Spis treści 1. Brudna robota...........................................................................................................2
1. Brudna robota Mężczyzna stojący pod ścianą domu usłyszał odgłos biegu. Wyraźnie zaniepokojony odwrócił się gwałtownie w kierunku, z którego dobiegał hałas. Na razie nie widział źródła dźwięku. Zamarł w oczekiwaniu, kto lub co wyłoni się zza rogu budynku. Gdy po chwili okazało się, że są to dwa ogromne wilczury, odetchnął z widoczną ulgą. Podobne odczucia zdawały się mieć również zwierzęta, bo w przyjaznych zamiarach poczęły zbliżać się do człowieka. Ten sięgnął do przewieszonego przez ramię marynarskiego worka i wyciągnął z niego kiełbasę. Rozdzielił ją sprawiedliwie na oba psy, które chwyciwszy w pyski zdobycz, raźnym krokiem pobiegły w ciemność rozciągającego się za domem ogrodu. Mężczyzna skonstatował, że na chwilę, która powinna być wystarczająca, będzie miał spokój z wilczurami. W mroku, jaki panował pod ścianą domu, zbliżył się do jego frontu. Ostrożnie wyjrzał zza węgła budynku. Odległa latarnia uliczna w niewielkim stopniu rozpraszała ciemności panujące na podwórku. W taką ciemną, chmurną noc niewiele dawała również słaba żarówka umieszczona nad wejściem do domu. Skulony z zimna człowiek mocniej naciągnął na głowę kaptur bluzy dresowej i, trzymając się najciemniejszych miejsc pod ścianą, zbliżył się do schodów prowadzących do drzwi. Omiótł wzrokiem podwórko i widoczne między sztachetami ogrodzenia fragmenty chodnika. W zasięgu oczu nie było żywego ducha, co ze względu na porę i pogodę nie powinno było dziwić. Ulice takich miast jak to wyludniają się dużo przed północą, a zwłaszcza ulice tak oddalone od centrum. Mężczyzna wziął głęboki oddech i sięgnął do kieszeni. Jakby zniecierpliwiony szybko pokonał dwa stopnie i znalazł się przed drzwiami. Wyciągnięty z kieszeni klucz niełatwo było wprowadzić do zamka, tym bardziej że ochronione jedynie lateksowymi rękawiczkami palce zdążyły już zgrabieć od przenikliwego późnojesiennego wiatru. W końcu klucz znalazł się na właściwym miejscu i mężczyzna delikatnie przekręcił go, starając się przy tym jak najmniej hałasować. Podobnie ostrożnie nacisnął klamkę i uchylił drzwi, za które wsunął głowę. Przez chwilę pozostał w tej pozycji, nasłuchując, czy z wnętrza domu nie dobiegną jakieś dźwięki. Zadowolony z wyników nasłuchu i przyzwyczaiwszy wzrok do ciemności, przekroczył próg i starannie zamknął za sobą drzwi. Panująca cisza i mrok sprawiły, że cicho westchnął z ukontentowaniem. Tego właśnie oczekiwał. Ciemności były jednak takie, że niemal po omacku przesuwał dłonie po ścianie. Wkrótce pod palcami poczuł zimny metal klamki. Nacisnął ją. Niczym kot przecisnął swoje ciało przez niewielką szparę między uchylonymi drzwiami a framugą, co było o tyle łatwe, że ciało to nie było imponujących rozmiarów. Z ulgą oparł się na zamkniętych drzwiach po drugiej ich stronie. Moment stał nieruchomo, po czym zdecydowanym ruchem sięgnął do worka. Przez chwilę usiłował coś w nim wymacać, klnąc przy tym pod nosem. Niecierpliwie przewracał zawartość bagażu. W końcu trafił na poszukiwany przedmiot i gwałtownie go wyciągnął, jakby w obawie, że znowu go zgubi. Widocznie jednak w zgrabiałych palcach nie do końca jeszcze odzyskał czucie, bo wyjęta z worka latarka z hukiem spadła na
posadzkę. Znowu zaklął siarczyście i rzucił się do rozpaczliwego przeszukiwania podłogi wokół siebie. Mimo ciemności dość szybko trafił na zgubę. Wyprostował się i odetchnął. Włączenie latarki nie przyniosło jednak spodziewanego efektu w postaci silnej wiązki światła. Mężczyzna pomyślał, że upadek musiał spowodować odłączenie się jednej baterii od obwodu. A może to z powodu zimna nastąpiło osłabienie ogniw. Na rozmontowanie i złożenie urządzenia z powrotem nie miał jednak czasu. Zadowalając się mdłym światłem ledwie rozpraszającym ciemności, zaczął lustrować stojące pod ścianą pomieszczenia metalowe regały, będące idealną ilustracją składów narzędzi, w których jedynie stały użytkownik wie, co gdzie leży. Setki, jeśli nie tysiące, śrub, nakrętek i wkrętów mieszały się z dziesiątkami, jeśli nie setkami, rozmaitych kluczy płaskich i nasadowych, młotków, przecinaków i śrubokrętów. Mężczyzna westchnął zrezygnowany, ale w tym samym momencie jego wzrok natrafił na solidny przedmiot w kształcie litery L. Jego radość nie mogłaby być większa, gdyby na ulicy znalazł bryłkę złota. I z taką prędkością, z jaką sięgnąłby po to znalezisko, wyciągnął rękę w kierunku zauważonego przedmiotu. Tyle że zamiast poczuć w dłoni chłód metalu, odczuł dotkliwy ból. W ostatniej chwili udało mu się powstrzymać, by nie krzyknąć. Rzut oka na bolące miejsce wystarczył, by stwierdzić, że skóra na dłoni została rozdarta czymś ostrym. Mężczyzna zaklął i skierował wątłe światło latarki na regał. Winowajca, wetknięty uchwytem między inne narzędzia zwykły śrubokręt, ukazał się natychmiast. W innej sytuacji byłby trzaśnięty tak, że przebiłby ścianę budynku. Teraz jednak poszkodowany ograniczył się do wytarcia jego zakrwawionej końcówki wziętą z innej półki brudną szmatą. To samo zrobił z widocznymi kroplami krwi. Następnie szmata opasała krwawiącą dłoń. Drugie podejście do wyciągnięcia narzędzia z półki okazało się skuteczne i po chwili mężczyzna z kluczem do szpilek w jednaj ręce, a latarką w drugiej zbliżył się do prawego przedniego koła znajdującego się w pomieszczeniu mercedesa. Rzut oka przez szybę samochodu wystarczył, by stwierdzić, że pojazd stoi na wstecznym biegu i prawdopodobnie hamulcu postojowym, a alarm nie jest włączony. Mężczyzna położył na podłodze latarkę i przypasował klucz do pierwszej szpilki. Mimo że napierał z całych sił, na ile to było możliwe ze zranioną ręką, śruba nie chciała ustąpić. Dopiero szarpnięcie sprawiło, że w końcu obróciła się o pół obrotu. Z trudem wyprostował się, ale zaraz znowu się pochylił i nałożył klucz. Po kilku obrotach śruby ocenił, że wystarczy. Pozostałe cztery szpilki dały się poluzować z mniejszym nakładem sił. W świetle latarki przyjrzał się swemu dziełu. Jedynie uważne przypatrzenie się kołu pozwoliłoby zauważyć, że śruby zostały zluzowane. A przecież wiedział, że na przyglądanie się im kierowca nie będzie miał czasu… Mimo tej obserwacji zrezygnował z odkręcenia szpilek w lewym kole. Starannie wytarł klucz i odłożył go na półkę z narzędziami, tym razem uważając, by nie nadziać się znowu na przeklęty śrubokręt. Stwierdziwszy, że nigdzie nie widać plam krwi, wyszedł ostrożnie na korytarz. Przez chwilę stał, usiłując się skoncentrować i uspokoić. Jeden nieostrożny ruch czy hałas mógł zniweczyć jego plan. Podszedł do drzwi wejściowych i nieco je uchylił. Światła nie wpadło wprawdzie zbyt wiele, ale wystarczyło, żeby rozproszyć ciemności. Delikatnie otworzył zamaskowane boazerią drzwiczki, za którymi ukazała się skrzynka z bezpiecznikami. Po kilku sekundach wahania nacisnął przyciski na każdym z nich. Żarówka przed domem zgasła. Odczekał chwilę i po omacku nacisnął przyciski zamykające obwód elektryczny. To jednak
sprawiło, że nie tylko zapaliło się światło przed domem, ale i gdzieś z jego głębi dobiegł dwukrotny przeciągły pisk urządzenia elektronicznego. Mężczyzna zamarł, a w duchu zaklął. Tego nie przewidział. Skulony jak zwierzę gotowe do natychmiastowej ucieczki odczekał moment. Na szczęście nic nie wskazywało, że kogokolwiek z domowników ten dźwięk obudził. I było raczej pewne, że nie obudzi ich zwykłe poranne dzwonienie ruskiego budzika elektronicznego, które było w stanie podnieść z grobu umarłego. Mężczyzna oczami wyobraźni widział migające na jego wyświetlaczu zera, wiedział bowiem doskonale, że wyładowana bateria nie mogła utrzymać jego funkcji. Ostrożnie wysunął się za drzwi. Zaskoczyło go to, że w czasie jego niedługiego, jak mu się wydawało, pobytu w domu aura z jesiennej zmieniła się w zimową. Prosto w twarz leciały mu wielkie płaty mokrego śniegu, a trawa właśnie pod nim znikała. Zamknął drzwi na klucz, naciągnął mocniej kaptur na głowę i ruszył drogą, którą przyszedł. Zaraz za rogiem domu spotkał znajome psy, które patrzyły na niego wyczekująco. Wyciągnięte z worka pęta kiełbasy przekonały je do rezygnacji z roli cerberów i mężczyzna mógł pospiesznie ruszyć w ciemność ogrodu. Prześliźnięcie się przez naderwaną siatkę nie stanowiło problemu i po chwili znalazł się w innej scenerii. Zniknął w miarę wypielęgnowany trawnik, a pojawiło się coś, co okoliczni mieszkańcy nazywali ogrodami, a co, mimo że znajdowało się w mieście, z miejskimi ogrodami nie miało nic wspólnego. Były to zwykłe pola – na których uprawiane były warzywa i ziemniaki – teraz zupełnie już puste. Niestety, na skutek padającego obficie śniegu powoli stawały się grzęzawiskiem. Mimo że mężczyzna zrezygnował z pierwotnego zamiaru przejścia przez całe te ogrody do głównej ulicy, musiał pokonać pewien odcinek niezbyt komfortowej drogi. Do butów niemal natychmiast przylepiło się błoto. Poruszał się z trudem, ślizgając się co chwila. Dlatego odetchnął z ulgą, gdy w końcu trafił na żwirówkę, którą doszedł do ulicy. Na szczęście nie było na niej żywego ducha, a w oknach rzadko rozrzuconych domów nie paliły się światła. Mimo to prawie biegł, by jak najszybciej opuścić te puste ulice i znaleźć się tam, gdzie przechodzień w środku nocy nie wzbudziłby wielkiej sensacji. Po kilkunastu minutach dotarł do czegoś, co przy odrobinie fantazji można było nazwać początkiem centrum miasta. Co prawda nogi miał coraz bardziej mokre, ale roztapiający się śnieg zmył z butów błoto, co mężczyzna uznał za okoliczność korzystną. Od czasu do czasu patrzył na mijane latarnie uliczne. Nawet ktoś o artystycznej duszy nie mógłby powiedzieć, że płatki śniegu tańczą w ich świetle, bo spadały one raczej z gracją pierwszych konstrukcji lotniczych. Jednak w latarnianych smugach światła, zwłaszcza w pobliżu żarówek, opad wydawał się jeszcze obfitszy. Na szczęście dla mężczyzny żadnemu z kierowców nielicznych przejeżdżających samochodów nie przyszło do głowy, aby zaproponować mu podwiezienie. Widocznie byli skupieni na tym, by nie wpaść w poślizg na jezdniach pokrytych śnieżną breją. Zima zaskoczyła nie tylko suwalskich drogowców, ale również i kierowców, którzy nie byli jeszcze przyzwyczajeni do warunków zimowych, a jedynie nieliczni z nich byli tak zamożni jak właściciel mercedesa – z którego domu mężczyzna wracał – by zmieniać opony na zimowe. Ale może to i lepiej, że tego nie robili, bo gdy się dokonuje takiej zmiany, z pośpiechu albo nieuwagi można nie dokręcić szpilek.
Z tych rozmyślań wyrwał mężczyznę widok starego, pocarskiego aresztu z czerwonej cegły, ciągle jeszcze użytkowanego. Mimowolnie przyspieszył kroku i ponownie przeanalizował wydarzenia z ostatnich godzin. Wydawało się, że niczego nie przeoczył. Szmaty ze śladami krwi pozbędzie się zaraz w jakimś osiedlowym śmietniku, podobnie zrobi z rękawiczkami. Nie wydaje się również, by gdziekolwiek w domu mogła zostać krew. Jeśli coś go niepokoiło, to mokre buty, ubranie i nieco ubłocone nogawki spodni. Ten problem musiał jakoś rozwiązać na wypadek, gdyby policja jednak zjawiła się rano w miejscu, do którego zmierzał. Właśnie wszedł między bloki największego osiedla w mieście. Do jednego ze śmietników wrzucił szmaty, a do drugiego rękawiczki, które dla pewności, hamując odruch wymiotny, wepchnął głębiej pod śmieci wypełniające kontener. Sprawnie poruszał się osiedlowymi chodnikami, brnąc w mokrym śniegu. „Niemal zaspy” – pomyślał i uśmiechnął się z powodu skojarzenia. „Zaspy zawsze są wrogami kierowców” – dodał niemal na głos. Po chwili doszedł do właściwych drzwi. Dla pewności zajrzał na klatkę, czy nikogo na niej nie ma, ale jak mógł się spodziewać, była zupełnie pusta. Szybko wbiegł na pierwsze piętro i wyciągniętym z kieszeni kluczem otworzył zwykły łucznik. Nie wszedł jednak od razu, bo powstrzymała go nie tylko ciemność panująca w przedpokoju, ale i woń alkoholu, tak silna, jak gdyby miał wejść do polmosu czy bimbrowni, a nie mieszkania. Przyczyna tego nie była trudna do odgadnięcia. Gdy już w końcu przemógł odrazę i wsunął się do wnętrza, w pokoju w świetle stojącej za oknem latarni zobaczył niski stół zastawiony butelkami i kieliszkami. Zalegające wokół niego cztery ciała młodych mężczyzn świadczyły o tym, że żaden z nich nie okazał się godnym przeciwnikiem flaszek z ruskimi nalepkami, które nie tylko dumnie stały na stole, ale i w dużej części były pełne. Zdjął przemoczoną dżinsową kurtkę i bluzę dresową z kapturem. Niedbale cisnął je pod rozgrzany grzejnik. Rzucone ubranie nie powinno wzbudzać podejrzeń, bo podobnie potraktowane były kurtki i bluzy innych, które walały się gdzie popadnie. Oni jednak mieli na sobie spodnie. Tymczasem on musiał je zdjąć. Nie było jednak innego wyjścia. Spodnie zostały zdjęte, błoto z ich nogawek zostało zmyte, a następnie trafiły one do pozostałych części garderoby. Teraz pozostało najważniejsze. Mężczyzna usiadł przy stole i sięgnął po prawie pełną butelkę wódki. Chwilę zastanawiał się, ale ostatecznie wziął pierwszy lepszy kieliszek. W końcu alkohol dezynfekuje, więc nie miało znaczenia, kto z tego naczynia wcześniej pił. Wychylił od razu całą zawartość kieliszka i skrzywił się z niesmakiem. Niespecjalnie przepadał za wódką, zwłaszcza ruską. Z obrzydzeniem pomyślał, że to dopiero początek. Ale nie miał wyjścia, musiał działać ostrożnie. Nie mogło być wątpliwości, że cały wieczór i noc spędził w towarzystwie znajomych. Wypił kolejny kieliszek. Wstręt nie był dużo mniejszy niż za pierwszym razem, ale czuł, jak powoli opadają emocje, a myśli zaczynają płynąć spokojniej. Ani nie trząsł nim strach, ani nie miał wątpliwości – facet zasłużył na swój los. Wypił trzeci kieliszek. I od razu czwarty. Zaczął odczuwać błogi spokój i rozpływające się po ciele ciepło. W głowie pojawił się przyjemny szum. W zasadzie mógł jeszcze wszystko odwrócić. Wystarczyło wrócić i dokręcić szpilki. Kolejny kieliszek. Nie, nie zrobi tego. Rano obudzi się sam albo zostanie obudzony przez
któregoś z kolegów. Wszyscy będą pchać się do radia. A tam w Piątce, niedawno uruchomionej lokalnej rozgłośni, podekscytowany spiker będzie informował, że na drodze krajowej numer 653 w drodze do pracy na przejściu granicznym w Ogrodnikach zginął szef oddziału celnego na tym przejściu, który wpadł w poślizg na łuku drogi i uderzył w drzewo. I że policja bada przyczyny, ale do wypadku doszło prawdopodobnie z powodu znacznego przekroczenia dozwolonej prędkości. Może za jakiś czas zrozpaczona żona powie w mediach, że mąż tak ostrożnie jeździł, ale akurat tego dnia zaspał i musiał się spieszyć…