadków. Nie można zapomnieć też o Victorze Nazarence, który stworzył surrealistyczny kostium przedstawiający Boginię depresji. Postać ma kapelusz, przypominający ciemną chmurę, z której zwisają sznurki. Ozdobiono je setkami kropli, które kojarzą się właśnie ze łzami. Depresja w modzie istnieje, ale jeśli nie jest napisem na koszulce, nie mówi się o niej zbyt wiele. Występowanie jej jest jednak logiczne – tempo branży zatrważa. Projektanci rzucają pracę (jakiś czas temu Alber Elbaz odszedł z Lanvin, a Raf Simons z Diora), nie dają rady, oczekiwania sięgają zenitu. Jest wśród ludzi mody znana anegdota z życia McQueena: po jednym z pokazów podszedł do niego krytyk Godfrey Deeny i stwierdził, że zaprezentowana kolekcja niestety nie była jego najlepszą. W odpowiedzi projektant zaczyna płakać. „Teraz zadowalasz wszystkich” – skomentował jego pokazową wpadkę nieco później dziennikarz Dazed. „Wszystkich, poza mną” – odrzekł mu McQueen. Był on chyba zresztą najbardziej znanym depresyjnym projektantem, jego dzieła przepełniał smutek, a w końcu przez ten smutek odebrał sobie życie. Isabella Blow też nie dawała rady i próbowała kilka razy, aż się udało. Ale nie tylko oni. „Prawie skończyłem w szpitalu psychiatrycznym lub sześć stóp pod ziemią” – powiedział przemęczony nawałem pracy Galliano po tym, jak zwolniono go z Diora. Załamanie nerwowe zaliczył też, mimo ogromnych sukcesów zawodowych (a może właśnie przez nie), były dyrektor kreatywny Balmain, Christophe Decarnin. I cała rzesza innych osób. Mówi się przecież, że kreatywność i wybitne zdolności są naturalnie związane z depresją i chorobami psychicznymi. Gdy młodziutka Auguste Abeliunaite płakała, prezentując na wybiegu ubrania Jil Sander, wytłumaczono to ostrym światłem i wrażliwymi oczami. Piero Piazzi, agent litewskiej modelki, zapytany dlaczego mimo to wyglądała na otępiałą ze smutku, stwierdził: „Dziewczyny ze Wschodu po prostu mają smutne oczy”. Jak było naprawdę, nie wie nikt. Zdaje się jednak, że smutek jest na tyle subiektywną kategorią, że każdy sam wie, czy rzeczywiście chce nosić koszulkę z napisem: „Always Sad”.
38
Karolina Pisarek Z d j ę c i a:
Wojciec h
Foit
/
w o j c i e c h f o it.c o m
M o d e l k a: K a r o l i n a P i s a r e k / A v a n t M o d e l s S t yl i z a c j a: E w a M i c h a l i k M a k e - u p: E m i l i a L i p i ń s k a F r y z u r y:
U
Fryzjerów
A ndersa / Paulina Fedziory na
> B e at a M it a s szor ty: H& M p Ĺ‚ a s z c z: A n n a T r o n o w s k a b u ty: St r a d iv a r iu s st a n ik:
40
41
p i e r ś c i o n k i:
< p e le r y n a: G a v e l b o d y: R o o m 669 Ja błońsk a Jeweller y
> b o d y: R o o m 669 g or s e t: D or o t a W o y t a s ie w ic z s p ó d n ic a: Bl a c k or W h it e s z p i l k i: P r i m a m o d a
43
Ë&#x201E; st a n ik: B e at a M it a s szor ty: H& M p Ĺ&#x201A; a s z c z: A n n a T r o n o w s k a b u ty: St r a d iv a r iu s < b o d y: R o o m 669 g or s e t: D or o t a W o y t a s ie w ic z s p Ăł d n ic a: Bl a c k or W h it e s z p i l k i: P r i m a m o d a
44
M U S T H AV E D L A NIE J
Dla Niej Portfel Liebeskind Podobno głupotą jest wydać ostatnie pieniądze na portfel. Naszym zdaniem zależy na jaki! Ten od Liebeskind łączy w sobie niemiecką precyzję wykonania z odrobiną designerskiego polotu. Najbardziej do gustu przypadł nam skórzany czarny portfel z nierówną powierzchnią, układającą się w owalne wypukłości. Poza estetyką wykonania, marka Liebeskind dba również o wymiar praktyczny – portfel jest dobrze wyprofilowany i pojemny. de.liebeskind-berlin.com
Przywieszka do kluczy Masz tę samą przywieszkę do kluczy w pokemony od czasów podstawówki? Cóż, lata lecą, czas chyba wymienić ją na coś innego. Nasza propozycja to jasnobrązowa roślinnie garbowana przywieszka z kolekcji Strap Basket. Za tym wyborem przemawia delikatny, minimalistyczny wzór i subtelny kolor, a także jej trwałość. Niezależnie od liczby kluczy, które na co dzień ze sobą nosisz, nie musisz się obawiać, że przywieszka zerwie się. buyamt.com
Świeczka Feu de Bois / Wood Fire Lubisz od czasu do czasu spędzić wieczór w towarzystwie książki i lemionady? Letnie wieczory są znacznie dłuższe od zimowych, ale dobra świeczka to gadżet odpowiedni na każdą porę roku. Feu de Bois zapewnia nie tylko długi okres palenia, ale także zapach, dający uczucie przytulności i przyjemności. Jako fani świeczek zapachowych, jesteśmy bardzo na tak! I dodajemy, że produkt można dostać w różnych rozmiarach. diptyqueparis.com
45
M U S T H AV E D L A NIE J
Zegarek La Bohème Rose Gold White/Petrol Mamy smartfony, więc wydawać by się mogło, że tradycyjne zegarki nikomu nie są już potrzebne. Z pewnością nie są nam już niezbędne do sprawdzania godziny, ale klasyczny zegarek z kolecji La Bohème to idealny przykład wyróżniającego się dodatku wysokiej jakości. Skórzany pasek bez problemu można regulować, a utracienka obudowa sprawia, że całość jest tak lekka na jaką wygląda. clusewatches.com
Szczotka do włosów Balmain Masz dość szczotek, które dosłownie wyrywają ci włosy? Czas zainwestować w taką, która potraktuje twoją fryzurę z należytą starannością i delikatnością. Ta od Balmain ma miękkie włosie o zróżnicowanej długości. Nie szarpie włosów, tylko dopasowuje się do ich struktury. Szczotkowanie powinno się zacząć od końcówek, sukcesywnie docierając do korzeni włosa. Dzięki tej prostej zasadzie osiągniesz najlepszy efekt. balmainhair.com
Mobile Charger Disco Po zabawnych case’ach na smatfony przyszedł czas na oryginalne ładowarki do iPhone’ów. Naszym typem jest ta w stylu disco. Mieniąca się kolorami, wyróżniająca się ładowarka bez wątpienia jest gadżetem, na który wszyscy twoi znajomi zwrócą uwagę. Produkt zawiera kabel oraz złącze, używające zaledwie 8 pinów. Przystosowana do iPhone’ów 5/5s/5c, 6/6s, 6/6s plus. Jesteśmy pod dużym wrażeniem! bando.com
Lakier do paznokci ncLA Peppermint Crush Jesteś fanką lakierów do paznokci i twoja kolekcja pęka w szwach? Zaryzuj, takiego na pewno w niej nie masz! Peppermint Crush to lakier, który nada twojej płytce niesamowitego połysku, dzięki mieniącym się kolorowym drobinkom. Idealnie się rozprowadza i długo utrzymuje się na paznokciach. Jeśli dotąd nie byłaś przekonana do lakierów tego typu, czas to zmienić. Potwierdzamy – wygląda obłędnie. shopncla.com
Filiżanka z liskiem Podobno nawet najgorsza herbata smakuje dużo lepiej, gdy podana jest w wyjątkowej filiżance. Jeśli dotąd nie znalazłaś swojej ulubionej, oto nasza propozycja. Minimalistyczna, klasyczna filiżanka utrzymana w tonacji subtelnej bieli jest tym, czego potrzebujesz. Niezwykle trwała, a przy tym bardzo lekka bez cienia wątpliwości stanie się twoją ulubioną. Uroku dodają niestandardowy uchwyt i niewielki porcelanowy lisek. modcloth.com
46
M U S T H AV E D L A NIE J
Torba FALT Szukasz torebki? Przedstawiamy propozycję marki FALT. Papierowa kolekcja opiera się na materiale wykonanym z celulozy połączonej z lateksem. Swoją strukturą tworzywo to imituje skórę naturalną. Torebka jest odporna na wycieranie, zgniatanie i rozciąganie,dzięki czemiu może służyć przez lata. Jest lekka i łatwa do utrzymania w nienagannym stanie. To idealnie połączenie trendu eko i miejskiego szyku. falt-store.pl
Basebolówka Freakylicks Basebolówka, kanon amerykańskiego stylu w wydaniu Freakylicks, to wygodny, sportowy krój połączony z „uczniowską” elegancją w wykończeniu. Kurtka wykonana ze świetnej jakości, grubej dzianiny. Na piersi unikatowe przypinki medale. Świetna jakość haftu z przodu i druk 3D na plecach oraz stylowe połączenie koloru miodowego z bielą tworzą z niej pretendenta do tytułu nr. 1 wśród okryć wierzchnich tego sezonu. freakylicks.com
Maskara Pro Beyond Twisted Lash MAC Czujesz, że ciągle idziesz na kompromisy z kolejnymi tuszami do rzęs? Wypróbuj najnowszą maskarę Pro Beyond Twisted Lash od MAC. To idealny wybór dla naprawdę wymagających. Czeka na ciebie nowa, giętka szczoteczka, która wygina się we wszystkie strony pod kątem nawet 90 stopni! Twoje rzęsy zyskają nowy wymiar elastyczności, a ty wreszcie zyskasz pewność, że dostajesz to, czego naprawdę potrzebujesz. maccosmetics.pl
Spodenki HIBOU Chcesz być piękna nawet, kiedy śpisz? Nic prostszego! Mamy dla ciebie propozycję, która wychodzi naprzeciw temu pragnieniu. Szorty HIBOU sleepwear to krótkie i niezobowiązująco wycięte spodenki wykonane z najwyższej jakości bawełny. Dostępne są w różnych rozmiarach i zestawieniach kolorystycznych, dlatego na pewno znajdziesz takie, które najbardziej przypadną ci do gustu. My mamy już swoje ulubione. hibousleepwear.pl
Olejek do ciała La Mer Jeżeli codzienna pielęgnacja ciała jest dla ciebie ważna, koniecznie powinnaś zainwestować w olejek do ciała marki La Mer. Łatwo i przyjemnie rozprowadza się na skórze, sprawiając, że robi się ona wyjątkowo gładka i nawilżona. Już po kilku użyciach zauważysz, że twoja naturalna struktura skóry z każdym dniem staje się bardziej sprężysta, a proces naprawy ewentualnych niedoskonałości – nabiera prędkości. shop.nordstrom.com
48
49
Va r i o u s Storms
Foto: A ga Stodolska w w w.agastodolska.com Modelka i stylizacje: Paulina O./United for Models Bielizna: Sahaja
50
↑ spodnie — Second Hand,
→
k a m i z e l k a — F& F, stanik — Sahaja, kapelusz — Reser ved, but y — Apia
spodnie — Second Hand, stanik — Sahaja, okular y pr zeciwsłonec zne — Cubus
51
52
53
← mar ynarka — H&M, stanik — Sahaja
↑ spodnie — Second Hand, k a m i z e l k a — F& F, stanik — Sahaja, kapelusz — Reser ved, but y — Apia
54
Traktat o manekinach Często odgrodzone od świata wystawowymi szybami, ubrane nieraz w najdroższe ubrania od projektantów. Niektóre z nich toczą zawzięte boje o kanony piękna i głoszą zmiany społeczne. Inne tylko z pozoru milczą. Stworzone na obraz i podobieństwo człowieka. Manekiny, chociaż są tylko sztucznymi kukłami, mówią o nas więcej, niż się domyślamy. Tekst: Aleksandra Zawadzka / Zdjęcie: Kata Sroka/katasroka.tumblr.com
Z
witryny sklepu ślubnego La Popular, mieszczącego się w meksykańskim mieście Chihuahua, od ponad osiemdziesięciu lat na przechodniów spogląda przedziwny manekin. Ubrana w białą suknię i welon La Pascualita, bo tak go nazywają, otoczona jest czcią i spowita legendą. Miejscowi mówią, że panna młoda to w rzeczywistości zabalsamowana córka właścicielki salonu, która rzekomo umarła w trakcie ślubu z powodu ukąszenia przez czarną wdowę. Można by to uznać za zwykłe bajki, jednak wygląd La Pascuality jest rzeczywiście bardzo niepokojący. Jej dłonie do złudzenia przypominają ludzkie, ze wszystkimi liniami życia i zgięciami palców. Poza tym zmieniać jej ubiór mogą jedynie dwie osoby z całej grupy pracowników i muszą robić to za zamkniętymi drzwiami. Dziwne? Niektórzy klienci do panny młodej się modlą, a pod szybą zostawiają jej zapalone świece.
Człowiek 2.0 Historia ta przypomina, po co właściwie postał manekin: miał być jak ludzie, tylko trochę lepszy. Pierwsze takie kukły znane są już z czasów starożytnego Egiptu i używane były przez najbogatszych do przekazywania zagranicznych trendów modowych. Swojego Tutanchamon zabrał nawet do grobu. Od czasów faraonów, przez wynalezienie współczesnego manekina krawieckiego oraz Alexisa Lavigne, aż po dzisiejsze robotyczne lalki twory te zmieniały się jak w kalejdoskopie. Manekiny miały mechaniczne oczy i prawdziwe zęby, usuwano im sutki, farbowano włosy, a potem to wszystko przeinaczano. Pojawiały się realistyczne kształty, a chwilę potem futurystyczne. Najpierw dopracowywano im twarze, te jednak po jakimś czasie przestały być najważniejsze, a twórcy zgodnie z obowiązującymi zmianami społecznymi zadbali także o dobry wygląd całej sylwetki. Gdy manekiny
55
M O DA A R T Y K U Ł
musiały prezentować spódniczki zaprojektowane przez Mary Quant, odchudzono im nogi, a w czasach popularności fitnessu ich „ciała” stały się wysportowane. W latach 70. w końcu zaczęły przedstawiać ludzi innych ras, a lata później nawet grup społecznych. Teraz coraz rzadziej stawia się na ich realizm, raczej wybiera się formy bardziej abstrakcyjne, co kiedyś było nie do pomyślenia. Nawet Pucci miał w dawnych czasach na swojej wystawie manekina z piękną zaczesaną do tyłu grzywą i czarującym spojrzeniem. Nie wszyscy wiedzą, że manekiny zawstydzały. Przez długi czas w USA nie można było przebierać ich na widoku, a w Bombaju jakiś czas temu zabroniono pokazywać lalki w bieliźnie. Według radnej miasta, manekiny mogły prowokować do gwałtów. W dwóch państwach na świecie – w Japonii i właśnie w Stanach Zjednoczonych – nie ujrzymy nigdy manekina z sutkami. Tworzone były najpierw z drewna i wosku, potem nabrały lekkości dzięki papier mâché, by ostatecznie zaprzyjaźnić się z włóknem szklanym i plastikiem. Jakiś czas temu na rynku pojawiły się też ruchome manekiny, dzięki którym nie tylko można zobaczyć, jak układa się ubranie podczas chodzenia, ale też łatwiej jest je przebierać. Kilka modeli wprowadziła koreańska IMD Communications, w Japonii pojawiły się za sprawą Flower Robotics. Ewolucja manekinów, nawet ta dotycząca materiałów i sposobu produkcji, jest doskonałym odbiciem mód i zmian społeczno-kulturowych, jakie zachodzą na świecie. Stały się one manifestem i mówią wiele, mimo że nadal typowy manekin ma ciało szesnastolatka o wzroście 180 cm i rozmiarze 34.
Za chudy, za gruby W dążeniu do ideału piękna możemy wzorować się na modelkach albo manekinach. Jedne i drugie przyzwyczaiły nas do tego, że ubrania na nich leżą świetnie. Związek między nimi jest bliższy, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Caroline Evans, profesor historii mody na Central Saint Martins, podkreśla, że pierwsze profesjonalne modelki z początków XX wieku nazywano „żywymi manekinami”. Określenie to nie jest przypadkowe. Wzięło się od nazwy poprzedniczek modelek, czyli właśnie manekinów. I w rzeczywistości, na początku modelki traktowane były jak lalki: musiały być chłodne i zachowywać się w konkretny sposób, a pytane przez klienta o imię – odpowiadały nazwą modelu sukni. I tak jak toczy się spory na temat nieodpowiedniego wyglądu modelek, tak dyskutuje się o ich plastikowych odpowiednikach. Nie tak dawno kontrowersje wzbudziły zbyt chude manekiny w TopShopie. Jedna z pracownic sklepu zrobiła zdjęcie kukły, obok której stanęła jej koleżanka (w rozmiarze 8-10), i wrzuciła je na Twittera. Powróciła dyskusja na temat przekłamywanego wizerunku ciała. I okazało się, że podobnie wychudzone manekiny pojawiają się w wielu innych sklepach. Te prezentujące bikini w Primarku w Glasgow miały wklęsłe brzuchy i wystające żebra, podobnie jak nowojorskie z bielizną La Perla. Szybko jednak dyskusyjne wystawy zostały zdjęte. Zupełnie inaczej do sprawy postanowił za to podejść brytyjski sklep Debenhams, który zaproponował manekiny o ciele standardowej Brytyjki (161 cm wzrostu, 70 kg, rozmiar 16). Nie wyszło to jednak
Ewolucja manekinów, nawet ta dotycząca materiałów i sposobu produkcji, jest doskonałym odbiciem mód i zmian społecznokulturowych, jakie zachodzą na świecie na dobre, bo jak w przypadku modelek plus-size, sklep oskarżono o promowanie otyłości i niezdrowego stylu życia. Zachwytów zabrakło. Podobnie jak z manekinami na wystawie Åhléns, które również miały być bardziej realistyczne i nawoływać do tolerancji. Subtelniej zrobiono to w sklepach H&M i Yppig, gdzie postawiono manekiny o zaokrąglonych biodrach, pełnych biustach i mocnych udach.
Tolerancja, manifest, kontrowersja Ogromną wpadkę zaliczył sklep Macy's, który zaryzykował wprowadzeniem czarnoskórego manekina. Sam pomysł wydaje się dobry, zawaliło jednak wykonanie: kukła wyglądała niczym karykatura. Miała zaburzone proporcje, odstające uszy i krzywe zęby. Do tej pory historia ta służy jako idealny przykład powielania stereotypów. Lepiej z tolerancją poradziła sobie organizacja Pro Infirmis, dzięki której możliwe było zrobienie niepełnosprawnych manekinów. Był to fragment mocnej kampanii z okazji Międzynarodowego Dnia Osób Niepełnosprawnych. Na zdjęciach skonfrontowano ze sobą osoby niepełnosprawne i manekiny wyglądające zupełnie jak one. Lalki karłowate, na wózku czy bez nóg pojawiły się w sklepie JCPenney w ramach akcji Love Your Selfie. Manekiny mówią głośno i wyraźne. Gdy na wystawie jednego ze sklepów w centrum handlowym w Caracas postawiono ciężarne lalki w szkolnych mundurkach, o problemie nastoletnich ciąż i złej edukacji seksualnej w Wenezueli dowiedział się cały świat. Tutaj jedna (poniżej 18. roku życia) dziewczyna zachodzi w ciążę co trzy minuty. W tej samej Wenezueli postawiono w sklepach manekiny na wzór tutejszego kanonu piękna. Niczym aktorki w telenowelach miały one bardzo wąskie wcięcia w talii, duże pupy i pełne biusty (w rozmiarze od D do F). Sprzedaż szalenie wzrosła. Możliwe to było tylko w kraju, w którym nastolatki dostają na urodziny voucher na operację plastyczną. Że manekiny nie są wcale aseksualne, pokazało też w ostatnim czasie kilka bardzo znanych marek. Grzecznie – American Apparel, który z okazji Walentynek postawił na naturalność wystającą zza prześwitującej bielizny. Ich manekiny z włosami łonowymi zyskały międzynarodową karierę w internecie. Tolerancyjnie rozegrał to Levi’s, pokazując kukły solidarne z parami homoseksualnymi. Niegrzecznie zaś Diesel, ustawiając hetero i homoseksualne manekiny na swojej wystawie w pozycjach seksualnych. Może czas teraz na starsze manekiny? Rootstein proponowali kiedyś nawet uroczą parę po pięćdziesiątce, jednak nie została ona wtedy zaakceptowana przez ogół. A skoro starszych ludzi w reklamie jest teraz coraz więcej, to może można liczyć na pojawienie się kukieł ze zmarszczkami na wystawach znanych sklepów? Bo póki co chyba tylko ich głosu jeszcze brakuje.
56
M U S T H AV E D L A NIE G O
Dla Niego Architektoniczne karty do gry Lubisz grać w karty i masz zmysł architekta? Świetnie się składa! Oto karty, które przedstawiają najważniejsze i najbardziej znane perełki światowej modernistycznej architektury. Czarno-biala talia zawiera mosty, apartamenty, muzea i wiele, wiele innych. Zostały one starannie wyselekcjonowane pod kątem ich kulturowego znaczenia oraz technicznych szczegółów. Gra przeznaczona dla dwóch-czterech osób. store.dwell.com
Aparat Olympus OLYMPUS PEN-F to aparat o urzekającym designie. Ponad 80-letnie doświadczenie inżynierów firmy OLYMPUS pozwoliło stworzyć wyjątkowy model wyposażony w najnowsze rozwiązania technologiczne. PEN-F zachwyca nie tylko połączeniem metalu, szkła i skóry, lecz także nowym wizjerem, 5-osiową stabilizacją obrazu, najnowszą matrycą o większej rozdzielczości oraz ekranem LCD. olympus.pl
Video dron Lubisz interaktywne gadżety i skrycie nie porzuciłeś jeszcze marzeń o lataniu? Oto podręczny zestaw pilota, czyli video dron. Dzięki niemu nie tylko wrócisz na chwilę do czasów dzieciństwa, ale przede wszystkim nagrasz profesjonalne video ze swoich podniebnych podróży. Dron umożliwia między innymi stworzenie filmu w jakości 1080p/30fps HD oraz zdjęć o rozdzielczości 16MP. brookstone.com
57
M U S T H AV E D L A NIE G O
Zapalniczka Niezależnie od tego, czy jesteś palaczem, czy nigdy nie siegnąłeś po papierosa, klasyczna zapalniczka to gadżet, który po prostu warto mieć w kieszeni spodni. Oto nasza propozycja. Aluminiowa obudowa i stalowe wnętrzne japońskiej zapalniczki to dowód na wykonanie wysokiej jakości. Poza tą niewątpliwą zaletą produkt jest poręczny, dobrze układa się w dłoni. Nienachalna kolorystyka sytuuje zapalniczkę na liście rzeczy ponadczasowych. shop-tetra.com
Smartband
Jeśli jesteś fanem rejestrowania codziennych aktywności, ale chcesz to robić w naprawdę wygodny sposób, smartbard to coś dla ciebie. Inteligentna opaska nie tylko poinformuje cię wibracjami o powiadomieniach, nadchodzącym połączeniu, ale również zawibruje, gdy oddalisz się od telefonu o 10 metrów. Smartbard wyposażony jest także w przyciski do zdalnego sterowania muzyką. Produkt jest wodoodporny. sonymobile.com
Zegarek Plantwear Szukasz oryginalnego pomysłu na prezent? Kolekcja firmy Plantwear stale wzbogacana jest o nowe modele. Dzięki zastosowaniu naturalnych materiałów, są one trwałe i praktyczne. Każdy zegarek jest unikatowy, ponieważ nie ma dwóch takich samych kawałków drewna. Produkt z serii Raw to upominek dla osób śledzących bieżące trendy. plantwear.pl
Panelówka Najlepiej czujesz się w streewearowej stylówce? W takim razie idziemy o zakład, że lubisz przynajmniej od czasu od czasu założyć panelówkę. Klasyczna, czarna z niewielkim logo to idealny wybór, jeśli lubisz minimalizm, ale cenisz sobie jakość rzeczy, które zakładasz. Bez wątpienia sprawdzi się w czasie weekendowych wypadów na miasto i okazjonalnie przytrafiajacych się „bad hair days”. Polecamy! diamondsupplyco.com
Beard oil Oak Nadszedł ten moment. Po miesiącach zapuszczania zarostu, wreszcie możesz pochwalić się porządną brodą. A ta wymaga pielęgnacji. Olej do brody marki Oak to coś, czego w tym momencie potrzebujesz, jeśli chcesz wyglądać naprawdę dobrze. Wykonany jest z naturalnych składników wysokiej jakości, które gwarantują, że nie wmasowujesz w swój zarost całej tablicy Mendelejewa. Przetestowaliśmy – olej sprawia, że broda trzyma kształt i jest gładka w dotyku. oakbeardcare.com
58
M O DA A R T Y K U Ł
Kto zrobił moje ubranie? W dobie slow food i slow fashion możemy mówić o coraz większej świadomości konsumentów. Poczuliśmy, że mamy prawo wiedzieć. Chcemy znać skład kupowanych produktów, mieć wybór i porównanie. Na początku trend na świadome zakupy pojawił się przy okazji jedzenia, z czasem rozszerzył się na inne dziedziny. Tekst: Adrianna Olejnik
M
oda, jak żadna inna działka, budzi w tej kwestii wiele kontrowersji. Stoi za nią wielki przemysł, o którego istnieniu wielu uświadomionych zdaje się zapominać. Ruch Fair Trade, znany już od lat 60. ubiegłego wieku dobitnie pokazał, o co chodzi w sloganie „Człowiek ważniejszy od zysku". Czy jednak na pewno zrozumieliśmy? A może była to tylko chwilowa fascynacja modą świadomą, która przeminęła wraz z kolejną wyprzedażą w ulubionej sieciówce?
Transparentny biznes Świadome kupowanie osiągnęło kolejny level. Kiedyś o przemyślanym wyborze świadczyło to, że klient sprawdził dokładnie metkę wybranego produktu. Dzięki temu wiedział, ile bawełny i kaszmiru zużyto, by sweter idealnie na nim leżał i upewnił się, że kraj pochodzenia wymarzonego ciucha nie był położony w południowej części Azji. Apetyt na świadomość rósł jednak w miarę kupowania. Naprzeciw tak wymagającej klienteli wyszły dwie polskie firmy: Balagan
i Elementy, tworząc Transparent Shopping Collective – platformę internetową, sprzedającą pioniersko działające marki. Założenia projektu są proste: cena oferowanych ubrań ma być transparentna, podobnie jak ich produkcja. Kupujący, wrzucając ubranie do wirtualnego koszyka, ma wiedzieć, dlaczego zapłaci za nie taką, a nie inną cenę. Pomysłodawcy kolektywu chcą, by świat mody nie był podzielony na narzucających cenę twórców i konsumentów, którzy nie mają dostępu do informacji o kupowanym produkcie. Wszystkim po równo – brzmi może odrobinę utopijnie, zwłaszcza w światku wielkich pokazów, zderzonych z noworocznymi wyprzedażami w centach handlowych, lecz idea jest jak najbadziej słuszna. Zanim zdecydujemy się na zakup w Transparent Shopping Collective możemy przyjrzeć się diagramowi, obrazującemu procentowy udział wszystkich czynników składających się na ostateczną cenę wybranego produktu. I tak materiały i produkcja wynoszą 39% udziału, koszty stałe i marża to 37%, podatek – 19%, a od 3 do 5% wynosi kapitał społeczny, przez który twórcy strony rozumieją wsparcie działań charytatywych. Założenie wydaje się uczciwe,
59
M O DA A R T Y K U Ł
lecz diagram nie przedstawia dokładnie wszystkich czynników składowych ceny. Nie znamy dokładnych kosztów, które na pewno są zmienne, w zależności od rodzaju produkowanego ubrania, ani nie wiemy dokładnie, ile z 37% marży idzie bezpośrednio do kieszeni projektanta. A przecież głównie o koszta w tym wszystkim chodzi. Prześledźmy to na przykładzie. Najmodniejsze ubranie ostatnich dwóch lat – szara dresówka. Nieskomplikowana, wygodna, ukrywa niedoskonałości, a fajnie przeszyta jest modna. Co sprawia, że w sieciówce kosztuje mniej niż 100 złotych, a na platformie internetowej, zrzeszającej alternatywnych projektantów, jej cena wzrasta do połowy przeciętnej pensji?
Dobry PR To, jak zostanie opowiedziana nam historia może mieć znaczny wpływ na to, jak ją odbierzemy. Narzędzia public relations i marketingu funkcjonują w modzie równie dobrze, jak w innych dziedzinach życia. Komunikacja z mediami, ich dobór i odpowiedni przekaz mogą zdziałać cuda. Wie o tym niejedna marka, która dopiero rozkręca swoją działaność na rynku. Złośliwi mogą powiedzieć, że Transparent Shopping Collective wstrzeliło się świetnie w rynkową lukę. Obok trendów na wege modę i wegetariańskich burgerów musiała znaleźć się platforma, na której projektanci zdradzą nam sekrety i zaproponują wgląd w swoje portfele. My, skuszeni ich „szczerością”, postanowimy zapłacić podobnie jak w sieciówce, by mieć wrażenie, że przykładamy rękę do wielkiej zmiany w postrzeganiu branży mody. Czy nie lepiej jednak spojrzeć na to z bardziej optymistycznej strony? Działania mające na celu pobudzenie rynku, a przy okazji pokazanie, jak wiele zależy od naszych wyborów, mogą wzbudzać wiele pozytywnych reakcji i rzeczywiście zwiększać świadomość konsumentów. Pomysł twórców Transparent Shopping Collective jest nowatorski na polskim podwórku, lecz akcje o podobnym charakterze rozpoczęły się w Stanach Zjednoczonych kilka lat temu. Prekursorem transparentnych zakupów był Bruno Pieters, projektant współpracujący z wieloma znanymi domami mody. W 2010 roku Pieters porzucił pracę dla Hugo Bossa i dwa lata później rozpoczął swoją nową działalność pod szyldem firmy Honest by. Była to pierwsza na rynku autorska marka stawiająca na pełną jawność. Pieters ujawnia koszty i pochodzenie materiałów, które wykorzystuje, przedstawia ludzi, którzy szyją w jego szwalniach oraz otwarcie mówi o tym, ile sam zarabia. Projektant chce, by rynek mody był przejrzysty i zrównoważony, a jego firma działa nieprzerwanie od 2012 roku, realizując z powodzeniem tę misję. W roku 2015 pojawia się inicjatywa Fashion Revolution. W planach pomysłodawców ma być to coroczna akcja odbywająca się 24 kwietnia. Data nie jest przypadkowa. Dokładnie tego dnia, w 2013 roku, zawalił się budynek Rana Plaza w Bangladeszu. W katastrofie zginęło ponad tysiąc osób, a ponad dwa tysiące zostało rannych. Budynek był siedzibą pięciu największych fabryk odzieży, dystrybuujących produkowane ubrania na rynek zachodni. Nietrudno się domyślić, że ofiarami, w znacznej większości, byli pracownicy tych fabryk. Według organizatorów Fashion Revolution, wielka
(...) szara dresówka. Nieskomplikowana, wygodna, ukrywa niedoskonałości, a fajnie przeszyta jest modna. Co sprawia, że w sieciówce kosztuje mniej niż 100 złotych, a na platformie internetowej, zrzeszającej alternatywnych projektantów, jej cena wzrasta do połowy przeciętnej pensji? rewolucja w postrzeganiu świata mody zaczęła się własnie wtedy. Coroczne akcje, odbywające się pod koniec kwietnia, mają na celu zrzeszenie wszystkich, którzy chcą zmieniać oblicze mody na świecie. Seria eventów promująca tę inicjatywę ma odbywać się w 83 krajach, które dotychczas zaangażowały się w akcję. Hasłem, które rzuca się w oczy, jest proste pytanie: „Kto zrobił moje ubranie?” Inicjatorzy Fashion Revolution chcą ujawnienia szczegółów produkcji i docenienia pracujących niewolniczą pracą ludzi, którzy wytwarzają odzież.
Modnie, czyli świadomie Jakie szanse powodzenia ma w Polsce Transparent Shopping Collective? To pytanie nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Choć czerpiemy garściami z Zachodu, wyłapując co jakiś czas inicjatywy godne uwagi, nadal chyba nie jesteśmy do końca świadomi (tym razem społecznie), na jakim etapie się znajdujemy. Czy pytanie dotyczące powodzenia tej inicjatywy nie powinno być właśnie pytaniem o świadomość nas, konsumentów, w kontekście sytuacji społecznej kraju, w jakim żyjemy? To, że inicjatywy tego typu są dobre powie większość z nas. Ale niestety tylko nieliczni zastanowią się, jakie realne szanse powodzenia ma w Polsce taki biznes. Zachłyśnięci Zachodem często nie zauważamy, że doświadczenie PRL-u (nawet jeśli nie zostało przez nas samych przeżyte), odcisnęło znaczące piętno na naszej konsumenckiej świadomości. Czy taki biznes ma szanse powodzenia w społeczeństwie, które jeszcze nie nauczyło się doceniać i nadal nad jakość stawia ilość? Usilnie wydajemy nasze pieniądze na rzeczy, które po pierwsze nie są nam potrzebne, a po drugie nie są warte swojej ceny. Powinniśmy odwrócić to myślenie – czy nie jest tak, że to jakość wpływa na cenę? Wysokogatunkowa bawełna czy skóra naturalna zawsze będą kosztować więcej niż ich słabszej jakości odpowiedniki. Co ważniejsze, posłużą też dużo dłużej, pozostając w dobrym stanie. Ceny ciuchów firm Balagan i Elementy, dostępnych na platformie Transparent Shopping Collective, nie różnią się wiele od cen w popularnych sklepach sieciowych, oferujących niejednokrotnie produkty dużo gorszej jakości. Jak to się stało, że jesteśmy skłonni zapłacić więcej, by wyglądać jak połowa miasta i jednocześnie w cenie produktu kupić niezadowolenie? Dajmy im szansę. To, że powstają inicjatwy takie jak ta, oznacza, że część z nas (miejmy nadzieję, że ta większa), nie tylko patrzy na świat mody, lecz również dostrzega go w pełnej krasie. Nie generalizujmy, bo takie podejście bardzo zaciera kontury i z czasem może doprowadzić do pełnego zaniku racjonalnego obrazu. Świat nie zawsze jest czarno-biały, mimo, że ponadczasowe kolory to właśnie czerń i biel.
60
JAW S D R O P
RinseKit Lato zbliża się wielkimi krokami, a jak lato, to i upały. Wyjazdy za miasto, to nie tylko wyjazdy nad wodę, a orzeźwiejąca kąpiel przy 30 stopniach zawsze jest w cenie. RinseKit to przenośny prysznic pod ciśnieniem. Nie potrzebuje pompowania ani baterii. Wystarczy, że wcześniej napełnisz go wodą, a potem za pomocą węża schłodzisz swoje umęczone temperaturą ciało. RinseKit oferuje siedem różnych ustawień, system ciśnieniowy eon ™ oraz kompaktową komorę. rinsekit.com
Knocki Jeżeli marzą wam się interaktywne domy, z całą pewnością polubicie Knocki. Jest to małe urządzenie bezprzewodowe, które błyskawicznie przekształca zwykłe powierzchnie takie jak ściany, stoły, drzwi czy meble w swego rodzaju piloty. Dotykasz ściany w odpowiednim miejscu i możesz przełączać funkcje w swoich urządzeniach mobilnych. Dzięki Knocki m.in. znajdziesz zgubiony telefon, zgasisz światło oraz dostaniesz powiadomienie o wiadomości. knocki.com
Nura Headphones Oto propozycja dla wymagających użytkowników słuchawek. Technologia Nura Headphones łączy w sobie głębokość brzmienia, psychoakustykę, a nawet elementy neurologii! Nie wymagają żadnej interakcji od użytkownika – po prostu zakładacie je i czekasz 30 sekund, w trakcie których słuchawki zmierzą wasz słuch. Po tym „zapoznaniu” dobiorą takie rejestry do słuchanej przez was muzyki, żebyście słyszeli każdą nutę w sposób zindywidualizowany i optymalny właśnie dla was. nuraphone.com
61
JAW S D R O P
Essence Poznajcie ESSENCE okrzyknięty przez prasę najlepszym systemem głośników komputerowych. Oto produkt, który zapowiada przyszłość audio! Techniczna jakość wykonania idealnie koresponduje z dopracowanym designem. ESSENCE zapewnia wysoką jakość dźwięku, dlatego uwiedzie wszystkich, którym zależy na prawdziwym smakowaniu muzyki. USB, Toslink, analogowe wejścia, wewnętrzny współosiowy sterownik 4.5 czy 24-bitowy/ 96kHz-owy przetwornik DAC – to tylko niektóre z parametrów. feniksaudio.com
Noria Nie mamy złudzeń, że w tym roku lato również da nam się ostro we znaki i w ruch pójdą klimatyzory. Noria to pierwsze takie urządzenie, które jest intuicyjne w obsłudze, ciche i fantastycznie zaprojektowane. Norią można sterować przez bluetooth i wykonać plany oszczędzania energii z naszych smartfonów. Instaluje się ją w okolicy okna, na przykład pod parapetem. Urządzenie jest niewielkie, więc nie zasłania widoku. noriahome.com
Helium Core Helium Core to kieszonkowa, wytrzymała, aluminiowa obudowa, która pozwala na łatwe dodawanie soczewek lub filtrów i akcesoriów, takich jak błyski świateł i mikrofonów do iPhone’a. Ma bardziej ergonomiczny chwyt i wiele punktów mocowania na statywie. Jednocześnie umożliwia dostęp do wyświetlacza, przełączników, przycisków, gniazd i portów. Dzięki niemu jakość zdjęć i video brawurowo poszybuje w górę! heliumcine.com
Vago Planujecie urlopy, wakacje, weekendowe wyjazdy za miasto? Idziemy o zakład, że gdziekolwiek się nie wybieracie, macie ten sam problem: jak pomieścić w walizce wszystko, czego potrzebujecie? Oto Vago, czyli urządzenie, które zasysa powietrze z przestrzeni między ubraniami. Dzięki temu robią się one płaskie jak deska i zajmują znacznie mniej miejsca. Wystarczy podłączyć, naładować i do dzieła! Nikt wam już nie powie, że nie możecie czegoś zabrać ze sobą. creationcell-vago.com
62
L IF E S T Y L E W Y W I A D
Alicja Gnatowska Lubię mieć wszystko pod kontrolą
Skutecznie obala stereotyp „baby za kierownicą”, chociaż jej specjalnością jest pilotowanie rajdowców. Nie boi się pobrudzić rąk. Nie oczekuje taryfy ulgowej ze względu na to, że jest kobietą. W wieku 12 lat postanowiła, że zostanie najlepszym pilotem rajdowym i z niesamowitą prędkością podąża do celu. Już teraz, w wieku 21 lat, posiada najwyższą z możliwych licencji w wymarzonym zawodzie. Rozmawiała: Katarzyna Jaworska / Zdjęcie: archiwum własne Alicji Gnatowskiej
Skąd Twoje zainteresowanie rajdami? Mój wujek wciągnął mnie w świat rajdów. Początkowo jeździłam z nim jako „maskotka” serwisu. Tak naprawdę bakcyla rajdowego złapałam podczas 10. Rajdu Agapit, czyli dokładnie w 2007 roku. Czyli w Twojej rodzinie są rajdowe tradycje? Zgadza się. Nie tylko wujek ma doświadczenie w tym sporcie, ale i również mój dziadek. W latach 70. i 80. brał udział w rajdach jako pilot na terenie Olsztyna. Wtedy zaczynał jeździć słynny kierowca wyścigowy i rajdowy Marian Bublewicz, który zdobył ze dwadzieścia tytułów mistrzowskich w Polsce. Jak zareagowali rodzice na chęć uczestnictwa w rajdach 12-letniej córki? Bali się? Nie byłam pierwszą osobą w mojej rodzinie z taką pasją, więc moje zainteresowanie rajdami nie było to dla nich wielkim zaskoczeniem. Przyjęli to ze spokojem. Zresztą na początku wujek miał mnie na oku, więc byłam bezpieczna (śmiech). Wróćmy do 2007 roku... To był impuls. Podczas prologu rajdu zobaczyłam pędzące samochody, poczułam zapach spalin i palonych gum. Stanęłam i powiedziałam: „Będę najlepszym pilotem rajdowym!”. Pomimo że miałam wtedy niecałe 12 lat, dokładnie wiedziałam, czego chcę. Niektórzy mogliby powiedzieć, że to głupie gadanie nastolatki, która bez
zastanowienia mówi, co jej ślina na język przyniesie. Jednak ten entuzjazm trwa już ponad 10 lat i nie zapowiada się, by miał osłabnąć. Czemu akurat pilotem? Nigdy nie chciałaś zasiąść za kierownicą? Od zawsze mam w sobie cechy dobrego organizatora. Wolę rajdową papierologię niż wsiąść do samochodu i wykonywać jedynie polecenia pilota. Lubię mieć wszystko pod kontrolą. To wymaga wielkiego zaufania do kierowcy. Przecież jesteś zdana na jego umiejętności. Nie jeżdżę z byle kim. Zaufanie przychodzi z czasem. Być może zabrzmi to krnąbrnie, ale nie boję się z nikim jeździć. Mogłabym zmieniać kierowców co rajd, ale wolę dłuższą współpracę. Czy to, że jesteś kobietą utrudnia Ci zdobycie zlecenia? Większość mężczyzn boi się jeździć z babą. Aby wszystkich uspokoić powiem, że nie mylę stron, pedałów w samochodzie i potrafię zmienić oponę (śmiech). Do tej pory współpracowałam z 10 kierowcami jeżdżącymi w różnego rodzaju rajdach. Wyrobiłam sobie renomę. W tym świecie funkcjonuje poczta pantoflowa. By nie wypaść z obiegu, cały czas muszę działać na wysokim poziomie. Wiadomo, jak działa poczta pantoflowa, muszę na każdym rajdzie pilnować się, by przejechać go najlepiej jak to możliwe.
63
L IF E S T Y L E W Y W I A D
Jechałaś jako pilot kobiety kierowcy? Do tej pory nie. Nie lubię kobiet w rajdach. Może dlatego, że przyzwyczaiłam się do bycia rodzynkiem. Odnajduję się w stuprocentowo męskim gronie. Nie otaczam się kobietami, które nie mają zielonego pojęcia, o co chodzi w tym sporcie. Na co dzień kobiety wydają mi się słabszymi kierowcami od mężczyzn. Trudno jest zatem walczyć ze stereotypem mówiącym, że kobiety są kiepskimi kierowcami, podczas gdy faktycznie słabo jeżdżą! Na szczęście ja mogłam zdobyć doświadczenie u rajdowców, dzięki czemu jestem – nieskromnie mówiąc – naprawdę dobrym kierowcą. Czy przeciętne kobiety powinny zgłościć się na naukę jazdy do rajdowców? Raczej nie (śmiech). Mało która kobieta założyłaby kombinezon i kask, a bez tego nie ma mowy o nauce jazdy w wydaniu rajdowym. Jesteś 21-letnią blondynką, która na rajdach pokazuje się w czerwonym, obcisłym kombinezonie... W motosporcie jest mało kobiet, więc mogłyby być traktowane „inaczej”. Ja nie mam zamiaru z tego korzystać i od początku pokazywałam, że nie chcę żadnej taryfy ulgowej. Chcę być traktowana jak każdy inny członek naszej społeczności – bez podkreślania, że jestem kobietą. Nie boję się pobrudzić, umiem zadbać o samochód, wymienić opony czy pomóc mechanikom. Staram się być samowystarczalna i nie powielać stereotypu bezbronnej kobietki w męskim świecie. Czerwony kombinezon to nie przypadek. To mój ulubiony kolor. Gdy mam na sobie kombinezon, nie wykrzykuję, że jestem kobietą. Chowam włosy pod kask i robię, co do mnie należy. Dopiero po rajdzie, w prywatnym gronie zdarza mi się zrzucić pancerz i wyeksponować swoją kobiecość. Nie ukrywam, podoba mi się to, że jest to męski świat. Jednak zawsze będę podkreślać swoim zachowaniem, że daleko mi do umacniania stereotypów o kobietach. Nie zatracasz swojej kobiecości? Absolutnie nie. Rajd to rajd. Nie zatracam kobiecości przez obcowanie z taką ilością testosteronu. Nie ukrywam też swoich przemian – jak wyglądam w stroju rajdowym, a jak na co dzień. Brałaś udział w wielu różnych rajdach m.in. w Barbórce, który jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych wydarzeń tego rodzaju. Który rajd zapadł Ci najbardziej w pamięć? W Barbórce uczestniczyłam 2 razy – w 2013 i 2015 roku. W 2013 jechałam z Adamem Dowgirdem, Polonezem FSO 2000 Rally, a w 2015 z Tomaszem Szostakiem samochodem Lancia Beta Coupe. Jednak najmilej wspominam zagraniczne rajdy w Niemczech, Czechach czy we Włoszech. W Twoim rajdowym „portfolio” znajdują się głównie klasyki motoryzacji? Raczej tak. Uważam, że starsze samochody mają duszę. Współcześnie produkowane auta nie mają takiego charakteru. W wielu przypadkach są do siebie bardzo podobne. Nie mają tego charakterystycznego brzmienia, jak klasyki. Nie ma co się dziwić, ich silniki zbudowane są inaczej. Jaki jest Twój największy sukces? Z każdego rajdu coś wynoszę, ale na tych zagranicznych zdobywam najwięcej doświadczenia. Dają mi również wiele satysfakcji. Jednak do tej pory to na imprezach krajowych odniosłam najwięcej sukcesów. Podczas ostatniego Rajdu Podlaskiego w Białymstoku zdobyłam ostatni punkt do najwyższej licencji rajdowej jako pilot. To otwiera mi furtkę do dużo poważniejszych imprez.
Chcę być traktowana jak każdy inny członek naszej społeczności – bez podkreślania, że jestem kobietą. Nie boję się pobrudzić, umiem zadbać o samochód, wymienić opony czy pomóc mechanikom. I sławniejszych nazwisk „na lewym”? Mam taką nadzieję (śmiech). Kubica, Hołowczyc? Jednym z moich marzeń jest przejechanie rajdu z Robertem Kubicą. To bardzo utalentowany kierowca, a ja mam już licencję, dzięki której mogłabym usiąść obok Kubicy. Jeśli by tego chciał, oczywiście! Jakie większe imprezy są w Twoich planach? Czy Dakar wchodzi w grę? Na pierwszy ogień idzie RSMP, czyli Mistrzostwa Polski. Potem przyjdzie czas na większe imprezy, jak Mistrzostwa Europy, Świata... Dakaru nie wykluczam, ale wiąże się on z dużymi nakładami finansowymi. Nie wyobrażam sobie wzięcia w nim udziału bez pomocy sponsorów. Bez nich nie ma co wybierać się na Dakar. No chyba, że ktoś posiada dużo zer na koncie. Z czasem chcę zrobić rozeznanie, Dakar to wielkie wyzwanie, nieporównywalne z moimi dotychczasowymi startami w typowo europejskich rajdach. Co planujesz w najbliższej przyszłości? Przygotowuję się do Rally Press, który rozgrywany jest na Litwie, Łotwie, Estonii. Następnie rodzimy Rajd Warmiński. Na pewno kontynuacja cyklu Szuter Cup, który rozpoczął się od szczęśliwego dla mnie Rajdu Podlaskiego. Jak wyglądają przygotowania do takich rajdów? Po przyjeździe na miejsce ogarniam typową papierologię. Potem mamy czas na zapoznanie się z trasą. Robimy notatki i korygujemy je przy kolejnych objazdach. Zazwyczaj jesteśmy na miejscu rajdu dzień lub dwa przed samym wydarzeniem. Inaczej wygląda to w przypadku rajdów zagranicznych, gdy w grę wchodzi przewiezienie samochodu na dużą odległość. Jak wiadomo wtedy taka podróż trwa dłużej. Samolotem nie poleci. A po rajdach? Jak kierowcy i piloci świętują przejechane rajdy? To tajemnica (śmiech). Powiem tylko, że umiemy się bawić. Nawet rajdowcy przechodzą kiedyś na emeryturę. Poza tym zdarzają się kontuzje, wypadki. Czy rajdy samochodowe to rozwiązanie na całe życie? Nie lubię myśleć pesymistycznie, więc nie zakładam, że jakieś wydarzenie, typu wypadek, miałoby przerwać moją karierę. Kocham rajdy i nie zrezygnuję z nich tak łatwo. Buduję swoją renomę w tym świecie. Zawsze mogę zostać dziennikarzem sportowym. Rajdy znam od podszewki, więc byłoby o czym pisać. Czy można utrzymać się z rajdów? Czy to Twoja praca na pełen etat? Niestety nie jestem pełnoetatowym pilotem. Na co dzień pracuję, na rajdy poświęcam m.in. weekendy. Obecnie najważniejsze jest to, by zwróciły mi się koszty uczestnictwa w rajdach, np. paliwa. Na profity muszę jeszcze trochę cierpliwie poczekać.
64
Lost in BMX seria 2016
Lato zbliża się wielkimi krokami, a wraz z nim długo oczekiwana seria BMX. Tym razem aż cztery miasta, cztery wielkie imprezy, robiące wrażenie nazwiska riderów. Organizatorzy przekonują, że szykuje się naprawdę ostra jazda. Nie możemy się doczekać, dlatego sprawdzamy, co dokładnie będzie się działo. Tekst i zdjęcia: materiały promocyjne
W
szystko zaczęło się rok temu w momencie gdy rowerowi bracia z Czech z TBB-Bike shop połączyli się z Monster Energy i rozpoczęli wspólny projekt o nazwie Lost In BMX. Postawili sobie za cel „obudzić miasta” – zawładnąć ich ulicami, głównie tam, gdzie BMX-y nie są aż tak popularne. Można powiedzieć, że szukali nieodkrytych miejscówek z potencjałem. Chcieli pokazać, co oferują. Początkowo wydawało się, że to szalony pomysł. Ale do wszystkich błyskawicznie dotarło, że w tym szaleństwie jest metoda. Tak trafili do Aten, a sukces zaskoczył nawet takich
optymistów i pasjonatów jak oni. Okazało się, że event był strzałem w dziesiątkę. Atmosfera wspaniała, widoki i miejskie spoty – niesamowite, a team – pomimo utrudnień – świetnie się bawił. Uczestników i gości nie zatrzymał ani rzęsisty deszcz, ani święto narodowe, w wyniku którego ulice były w dużej mierze zamknięte. Wszędzie tłumy maszerujących żołnierzy, za nimi czołgi – trzeba przyznać, że widoki od początku były oryginalne. Mimo wszystkich utrudnień chłopakom udało się wykonać wysokiej jakości robotę, a na wspomnienie tej wyprawy wszystkim wraca uśmiech na twarze.
65
Z rozbudzonym apetytem trafili do Budapesztu, zwanego Paryżem Wschodu. Miasto określa się też mianem ukrytego skarbu, prawdziwego małego imperium epickich spotów i królestwa raili (tak mówią lokalsi na jedną z dzielnic). Czuło się w powietrzu, że tu będzie równie dobrze jak w Grecji. Wprawdzie żar lał się z nieba do późnych godzin wieczornych, a powietrze niemalże stało w miejscu, jednak zawodnicy jeździli bez końca, jakby na jakimś turbodoładowaniu. Wiele było takich chwil, gdy wydawało się, że czegoś nie można, to nie do zrobienia, nie dadzą rady etc. Po chwili trzeba było już zbierać szczęki z podłogi, bo działy się rzeczy niesamowite. Zawsze znalazło się odpowiednie miejsce do jazdy. Po prostu Budapeszt był idealnie skrojony pod BMX-owe gry. Oba edity przyniosły wyjątkowo pozytywny odzew. Organizatorzy nie mieli wyboru. Nie wolno było porzucić tak dobrej koncepcji. Zostało jeszcze wiele miast do odwiedzenia i wiele do zaprezentowania. Ponownie usiedli do stołu i wykonali plan. Większy, mocniejszy i głośniejszy. Po długich i zażartych dyskujach, które nie raz i nie dwa toczyły się do samego rana, zrodziła się nowa seria Lost In BMX 2016. Co się zmieniło? Na pierwszy rzut oka widać, że wydarzenie nabrało większej mocy. Nie tylko wprowadzono więcej epizodów, ale przede wszystkim pojawiły się naprawdę unikalne lokacje: otwierający Berlin, Wilno, St. Petersburg i zamykający sezon Kraków. Juz zapowiedziano, że na czterech odcinkach pojawią się liczne talenty. Team od zeszłego roku generalnie urósł w siłę, co cieszy najbardziej, bo dowodzi, że impreza jest jednocześnie megaprofesjonalna i świeża. W ekipie są teraz riderzy tacy jak: Fernando Laczko & Jason Eustathiou, Michal Smelko i Vita Kacha. Za BMX-y złapią też prawdziwe gwiazdy, czyli Benny L oraz Ed Zunda – potwierdzony na rosyjski przystanek. Robi wrażenie! Nie możemy się doczekać, by zobaczyć ich w akcji. I to na żywo. Zacieramy ręce i bukujemy czas, by latem skoczyć na któryś z zaplanowanych eventów. To będzie wielkie wydarzenie i prawdziwe święto dla wszystkich, którzy potrzebują energetycznego kopa. Już czujemy tę atmosferę pozytywnej zajawki i nieopisanej radości, która sprawia, że czas płynie w rytmie nie godzin czy minut, a riderskich trików. Musimy przyznać, że zdążyliśmy się już za tym stęsknić. Widzimy się!
Cards Against Humanity Zapomnijcie o grze w szachy, warcaby czy bierki. W XXI wieku ich miejsce zajmują „Cards Against Humanity”, czyli tzw. karty przeciw ludzkości. Sama nazwa brzmi zastanawiająco i tajemniczo, niemniej jej reguły są banalnie proste. Ostrzegamy: nie jest to rozrywka dla każdego. Polecana w szczególności tym, którzy czasem śmieją się z naprawdę dziwnych i niekiedy obrzydliwych rzeczy. Tekst: Nicole Szczekocka
P
rzez wielu nazywana jest grą dla „okropnych ludzi”. Taki opis widnieje nawet na oficjalnej stronie. Historia jej powstania jest krótka. Wymyśliła ją grupka znajomych na potrzeby imprezy sylwestrowej. Dostępna w dwóch wersjach: darmowej, którą ściągamy i drukujemy, oraz płatnej. Za tę kontrowersyjną przyjemność zapłacić trzeba 25$. Strona cardsagainsthumanity.com oferuje nam nawet możliwość dodania swoich własnych pomysłów za symboliczne 10$. Do tego wszystkiego dołączana jest instrukcja w PDF, ale zanim poddamy się tej niebezpiecznie uzależniającej rozrywce, powinniśmy wybrać jedną z trzech dostępnych edycji:
brytyjską, amerykańską albo australijską. To już zależy od naszego gustu i znajomości kultury każdego z krajów. Zaraz, zaraz.. A co jeśli nie jesteśmy w stanie zrozumieć niektórych angielskich żartów? Bez obaw! W opcjach dodatkowych na stronie widnieją tłumaczenia wszystkich kart.
Zasady „W czasie seksu, najczęściej myślę o... Auschwitz”. To tylko przykładowe zdanie, na jakie natraficie podczas gry. Już rozumiecie w czym rzecz? Nic dziwnego, że CAH została uznana za jeden z bardziej
67
L IF E S T Y L E A R T Y K U Ł
kontrowersyjnych pomysłów XXI wieku. Wbrew pozorom jest naprawdę ciekawym doświadczeniem, a zasady są banalnie proste. Na początku rozgrywki każdy z graczy, których liczba jest nieograniczona, dostaje po dziesięć białych kart odpowiedzi. Następnie wyciąga czarny kartonik z pytaniem, na które pozostali muszą odpowiedzieć swoją kartą. Pytający oczywiście staje przed wyborem najlepszej i najdziwniejszej odpowiedzi. Aby naprawdę wkręcić się w tę grę, trzeba być pozbawionym uprzedzeń i przyzwyczajonym do stale balansującego na krawędzi poczucia humoru. „Nigdy nie rozumiałem nazistów, dopóki nie natknąłem się na Żydów” – przykładów jest znacznie więcej. Pełno tam rasistowskich i seksistowskich nawiązań, jednak jest to forma szydzenia z poglądów, z jakimi stykamy się często w internecie czy też w czasie towarzyskich spotkań. Można oczywiście zagrać partią, która pozbawiona jest tekstów o gwałcie czy szowinizmie. Wystarczy zaznaczyć to podczas ściągania Kart Przeciw Ludzkości. Czy jednak w ten sposób nie psujemy sobie zabawy? W końcu dzięki temu gra zdobyła popularność. Jeżeli jednak komuś 550 kart nie wystarczy, blogerka Rachel Rayner stworzyła feministyczną edycję, poszerzoną aż o 120 dodatkowych. Natknąć się można na zdanie w rodzaju: „Kobieta potrzebuje mężczyzny tak, jak ryba potrzebuje tabletek 72h po”. Każdy może znaleźć coś dla siebie.
Sposoby na promocję Twórcy szokują także niestandardowymi zagraniami marketingowymi. W czasie tegorocznego Black Friday zamiast obniżyć cenę swojego produktu, podwyższyli ją o połowę, co paradoksalnie poskutkowało częstszym zamawianiem gry na Amazonie. Kolejne nietypowe posunięcie wiąże się z akcją na Hannukah. Od każdego z chętnych obserwatorów zebrano po 15$, aby w czasie Świąt Bożego Narodzenia porozsyłać im prezenty niespodzianki, które widniały na liście zamieszczonej na oficjalnej stronie. Pomysł ciekawy, ale niespecjalnie oryginalny – skąd więc tyle kontrowersji? Otóż, jeżeli udałoby się zebrać ponad 55 tys. dolarów, zamierzali odkupić prawdziwy obraz Picassa, zatytułowany Tete De Faune. Tych, którzy pomyśleli, że stały za tym artystyczno-kulturalne pobudki, czekał zimny prysznic. Nic bardziej mylnego! Twórcy Kart Przeciw Ludzkości zamierzali podrzeć otrzymane arcydzieło na kawałeczki i rozesłać je do każdego, kto zdecydował się przelać wspomnianą wcześniej kwotę. Istne szaleństwo i brak szacunku. Pomysłodawcy oskarżeni zostali o brak wrażliwości na sztukę oraz niebywałą lekkomyślność. Prasa natychmiast podjęła temat. Rozpętało się piekło. Na całe szczęście, autorzy poszli po rozum do głowy i porzucili swój plan, zostawiając obraz w The Art Institute of Chicago.
Aby naprawdę wkręcić się w tę grę, trzeba być pozbawionym uprzedzeń i przyzwyczajonym do stale balansującego na krawędzi poczucia humoru. Nieprzyjemne konsekwencje Okazuje się, że nie wszyscy są fanami tej kontrowersyjnej gry. Sympatią nie darzą jej szczególnie pracodawcy. Informacja o tym, że pracownicy amerykańskiej stacji telewizyjnej WTOL TV zostali przyłapani (oczywiście w czasie pracy) na graniu w Cards Against Humanity odbiła się szerokiem echem. Skutek był taki, że zostali natychmiastowo zwolnieni bez szans na jakiekolwiek wytłumaczenie. Niektórzy pracowali tam od ponad 4 lat i byli ulubieńcami publiczności, jednak nawet to nie uratowało im skóry. Najwidoczniej argument mówiący o tym, że Kanye West, Justin Bieber i Jaden Smith są fanami Kart Przeciw Ludzkości nie jest wystarczająco dobry. Większość pracodawców uważa, że gra obraża Bogu ducha winnych ludzi oraz bywa wulgarna, a miejsce pracy powinno być wolne od tego typu negatywnej energii. Z jednej strony wydaje się to właściwym podejściem, szczególnie z uwagi na wszechobecna kulturę hejtu, której nie warto promować. Z drugiej, bycie zwolnionym z pracy za odrobinę zabawy, w dodatku bez szansy na wyjaśnienia można uznać za reakcję niewspółmierną do winy. Należy zwrócić również uwagę na twórców gry, którzy w grudniu zeszłego roku zaskoczyli wszystkich niezwykle szczerymi i ciepłymi świątecznymi życzeniami. Opublikowali je na swojej stronie, udowadniając, że i oni wbrew pozorom posiadają uczucia.
Rozrywka dla ludzi z dystansem Obecnie niewiele rzeczy jest nas w stanie szokować, dlaczego trzeba się porządnie namęczyć, aby zrobić wokół siebie zamieszanie. Praktycznie wszystko już widzieliśmy i większość rzeczy czytaliśmy. Karty Przeciw Ludzkości są w związku z tym idealnym odwzorowaniem naszego społeczeństwa. Pełno w nich przecież nawiązań do rasizmu, seksizmu, polityki i czarnego humoru. Nie trzeba ich brać śmiertelnie poważnie. To swego rodzaju słowna satyra, która pozwala na chwilę odprężenia. Opinie internautów są różne, chociaż zdecydowana większość uważa, że im częściej sięga się po tę „okropną grę”, tym szybciej pojawia sie uczucie zażenowania. Wydawać by się się mogło, że każdy powinien choć spróbować, by zbadać, gdzie leżą jego własne granice. Można się przy okazji nauczyć dystansu do samego siebie.
68
W kotle bałkańskim Z Olafem Michalczukiem, szefem kuchni w Banjaluce, rozmawiamy tym, jak zrobić karierę w gastronomii, Bregoviciu, Kusturicy i – oczywiście – o kulinarnej różnorodności Bałkan. Dowiadujemy się też, dlaczego tak naprawdę nie ma dziwnych potraw i w jakich sytuacjach przydaje się filizofia zen. Rozmawiała: Kamila Zięcina / Zdjęcie: Agata Zielińska
Pracujesz w gastronomii już od ponad 14 lat, a od roku jesteś szefem kuchni. Jak wyglądała Twoja droga na szczyt? Zaczynałem jako krakowski barman. Kiedy przyjechałem do Warszawy, szukałem więc pracy w pubie – ale w takim, w którym sprzedawano by tylko alkohol, bez jedzenia. Zauważyłem jednak, że w stolicy nie ma podobnego miejca. Są jedynie kluby czy restauracje, w których serwuje się drinki. Poznałem wtedy mojego obecnie bliskiego przyjaciela, który był szefem kuchni w jednej z sieciowych restauracji. Zasugerował mi, żebym też spróbował. Mogę powiedzieć, że przeszedłem prawdziwy chrzest bojowy przy kateringach. Poza tym nie tylko pracowałem w tej knajpie. Uczestniczyłem we wszystkich możliwych wyjazdach i produkcji dań – od drobnych zamówień po naprawdę duże zlecenia. Od tego zaczęła się moja profesjonalna przygoda z gotowaniem, ale mogę powiedzieć, że gotowałem od zawsze. Przez siedem lat byłem w związku z weganką, dlatego dobrze znałem kuchnię bezmięsną i niezawierającą produktów odzwierzęcych. Mam też za sobą kilka wcześniejszych epizodów bycia samodzielnym kucharzem, gdzie jest się sobie sterem, żaglem i okrętem jednocześnie (śmiech). Zanim trafiłem do Banjaluki zaliczyłem też dwa podejścia do bycia szefem kuchni. Ale to ta
restauracja okazała się czymś więcej niż pracą, bo jestem nią zaaobsorbowany także po godzinach. Myślę, że energia ludzi, którzy tu przychodzą, czyni ją tak przyjemnym miejscem. Co Cię najbardziej pociąga w kuchni bałkańskiej? Kocioł bałkański jest miejscem dosyć specyficznym. Rozciaga się od Włoch aż po Turcję i jest bogaty w różnorodne kuchnie – można tu dostać zarówno bardzo lekkie, wręcz śródziemnomorskie dania, jak i dosyć ciężką, przyrządzaną po góralsku jagnięcinę. Przewijają się też wpływy bliskowschodnie. Dlaczego Bałkany? Jak byłem dzieciakiem, bardzo lubiłem słuchać Bregovicia. Na Bałkanach zdania o nim są podzielone. Wiele osób twierdzi, że tak naprawdę ukradł tradycyjne kompozycje ludowe i przedstawił je jako autorskie piosenki. Potem zobaczyłem pierwszy film Kusturicy – Underground. Ta kombinacja – Kusturicy i Bregovicia oraz muzyki, szału, trąbek, gości pijących rakiję, a za nimi grającej orkiestry – była dla mnie czymś równocześnie abstrakcyjnym i cudownym. Od tego czasu zawsze dążyłem do tego, by moje imprezy tak wyglądały.
69
Byłeś kiedyś na Półwyspie Bałkańskim? Nie powiedziałbym tak, bo uważam, że o pobycie gdzieś można mówić przynajmniej po miesiącu. Poznałem jednak wiele osób z Bałkan – Chorwatów, Serbów. Ludzie tam są bardzo podobni do Polaków. Wszyscy jesteśmy przecież Słowianami, choć oni nieco weselszymi, bo mieszkają w cieplejszym rejonie (śmiech). Jakiej muzyki słuchasz? Bardzo różnej, ale dobra bałkańska muzyka zawsze jest w cenie. Swego czasu słuchałem dużo klezmerów. Przyznam, że ten pierwiastek bałkański, cygański, klezmerski bardzo przenika do muzyki. Wprawdzie wszystko to kojarzy się głównie z folkiem, ale w połączeniu z jazzem daje niesamowity efekt. Czy na Bałkanach istnieją jakieś konkretne obyczaje związane z celebrowaniem posiłku? Życie toczy się w kuchni. Spotkania zazwyczaj odbywają się właśnie tam, przy jedzeniu. Osoby gotujące są zazwyczaj osobami mającymi najwięcej do powiedzenia. Ważny jest też oczywiście motyw biesiadowania na zewnątrz. Rożna, grillowanie na powietrzu – piękna sprawa. Nie wygląda to tak jak w Polsce, czyli działka, grill, a potem leżenie na trawie, tylko bardziej przypomina ucztę, w czasie której główną rolę odgrywa jedzenie, a nie to nieszczęsne piwo w puszce. Co się dzieje po posiłku? Impreza trwa dalej? Oczywiście, że tak! Zwykle na Bałkanach posiłek kończy się na słodko. Najbardziej znanym deserem jest bardzo słodka baklava – pozostałość po czasach ottomańskich, przyswojona przez lokalną kuchnię. Są jednak słodycze zawierające jeszcze więcej cukru. Po takich jego dawkach, ma się chwilowy przypływ energii i ochotę na dalsze imprezowanie i jedzenie. Polubiłeś smaki bałkańskie od razu czy przekonywałeś się stopniowo? Kiedyś rozmawiałem z pewnym Chorwatem i on polecił mi, żebym poczytał o historii Dalmacji, czyli regionie stworzonym praktycznie przez zabory. Bardzo dawno temu, kiedy nie było jeszcze państwa włoskiego, a istniały państwa-miasta, Wenecja okupowała ten region i naturalnie wływała na kulinaria. Miałem doświadczenie we włoskiej kuchni, więc odnalazłem się bardzo szybko. Drugim ważnym filarem byli Ottomanowie, którzy najdłużej pozostawali w regionie. My nie mieliśmy tyle szczęścia, jeżeli można mówić o szczęściu w tym przypadku, nasi zaborcy nie mieli tak dobrej kuchni. Owo łączenie smaków pokazało mi, że Bałkany są krainą, gdzie wykorzystuje się składniki niekoniecznie kojarzone akurat z tym miejscem. Podróżując np. po Chorwacji, gdzieś bliżej Włoch, bardzo często, podobnie jak w Polsce, bez problemu dostaniemy pizzę i pastę. Dopiero, zbaczając z typowych turystycznych szlaków, można trafić na coś naprawdę interesującego. Nie można zapominać, że Bałkany to też Grecja. Na tej różnorodności elementów polega piękno rejonu bałkańskiego. Niezbyt popularne w Polsce jagnięcinę oraz baraninę na Bałkanach je się często. Chciałbym
(...) extremum kulinarne to jest coś, co jest tylko w naszych głowach. Kiedy widzimy np. gotowaną kozinę, myślimy „o Boże”, a ludzie w wielu rejonach świata jedzą ją codziennie. otworzyć naszych gości na te smaki. Już teraz gotujemy np. łopatki jagnięce w niskich temperaturach i z użyciem przypraw korzennych. Chcemy przełamać stereotypowe myślenie, że to jakaś mielonka ze śmierdzącego capa. Tak naprawdę mięso jagnięce jest bardzo delikatne. Podajemy je na płonących żeliwach, robiąc z tego dania swego rodzaju show. Lubisz eksperymentować z tradycyjnymi przepisami? Tak. Chciałbym pokazać że od 2002 roku przebyliśmy naprawdę długą drogę od klimatów karczmianych do punktu, w którym teraz jesteśmy. Zależy nam na byciu zawsze krok do przodu. Warto w tym miejscu powiedzieć, że extremum kulinarne to jest coś, co jest tylko w naszych głowach. Kiedy widzimy np. gotowaną kozinę, myślimy „o Boże”, a ludzie w wielu rejonach świata jedzą ją codziennie. Ci sami ludzie nie tknęliby na przykład naszej kaszanki czy kapusty kiszonej. Praca szefa kuchni jest dosyć stresująca. Masz jakieś sposoby na radzenie sobie z napięciem? Jestem mistrzem zen. Gdy byłem dzieciakiem i bardzo się denerwowałem, moja matka zadawała mi pytanie: „czym to jest w porównaniu do wieczności?”. Do dziś raczej łagodzę konflikty, niż do nich doprowadzam. Czy któryś z krajów bałkańskich fascynuje Cię w szczególny sposób? Bardzo wyróżniającym się krajem, ze względu na swoistą odrębność, jest Czarnogóra. To region, w którym wpływ turecki pozostawił trochę inny obraz jedzenia. Emocjonalnie najbliżej mi jednak do Bułgarii. Jakbyś opisał bałkański styl życia? Nie chciałbym mówić, że mieszkańcy Bałkanów są leniwi, ale na pewno bywają słabo zorganizowani. W porównaniu z nimi Polacy mogliby uchodzić za poukładanych. My wszystko musimy mieć jednak na papierku, oni – nie zawsze. Cudowna jest także mentalność śródziemnomorska, czyli gestykulacja podczas rozmowy i przekonanie, że każdy dzień jest świętem. Jakie masz plany na przyszłość? Jak na razie wiążę swoje plany właśnie z Banjaluką. Chciałbym, żeby była ona najnowocześniejszą bałkańską restauracją w Warszawie. Marzy mi się pokazanie, że tradycyjne bałkańskie dania można podawać na sposób powiedzmy bardziej europejski, troszeczkę bliższy Berlinowi niż na przykład wiosce po drodze.
70
L IF E S T Y L E A R T Y K U Ł
Twoja stara na Tinderze Nie udawajcie zdziwionych, ta chwila musiała kiedyś nadejść. Brzmiący jak dobry żart tytuł wcale nim nie jest. Bo kto powiedział, że nasi rodzice nie mogą korzystać z aplikacji, która umożliwia chodzenie na randki? Prędzej czy później pokolenie 40- i 50+ musiało odkryć Tindera. Tekst: Nicole Szczekocka
R
andkowa aplikacja ma już ponad 13 mln użytkowników na całym świecie, co czyni ją jedną z najpopularniejszych apek, które da się pobrać na telefon. Przez większość czasu uznawana była za portal randkowy dla dwudziestolatków, którzy dzięki niemu chodzili na mniej lub bardziej udane spotkania albo po prostu mogli w prosty sposób umówić się na seks. Każda aplikacja ma jednak swoje pięć minut, które według nas kończy się, gdy postanawiają się za nią zabrać osoby z naszej rodziny i wiadomo, że nie mam na myśli starszego rodzeństwa. Tinder ma bowiem mocną „seksualną twarz”, a nawet jeśli nie każdy postrzega aplikację w ten sposób, to zewsząd słychać narzekania na rzekomą powiechowność i płytkość zawieranych na nim znajomości. I to nawet, jeśli wiadomo o wyjątkach od reguły w postaci stałych związków. Co więc dzieje się w momencie, gdy odkrywamy, że Tindera posiada któreś z naszych rodziców? W głowie rodzą się miliony pytań, których nigdy nie chcielibyśmy sobie zadawać, ciekawość oraz irytacja, że nawet tam musieli trafić.
Nie ma się czego wstydzić No i cóż, stało się. Odkryłaś zainstalowaną ikonkę aplikacji w telefonie swojego rodzica. To prawie tak, jakbyś przyłapał go na gorącym uczynku. Zanim jednak obrazisz się na niego śmiertelnie, czy też zdecydujesz odbyć z nim poważną rozmowę, chwilę się nad tym zastanów. Tinder nie jest jedynie miejscem, w którym znajdujesz chętnych na seks, starsze osoby mogą naprawdę poszukiwać tam czegoś poważniejszego. Niektórzy prawdopodobnie wyszli z wprawy i trudniej im poznawać nowych ludzi w realu, ponieważ np. dopiero co zakończyli długoletnie małżeństwo, czy też zostali wdowcami. Ta aplikacja daje im drugą szansę na spotkanie kogoś interesującego, ubarwienie codzienności. Po internecie krąży wiele historii z Tindera, jak to poszczególne osoby natrafiły na miłość swojego życia. Niedawno z cienia wyszła
chociażby moda na tinderowe śluby. Wszystko zaczęło się od Lori i Jana, czterdziestoparolatków, którzy po przesunięciu w prawo, sparowali się i zakochali w sobie, odkrywając, że każdy wiek jest dobry, aby godzinami wybierać idealną białą suknię z welonem, a potem urządzić huczne wesele. Podobnych związków pojawiło się znacznie więcej. Ich przykład udowodnił, że nie należy się bać i czasem warto zaryzykować. W mig podchwyciła to branża odzieżowa, tworząc śpioszki i ubranka dla noworodków z napisem „My parents swiped right”.
To przecież nic nowego Spotkanie swojego rodzica na portalu społecznościowym jest za każdym razem dziwnym przeżyciem, o którym raczej wolelibyśmy zapomnieć. Nie wszyscy oczywiście, lecz ta większość z nas, która do tego typu spraw nie podchodzi z tak dużą dozą tolerancji i zrozumienia. Dlaczego jednak naskakujemy na nich, kiedy odkrywamy, że posiadają aplikację taką jak Tinder? Internetowe strony, które ogłaszają, że znajdą twoją idealną, drugą połówkę istnieją już od wielu lat. Na nich przeważnie przesiadują osoby starsze, którym taka forma wydaje się łatwiejsza i bardziej komfortowa. Tinder wzbudził gorące emocje i sprawił, że zasady gry uległy zmianie. Skoro aplikacja powstała z myślą o ludziach młodych i skłonnych do umawiania się na szybki seks, to nie powinna w takim razie interesować nieco starszej części społeczeństwa, prawda? Okazuje się jednak, że z roku na rok, użytkowników Tindera powyżej 40. roku życia przybywa, co świadczy tylko o tym, że aplikacja idealnie spełnia swoją rolę. W XXI wieku poznanie kogoś bez wcześniejszego internetowego kontaktu jest często trudne i bardziej stresujące. Może to my powinniśmy zadać sobie pytanie, czego właściwie oczekujemy od Tindera i pogodzić się z tym, że randkowanie 2.0. nie ma limitów wiekowych.