Spadek ksiecia fragment

Page 1

Andrzej Irski (11)

Spadek księcia Światopełka Dłonie mu drżały, a właściwie trzęsły się jak topniejąca galareta. Już drugi raz częściowym niepowodzeniem zakończyła się próba podniesienia do ust srebrnego pucharu prawie po brzegi wypełnionego winem. Strużka rubinowego napoju pociekła po brodzie i poplamiła surdut, najbardziej elegancki, jaki miał w swojej garderobie i który specjalnie przywdział z okazji tej wizyty. Nie przejął się, chyba nawet nie zauważył, co się stało. Przechylił puchar i opróżnił go niemal do dna z zapałem strudzonego wędrowca, gdy wreszcie uda się mu dotrzeć do oazy na pustyni. Potem sięgnął do kieszeni, wyjął jedwabną chustę i otarł spocone czoło. - Kiepsko, kniaź, się czujesz? – generał Michaił Dymitrowicz Gorczakow, którego mundur obwieszony był orderami jak bożenarodzeniowa choinka, nawet nie starał się ukryć ironii w głosie. – Powinieneś pójść do doktora. - Nic mi nie jest – zaprzeczył Tomasz Bogumił Jan Światopełk-Mirski, tytułujący siebie księciem, do czego większość znanych mu arystokratów miała dość poważne zastrzeżenia. – To tylko ta pogoda. Wrzesień mamy, a gorąco jak w środku lata. Tu akurat należałoby mu przyznać rację. Powoli zbliżał się zmrok, za oknami szarzało, lecz reprezentacyjna komnata w petersburskim pałacyku, usadowionym niedaleko Newskiego Prospektu, wydawała się rozgrzana jak piec chlebowy. Wizyta w tej rezydencji, podarowanej generałowi Gorczakowowi przez cara Mikołaja I za zasługi w tłumieniu powstania listopadowego, kosztowała Światopełka sporo zabiegów. Nie zapomniano mu tak łatwo i nie wybaczono, że jeszcze całkiem niedawno był buntowszczikiem, a później banitą tułającym się gdzieś we Francji i w Afryce. Niby się upokorzył, odciął się od przeszłości, złożył wiernopoddańcze hołdy, lecz tamte grzechy nie do końca poszły w zapomnienie. Dlatego natrudził się solidnie, naszukał się protekcji, zanim pozwolono mu przekroczyć dostojne progi. W duchu Światopełk-Mirski, chociaż niechętnie, musiał przyznać rację generałowi. Czuł się okropnie i niekoniecznie był to jedynie skutek trwającego już przeszło tydzień intensywnego pijaństwa. Obawiał się, ze znów odzywa się malaria, której przed kilkoma laty nabawił się podczas pobytu w Algierii. Swoje zapewne robił też wiek, nieuchronnie zbliżał się do sześćdziesiątki i już od dawna nie czuł się młodzieniaszkiem. - Nic mi nie jest – powtórzył bez przekonania. - Jak chcesz. Nie moja sprawa – zagulgotał Gorczakow, który od początku spotkania puszył się niczym indor, każdym słowem i gestem podkreślając swoją przewagę nad gościem, traktowanym niemal jak przybłęda. Rozmawiali po rosyjsku, czemu trudno się dziwić, bo ten język obowiązywał we wszechpotężnym imperium Romanowów. Wprawdzie Gorczakow zupełnie nieźle znał język polski, nauczył się go, gdy przez prawie cztery lata przyszło mu pełnić zaszczytną i odpowiedzialną funkcję gubernatora ujarzmionej Warszawy, ale nie zniżyłby się do tego, aby posługiwać się mową poddanych.


Polskiego zresztą nie znał trzeci z biesiadników, który chwilowo nie uczestniczył w dyskusji. Prawosławny biskup Cyryl obżarł się i opił po dziurki w nosie, teraz drzemał na otomanie obitej bordową tkaniną. Chrapał głośno, a wielkie jak bęben brzuszysko poruszało się rytmicznie. Bulwiasta mitra zsunęła się mu z czoła i zasłoniła oczy. Zaskrzypiały drzwi, do środka wszedł barczysty, trzydziestoparoletni mężczyzna ubrany w tradycyjny strój kozacki – w zapinany na haczyki ciemnoszary kaftan i szarawary z czerwonymi lampasami. Chociaż było ciepło, wręcz gorąco, nie rozstawał się z futrzaną papachą. Andriej, zaufany kamerdyner Gorczakowa, ukłonił się wszystkim po kolei, nie pomijając śpiącego biskupa. Później w milczeniu zaczął zapalać świece. Ich blask wkrótce rozproszył zapadający w pomieszczeniu mrok. - Nalej nam jeszcze wina – generał wskazał opróżnione puchary. Kozak posłusznie wykonał polecenie. Zanim wyszedł, znów ukłonił się wszystkim i każdemu z osobna. Gorczakow podniósł się z krzesła, pochylił się nad otomaną i niezbyt delikatnie szarpnął za ramię wciąż pogrążonego w głębokim śnie Cyryla. - Wstawaj, batiuszka! – zażądał. – Trzeba pić, bo wino wyparuje. - Gdzie ja jestem? – wybełkotał duchowny, ale jak przystało na zaprawionego w bojach ochlapusa, prawie natychmiast doszedł do siebie. Przetarł zaspane oczy, które pojaśniały na widok trunku. Żwawo, pomimo tuszy, przeniósł się z otomany do stołu i ochoczo sięgnął po napełniony przez Andrieja puchar. - Dobre wino. Dawno takiego dobrego nie piłem – wymamrotał, siorbnąwszy kilka potężnych łyków. Dwaj pozostali bez zbędnej zwłoki poszli w jego ślady. Tym razem Światopełkowi-Mirskiemu udało się, co zakrawało na prawdziwy cud, nie uronić ani jednej kropli. Gdy już zaspokoili, przynajmniej chwilowo, dręczące ich pragnienie, Mirski spróbował wrócić do rozmowy, która urwała się niemal w połowie zdania, gdy alkoholowy sen nieoczekiwanie zmorzył biskupa. Za wszelka cenę postanowił kuć żelazo, póki gorące. Po to w końcu tyle czasu zabiegał o dzisiejsze spotkanie, w nim pokładał nadzieje związane ze swoją przyszłością. - I jak będzie z moją sprawą? – przymilnie uśmiechnął się do Gorczakowa. Ten nie odpowiedział od razu. - A co ty myślisz? – zwrócił się do Cyryla. Biskup pokrzepił się kilkoma kolejnymi łykami wina. - Jak jego wieliczestwo postanowi, tak będzie – odparł dyplomatycznie. W tym miejscu niezbędne jest pewne wyjaśnienie. Tomasz Bogumił Jan ŚwiatopełkMirski był dość aktywnym uczestnikiem powstania listopadowego. Po jego klęsce uciekł za granicę, gdzie spędził ponad dziesięć lat. Za karę władze skonfiskowały mu dwór Stara Hańcza na Suwalszczyźnie i przylegające do niego folwarki. Wygnańcowi kiepsko wiodło się na obczyźnie. Przyzwyczajony do wystawnego, a nawet hulaszczego trybu życia teraz ledwo wiązał koniec z końcem. W dodatku, pewnie ze względu na swój charakter, szybko skłócił się z co znamienitszymi postaciami Wielkiej Emigracji. Szczególnie oburzał się, gdy ktoś negował jego książęcy rodowód, a takich nie brakowało. - Pańscy przodkowie pewnie kupili tytuły na jarmarku – lekceważąco skomentował kiedyś hrabia Ludwik Michał Pac, krajan i prawie sąsiad z Suwalszczyzny, przed powstaniem właściciel pałacu w Dowspudzie, podobnie jak Stara Hańcza przejętego teraz przez zaborców. Zdesperowany, bliski załamania nerwowego Światopełk-Mirski coraz poważniej myślał o powrocie do kraju. Wreszcie zrobił pierwszy krok. Napisał do cara uniżony list, w którym odcinał się od przeszłości, błagał o darowanie win i deklarował się jako wierny poddany Mikołaja I.


Na odpowiedź czekał prawie dwa lata, a tymczasem wieść o memoriale rozniosła się wśród emigrantów. Sprawiło to, że niemal wszyscy odwrócili się od Mirskiego, publicznie nazywali go renegatem lub zdrajcą. Rosyjski imperator w końcu wykazał wielkoduszność i skruszonemu buntownikowi pozwolił wrócić do kraju, nie zgodził się jednak na zwrot skonfiskowanych dóbr. Kolejne starania nie przynosiły rezultatu. Światopełkowi nie pomogło nawet przejście na prawosławie i przechrzczenie się na Iwana. W protekcji Gorczakowa, uważanego za szarą eminencję na carskim dworze, widział ostatnią szansę. Dlatego tak długo i gorliwie zabiegał o dzisiejsze spotkanie. Ucieszył się, gdy usłyszał, że weźmie w nim udział również biskup Cyryl, z którym zdarzyło się mu parę razy biesiadować przy suto zastawionym stole. Punktualnie co do minuty stawił się w pałacyku niedaleko Newskiego Prospektu. Przyjęcie go zmroziło. Biskup jeszcze nie dotarł, a generał na powitanie nie podał ręki. - Siadaj Tomasz Franciszkowicz – wskazał jedno z krzeseł stojących przy prostokątnym stole. - Ja nie Tomasz, ja Iwan – zaprotestował przybysz. Gorczakow lekceważąco machnął ręką. - Takoj s tiebia Iwan kak i kniaź. Ty buntowszczik! Ty na jego wieliczestwo ruku podnimał. Światopełk przypomniał, że car mu wybaczył i wszystkie winy poszły w zapomnienie. - Ja bym nie wybaczył – srożył się generał. – Takich jak ty ja biłem pod Ostrołęką i pod Olszynką Grochowską. Atmosfera gęstniała, więc książę z prawdziwą ulgą przyjął pojawienie się biskupa Cyryla. Brodaty i pękaty jak antałek duchowny wręcz kipiał energią. - A co wy tak na głodnego? – wskazał pusty stół. – To niezdrowo gadać o pustym żołądku. Trzeba coś przekąsić i wypić. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki otworzyły się drzwi. Służba wniosła półmiski z mięsem i pieczywem, butelki z winem. Biskup pierwszy rzucił się na jedzenie i picie. - Teraz już dużo lepiej – grzbietem dłoni ocierał kapiący z ust tłuszcz. Uczta szybko nabrała rozmachu i zamieniła się w prawdziwe bachanalia. Nikt się nie oszczędzał, wkrótce wszystkim kurzyło się z głów, chociaż dało się zauważyć, że Gorczakow trzyma się znacznie lepiej od współbiesiadników. Na próżno Światopełk-Mirski pomiędzy kolejnymi toastami usiłował wyjaśnić, co go tu sprowadza. - Jeżeli ta twoja Hańcza i tak jest stara, to może jeszcze poczekać – ucinał te próby generał. – Teraz jedz, pij i nie psuj nam apetytu. Potem biskup Cyryl zapadł w sen i zasadnicza rozmowa znów się odwlekła. Teraz książę już nie miał wyjścia i musiał wyłożyć karty na stół - To jak, wstawicie się za mną u jego wieliczestwa? – zapytał. Zapadło milczenie, które wydało się mu znaczące i raczej złowrogie, więc kontynuował: - Nie będziecie, druzja, żałować. Potrafię wam się odwdzięczyć. Sami się przekonacie, ja nie rzucam słów na wiatr. Ta deklaracja wywołała ironiczny grymas na twarzy Gorczakowa. - Jak się odwdzięczysz? Przecież ty biedniejszy niż mysz kościelna – zakpił. - Zobaczycie – wypity alkohol dodawał Światopełkowi pewności siebie. – Niech tylko odzyskam Starą Hańczę. Liczył, że osiągnął cel. Generał i biskup wprawdzie niezobowiązująco, ale obiecali, że wstawią się o niego u cara. Libacja trwała, pijackie śpiewy i wrzaski niosły się do późnej


nocy. Na koniec trudne zadanie czekało kamerdynera Andrieja, który musiał odholować i umieścić w łóżkach nieprzytomnych biesiadników. Księciu Światopełkowi-Mirskiemu przyśniła się skrzynia pełna klejnotów i złotych monet. Wydawało się mu, że ma ją na wyciągnięcie ręki. (...)

Rozdział trzeci Moja asystentka x W drodze na Suwalszczyznę x Dom w Czarninie x Zamazany napis x Spotkanie nad stawem x Nieproszony gość x Wiśniak czy Czereśniak? Przesadziłbym twierdząc, że Szarik żwawo mknął po szosie. On nie był żadnym rączym jeleniem, lecz imiennikiem najpopularniejszego kiedyś psa w Polsce. Sunął zatem dostojnie, zostawiając za sobą ciemne kłęby gryzących spalin. Zupełnie ignorował powtarzające się co pewien czas klaksony, z których korzystali zniecierpliwieni kierowcy, mający problemy z wyprzedzeniem zawalidrogi. Przemierzyliśmy już mazowieckie równiny i właśnie wyjeżdżaliśmy za rogatki Łomży. - Połowa drogi z głowy – skomentowała siedząca za kierownicą Kinga. Tak, to właśnie jej powierzyłem mniej lub bardziej zaszczytną funkcję mojej asystentki. Trzeba przyznać, że nie obeszło się bez pewnych trudności. Zadzwoniłem do Kingi jeszcze w sobotę, zaraz po rozmowie z Alicją. Odebrała telefon prawie niezwłocznie, potwierdziła, że jest w Warszawie, co mnie ucieszyło, lecz nawet nie chciała słyszeć o spotkaniu. - Nie jestem w nastroju – powiedziała. – Chyba się nie dziwisz? Może przy innej okazji. Długo musiałem przekonywać, że mam do niej ważną i nie cierpiącą zwłoki sprawę. - Aż takie pilne? – nie chciała uwierzyć. - Nawet bardzo pilne. Sama się przekonasz. Wreszcie uległa. Umówiliśmy się w niedzielę po południu w kawiarni na Grochowie. Już na pierwszy rzut oka oceniłem, że miniony tydzień musiał jej dać się we znaki. Była blada, oczy miała podkrążone. - Cześć! – półgłosem rzuciła na powitanie. Przysiadła się do stolika, lecz nie chciała niczego zamawiać. Przekonywała, że się śpieszy, że czekają ją pilne zajęcia. Nie wierzyłem. Wiedziałem doskonale, że czasu, podobnie jak ja, ma pod dostatkiem i raczej powinna narzekać na przymusową bezczynność. - Powiedz wreszcie, o co ci chodzi – ponaglała. - Powiem, jak coś wypijesz. Wolisz kawę czy herbatę? A może coś zimnego? Niechętnie, ale zgodziła się na herbatę. Dość szczegółowo opowiedziałem o spotkaniu z Alicją. Słuchała nieuważnie, myślami musiała błądzić gdzie indziej. - Może to i ciekawe – przerwała w pewnym momencie - ale co ja z tym wszystkim mam wspólnego? - Masz, a raczej możesz mieć – zapewniłem i już bez ogródek zaproponowałem jej współpracę. Nie udawała, była naprawdę zaskoczona. - Chyba żartujesz? – zapytała. - Nie żartuję. - Przecież ja do tego się nie nadaję – przekonywała. – Co ty sobie ubzdurałeś. Musisz poszukać kogoś innego.


Przekonywałem, że nadaje się wręcz idealnie. Skończyła bibliotekoznawstwo, potrafi poruszać się po archiwach, co nie jest moją najmocniejszą stroną. Poza tym jej Szarik zapewne świetnie spisywałby się podczas eskapady na Suwalszczyznę, gdzie drogi ciągle wiele pozostawiają do życzenia. Ciągle się nie zgadzała, nie przemówił do niej nawet argument, że zarobiłaby całkiem przyzwoite pieniądze. Przy okazji dowiedziałem się, że słyszała sporo o przygodach Pawła Dańca i moich. - Ale wy jesteście ulepieni z innej gliny – argumentowała. – Ja nadaję się tylko do ślęczenia nad książkami. Wydawało się, że mogę zapomnieć raz na zawsze o zwerbowaniu asystentki i jej wehikułu. Nie było innego wyjścia i zdecydowałem się na dość brutalną zagrywkę, którą w boksie zapewne uznano by za cios poniżej pasa. - Rób jak chcesz – powiedziałem. – Siedź dalej w domu i użalaj się nad swoim losem. Więcej nie będę się wtrącał. Kuracja wstrząsowa poskutkowała. Kinga zainteresowała się, jak wyglądałaby jej rola i od czego powinna zacząć. Ponieważ wyjazd planowałem na środę, poradziłem, aby przez najbliższe dwa dni postarała zebrać możliwie najwięcej informacji o księciu ŚwiatopełkuMirskim. Obiecała, że jutro wybierze się do Biblioteki Narodowej, która w odróżnieniu od większości książnic czynna jest również w poniedziałki. W ten sposób pozyskałem asystentkę, z którą teraz z prędkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, w porywach nieco szybciej, podążałem na północny wschód. (…) Zatrzymaliśmy się w Suwałkach na ulicy Tadeusza Kościuszki. Tu do dziś stoi klasycystyczna piętrowa kamienica, w której w 1842 roku urodziła się Maria Konopnicka. Obecnie mieści się w niej muzeum autorki „Roty”. Kinga, jak przystało na absolwentkę bibliotekoznawstwa, uparła się, żeby je zwiedzić. Ekspozycja nas trochę rozczarowała, lecz zaliczyliśmy obowiązkowy punkt programu wycieczek trafiających do miasta nad Czarną Hańczą. Przy okazji na jednym z pobliskich domów, spostrzegłem tablicę informującą, że w nim przyszedł na świat Lechosław Marszałek, reżyser filmowy, twórca niegdyś uwielbianego przez dzieciaki Reksia. - Lubię Reksia – powiedziała Kinga. – Do dzisiaj zdarza mi się oglądać, jak są w telewizji powtórki. Z bankomatu pobrałem pieniądze, w supermarkecie zrobiliśmy solidne zakupy. Wyjechaliśmy z Suwałk i z każdym kilometrem zbliżaliśmy się do dawnych włości księcia Światopełka-Mirskiego. O nocleg nie musieliśmy się martwić. Kinga dzielnie poczynała sobie w roli asystentki. Nie dość, że dwa dni pracowicie spędziła w Bibliotece Narodowej, to w dodatku usiadła przed komputerem i w Internecie poszukała dla nas dachu nad głową. Zadzwoniła do mnie, że na Suwalszczyźnie możemy mieć do wyłącznej dyspozycji cały dom. - Po co nam dom? – skrzywiłem się. – Nie mam aż takich wymagań. - Bo wychodzi tyle samo, co za dwa pokoje – tłumaczyła. – Moim zdaniem, to wyjątkowa okazja. Zażartowałem, że w zupełności wystarczyłby nam jeden pokój. - Wybij to sobie z głowy – parsknęła.


Wymieniła cenę za wynajęcie i musiałem przyznać, że jest ona wyjątkowo atrakcyjna. Zainteresowałem się więc, gdzie stoi ów dom. - Niedaleko od Starej Hańczy – odpowiedziała. – Z pięć albo sześć kilometrów. Dłużej się nie zastanawiałem. - Bierz ten dom – zdecydowałem. – Mam nadzieję, że nikt nas nie uprzedził. Godzinę później Kinga zadzwoniła ponownie. Była wyraźnie z siebie zadowolona. - Wszystko załatwiłam z właścicielem – zakomunikowała. – Możemy jechać w każdej chwili. Chałupa na nas czeka. Czekała, lecz z jej znalezieniem mieliśmy trochę problemów i w Mierkiniach, które kiedyś, podobnie jak Stara Hańcza, również należały do księcia Światopełka, musieliśmy pytać miejscowych o dalszą drogę, bo Czarniny nie było na mapie. Trudno się dziwić, okazała się bowiem malutkim przysiółkiem złożonym z trzech zaledwie domostw, rozrzuconych od siebie w sporej odległości. Szarik dzielnie pokonał wszystkie wyboje, wjechaliśmy na podwórze otoczone drewnianym parkanem i rzędem gęsto rosnących akacji. Murowany dom z pomalowanymi na biało ścianami był parterowy i niezbyt duży, ale przynajmniej z zewnątrz prezentował się całkiem nieźle. - Jesteśmy na miejscu – Kinga z ulgą przekręciła kluczyk w stacyjce i wyłączyła silnik. – Trochę zmęczyła mnie ta podróż. Z telefonicznej rozmowy dowiedziała się, że właściciel siedliska nazywa się Jan Wasilewski i mieszka na stałe w Suwałkach. W Czarninie bywa sporadycznie. - Ale proszę się nie martwić. Klucze będą czekały – obiecał. Dotrzymał słowa. Zgodnie z umową klucze leżały pod stojącym koło rynny wiadrem. Weszliśmy do środka i zaczęliśmy od otwarcia na oścież wszystkich okien. Pomieszczenia prawdopodobnie dawno nie były wietrzone i wszędzie panował zaduch. Przyniosłem z samochodu bagaże i dopiero wtedy obejrzeliśmy nasze nowe lokum. Składało się z trzech pokojów, z których największy od biedy mógł uchodzić za salon, bo telewizor stał na honorowym miejscu, z dość przestronnej kuchni i łazienki. Umeblowanie było proste i dość skromne, ale całkiem gustowne. Na wszelki wypadek upewniłem się, czy jest prąd i czy z kranu leci woda. - Wszystko w porządku – oceniłem. – Możemy się rozpakowywać. Zajęło to nadspodziewanie dużo czasu, okazało się bowiem, że Kinga zabrała ze sobą spory majdan i teraz starannie układała wszystkie rzeczy w szafie. Wreszcie skończyła. - Co teraz? – zastanawiała się głośno. – Jedziemy obejrzeć ruiny dworu? Pomysł był sensowny, ale jakoś nie przypadł mi do gustu. Też czułem się zmęczony podróżą i nie miałem ochoty ponownie wsiadać do Szarika. - Dwór może poczekać do jutra – zadecydowałem. - A teraz? – powtórzyła pytanie. – Będziemy siedzieć bezczynnie? - Możemy pójść na spacer. - To chodźmy – zgodziła się Kinga. – Spacer nam dobrze zrobi. Okolica była bezludna, wydawało się mało prawdopodobne, żeby zawieruszył się tutaj jakiś włamywacz, ale na wszelki wypadek starannie zamknęliśmy okna i drzwi. Wyszliśmy na podwórze i dopiero teraz na bocznej ścianie domu zauważyłem namalowany czarną farbą prostokąt. Miał z metr szerokości i z półtora metra wysokości. - Co to za ozdoba? – zdziwiła się Kinga. – Kto i po co tak zeszpecił chałupę? Uważnie przyjrzałem się dziwnemu malowidłu. Spod czarnej farby przebijały jakieś litery. - Zobacz! – pokazałem. – Tu chyba jest „D”, a tam „W”. Reszty nie da się odczytać. A pod spodem prawdopodobnie był jakiś rysunek.


Kinga wyraziła przypuszczenie, że nawet na takim pustkowiu znaleźli się grafficiarze. Zostawili po sobie jakiś napis, zapewne wulgarny, a właściciel domu musiał go zamazać. Musiało to stać się niedawno, bo farba jeszcze nie zaczęła się łuszczyć. - Pewnie masz rację – przyznałem. – Dowiemy się przy okazji. Na kiedy umawiałaś się z Wasilewskim? - Na jutro. Obiecał przyjechać z rana. Zastanawialiśmy się, w którą pójść stronę. Zdecydowaliśmy się na wąską dróżkę niknącą w zaroślach. Kinga szła trochę bojaźliwie ze względu na rosnące wzdłuż ścieżki wysokie pokrzywy. - Jak się poparzę i umrę w męczarniach, to będziesz miał mnie na sumieniu – ostrzegała. Pocieszałem ją, że pokrzywy mają właściwości lecznicze i są zalecane przy wielu chorobach. - Chyba przy umysłowych – zakpiła. – Możesz się kurować pokrzywami, ale ja nie mam na to najmniejszej ochoty. Po trzystu, może czterystu metrach wydostaliśmy się na otwartą przestrzeń. Jak okiem sięgnąć ciągnęły się łąki, w nosie wiercił zapach świeżo skoszonej trawy. Niedaleko nas dumnie kroczył bocian, który pewnie wyruszył na popołudniowe łowy. Spłoszył się i łopocąc skrzydłami odfrunął kilkadziesiąt metrów. Rozejrzeliśmy się po okolicy. Na niewielkim wzniesieniu stał dom niemal bliźniaczo podobny do tego, w którym właśnie zamieszkaliśmy. Różnica polegała na tym, że sąsiadowały z nim zabudowania gospodarcze, podczas gdy podwórze Wasilewskiego było puste, jeśli nie licząc szopy, starej i chylącej się ku ziemi, co oznaczało, że nie należy jej wróżyć zbyt długiego żywota. Drugi dom, dwupiętrowy i przynajmniej trzy razy większy, znajdował się po naszej lewej stronie. Prezentował się może i okazale, ale szpeciły go widoczne nawet z tej odległości liczne kolumienki, kopuły i inne kiczowate ozdoby. - Szkaradztwo – z niesmakiem skrzywiła się Kinga. – Architekt musiał być pijany, jak to projektował. - Nie musiał – zaprzeczyłem. – Raczej ściśle spełniał życzenia inwestora. A co wyszło, każdy może zobaczyć. Zamierzaliśmy wracać, ale wśród łąk, kilkaset metrów dalej, wypatrzyłem błękitnie połyskującą taflę wody. Nawet zdziwiłem się, bo w sąsiedztwie Czarniny na mapie nie zaznaczono żadnego jeziora oprócz Hańczy, dużej i najgłębszej w Polsce. - Zobaczmy, co to za ocean – zaproponowałem. Kinga nie oponowała, więc poszliśmy przez skoszoną łąkę. Nagle moja towarzyszka pisnęła głośno i w popłochu odskoczyła na bok. - Co się stało? – zapytałem. - Żaba! – zawołała. – Omal na nią nie nadepnęłam. Wstrętne i obrzydliwe ropuszysko. Tak się wystraszyłam. Na próżno przekonywałem ją, że żaby są niegroźne, a już na pewno nie robią żadnej krzywdy ludziom. - Idź pierwszy i strasz żaby – zażądała. – Ja będę szła za tobą. Rzekome jezioro okazało się raczej dużym stawem, w dodatku częściowo zarośniętym. Więc trudno się dziwić, że nie umieszczono go na mapach. Rangę tego bajora podnosił jedynie dwumetrowy pomost straszący dziurami po urwanych deskach. Na jego krańcu siedział rudy chłopak z wędką. Wyglądał na nie więcej niż dwanaście, może trzynaście lat. Usłyszał nasze kroki, odwrócił głowę, wtedy zauważyliśmy, że pucułowatą twarz ma usianą piegami. - Dzień dobry pani! Dzień dobry panu! – zerwał się na nogi tak energicznie, że zmurszały pomost zatrzeszczał niebezpiecznie.


- Uważaj! – poradziłem. – Chyba nie zamierzasz taplać się w tym mule? Nastolatek nie przejął się moim ostrzeżeniem. Za stosowne przede wszystkim uznał się przedstawić. - Jestem Jakub – powiedział. - Czyli Kuba? – Kinga podała mu rękę, a ja poszedłem w jej ślady. Chłopak przecząco pokręcił głową. - Wolę, gdy na mnie mówi się Jakub. Kuba, to brzmi dziecinnie. Cóż, doszedłem do wniosku, że muszę rozmawiać z nim jak mężczyzną. - Jak ryby? – wskazałem stojące na pomoście wiaderko z wodą, w którym trzepotało się kilka płoci. – Biorą? - Kiepsko – skrzywił się. – Sama drobnica. Wszystko wydra wyżarła. Niepotrzebnie tracę czas. Jakub, który nie chciał, aby nazywano go Kubą, uważnie przyglądał się Kindze, co mnie trochę zdziwiło. Był za młody, żeby zauroczyła go jej uroda. Musiał istnieć inny powód i wreszcie go wyjawił. - Bo ja widziałem, że pani przyjechała tym uazem – przyznał. – Fajny samochód. Chciałbym mieć taki. - Też lubię mojego Szarika – uśmiechnęła się Kinga, zawsze czuła na komplementy pod adresem swego pojazdu. - On ma na imię Szarik? – zdziwił się. – Tak jak ten pies z filmu o czterech pancernych? - Właśnie tak – przytaknęła. - A mój pies – na dobre rozgadał się chłopiec – ma na imię Bak. Gdzieś się zawieruszył, ale zaraz go zawołam. Przeraźliwie gwizdnął na palcach. Zrobił to z wprawą, której mogliby mu pozazdrościć kibole warszawskiej Legii, okupujący podczas meczów trybunę znaną jako Żyleta. Nie minęły dwie minuty, gdy z zarośli wypadł zziajany wyżeł. Podbiegł do pana i dopiero wtedy, gdy ten pogłaskał go po kosmatym łbie, przywitał się z nami. Podniosłem z trawy patyk i rzuciłem, zaaportował bez wahania. Tymczasem Jakub wdał się z Kingą w dyskusję o Szariku. Posiłkowali się jakimiś szczegółami technicznymi, które dla mnie stanowiły czarną magię, więc nawet nie starałem się słuchać. (...)

Rozdział siódmy Znów w Starej Hańczy x Cyrkiel i węgielnica z Tajemnice wolnomularzy x Awanturnicy w „Antałku” x Co trenowała Kinga? x Obietnice Wiśniaka. Spałem niespokojnie, przewracałem się z boku na bok. Parokrotnie podnosiłem się z posłania i podchodziłem do okna, bo wydawało mi się, ze słyszę na dworze jakieś kroki czy dziwne szmery. Noc była bezksiężycowa, wytężając wzrok, wpatrywałem się w ciemności, ale niczego podejrzanego nie zauważyłem. Usnąłem mocniej dopiero wtedy, gdy na niebie pojawiły się czerwone smugi zwiastujące zbliżający się świt. Rano zrobiłem obchód i upewniłem się, że na ścianach nie pojawiło żadne nowe malowidło, brakowało też jakichkolwiek innych śladów, które mogłyby sugerować, że znów próbował nas odwiedzić tajemniczy intruz. Gdy wróciłem do domu, Kinga akurat robiła kawę. Popatrzyła na mnie pytająco.


- Wszystko w porządku – uspokoiłem. – Nocny gość nas nie odwiedził. Chyba już będziemy z nim mieli spokój. Nie odpowiedziała. Przy śniadaniu też była nadzwyczaj milcząca, myślami błądziła gdzieś daleko. Zbierałem naczynia ze stołu, gdy nieoczekiwanie rzuciła: - Chyba powinniśmy poważnie porozmawiać. - O czym? – zatrzymałem się wpół kroku. Natychmiast się wycofała. - Nic ważnego. Tak mi się tylko powiedziało. Nie ma pośpiechu, możemy porozmawiać później. Nie nalegałem. Zachowanie Kingi mogło wydawać się trochę dziwne, ale nie oczekiwałem żadnych rewelacji. Wcześniej czy później zapewne i tak się dowiem, o co jej chodzi. Na dziś mieliśmy zaplanowane powtórne oględziny ruin dworu. Byliśmy zgodni, że prawdopodobnie nie ma to wielkiego sensu, lecz brakowało nam innego pomysłu, a nie wypadało, chociaż to niedziela, cały dzień spędzić bezczynnie. Kinga marudziła, ruszała się jak mucha w smole, co nie bardzo do niej pasowało, bo do tej pory sprawiała raczej wrażenie osoby energicznej i zorganizowanej. - Jak będziesz tak się ociągać – nie wytrzymałem – to nie wyruszymy przed nocą. Trochę mogłabyś się pośpieszyć. - Zdążymy – nie przyjęła się reprymendą. – Światopełk na nas nie czeka. - A skąd wiesz? - W życiu nie słyszałem, żeby jakiś książę mieszkał w ruinach. - Nie zapominaj – poradziłem - że ten jego książęcy tytuł uważano za mocno wątpliwy i podejrzany. Niewiele wskórałem. Zdążyła minąć dziesiąta, gdy wreszcie wsiedliśmy do Szarika. Dzień był ciepły, ale pochmurny i zamglony, powietrze pachniało wilgocią. Nikt jeszcze nie posprzątał po piątkowym festynie i Stara Hańcza przypominała prawdziwe pobojowisko. Wszędzie poniewierały się plastikowe kubki, puszki po piwie i puste butelki, niektóre potłuczone. W podmuchach wiatru unosiły się niczym latawce opakowania po chipsach i papierzyska niewiadomego pochodzenia. - Tak musiała wyglądać stajnia Augiasza – skomentowała Kinga. – Gorzej, że tutaj nie mają żadnego Heraklesa. - Po weekendzie jakiś pewnie się znajdzie – przypomniałem, że właśnie zaczyna się sezon turystyczny, więc szefostwo Suwalskiego Parku Krajobrazowego chyba nie zechce epatować przyjezdnych takimi ponurymi widokami. - Może i tak – z rozmachem kopnęła puszkę po tatrze, która zaplątała się jej pod nogi – ale dzisiaj wygląda to okropnie. Uzgodniliśmy wcześniej, że najpierw przyjrzymy się sadzawce. Według legendy, w niej mieściło się wejście do tunelu z wylotem w dworskich podziemiach. Sceptycznie odnosiłem się do tego przekazu. Gdyby tak było naprawdę, to woda zalewałaby piwnice, chyba że Mirski pokusił się o wybudowanie skomplikowanego systemu śluz, o co go nie podejrzewałem. Poza tym powstańcy chyba nie mieli ochoty, aby w pełnym rynsztunku po szyję brodzić w wodzie. Bez trudu odszukaliśmy nieduże oczko zaznaczone na starych planach. Teraz było to porośnięte rzęsą zielonkawe bajoro cuchnące zgnilizną. W dodatku płytkie, o czym przekonaliśmy się za chwilę, gdy w pobliżu znalazłem jakiś kij i zanurzyłem go w sadzawce, sięgając do mulistego dna. - Najwyżej metr głębokości – oceniłem. - Może kiedyś było głębiej – zastanawiała się Kinga. – Pamiętaj, że upłynęło tyle lat. Kiedyś sadzawka mogła wyglądać zupełnie inaczej.


Nie zaprzeczyłem, lecz podzieliłem się z nią swoimi wcześniejszymi przemyśleniami. - Jakoś nie wyobrażam sobie, żeby powstańcy listopadowi zabawiali się w płetwonurków. Pewnie wielu z nich nawet nie umiało pływać. Przyznała mi rację. - Też nie wyobrażam. Uważasz, że nie było żadnego tajnego przejścia? A ponoć w każdej legendzie jest cząstka prawdy. Zastanawiałem się nad tym już wcześniej i nawet doszedłem do pewnych wniosków, może i pochopnych, ale jedynych, jakie mi się nasuwały. Kaplica – powiedziałem nadzwyczaj enigmatycznie. Potrzebowała zaledwie kilkunastu sekund, aby zorientować się, o co mi chodzi. - Myślisz o tej kaplicy, którą zrównali z ziemią kolejni właściciele Starej Hańczy i po której nie ma nawet śladu? - Jeśli dobrze pamiętam, co mówiłaś, byli to jacyś żydowscy przedsiębiorcy z Suwałk. Niekoniecznie zbyt uczciwi, bo cały majątek doprowadzili do ruiny. - Markson, Szeiman i Rubinowicz – natychmiast wymieniła nazwiska. – Ale co oni mogli mieć wspólnego z podziemnym przejściem? Kupili dwór wiele lat po powstaniu listopadowym. Cierpliwie przypomniałem jej zatem, że kaplicę, o czym doskonale wiedziała, wybudowano w czasach, gdy niepodzielnym włodarzem Starej Hańczy był Tomasz Bogusław Światopełk. Pod świątynią znajdowała się krypta, w której pogrzebano kilku członków rodu Mirskich. - Gdybym był na miejscu tego księcia czy też uzurpatora do nie przysługującego mu tytułu, to gdzie umieściłbym sekretne wejście do tunelu łączącego z dworem, jak myślisz? – kontynuowałem. - W krypcie. - Tak właśnie bym zrobił – przyznałem. – W ten sposób wszystko najłatwiej byłoby zachować w tajemnicy, bo nikt bez potrzeby nie zakłóca spokoju zmarłym. Pewności nie mam, ale przypuszczam, że tak właśnie postąpił Światopełk. A ci, co burzyli kaplicę, pewnie nie zauważyli zamaskowanego przejścia i zasypali kryptę. Kinga z uznaniem poklepała mnie po ramieniu. - Masz, Krzysiek, nosa. Załóżmy, że ten tunel nadal istnieje. Jeżeli go znajdziemy, to przybliżymy się do tajemnic księcia Światopełka. Miała rację, ale nie udzielił mi się jej optymizm. - Nigdy – stwierdziłem – nie znajdziemy tego tunelu. - Dlaczego tak uważasz? - Dworskie piwnice – wskazałem ręką resztki fundamentów – jak widziałaś, są całkowicie zasypane i nie ma do nich dostępu. O kaplicy wiemy tylko, że była, ale nie mamy pojęcia, w którym stała miejscu. - Czytałam, że gdzieś przy alei lipowej – przerwała mi Kinga. Też czytałem, ale czytałem również, że aleja ma kilkaset metrów długości. - Oznacza to, że musielibyśmy szukać wiatru w polu albo igły w stogu siana – podsumowałem. Wyraźnie się zafrasowała. - I nie ma żadnego sposobu? Musimy poddać się już na starcie? Wyjaśniłem, że sposób, przynajmniej teoretycznie, by się znalazł. W lokalizacji tunelu, jeśli ten istnieje, zapewne pomógłby georadar. Wynajęcie urządzenia i obsługującego je specjalisty kosztowałoby niebagatelną kwotę, lecz przypuszczałem, że Alicja zgodziłaby się na taki wydatek. Główny problem polegał na czym innym. Prowadzenie poszukiwań wymaga specjalnych zezwoleń, zwłaszcza że Stara Hańcza już dawno została wpisana do rejestru zabytków.


- Na potrzebne świstki czekalibyśmy pewnie rok albo dłużej – snułem mało zachęcającą wizję. – A końcowy efekt wcale nie musiałby być pomyślny. Dlatego o georadarze musimy zapomnieć. Z każdym moim słowem Kindze coraz bardziej rzedła mina. - To chyba nic tu po nas. Powinniśmy wracać do domów i zapomnieć o Światopełku. Nie widzę innego wyjścia. Nie odpowiedziałem, bo nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Wykluczałem niezwłoczny powrót do Warszawy, bo oznaczałby on bezwarunkową kapitulację i przyznanie się do klęski. Głupio czułbym się przed sobą, a zwłaszcza przed Alicją, która zdawała się pokładać we mnie spore nadzieje. Wątpliwe jednak, żeby taki argument przekonał Kingę, szybciej usłyszałbym kolejną złośliwą uwagę na temat pięknej Belgijki. W milczeniu przysiedliśmy więc na resztkach fundamentów, skąd mieliśmy dobry widok na jezioro. Na pomoście krzątało się dwóch mężczyzn. Spuszczali na wodę ponton. Nawet z tej odległości dało się zauważyć, że stanowią swoje przeciwieństwo. Jeden był szczupły i wysoki, drugi niski i pulchny; sięgał koledze do ramienia. - Wyglądają jak Pat i Patachon – skomentowała Kinga. – Albo jak Flip i Flap. Nie bardzo pamiętam. Jakoś nie gustuję w filmach z lamusa. A ty? - Też nie przepadam. Mężczyźni wsiedli do pontonu i odpłynęli. Wkrótce zasłoniły ich przybrzeżne drzewa. Jeszcze wygodniej rozsiadłem się na resztkach podmurówki, ręką oparłem się o omszały głaz. Wydawało mi się, że pod dłonią wyczułem jakieś nierówności. W sumie nie było w tym niczego zagadkowego. Kamień, kiedyś zapewne stanowiący część fundamentów, mógł być źle oszlifowany, mógł też popękać, bo przeszło dwa wieki minęły od wybudowania dworu. Jedynie z braku lepszego zajęcia wyjąłem z kieszeni scyzoryk i zacząłem zeskrobywać mech. - Co robisz? – zainteresowała się Kinga. - Właśnie znalazłem skarb Światopełka – zażartowałem. Poradziła mi, żebym przestał się wygłupiać. - Wcale się nie wygłupiam – zapewniłem. – Zaraz przekonasz się sama. Kontynuowałem bezsensowną, jak uważałem, pracę. Okazała się ona nadspodziewanie mozolna, bo pod mchem natrafiłem na cienką, ale zbitą warstewkę piachu. Ale teraz już nie miałem wątpliwości – na głazie wyryto jakiś napis albo znak. Coraz bardziej zaintrygowana Kinga zaglądała mi przez ramię i nagle wykrzyknęła: - Przecież to są... – urwała pewnie w obawie, żeby nie palnąć głupstwa i nie narazić się na śmieszność. - Masz rację, to są wolnomularskie symbole – dokończyłem za nią. – A konkretnie cyrkiel i węgielnica. Kinga była podekscytowana. - Wiemy, że Światopełk był masonem – gorączkowała się. – Teraz mamy te znaki. Czyli w dworze nie spotykali się po kryjomu powstańcy. Legenda nie mówi prawdy. Tutaj zbierali się wolnomularze. - Nie widzę w tym specjalnej sprzeczności – zauważyłem, że wielu powstańców, łącznie z najsławniejszymi dowódcami, należało do wolnomularstwa. Przypadkowe odkrycie dopingowało nas do działania. Głośno zastanawiałem się, co powinniśmy teraz zrobić. Najbardziej sensowny wydawał mi się powrót do Czarniny. - Po co chcesz wracać? – nie zrozumiała. Tłumaczyłem, że moja wiedza o masonach jest wyjątkowo skąpa. - Wypadałoby trochę się podkształcić. Tam przynajmniej mamy Internet. Uśmiechnęła się zagadkowo. - Śmiało możemy obejść się i bez Internetu. - W jaki sposób?


- W taki, że tu i teraz mogę ci udzielić wykładu na temat masonerii. Tego po niej nigdy bym się nie spodziewał. Nie oczekiwałbym, że absolwentkę bibliotekoznawstwa kiedykolwiek mogły pasjonować zawiłe i tajemnicze dzieje tak zwanej sztuki królewskiej. Musiałem mieć wyjątkowo niemądrą minę, bo teraz Kinga śmiała się już głośno. - Przyznaj się, że cię zaskoczyłam. - Przyznaję się i jestem pełen podziwu. Z zadowoleniem przyjęła te wyrazy uznania. Dopiero wtedy wyjaśniła, że na studiach pisała pracę semestralną o wizerunku wolnomularzy w literaturze polskiej i światowej. - Temat mnie wciągnął, przeczytałam to i owo, a nawet trochę więcej – nie omieszkała się pochwalić. – I coś tam jeszcze chyba zostało mi w pamięci. To jak, mam już teraz zaczynać wykład? - Zaczynaj – zgodziłem się chętnie. Straciłem ochotę na szperanie w Internecie. Bardziej odpowiadała mi prelekcja na świeżym powietrzu z widokiem na najgłębsze polskie jezioro. Kinga nie potrzebowała dodatkowych zachęt. Przypomniała, że mularz oznacza to samo co murarz, natomiast wolnomularstwo, jeśli trzymać się encyklopedycznych definicji, było, a właściwie jest, bo nadal istnieje, międzynarodowym ruchem służącym doskonaleniu ludzi różnych religii, narodowości i poglądów. Sami masoni dość chętnie odwołują się do zamierzchłych czasów, do budowniczych egipskich piramid czy gotyckich katedr, a nawet jeszcze dalej i w gronie prekursorów wymieniają Noego, Kaina, Abrahama. Jest też legenda, że tajne stowarzyszenie założyli templariusze, aby pomścić śmierć spalonego na stosie wielkiego mistrza Jakuba de Molay. - Należy to włożyć między bajki – skwitowała. – Tak naprawdę wszystko zaczęło się dopiero pod koniec XVII wieku, kiedy powstały pierwsze masońskie loże w Anglii i Szkocji. Natomiast rzeczywiście przełomowy okazał się rok 1717, gdy w londyńskiej gospodzie „Pod Jabłonią” zainicjowano działalność pierwszej Wielkiej Loży. Ruch rozwijał się lawinowo w całej Europie i w Ameryce Północnej. Chętnie przystępowali do niego arystokraci, zamożni mieszczanie, artyści, urzędnicy, a także duchowni, chociaż papież Klemens XII już w 1738 roku zabronił katolikom przynależności do masonerii pod groźbą ekskomuniki. - Zakazany owoc kusi najbardziej – wtrąciłem. - Aż taki zakazany nie był – zaprzeczyła i przypomniała, że do masonerii należeli chociażby król Stanisław August Poniatowski, George Washington, Benjamin Franklin czy George Danton, a sprzyjali jej otwarcie Napoleon Bonaparte i car Aleksander I. Wolnomularskie idee miały wpływ na kształt francuskiej Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela, na konstytucję Stanów Zjednoczonych i Konstytucję 3 Maja. W Polsce – kontynuowała – pierwszą lożę utworzono w 1721 roku w Warszawie. Nazywała się Czerwone Bractwo. Kolejne powstały w Wiśniowcu i w Dukli. - A czy wiesz – na moment przerwała wykład i pozwoliła sobie na dygresję – że bez masonów pewnie nie byłoby naszej zasłużonej Alma Mater, którą oboje mieliśmy okazję skończyć? Musiałem przyznać się do niewiedzy. Wyjaśniła, że zgodę na powołanie w 1816 oku Królewskiego Uniwersytetu Warszawskiego u cara Aleksandra I wyjednali Stanisław Kostka Potocki i Stanisław Staszic, skądinąd katolicki ksiądz. - Obaj byli wolnomularzami. Podobnie jak pierwszy rektor ksiądz Wojciech Szweykowski. Do masonerii należała połowa generałów powstania listopadowego. W okresie międzywojennym – przeskoczyła prawie o sto lat - adeptami sztuki królewskiej byli prezydent Gabriel Narutowicz, Walery Sławek, Felicjan Sławoj-Składkowski, Bolesław


Wieniawa-Długoszowski, Edward Rydz-Śmigły, czyli protegowani samego marszałka Piłsudskiego. Tym bardziej może dziwić dekret prezydenta Ignacego Mościckiego z 1938 roku delegalizujący wolnomularskie loże. - Prawdopodobnie – zastanawiała się Kinga – postąpił tak pod naciskiem Kościoła katolickiego, bo był na tyle światłym człowiekiem, że raczej nie wierzył w różne spiskowe teorie dziejów. A po wojnie masoneria praktycznie nie odrodziła się, była zdecydowanie zwalczana przez władze. Obecnie szacuje się, że w całym kraju liczy nieco ponad trzysta osób. Na koniec jednym tchem wymienił nazwiska kilkunastu pisarzy należących do wolnomularstwa: Goethe, Mickiewicz, Puszkin, Byron, Conan-Doyle, Kipling, Stendhal, Fredro... - To już wszystko, co pamiętam. Te symbole – wskazała głaz, z którego zdrapałem warstwę mchu i brudu – chyba znasz i nie muszę ci tłumaczyć. Tym razem nie musiałem się wstydzić. Cyrkiel oznaczał wiedzę i mądrość, węgielnica – równowagę i szczerość. Kinga zdziwiła się, gdy wziąłem w rękę grudę gliny i pomazałem kamień, który niedawno tak pieczołowicie oczyszczałem. - Nie wszyscy muszą wiedzieć o tym odkryciu – wyjaśniłem. – Na razie zostawimy je dla siebie. (...)


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.