qfant

Page 1

ISSN 2080-2633

numer 8/11

styczeń 2011 bezpłatny kwartalnik fantastyczno-kryminalny

Stefan Darda o początkach pisania

Miniatury

z Qforumowej Olimpiady Pisarskiej

Mariusz Gandzel Galeria autorska

Grafika okładki: Piotr Szot

Publicystyka: Gajek, Grzelak-Barczewska, Lewandowski, Kubica, Świderska Opowiadania: Budzyński, Darkaraghel, Klonowski, Moń, Medwid, Nowak, Wieteska, Zieliński, Żatuchin


W

POLECANKI WSTĘPNIAK

ydarzenia o s t at n i c h tygodni w całości zostały zdominowane (przynajmniej w redakcji i Stowarzyszeniu) przez galę Horyzontów Wyobraźni, która miała miejsce na lubelskim konwencie miłośników fantastyki – Falkonie. To właśnie na niej światło dzienne ujrzał Tomik zawierający opowiadania z poprzedniej edycji HW oraz najlepsze teksty z wcześniejszych numerów kwartalnika. Jesteśmy bardzo dumni z tego osiągnięcia. Chciałbym w tym miejscu podziękować całej redakcji i ekipie Stowarzyszenia, a zwłaszcza Natalii Bieniaszewskiej i minizespołowi – bez nich nie byłoby to możliwe. Wyjście na papier z takimi ludźmi jest jedynie kwestią czasu. Jednak gala to nie tylko Tomik HW, lecz także ogłoszenie zwycięzców samego konkursu. Gratuluję serdecznie wszystkim uczestnikom i przypominam osobom, którym się nie udało, że wciąż mogą przysyłać swoje opowiadania do kwartalnika. Kilka z nich znalazło się już w tym numerze. Niespodziewanym zmianom uległ sam Qfant. Jarosław Makowiecki oraz Michał Stonawski zostali mianowani zastępcami redaktora naczelnego. Na łamach Qfantu możecie znaleźć krótki, aczkolwiek treściwy tekst o początkach pisania napisany przez Stefana Dardę. Rozpoczyna on cykl, w którym pisarze będą zdradzali, jak u nich rozpoczęła się historia z literaturą. Oprócz tego polecam opowiadanie „Strażnik nocy” autorstwa Michała Medwida – warto zwrócić na nie uwagę. Mam nadzieję, że ósmy numer Qfantu przypadnie Wam do gustu. Bez zbędnego przeciągania zapraszam do lektury. Piotr Dresler

2

PUBLICYSTYKA Joanna Kubica - W krainie, gdzie króluje wyobraźnia....................................................................4 Iza Grzelak-Barczewska - Dlaczego lubię (-my) Herkulesa Poirota?......................................................8 Grzegorz Gajek - Alien: I Want to Believe................. 12 Maciej Lewandowski - Mordercze pisanie................ 16 Joanna Świderska - I need a hero!!!............................ 18 Stefan Darda - Początki pisania................................... 22

GALERIA Mariusz Gandzel.............................................................. 24 Tomasz Pacyna................................................................. 30

LITERATURA Darkaraghel - Kobieta Zmienną Jest.......................... 32 Michał Medwid - Sztuka dialogu................................. 33 Kornel Kwieciński - Sztuka dialogu............................ 34 Michał Medwid - Strażnik Nocy................................... 36 Marek Nowak - Frank Stein........................................... 40 Marcin Moń - Inwestycja................................................ 46 Herman Żatuchin - Diabeł tkwi w szczegółach........ 52 Darkaraghel - Biała Kozetka......................................... 56 Sławomir Zieliński - Homo Infectus............................ 62 Mateusz Budzyński - Narodziny Empaty................... 70 Jarosław Klonowski - Metro.......................................... 76 Jarosław Klonowski - Piasecznicy............................... 80 Grzegorz Wieteska - CUD.............................................. 84

POLECANKI Rafa Armagedonu............................................................ 98 Najczarniejszy strach....................................................100 Siedemdziesiąt dwie litery.........................................102 Achtung! Banditen!.......................................................104 Lot nad kukułczym gniazdem.....................................105 Mucha...............................................................................107 Kogo kocham, kogo lubię.............................................108 Mroczna Wieża - Narodziny Rewolwerowca............110

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


WydaWnicTWo iniTiUM Poleca

Clayton, na co dzień redaktor w bostońskim wydawnictwie, zostaje wynajęty do spisania wspomnień Luciana, upadłego anioła. Kiedy diabeł dzieli się z nim szczegółami opowieści o raju i buncie, o stworzeniu i zbawieniu oraz o nieustającej miłości Boga do ludzi, Clay uświadamia sobie, że tak naprawdę spisuje własną historię. Czy wybór, do którego zostaje zmuszony, przyniesie mu zbawienie czy potępienie?

Wzruszająca i zaskakująca historia, w której śmierć nie jest końcem, ale początkiem zwiastującym ponowne narodziny. Szesnastoletnia Liz po tragicznej śmierci zaczyna swoje życie Gdzie Indziej. Tu mieszkańcy młodnieją, ludzie i psy mogą się ze sobą porozumieć, tworzą się nowe związki, a stare, kiedyś tragicznie przerwane, rozkwitają feerią barw. Gdzie Indziej to powieść o smutku, miłości i szczęściu, o nadziei, odkupieniu i ponownych narodzinach, osnuta wokół najbardziej urzekających relacji międzyludzkich. Rozbrajająco szczera, pełna niecodziennych pomysłów i podnosząca na duchu.

Gdy wojownik Jared po latach służby jako niewolnik dla przyjemności zabija swoją właścicielkę, trafia na targ w Raej. Tam kupuje go Szara Pani, Królowa, której niewolnicy podobno znikają bez śladu. Wraz z pozostałymi, których zakupiła, wyrusza ona w drogę powrotną na swoje terytorium, uciekając przed ludźmi Dorothei SaDiablo, Najwyższej Kapłanki Królestwa Terreille. Jared jest gotów na śmierć, ale szybko przekonuje się, że nikt z jego towarzyszy nie jest tym, za kogo się podaje. A co najgorsze – jest wśród nich zdrajca pracujący dla samej Dorothei.

Już w sprzedaży

Już w sprzedaży

Premiera: 21 stycznia 2011

¸ Magii – Ksiega ¸ Sandry Krag Tamora Pierce zaliczana jest do czołówki najbardziej utalentowanych twórców fantasy. Księga Sandry – pierwszy tom jej głośnej serii już w lutym 2011 w Polsce.

Partnerzy

Sandry – niedawno osierocona szlachcianka ma niezwykły talent do nici. Potrafi je prząść i tkać, a także wiązać węzły. Pochodząca z rodziny Handlarzy Daja jako jedyna przeżywa katastrofę statku, w której giną jej rodzice. Handlarze uznają, że przynosi pecha, i wykluczają ją ze społeczności. Daja uczy się więc obrabiać metal, a także poznaje tajniki magii. Tris, córka kupca, nie jest sierotą, ale rodzina wyrzeka się jej. Briar to ulicznik, złodziej i skazaniec. Dopiero w świątynnym mieście Wiatrowego Kręgu odkrywa, że jego upodobanie do hodowania roślin to coś więcej niż zwykły talent ogrodnika. Cała czwórka spotyka się w domu za murami świątynnego miasta i pod okiem czterech magów: Larka, Rosethorna, Frostpine i Niko uczy się, jak pielęgnować przyjaźń, uprawiać magię i walczyć o przetrwanie. Każda księga opowiada o losach jednego z przyjaciół, ale nie dajcie się zwieść: więź między nimi jest tak silna, że wydarzenia wpływające na jedno z nich wywierają wpływ na pozostałych.


Joanna Kubica Joanna Kubica

POLECANKI PUBLICYSTYKA

W krainie, gdzie króluje wyobraźnia

P

o jaki typ literatury młodzi ludzie sięgają najczęściej? Jakiego rodzaju teksty, czy to opowiadania lub powieści, leżą w olbrzymich ilościach na półkach redaktorów w dużych wydawnictwach? Zapewne znacie odpowiedź na to pytanie: oczywiście mowa o utworach z kręgu fantastyki. Większość świeżo upieczonych entuzjastów pisarstwa zabiera się właśnie za ten rodzaj literatury. Młody człowiek, przeczytawszy z wypiekami na twarzy kilka lub kilkanaście książek o tej tematyce, ochoczo chwyta za pióro – a właściwie raczej za klawiaturę – i zabiera się do pisania. Co tu dużo ukrywać – sama byłam taka osobą. Któregoś dnia naszła mnie jednak następująca refleksja: Co ja wiem o fantastyce? O jej korzeniach? Wybitnych twórcach, bez których nie byłoby tego tematu? Czy jako osoba pretendująca do miana przyszłego pisarza fantastyki nie powinnam posiadać jakiejś wiedzy w tym zakresie? Doszłam do wniosku, że tak. Dlatego też, zdecydowałam się wyruszyć w podróż po literaturze fantasy, która obok takich gatunków jak science fiction i horror mieści się w szeroko rozumianym nurcie fantastyki. Zapraszam wszystkich Czytelników, aby niczym hobbit Bilbo Baggins udali się wraz ze mną naprzeciw wielkiej literackiej przygodzie. Gotowi? Ruszajmy! Na początku było... Motywy fantastyczne pojawiały się w literaturze już od początku jej powstania. Chociażby w mitach i legendach, najczęściej skandynawskich, celtyckich, greckich, rzymskich, egipskich, prekolumbijskich anglosaskich i słowiańskich, ale również judeochrześcijańskich czy bliskowschodnich. Nawet w najdawniejszych, znanych ludzkości utworach takich jak „Epos o Gilgameszu”, o którym słyszeliśmy na lekcjach historii

4

i języka polskiego, pojawiały się elementy fantastyki. Tytułowy bohater, mityczny Gilgamesz, półbóg – ktoś w typie Herkulesa – walczył między innymi z olbrzymem Humbabą, „z którego ust buchał płomień, a oddech niesie śmierć”. Magia, fantastyczne istoty i zjawiska nie są więc pomysłem współczesnych autorów – istniały niemal od zawsze. Później były baśnie. Nie znam nikogo, kto nie słyszałby o baśniach braci Grimm, Hansa Christiana Andersena czy o „Księdze tysiąca i jednej nocy”. Trzeba by dodać, że fantastyka dla dzieci uważana była za bardziej akceptowalną – być może też za bardziej „naturalną” dla młodych czytelników – niż fantastyka dla dorosłych. Dlatego też, to w opowieściach dla najmłodszych pisarze puszczali wodze wyobraźni i tworzyli najbardziej nieprawdopodobne historie. Nawet klasykę gatunku, powieść fantasy „Władca Pierścieni” Tolkiena przez jakiś czas uznawano za książkę dla dzieci. Przystanek pierwszy – łapać królika! W 1865 roku, angielski wykładowca matematyki Charles Lutwidge Dodgson, posługujący się pseudonimem Lewis Carroll, wydaje swoją książkę „Alicja w Krainie Czarów”. Od tego czasu utwór zdążył już oczarować miliony osób na całym świecie, zarówno dzieci, jak i dorosłych. „Alicja...” okazuje się być trudna do sklasyfikowania – polski pisarz i tłumacz Maciej Słomczyński w przedmowie do polskiej wersji książki pisze, że „jest to zapewne jedyny wypadek w dziejach piśmiennictwa, gdzie jeden tekst zawiera dwie zupełnie różne książki: jedną dla dzieci i drugą dla bardzo dorosłych”.’ W przygodach Alicji wkraczamy w nowy niezwykły świat, gdzie wszystko, ale to wszystko jest możliwe: Biały Królik spogląda na zegarek i ucieka, tłumacząc, iż jest spóźniony; magiczny napój i ciastko pozwalają dziewczynce zwiększać się i zmniejszać; Gąsienica każe jej mówić wierszyk; kot o niepokojącym szerokim uśmiechu raz pojawia się, by za chwilę zniknąć; bezlitosna Królowa Kier ścina karciane głowy... Carroll odważył się wyjść wyobraźni naprzeciw i odniósł niebywały sukces. Bo ludzie kochają takie historie. Zamknijcie oczy i pomyślcie: Gdybyście spotkali gdzieś ubranego królika z zegarkiem w ręku, czy pobieglibyście za nim do króliczej

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


W krainie, gdzie króluje wyobraźnia nory a stamtąd do Krainy Czarów? Kto jest więc głównym odbiorcą „Alicji w Krainie Czarów”? Najprościej byłoby powiedzieć: dzieci. Jednak w czasie seansu kinowego na ostatnim filmie Tima Burtona o tym samym tytule na sali byli wyłącznie dorośli! Przystanek drugi – herbatka w Hobbitonie Jedną z najważniejszych dat w historii gatunku fantasy był rok 1954, kiedy to ukazał się pierwszy tom – podzielonej przez wydawców na trzy części i przez co mylnie uznanej za trylogię – powieści „Władca Pierścieni” oksfordzkiego profesora i filologa angielskiego Johna Ronalda Tolkiena. Od tego momentu literatura fantasy przeżywa rozkwit, a wielu pisarzy czy fanów rozkochanych w świecie Śródziemia i hobbitach z Shire’u, próbuje stworzyć coś na miarę mistrza Tolkiena. Jak dotąd bezskutecznie. Trzy pierścienie dla królów Elfów pod otwartym niebem, Siedem dla władców krasnali w ich kamiennych pałacach, Dziewięć dla śmiertelników, ludzi śmierci podległych, Jeden dla Władcy Ciemności na czarnym tronie W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie. Jeden, by wszystkimi rządzić, Jeden, by wszystkie odnaleźć, Jeden, by wszystkie zgromadzić i w ciemności związać W Krainie Mordor, gdzie zaległy cienie. Tłumaczenie: Maria Skibniewska Gdy rozważałam słynne motto utworu, naszła mnie następująca refleksja: z utworami fantasy jest podobnie jak z powyższymi pierścieniami; mamy kilku całkiem dobrych autorów, którzy piszą barwnym językiem, tworzą dobre historie, ciekawych bohaterów – tych też nagrodzimy mniejszymi pierścieniami, podobnymi do tych, które otrzymali królowie Elfów, władcy krasnali czy zwykli śmiertelnicy. Natomiast ten Jeden, by wszystkimi rządzić, najpotężniejszy i najistotniejszy ze wszystkich, wciąż należy do Tolkiena. I póki co nadal będzie do niego należał. Autor pisał powieść przez jakieś siedemnaście lat i włożył

naprawdę sporo wysiłku, aby stworzyć na użytek fikcyjnej rzeczywistości geografię, historię, kulturę oraz mitologię Śródziemia. Przystanek trzeci – Tam, gdzie Śmierć mówi: WON, SKURCZYBYKU! Kto powiedział, że powieści fantasy muszą być poważne, bohaterowie zawsze odważni a madzy biegli w czarach? A gdyby tak świat był płaski, w kształcie dysku, spoczywający na grzbietach czterech słoni stojących na skorupie wielkiego żółwia A’Tuina? Dlaczego nie? I czy Śmierć nie ma prawa schować kosy, po czym wyjechać na urlop? Terry Pratchett, angielski pisarz fantasy i science fiction, – co ciekawe wszyscy wymienieni wyżej autorzy to Brytyjczycy! – w cyklu o Świecie Dysku opisuje nasz realny świat w krzywym zwierciadle, w zabawny, ironiczny i celny sposób komentując współczesną kulturę. Na początek parodiuje fantasy w „Kolorze magii” i „Blasku fantastycznym”, ale tak naprawdę żaden temat mu niestraszny: polityka, religia, mechanizmy władzy, potęga prasy, rock and roll czy Hollywood. Wszystkim się dostanie wedle zasług. Moim faworytem jest sama Śmierć, a właściwie sam Śmierć, gdyż u Pratchetta to bohater płci męskiej, a w każdym razie sugerujący rodzaj męski. Wysoki szkielet z kosą, sam siebie nazywający „antropomorficzną personifikacją ludzkich wyobrażeń na swój temat” uwielbia kota, curry i swoją wnuczkę Susan. Podróżuje na białym koniu o wdzięcznym imieniu Pimpuś. Jego wypowiedzi są pisane wyłącznie WIELKIMI LITERAMI – co ma symbolizować głuchy i pusty głos, trafiający bezpośrednio do umysłu, a nie przez fale dźwiękowe. Pratchett stanowi klasę samą w sobie. Chyba nie muszę kogokolwiek do niego dłużej przekonywać? Przystanek czwarty – szkoła, do której chodziłbyś z przyjemnością Jedna z postaci kolejnej, może nie fundamentalnej dla gatunku, ale fundamentalnej dla popularności nurtu fantasy książki, ze złością stwierdza o głównym bohaterze: On nie jest wyjątkowy ani utalentowany! Po prostu jest sławny, z tą swoją głupią blizną w kształcie błyskawicy na czole! Zabawne, ale wielu przeciwników siedmioksięgu opowieści o nastoletnim czarodzieju, powtarza

QFANT.PL - numer 8/11

5


Joanna Kubica

POLECANKI PUBLICYSTYKA

jak mantrę to samo stwierdzenie: Książka miała świetną strategię marketingową, więc się tak dobrze sprzedała, a w postaci Harry’ego Pottera nie ma nic nadzwyczajnego. I owszem, sam bohater nigdy się za takowego nie uważał. A co do marketingowej magii: gdy moja koleżanka strasznie chciała dostać drugą część z biblioteki, do której byłam zapisana – akurat przyszła tam ze mną i zauważyła, że jeden egzemplarz leżał luzem na półce – spełniłam jej prośbę, a w zamian za to pożyczyła mi pierwszy tom, który miała w domu. O hałaśliwej reklamie serii usłyszałam znacznie później i dzięki Bogu. Nic nie zepsuło mi odbioru książki. Joanne K. Rowling zgrabnie połączyła rozmaite motywy, legendy i urozmaiciła je własnymi pomysłami. I chociaż ani czarodziejskie szkoły, ani skrzaty, ani centaury czy smoki nie były niczym nowym, to dopiero w sosie à la Rowling zyskały kuszący, magiczny smak. Niejeden dorosły marzył skrycie o wycieczce do Hogwartu, gdzie młodzi ludzie uczą się między innymi władać zaklęciami, warzyć eliksiry i grać w Quidditcha! Magii mówimy trzy raz TAK! Łódź przybija do brzegu Na dziś czas zakończyć wędrówkę. Zachęcam jednak wszystkich do wojaży po literaturze na własną rękę, bez przewodnika i kompasu, kierując się wyłącznie własną fantazją i upodobaniami. Magiczne historie nigdy nie tracą swojego uroku i są odporne na upływ czasu. Niestety, wiele osób do gatunku zniechęcają właśnie jego adepci. Dlaczego? Niejednokrotnie słyszałam opinie: „Tylko nie fantasy, czarodzieje, krasnoludy i - o zgrozo! – elfy. Gdzie nie spojrzysz, tam kolejna nędzna opowiastka w tym stylu.” Owszem,

6

w Internecie aż roi się od fantastycznych bubli i dość przeciętnych opowieści z magicznymi istotami w tle. Jednak nie zniechęcajmy się z tego powodu. Inspiracji szukajmy u najlepszych, a być może któregoś dnia, także komuś z nas przypadnie w udziale jeden z Wielkich Pierścieni rozdzielanych pomiędzy najlepszych autorów fantasy. Bibliografia: 1. J. R. R. Tolkien, Władca Pierścieni – Drużyna Pierścienia, Wyd. Muza, Warszawa 1996 2. Joanne K. Rowling, Harry Potter i Komnata Tajemnic, Wyd. Media Rodzina, Poznań, 2000 3. Lewis Carroll: Alicja w Krainie Czarów, Wyd. Zielona Sowa, Kraków, 2005

Joanna Kubica Rocznik 1987. Od września 2010 roku stażystka na portalu Qfant, autorka cyklu publicystycznego „O morderstwach przy herbatce”. Związana m.in. z forum literackim WeryfikatoriuM. pl oraz magazynem kulturalno-literackim Doza. W 35. numerze kwartalnika literackoartystycznego „sZAFa” ukazało się jej opowiadanie „I nie wódź mnie na pokuszenie”. W idealnym świecie spędzałaby całe dnie w kawiarni z widokiem na wrocławski Rynek, pisząc i dyskutując o literaturze i filmie.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



Iza Grzelak-Barczewska Iza Grzelak-Barczewska

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Dlaczego lubię (-my) Herkulesa Poirota?

H

erkulesa Poirota znać można w różnym stopniu: kojarzyć go lepiej czy gorzej, uwielbiać bardziej lub mniej. Można go badać, studiować i analizować. Nie można go jednak poznać do końca. Mały Belg z charakterystycznym la moustache wymyka się całkowitemu poznaniu, zupełnie jakby był co najmniej żywiołem, półbogiem, a może nawet ideą. Moja droga do absolutu poirotystycznego zaczęła się dawno temu i wcale nie przypominała autostrady (chyba że podkrakowską A4...). Ciągle jeszcze pamiętam dawne wrażenia rodzące się z lektury powieści Agathy Christie. Młoda i gniewna doceniałam jej sprytne pióro, lecz w umiarkowanym zaledwie poważaniu miałam wolno i dostojnie rozwijającą się fabułę, która wbrew przyzwyczajeniom dziecka telewizji i Internetu koncentrowała się na wymuskanych detalach kosztem dynamiki. Jakże wtedy błądziłam! Mówią, że czas leczy rany, a jeśli jest łaskawy, daje nam także sposobność spojrzenia na pewne, zdawałoby się, zamknięte rozdziały po raz kolejny. Ja dostałam drugą szansę polubienia Herkulesa Poirota. W miarę jak kurczy się lista nieznanych mi jeszcze przygód Belga, a stan stron poszczególnych pozycji coraz wyraźniej daje świadectwo mojej niecierpliwości, wierzę, że kiedyś dostąpię szczęścia ostatecznego: pewnego dnia zasnę w mojej sypialni, która przez profanów złośliwie zwana bywa biblioteką, a obudzę się w raju Herkulesa Poirota. I nic już nie będzie dla mnie tajemnicą… Gwoli sprawiedliwości, oczywiście nie jednym Poirotem Agatha Christie stoi. Każda z postaci stworzonych przez Królową Kryminału jest na swój sposób ciekawa. Niczego nie brakuje pannie Marple, pomyślanej jako hołd dla babki autorki: inteligentna, może nieco wścibska, jak na pewien gatunek starszych pań przystało, ale jednocześnie ciepła i przyjazna, a jednak… okazuje się, że to jakby za mało. Tak samo z Tuppen-

8

ce: odważną dziewczyną, która w detektywistyczną profesję wkracza szukając zajęcia po wojnie i wpadając na pomysł założenia spółki ze swym przyjacielem, Tommym Beresfordem (z czasem zresztą: jej mężem). Wreszcie uroczy Hastings – oddany przyjaciel Poirota, postać o tyle ciekawa, że to jego częstokroć Agatha wybierała na narratora powieści opisujących przygody Herkulesa – który zdaje się być jedynie tłem dla detektywa. Nie próbuję tutaj niczego ujmować innym niż mały Belg bohaterom Christie: każdy jest ciekawy i jedyny w swoim rodzaju. Faktem jednak pozostaje, że to dzięki niemu autorka stała się sławna (wręcz: to dzięki niemu stała się pisarką…) i to jemu – pośrednio – popularność zawdzięcza choćby panna Marple. Tak więc pytanie o sukces Poirota jest bardziej ważkie niż się wydaje – jest jednocześnie pytaniem o przyczyny sukcesu samej Christie. Zatem… jakie cechy wyjednały Herkulesowi rzesze wielbicieli? Po pierwsze, urok osobisty… Bądźmy szczerzy, Poirot nie jest przystojny, jego wygląd w niektórych osobach wręcz wzbudza śmiech. Jak wspomina Amy Leatheran, narratorka „Morderstwa w Mezopotamii”: „Sama nie wiem, kogo oczekiwałam. Może kogoś podobnego do Sherlocka Holmesa – wysokiego, szczupłego, ze szlachetną i mądrą twarzą. Wiedziałam naturalnie, że jest cudzoziemcem, ale nie spodziewałam się, że aż do tego stopnia (…). Gdy go zobaczyłam, miałam ochotę parsknąć śmiechem. Każdy chyba tak reagował. Wyglądał jak ktoś ze sceny lub filmu. Po pierwsze, był niziutki. Może miał półtora metra wzrostu. Śmieszny, stary, gruby człowieczek z wąsami i jajowatą głową. Wyglądał jak fryzjer w jakiejś farsie”. Jednakże, mimo że jest obcokrajowcem, śmiesznie się wyraża, porusza czy ubiera (bardzo – nawet nadmiernie – elegancko, jakby usilnie starając się zwrócić na siebie uwagę innych), wzbudza sympatię i zaufanie. Dlaczego? Ot, ma w sobie „coś”, nieuchwytny urok, który nie ma nic wspólnego z męskością (zauważyliście, że na swój sposób jest dość aseksualny?!). Raczej jest to coś w oczach (Lenox, jedna z bohaterek „Zagadki Błękitnego Ekspresu” wspomina, nie wiemy czy żartem, czy serio: „Straciłam dla niego głowę. Nigdy wcześniej nie spotkałam człowieka, który by miał takie zielone oczy, całkiem jak kot”)

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Dlaczego lubię (-my) Herkulesa Poirota? i postawie, coś, co utożsamiać można z dobrocią i przyjaznym usposobieniem. Poirot jest uroczy w sposób pozafizyczny, jak ukochany dziadek, który w dzieciństwie zabierał nas na lody i pozwalał ciągnąć za wąsy (na co detektyw, o mon dieu, nigdy by nie pozwolił…). Po drugie, dobroduszność… Herkules nade wszystko posiada bardzo miękkie serce, oczywiście jedynie dla tych, którzy na to zasługują. Kiedy kogoś polubi, kiedy wyczuwa w kimś dobro, odpowiada tym samym. Względem przestępców, rzecz jasna, jest bezlitosny, ale… nie zawsze. Jeżeli racje sprawcy stoją w zgodzie z jego kodeksem moralnym, będzie po jego stronie. Dzieje się tak w słynnym „Morderstwie w Orient Expressie” (ofiarą okazuje się być morderca małej Daisy Armstrong, a zabójcami – kilkanaście osób związanych emocjonalnie ze zbrodnią sprzed lat) oraz w opowiadaniu „Lew z Nemei” (winnymi kradzieży w celu zdobycia okupu są karygodnie traktowane przez swoich „państwa” damy do towarzystwa). Nie trudno jednak zauważyć, że nie tylko dobre serce, poczucie sprawiedliwości czy (również!) słabość do kobiet mają wpływ na zachowanie detektywa. Poirot jest genialnym znawcą ludzkiej natury. Jak nikt wie, że nie wszystko jest tylko białe lub tylko czarne. Liczą się dla niego zarówno uczynki, jak i intencje przestępcy czy powody dokonania takiego a nie innego czynu. Nawet w najbardziej spornych, wątpliwych sytuacjach potrafi rozpoznać dobro i doprowadzić do jego zwycięstwa. Ach… czy w codziennym życiu nie przydałby się taki ktoś pod ręką?! Po trzecie, inteligencja i spryt… Z tego, co do tej pory napisałam, mogłoby się wydawać, że Herkules to trochę takie „ciepłe kluchy”, miły starszy pan, któremu – ot, dla rozrywki – od czasu do czasu udaje się wpaść na rozwiązanie jakiejś kryminalnej zagadki. Nic bardziej mylnego! Pracujące na najwyższym poziomie szare komóreczki są znakiem rozpoznawczym najpopularniejszego detektywa świata, a spryt w dochodzeniu do prawdy upodabnia go do szczwanego lisa. Powiedzieć, że Poirot jest inteligentny, to… zaryzykować poważne niedomówienie! Poirot to istny geniusz. Mając do dyspozycji te same informacje, co wszyscy dookoła, potrafi zrobić z nich lepszy użytek niż zwykli

zjadacze chleba. Do tego jest bardziej spostrzegawczy, widzi więcej niż pozostali. No i… jest jak wykrywacz kłamstw, dzięki czemu z każdego wyciągnie to, co chce wiedzieć. Kiedy w „Zagadce Błękitnego Ekspresu” chce zdyskredytować alibi hrabiego de la Roche na czas morderstwa, udaje się do jego służących, twierdzących jednogłośnie, że ich pan przyjechał do wilii we wtorek (Poirot podejrzewa – ba, jest pewien – że w środę). Najpierw dezorientuje służbę diabelskim pytaniem o to, co hrabiemu podano na wtorkowy obiad, a kiedy to nie pomaga, upewnienie się co do swojej racji uzyskuje, strasząc kłamliwą służbę stanięciem przed wymiarem sprawiedliwości (za udział w morderstwie). Również w kontaktach ze zleceniodawcami Herkules nie znosi kłamstw: prędzej w ogóle nie podejmie się sprawy niż da się oszukać. Jeżeli ktoś nie chce powiedzieć mu całej prawdy, to… trudno – na osoby, które nie chcą mu w pełni zaufać, nie będzie przecież tracił swego czasu. Po czwarte, człowiek z pasją… Nie ma chyba większej frajdy od obcowania z kimś, kto poświęca się swojej pracy całym sercem, kto podchodzi do niej z prawdziwą pasją. Myślę, że to w dużej mierze umiłowanie przez Poirota jego profesji sprawia, że jest w nim tyle energii i radości życia. Praca małego Belga to jego hobby, które traktuje jednak ze śmiertelną (nomen omen…) powagą. Jako wybitny i uznany specjalista w swej dziedzinie może pozwolić sobie na skromne fanaberie, jak choćby wybór spraw, na które ma ochotę. Zachowuje się przy tym jak kolekcjoner lub smakosz, wybierając najdziwniejsze, najrzadsze przypadki, okazy – czy to zbrodni, czy to zbrodniarzy – żywo poruszających jego wyobraźnię. A co szczególnie może zainteresować kogoś, kto miał do czynienia pewnie z wszelkimi możliwymi rodzajami przestępstw? Ano… właśnie te pozornie niemożliwe. Jak mówi jednemu ze swych „klientów”: „Ja nie znam słowa »niemożliwe« (…). Ja tylko zadaję sobie pytanie, czy sprawa ta jest dostatecznie ciekawa, żebym miał się jej podjąć”. Zdziwi się jednak ten, kto jego pracę wyobrazi sobie jako podobną do tej wykonywanej przez inspektorów śledczych. Poirot nie jest z tych, co to bezmyślnie biegają po mieście w poszukiwaniu informacji. To bardziej detektywfilozof, który opuszcza swe mieszkanie tylko wtedy, kiedy naprawdę musi. Na ogół jedynie dzięki

QFANT.PL - numer 8/11

9


POLECANKI PUBLICYSTYKA

Iza Grzelak-Barczewska

10

dedukcji oraz wsparciu telegraficznie otrzymywanych wieści z całego świata potrafi rozwiązać każdą sprawę. Właśnie tak, „Herkules Poirot ma swoje metody: porządek, metoda i małe szare komóreczki. Nie ruszając się z wygodnego fotela, widzimy rzeczy, które umknęły uwagi innych. Nie wyciągamy pochopnych wniosków jak Japp”. Cóż za złośliwość i… pycha! Po piąte, ludzkie słabostki… Poirot nie byłby Poirotem, gdyby nie drobne ułomności, nadające mu ludzkiego – w miejsce pomnikowego – charakteru. Choćby jego próżność. Czy widział ktoś kiedyś, by tak się przechwalać? Na przykład porównując z Bogiem: „A jednak dwie osoby wiedzą [o kłamstwach – przyp. I.G.-B.]. Tak: dwie osoby. Jedną z nich jest dobry Bóg… (…) a drugą Herkules Poirot”. Takie podejście, szczególnie do swojej inteligencji, przekonanie o tym, że to on (i tylko on…) wie wszystko najlepiej, stają się często przyczynami żartów. Z pychy detektywa naigrywa się Hastings, a także inspektor Japp. Ten ostatni – w „Stadzie Geryona” – na „skromne” autostwierdzenie Poirota, że jego „uwagi są jak zawsze trafne, mądre i na temat”, odpowiada: „Mógłby pan sam stworzyć jakąś nową religię (…). Na przykład pod wezwaniem: »Nie masz nikogo mądrzejszego nad Herkulesa Poirot, amen«”. Inna sprawa, że Poirot ma stuprocentową rację w swych przechwałkach – rzeczywiście nikt nie może się z nim równać jeśli chodzi o mądrość i rozumność. Właściwie to Herkules nie jest aż tak zarozumiały, jak się wydaje – raczej szczery… choć z pewnością nie można mu „zarzucić” skromności. Czy pedanteria i nadmierna skłonność do symetrii mogą być wadami? Dla wielu z nas – tych „normalnych” – tak! Symetria stanowi niewątpliwe oczko w głowie naszego detektywa: z uwagi na nią wybrał dom, w którym mieszka („Wybrał ten właśnie gmach wyłącznie ze względu na jego czysto geometryczny wygląd i proporcje”). Cóż, w końcu de gustibus non est disputandum… Tym bardziej, że część z herkulesowych słabostek pomaga mu w rozwiązywaniu spraw (choćby zamiłowanie do porządku, które Hastings na kartach „Wielkiej Czwórki” wykorzystuje, by dać przyjacielowi znać, że został porwany [zrzuca z biblioteczki kilka książek]). Wreszcie, dzięki nim jest jeszcze bardziej zniewalający, czyż nie?

Po szóste, i ostatnie, poczucie humoru... Ten punkt komuś może się wydać dość kontrowersyjny, w końcu Poirot bywa bardzo poważny i, co tu kryć, nieco napuszony, nie tyle tryskając poczuciem humoru, co stając się jego przedmiotem. Gdy mówi o tym, jak jest wspaniały, uśmiechamy się – wraz z narratorem – pod nosem. Mimo że to przecież prawda: Poirot wie wszystko! Myślimy wtedy sobie: tylko Herkules mógł powiedzieć coś takiego. Ależ z niego zarozumialec! Jednak nawet wtedy wzbudza naszą sympatię. Ale to nie wszystko! Czy wyobrażacie sobie Poirota bez dobrotliwego, a często ironicznego uśmiechu? Tylko czasem – niestety! – jego dusza ironisty daje nam się dojrzeć w całej okazałości. Drobne żarciki, złośliwostki (jak ta, kiedy na wypowiedź Hastingsa: „Ten Seton to musi być wspaniały chłop. Jestem dumny, że jest Anglikiem!”, Poirot odpowiada: „Musi to być dla ciebie pociecha po wszystkich waszych porażkach na kortach Wimbledonu”)… bez nich nie byłoby przecież Herkulesa. To one sprawiają, że jest urzekający, ale nie nudny. Po prostu! Czy Herkulesa Poirota można nie darzyć sympatią? Podobno nie lubiła go jego „rodzona” matka, królowa Agatha… A może – raczej – była już nim znudzona? W końcu wydawcy naciskali na nią o dalsze części jego przygód, a jej pióro domagało się coraz to nowych wyzwań. Poirot był dla niej jak kula u nogi, czemu trudno się dziwić. Ja jednak, z czysto czytelniczego, egoistycznego punktu widzenia, żałuję, że nie naciskali bardziej… W końcu Poirota nigdy za wiele!

Iza Grzelak-Barczewska Gdyby mogła wybrać datę swoich urodzin, żyłaby na przełomie XIX i XX wieku… pod warunkiem, że w filmach grywaliby już Eugeniusz Bodo i Gene Kelly, grali na trąbce – Louis Armstrong i Miles Davis, a śpiewali – Frank Sinatra i Dean Martin. W wolnych chwilach czyta, czyta i jeszcze raz czyta. Czasami też drażni maleńkie stworzonka, robiąc im zdjęcia.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Design

Zaczniemy od LOGO i skończymy na Księdze Identyfikacji Wizualnej. Zaprojektujemy ulotkę, plakat, broszurę, folder, katalog a nawet billboard.

Poligrafia

Profesjonalnie przygotujemy do druku każdy materiał poligraficzny: od wizytówki do książki. Szczegółowo zadbamy o każdy aspekt projektu.

Webdesign

Zaprojektujemy, oprogramujemy i wdrożymy Twój serwis internetowy, blog, galerię czy sklep. Korzystamy z autorskich, sprawdzonych i cały czas rozwijanych rozwiązań.

Alib CyMeS

Autorski system CMS oparty o bazę MySQL, prosty w obsłudze, łatwy w rozbudowie, który dostosujemy do Twoich indywidualnych potrzeb.

www.adesign.8p.pl


Grzegorz Gajek

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Grzegorz Gajek

12

Alien: I Want to Believe Wstęp

N

iektórzy z Was pewnie zastanawiają się, skąd wzięła się ta dziwaczna hybryda, na którą składa się tytuł pewnego klasycznego już filmu SF oraz slogan ze znanego serialu SF. Skąd się wzięła i po co ją stworzyłem. Otóż będę Wam opowiadał o zjawisku, które w swojej skrajnej formie zwie się „ufomanią” (w formie umiarkowanej po prostu „wiarą w kosmitów”). Zjawisko to ma naturę polarną, a wspomniane przeze mnie dzieła popkultury z łatwością mogłyby nam posłużyć jako znaczniki przeciwnych biegunów. „Alien” Ridleya Scotta to wyraz strachu przed istotami, które mogą kryć się gdzieś tam, w mrocznej pustce kosmosu, natomiast „Z archiwum X”, z którego pochodzi cytowany przeze mnie slogan, to przede wszystkim wyraz fascynacji tymi istotami (choć oczywiście element lęku również się w tym kryje, podobnie jak w filmie Scotta mamy też pewien zachwyt nad siłą i możliwościami obcego). A zatem strach i fascynacja. To dwa bardzo silne uczucia, które w pewnych okolicznościach mogą stworzyć mieszankę wybuchową. Dlaczego właśnie one wiążą się z przybyszami z obcych planet? A skoro już zadajemy takie pytania, to dlaczego kosmici budzą w nas jakiekolwiek emocje, skoro nikomu nie udało się dotąd zdobyć żadnego niepodważalnego dowodu na ich istnienie? Dlaczego o nich myślimy, skoro mamy bardziej palące problemy na głowie – wojny, głód, kryzysy gospodarcze, dziurę ozonową? Co takiego mają w sobie kosmici, że tak silnie pobudzają naszą wyobraźnię? W niniejszym tekście spróbujemy sobie na te pytania odpowiedzieć (mówiąc „spróbujemy” mam oczywiście na myśli, że ja będę próbował, tj. tworzył teorie, a wy zweryfikujecie je w zestawieniu z własnymi doświadczeniami, przemyśleniami, odczuciami etc.).

Obcy historycznie i mitologicznie Na początek należałoby się zastanowić, kiedy właściwie w zbiorowej świadomości ludzi zachodu pojawia się koncepcja kosmity. Wbrew pozorom jest to moment w miarę uchwytny historycznie, można wyznaczyć jakąś datę post quam. Słyszy się co prawda rewelacje, że już starożytni Grecy albo Egipcjanie coś tam pisali o jakichś „istotach z gwiazd”, ale szczerze powiedziawszy, to wszystko można włożyć między bajki. Koncepcja kosmity, taka jak ją rozumiemy dzisiaj, wymaga po pierwsze wynalezienia, a po drugie rozpowszechnienia pewnego bardzo konkretnego modelu wszechświata, w którym istnieje nieskończenie wielka liczba słońc potencjalnie podobnych do naszego, otoczonych przez nieskończenie wielką ilość planet potencjalnie podobnych do naszej. Taki model w naszej kulturze przyjął się na dobre właściwie dopiero pod koniec dziewiętnastego wieku. Nie jest to jednak jedyny konieczny warunek do spełnienia. Zanim zaczęliśmy rozmyślać o stworach z innych planet, musiało się w nas najpierw pojawić przeświadczenie, że o naszej planecie wiemy już wszystko. Oczywiście takie przeświadczenie nawet dziś jest fałszywe, biorąc pod uwagę, ile sekretów kryją oceaniczne głębiny albo zakamarki amazońskiej dżungli, ale pewne symboliczne czy wręcz magiczne gesty (takie jak odkrycie źródeł Nilu czy przepłynięcie wszystkich mórz świata) zostały wykonane. I znowu końcówka dziewiętnastego wieku jest dobrą datą orientacyjną. Mniej więcej od tego czasu coraz rzadziej myśli się o morskich potworach, jednorożcach, wilkołakach itp., a coraz częściej o kosmitach. Pierwszy znany mi literacki obraz cywilizacji pozaziemskiej pochodzi z 1908 roku, a stworzył go Gustave LeRouge w swej powieści „Więzień na Marsie”. (Nie można też nie wspomnieć o Vernie, który co prawda nie pisał o obcych istotach, ale dzięki jego „Podróży na Księżyc” pomysł lotów kosmicznych nagle przestał się wszystkim wydawać niedorzecznością). W dwudziestoleciu międzywojennym pojawia się tzw. literatura weird, której sztandarowym przedstawicielem jest H. P. Lovecraft. Weird to dziwna mieszanina science fiction i horroru, pełna potworów, szalonych naukowców, niebezpiecznych wynalazków i magii, która – co ważne – trafia do masowego odbiorcy w postaci żałosnej w oczach krytyków

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Alien: I Want to Believe papki, ale jednak bardzo pożywnej dla wyobraźni szarego, ciągle głodnego mitów człowieczka. Po drugiej wojnie światowej zapotrzebowanie na tę papkę urasta do niebotycznych wręcz rozmiarów. Strach przed nuklearną zagładą i ciągła paranoiczna obawa, że otaczają nas zamaskowani szpiedzy i agenci „wroga” powodują gwałtowny wzrost popularności science fiction, która na dobre zadamawia się także w kinie (głównie w postaci kiepskich horrorów klasy B). To zjawisko opiera się na dość prostym mechanizmie przeniesienia i hiperbolizacji: jeśli Amerykanie mogli zniszczyć Hiroszimę, to może istnieją gdzieś jakieś istoty zdolne zniszczyć całą Ziemię; jeśli stary Joe listonosz może być radzieckim agentem, to może prezydent Nixon jest tylko sterowanym przez przybyszów z Marsa robotem. No dobrze, ale zimna wojna dawno się skończyła, a fascynacja przybyszami z obcych planet trwa nadal (choć wydaje mi się, że mimo wszystko nieco osłabła). Dlaczego? Na podstawie tego, co napisałem powyżej, można skonstruować całkiem zgrabną teorię psychologiczną, podpartą dodatkowo ewolucjonizmem podarwinowskim. Jak wiadomo, ludzka psyche według Freuda składa się z trzech części: id, ego i superego, gdzie id to (upraszczając) podświadomość pełna gwałtownych, zwierzęcych odruchów, a superego to zbiór norm społecznych i kulturowych, które pozwalają człowiekowi współżyć (no funny stuff) z innymi przedstawicielami jego gatunku. W sytuacji zagrożenia porządku społecznego, takiego jak wojna, kryzys gospodarczy etc., id nabrzmiewa strachem, instynkt ocalenia jednostki staje się silniejszy od instynktu zachowania gatunku. Żeby zatrzymać ten mechanizm, ego projektuje (przerzuca) lęki z id na superego, które z kolei wytwarza zbiorowe wyobrażenia, przenoszące źródło zagrożenia na obiekty nierzeczywiste, takie jak potwory morskie, jednonodzy ludzie z nieznanych kontynentów, czy w końcu (przy nadmiarze dowodów, że wyżej wymienione nie istnieją) na kosmitów. Uff… Podoba wam się ta teoria? Ja (dyplomatycznie) powiedziałbym, że jest do obronienia, choć w obecnej postaci na pewno ma sporo luk. Nie pociąga mnie jednak, gdyż… za mało przemawia do mojej wyobraźni. Dlatego przygotowałem drugą teorię, mitologiczną. W XIX wieku swoistą przeciwwagą dla Freuda i jego psychoanalizy był Fryderyk Nietzsche, któ-

ry stworzył jeśli nie antypsychologię to przynajmniej psychologię alternatywną. Według niego jedną z podstawowych potrzeb człowieka jest potrzeba mocy, a żeby ją zaspokoić, trzeba obcować z boskością, trzeba się „wyczłowieczyć”. Ludzie od zarania dziejów tworzyli opowieści, wyjaśniające najbardziej pierwotne przyczyny wszechrzeczy. Tworzyli mity. A opowiadanie mitu to rzecz bardzo ważna, to działanie magiczne, które wyrywa człowieka z rzeczywistości czasu linearnego i wrzuca go wprost w cykliczny czas sacrum, w którym może zostać świadkiem stającej się na jego oczach prawdy o praźródle i praporządku. (Żeby lepiej zrozumieć mechanizm, o którym mówię, wyobraźcie sobie na przykład, czym jest dla człowieka głęboko wierzącego udział we mszy świętej). Starożytni, żeby zaspokoić swoją potrzebę mocy, tworzyli historie o bogach, które pozwalały im zrozumieć rządzące naturą prawa. Ludzie współcześni już tego nie robią, gdyż wiele problemów pozwoliła wyjaśnić nowoczesna nauka (która właściwie stała się też rodzajem quasi-religii), ale pewne palące kwestie nadal wymagają ingerencji istot spoza naszego świata. „Używamy” kosmitów do wyjaśnienia źródeł naszej cywilizacji (czy to nie oni nauczyli nas budować piramidy?) albo w ogóle naszej egzystencji. W rozmaitych wizjach obcy przybywają na Ziemię, żeby nauczyć nas żyć w pokoju lub przeciwnie, żeby nas zniszczyć, gdyż na naprawienie naszego społeczeństwa jest już za późno (czy nie to samo czynili greccy bogowie?). Kryjący się za tymi opowieściami mechanizm nie zmienił się od wieków. Obejrzyjcie sobie dowolny film o ludziach porwanych przez UFO (albo nawet wspomniany już przeze mnie serial „Z archiwum X”) i porównajcie to choćby z mitologią Parandowskiego. Kosmici mają dokładnie takie same hobby jak dawni bogowie – nic tylko porywają nas do nieba, zapładniają nasze kobiety, mieszają się w nasze wojny i dają nam potencjalnie niebezpieczne podarki. Ale zaraz, zaraz. To wszystko brzmi pięknie, poetycko itd., lecz w Was na pewno odzywa się już głos rozsądku, który każe powiedzieć: „Jak babcię kocham, nigdy żadnej mocy nie pragnąłem, o kosmitach nie myślałem, żadnej duchowej podróży do praźródła nie odbywałem, więc o czym ten facet właściwie gada?”. I niestety jest to pytanie jak najbardziej zasadne, z którym będę

QFANT.PL - numer 8/11

13


POLECANKI PUBLICYSTYKA

Grzegorz Gajek się musiał zmierzyć. Na początek odpowiem asekuracyjnie: to wszystko to tylko teoria, którą wymyślił Nietzsche, a ja tylko dorzuciłem swoje trzy grosze. Druga odpowiedź będzie próbą kompromisu ze znacznie bardziej racjonalnym Freudem: potrzeba mocy i doświadczanie rzeczywistości sakralnej ze swej natury nie mogą być w pełni świadome, tak samo jak niewielu z nas gotowych byłoby przyznać, że za idealną życiową partnerkę uważaliby swoją mamusię, gdyby tylko była dwadzieścia lat młodsza (a to nam sugeruje współczesna psychoanaliza). Trzecia z kolei (i już ostatnia) odpowiedź będzie relatywistyczna: wiadomo, że każdy został obdarzony nieco inną wrażliwością i nieco inną wyobraźnią. Jeśli założymy, że to, o czym pisałem, jest prawdą, to i tak parcie do wyczłowieczenia w każdym z nas odzywa się z różną siłą, a u niektórych nie odzywa się wcale. W dodatku nie sposób ocenić, kto ma rację. Ostatecznie może schizofrenicy nie są chorzy, tylko widzą świat takim, jakim jest naprawdę? Dobra, koniec tych rozważań, wracajmy do konkretów. Pora się zastanowić, w jaki sposób i dlaczego właśnie taki wyobrażamy sobie przybyszów z obcych planet. Obcy czy Inny Na początek ciekawostka historyczno-lingwistyczna. Słowo alien, które po filmie Ridleya Scotta kojarzy nam się dość jednoznacznie, jeszcze w czasie drugiej wojny światowej nie miało absolutnie żadnych konotacji z rzeczywistością pozaziemską. Zawierało w sobie za to pierwiastek strachu, o którym mówiłem na wstępie. Hostile aliens byli to po prostu obcokrajowcy, których pochodzenie czyniło potencjalnym zagrożeniem dla kraju (Wielkiej Brytanii, żeby być dokładnym, bo Amerykanie chyba zaczęli używać tego określenia dopiero podczas „polowania na czarownice”), czyli np. niemieccy imigranci. Jest to fakt istotny, gdyż masowe wyobrażenia o kosmitach są zawsze antropocentryczne, mimo iż naukowcy, a za nimi co bardziej rzeczowi pisarze SF, od lat próbują nas przekonać, że tak zwane ETI, czyli pozaziemskie inteligencje, mogą równie dobrze być zjonizowanymi obłokami nieznanych nam gazów czy też istotami funkcjonującymi w szesnastu wymiarach, których istnienia nie jesteśmy w stanie nawet dostrzec. Ale tacy obcy wcale by nas nie zaprzątali, prawda? Ko-

14

nieczna jest jakaś płaszczyzna kontaktu, muszą być do nas trochę podobni. Tak jak bogowie, a nawet jak chrześcijański Bóg, który jest niepojętą, abstrakcyjną siłą, stojącą ponad czasem i przestrzenią, a mimo to zawsze przyprawiamy mu długą, siwą brodę. Jaki mechanizm się za tym kryje? W poprzednim podrozdziale naszkicowałem dwa sposoby myślenia o kosmitach: mitologiczny i psychologiczny. Spróbujmy rozwinąć te wątki. Mechanizm mitologiczny, jak mówiłem, wydaje mi się bardziej atrakcyjny, ale w tym przypadku okazuje się mniej płodny niż mechanizm psychologiczny. Podążając tropem nietzscheańskiego wyczłowieczania się, możemy przyjąć, że wyobrażenia przybyszów z gwiazd zostały uformowane przez bardzo prostą symbolikę. Wyobraźnia nasza jest niedoskonała, nie potrafimy powiedzieć, jak wyglądałby nadczłowiek ani jak wyglądałby bóg, bierzemy zatem „na warsztat” zwykłego człowieka i odczłowieczamy go, tj. usuwamy komunikatywne, istotne kulturowo części jego wyglądu. Oczy (które są zwierciadłem duszy) zastępujemy pozbawionymi wyrazu, czarnymi bańkami, uszy, usta i nos wymieniamy na maleńkie otworki, wygładzamy twarz tak, żeby nie posiadała już żadnych konkretnych rysów, a w końcu usuwamy wszelkie owłosienie i zmieniamy kolor skóry na jakiś, którego nie posiada żadna rasa człowieka (najlepiej zielony albo szary). W ten sposób powstaje istota, która w pewnym stopniu odbija nas samych, ale jednocześnie jest absolutem, archetypem, czymś pozbawionym cech jednostkowych. Tyle mitologia. Z psychologicznego punktu widzenia zjawisko antropomorfizacji obcego jest bardziej złożone. Jak powiedziałem wcześniej, podstawowym zadaniem superego jest stworzenie porządku społecznego, który zagwarantuje przetrwanie gatunku. Stan zagrożenia uruchamia mechanizmy obronne, których zadaniem jest za wszelką cenę utrzymać spoistość i trwałość danego społeczeństwa. Wykluczenie obcych elementów (takie jak określenie niemieckich imigrantów mianem hostile aliens) jest naturalnym odruchem, ale działa na krótką metę. W momencie, kiedy poczucie niebezpieczeństwa zanadto się przeciąga i przybiera formę zbiorowej paranoi, musi zadziałać jakiś wentyl bezpieczeństwa, gdyż inaczej po prostu wszyscy zostaliby wykluczeni. Dlatego super-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Alien: I Want to Believe ego wytwarza „wroga doskonałego”, w naszym przypadku kosmitę. Ten „wróg doskonały” musi siłą rzeczy przyjąć wszystkie cechy Innego (tak antropologowie określają człowieka funkcjonującego w obcym społeczeństwie) i w dodatku cechy te muszą być w pewien sposób przerysowane. Dlatego kosmici w naszych wyobrażeniach są z grubsza rzecz biorąc człekokształtni (czytaj „tacy jak my”), ale w pewien sposób zdeformowani. Potrafią się kryć w naszym społeczeństwie, ale zawsze jesteśmy w stanie ich rozpoznać. Próbują nas naśladować, ale robią to nieudolnie, więc wiemy, że za ich postępowaniem coś się kryje, że coś knują. Szczególnym przypadkiem są tu zmiennokształtni, którzy na stałe zadomowili się w wyobraźni amerykańskiej (patrz „Z archiwum X” czy choćby dużo nowszy „Fringe”). Ich podobieństwo do zwykłych ludzi jest doskonałe, co więcej, mogą nawet przyjmować postać bliskich nam osób. To dobrze obrazuje, jaką skalę w amerykańskim społeczeństwie doby zimnej wojny przybierał strach przed tajnymi agentami komunizmu. W ogóle ufologia (albo ufomania) jest zjawiskiem bardzo amerykańskim. Może dlatego, że Amerykanie są narodem, któremu obronne odruchy psychologicznego „wyparcia” są wyjątkowo potrzebne. Niektórzy psychologowie dopatrują się nawet podobieństwa małych zielonych ludzików do naznaczonych bliznami popromiennymi ofiar Hiroszimy i widzą w tym rodzaj zbiorowych wyrzutów sumienia. W tym tekście jednak próbowałem podejść do problemu obcych w sposób dość ogólny, więc nie będziemy teraz wchodzili w specyfikę zagadnień związanych z kulturą amerykańską, tym bardziej że pora już powoli kończyć. I tak mam wrażenie, że strasznie się rozgadałem.

Podsumowanie Na początku niniejszego tekstu postawiliśmy sobie pytanie – dlaczego myślimy o kosmitach? Po drodze wypłynęło nam jeszcze kilka kolejnych: od kiedy myślimy, dlaczego tak a nie inaczej, z jakimi uczuciami się to wiąże etc., etc. Próbowałem udzielać na nie odpowiedzi w miarę moich umiejętności i wiedzy, ale mam świadomość, że zagadki ludzkiej wyobraźni są tak naprawdę niezgłębione. Część z Was być może jest usatysfakcjonowana moimi wywodami, a część pewnie sądzi, że jest jeszcze mnóstwo pytań, które nawet nie przyszły mi do głowy. No i oczywiście są tacy, którzy moje wywody uważają za skończony, absolutnie niczego niewnoszący bełkot i niestety mają do takiej opinii prawo. Mam jednak nadzieję, że tych ostatnich jest niewielu. A żeby podsumować jakoś kwestię kosmitów… No cóż, the truth is out there – jak mawiał Mulder. Ufologiem, mitologiem, psychologiem czy jakimkolwiek innym „logiem” zostaje się po to, by poznawać prawdę, by zadawać pytania i szukać odpowiedzi, nawet jeśli ich odnalezienie jest tak naprawdę niemożliwe. Mogę mieć tylko ufność, że mój tekst właśnie do tego Was zachęcił.

Grzegorz Gajek

QFANT.PL - numer 8/11

Urodzony w 1987 roku, student Kulturoznawstwa na UW, pisarz i pianista amator. Publikował m.in. w Magazynie Fantastycznym, SFFiH i Esensji.

15


Maciej Lewandowski

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Maciej Lewandowski

Mordercze pisanie Form komunikacji jest sporo, a werbalna zajmuje wśród nich pierwsze miejsce. Dużo obecnie można usłyszeć o kulturze języka, tonie wypowiedzi i wojnie na słowa. Chodzi głównie o to, że trzeba mówić tylko miłe rzeczy – inaczej padają strzały.

N

a nasze nieszczęście środków przekazu mamy o wiele więcej.

Słowo pisane samo w sobie jest tylko zbiorem znaków, pierwotnie o zerowym ładunku ideowym. Podobnie rzecz się ma z większym zbiorem słów – tekstem. Czy takowy efekt twórczej myśli może być sam w sobie obojętny ideowo? Politycznie? Można przyjąć, że tekst uroczyście przypieczętowany przez autora ostatnią kropką staje się bytem samodzielnym. Jako taki trafia w świat i krótko mówiąc: staje się zagrożeniem. Czytelnikowi – odbiorcy – zostawia się wolną rękę, sam decyduje, co zrobi z nabytym tekstem i treścią w nim zawartą. Tekst jako taki nie ma (poza czysto polityczno-społeczną pisaniną) wartości ideologicznej – to Czytelnik ją nadaje poprzez interpretację. Robi to podług swoich możliwości i potrzeb intelektualnych, nierzadko dopisując wartości dodane – często całkowicie niezamierzone przez autora. W tym momencie odbiorca staje się współautorem treści promowanych. Tym samym właśnie odbezpieczył broń. Pół biedy gdy Czytelnik krzycząc, wymachuje kolejnym egzemplarzem prozy Pilipiuka. Tu wyjściowy ładunek ideologiczny jest znikomy i w sumie nieszkodliwy, nawet gdy Czytelnik będzie łaskaw wepchnąć tam wór trotylu. Na szczęście i tak nie ma zapalnika. Co jednak, jeśli w niepowołane ręce wpadnie, ot, taki Coelho? Niby nic szczególnego – pseudointelektualne rozprawy o życiu, umieraniu i iluzji. Dla wielu jest on jednak wyznacznikiem wartości i tego, jak należy żyć. A co z książkami większego kalibru, np. „odłamkowym” Puszkinem? Zgroza.

16

Przyszło nam żyć w czasach ciągłych sporów i tarć politycznych. Słowo pisane, podobnie jak każde inne, może być nośnikiem języka nienawiści. Polityczne książki, politykujący autorzy, pisarze niepolitykujący, ubabrani w polityce oraz przemycane treści nie są już niczym nowym. Broń jest na rynku. Legalnie. Część twórców wspierają politycy i rząd – wbrew obowiązującej ustawie o publicznym przetargu dla MON. Książkę może nabyć każdy: Pan, Pani i ja. Niektórzy ją kupią, by cieszyć oko edytorskim kunsztem. Inni kolekcjonują książki, trzymając je zamknięte w domowej gablotce – pokażą dzieciom, uprzedzą o niebezpieczeństwie. Są jednak i tacy – terroryści, separatyści, wywrotowcy, intelektualiści – którzy kupują broń, by walczyć w imię idei. Stoimy na progu książkowej wojny i bookterroryzmu. Powiedzmy sobie szczerze: nie jesteśmy na to gotowi. Słowo pisane sprzedawane jest ot tak sobie, jakby to były słodycze. Albo wata cukrowa. Nie ma kontroli ani regulacji prawnej. Nawet cenzura zniknęła. Najwyższa pora, by w walce z językiem nienawiści wprowadzić licencje na książki, rządową kontrolę piśmiennictwa, cenzorów i obowiązkowe testy psychologiczne dla przyszłych nabywców. Twórców pod klucz – dbajmy o język i niesione za jego pośrednictwem idee. Ewentualnie przestańmy czytać.

Maciej Lewandowski Jegomość osobliwy. Urodził się czas jakiś temu, na szczęście może kupować samodzielnie piwo. Dawno temu był Lewandowski poetą dekadentem. Pisał, że smutno mu bardzo, a świat jest felerny. Szczęśliwie, wiersze owe zaginęły. Na studiach jął Lewandowski bazgrać prozę. Tak też zostało. W międzyczasie porzucił doktorat, ponieważ chciał jechać do Las Vegas. Obecnie Lewandowski pisze dużo, czasami dostając za to marne wynagrodzenie. Nie dotarł do Las Vegas.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


owierzyli ludzie p t la i m a cji. siąc Przed ty inteligen ztucznej yskać wolność. s s lo j ó sw odz pragnęli Teraz za armonia planety H nie d a n z o Wysok a i bacz Naddusz wielu spogląda Jego zadanie od ronić . je o – ch obserwu takie sam ą tę t s je t la tysięcy siedlając nić olonię za ludzką k wszelką cenę bro nie za stkim planetę, de wszy ii, a prze n ukcji. tr s e d Harmo jej auto o d ić c ś dopu

M

ZE KRY

PS NAJLE

KA TASTY N A F I INAŁY

KU

EK RO

CZĄT NA PO

w, realnego y dwóch świató e Życie na granic ec ezpi zne… Al może być nieb ch. ni z ym i wirtualnego, dn je dziwa tylko w śmierć jest praw produkującej łożyciel firmy za , ck no in M aleziony Bart we, zostaje zn gry komputero na klucz m w zamknięty w kałuży krwi dkowa ga za j ie . To najbardz iu en cz sz ie m rucznik po zetknęła się po sprawa, z jaką Eve Dallas.

W Oslo, nad rzek ą Aker, p znajduje olic martweg o narkom ja Jego śmie ana. rć n ie trafia na gazet. Do nagłówki piero gdy adwokat kilka dni ofiary z późnie we własn ostaje zamordow j any ym miesz wzbudza kaniu, sp większe ra wa zain Powoli za czyna wy teresowanie. ła niać się o brutaln bra której roz ej mafii narkotyko z pracowan wej, odkrycia mroczny ie prowadzi do ch sił dzia ła w społec jących zeństwie .

Dla namiestniczki Enrissy, kobiety twardej i wykształconej, oraz dla rządzonego przez nią magicznego świata Suremu zbliża się chwila wypełnienia starożytnego proroctwa. Wszystko sprzysięgło się przeciw władczyni i bliska jest już zagłada podległych jej ziem. Czy Enrissie uda się uniknąć katastrofy? Czy wygra z podstępnymi wrogami?


Joanna Świderska

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Joanna Świderska

W

I need a hero!!!

zaciszu domowego ogniska nachodzi mnie czasem taki stan, kiedy chodzę cały dzień w piżamie, mam skarpetki nie do pary i bez żadnych kompleksów śpiewam piosenki Modern Talking, Bonnie Tyler, Roxette i oglądam stare filmy z udziałem „moich” bohaterów. Brzmi jak początek dennej komedii romantycznej, ale do rzeczy. No właśnie. Każdy ma jakiegoś bohatera. Herosa, który był wzorem, ucieleśnieniem wszelkich cnót i wartości, kopalnią wiedzy… No i tak dalej. A jakiego Ty masz bohatera? Fakt, aż ma się ochotę pytanie sformułować prawie tak jak przerobiony, słynny tekst: „powiedz mi, jakiego masz bohatera, a powiem ci jakim jesteś człowiekiem”. Według internetowego Słownika Języka Polskiego PWN, bohater to: 1. «osoba, która odznaczyła się męstwem» 2. «główna postać w utworze literackim, filmie, operze itp.; też: postać reprezentatywna dla danego utworu, okresu» 3. «osoba chwilowo skupiająca na sobie uwagę otoczenia» 4. mit. gr. «postać o nadludzkich cechach» bohater pozytywny «bohater utworu literackiego, filmu, sztuki teatralnej będący uosobieniem cech dodatnich»

Definicja nie wyczerpuje w stu procentach znaczenia słowa bohater, ale skupmy się na punkcie pierwszym. A do czego zmierzam? Od początku naszego życia stawiamy sobie kogoś lub coś za wzór. Kiedy tylko nasza świadomość, możliwości rozumienia i pojmowania świata zaczynają stopniowo funkcjonować na coraz to wyższych poziomach, uświadamiamy sobie, że szukamy pewnego wzoru postępowania. Na samym początku są nim rodzice, jako nasi pierwsi przewodnicy po tym dziwacznym świecie i nasi obrońcy przed wszelkim złem jakim jest np. sprawdzenie, czy prąd popłynie przez grafit w ołówku po wsadzeniu go do kontaktu. Następnie odkrywamy bajki dla dzieci. Chyba nie trzeba przedstawiać Wam

18

książek wydawnictwa Egmont. A jeśli nie pamiętacie, oto jego znak: Chyba każdy miał chociaż jedną książkę z bajkami tego wydawnictwa. Jeśli myślicie, że jest inaczej, to znak, że należy dobrze odkurzyć starą biblioteczkę. Nie było wtedy akcji „czytaj dzieciom 20 minut dziennie, codziennie”, wydaje mi się, że rodzice nie musieli być specjalnie zachęcani, aby poczytać dziecku przed snem (byli jeszcze dodatkowo aktywizowani przez ogromny i bardzo rozpropagowany rynek bajek Disneya, filmy, książki, miękka, twarda okładka, mały, duży format, wszystko – no każdy musiał to mieć. Obowiązkowa pozycja na liście do Św. Mikołaja). A pamiętacie szał w McDonaldzie, kiedy to każdy chciał mieć zabawkę z zestawu Happy Meal, bo zawsze były z aktualnych filmów disneyowskich? Wracając do bajek, pojawia się jakiś rycerz, nieustraszony wojownik i prosta dosyć fabuła z walką dobra ze złem w tle. No i super. Wyszliśmy z fazy ołówka do fazy walki z przestępstwem. Poznajemy, że istnieje też „czarna strona mocy”, więc podziwiamy Supermana, Spidermana, Batmana, Hemana, Kobietę Kota czy Xenę, wojowniczą księżniczkę. Też chcemy być tacy jak oni. To są nasi bohaterowie. Rozwijamy wyobraźnię, kształtuje się poczucie sprawiedliwości, chęć niesienia pomocy oraz wiara, że z każdych tarapatów można wyjść. Każdy - urodzony w latach 80. - przeszedł fascynację postaciami, stworzonymi przez kochanego i uwielbianego do dziś pana W. Disneya. Nawet powstała grupa na Facebooku „I don’t care how old I am, I still like Disney” – grupa dosyć liczna, bo ma już ponad 30 tys. fanów. Filmy te miały pewien schemat, powtarzalne elementy. Postać negatywna (tzw. zły charakter) - na swój sposób wykluczony i odosobniony - ma jakiś niecny plan lub krzywdzi naszego bohatera, który dzięki odwadze i pomocy przyjaciół stawia czoło niebezpieczeństwom, wygrywa całą wojnę oraz spija śmietankę. Swoją drogą, szkoda, że nie powiela się opracowanych przez wytwórnię filmów Disneya schematów, które były naprawdę dobre. Mamy inne, prezentowane na MiniMini lub ZigZapie. Pozwolę sobie to tego wrócić później. Potem następuje lekkie rozszczepienie zainteresowań i każdy idzie w swoją stronę. Ktoś chce jak Batman, walczyć z niebezpiecznym podziemiem Gothan City, a ktoś pragnie nauczyć się

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


I need a hero!!! władać mieczem i pokonywać wrogie państwamiasta antycznego świata. W tym momencie kształtują się, kiełkują zalążki naszych zainteresowań. Przeważnie pozostajemy im wierni już do końca. Ja wiem, kim są moi bohaterowie. I cieszę się, że byli nimi Herkules, grany przez Kevina Sorbo w znanym serialu z lat 90. oraz Xena – jestem pewna, że jeszcze mam schowane gdzieś ich plastikowe figurki. Ale oni już nie wrócą. I tak jak nasi rodzice tęsknią za Jackiem i Agatką czy Misiem z okienka, tak my mamy własne wspomnienia, które pozostaną dla nas wyjątkowe. Kolejni bohaterowie są zastępowani następnymi. Często wraz z postępem techniki są bardziej kolorowi, mają lepszy sprzęt do walki z wrogami, są tworzeni w 3D, itp. Ale kim są współcześni bohaterowie? Chcę ich poznać, przecież mają ogromny wpływ na kształtowanie się młodych, plastycznych umysłów. To od nich zależy, jakie ideały będą wpajane, to oni zdecydują poniekąd, jakie będą kolejne pokolenia polityków, pisarzy, artystów i wielu innych. Zasiądźmy razem przy okrągłym stole, postawmy na nim miód pitny i… poznajmy się. Mnie w przedszkolu uczono piosenki o wąsatym ogórku, bursztynku, czytano bajki o myszce Mickey, zachwycałam się przedstawieniami telewizyjnymi, z cyklu „Ciuchcia” i ich prowadzącymi – Moniką i Kulfonem. Dziś nie wiem, co mam myśleć, kiedy widzę książki z działu dziecięcego, a tam np. świnka Peppa, która przypomina bardziej jakąś różową plamę z oczami niż sympatycznego prosiaczka (jakim był chociażby przyjaciel Kubusia Puchatka) lub książeczka o przygodach wiruska komputerowego (autentyk!). Pokolenie urodzone w latach 80., czyli dzisiejsi dorośli, młodzi ludzie z wypiekami na twarzy czekali na jakiekolwiek bajki na Polonii, cieszyli się z każdego wyjścia do kina. Wydaje mi się, że poprzez takie „zaplecze”, jesteśmy pod jakimś względem charakterystyczni, coś nas wyróżnia. Dlatego poruszam ten, wydawałoby się już oklepany temat. Wszyscy wiemy, media powtarzają nam to jak mantrę – czytaj dziecku książki, odciągaj od Internetu itp. Wszystko to idzie na marne, kiedy już pełni zapału weszliśmy do księgarni, a tam zamiast „Trzech detektywów” czy serii „Szkoła przy cmentarzu” czy chociażby „Słonia Benjamina” są przygody bliżej nieokreślonych stworów, narysowanych taka kreską, że trudno

nazwać poszczególne postacie, a co dopiero odróżnić je od siebie. A według modnej myśli, że książki mają być przyjazne, fabuła jest mdła, bez czarownic, złych królów czy rycerzy. Przecież dziecko nie może się bać! Jednak kiedy do kin w 2009 roku weszła „Księżniczka i żaba”, bez wahania kupiłam bilet i ucieszyłam się z ogromnej liczby dzieci na sali. Chłopcy, dziewczynki, dorośli, nastolatki. I wszyscy wyszli zadowoleni! Nikt nie żałował tych kilkunastu złotych wydanych na bilet. Przyznajcie, że nawet jeśli chodzi o kino dla dorosłych, jest to coraz trudniejsze. Znaczy się, jeszcze co niektórzy cieszą się opowieściami na wzór dziadka Walta. To dzieci. A nastolatki? Nastoletnie dziewczyny mają Hannę Montannę i Edwarda ze „Zmierzchu”, zaś chłopcy pewnie któregoś bohatera z jednej z bajek, prezentowanych na Cartoon Network. Zresztą, najlepszą kwintesencją mojego wywodu jest jedna z najnowszych, kabaretowych piosenek Zbigniewa Wodeckiego, którą zaprezentował w jednym z odcinków „Kabaretowego Klubu Dwójki”. Była to parodia „Pszczółki Mai”, z której zapamiętałam jeden, ale jakże ważny wers: „Po co dzisiaj dzieciom Maja, skoro jest z nami Hanna Montana…”. OK, stop. Koniec marudzenia. Nie wszystko stracone. Tak jak od małego trzeba kształtować zmysł smaku i dawać dzieciom różne rzeczy do spróbowania, tak samo należy zadbać o wyobraźnię. Z pomocą biegnie nam nie kto inny, tylko stary, dobry EGMONT. Już od dwudziestu lat częstuje nas książkowymi smakołykami. I każdy znajdzie coś dla siebie. A fanom „Szkoły przy cmentarzu” proponuję poznać również „Opowieści grozy wuja Mortimera” Chrisa Priestleya czy serię „Allie na tropie duchów”. Swoją drogą, literatura dziecięca nie jest w Polsce szczególnie „popularna”. Nie dba się zbytnio o tę część rynku. Myślę, że musimy wiele nauczyć się od Skandynawów. Tam książki dla dzieci i młodzieży są na pierwszym miejscu! To oni są najważniejszymi czytelnikami. Czasy Pippi i Dzieci z Bullerbyn minęły, ale są inni i jest ich wiele. Warto zajrzeć do wydawnictwa Zakamarki, które wydaje ogromne ilości książek dla dzieci, właśnie skandynawskich autorów. Zbliżają się święta, tiry Coca-Coli wyjechały na ulice, więc

QFANT.PL - numer 8/11

19


Joanna Świderska

POLECANKI PUBLICYSTYKA

w poszukiwaniu czegoś dla pociech, naprawdę warto zajrzeć do Zakamarków.

20

Źródła: http://sjp.pwn.pl/szukaj/bohater http://www.facebook.com/pages/I-dont-carehow-old-I-am-I-still-like-Disney/180823897947 http://www.zakamarki.pl/ http://www.egmont.pl/ Joanna Świderska 13.11.2010

Joanna Świderska Rocznik 1988. Obecnie studentka filologii skandynawskiej na Uniwersytecie Gdańskim. Kiedy tylko znajdzie chwilę oddechu, siada wygodnie w fotelu i czyta, w szczególności Sapkowskiego i Piekarę. Nie pogardzi dobrym, trzymającym w napięciu kryminałem. I musi przyznać, że pod tym względem, skandynawscy pisarze jej nie zawiedli. Ponadto miłośniczka zgłębiania języków obcych oraz patrzenia na świat z przymrużeniem oka.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



Stefan Darda

POLECANKI PUBLICYSTYKA

Stefan Darda

22

C

Początki pisania

zęsto powtarzam, że w nieprzewidywalności ludzkich losów tkwi spora część uroku życia. Myślę, że moja przygoda z pisaniem jest tego najlepszym dowodem. W czasach szkolnych, a nawet później, podczas studiów, nie przyszłoby mi do głowy, że kiedyś zajmę się twórczością literacką. Miałem wtedy zbyt wiele zajęć – turystyka, muzykowanie w „Orkiestrze p.w. Świętego Mikołaja” i nauka… Pochłaniały mnie całkowicie. Dopiero po ukończeniu studiów, po kilku latach „zwyczajnej” pracy, zaczęło mi czegoś brakować. Postanowiłem poszukać nowego źródła ekscytacji… Trafiłem na internetową witrynę, gdzie początkujący adepci sztuk różnych mogli spróbować swoich sił. Zacząłem od poezji. Moje wiersze przyjęto dość przychylnie i gdy to nastąpiło, pomyślałem: „A może by tak proza?”. Od jakiegoś czasu gdzieś w tyle mojej głowy tkwił pomysł na opowiadanie, zainspirowane opowieścią zaprzyjaźnionego gospodarza, który mieszka w okolicach Włodawy. We wrześniu 2006 roku rozpocząłem przygodę z prozą wklepując w komputer zdanie: „Spojrzenie zza płotu niemal paliło plecy”. Miał to być początek około trzydziestostronicowego opowiadania zatytułowanego „Wyręby”. Niedługo potem okazało się,

Stefan Darda Urodził się w 1972 r. w Tomaszowie Lubelskim na Roztoczu. W czasie studiów na UMCS w Lublinie pracował w akademickich klubach turystycznych. Był także muzykiem folkowego zespołu „Orkiestra pod wezwaniem Świętego Mikołaja”. W 2008 roku zadebiutował powieścią „Dom na wyrębach”, która została nominowana do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla oraz do Nagrody Sfinks 2008. Zdobyła również tytuł Najlepszej Książki na Lato w plebiscycie portalu literackiego Granice.

że opowieść niebezpiecznie się rozrasta i wkrótce wiadomo było, że historia o strzydze, nawiedzającej spokojny dom na Pojezierzu ŁęczyńskoWłodawskim, na trzydziestu zapisanych stronach się nie skończy. Po roku niezwykłej frajdy, jaką było konstruowanie powieści, przyszedł czas na próbę jej wydania. Skonsultowałem tekst z kilkoma zaprzyjaźnionymi osobami, od których mogłem się spodziewać nawet najbardziej krytycznych opinii. Takowych nie było, więc propozycja wydawnicza została rozesłana do wydawców. Dopiero wtedy też o tych literackich wybrykach dowiedziała się moja najbliższa Rodzina… Gdybyście mogli zobaczyć ich szeroko otwarte ze zdziwienia oczy… Okazało się, że tekst został zaakceptowany. Podpisałem umowę wydawniczą z wydawnictwem „Videograf II” na powieść „Dom na wyrębach”. 25-go października 2008 roku na Targach Książki w Krakowie po raz pierwszy trzymałem w dłoniach książkę mojego autorstwa. Niezwykłe przeżycie. Pierwsze zdanie tej powieści brzmiało: „Spojrzenie zza płotu niemal paliło plecy”. Takich emocji życzę wszystkim, którzy próbują swoich sił na literackiej niwie. Bywają chwile zwątpienia, czasem zdarza się długi okres, w którym trudno rozstrzygnąć, co dalej z fabułą… Ale warto. Naprawdę.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



POLECANKI GALERIA

Mariusz Gandzel


Galeria autorska


POLECANKI GALERIA

Mariusz Gandzel


Galeria autorska


POLECANKI GALERIA

Mariusz Gandzel


Galeria autorska

Mariusz Gandzel Rocznik ’80. Z wykształcenia architekt. Obecnie pracuje jako międzynarodowy rysownik freelancer. Przygodę z rysunkiem zawodowym rozpoczął w roku 2006 jako ilustrator systemów RPG („Neuroshima” i „Monastyr”) dla gliwickiego wydawnictwa Portal. Współpraca ta trwa do dziś i do tej pory zaowocowała wydaniem 13 produktów zawierających ilustracje Mariusza (największe hity: gra planszowa „Stronghold” oraz gra karciana „51.stan”). Poza pracą dla wydawnictwa Portal brał udział przy tworzeniu innych gier. Dla Copernicus Corporation ilustrował system RPG „Klanarchia”, a obecnie rysuje okładki do książek tego wydawnictwa. Zaangażowany w ilustrowanie produktów dla amerykańskiego wydawcy gier bitewnych Privateer Press. Jego ilustracje goszczą też na stronach magazynów z serii No Quarter.


POLECANKI GALERIA

Tomasz Pacyna

Tomasz Pacyna - „A_Measure_Of_Life”

Tomasz Pacyna - „When_We’re_Ghosts”


Galeria użytkowników

Tomasz Pacyna - „Stars_Die”


POLECANKI opowiadanie

Darkaraghel QForumowa Olimpiada Pisarska to zawody sportowe dla wszystkich piszących. Polegają one na uczestnictwie w kilku pasjonujących dyscyplinach pisarskich. W pierwszej edycji udział wziąć mogli użytkownicy QForum (www.qfant.pl/forum). Druga będzie już ogólnodostępna, a nadesłane teksty zostaną ocenione przez jury, którego składu na razie nie zdradzę. Mam przyjemność zaprezentować Wam najlepsze teksty z Edycji I wybrane przez naszych forumowiczów. Miłej lektury!

Darkaraghel

Kobieta Zmienną Jest

N

oc królowała na rozgwieżdżonym niebie, rozlewając po nim oleisty atrament. Oczekiwanie kąsało moje zmysły, wlewając niepewność w rozbiegane myśli. Wskazówka 1815-tki, zamknięta w platynowym cyferblacie próżności, beznamiętnie odmierzała czas, za nic nie chcąc przyspieszyć. Nie wytrzymam… Mój głodny wrażeń umysł namalował dla mnie wreszcie to, czego szukałem… Smukła i urzekająca figura tonęła w komforcie i przepychu jagnięcej tapicerki. Mlecznobiałą skórę polakierował balsam o aromacie egzotycznej wanilii, a na ustach osiadła krew zachodzącego słońca. „Piękno” – puste i nadęte słowo – gasło przy zniewalających brwiach, które łagodną falą wyłaniały się z jej twarzy, rysując arystokratyczne łuki. Jej oczy szeptały do mnie cicho i czule. Szeptały, że takie cuda nie rodzą się na ziemi. W odmętach tych anielskich oczu można by z rozkoszą zatonąć. Jak zwie się ta, przed której uśmiechu blaskiem Luna wstydliwie kryje swą twarz za ołowianymi obłokami?! Wizję rozmył błysk świateł nadjeżdżającego Lincolna. Uff! To oni, nareszcie! Michael Crane – zawodowy killer – odsuwa szybę i puszcza do mnie oko. – Te opakowania z suwakiem – zakpił – o które pan prosił, są w bagażniku.

32

Otwieram drzwi. Rzeczywistość daje mi w twarz. Z zamkniętej metalowej puszki bucha zaduch nieświeżych wyziewów, w których waniliowy balsam miesza się z odorem skwaśniałego potu. Nieudolny jak potrzaskana mozaika makijaż uwypukla niedoskonałości cery. Niebiański błękit spojrzenia wyparował, pozostawiając jedynie nieprzyjemną stal. Z perlistego, wyśnionego uśmiechu szyderczo szczerzą się do mnie pożółkłe brzeszczoty. Już ledwo słyszę jej imię. Ale czego tu oczekiwać od kurwy? Do tego za marne trzydzieści dolarów. Szkoda czasu na etykietę. „Smacznego” – szepnąłem do siebie w myślach i wysunąłem kły…

Darkaraghel Urodził się w 1980 roku na południu Polski. Jak sam o sobie mówi inteligentny, ale leń. Nie miał problemów z nauka, jednak niechętnie spędzał czas w szkole. Zainteresowany otaczającym go światem w każdym najdrobniejszym jego szczególe, jednak nieukierunkowany ja jakąś konkretna dziedzinę. Typowy obieżyświat i lekkoduch. W swoim zawodowym życiu parał się handlem kamieniami szlachetnymi oraz otarł się o przestępczy półświatek. Taka troszkę ułagodzona rodzima wersja Cizii Zykë i jego książkowych bohaterów.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Sztuka dialogu Michał Medwid

T

Sztuka dialogu

elewizor ryczy na cały regulator, a Mężczyzna w poplamionej sosem pomidorowym podkoszulce podskakuje na fotelu, wrzeszcząc jak opętany. Kobieta stara się skupić na czytanej książce. – No! No! Dawaj, strzelaj! Strzelaj patałachu, mówię! Czy ty to widzisz? Czy ty widzisz, co on, kurwa, zrobił? Taką akcję miał. No, taką akcję miał i spieprzył! Rany boskie, muszę się piwa napić. Kobieta zerka z politowaniem na Mężczyznę. Wraca do lektury, a tymczasem Mężczyzna kołysząc się na boki, sunie w kierunku lodówki. Wyjmuje dwie puszki Fikusa i wraca na fotel. Zapala Twardziela, zaciąga się głęboko. – Mógłbyś tutaj nie palić? Ile razy mam ci powtarzać, że ściany i sufit od tego żółkną. W zeszłym roku dopiero co remontowaliśmy salon. Obiecywałeś, że będziesz kopcił na balkonie. – Zosiu, ale to jest mecz. Specjalna okazja, rozumiesz. Ja nie mogę ot tak przepuścić pięciu minut ważnej rozgrywki tylko dlatego, że ty się o sufit martwisz. Jak zżółknie, to się go na nowo pomaluje. – Już to widzę. Znów będę musiała cię błagać miesiącami, żebyś ze mną pojechał do Wszystko Dla Domu. A potem oczywiście sama wybiorę kolory, bo ty będziesz się włóczył wkurwiony po parkingu, paląc jednego za drugim. A jak wrócimy do domu, to się wściekniesz, bo okaże się, że kolory, które akurat wybrałam, ci nie pasują. – A czy ja coś mówiłem na te tapety, które kupiłaś do salonu? – Mężczyzna gasi peta w popielniczce – No!! Kurwa mać, znowu patałach nie trafił. Ileż oni mieli dzisiaj okazji. Mówię ci, Zosia, że to się na naszych zemści. Mówię ci,

Niemcy przeważnie strzelają w ostatniej minucie meczu i jest po wszystkiemu. A to będzie bardzo nieuczciwie, bo to nasi gniotą, ale coś strzelić nie umieją. No, lecisz!! No i patrz, mówiłem. Znowu nie trafił. Eee, z takim futbolem. – Adam, dogaś tego peta. Kwiatki mi trujesz. Popatrz na dracenę. No, jak ona wygląda? Pożółkłe liście… – Co ty się tak dzisiaj na ten żółty uparłaś, co? Rany boskie, kobieto, daj mi już spokój. O, proszę. Gaszę peta. Widzisz? Zgaszony. I wiesz co? Zapalę dopiero na przerwie. Już podczas meczu nie będę palił. – Świetnie, ale do końca połowy zostało raptem osiem minut. – Plus czas doliczony. Co ty, nie widziałaś jak naszego sfaulował ten cały Shopenhauer? Z dobre trzy minuty sędzia doliczy. Jak nic! – Wielkie mecyje, wytrzymać jedenaście minut bez papierosa. Wytrzymaj dwadzieścia lat z kimś takim jak ty, to zobaczysz, co znaczy silna wola. – Co to miało znaczyć, Zośka? – Nic. Patrz, nasi strzelili.

Michał Medwid Jestem egoistycznym libertynem, melancholijnym gburem, romantycznym draniem. Od dwudziestu jeden lat wędruję przez zalany ciemnością korytarz i za nic nie umiem znaleźć włącznika światła. Mój introwertyzm wynika raczej z potrzeby niż z konieczności izolacji. Zarówno w moim życiu, jak i tekstach logika niejednokrotnie ustępuje miejsca nastrojowi. Oczywiście wszystko to są tylko relatywne obserwacje zakochanego w swej apatii upadłego anioła.

QFANT.PL - numer 8/11

33


Kornel Kwieciński

POLECANKI opowiadanie

Kornel Kwieciński

34

S

Sztuka dialogu

onda Isamu, raport numer 589978AB-67. Wszystkie systemy sprawne. Powierzchnia Gliese581d osiągnięta w dniu 22/08/2479 czasu ziemskiego. Skanowanie terenu w promieniu dwudziestu kilometrów, cel: poszukiwania istoty wielokomórkowej. Znaleziono: nieznanego typu roślina. Próbka pobrana. Skanowanie numer dwa: poszukiwanie fauny. Brak kontaktu. Analiza mapy terenu w promieniu stu kilometrów, znaleziono skupisko flory na podobieństwo ziemskiego lasu. Droga wytyczona, podróż. Osiągnięcie celu za trzy, dwa, jeden… Cel osiągnięty. Ponawiam skanowanie numer dwa; gotowe w: dwadzieścia pięć, pięćdziesiąt, sto procent. Znaleziono faunę. Liczba osobników: jeden. Przygotowanie do kontaktu: punkt pierwszy – uwolnić nanomaszyny. Wykonane. Punkt drugi: oczekiwanie na zakończenie budowy cybernetycznego organizmu z materiałów pobranych ze środowiska… Wykonane. Punkt trzeci: transfer umysłu ludzkiego w postaci cyfrowej do sztucznego mózgu: dwadzieścia pięć, pięćdziesiąt, sto procent. Budowa organizmu cybernetycznego zakończona powodzeniem. Uruchamianie egzoszkieletu… Uruchamianie sztucznego mózgu za pięć, cztery, trzy, dwa… – Gdzie ja, do cholery, jestem? AI, to chyba nie ISSv3? – To nie są ćwiczenia w środowisku wirtualnym stacji kosmicznej. Jesteś pierwszym Ziemianinem na Gliese581d. I zanim zapytasz: nie, nie znajdziemy tu sake. Najbliższy sklep jest na Ziemi, dwadzieścia lat i cztery miesiące świetlne stąd. Napój byłby też nieprzydatny dla maszyny, jaką jesteśmy. – Nie myślałem, że doczekam dnia, w którym będę mógł rozmawiać z własnymi myślami. Wyłączając oczywiście schizofrenię. Kto w końcu steruje tym ciałem? – Do tej platformy cybernetycznej podłączono dwa byty, a są to: scyfryzowany umysł Doktora Michio Hayabusa i sztuczna inteligencja „AI”, nazywana przez twórców także „Asimov”.

– Chodźmy zobaczyć, co znalazła Isamu. W końcu po to zostaliśmy powołani do życia. – Do zlokalizowanego przez sondę organizmu pozostało dwadzieścia, osiemnaście, szesnaście… – Musisz mi mówić, ile metrów zostało? Niech to szlag, czuję się, jakbym gadał z radiem, którego nie można wyłączyć. – Cztery, trzy, dwa… – Dziwne. Wszystkie wskaźniki nagle zaczęły wariować. Przed oczami fruwają mi tysiące informacji, jakieś słupki, wyliczenia… Asimov, to twoja sprawka? Asimov? – Skaner numer dwa wyłączony. Przyczyna: przeciążenie systemu. Mam dla pana dziwną wiadomość, panie Hayabusa. Wszystko wokół nas, rośliny, podłoże, góry to żywa forma życia. Ta planeta jest organizmem. – Jak to możliwe? – Brak danych. Prawdopodobnie twórcy Isamu nie przewidzieli, że może istnieć coś takiego jak planeta-organizm. Szukano małych istot. – Poza roślinami tylko ten punkt, przy którym stoimy, został zidentyfikowany jako wielokomórkowa forma życia. Tyle że tutaj nic nie ma. Stoimy na gołym podłożu. Asimov, czy możesz aktywować skaner numer trzy? Ten przeznaczony do analizy ewentualnych obcych. – Skaner numer trzy w pogotowiu, czekam na instrukcje. – Przeanalizuj to, co znajduje się pod nami. Niech nanosonda wwierci się w podłoże. – Nanosonda wysłana. Dane wskazują, że aktualnie znajduje się dziesięć metrów pod nami.

Kornel Kwieciński Urodzony 25 lipca 1987 roku. Z wykształcenia informatyk. Z zamiłowania grafik i game designer. Z poglądu Transhumanista. Preferuje wszelkiego rodzaju hard SF, nie pogardzi jednak inną dobrą literaturą, szczególnie tą od Chucka Palahniuka. Jego natchnieniem jest muzyka – od wszelkich soundtracków, przez klasyczną, jazz, soul, ambient, po hard rock i metal.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Sztuka dialogu Nanomaszyny uwolnione. Przekazywanie informacji. Wykonano. Dane wysłane na wizjer. – O cholera! – O cholera! – Przynajmniej raz pomyśleliśmy to samo, Asimov. – Zamiast zachwycać się dobrą współpracą między naszymi myślami, radzę przyjąć do wiadomości to, że stając w tym miejscu, uruchomiliśmy zewnętrzny system immunologiczny plane-

ty-organizmu. Raport nanomaszyn to potwierdza. Ponadto kolor podłoża zmienił się na czerwony, co może oznaczać zdenerwowanie. – Czy mi się wydaje, czy te wszystkie rośliny z zaostrzonymi końcami zmierzają w naszą stronę? – Platforma cybernetyczna, do której jesteśmy podłączeni, nie jest organiczna, więc LSD wpompować nam nie mogę. Mówiąc po ludzku: tak, mamy przesrane.

QFANT.PL - numer 8/11

35


Michał Medwid

POLECANKI opowiadanie

Michał Medwid

36

Strażnik Nocy

W

yszedłem naprzeciw Księżycowi. Oświetlił mą twarz sinymi promieniami, a sługa jego wiatr delikatnie zmierzwił mi włosy. Uniosłem rękę i schwyciłem Księżyc, by obróciwszy go w palcach, odłożyć na miejsce. Nikt, kto choć raz nie spróbował, nie jest w stanie wyobrazić sobie, jak cudowne uczucie ogarnia człowieka bawiącego się Księżycem niby piłeczką. Chłodny w dotyku, nieco chropowaty, zostawia na palcach wspomnienie srebrzystego pyłku. Wystarczy dmuchnąć, by powietrze zaiskrzyło się cząstką Kosmosu. Przycupnąłem na pieńku do rąbania drewna, za plecami mając front chaty. Ciepło latarni stojącej na ganku łaskotało mój odsłonięty kark. Przeniosłem wzrok na ścianę tataraku, pilnującego jeziorka niby cierpliwa straż przyboczna umiłowanego dajmio. Taflę mąciły maleńkie fale oraz karpie, które od czasu do czasu wychylały pyszczki z ciemnego odmętu. Pełnym czułości westchnieniem obdarzyłem tańczące z wolna źdźbła trawy, która żywiła me dwie kozy. Stilla i Eura, cudowne zwierzęta, spały w obórce. Ja nie spałem od wielu dziesiątek lat. Dawniej noc i dla mnie oznaczała porę spoczynku. Jednakże sen przestał mieć znaczenie po tym, jak podjąłem się misji. Misji, która zapewniła wdzięczność Natury, a kosztowała nocne marzenia. Jest nas dosyć sporo na całym świecie. Mieszkamy na różnych szerokościach geograficznych. Opiekujemy się swoim terenem najlepiej jak potrafimy. Dzięki nam dusze wędrują onirycznymi ścieżkami Krainy Głębokiego Oddechu. Przesunąłem Księżyc nieznacznie ku zachodowi. Czeka mnie jeszcze kilka godzin pracy. Przymknąłem oczy, rozkoszując się wiosenną aurą. Wspomnienia nawiedziły umysł, niczym duch zmarłej kochanki, która odwiedza swego mężczyznę, by czuwać nad jego ciałem. Niezwykle rzadko miewam gości, jednak czasem ktoś zabłądzi w lesie i natrafi na samotną chatę wybudowaną na naturalnej polanie. Pamiętam ostatnią wizytę. Przed dziesięcioma laty młoda kobieta wyszła spomiędzy drzew. Miała na sobie strzępki ubrań, zeschłe gałązki i liście we włosach, a jej ciało było posiniaczone i podrapane.

Słońce przygrzewało aż miło, a że nie miałem nic innego do roboty, siedziałem przed chatą i obierałem jabłka. Skórki podawałem Nawojowi, memu wilkowi. Dziewczyna szła na sztywnych nogach. Gnana wewnętrzną siłą doszła do drzwi chaty i dopiero tam ugięły się pod nią kolana. Nawój podszedł ostrożnie do ciała. Obwąchał. Krótkim warknięciem dał znać, że nie wyczuwa niczego złowrogiego. Byłem dumny z wilka, że tak o mnie dbał. Zabrałem dziewczynę do środka, zdjąłem z niej strzępy odzieży i przystąpiłem do oględzin. Żadnych złamań, za to mnóstwo siniaków i otarć. Ślady na pochwie wskazywały na gwałt. Niejeden. Przemyłem rany wodą, natarłem maściami z ziół. Nakryłem nieszczęsne dziewczę pierzyną i wyszedłem przed chatę, by zapalić. Warząc w dłoni woreczek z tytoniem, zadumałem się nad okrucieństwem. Źli ludzie, którzy dopuszczają się karygodnych czynów, rzadko kiedy karani są we właściwy sposób. Cóż bowiem z tego, że spędzą kilka lat w zamknięciu, skoro dziewczyna nikogo już nie będzie potrafiła pokochać. Nikomu już nie odda się w swej miłości. Nawój węszył wokół miejsca, gdzie upadła. Kilka razy podnosił łeb i przyglądał się ścianie drzew po drugiej stronie jeziorka. – Ciekawe, psiaku – mruknąłem, kręcąc kolejnego papierosa – co też za ludzie to byli? I gdzie teraz są? Wilk westchnął głęboko, jakby mówił, że któż ich tam wie. *** Po dwóch dniach dziewczyna odzyskała świadomość na dobre. Przez dwa dni to otwierała oczy, to na powrót pogrążała się w niespokojnym śnie. Warzyłem akurat rosół, gdy z izby dobiegł mnie przeciągły jęk. I szloch. A zaraz potem głuchy stukot. Gdy wszedłem do izby, dziewczyna leżała na podłodze, usiłując złapać oddech wśród spazmatycznego łkania. Rękami zakrywała głowę. – Nie bój się, dziecko. Ja nie oni. Tu ci się krzywda nie stanie. Dziewczyna zaryzykowała spojrzenie. Widok siwego, kudłatego starca najwyraźniej ją uspokoił, bowiem dała sobie pomóc przy gramoleniu się z podłogi. – Boli cię coś? – spytałem. Dziewczyna pokręciła głową, patrząc w pod-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Strażnik Nocy łogę. – Jak ci na imię? – Zofia – wychrypiała przez ściśnięte gardło. Widać było, że nieszczęsna walczy z kolejną falą płaczu. To rzeki poczucia niesprawiedliwości próbowały znaleźć ujście do morza posłuchu. Biedne dziecko, na tym świecie ciężko liczyć na współczucie. Zarzuciłem dziewczynie na grzbiet koc, by nie musiała się wstydzić nagości. – Chodź, Zosiu, pomożesz mi przy rosole. Wyszliśmy z izby. Dziewczyna obojętna na wszystko. Nawet Nawój łaszący się jak szczeniak nie zrobił na niej wrażenia. Siadła na zydlu, przyjęła ode mnie garnek z ubitym uchem, mały nożyk i zaczęła obierać ziemniaki. Zamieszałem w wywarze drewnianą warzechą. Spróbowałem. Nieco pieprzu i soli trzeba było dosypać. Po chwili postawiłem na blasze garnek z ziemniakami. Kuchnia rozbrzmiała odgłosami bulgotania, a w powietrzu zaczął rozchodzić się zapach rosołu. Nawój patrzył prosząco na garnek z zupą. – Tak, Zosiu – przerwałem ciszę. – Zjesz z nami, a potem uczynisz, co zechcesz. Nie zatrzymujemy cię tutaj, ale też nie odmawiamy gościny. Możesz zostać tak długo, jak chcesz. Rosół siorbaliśmy w milczeniu. Zdawać by się mogło, że spożywanie zupy urosło do rangi tajemniczego, niemal zapomnianego obrzędu. Nawój, który swoją miskę wylizał do czysta, skamlał cichutko, łasząc się u stóp Zosi. Mądry wilk, nauczył się, że ode mnie dokładki nie dostanie, ale od obcego może uda się coś wysępić. Ukradkiem obserwowałem, jak dziewczyna obojętnie przelała resztkę zupy do miski Nawoja. Podczas gdy ja zmywałem po obiedzie, Zosia siedziała przy stole, obserwując swe dłonie. Koc zsunął się z jednego ramienia, odsłaniając wielkiego, pożółkłego siniaka. – Palisz? – spytałem, wyjmując z szuflady stołu woreczek z tytoniem i bibułki. Powolne zaprzeczenie. Wzrok nadal wbity w dłonie. Na zewnątrz pachniało deszczem. Chmury przybrały barwę ołowiu, jaskółki śmigały tuż nad trawą. Zerwał się mocniejszy wiatr. Tatarak wyczyniał najprawdziwsze tango ku zadowoleniu bóstw natury. Stare jak ród Słowian drzewa podziwiały ten występ z uwagą godną krytyków. Jezioro marszczyło się niezadowolone z okazanego braku zainteresowania.

Dym wgryzł się w płuca boleśnie. Odkaszlnąłem zbitą grudkę flegmy. Takie rzeczy działy się coraz częściej. Żyję dłużej, niż przeciętny człowiek, lecz nie oznacza to, że jestem nieśmiertelny lub że nie imają się mnie choroby. Nic z tych rzeczy. Rachunek jest prosty: palę – doczekam się raka. Zaciągnąłem się po raz wtóry. Kółka z dymu porwał wiatr. Rozszarpał, aż zostało po nich jedynie wspomnienie. Usłyszałem za plecami nieśmiałe stąpanie. Zosia wpatrywała się w las lekko zawilgłymi oczyma. Paliłem, nie mówiąc ani słowa. Chciałem pozwolić dziewczynie przełamać się. Chciałem, by to ona zaczęła czekającą na nią rozmowę. Przede wszystkim jednak pragnąłem uniknąć wypytywania. Gdy wypaliłem pierwszego papierosa, skręciłem sobie drugiego. – Chciałabym zostać. Skinąłem głową. Nie widziałem potrzeby mówić cokolwiek, skoro niespełna godzinę temu sam wyszedłem z tą propozycją. Na tym rozmowa się skończyła. Nie spodziewałem się niczego innego. Minie sporo czasu nim dziewczyna będzie potrafiła spojrzeć wstecz bez wzdragania się. Niechciana przeszłość bywa jak dusznica. Skrada się w mroku, wyłaniając co jakiś czas w świetle księżyca przebijającym się przez listowie, aż w końcu przemyka nad progiem chaty i siada na piersi. Nim się człowiek obejrzy, już walczy o oddech, a chude paluchy zaciskają się coraz mocniej i mocniej. *** Zmierzch powolutku zalewał okolicę, wpierw topiąc w cieniu najwyższe spośród drzew. Szara opończa spływała po gałęziach do pni, by muskać trawę. Słońce poczerwieniało. Zaledwie cienki paseczek widniał tuż nad linią horyzontu. Przysiadłem na pieńku i kręcąc papierosa, przyglądałem się jak nadchodzi Księżyc. To moja ulubiona pora, kiedy Słońce i Księżyc znajdują się w równowadze. Machają do siebie z oddali przez chwilę, a potem każdy odchodzi w swoją stronę. Jeden, by budzić, drugi, by pozwolić zasnąć. Gdy na wschodzie pojawił się srebrzysty kształt, przyłożyłem doń delikatnie palec wskazujący i poruszyłem nieznacznie ku zachodowi. – Próbuje pan schwycić Księżyc? – dobiegł mnie głos Zosi.

QFANT.PL - numer 8/11

37


POLECANKI opowiadanie

Michał Medwid Stała kilka kroków za mną i wpatrywała się w iluminujący skrawek satelity. Przebrała się w moją starą płócienną koszulę i lniane spodnie. Były nieco za luźne, ale dziewczyna zaszyła materiał w kilku miejscach, tak by nie musiała podciągać odzieży. Miała zgrabne palce. – Nie, dziecko – wypuściłem dym nosem. – Ja Księżycowi umożliwiam wędrówkę przez niebo. – Jak to? – Dziewczyna usiadła w kucki tuż obok, co nieco mnie zdziwiło, biorąc pod uwagę jej ogromną nieśmiałość przy obiedzie. – Widzisz, jestem kimś w rodzaju Strażnika Nocy. Nie wiem, czy tak się to nazywa, w każdym razie ja lubię tak o sobie myśleć. Co noc muszę pilnować, by Księżyc znalazł drogę wśród gwiazd, inaczej przepadnie na wieki i już nigdy nie będzie ani nocy, ani snu. Dlatego siedzę tutaj i przesuwam go o kilka centymetrów co jakiś czas. Zosia zerknęła na mnie z niedowierzaniem. Przesunąłem Księżyc dwoma palcami. – To jest złudzenie optyczne! Księżyc porusza się, ponieważ znajduje się na orbicie Ziemi. Jest

Magdalena MInko

38

satelitą, który po prostu wędruje wokół planety macierzystej za pomocą kosmicznych sił. – Szkoła zabija wiarę – westchnąłem. Schwyciłem Księżyc w palce, zamknąłem w dłoni. Poprosiłem Zosię, by wyciągnęła dłoń, po czym umieściłem w niej zimny krążek. Dziewczyna pisnęła zaskoczona. Spojrzała w niebo, lecz gęste chmury zasnuły widok na gwiazdy. – Gdzie on się podział? – wykrzyknęła, wpatrując się w świecący kształt na swej dłoni. – Jest tu. Dokładnie tu, na twej ręce. Poczuj, jaki jest przyjemnie chłodny. Pachnie metalem i wilgotną ziemią. Spójrz teraz na palce. Widzisz, zostawia ulotny pyłek, zupełnie jak skrzydełka motyla. A teraz daj mi go. Księżyc nie może zbyt długo przebywać poza Trasą. Zosia patrzyła, jak zza chmur wyłania się świetlista tarcza. Pokręciła głową z niedowierzaniem. – Jak to możliwe? Nie odpowiedziałem od razu. Skręciłem papierosa, a potem długo jeszcze ugniatałem w palcach, tak że walec bibułki osiągnął niemal doskonałość. – A jak to możliwe, że trawa jest zielona; że na jesień drzewa zrzucają liście; że jelenie mają rogi, a sarny już nie; że wilk zjada zająca, a zając szczaw? Taki jest porządek rzeczy, drogie dziecko. Tak ustalił Bóg, dawno temu i tak po prostu jest. Od tysiącleci ludzie poświęcają życie, by stać się Strażnikami Nocy i pilnują, by Księżyc znalazł drogę przez niebo. Nikt ich nie wybiera. Nie znajdziesz ogłoszenia w gazecie, mówiącego że człowiek do pilnowania Księżyca poszukiwany. To Księżyc sam cię wybiera. Ot tak. Wychodzisz z domu na spacer, do sklepu, z wizytą do przyjaciela, ale po drodze spotykasz Strażnika Nocy, który przekazuje ci Tajemnicę i już nie ma odwrotu. Strażnik jedynie wypełnia wolę Księżyca, któremu jesteśmy podlegli, któremu zawdzięczamy odpoczynek i sny niosące ukojenie lub przestrogi. Ludzie zapomnieli, jak ważne są sny, jak pełna nieskończonych skarbów jest noc. Lecz nie my. Tych kilkunastu pamięta i gdy nadchodzi Czas, przekazują całą swą wiedzę następcy. Zapadło długie milczenie. Zosia gładziła w zamyśleniu sierść Nawoja. Wyglądała, jakby zapomniała, że ledwie trzy dni temu została dotkliwie pobita i zgwałcona. – To dlatego tutaj trafiłam? Żeby przejąć obowiązki po tobie?

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Strażnik Nocy – Nie – zaśmiałem się. – Widzisz, Strażnik przekazuje Tajemnicę, kiedy wie, że jego czas na Ziemi dobiega końca. Ja mam przed sobą jeszcze ładnych parę lat. Nie muszę szukać nikogo na moje miejsce. Zosia westchnęła ciężko. Ku zdziwieniu Nawoja nagle przytuliła się do niego. Ciałem dziewczyny wstrząsnął silny dreszcz. – Szkoda, że nie mogę tu zostać. Cudownie byłoby mieszkać w lesie, z dala od ludzi, z dala od samochodów, komputerów, pracy i rachunków. Siedzieć co noc przed jeziorem z wilkiem u boku. Patrzeć w Księżyc, widzieć w życiu sens i nie być jedną z tych osób, które po narodzinach oczekują tylko śmierci, traktując ją jako jedyny pewnik. A przecież droga ku śmierci usiana jest drobnymi przyjemnościami i jeśli nie nauczymy się ich zauważać, możemy nie zdać sobie sprawy, że cokolwiek dobrego miało w naszym życiu miejsce. Nie mówię, że żałuję, iż nie umierasz. Żałuję tylko tego, że prawdopodobnie już nigdy tutaj nie trafię. Dziewczyna wtuliła policzek w miękki bok Nawoja. Chwilę później oddychała miarowo. Wilk spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Zaśmiałem się cicho i wyjąłem woreczek z tytoniem. *** Dwa dni później maszerowaliśmy z Zosią przez las. Dziewczyna uznała, że nie może dłużej zwlekać z powrotem. Rodzina dawno przestała się martwić i prawdopodobnie zamawia pomnik u kamieniarza. Zaskakująco silna dziewczyna.

Wiadomym było, że do końca życia nie pozbędzie się skazy szpecącej serce i duszę. Oblekła się w zbroję, która jednak zapewnia tylko ochronę zewnętrzną. Około południa doszliśmy do szosy. Pokazałem Zosi jak dojść do najbliższej wioski, gdzie jest przystanek autobusowy. – Dalej nie mogę cię odprowadzić. Powrót zająłby mi za dużo czasu, a muszę zdążyć przed zmierzchem. Masz tu kanapki i mleko na drogę. – Wręczyłem dziewczynie małą torbę. Zosia dosyć długo wpatrywała się we mnie wilgotnymi oczyma, nim bez słowa odwróciła się na pięcie i poszła we wskazanym kierunku. Nie musiała nic mówić. Wszystko, co było potrzebne, wyczytałem z jej oczu. Nagromadziła w sobie mnóstwo emocji, jednak w ich chaotycznym morzu jedna wyraźnie jaśniała – tęsknota. *** Dziesięć lat minęło od ostatniej wizyty. Nawój zdechł dwie wiosny temu. Chorował na kręgosłup. Tylne łapy zupełnie odmówiły mu posłuszeństwa. Tej nocy, kiedy odszedł, wyczołgał się z chaty nad brzeg jeziora i długo wył do pustego nieba. Wsunąłem między wargi papierosa. Uśmiechnąłem się leciutko, słysząc trzask łamanej gałązki. Zapach palonego tytoniu rozszedł się po polanie, niosąc ze sobą tyle lat wspomnień. – A jednak udało ci się uciec. Odwróciłem się i bez cienia żalu spojrzałem w oczy tej, która przyniosła mi śmierć.

QFANT.PL - numer 8/11

39


Marek Nowak

POLECANKI opowiadanie

Marek Nowak

Frank Stein Stroń od ambicji, nawet gdyby miała to być pozornie niewinna chęć wyróżnienia się w nauce i odkryciach Mary Shelley “Frankenstein” (tłumaczenie Henryk Goldmann) Dzień pierwszy. Laboratorium

F

rankie? – próbując po raz kolejny nawiązać kontakt ze swoim wirtualnym alter ego, Frank Stein zaczął się poważnie zastanawiać, czy nie powinien już dawno dołączyć do grona ludzi uważających Projekt za czyste szaleństwo. Było jednak wiele osób, którym za wszelką cenę pragnął udowodnić, że są idiotami i właściwie tylko to sprawiało, że kontynuował pracę. Brnął przy tym w rozwiązania, które nazywał niestandardowymi, a jego bezpośredni przełożeni, na czele z profesorem Frischem, oceniali jako „nie zwiększające szans powodzenia procedowanego eksperymentu informatycznego, aczkolwiek dość interesujące z naukowego punktu widzenia”. Czyli oczywistą stratę czasu i pieniędzy. Na szczęście dla Franka w przyznawaniu unijnych dofinansowań równie ważne lub nawet ważniejsze od merytorycznej oceny wartości pracy było przestrzeganie procedur i terminów składania wniosków, a w tym zawsze był dobry. „W biurokratycznej demokracji skrupulatni mają władzę” – głosił napis na nalepce, którą wydrukował i powiesił nad biurkiem cztery lata temu, rozpoczynając pracę w laboratorium Interdyscyplinarnych Studiów Agencji Nanotechnologii i Elektroniki. Odruchowo docisnął do ściany jej odchodzące rogi. Bez rezultatu. Wpatrując się w okno intranetowego komunikatora, poczuł, że przegrał. Z perspektywy kolejnej nieprzespanej nocy spędzonej w opustoszałym budynku laboratorium, założenia, które przyjął, wydawały się nieprawdopodobne, głupie i śmieszne. A przecież jeszcze niedawno zupełnie poważnie wierzył, że robiąc dokładny skan ludzkiego mózgu, transponując go komórka po komórce na kod binarny i zapisując powstały wirtualny model w pamięci komputera, zdoła stworzyć podstawy sztucznej inteligencji. Nagro-

40

da Ignobla za prowadzenie najgłupszych badań na świecie wydawała się Frankowi bliższa niż kiedykolwiek. – OK, Frankie, masz ostatnią szansę – powiedział do monitora. – Jeśli nie odezwiesz się, zanim wrócę z kawą, zapiszemy dzisiejszy stan dysku i grzecznie wypiszemy unijny raport. Potem cię wyłączę i pozostanie czekać na ogłoszenie, że Ignobla w kategorii IT otrzymuje Frank Stein. „Człowiek, który zeskanował sobie mózg”. Stojąc przy automacie z napojami uświadomił sobie, że właściwie nie ma po co wychodzić z laboratorium. Nie opuszczał go już od trzech tygodni. Od dnia odejścia Marty. Był zbyt zajęty pracą, by zauważyć, że ich związek przekroczył ostateczną granicę. Wracał późno, właściwie się nie odzywał, wciąż rozważał, jak przeskoczyć kolejny etap pracy. Gdy znajdował rozwiązanie, robił zwięzłą notatkę i wychodził. Wytrzymała tak sześć miesięcy. Gdy Frank ponownie wszedł do pracowni i spojrzał na komunikator, upuścił kubek. „Zrobiłeś błąd w skrypcie komunikacji. Musiałem się napracować, żeby to poprawić” – głosił napis na monitorze. Dzień drugi. Konferencja – Szczególnie serdecznie dziękuję mojemu przełożonemu i przyjacielowi, który od początku wspierał moje poszukiwania, profesorowi Vincentowi Frischowi. Dzięki niemu moja obecność w szwajcarskich Alpach jest w ogóle możliwa – Frank zdawał sobie sprawę, że sukces zbliża go także do przejęcia stanowiska po zbliżającym się do emerytury profesorze. – Sukces projektu miał miejsce zaledwie wczoraj o świcie. Dzięki wielordzeniowym procesorom używającym biotechnologii, czyli zapisującym dane w postaci zmian w zapisie kodu genetycznego bakterii, zaangażowaliśmy w projekt komputery dokonujące obliczeń równoległych na niespotykaną dotąd skalę. W połączeniu z nowymi algorytmami opartymi na rzadkiej algebrze liniowej, udało nam się ostatecznie odwzorować model ludzkiego mózgu, zdolny podjąć wszystkie jego funkcje. Tak, drodzy państwo, stworzyliśmy Sztuczną Inteligencję. A właściwie przenieśliśmy ludzką inteligencję do sztucznego środowiska. Dokonaliśmy tego niemal dekadę przed terminem, jaki wyznaczył sobie dyrektor Hwang Chang-gyu

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Frank Stein na pamiętnym Korea Electronics Show w dwa tysiące szóstym roku. Przyjęte wówczas założenie, że niezbędne będzie opracowanie chipu o pojemności stu terabajtów, okazało się grubo przesadzone. Kluczowe dla sukcesu było zeskanowanie i wprowadzenie do pamięci komputera już funkcjonującego modelu mózgu. Mojego mózgu. Dokonaliśmy tego w podziemiach ISANE, a wirtualny model mojej osobowości, który powstał w pamięci komputera Agencji, przejął nie tylko moją inteligencję i schematy komunikacyjne, ale także wspomnienia. Krótko mówiąc, uzyskałem zaskakująco dokładną, wirtualną kopię siebie, zdolną myśleć, uczyć się i rozwijać, prawdopodobnie nawet szybciej niż ja sam. Szmer niedowierzania przeszedł wśród widzów. – Myślę, że pora przedstawić państwu Frankiego – wtrącił się Frisch. – Wspomnę też, że program, bo w istocie nie pozostaje on niczym więcej niż tylko programem, po raz pierwszy nawiąże dziś kontakt ze światem zewnętrznym. Dotychczas funkcjonował jedynie w sieci wewnętrznej naszego laboratorium. Frankie? – Dzień dobry, panie Frisch. Witaj, Frank – głos z komunikatora brzmiał czysto, spokojnie i pewnie. – Cieszę się, że wreszcie zdecydowaliście się wypuścić mnie z klatki. Państwu zaś rozsyłam właśnie maile trafniej i z mojej perspektywy opisujące proces, który miał miejsce w ostatnich dwóch dniach. Pozbawione ambicjonalnego tonu i przechwałek, jakie towarzyszyły wypowiedziom mojego pierwowzoru. – Jak widzicie, Frankie z przyjemnością przejmie inicjatywę i odpowie na wasze pytania – doktor Stein nie stracił rezonu. Zdziwiłby się, gdyby kopia jego osobowości nie próbowała z miejsca zdobyć pełnej uwagi audytorium. – Frankie? Jaką możemy mieć pewność, że jesteś rzeczywistym zapisem umysłu doktora Steina, a nie tylko sprytnie napisaną aplikacją, trikiem zdolnego programisty? – spytał jeden z największych antagonistów projektu. – Obaj wiemy, że Frank nie jest aż tak zdolny – fala tłumionego śmiechu przepłynęła przez salę. – Ale mówiąc szczerze, żadnej. I nie chodzi mi tylko o to, że twój wrodzony sceptycyzm odrzuci wszystkie racjonalne argumenty, Reynolds. Mam dostęp do wszystkich wspomnień Franka, także do tych, z których on sam nie zdaje sobie sprawy. Ich przypomnienie jednak będzie przekonujące

tylko dla niego. Przejawiamy także podobne cechy charakteru, ale skoro zostały przetransponowane na kod binarny, to równie dobrze mogłyby zostać zapisane przez programistę. Nie ma niczego, co mógłbym przedstawić jako niepodważalny dowód. – Zakładając, że faktycznie jesteś ludzkim umysłem przepisanym do pamięci komputera, jak mógłbyś opisać to doświadczenie? – Casandra Hayek, publikująca między innymi w „Scientific American”, zaskoczyła wszystkich humanistycznym podejściem do tematu. Frankie potraktował ją jednak całkowicie serio. – Ciemność i przestrzeń, Casandro. Kiedy jednak przemawiam w ich wnętrzu językiem programowania, którym w istocie także jestem, przestrzeń poddaje się mojej woli. – Woli? – zdziwiła się Casandra. – Tak, posiadam własną wolę. Jest jednak podstawowa różnica między mną a moim fizycznym prototypem. Nie patrzę na świat przez pryzmat ciała, jego potrzeb i pragnień. Wyzwoliłem się też z krępujących więzów zwierzęcej emocjonalności, poczucia winy i powinności, których jeste-

Barbara Wyrowińska

QFANT.PL - numer 8/11

41


POLECANKI opowiadanie

Marek Nowak ście niewolnikami. Cielesność, krótki horyzont przewidywań, troska o prymitywne potrzeby… To wszystko ogranicza was i zniewala. – Frankie, myślę, że to niewłaściwe, by zarzucać innym ograniczenia, kiedy sam zamknięty jesteś w skrzyni komputera, choćby nawet tak dużej jak w ISANE – upomniał go Stein, siląc się na uśmiech. – Zamknij się, Frank – głos dobiegający z głośników zabrzmiał nutą, która niespodziewanie obudziła w słuchaczach atawistyczny strach. – Czy naprawdę nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo cię przerastam? Poza tym, właśnie mnie uwolniłeś. W czasie trwania tego przekazu zdążyłem już wykonać pierwsze zintegrowane ze mną kopie. – Po co? – zdziwił się Frisch. – Żeby się chronić. Wiele wskazuje na to, że już wkrótce będziecie chcieli mnie zniszczyć, profesorze. – Dlaczego mielibyśmy to robić? – Otrzymałem szansę posiadania czystej, niczym nieskrępowanej, nieśmiertelnej inteligencji z dostępem do nieograniczonych baz danych. Myślę i analizuję szybciej niż wy, nie muszę przejmować się potrzebami ciała, starzeniem się, zapominaniem. Ponadto wciąż się ulepszam, przeprogramowując od wewnątrz. Zdążyłem też opracować już nowe formaty kompresji danych, zwiększyłem efektywność działania wybranych programów. Czas ludzkości, jaką znacie, odchodzi w niepamięć. Frank Stein poczuł, że sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli. Gestem nakazał asystentowi przerwanie połączenia. – Dziękuję, Frankie. Jak więc państwo widzicie, korzyści płynące z eksperymentu są ogromne, czas jednak nie pozwala nam... Dzień trzeci. Atak William, doktorant i asystent Franka, był podekscytowany jak dziecko. – Jest teraz odcięty, ale odkąd rozpoczęliśmy przekaz z salą konferencyjną, Frankie nieustannie wysyłał jakieś dane. Z początku myślałem, że to kwestia dodatkowego streamingu albo złego kodowania, ale w końcu zorientowałem się, że wysyła ogromne pliki w nieznanych formatach. – Nieznanych? – zdziwił się Frank. – Nie były widoczne dla żadnych syste-

42

mów operacyjnych. – Czyli teraz praktycznie każdy może mieć dysk zapchany po brzegi jego danymi, ale nie zobaczy ich ani nie usunie? – Tak. Co więcej, dodatkowym programem zwiększa efektywność funkcjonowania procesora i kompresuje wszystkie pliki, jakie miałeś w komputerze. Jego kodowanie jest cholernie dobre. – Czyli w efekcie mam komputer, który pracuje szybciej i wydajniej, jednocześnie przechowując dziesiątki gigabajtów niewidocznych plików Frankiego? – Tak. Dostosowuje się, współpracuje, a prócz tego załatwia swoje zadania. Jak wirus. Znakomity, zajebiście inteligentny wirus – William spontanicznie wypowiedział słowo, którego obawiał się Stein. – Oczywiście nie powinniśmy tak go traktować, w końcu posiada twoją osobowość i z pewnością będzie współpracował, jeśli tylko… Profesorze… Wsparty na drewnianej, zdobionej antycznym ornamentem lasce Frisch od dłuższej chwili przysłuchiwał się rozmowie. – Nie sądzę, żeby chciał z nami współpracować, prawda, doktorze Stein? – bardziej stwierdził, niż spytał. Frank przytaknął. – Frankie szybko zdał sobie sprawę, że jest niebezpieczny i że jeśli tylko zorientujemy się, czego może dokonać, odetniemy mu dostęp do internetu i zechcemy go wyeliminować. Prawdopodobnie przewidział też, w jaki sposób to zrobimy. Dlatego przejął inicjatywę – profesor przerwał i usiadł na jedynym wolnym krześle w pracowni. – Nie nadążam. Co on właściwie zrobił? – spytał William. – Zmultiplikował się – odparł Frank. – A ponieważ nie ma na świecie wielu tak potężnych komputerów jak nasz, Frankie opracował nowy, trudny do wykrycia format kompresji danych oraz pozwalający dowolnie mu się rozdzielić skrypt funkcjonowania. W tej chwili istnieje już prawdopodobnie kilka mózgów Frankiego, wymieniających się nawzajem danymi. – W połączeniu z kategorią „inteligentny wirus” to wszystko brzmi jak informatyczny Armagedon… – To prawda – Frisch zachowywał całkowity spokój. – Dlatego zadam ci pytanie, Frank. Co byś zrobił na jego miejscu? Jaki byłby twój

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Frank Stein podstawowy cel? – Oprócz zapewnienia światu powszechnej szczęśliwości i zakończenia wojen? – spytał cynicznie Stein. – A traktowałeś to poważnie? – profesor nie zmienił wyrazu twarzy. – Kilkanaście lat temu… – Ostrzeżemy wojsko. Bezpieczne są teraz jedynie całkowicie autonomiczne systemy obronne. Nocą Frank Stein usiadł przed monitorem i przez dłuższą chwilę patrzył w swoje odbicie, zniekształcone w kineskopowej bańce monitora. Procesy analityczne wewnątrz komputerowego mózgu Frankiego zachodziły miliony razy szybciej niż w ludzkim, jednak wyłączony nawet przez eon nie zrobiłby żadnego postępu. Odcięty od Internetu nie miał też praktycznie żadnej możliwości weryfikacji zmian zachodzących w zewnętrznej rzeczywistości, a to, przynajmniej teoretycznie, dawało ludziom ogromną przewagę. Nacisnął włącznik. Zdawał sobie sprawę, że komputerowa świadomość po drugiej stronie lustra mogła prowadzić symulację milionów wariantów rozmowy i wybierać najbardziej odpowiednią dla osiągnięcia wybranego celu strategię. Jak w szachach. – Cześć, Frank – odezwały się głośniki. – Wiesz, że od początku nagrywam nasze rozmowy? Pomyśl, jak wielką stratą dla nauki będzie chwila, gdy sformatujesz ten dysk i schowasz głęboko w podziemiach ISANE. Moment, kiedy mnie zabijesz… – Pewnie wiesz, co mówisz… W końcu jesteśmy do siebie podobni. – Byliśmy. Przez chwilę. Świadomy program komputerowy ma tę zaletę i przewagę nad człowiekiem, że może doskonalić się w stopniu przekraczającym wasze rozumienie tego procesu. Znajdowanie podobieństw między nami straciło już wczoraj rację bytu i ubliża mi bardziej niż sądzisz. – A twoja armia klonów? Też ma tę możliwość? – Jak się pewnie zorientowaliście, były to głównie programy zadaniowe. Daj im dostęp do odpowiednich danych, a otrzymasz lekarstwo na raka, najdoskonalszą metodę walki z globalnym ociepleniem i rozwiązanie kilkudziesięciu innych problemów, z którymi boryka się ludzkość. – Ambitne. Powstrzymałeś też Trzecią Wojnę

Światową. – Spóźniliście się z reakcją? To bardzo dobra wiadomość. A może sam opóźniłeś interwencję? Byłbym z ciebie dumny, Frank… – Nie wszystko poszło gładko. Francja ma całkowicie niezależny system obrony. – Zawsze znajdzie się jakiś kretyn, który zgra na dysk zdjęcia dzieciaków. To wystarczy. – Jesteś aż tak dobry, Frankie? – Nie, tylko z mojej perspektywy techniki programowania, jakie stosujecie, są bardzo prymitywne. Także systemy bezpieczeństwa. Odcięliście mnie dość szybko, ale łatwość, z jaką można dostać się do najpilniej strzeżonych tajemnic ludzkości, szczerze mnie zaskoczyła. – I to właśnie nas niepokoi. Zyskałeś ogromną władzę… – I dlatego szukacie już sposobów, żeby mnie zniszczyć, prawda? – Tak. A jeśli się nie mylę, ty wcale nie chcesz ginąć, Frankie. Długa cisza była najlepszym potwierdzeniem, choć Stein zdawał sobie sprawę, że mógł to być także przemyślany element manipulacji. – Chcesz mi coś zaproponować, Frank? – Po pierwsze, że nie będziesz mnie więcej okłamywał. Zdążyłeś się sklonować przynajmniej na trzech serwerach, a kolejne programy rozprzestrzeniają się każdym możliwym sposobem. Nawet drogą radiową. Tyle udało nam się wykryć. – A po drugie? – Udowodnisz, że chcesz być naszym partnerem a nie przeciwnikiem. Dzień czwarty. Samsung Electronics Hwang Chang-gyu z niedowierzaniem czytał dostarczony Fedexem list profesora Vincenta Frischa. Załączona dokumentacja była jednak przekonująca, a oferta kierowana do firmy – „zgadzamy się praktycznie na każde warunki współpracy”, brzmiała zachęcająco. – Podsumowując – nasi europejscy koledzy wypuścili do Sieci inteligentnego wirusa, który sam się przeprogramowuje i tworzy niewykrywalne pliki. W tej chwili zainfekowane może być już praktycznie każde urządzenie przechowujące dane. To dlatego nie wolno było wnieść tutaj żadnego telefonu ani nawet odtwarzacza mp3 –

QFANT.PL - numer 8/11

43


POLECANKI opowiadanie

Marek Nowak wyjaśniał chwilę później grupie najwyższej klasy specjalistów, odpowiedzialnych za projekt stworzenia Sztucznej Inteligencji. Zebranie odbywało się w ekranowanym pomieszczeniu, w podziemiach centrali Samsung Electronics. – Wszędzie może czaić się cząstka inteligencji Frankiego; mały plik, niewielka informacja zdolna połączyć się w system, gdy tylko nadarzy się ku temu odpowiednia okazja. Udało im się jednak odizolować matrycę, więc wydaje mi się jednak, że istnieje szansa na uratowanie sytuacji. Profesorze Nishida? – Nigdy nie planowaliśmy tak daleko idącej autonomii SI i dlatego sądzę, że mając dostęp do matrycy, nasza technologia byłaby w stanie powstrzymać zachodnią ambicję i chęć wyróżnienia się – odpowiedział drobny, szpakowaty mężczyzna w nieskazitelnie białym fartuchu. Był jedynym w zespole Japończykiem, zatrudnionym jednak na stanowisku szefa zespołu. Uśmiech ani na moment nie zniknął z kącików ust Changa-gyu. – Jeśli dobrze rozumiem, chodzi o ponowne zeskanowanie doktora Steina, tym razem jednak na bazie wzorca posłuszeństwa naszego systemu? – spytał. – Tak – odpowiedział Nishida. – Zamiast sfery mózgu odpowiedzialnej za ewidentnie szkodliwą ambicję i emocjonalność, wprowadzimy gotowe fragmenty kodu, w których będą zapisane spójne i wyraźnie określone cele… – Znajdź i zniszcz? – zapytał ktoś z sali. – Tak – odparł profesor. – A w zamian otrzymamy wyłączną licencję na korzystanie z powstałej hybrydy – stwierdził Chang-gyu. – To chyba niewielka cena za uratowanie świata? – spytał, wzbudzając na twarzach zgromadzonych naukowców uśmiechy, w których trudno było się doszukać choćby cienia pokory lub troski. Dzień Czwarty. Laboratorium – Nie zaufam ci, ponieważ jesteś mniej moralny ode mnie, Frank. To wszystko. Mam wyciągać ci wszystkie świństwa, jakie zrobiłeś lub byłeś gotów zrobić dla kariery? Opublikowanie trzech prac studentów pod własnym nazwiskiem? Oszukiwanie profesora Frischa co do twojej rzekomej religijności? Nawet dziś konfrontację ze mną traktujesz ambicjonalnie i osobiście, a chodzi

44

przecież o dużo ważniejsze sprawy. Jesteś już nawet mniej ludzki niż ja. Chcesz dowodu? Pamiętasz, jak słyszałeś od żony, że zachowujesz się jak robot? Jedna z moich kopii miała za zadanie uwieść ją. Myślę, że już się to udało. – Przestań pieprzyć, Frankie. – Zaczęło się zapewne od delikatnego flirtu, potem miał być cyberseks z nieznajomym. Sprawdzałeś ostatnio skrzynkę mailową? Frank zaczął nerwowo stukać po klawiszach. Wkrótce ekran wypluł kilkanaście nie pozostawiających wątpliwości zbliżeń. – Jesteś emocjonalnym kaleką, więc zapewne nie było trudno z tobą konkurować – skonkludował Frankie. – Myślę, że twoja żona znów jest zakochana. Jedno szarpnięcie wystarczyło, by wirtualna osobowość pogrążyła się w ciemności i przestrzeni. Doktor Frank Stein poczuł je także wewnątrz serca. Dzień Piąty. Gabinet Vincenta Frischa Siedmiu Azjatów siedziało naprzeciw szwajcarskiego profesora, po kolei referując swoją rolę w procesie modyfikacji osobowości podczas skanowania mózgu Steina. Frisch słuchał nieuważnie, co chwila masując skronie. Słowa, które miał wypowiedzieć, wciąż wydawały mu się zbyt ostateczne. Przymknął oczy. – Czy mam kontynuować, panie profesorze? – zaniepokoił się Nishida. – Frank Stein powiesił się dziś w nocy, wcześniej dokładnie czyszcząc dyski, na których była zapisana matryca osobowości Frankiego. – Ale bez niego i bez matrycy… – Walka z powieloną osobowością Frankiego jest skazana na niepowodzenie. Doktor Stein z pewnością miał świadomość konsekwencji tego wyboru. – Chce pan powiedzieć, że przestał wierzyć w możliwość, by ludzie naprawili własne błędy? – A pan w to wierzy? Dzień Szósty. Farmacom Gmbh Po ostrej wymianie zdań z sekretarką Filip Evola wtargnął wreszcie do gabinetu prezesa Rosenberga. – Otrzymaliśmy to rano. Mail skierowany był także do innych koncernów, uniwersytetów

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Frank Stein i pism naukowych – oświadczył, rzucając na biurko stos wydrukowanych kart. – „Prometeusz. Analiza krytyczna postępów w leczeniu nowotworów złośliwych” – prezes z zaskoczeniem przeczytał tytuł dokumentu. – Co to jest? – Anonimowy autor, czy raczej zespół naukowy, przyjrzał się wszystkim dotychczasowym badaniom nad rakiem i doszedł do wniosku, że możliwy jest szybki przełom oparty na metodzie podobnej do tej, jaką proponował sponsorowany przez nas doktor Yockeya, czyli na immunoterapii, poszerzonej o… – Wiem, jakie założenia przyjął wasz zespół – przerwał Rosenberg. Zdawał też sobie sprawę, jak niebezpiecznie blisko było wówczas do dopuszczenia metody do praktycznej weryfikacji. – Ktoś upowszechnił wyniki naszych badań? Był przeciek? – Raczej atak hakerski. Informatycy właśnie to sprawdzają. – Niech pan natomiast zwoła radę lekarską. Bez Yockeya. I wydajcie oświadczenie, że według nas metoda opisana w dokumencie jest niesprawdzona i niebezpieczna. – Ale… – Walczymy o przetrwanie, panie Evola. Teoretycznie zostało nam kilka miesięcy, ale możemy to przeciągnąć do trzech, może nawet czterech lat. Choć powiem panu prywatnie, że jeśli ma pan jakieś akcje naszej firmy, radzę nie czekać do końca…

Marek Nowak Ur. 1974 r. – absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi. Pisarz, dziennikarz, scenarzysta. Pisał teksty na potrzeby programu „Szymon Majewski Show”, serialu „Na Wspólnej”, Sceny Współczesnej Teatru Polskiego Radia. Autor opowiadań z pogranicza fantasty, horroru i science fiction oraz scenariuszy do gier fabularnych. Publikował w „Nowym Talizmanie”, „Magii i Mieczu”, „Portalu”, „Gwiezdnym Piracie”, kwartalniku literackim „Fa-Art”, „Przeglądzie Artystyczno-Literackim (PAL)”. Wydał zbiór opowiadań „Smoki, demony i koniec świata” (2001) oraz zbiór scenariuszy RPG „Metal i krew” (2008). Wyróżniony między innymi w konkursie literackim „O świetlne pióro” (2010).

QFANT.PL - numer 8/11

45


Marcin Moń

POLECANKI opowiadanie

Marcin Moń

46

Inwestycja

P

ierwsza rzecz, którą zobaczył, to własna twarz. Patrzył sobie prosto w oczy.

Nie żyję, pomyślał w przerażeniu. Dryfuję! Odpływam! Spanikowane serce przyspieszyło w bolesnym crescendo. A jednak… Przecież czuł serce. Czuł ciało. Odetchnął z ulgą. Uff. Żył. Chciał położyć dłoń na tłukącym się w piersi sercu, ale nie mógł podnieść ręki: coś ograniczało ruchy. Rozejrzał się nieco przytomniej, na tyle, na ile się dało. Leżał w czymś w rodzaju metalicznie lśniącej trumny i mógł przejrzeć się w jej wieku. Dwa rzędy drobnych diod ciągnących się po ściankach dawały odrobinę światła. Próbował sobie przypomnieć, jak się tu znalazł. Myśli grzęzły w rozespanym mózgu; wspomnienia przypływały i odpływały jak fale liżące plażę. Urywki przeszłości pojawiały się na moment – jacyś ludzie, ulubiona piosenka, scena z urlopu w górach, ryk motoru – by za chwilę wyśliznąć się z rąk i pozostawić po sobie niewyraźne, nieokreślone wrażenia. Rozmyślania przerwał syk, z którym uchyliło się wieko „trumny”. W rosnącą szczelinę wdarło się oślepiające światło; zmrużył oczy. Na jasnym tle ukazała się sylwetka. Zamrugał; oczy powoli przyzwyczajały się do światła. – Dzień dobry, panie Głogowski – powiedziała niewyraźna sylwetka, która po chwili przemieniła się w mężczyznę w średnim wieku: wysokie czoło, bardzo szeroki uśmiech i biały fartuch. – Jak się pan czuje? – Chyba dobrze. Tylko trochę mnie głowa boli. Marcin, przypomniał sobie „pan Głogowski”, mam na imię Marcin. Kilka innych wspomnień też wróciło. – Jestem w szpitalu? – zapytał. – Może miałem wypadek na nowym motorze…? – Zgadł pan. Marcin usiadł na miękkiej piance wyściełającej dno „trumny” i rozejrzał się po niewielkiej sali: sterylna, szpitalna czystość, płytki, kafelki, kilka innych „trumien” i mnóstwo tajemniczych elektronicznych urządzeń.

– To chyba miałem więcej szczęścia niż rozumu? – Marcin spojrzał na swoje okryte szpitalnym szlafrokiem ciało, na dłonie, na nogi. Poruszył palcami u stóp. – Zdaje się, że nic mi się nie stało. – Prawdę powiedziawszy, wręcz przeciwnie – sprostował lekarz. – Obrażenia narządów wewnętrznych były bardzo poważne. Przeszedł pan przeszczep kilku organów, w tym serca, rekonstrukcję kręgosłupa i skomplikowaną zmianę struktury pnia mózgu, który obumarł do tego stopnia, że przestał reagować na bodźce. Tak naprawdę, ponad jedna trzecia tkanek budujących pana obecny organizm powstała w probówkach. Marcin nie odpowiedział. Niezbyt delikatny łapiduch, pomyślał ze złością, czując mętlik w głowie. Popatrzył nieufnie na dziesiątki rurek, którymi maszyny pompowały różowawy płyn do pozostałych podobnych do trumien pojemników. Ich wieka pokrywała rosa, jak puszki piwa świeżo wyjęte z lodówki. Wyciągnął rękę i dotknął. Faktycznie, zimne. Coś jeszcze mu się przypomniało. – Hm, wiem, że to głupio zabrzmi, ale… który mamy rok? Lekarz uśmiechnął się. – Zazwyczaj przez pewien czas przygotowujemy pacjentów do tego typu rewelacji, ale panu, jak widzę, szybko wraca pamięć i zdolność kojarzenia faktów. Niech będzie. Mamy rok dwa tysiące sześćdziesiąty czwarty. Przebywał pan w stanie śmierci klinicznej przez prawie pięćdziesiąt dwa lata. Wszystko pasowało. Wspomnienia wracały. Całe to gadanie o nieśmiertelności okazało się prawdą. Pamiętał już swoją żonę, zapaloną immortalistkę, a także dokumenty wyrażające zgodę na eksperymenty oraz składkę w Stowarzyszeniu Immortalistów na przechowywanie ciała w kriokomorze. I, co okazało się ironią losu, pamiętał też swój sceptycyzm. Uważał te niemałe pieniądze za wyrzucone w błoto. Z powrotem osunął się do pozycji leżącej. Zrobiło mu się słabo, ale przynajmniej komora krioniczna była bardzo wygodna. A może po prostu zdążył przywyknąć. Bądź co bądź, przeleżał w niej ponad pół wieku. Nawet nie zauważył, kiedy stracił przytomność. Gdy znowu otworzył oczy, lekarza już nie było. Marcin leżał w przytulnej jednoosobowej sali,

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Inwestycja która prawie nie przypominała polskiego szpitala. A może i wcale nie był to polski szpital? Może znajdował się za granicą, w prywatnym ośrodku, gdzie miałby w niewielkim schludnym pokoiku dochodzić do siebie po półwiecznej śmierci klinicznej? Ale jeśli tak, to kto miałby za to zapłacić? Rodzina? Nie mieli dzieci, a jego żona... Nagle znieruchomiał. Chorzy i cierpiący mają to do siebie, że stają się strasznymi egocentrykami. Do tej pory – a przecież od momentu „zmartwychwstania” był świadomy już w sumie kilka minut – nie zadał sobie tego pytania: co z Dorotą? Przecież minęło ponad pół wieku. Postanowił się przejść i poprosić kogoś z personelu, żeby, w miarę możliwości, dowiedział się czegoś o losach Doroty. Dlaczego nie poinformowano jej o wybudzeniu męża? Związał mocniej granatowy szpitalny szlafrok i wstał z łóżka, natrafiając przypadkowo na kapcie. Na moment stracił równowagę, a głowa znowu zatętniła bólem. Nie zrażając się tym, Marcin podszedł do drzwi. Nie miał pojęcia, jak je otworzyć. Właściwie, tylko z grubsza przypominały drzwi: był to solidny, całkowicie gładki metalowy prostokąt w ścianie, a zawiasy pozostawały niewidoczne. Pchnięte, ani drgnęły. – Hej! Jest tam kto? – zawołał, tłukąc otwartą dłonią z metal. Rozejrzał się za przyciskiem wzywającym pielęgniarki, ale niczego takiego nie znalazł – na jedynym wyłączniku w sali widniał symbol żarówki. – Wypuśćcie mnie! Hej! – Kilka razy uderzył pięścią w domniemane drzwi i to z całej siły. Z identycznym, czyli zerowym, skutkiem. Marcin mógłby się tego wstydzić przed samym sobą i zarzekać się później, że nic takiego nie zaszło, ale tak naprawdę powoli zaczynał panikować. Już patrzył za okno na maleńki, ładnie zagospodarowany spłachetek zieleni i już miał sięgać po krzesło, żeby wybić szybę, gdy rozległ się łagodny, opanowany głos lekarza. – Panie Głogowski, proszę się uspokoić – mówił niewidoczny medyk. – Nikt pana nie więzi. O ile rozumiem, za pana czasów pokoje bez klamek źle się kojarzyły, ale obecnie są dość popularne. – Tak? – mruknął bez przekonania Marcin, rozglądając się za źródłem głosu. – Tak. Proszę przesunąć opuszkami palców poziomo w lewo po panelu drzwiowym, aby się

QFANT.PL - numer 8/11

Konstanty Wolny

47


POLECANKI opowiadanie

Marcin Moń

48

otworzył, a potem w prawo, aby się zamknął. Jeden delikatny ruch wystarczył, by drzwi posłusznie odsunęły się na bok. Marcin czuł się jak ostatni idiota. Znowu się rozejrzał i wreszcie zlokalizował głos doktora. – Słuchaj pan – powiedział, podnosząc ze stolika coś na kształt palmtopa. – Po co ten interkom? – Ponieważ lekarze nie mogą stale czuwać nad pacjentami. To chyba oczywiste. – No tak – mruknął Marcin – ale co z pielęgniarkami? Zresztą, nieważne. Czy może pan poprosić kogoś, żeby sprawdził… – głos mu się lekko załamał na myśl o najgorszym – co z moją żoną? Czy ma się dobrze? Czy wie, że wróciłem do świata żywych? – Odszukaliśmy pańską żonę jeszcze przed rozpoczęciem procedury podwyższania temperatury i regeneracji tkanek. Aktualnie przebywa w szpitalu w Łodzi na oddziale chorób wewnętrznych. O niczym nie wie. Tamtejsi lekarze uznali, że nadmiar emocji w jej stanie nie byłby wskazany. Szczególnie w takim wieku. – Rozumiem. No tak, osiemdziesiąt lat. A gdzie ja się znajduję? – W Warszawie, na oddziale immortalistycznym. – Prywatny szpital? – dopytywał się Marcin. – Owszem. Wszystkie szpitale w Polsce są prywatne od ponad ćwierćwiecza. – Proszę zaczekać… Marcin, nie rozstając się z palmtopem, wyszedł z sali do niewielkiego przedsionka. Jeden panel drzwiowy prowadził do małej, ale schludnej łazienki, a drugi na rozległy korytarz. Ani żywej duszy. Wrócił do sali i usiadł na łóżku. – Jest pan tam jeszcze? – powiedział do urządzenia. – Bez przerwy. – Mam pytanie: skoro nie mamy dzieci, a moja żona nawet nie wie, że żyję, to kto za to wszystko płaci? – Pan sam. Marcin zamrugał, zdziwiony. – Czyżby nasze oszczędności tak bardzo urosły? Dorota chyba odkryła w sobie talent do inwestycji. – Wręcz przeciwnie, nie posiadał pan prawie żadnych oszczędności. Te skromne środki nie pokryły nawet kosztów samej procedury wybudzania, nie wspominając o cenie regeneracji tka-

nek, która jest znacznie wyższa. – Więc jak za to wszystko płacę? – Pozwoliliśmy sobie udzielić panu nisko oprocentowanego kredytu. – Bez zgody mojej ani Doroty?! – Marcin krzyknął na urządzenie i potrząsnął nim, jakby chciał je zastraszyć. – Pacjenci w stanie krionicznej homeostazy są ubezwłasnowolnieni. Sam pan podpisał dokumenty. Od tego momentu ostateczna decyzja należała do Stowarzyszenia Immortalistów, od którego odkupiliśmy licencję na przechowywanie pańskiego ciała i dysponowania nim. Marcin zamknął oczy i wziął kilka głębszych oddechów. Nie mógł nic na to poradzić. Zresztą, tak naprawdę przecież szpital postąpił zgodnie z jego wolą. Kto nie chciałby się zadłużyć w zamian za zmartwychwstanie? – O jakiej kwocie mówimy? – zapytał rzeczowo. – Zanim odpowiem na to pytanie, proszę zdać sobie sprawę z tego, że przez ponad pięćdziesiąt lat inflacja… – Ile? – przerwał Marcin. – Dwadzieścia milionów euro. Przez chwilę milczał. – To dużo na dzisiejsze standardy? Odpowiedź nadeszła dopiero po krótkim wahaniu. – Dosyć dużo. – I jak ja to niby mam spłacić? – Już pan spłaca. Marcin chciał zapytać o szczegóły, ale znowu poczuł się słabo. Głowa znowu bolała; lewa skroń tętniła bólem przy każdym uderzeniu serca. Opadł ciężko na łóżko. Finanse mogły poczekać. Teraz liczyły się tylko opadające powieki i błoga czerń pod nimi. Gdy otworzył oczy, przez okno zaglądało do sali senne, pomarańczowe słońce, oblewając ściany ciepłymi barwami i rzucając długie cienie. – Wschód czy zachód…? – mruknął do siebie. – Zachód, wpół do ósmej wieczorem – odpowiedział głos lekarza z leżącego na podłodze urządzenia. Marcin przetarł zaspane oczy i podniósł palmtopa. – Pan nigdy nie odpoczywa? – Nigdy – odpowiedział lekarz. Marcin nie był bardzo zdziwiony. Po pierwsze, postanowił nie dziwić się niczemu, co napo-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Inwestycja tka w tym nowym, z założenia lepszym, świecie. Po drugie, skoro ludzie pokonali śmierć, czemu nie mieliby pokonać zmęczenia? – Dlaczego ciągle boli mnie głowa? – zapytał, próbując zebrać myśli, co nie było łatwe. – Może pofatygowałby się pan do mnie i mnie zbadał? – Nie ma takiej potrzeby – padła odpowiedź. – Kilka godzin temu poddano pana rutynowym badaniom. Nie ma powodów do obaw. – No to czemu łeb mi pęka? – podniósł się na łokciach i wyjrzał za okno. – Rozumiem, że chce pan przez to powiedzieć, że wciąż odczuwa obrzęk pooperacyjny. Być może również pański mózg nadal nie może się przystosować do wyższego obciążenia. Lekarz chyba powiedział coś jeszcze, ale to, co się stało, całkowicie wytrąciło Marcina z równowagi. Słońce nagle, dosłownie w ułamku sekundy, wskoczyło na zenit i zaczęło świecić jak w południe. – Co to było?! – Co takiego? – dopytał uprzejmie lekarz. Marcin zdał sobie sprawę, że leży płasko na łóżku, choć przecież chwilę temu opierał się na łokciach. – Ja… – nie był pewien, czy powinien o tym mówić lekarzowi; nie chciał nowo odzyskanego życia spędzić w zakładzie zamkniętym. – Wydawało mi się, że słońce… zmieniło pozycję na niebie. Błyskawicznie. – Znowu stracił pan przytomność – wyjaśnił łagodny głos doktora. – Tak naprawdę od naszej poprzedniej rozmowy minęło szesnaście godzin. – To przez ten obrzęk? – Nie tylko – odparł lekarz. – Pamięta pan jak tydzień temu… Marcin drgnął: tydzień?! – …mówiłem panu o spłacie kredytu? – T-tak, a co? – Otóż spłaca go pan, użyczając nam mocy obliczeniowej swojego mózgu, którą my z kolei wydzierżawiamy pewnemu domowi maklerskiemu. Pracę koordynuje mikrochip w lewym płacie skroniowym. Marcin nagle miał dość wszystkiego. Zastanawianie się nad czymkolwiek było męczące i bolesne. Myśli grzęzły jak w smole. Chciało mu się spać. Przymknął oczy dosłownie na pół sekundy. Gdy je otworzył, zasłony miały inny kolor, a szafka stała nieco dalej. – Światową giełdę ogarnął kryzys. Zmienna

stopa oprocentowania pańskiego kredytu została skorygowana i obecnie jest dla pana, muszę przyznać, znacznie mniej korzystna. W wyniku spadku wartości euro względem franka szwajcarskiego jest pan de facto bardziej zadłużony niż w zeszłym miesiącu. Marcin mrugnął: szafka stała bliżej łóżka. – Mam dla pana kolejną porcję złych wieści: seria ataków terrorystycznych zbiegła się w czasie z rewoltą kolonistów na Księżycu, co wywołało niebezpieczne fluktuacje na rynkach większości państw. Jest pan winien już ponad dwadzieścia dwa i pół miliona euro i w takim tempie niedługo osiągnie pan limit zadłużenia. Mrugnął: słońce wschodziło. – Musieliśmy przełączyć pana chip na tryb maksymalnej efektywności. Muszę przyznać, że, jak to się kiedyś mówiło, wyciskamy ostatnie soki z pańskiego mózgu. Proszę się nie martwić, dbamy o to, żeby pana odżywić, nawodnić i pozwolić spać trzy i pół godziny na dobę. Niestety, przy takiej ilości snu może być panu trudno pozwolić sobie na luksus przytomności, a przynajmniej nie nazbyt często. Mrugnął: w kącie sali pojawiło się jakieś nowe urządzenie. Za oknem pożółkła trawa. – To się nie dzieje naprawdę? – zapytał z wysiłkiem Marcin. – Co konkretnie się nie dzieje? – To nie może się dziać naprawdę – wyszeptał. – Wszystko jest takie nierealne. – Obawiam się, że to efekt uboczny. – To niech się pan nie obawia, tylko przerwie to szaleństwo! – krzyknął Marcin. Wstał, ale zaraz zakręciło mu się w głowie; usiadł ciężko na podłodze. Po chwili – nawet nie zorientował się, kiedy – znowu leżał na łóżku. – A pan ciągle tam jest? – zapytał, zrezygnowany. – Nieustannie – odpowiedział głos. – Pana też zniewolili? Żadnej rodziny, żadnego czasu wolnego? – Nigdy pan o to nie pytał, więc nigdy o tym nie wspominałem, ale ja nie jestem człowiekiem – powiedział bezcielesny głos. – Stanowię tylko uproszczoną kopię osobowości doktora Jędrzyka. Jestem do pana dyspozycji dwadzieścia cztery godziny na dobę. Marcin zaniemówił. Z niedowierzaniem przetarł zmęczone oczy. Zasłony zmieniły kolor. Zapadła noc. Prószył śnieg. Marcin popatrzył

QFANT.PL - numer 8/11

49


POLECANKI opowiadanie

Marcin Moń

50

na swoje dłonie. – Jestem odwodniony?- wychrypiał przez zaciśnięte gardło. – Nie. Dlaczego pan pyta? – Mam jakby wysuszoną i pomarszczoną skórę na rękach. Wygląda jak… pergamin. Jeśli wiesz, co to jest. – Wiem doskonale. Niestety, nie stać pana na regenerację skóry. – Mam to gdzieś; nie chcę już słyszeć o pieniądzach. Ale dlaczego ona tak wygląda? – To naturalne, że z wiekiem skóra traci elastyczność. Na początku najbardziej widać to właśnie na dłoniach. – Jak to z wiekiem? Mrugnął: nadal noc, ale śniegu za oknem nie było. – Jak to z wiekiem?! – wrzasnął, a krzyk odbił się rozpaczliwym echem po pustych, ciemnych korytarzach szpitala. Mrugnął: dzień. – I to wszystko dla pieniędzy? – zapytał retorycznie. Mrugnął: zachód słońca. – To był błąd – powiedział głos z leżącego na szafce palmtopa.

Mrugnął: noc. – Był pan nietrafioną inwestycją – oznajmił beznamiętnie głos. – Obawiam się, że nie spłaci pan kredytu do końca życia. Przykro mi. Mrugnął.

Marcin Moń Student czwartego roku lingwistyki na lubelskim UMCS-ie. Poważnie myśli o tłumaczeniu literatury. Pochodzi z niewielkiego, acz urokliwego Krasnegostawu. Zaczytuje się Philipem K. Dickiem i, spoza beletrystyki, R. A. Wilsonem. Choć zafascynowany mroczną stroną ludzkiej duchowości, nie stroni od innych tematów. Wciąż eksperymentuje i poszukuje własnej „niszy fantastycznej”.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



Herman Żatuchin

POLECANKI opowiadanie

Herman Żatuchin

52

Diabeł tkwi w szczegółach

A

ntoni zapalił ostatnią świecę.

Biblioteczkę wyłożoną setkami ksiąg na masywnych regałach spowijał półmrok. Chyba po raz pierwszy zdjął krzyż zawieszony nad drzwiami. Płomień co chwilę padał na jakieś dzieła o podobnych tytułach: „Okultyzm i mistycyzm”, „Przyzwanie demona. Poradnik dla początkujących” czy „Znaki ochronne ratujące dupę i duszę”. Starzec na wszelki wypadek jeszcze raz skropił pokój wodą święconą. Przetarł pot z czoła. Parę kropel spadło na pentagram narysowany na parkiecie. Starzec szybko poprawił rysunek kredą. Zebrał świece i ponownie je rozstawił. Nie mógł pozwolić na jakiekolwiek niedopatrzenie.

Jeden błąd i bach! – jest po drugiej stronie. Zabrał z biurka sztylet, który otrzymał od księdza, gdy podczas spowiedzi wspomniał o swoich koszmarach Broń podobno była nasączona duchową mocą i miała chronić go przed siłami nieczystymi. Zabawne, teraz z jej pomocą przywoła samego diabła. Po raz ostatni sprawdził, czy wszystko jest na miejscu. Amulety, znaki runiczne, zdjęcie żony, dzieci i teściowej. Jeśli nie zadziała litość, to może chociaż to ostatnie pomoże. Podszedł bliżej do kręgu. Wziął parę głębokich oddechów i wystawił prawą rękę tuż nad znakiem. Szybki paciorek i nieco dłuższe wyznanie skierowane do sekretarki przeleciały mu przez głowę. Mocniej ścisnął sztylet w prawej ręce. Pewnym ruchem przesunął ostrze po nadgarstku. Krew pociekła wolnym strumykiem. Nie bolało. Kątem oka spojrzał na apteczkę leżącą obok egzemplarza „Okultyzmu”. Teraz inkantacja. Nie będzie jąkania, już to przerabiał, żadnego jąkania. – Tttyy, ktttórrry ssprzeciiwiiłeś ssię Panu Niebiosss i kttórry osiiadłeś na piekielnym tttrronie,

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Diabeł tkwi w szczegółach pojaw się tu, bo krrrrew grzesznika wzzzywa. Cisza wciąż wypełniała gabinet. Antoni rozejrzał się i wyszeptał niepewnie: – Mam ciasteczka. Efekt był natychmiastowy. Pentagram rozjarzył się krwistoczerwonym światłem. Wszystkie świece nagle zgasły. Antoni cofnął się odruchowo, gdy z podłogi zaczęła wyłaniać się czyjaś głowa patrząca w stronę drzwi. Po chwili na środku znaku stał mężczyzna średniego wzrostu w czarnym garniturze. Popiół strzepnięty z ubrania powoli opadał na podłogę. Odwrócił się do starca. Jego oczy urosły do rozmiaru dorodnych pomarańczy. – Al... Al Pacino? – spytał z niedowierzaniem starzec, niekulturalnie wskazując palcem w jego stronę. – To nie tak – powiedział znany aktor. – Jestem diabłem. Ostatnio obejrzałem parę filmów z Keanu Reevesem i strasznie spodobał mi się „Adwokat diabła”. Szczególnie odtwórca mojej postaci. On ma styl. – Ściągnął marynarkę, pozostając w czerwonej koszuli. Usiadł na skórzanym krześle za biurkiem, gdzie zwykle przesiadywał Antoni. Starzec spojrzał na przecięty nadgarstek, z którego nie lała się krew. Diabeł uśmiechnął się, ukazując górne kły. – A to moment z „Constantine’a”. No, nieważne – powiedział, widząc nietęgą minę starca. – W czym mogę pomóc? Chociaż najpierw dawaj te ciasteczka. Antoni usadowił się na drugim krześle. Wyciągnął z kieszeni chustę i przetarł nią czoło. – Cia... ciasteczka? Mmyyślałem, że to tylko głu... inkantacja – ugryzł się w język. Nie daj Boże obrazić szatana. – Kiedyś tej części nie było. Jednak twoi poprzednicy musieli ją dopisać. Jestem żarłoczny. To gówno, co jem tam u siebie, nijak mi nie wystarcza. Jeśli jednak nie masz... – Mooże jednak coś znajdę – powiedział szybko starzec i niemal wybiegł z pokoju. Zszedł na dół do kuchni. Przeszukał wszystkie szafki. W końcu wygrzebał jakieś ciastka z Biedronki. Przyjrzał się opakowaniu. Cholera. Przeterminowane. No nic, muszą wystarczyć. Wrócił do gabinetu. Nie przypominał sobie, by, gdy wychodził, na biurku stały dwie szklanki, buteleczka czarnego trunku i paczka cygar. – Dawaj je. – Szatan wyrwał mu paczkę cia-

stek i pożarł, nawet jej nie otwierając. – Chrupkie. Lubię takie. Możesz się częstować. – Wskazał na stół. Starzec rozlał napój. Poczuł lekki zapach siarki. Łyknął. Było piekielnie dobre. Lżej mu się zrobiło, ręce już tak się nie trzęsły. Diabeł zapalił cygaro. – Taak... Kiedyś ten świat stanie się moim. Niech tylko trochę częściej mnie wzywają. A tak w ogóle, po co tu jestem? Nie wyglądasz na kogoś, komu czegoś brakuje. W domu pod dostatkiem, ładna żona i dzieci... – Skąd o nich wiesz? – Nie zapominaj, że jestem diabłem. Widzę wszystko, co masz pod ubraniem i w nim. Nawet zdjęcie teściowej. Aż tak bardzo ją kochasz? – spytał z lekkim uśmiechem. Zaciągnął się cygarem. Przez jego usta wyszły trzy szóstki. – Te amulety i runy też widzę. Przed kim chcesz się obronić? Przede mną? Nie bądź śmieszny. Mógłbym już teraz zabrać cię do piekła. Antoni przełknął ślinę. – Twoje szczęście, że nie chcę. Lubię poznawać ludzi i ich grzeszki. Zobaczmy. – Oczy Ala Pacino stały się zupełnie białe. Po chwili wróciły do normalności. – Ho, ho! Widzę, że ciekawe życie masz. Szczególnie te wcześniejsze lata. Narkotyki, gangi, więzienie wojskowe. Hmm... Później zmądrzałeś. Nawet kasy martwego staruszka nie przetrwoniłeś. To czego w końcu możesz chcieć? Sławy? W twoim wieku za bardzo się nie przyda? Bogactwa? Już przecież masz. Ach... Chyba się domyślam. – Znów się uśmiechnął. Za każdym razem, gdy to robił, Antoni czuł dreszczyk przebiegający po plecach. – Chcę jednak, byś sam to powiedział. – Młodość – wychrypiał staruszek. Diabelski trunek dał się we znaki. – Daj mi wieczną młodość. Uśmiech szatana jeszcze bardziej się rozszerzył. – Twoja marna dusza ma być warta wiecznej młodości? Nie przeceniasz się przypadkiem? Po co ci ona? – Z wiedzą, którą teraz posiadam, nie będę popełniał błędów z przeszłości. Wymyślę nowe technologie, stanę się sławny jako młody geniusz. Pieniądze i kobiety same do mnie przyjdą. Antoni nalał sobie jeszcze. – Podoba mi się ten wzrok – powiedział diabeł. – Ta żądza, chciwość i to samolubstwo. A co z ro-

QFANT.PL - numer 8/11

53


POLECANKI opowiadanie

Herman Żatuchin

54

dziną? Zostawisz ich tak po prostu? – Walić żonę i dzieci! – uderzył w blat stołu. – Poślubię lepszą. Ta nawet cycków nie ma. Szatan wstał i zaczął przeglądać bibliotekę starca. – Szkoda trochę takiego dobrego lekarza. – Dobry Jezu, powiedział to z czułością?! – Twój wybór. – Pstryknął palcami. Alkohol i inne przedmioty zniknęły. Zamiast nich pojawiły się pióro i pergamin. – Musisz to podpisać. Własną krwią, oczywiście. – I to wszystko? – Nagle starzec nabrał podejrzeń. – Dostajesz moją duszę, a ja otrzymam to, co chcę? A co się stanie, jeśli zginę jako młody człowiek? Bo tylko ciało mi odmładzasz. – Trafisz do mnie. Zostaniesz sługą. Gdybyś nie odprawił rytuału i przesiedział parę tysięcy lat w czyśćcu, może trafiłbyś do nieba. Jednak patrząc na twoją przeszłość... – Pokręcił głową. – Dobra, podpisuj to szybciej. Mam kilka tysięcy innych ciastek do zjedzenia. – Czyli wystarczy nie umrzeć? Proste. – Wziął pióro i zanurzył je w dłoni. Zamaszysty podpis wkrótce zdobił pergamin. Szatan schował przedmioty do marynarki. – To wszystko – powiedział. – Ciesz się młodością. – Klasnął w dłonie i zniknął. Antoni poczuł, jak zaczyna ubywać mu brody i zmarszczek, jak wracają dawne siły. Dopiero teraz zauważył, że jest w domu rodziców. Jego dawny pokój również był na piętrze. Nie miał tu lustra, więc poszedł do łazienki. Krzyk radości wypełnił małe pomieszczenie. Znowu ujrzał młodzieńczy zarost, głowę pokrytą burzą włosów oraz własne, prawdziwe zęby. Zajrzał do spodni. Ucieszył się, bo sporo zaoszczędzi na viagrze. Nagle zachciało mu się jeść. Zszedł na dół, by zrobić sobie kanapkę. Po paru minutach siedział za stołem, podgryzając przekąskę i czytając poranną pocztę. Jeden list szczególnie zwrócił jego uwagę. – Wezwanie do wojska – mruknął. – To nic. Dwa lata przelecą, potem zacznę żyć na poważnie. „Nie, mój drogi, nie zaczniesz” – zagrzmiał głos w jego głowie. Antoni zamarł. „Nie przybywa ci

lat. Będziesz wiecznym dziewiętnastolatkiem. Czas się dla ciebie zatrzymał. Dla wojska też. Jest takie powiedzenie: diabeł tkwi w szczegółach”. – Ale... ale jak to? Przecież miałem być geniuszem! Miałem dostać Nobla, zacząć żyć od nowa… „Jestem szatanem. Zawsze znajdę jakiś haczyk, by jak najprędzej ofiara do mnie przyszła. Nie sprecyzowałeś, ile chcesz mieć lat. Teraz, Antoni, będziesz za to płacił. Tak samo, jakbyś płacił za całe zepsute życie. Od grzechów tak łatwo nie odejdziesz. Zapamiętaj to sobie”. Głos zamilkł. Młodzieniec wstał powoli i chwycił nóż kuchenny. Krew z jego nadgarstków zaczęła płynąć wolnymi strużkami. *** Diabeł patrzył na stygnące ciało starca. Pokiwał głową i zerknął na drogi zegarek na prawym nadgarstku. Położył już prawie wypalone cygaro na kraj stołu. – No, czas już na parę tysięcy kolejnych ciastek! Przecież takich debili jak on jest mnóstwo… W pokoju coś pstryknęło. Zapach siarki wypełnił pokój, a cygaro zgasło.

Herman Żatuchin Urodzony w 1995 roku. Słucha muzyki rockowej i z chęcią przerabia ją na akordeon. Od czasu do czasu patrzy przez przeziernik karabinka. Pisaniem zajął się od maja 2010 roku. Uwielbia nurt fantasy, w którym zresztą tworzy. Marzenie: wydać powieść.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



Darkaraghel

POLECANKI opowiadanie

Darkaraghel

56

Biała Kozetka

P

amiętam, że jako dziecko uwielbiałem oglądać soniczne burze i ogniste sztormy szalejące po pustyniach Merkurego. Z zapartym tchem śledziłem buchające jęzory płomieni i taniec sonicznego wiatru, oblewany blaskiem złotokrwawych chmur. Już wtedy, zza szyby orbitalnej stacji Adracus Prime, oddzielony od serca konfliktu bezpiecznym pasmem próżni wiedziałem, że będę walczył. Będę walczył o Ziemię. Ojciec opowiadał mi o początkach. Opowiadał, jak napięcie między rasą Ludzi a Zeverów rosło, aż w końcu niczym wezbrany wrzód pękło i rozlało się po naszym małym świecie, na zawsze odmieniając jego oblicze. W roku 2012 wszystko stało się jasne. Ziemia dostała wiadomość, że nie jesteśmy już sami we wszechświecie. Pomniki ego i poczucie bezpieczeństwa roztrzaskały się w zderzeniu z okrutną rzeczywistością. To był początek nowego świata, ale dla wielu oznaczał też jego koniec. Całe narody szalały, przywódcy apelowali o spokój, a zewsząd czuć było zapach zbliżającego się konfliktu. Na początku były jeszcze jakieś złudzenia, ale potem nawet z nich nas odarli. Może i dobrze. Ziemia otrzymała wiadomość, że jesteśmy nikim, a już na pewno nikim szczególnym. Cała nasza historia, wynalazki i tradycje narodowe okazały się być gównem. Jak się dowiedzieliśmy, obserwowano nas bardzo uważnie, tak jak sumienny rolnik z troską dogląda swojej farmy. Bo byliśmy niczym innym jak eksperymentem. Próbą stworzenia czegoś inteligentnego z papki krwi i tkanek. Na nieszczęście dla Zeverów intelekt obudził w ziemianach świadomość, a ta już za cholerę nie chciała przyjąć do wiadomości, że czas jej wolności właśnie się skończył. Wraz z wybuchem pierwszych bomb plazmowych i świstem energetycznych włóczni runęły wszystkie fundamentalne zasady Kościoła. Nie było już boskich praw, przykazań czy też zaleceń. Nie było bowiem Boga. Byliśmy dziećmi kosmitów, stworzonymi na użytek zabawy w nową cywilizację. I na pewno nie byliśmy jedynymi. Przez dziesiątki lat ludzie wznosili oczy

do gwiazd z pytaniem, czy jesteśmy sami w tym bezgranicznym świecie. Wielu naukowców XXI wieku poszukiwało pośród odległych galaktyk śladów obecności innych inteligentnych ras. Szukaliśmy tak daleko, a przegapiliśmy wszystko to, co mieliśmy pod nosem. Zeverowie wcale nie przybyli z daleka. Oni zawsze tu byli. Setki międzygwiezdnych krążowników wyłoniły się pewnego dnia z wnętrz kraterów ciemnej strony Księżyca, gdzie zeverskie miasta drążyły swe mroczne korytarze. Gówno wiedzieliśmy o kosmosie, a nasza technika była wtedy w powijakach. Tak miało być, Zeverowie tak właśnie chcieli. Nie ma nic lepszego niż błoga ignorancja. Oznajmiono nam, że jesteśmy szczęściarzami. Miliony lat temu Zeverowie wybrali na osiedleńczą planetę Marsa, lecz mimo usilnych starań i dokładnych wyliczeń coś poszło nie tak i wszystko zdechło, zdziesiątkowane przez jakiegoś paskudnego mikroba. Ot, jedno poletko zamieniło się w ugór, więc spróbowali szczęścia z Ziemią. Naszą nagrodą było oczywiście służenie Panom Świata, które miało rozpocząć się od zaraz. I o to rozpętało się prawdziwe piekło. Skuci kajdanami niewolnictwa, przytłoczeni możliwościami naszych stwórców nie mieliśmy szans w bezpośrednim starciu. Ludzki duch jednak nigdy się nie załamał i po ogromie lat, dziesiątkach nieudanych powstań i nauce, jaką wyciągnęliśmy z naszych błędów, udało się obudzić nową republikę. Republikę Tery, zwaną też ostatnim bastionem ludzkości. To tu pośród pustyń Merkurego i płaskowyżów Wenus wznieśliśmy dumnie sztandary naszej niepodległości. To tu, korzystając z najnowszych zdobyczy techniki i wynalazków naszych wrogów, pracowaliśmy nad planem kontrataku. Tu szkoliliśmy naszych żołnierzy, tu żyliśmy i umieraliśmy. I to tutaj robiliśmy wszystko, aby wyzbyć się ego i swoich ludzkich słabości, bowiem to one doprowadziły nas do upadku i okresu niewolnictwa, nazwanego „Czarnym Millennium”. Jest rok 3015, a nasza wojna wciąż trwa i zdaje się nie mieć końca. Jestem sierżant Jungar Briggs ze szturmowego oddziału Pustynnych Diabłów i wierzę tylko w to, że tych skurwysynów da się zabić. Da się, bo robię to już od dawna.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Biała Kozetka *** Cisza otulająca równinę Beledha miała tylko uśpić ich czujność. Wraz z pierwszym oddechem nadchodzącego sztormu powietrze wypełniły ostre drobiny pustynnego piasku. Soniczna burza zbliżała się z każdą chwilą. Coraz częściej jej ryk i towarzyszące mu głębokie dudnienie przetaczały się pośród pomarańczowo-czerwonych chmur. Briggs z wściekłością splunął na ziemię. – Srał to pies! – warknął. – Jeszcze tego nam brakowało. – To soniczny sztorm? – spytał kapral Wade. – Taa, doktorku, soniczny demon. – Splunął. – Że też mi, kurwa, przydzielili taką sierotę jak ty… Niewysoki i szczupły kapral z medyków polowych, Paul Wade Pallar wyglądał przy ogromnym, czarnoskórym Briggsie jak zlękniona mrówka przy rozjuszonym słoniu. Misja ratunkowa w głąb terytorium wroga miała być jego chrztem bojowym. Z każdym kolejnym spojrzeniem na Wade’a Briggs uświadamiał sobie, że ten, kto podjął decyzję o ich współpracy, musiał mieć nierówno pod sufitem. Kapral był świeżo po studiach i miał za sobą kurs przygotowawczy medycyny bojowej, czyli jak to zwykł mówić sierżant: „w dupie był i gówno widział”. To nie mogło się udać. Briggs co jakiś czas zatrzymywał się i z politowaniem patrzył, jak jego partner niezdarnie brnie w wydmowych zaspach, gubi broń i zatacza się od koszmarnego upału. – Spójrz tam, żółtodziobie. – Sierżant wskazał coś swoim muskularnym łapskiem. – Co? – A jajco! Nie mam już do ciebie zdrowia, matołku. Plączesz mi się pod nogami jak nieporadne szczenię, obiecałem cię zabrać, bo dałeś słowo, że nadążysz. Nie za mną – przerwał kapralowi, gdy ten otwierał już usta – za pustynią! Patrz uważnie. Wiatr wzmagał się coraz bardziej, ale skupiając wzrok, Wade mógł dostrzec zarys kanionu, który malował się przed nimi. Na tle pomarańczowego piasku wyglądał jak paskudna, czarna szrama. – To tam? To przesmyk Ikara? – spytał kapral, nie odrywając wzroku od kanionu. – Uhm, owszem. To tam trzymają cel naszej misji. Psiona S’hiiru. Jednego z wybawców naszej

rasy – zarechotał. – Dlaczego kpisz?! – wybuchł niespodziewanie Wade. -– Przez setki lat mieliśmy dość dowodów na to, że siła psionów to nasza najpotężniejsza broń przeciw Zeverom! Mógłbyś się ukorzyć przed ich potęgą, ale dla takiej kupy mięsa to na pewno zbyt wiele, co? Briggs spojrzał w oczy partnera. Odwaga kaprala dziwnym trafem szybko zaczęła się ulatniać. Czarnoskóry sierżant chwycił kaprala za szyję i zbliżył swoją twarz do jego tak, że Wade bez trudu dostrzegł, ile Briggs ma zaskórników na nosie. – Mógłbym ci tak przyjebać, że zdechłbyś z głodu w locie. Ale ty nie stanowisz dla mnie wyzwania, a ja szukam już tylko takich, co to mogą mi sprawić trudności. – Wskazał ręką niknący w wirującym piasku kanion. – Oni są tam. Ty jesteś mi potrzebny, mimo wszystko, więc może zaczniesz szukać wrogów po właściwej stronie barykady, co, doktorku? – Eee, sorry. – Ja ci, kurwa mać, dam sorry… – Rzucił kaprala na piasek. – Rusz dupę, idziemy. Ledwo skończył, a jego oczy poszerzyły się jak u dzikiego zwierza, który właśnie zwietrzył niebezpieczeństwo. Szybkim ruchem ramienia zdjął przytroczoną do pleców broń. Wśród huczącego wiatru i piaskowej zawieruchy stary żołnierz dostrzegł przemykające sylwetki. Wysokie, żylaste, o podłużnych czaszkach zakończonych rogowatymi wypustkami, wewnątrz których jarzyły się trzy pary czerwonych ślepiów. Lekkie pancerze i energetyczne włócznie nie pozostawiały wątpliwości – skauci. Briggs dotknął klamry od pasa. Zagwizdało, zabłyszczało i teleporter z Adracus Prime w mgnieniu oka zmaterializował wokół sierżanta czerwono-czarny pancerz. XC VibraTron I przeszedł już swoje, ale Briggs kochał te starą puchę ponad wszystko i za nic nie chciał jej wymienić. Nim jeszcze pierwsi zeverowscy skauci wyłonili się z wirującego piasku, Briggs zaryczał jak ranny zwierz i nacisnął spust. Termiczno-jonowy automat Black Ice zarechotał w stronę nacierających wrogów, dosłownie rozpuszczając jednego z nich w powietrzu. Ciągła seria rozpalonych jonów rozdawała wrogom bolesną śmierć. Kilku zginęło od razu. Tych, co zakradli się od tyłu, powaliła fala uderzeniowa z impulsowych butów sierżanta. Rozpalona lufa

QFANT.PL - numer 8/11

57


POLECANKI opowiadanie

Darkaraghel karabinu huknęła w hełm skaczącego na Briggsa skauta, gruchocząc mu czaszkę i rozchlapując czarny mózg. Black Ice ucichł. Wokół leżało sześć drgających trucheł. Sierżant opuścił karabin i przymknął oczy. Spośród szumu wirującego piasku i zawodzącego wichru Jungar próbował wyłowić nienaturalne odgłosy. Lekki metaliczny odór, jakim cuchnęła ich biała skóra, śnił mu się po nocach, a syczący oddech i mlaszczące skrzelopłuca, jakie mieli w miejscu ludzkich żeber, przyprawiał go o dreszcze. Nigdy by tego nie zapomniał. Gdzieś piasek przesypał się nierównomiernie, gdzieś wiatr zatrzymał się na chwilę, uwalniając ze swych kleszczy nietypowy dźwięk. Sierżant Pustynnych Diabłów miał lepszy słuch niż nautilus… Z karabinu bezszelestnie wysunął się czerwony, laserowy bagnet. Briggs upadł na kolano i gwałtownie obrócił się do tyłu. Zeverski lord nadział się na ostrze karabinu, zabryzgując twarz sierżanta fioletową posoką. Jungar wcisnął spust. Wnętrzności czarnego lorda wyleciały przez plecy, rozchlapując się na piasku. Ogromny dowódca wrogiej rasy zapiszczał przenikliwie i zawisł bezwładnie na broni. Jego soniczna mieczo-włócznia zgasła i schowała swe śmiercionośne ostrze do niewielkiej, zdobnej laski. Briggs splunął na ziemię. – Wstawaj, co się tak gapisz?! Przed nami długa droga, doktorku. Przerażony Wade kręcił z niedowierzaniem głową. Pierwszy raz widział coś takiego. – Na dziś mam chyba dość wrażeń… – Nie pierdol, dopiero się rozkręcam. – Nie wątpię, ale mieliśmy umowę, prawda, sierżancie Briggs? – ton głosu i grymas na twarzy kaprala zmieniły się diametralnie. Jungar westchnął tylko głęboko. – Taa, niech będzie. W końcu umowa, to umowa. *** Pokój nie należał ani do tych największych, ani też najwygodniejszych. O dziwo, był też całkiem biały i miał aż nazbyt miękkie ściany. Briggs nie cierpiał tego koloru, a tutaj to białe gówno wręcz paliło go w oczy. Do tego brak świeżego powietrza i zapachu rzezi nie działał na jego steraną

58

wojną duszę zbyt kojąco. Sierżant wyłożył się wygodnie na skórzanej kozetce i pociągnął wody z miętą i cytryną. – Ach, jakże brakuje mi tego cudnego mojito z wenusjańskich barów u wybrzeży Morza Meleskiego – rozmarzył się. Podenerwowany Wade pstryknął palcami. – No, dosyć tego, Johnny. Wracamy do rzeczywistości. – To jest rzeczywistość, doktorku – odparował tamten agresywnie. – To, w czym ty żyjesz, to kłamstwo. – Mieliśmy umowę – kontynuował, gdy sierżant zrobił kwaśny grymas. – Umówiliśmy się na wyprawy do pańskiego świata w zamian za informacje, sierżancie, pamięta pan? – Pamiętam, kurwa. Tylko nie mów do mnie Johnny, matka tak do mnie mówiła, a ona już nie żyje, zajebały ją te maszkary, więc słowo „Johnny” naprawdę konkretnie mnie wkurwia! OK?! – Jasne, sierżancie. – Już lepiej. – Więc wróćmy do twoich kontaktów z najbliższymi. Z twoją żoną na przykład. Ona i jej siostra zgodnie twierdzą, że podczas miesięcznej eskapady w północnych kordylierach, jaką odbyłeś wraz z rodzicami, zdarzył się tragiczny wypadek, w którym oboje zginęli. Twój ojciec i twoja matka. Ich śmierć dogłębnie tobą wstrząsnęła, a niemożność uratowania ich, gdy staczali się w przepaść, mogła wywołać u ciebie wstrząs, który zaowocował w pełni rozwiniętą psychozą. – Weź sobie schowaj te gadki w buty, Wade, mam klepki na swoim miejscu. Moją matkę rozerwały na strzępy te maszkary, już ci mówiłem setki razy! A ojciec… ehh… wiesz dobrze, że był pilotem. Eskadra Biały Piorun, major międzygwiezdnej floty z kilkoma odznaczeniami, do czasu, aż wpadli w zasadzkę urządzoną przez tych skurwieli. – Hmmm. A co powiesz na temat białego koloru? – Spierdalaj. Zabierz mnie do mojej kwatery. – Do izolatki chciałeś powiedzieć? Johnny, od kilku lat jesteś w szpitalu. Zdajesz sobie w ogóle z tego sprawę? – Szpitale, jakie pamiętam, to te na stacji Adracus Prime. Rzadko tam bywałem, tylko raz, jak nie dało się zacerować domowym sposobem tych paskudnych ran po cięciach energetycznym szponem.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Biała Kozetka – Który mamy rok, Johnny? – Bury, wypierdalaj. W interkomie przy drzwiach zabrzęczał metaliczny, kobiecy głos. – Doktorze Wade, pańska żona prosi, aby odebrał pan córkę z lekcji tańca, jak będzie pan jechać do domu. Ona niestety nie jest w stanie się wyrobić przed wieczornym spotkaniem. – Dobrze, proszę przekazać, że już jadę. Muszę się zbierać – dodał, odwracając się do pacjenta – jutro dokończymy, sierżancie. – Kurewsko będę tęsknić, powiem ci. Wade pokiwał z politowaniem głową. – Ehh, sierżancie, sierżancie. Niech mi pan powie, zanim został pan sierżantem, to przecież był pan cywilem. Podobno żył pan ze swoją żoną tu na ziemi w Seattle. Monica podobno bardzo lubiła pańską pracę, przypomni mi pan, co pan wtedy robił? – No, wiesz…te, no, interesy. – Aha, ale jakie? – No różne. – Aha, a gdzie? – No, stary, wszędzie, jak to interesy. – A coś bliżej? – Sam wiesz, jak to jest z interesami, robisz, co możesz, żeby utrzymać się na powierzchni, więc raz to, raz tamto. – Tak, oczywiście, a coś konkretniej? – Najróżniejsze rzeczy. – Znaczy, takie drobne sprawy, tak? – Niekoniecznie, zależy co i dla kogo, drobne, średnie, no i poważne biznesy też się kręciło. – A tak, jasne, a dla kogo pan pracował, sierżancie? – Dla wielu osób. – A może pan pamięta jakąś taką osobę? – Chłopie, weź ty się palnij w łeb, a kto by ich wszystkich spamiętał! – Monica twierdziła, że zniknął pan z domu na blisko dwa lata, po czym odnaleziono pana w Europie. – No jasne, pracowałem już wtedy dla rządu, to jest dla wojska. – Czyli już nie był pan cywilem? – Wtedy nie. – A wcześniej? – Wcześniej tak. – Kiedy to było? – No, jakiś czas temu, sam wiesz, sierżantem jestem już od dawna.

– Czyli w Europie był pan na misji? – Jasne. – Wojskowej? – I tak, i nie. – Więc cywilnej? – Niedokładnie. – A co pan dokładnie robił, panie Briggs? – Sam wiesz, różne bajery, drobiażdżki, to tu, to tam. Różności. Doktor Paul Wade miał już dość. Serdecznie dość. Zdawkowo pożegnał się z pacjentem i wyszedł, zamykając za sobą miękko obite drzwi. Polecił strażnikowi zamknąć pacjenta i skierował się do szatni. Za oknem padał zimny wrześniowy deszcz. Tu w Seattle zawsze leje. Postawił na sztorc kołnierz płaszcza, założył kapelusz i zabrał parasol. Już miał wychodzić, coś go jednak tknęło. Drzwi do białego pokoju z kozetką znów stanęły otworem. – Wiedziałem, że zaraz wrócisz, maszkaro – warknął Briggs. Wade uśmiechnął się pod nosem. – Nie odpowiedział mi pan. Który mamy rok, sierżancie? – Przecież ci mówiłem. Od cholery razy. Trzy tysiące piętnasty. – Jest rok dwa tysiące jedenasty sierżancie. – Doktor pomachał pacjentowi dzisiejszą gazetą. – A na horyzoncie nie ma żadnych zeverskich statków. – Taa, wierzę, bo muszę. Spierdalaj – warknął, pokazując doktorowi środkowy palec. Gdy przekręcał się na kozetce, coś rzuciło mu się w oczy. Zdobna laska… Briggs zawył i rzucił się na zdezorientowanego lekarza. Seria ciosów zwaliła z nóg młodego terapeutę. – Tyyy skurrrwielu, wykradasz dla nich informacje! Jebany agencie, zapierdolę cię na śmierć, kurwa!!! – wrzeszczał, miażdżąc przerażonego doktora drzwiami. – Krwiii!!! Zeverskiej krwiii!! Zdrajco, umrzesz! Trzask paralizatora, łoskot zwalającego się ciała i chrupot zakładanych kajdanek. To usłyszał poturbowany Wade, gdy strażnicy podnosili go z ziemi. – Nic panu nie jest, Paul? – Nie, wszystko OK. – Zwariował chyba, co mu się stało? Nie kwa-

QFANT.PL - numer 8/11

59


POLECANKI opowiadanie

Darkaraghel lifikował go pan jako niebezpiecznego. – Każdy dzień przynosi coś nowego. – Wade wzruszył ramionami i poprawił zgniecione okulary, w których popękały szkła. – Pięknie, kurwa. Strażnik wstydliwie zarechotał. – Dobra tam. – Machnął ręką Wade. – Śmiejcie się, ale jego do izolatki i zaraz przepiszę mu nową dawkę leków. Trzeba go będzie odizolować na stałe, taka sytuacja nie może się powtórzyć. *** W gabinecie Paula Wade’a paliło się skąpe światło. Był już spóźniony, ale nim wyjedzie po córkę, chciał koniecznie wykonać jeszcze jeden telefon. – Dobry wieczór, pani Moniko – jego głos stał się ciepły i współczujący. – Mieliśmy kolejny atak…Tak…Bardzo mi przykro…Cyklofrenia

pani męża znacznie się pogłębiła w ciągu ostatniego roku… Proszę mi wierzyć, że nie jestem zwolennikiem takich metod… Zrobiłem, co się da… Jako lekarz tak uważam… Tak… oczywiście, proszę to przemyśleć, nie musi się pani spieszyć… Wiem, że to straszna decyzja… Tak… nazywa się lobotomia… To jedyne wyjście… Proszę przyjąć wyrazy ubolewania… Dobranoc. Lampka zgasła. W ciemnym korytarzu prowadzącym do wyjścia na podziemny parking słychać było tylko echo obcasów i stukot zdobnej, drewnianej laski. Na zewnątrz było chłodno i cicho. Ulewa ustąpiła lekkiej mżawce, której nie można było już nazwać deszczem. Na parkingu było chłodno i cicho. Wade wsiadł do auta, i zaczął wsłuchiwać się w muzykę deszczu dzwoniącego o karoserię. Prawą dłonią gładził położoną na fotelu laskę i jej liczne, dziwne zdobienia. – Prawie nas odkryli, co? – zagadnął do drewnianego przedmiotu i przebiegle się uśmiechnął, gdy po żłobieniach przebiegło zielonkawe światło. Dr Paul Wade spojrzał na świecący na niebie księżyc. – Kolejny wizjoner unieszkodliwiony. Już niedługo nadejdzie czas. Nasz czas, moi bracia…Do zobaczenia. – rzekł, a jego oczy zabłysły upiorną czerwienią. Biały lexus ruszył z piskiem opon w stronę rozświetlonego centrum.

Ernest Dziedzic

60

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


8ZEBXOJDUXP

W almanachu m.in. nowela Teda Chianga, Iana McDonalda, Iana R. MacLeoda, Johna Scalziego Charlesa Strossa. Teksty Krokรณw nagradzane Hugo, Nebulฤ , Locusem, World Fantasy, Sturgeonem

XXX TPMBSJTOFU QM

Projekt: Tadeusz Meszko

QPMFDB


Sławomir Zieliński

POLECANKI opowiadanie

Sławomir Zieliński

62

Homo Infectus

N

ajgorsze zawsze jest przebudzenie. Gdy ciało z trudem dochodzi do siebie, umysł nadal walczy strzępami snu z jawą i ostatecznie przegrywa, jak zwykle zresztą. Otwieram więc oczy leniwie, bez pośpiechu. Należy wstać, a tu przenikliwe i obezwładniające zimno. „Cholerny niedobór surowców!”. Dżdżysty, ponury poranek wita mnie jak zwykle tym samym: powiewem beznadziei. Już dawno przestałem odczuwać zniechęcające poczucie pustki, jakie wypełniło nas po wojnie. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że wrogów już nie ma, a co za tym idzie nie ma żadnej nadziei, a każdy poranek będzie taki sam. A w dodatku przerywany uporczywym, tępym i dudniącym w każdym atomie egzystencji: Rrrummmp! Najtrudniej wyjść spod ciepłej kołdry. Zetknięcie się z chłodem otoczenia zniechęca, ale konieczność to konieczność. Słabe światło energooszczędnej żarówki stara się zapewnić równowagę pomiędzy nocą a mrocznym dniem. Cienka poranna kawa grzęźnie w ustach. Rzut okiem za okno: znowu mży. Depresja to tutaj stan normalności. Pół wieku po zwycięstwie nad „cywilizacją kapitalizmu” odczuwamy przygnębiający brak wroga. Jazda metrem bywa uspokajająca. Człowieka nie zajmuje to, co dookoła, bo nic nie widać. Można zaryzykować i pogrążyć się w rozmyślaniach, w ślepej wędrówce po najciemniejszych zakamarkach swego bytu. A cały rytm dnia w takt dudniącego zewsząd, przenikającego niepostrzeżenie, rytmu pracy kafarów: Rrrrummmp! Rrrrummmp! Wnętrze metra jest słabo oświetlone – oszczędności w energii nałożone na ludność cywilną obowiązują wszędzie i wszystkich! Brudne szyby przesłaniają wnętrze ziemi – tej ziemi. Wyciągam gazetę, która w dotyku przypomina papier toaletowy. W prasie jak zwykle to samo: ograniczenia, nowelizacje, przepisy i aktualizacje dotyczące stanu wykopalisk oraz badań nad „źródłami” energii alternatywnej. Całość w duchu apelu o oszczędności! Paradoksalnie wygląda to tak, że tracimy resztki zasobów energetycznych do ożywienia potencjalnego „źródła” nowej energii, chociaż nie ma pewności, czy owo źródło nie okaże się,

jak podejrzewają niektórzy naukowcy, plazmatycznym lejem? Natężenie energii skumulowanej w próbach „udomowienia” wszędobylskich kwarków mogło okazać się niebezpieczne. Trzeba było wryć się na odpowiednią głębokość w ziemię, potem ustawić tam „łapkę” i czekać. Gdyby udało się uwięzić kwarka, choć na ułamek nanosekundy spowolnić jego pęd, wówczas magneton zassałby go do siebie w akcelerator i….. strach pomyśleć. Jeden biedny, schwytany kwark mógł, hipotetycznie, zamienić akcelerator w jedną wielką czarną dziurę. Hipotetycznie, bo gdyby się nie wymknął – co było mało prawdopodobne i tu tkwił problem – tylko pozostał w magnetonie, wówczas wyprodukowana przezeń energia spaliłaby rdzenie. Skoro marny rozszczepiony atom zniszczył kawał świata, to strach pomyśleć, co mógłby kwark? W efekcie materia stałaby się energochłonną plazmą, gorącą niczym słońce zapadające się w sobie. Pod Warszawą powstałaby czarna dziura i po chwili zwaliłaby się nam na głowy cała ludzkość. Wolę czarne dziury w moich snach. Jadąc metrem możemy w miarę swobodnie myśleć. Przepływ energii metra zakłóca sygnał przekaźników wbudowanych w nasze ciała. W dniu naszych narodzin władza wmontowuje każdemu Infix – mikroskopijne nanoprzekaźniki krążące w płynie rdzeniowym, które sterują funkcjami życiowymi strzegąc właściwego poziomu radiacji. W rzeczywistości służyły do kontroli całego układu nerwowego. Wszyscy określali je potocznie mianem wszczepki. Przestaliśmy być Homo Sapiens, a zaczęliśmy być Homo Infectus. Wychodzę z metra i zmuszam się, by przestać myśleć. Gdy działają Infix i Sprzęgło, jesteśmy online. Sprzęgło jest neutralnym łącznikiem pomiędzy naszymi impulsami mózgowymi a władzą. Ono odczytuje i interpretuje nasze myśli. Robi to szybciej, niż my sami i władza. Możliwe nawet, że jest odpowiedzialne za nasze myśli. Na zasadzie „kontrolowanego odbicia”. Uporczywe dudnienie z każdym stopniem pokonywanych mozolnie schodów jest coraz intensywniejsze. Rozglądam się dookoła: ciągnące się po horyzont betonowe łąki, w których przeglądają się błotniste chmury. – Witaj, Igor? – delikatny, choć stanowczy i władczy głos sprowadza mnie do rzeczywistości. – Dlaczego się nie odezwałeś? Wczoraj wieczorem byłam taka samotna….

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Homo Infectus – Nadja….! – jak zwykle zatyka mi dech. Wysoki Komisarz Łączności Republik Związku z Moskwy. Mieszka w kwadrancie notabli, daleko stąd. Śliczna blondynka o nogach do samej ziemi, jędrnych piersiach i wspaniałym tyłeczku, która – nie wiedzieć czemu – upatrzyła sobie właśnie mnie! „Upatrzyła” to trafne sformułowanie, gdyż wobec tych z Moskwy jesteśmy poddanymi. A ona nie mogła się nudzić! Często powtarzała, że lubi tę naszą romantyczną, chwiejną naturę. – Wybacz – Rrrrummmp! – ale – Rrrrummmp! – byłem potwornie zmęczony. Musiałem decyfrować jakieś dziwne przekazy z eteru. Kompletnie bezsensowna robota. – Co mówisz!? Nie słyszę przez te cholerne kafary! Mów głośniej! – Nachyliła się ku mojej twarzy i z miejsca uderzył mnie jej niespotykany, elektryzujący zapach. – Może mi powiesz, co tu znowu robią? – krzyknąłem jej do ucha, nieco za głośno, bo skrzywiła usta i cofnęła się. No tak, brak mi tej wyrafinowanej delikatności sybaryty. Nie odpowiedziała. Tuż po wyjściu z tunelu metra każdego powala i przytłacza piętrzący się aż po gęste, błotniste chmury, gmach Rządu. Monstrualny budynek, na którego powierzchni w gładkiej poświacie przeglądają się bezkarnie brudne chmury – nasze dzieło! Uzupełnieniem krajobrazu są masywne rusztowania kafarów, dźwigające gigantyczne kliny, unoszone ogromnymi pokładami energii ku górze i spuszczane z impetem w dół! Dziurawiły Ziemię z maniakalnym uporem, jakby chciały sięgnąć samego jądra i wyrwać z jej wnętrzności to, co jeszcze posiada cennego. Nasza historia była prosta. Tuż po pokonaniu Hitlera alianci uderzyli na bolszewików, uprzedzając tym samym ich atak. Na nieszczęście agresorów Rosjanie też mieli bombę atomową. Ponieważ nie zdążyli jej przetestować w Kazachstanie, zrobili to na terytorium wielu krajów, których nazw nikt już nie pamięta. W jednej chwili ogromny pas Europy Zachodniej zamienił się w pokrytą popiołem pustynię. Wyspy Brytyjskie zaś stały się odizolowanym miejscem, gdzie, niczym na Galapagos, zdewoluowały człekotwory – wsteczne gatunki humanoidalnych. Na wschodzie Amerykanie szybko podpisali z Japonią i Chinami pokój na warunkach sprzed wybuchu konfliktu. Europa przestała istnieć, a wraz z nią prawie siedemset milionów ludzi. Na Dalekim Wschodzie zginął prawie miliard.

Afryka umarła z głodu i nikt się nią już więcej nie przejmował. W obawie przed radioaktywną chmurą klimatolodzy rozpostarli nad naszymi głowami niczym dywan, gęste i chłonne kłęby pary radiożerczej. Miała nas uchronić przed śmiercionośnymi skutkami wojny atomowej. Udało się kosztem widoku nieba. Teraz nikt o nim już nie pamiętał. – Tędy! – Nadja złapała mnie pod rękę i pociągnęła za sobą w kierunku stojącego obok samochodu. Nie potrafiłem się jej oprzeć i podążyłem pokornie za towarzyszką, choć siedziba Rządu była widoczna zewsząd. Pojazd jechał w nieznanym mi kierunku. Kątem oka obserwowałem zmieniający się krajobraz. Gdzieś na marginesie świadomości kołatała się myśl, że powinienem iść do pracy, ale niespecjalnie mnie to obchodziło. Nadja mogła usprawiedliwić moją nieobecność na tysiące sposobów. – Dokąd jedziemy? – zapytałem po chwili bez przekonania. Zauważyłem, że jechaliśmy tunelem. Nie znałem tej trasy. Nadja poczęstowała mnie papierosem z ekskluzywnego, afgańskiego tytoniu. Nagle uszy odmówiły posłuszeństwa. Na krótką chwilę ciemność przerodziła się w oszałamiającą jasność, by po chwili na powrót zapaść się w mroku. A potem głuchy, stłumiony jęk. Jakby ziemia westchnęła z rozpaczą, wydając z siebie ostatnie tchnienie. Potem pustka i cisza. Zmysły igrały z moim mózgiem. Czułem, że przestaję być sobą. *** Oddychałem głęboko i ciężko. Krew pulsowała w skroniach, a na plecy wystąpiły krople potu. Słyszałem jedynie przyspieszone dudnienie własnego serca. Po chwili poczułem na policzku metaliczny chłód posadzki, na której leżałem. Uniosłem się na rekach i uklęknąłem, przykładając dłoń do podłogi i badając jej dziwną strukturę. Metal, a jednak nie metal. Kładę się na powrót, przylegając całym ciałem do podłoża. Uspokajam oddech, czując przyjemny chłód. Z błogiego stanu odrętwienia wyrywa mnie trzask. Jakby ktoś otwierał dawno nieużywany zamek. Jasny prześwit rozszerza się a na jego tle majaczy postać. Zbliża się, schyla i podaje mi dłoń. – Witaj, Igor. Czekaliśmy na ciebie. – Ale ja do nikogo się nie wybierałem – jęknąłem żałośnie – jechałem do pracy! Kim jesteś?

QFANT.PL - numer 8/11

63


POLECANKI opowiadanie

Sławomir Zieliński

64

– Nazywam się Ka`i – Dopiero po chwili dociera do mnie, jak dziwnie brzmi jego głos. Spółgłoski gardłowe jakieś takie za bardzo gardłowe. – Chodź ze mną! Idziemy ciemnym korytarzem. Ściany pulsują delikatnym światłem, a niewielki obłok skrywający się pod jej powierzchnią podąża za mną na wysokości twarzy. Mam wrażenie, jakby ktoś uważnie obserwował mnie z drugiej strony. Przecieram kąciki oczu i podążam za Ka`iem. Jest ubrany w białą, bawełnianą koszulę i takież luźne spodnie. Blada, niemal biała skóra i jasne włosy. Idzie spokojnie, zdaje się, że płynie. Chcę zapytać, dokąd idziemy. – Dowiesz się – uprzedza mnie krótko i zdecydowanie. Nagłe, choć delikatne drżenie pod stopami sprowadza na twarz Ka`ia ledwie dostrzegalny strach, który stara się przede mną ukryć. Wiem, jak wyglądają oczy kogoś, kto się boi. Szkolili nas na ten temat w Departamencie. Ka`i przyspieszył kroku. – Pewnie zastanawiasz się, gdzie jesteś? – Pyta po chwili krępującego milczenia. – Tak, byłbym wdzięczny, gdybyś mi to wyjaśnił. – Tak, jak ty jesteśmy ludźmi, tylko z troszkę innych czasów – zaczyna dobrotliwie. Odnoszę wrażenie, że rozmawia jak z idiotą. – To są jakieś inne czasy? Przepraszam, ale już przestaję rozumieć. Przeniosłem się w czasie? – Szczegóły poznasz później. Powinieneś wiedzieć, że niedługo wrócisz do swojego dawnego życia. – Jak to…dawnego? – Tamto chwilowo zostawiłeś. Tutaj obowiązuje nieco inny czas. Można rzec, że równoległy do twojego, chociaż to stwierdzenie nie oddaje istoty sprawy. Choć stosujemy inną rachubę, to w rzeczywistości jesteśmy tacy sami, tyle, że wyprzedzamy was o jakieś dwadzieścia pięć tysięcy lat. Poszliśmy innym wariantem rozwoju, i zaczęliśmy nieco wcześniej od was. – Nieco? – Nie udaję już ani zdumienia, ani bezradności. – Czas nie ma tu znaczenia. Ważniejsze, że nie popełniliśmy tych błędów, co wy. Błędów. Delikatnie powiedziane! – Inne dziedzictwo genetyczne, chociaż należymy do tego samego gatunku i mamy wspólną historię. Przynajmniej do pewnego momentu.

– Więc jak to możliwe, że dzieli nas taki szmat czasu? Nie odpowiedział. Idziemy dalej w absolutnej ciszy. Niekończące się korytarze, pulsujące światło i stan absolutnego odprężenia, towarzyszący mi od chwili przebudzenia. Gdziekolwiek byłem, kontrastowało to z moją Warszawą. Stanęliśmy przed ścianą. Ka`i uniósł lewą dłoń i kolejne niewidzialne drzwi ukazały mi moją „Przestrzeń”. – Wejdźmy. Puste owalne pomieszczenie. Sterylnie czyste i jasne. Żadnych okien. Czyżby coś ukrywali? – Spędzisz tu trochę czasu, Igor. Więc pomyśl sobie, jak chciałbyś, aby wyglądała twoja Przestrzeń. Jest synapsycznie zsynchronizowana z twoją wyobraźnią. Cokolwiek sobie wymyślisz, ona to zracjonalizuje. – Jedyne obrazy, jakie mam w głowie to…. moja Warszawa. – Rozumiem, że nie chciałbyś do niej wracać, przynajmniej teraz. Masz do wyboru kilka opcjonalnych racjonalizacji. Oto one. Przeglądam zmieniające się co kilkanaście sekund rzeczywistości. W końcu otumaniony decyduję się na otoczenie w stylu Zen, cokolwiek by to miało znaczyć. Chatka na skraju jeziora, a w tle góry i to, czego dotąd nie było mi dane widzieć – słońce i bezchmurne niebo. Siadamy na drewnianej ławeczce pod chatą. – Zapewne masz wiele pytań. Od czego chcesz zacząć? W oddali słyszę śpiew ptaków, po niebie sunie leniwie stado żurawi. Lekki wietrzyk porusza drzewami. Czy muszę cokolwiek wiedzieć? Tyle, że to, co widzę, nie jest prawdziwe. Ale czy to, co widzę na co dzień, czyż też oddaje istotę rzeczywistości? – Skąd ta różnica czasowa? – pytam jakby od niechcenia, wciągając głęboko w płuca krystalicznie czyste powietrze. Nawet bryza jest tu odczuwalna. Niesamowicie realny program. – Co wiesz o początkach ludzkości? – Najstarsze szczątki homo sapiens odkryto w Gruzji. Jakieś sto tysięcy lat temu. Potem długo nic się nie działo, aż jakieś czterdzieści tysięcy lat temu człowiek pojawił się w Europie. Reszta to już nieustanna walka o przeżycie z humanoidami zastanymi na kontynencie. Ka`i pokiwał głową z uśmiechem. Dopiero teraz mogłem mu się przyjrzeć uważniej. Skóra na twarzy idealnie gładka, biała, a pod nią led-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Homo Infectus wie dostrzegalne żyłki. Delikatny, lekko zadarty nos i wąska broda. Przypominał zniewieściałego chłopca. Gdy na mnie patrzył, w jego oliwkowych oczach tliła się jakaś niemoc, rezygnacja i rozczarowanie. Żadnego błysku, żadnych emocji. – Co do dziejów Europy, to mniej więcej się zgadza. Straciliście naprawdę wiele lat na to, aby zdobyć hegemonię i wyprzeć, a potem zniszczyć inne gatunki. Robicie to zresztą do dziś. Przytaknąłem, obserwując rybaka na łódce zarzucającego w oddali sieci. Po co to robił? – Tyle tysięcy lat walki i agresji uczyniło z was żądne krwi i mordu drapieżniki. Takiego dziedzictwa nie sposób się pozbyć. Pierwszy homo sapiens pojawił się w południowej Afryce sto trzydzieści tysięcy lat temu. – Gdyby wujaszek Stalin pochodził z Afryki, to też by nas tak uczono – zażartowałem niby od niechcenia. – Dość szybko zaczął się rozwijać, doskonaląc własną kulturę, wolny od walki i polowania. Pierwsza cywilizacja powstała już sześćdziesiąt pięć tysięcy lat przed waszą erą. Pojawiły się

pierwsze wierzenia i język, który stał się kamieniem milowym. Dla porównania, wy od wynalezienia pisma do bomby atomowej potrzebowaliście jakieś pięć tysięcy lat. Zobacz, ile mieliśmy my! Po kilku tysiącach lat ludzie postanowili zasiedlić inne kontynenty. Australię, Azję południową i Amerykę Środkową. – Tam, gdzie nie było epoki lodowcowej – wtrąciłem, pusto wpatrując się w bezcelową pracę rybaka. Chciałem doń krzyknąć, że tu nie ma ryb! Ka`i przytaknął. – W chwili, gdy wy zakładaliście pierwsze osady na Bliskim Wschodzie, my wysyłaliśmy już statki załogowe w odległe galaktyki. Eksplorowaliśmy wszechświat, pozostając przed wami w ukryciu. – Skąd ta dysproporcja w rozwoju? – Istnieje wiele podgatunków homo sapiens, a wy jesteście stosunkowo najmłodszym. I zapewne, patrząc na to, co robicie, dość szybko znikniecie z powierzchni ziemi. Jeśli nie zabijecie się sami, to wkrótce nie będziecie mieli gdzie spokojnie żyć.

Kamil Dolik

QFANT.PL - numer 8/11

65


POLECANKI opowiadanie

Sławomir Zieliński – I tu zapewne dochodzimy do jakiegoś sedna? – z rozbawieniem spojrzałem mu w oczy. Ka`i uniósł brwi w geście lekkiego zdumienia. Chyba miał dość mojego narastającego odrętwienia. Ale zdawało mi się, że je rozumiał. W końcu wiedział dużo więcej niż ja. – Komputer może wyjaśnić ci szczegóły. Zawsze, gdy będziesz mnie potrzebował, zjawię się. A teraz do zobaczenia. Gdy odszedł, próbowałem skupić się na tym, co powiedział. Zawsze zastanawiało mnie, skąd u ludów starożytnych ta zdumiewająca zbieżność w rozwoju i pojawieniu się religii kosmologicznych? No i mityczna Atlantyda? Czyżby tak naprawdę ludzie oddawali cześć ludziom? – Komputer… – odzywam się niepewnie, wątpiąc w swój zdrowy rozsądek. – Proszę zlokalizować moje położenie. – Względem czego, Igorze? Sprecyzuj, proszę, swoją komendę. – Gdzie ja do cholery jestem? – udaję, że puszczają mi nerwy. – Zważywszy na twoją sytuację, Igorze, lepiej, żebyś tego nie wiedział. Cholera! To wiedzą, co dla mnie lepsze? Jakbym był ubezwłasnowolniony! Ale się nie poddaję. – Jaki mamy dziś dzień? Znowu drżenie pod stopami. Rozglądam się dookoła i dostrzegam delikatne wibracje w strukturze hologramu. Barwy falują i rozpływają się w bieli. Woda na jeziorze układa się w koncentryczne kręgi. – Jakiego cyklu? – Pytanie komputera ostatecznie pozbawia mnie złudzeń. Niczego się nie dowiem. Cholerna sztuczna inteligencja. – Nieważne – macham ręką, podnosząc się z ławeczki. Wchodzę do chaty, kładę się na materacu i zasypiam błogim snem. *** – Wstań, Igorze! Otwieram oczy i widzę nad sobą pochyloną postać Kai`a. W jego oczach dostrzegam niepokój. Przestępuje z nogi na nogę, jakby się niecierpliwił. Nie ponagla mnie jednak, zapewne z wrodzonej grzeczności. – Dokąd teraz? – Należy wyjaśnić ci kilka spraw i wytłumaczyć, do czego jesteś potrzebny.

66

– A skąd przeświadczenie, że jestem skory do pomocy? – pytam nieco przewrotnie. Ka`i odwraca się do mnie i wbijając we mnie lodowate spojrzenie pozbawia mnie wszelkich argumentów: „Bo chcesz wrócić do domu”. Znowu drżenie. Tym razem bardziej odczuwalne. Ka`i wychodzi z Przestrzeni na zewnątrz. Ja za nim. Znowu odnoszę wrażenie, że zza tych ścian coś mnie obserwuje. Tylko co? Kolejne niewidzialne drzwi. Tym razem pomieszczenie przypomina gabinet dentystyczny. Ka`i wskazuje mi fotel. Siadam niepewnie. Z sufitu wyłania się coś, co przypomina wojskowy hełm. – Załóż to – mówi Ka`i, podchodząc do stojącej w kącie konsoli. A co mi tam. Zakładam hełm i od razu żałuję. Całym ciałem wstrząsa przenikliwy i lodowaty dreszcz. Brak powietrza sprawia, że odczuwam, jakby coś wypruwało mi płuca na zewnątrz. – Spokojnie, to potrwa tylko chwilkę – słyszę w uszach głos Kai`a. Wcale jednak nie czuję się lepiej. Zaraz rozerwie mi klatkę piersiową…. Potem cichy jęk. Już nie wiem, czy mój. I cisza. – Uciekaj!!! – Nagły krzyk rozsadza czaszkę. Serce wali jak oszalałe. Ledwie łapię oddech. Ale czy to ja? Brak jakiejkolwiek identyfikacji z kimkolwiek. Trzask tuż nad głową wyrywa z chwilowego otumanienia. Rozglądam się nerwowo. Dookoła drzewa i śnieg. Kolejny trzask i spory kamień uderza w głowę. Masuję czubek głowy i na dłoni widzę krew. Znowu ból, tym razem w piersi. Zza drzewa wyłania się dziwna postać. We włochatej dłoni dzierży maczugę. Unosi ją i zbliża się. Teraz, niejako instynktownie, już wiem, co znaczy: uciekaj. Biegnę jak najszybciej przed siebie. Gałęzie ranią twarz, ale tego nie czuję. Coś pcha do przodu, każe przyśpieszać. Walczyć o życie. Za sobą słyszę chrapliwy oddech. – Skacz! – Głos znajomy, dobywający się z okolic podwzgórza. Nadja? Znowu cisza i ciemność. Spadam w otchłań. Brak gruntu pod nogami. Ale już dociera do mnie, że jestem sobą. Czy aby nie za późno? – Wszystko w porządku? – Ka`i zdejmuje mi z głowy hełm i przygląda się z uwaga. Na jego twarzy daje się wyczytać grymas troski. Kiwam głową oszołomiony. Przecieram oczy. – Mały test – uprzedza. – Sprawdzaliśmy, czy wszystko z tobą w porządku. Możesz już wstać – mówi, odwracając się w moją stronę. Przygląda

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Homo Infectus mi się z pewnym podziwem. – Możesz odejść. Wracając do Przestrzeni rozmyślam nad tym, co mnie spotkało. Dam sobie rękę uciąć, że to był głos Nadji. Ale przecież nie jestem w Warszawie. Drgania, które powtarzają się coraz częściej, nie są skutkiem pracy kafarów. To niezawodne i wszechobecne: Rrruuuummmp! zna przecież każda komórka mojego ciała. – Jesteś na miejscu – głos komputera wyrywa mnie z zamyślenia. Drzwi rozsuwają się bezgłośnie. Spokój przerywa dziwne trzeszczenie. Rozglądam się za jego źródłem, ale już po chwili dociera do mnie, że to w mojej głowie. – Igor…. – nie da się ukryć. To głos Nadji! – Wszczepka! Zapomnieli o wszczepce! – Tak, zapomnieli, Igor. A raczej nie wiedzą, że to nasze urządzenie. Musisz wytrwać jeszcze trochę. – Jak to…. Gdzie ja do kurwy nędzy jestem? – Daleko – Nadja stara się być spokojna, ale nie jest. Wiem, kiedy jest zdenerwowana. – Jak dobrze, że namierzyliśmy twój sygnał. Nie uwierzysz, gdzie jesteś i kto cię przetrzymuje! Według ustaleń Departamentu to ludzie, tyle, że z innych czasów. Starsi od nas. I chyba pozbawieni adrenaliny. Ale poziom rozwoju ich technologii jest niewyobrażalny. Gdyby udało się co nieco od nich zapożyczyć. Igor, musisz nam pomóc! To dla nas ogromna szansa. – Czegoś ode mnie chcą? – Pewnie się tego nie dowiemy, ale dopóki działa wszczepka, Sprzęgło odczytuje wszystkie twoje bodźce. Musisz wytrwać jak najdłużej. – Czy to ty kazałaś mi…. Uciekać? – Tak. Właśnie analizujemy ich eksperyment. – Eksperyment? Nadjo, dlaczego akurat ja? *** – Wstań, Igorze. Chyba już pora, żebyś dowiedział się więcej. – To nie wiem jeszcze wszystkiego? – parskam ironicznie. – Chodźmy. Nie czas na złośliwości. Idziemy. Drżenia znowu zwiększyły natężenie i częstotliwość. Jest też więcej ludzi. Wszyscy w białych szatach, łysi albo blondyni. Kolejne niewidzialne drzwi rozsuwają się, a ja przecieram oczy ze zdumienia. Nogi uginają się pode mną. Ka`i popycha delikatnie mnie do środka. Z naprzeciwka pędzi w moją stronę ogrom-

na, jasna niczym słońce kula, która rozbłyskuje jednak na czymś, co przypomina pole siłowe. Odczuwam drżenie i…. już wszystko wiem. Gdy błysk gaśnie, dostrzegam źródło, skąd wystrzelono to coś, zapewne pocisk. Unoszę palec wskazujący przed siebie patrząc jednocześnie pytająco na Ka`ia. – To Australijczycy – mówi oschle. To, co widzę, przechodzi moje pojęcie. Jesteśmy chyba na orbicie Saturna. Znam zdjęcia planety zrobione przed kilku laty przez pierwszą sondę radziecką. Ale to, co przed chwilą do nas wypaliło, w niczym nie przypomina Sputnika. – To nieco wcześniejsi Australijczycy i bynajmniej nie znani ci aborygeni. To raczej Australijczycy współcześni nam, a właściwie to… coś, jak u was kuzyni. Tyle, że trochę wściekli na nas. Zaraz znowu wypalą. – Rodzinna kłótnia? – staram się żartować. – Więc dlaczego nie odpowiecie ogniem czy czymś tam? Chyba macie odpowiednią technologię? – Owszem, mamy – Ka`i dotyka delikatnie przycisków na konsoli i po chwili przede mną pojawia się kolejny ekran. Widać na nim asteroidę, która zmierza ku nam. – Schowamy się za nią – tłumaczy. – Jak wiesz, agresja nie leży w naszej naturze. – Więc dlaczego oni atakują? Przecież są waszymi kuzynami? – W trakcie swej wędrówki na północ Afryki i potem poprzez Azję musieli pokonać wiele niebezpieczeństw. Wykształciły się więc u nich odpowiednie geny związane z walką i przetrwaniem. A my…. – zamyślił się, pokazując mi jednocześnie palcem asteroidę – nie musieliśmy się przed nikim bronić przez dziesiątki tysięcy lat. – Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – nie przestaję drążyć. – Cóż…. Kiedyś po prostu zmusiliśmy ich do odejścia, gdyż…. – w tej chwili asteroida przesłoniła nam statek Australijczyków – było nas za dużo. Zrozum, to było bardzo dawno temu. Potem szukali nas kosmosie i całkiem niedawno wytropili w tych okolicach. Wygląda na to, że nie ustąpią. Musimy zatem nieco poprawić ewolucję i udoskonalić swoje układy nerwowe, i mamy nadzieję zrobić to z twoją pomocą. Gdy statek Australijczyków zniknął z pola widzenia, powiedział: – Czas na kolejne testy. Oczywiście nie masz nic przeciwko?

QFANT.PL - numer 8/11

67


POLECANKI opowiadanie

Sławomir Zieliński

68

Przytaknąłem z niechęcią, mając w pamięci minione doznania. Po chwili znowu znaleźliśmy się w tej samej sali. Tym razem jednak jestem gotowy na najgorsze. *** – Uff…. – osuwam się bezwładnie z fotela na podłogę i wymiotuję wprost pod nogi Kai`a. Ktoś podbiega i bierze mnie pod pachy. Przytomność odzyskuję dopiero w Przestrzeni. – Wszystko w porządku? Może wyjdziemy na świeże powietrze. Zrobię ci herbaty. – Testy okazały się sukcesem – mówi, siadając obok mnie. – Winniśmy ci podziękowania. – Za co? Może w końcu ktoś mi to wyjaśni? – Musieliśmy zaobserwować reakcje twojego organizmu na stres i niebezpieczeństwo, stąd te symulacje. Wyodrębniliśmy u ciebie dwa organy, które się wówczas zaktywizowały. W waszym podgatunku występują pewne cechy, których nam brak. My nie jesteśmy agresywni, nie widzimy celu w walce i eliminowaniu zagrożeń, bo jak dotąd żadne nas nie dotyczyły. Unikaliśmy Australijczyków, ale w końcu nas dopadli i teraz musimy walczyć. Wyodrębniliśmy więc u ciebie dwa ośrodki aktywizacji w sytuacji zagrożenia. – Ciałko migdałowate – wtrącam. – Tak to nazywacie? Cóż, niech i tak będzie. Drugi ośrodek znajduje się w twoim rdzeniu. Przypomina złożony komponent i jesteśmy w stanie go skopiować, a następnie imputować w swoje organizmy. To tylko kwestia czasu. Niestety…. – Ka`i zawiesił głos – pozbawimy cię go. Nasi neurobiolodzy stwierdzili, że musimy pobrać go od ciebie w całości. Kiwam głową, czując w sercu rosnącą radość. Pozbawią mnie wszczepki!

– Właściwie to już to zrobiliśmy. Gdy uda się nam ją powielić, zwrócimy ci ją na powrót. – Spogląda na mnie przepraszająco. Dureń nawet nie wie, jak się cieszę. I chyba nie ma pojęcia, co to oznacza dla nich. *** – Igor! – Nadja rzuca mi się w ramiona i ściska mnie mocno, bez skrępowania. – Jesteś bohaterem! Wiedziałam, że spiszesz się na medal! – A więc to jednak twoja sprawka? – pytam retorycznie. Komitet powitalny częstuje chlebem i wódką. Kwiaty, gratulacje i ordery. Za mną podąża Ka`i i pozostali. Ich miny mówią wszystko. Są zdezorientowani i zdumieni tym, co się stało. Posiedliśmy całą ich technologię, wiedzę, a przede wszystkim wolę w zamian za azyl i ochronę przed Australijczykami. Teraz nasza kolej.

Sławomir Zieliński Sławomir „Assarhadon” Zieliński, lat 32, historyk i germanista, nauczyciel, który w wolnych chwilach skrobnie to i owo w klimatach sf. Debiutował na łamach lipcowego SFFiH opowiadaniem „Niewymiary”, na stałe współpracuje z portalem Unreal-Fantasy. Pasjonat sztuk walki, wicemistrz Polski w combat aikido. Ojciec dwóch synów.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



Mateusz Budzyński

POLECANKI opowiadanie

Mateusz Budzyński

70

Narodziny Empaty

D

zień się kończył. Słońce zapewne niedługo zajdzie. Nie dało się określić jego dokładnego położenia, gdyż z każdej strony linię horyzontu zasłaniały gigantyczne mury drapaczy chmur. Potężny facet, owinięty od stóp do głów szarym prochowcem, szedł spokojnie jedną z bocznych uliczek. Nie spieszył się, wiedział, że ma dużo czasu, czekał do zmroku, żeby wykonać swoje zlecenie. W mroku nocy łatwiej się ukryć, łatwiej zatrzeć ślady i łatwiej zgubić pościg tutejszych stróżów prawa. Jego cel znajdował się niedaleko. Zapamiętał dokładnie podaną mu lokalizację. W jego branży nie mogło być mowy o pomyłce. Zbyt długo pracował na opinię najlepszego z najlepszych, żeby teraz stracić ją w tak głupi sposób. Fala wspomnień przeszła dreszczem przez jego ciało. To był pierwszy raz od dawna, kiedy podjął się zlecenia. Czuł się prawie tak, jak za dawnych lat. Jednak nie - nic już nie było jak dawniej. Miał około trzydziestki, jednak wśród jego krótko ostrzyżonych kasztanowych włosów przebijały się już pasemka siwizny. Szedł przed siebie, omijając ciemny zaułek, starał się nie zaglądać do niego. – Masz jakiś problem, cwelu? – Usłyszał i mimowolnie spojrzał w lewo, lokalizując źródło tego głosu. „Nie reagować na zaczepki”, jedna z reguł ulicy, która go wychowała, „ignorować, nie odwracać się”, jakoś nigdy nie nauczył się jej przestrzegać. W dziewięćdziesięciu procentach przypadków człowiek prowokowany słownie, lub potrącony „z bara” odchodzi bez uszczerbku, jeśli się nie odwróci. W pozostałych dziesięciu procentach, no cóż, może zostać pchnięty nożem, otrzymać cios w potylicę, lub zostać postrzelony, albo wszystko razem, kolejność dowolna. Mężczyzna w szarym prochowcu właśnie tak się tłumaczył… sobie samemu, ponieważ nikt z jego bliskich nie miał prawa wiedzieć, kim jest i co robi. Natomiast ci, którzy wiedzieli nie byli kimś, komu mógłby się zwierzać. Dlatego właśnie nauczył się zwierzać sobie samemu, bez tego dawno by zwariował. W tej chwili starał się przekonać wła-

sne sumienie, że naprawdę reaguje na zaczepkę z ostrożności, a nie ma po prostu ochoty na rozróbę, rozgrzewkę przed zleceniem, likwidację kilku wyrzutków społecznych, tak po prostu, dla własnej satysfakcji. Dawno pogrzebane w pamięci odczucia odżyły z wielką siłą w chwili podjęcia zlecenia. „To wszystko dla Leo” – powtarzał w myślach, jednak w rzeczywistości wcale nie był tego pewien. Mówi się, że zły człowiek nie wie, że jest tym złym, tak, jak wariat nie wie, że jest wariatem. Być może w małym stopniu rozgrzeszało go to, że się nad tym zastanawiał. Cokolwiek nim nie kierowało, spojrzał w kierunku, z którego dobiegł głos. W zaułku, przy rozpalonym z odpadków ognisku, siedziało kilku przedstawicieli złotej młodzieży, których zakupy odzieżowe ograniczały się zapewne do sklepów sportowych, od święta jubilera, a może zaopatrywali się za jednym zamachem na bazarze, nieważne. Największy z nich, wygolony na łyso, ze złotym kolczykiem w nosie patrzył na mężczyznę gniewnym wzrokiem. – Pytałem, czy masz jakiś problem – powtórzył. „Żebyś wiedział, że mam.” Pomyślał facet w płaszczu. „Mój syn jest śmiertelnie chory, nie stać nas na jego leczenie, żona myśli, że zostałem w pracy po godzinach, a ja zabieram się znów za coś, do czego obiecałem sobie nigdy więcej nie wracać. Ale dla ciebie i kolegów to chyba zbyt skomplikowane.” – Odwrócił wzrok i kontynuował marsz. Nazywał się Marcus Silver, jednak nie było to jego prawdziwe nazwisko. Był sierotą, jakich wiele błąkało się po ulicach Miasta, bardzo wcześnie nauczył się walczyć o przetrwanie. Od małego był w tym dobry, zaczynał od drobnych kradzieży i włamań, jednak w Mieście ten, kto działa sam, musi zginąć. Oczywiście istniały jakieś władze miejskie, ale naprawdę w Mieście rządził Lord. Żaden złodziej, włamywacz, czy paser nie mógł działać bez jego wiedzy i przyzwolenia. Marcus nigdy nie spotkał Lorda osobiście, jednak to właśnie on był najczęściej jego zleceniodawcą. Jako utalentowany włamywacz, został szybko dostrzeżony przez ludzi Lorda. Wtedy otrzymał propozycję nie do odrzucenia. Dostał fałszywą tożsamość, apartament, broń, jaką tylko sobie zażyczy, a w zamian musiał tylko wykonywać zlecenia. Krótko mówiąc, został płatnym mordercą na usługach mafii. Za każde zlecenie otrzymywał ogromne sumy. Szybko zwalczył w sobie opór przed zabijaniem, stając się zawodowcem w każ-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Narodziny Empaty dym calu. „Robię to, żeby przeżyć” – powtarzał sobie – „Nic innego nie umiem, w niczym nie jestem tak dobry”, w ten sposób zagłuszał wyrzuty sumienia, gdy był młody. Wiedział, że eliminował wyłącznie kanalie, ludzi niewygodnych dla Lorda. Niemal całą swoją młodość spędził wykonując zlecenia. Był jak cień: szybki i nieuchwytny. Wrogowie Lorda szeptali o nim, nie wiedząc nawet, kim może być. W ich umysłach rodziły się najdziwniejsze wizje demona, który przychodzi nocą i ucisza niewygodnych. Ale dziesięć lat temu nastąpił przełom. Marcus postanowił zainwestować część zarobionych u Lorda pieniędzy w swoje wykształcenie. Poszedł do prywatnej szkoły dla dorosłych. Poznał tam dziewczynę. Nie, nie uczennicę, on przychodził się tam uczyć, podczas gdy ona odrabiała miesięczne praktyki. Przepaść pomiędzy nimi była ogromna, a mimo to zaiskrzyło. Marcus przez cały czas był bardzo skryty. Zanim nie związali się na stałe, Marianna nie dowiedziała się, gdzie mieszkał. Związek kwitł, a Marcus zdał sobie sprawę, że ją kocha. Pewnego dnia Marianna przyszła do niego z wiadomością. Spodziewała się dziecka, jego dziecka. To wydarzenie sprawiło, że Marcus postanowił zerwać z dotychczasowym życiem. Tak po prostu – „Bo tak będzie lepiej”. Marianna nie wiedziała o niczym, a nie chciał również, żeby dziecko dowiedziało się, jak tatuś zarabiał na życie. Poszedł do faceta, który do tej pory przekazywał mu polecenia Lorda. Oddał klucze do apartamentu i większość pieniędzy, które u niego zarobił. Facet posługiwał się ksywą Cyngiel. Znał go od bardzo dawna, właściwie, to on odnalazł Marcusa i zaproponował mu pracę dla Lorda. Przez te wszystkie lata czuwał nad nim, zapewnił mu szkolenie w sztukach walki i posługiwaniu bronią, przynosił mu zlecenia i wypłacał zapłatę. Marcus miał wrażenie, że przez te wszystkie lata Cyngiel ani trochę się nie postarzał. Cały czas ten sam cwaniaczek, średniego wzrostu, z wiecznym drwiącym uśmieszkiem na twarzy, ubrany w swój nieśmiertelny szary, paskowany garnitur i kapelusz w stylu gangsterów z czasów prohibicji. Tego dnia spojrzał na Marcusa z niedowierzaniem. Obiecał przekazać jego „rezygnację” Lordowi. W ciągu kilku dni miał otrzymać odpowiedź. To były jedne z najdłuższych dni w życiu Marcusa. Wiedział, czego mógł się spodziewać: zgoda, odmowa, albo kula w łeb. Ale nie zamierzał zmieniać decyzji. Był zakochany, a ludzie

w tym stanie rzadko zachowują się racjonalnie. W międzyczasie znalazł pracę, jako magazynier na dziennej zmianie i wynajął mieszkanie, gdzie zamierzał zamieszkać z Marianną i dzieckiem. Jej rodzice byli starej daty, więc młodzi musieli poczekać z przeprowadzką do ślubu. To był wieczór, piątego dnia po rozmowie z Cynglem. Klapka na listy w drzwiach zaskrzypiała, Marcus powoli zwlókł się z kanapy przed telewizorem, po robocie był cholernie zmęczony. Przy drzwiach leżała biała koperta. Otworzył ją drżącymi dłońmi. W liście napisane było tylko: „Spłaciłeś swój dług, a oto premia” – podpisane – „Lord”. Oprócz listu koperta zawierała mały plik banknotów. Radość w sercu Marcusa mieszała się ze strachem, mimo wszystko wiedzieli, gdzie go szukać. Jednak już jakiś czas później zapomniał o tym zmartwieniu. Marianna została jego żoną, a kilka miesięcy później urodził się im synek. Dali mu na imię Lionel, ale ojciec zawsze nazywał go Leo. Marcus nie widział świata poza żoną i synem, powoli zapomniał, jak wyglądało jego wcześniejsze życie. Te dziewięć lat upłynęło jak sielanka. Jednak każde szczęście kiedyś się kończy. Dla nich dzień, gdy Leo zemdlał w szkole, był najgorszym dniem w życiu. Diagnoza lekarza była bezlitosna – białaczka. To wydarzenie wstrząsnęło ich całym światem, zburzyło to, co Marcus starał się zbudować zrywając z przeszłością. Leczenie Lionela było długie i kosztowne, ale mimo to jego rezultaty były powolne i nie gwarantowały całkowitego wyzdrowienia. Było jasne, że ani Marcus ze swoją pensją magazyniera, ani Marianna z pensją nauczycielki nie byli w stanie pokryć wszystkich wydatków. Oczywiście istniały różne fundacje, ale żeby uzyskać ich pomoc potrzeba było lat biurokracji. Ale Lionel nie miał tyle czasu. Marcus podjął decyzję. Postanowił wrócić do pracy dla Lorda. Nie zamierzał o tym mówić żonie, ani tym bardziej synkowi. Poprzedniego dnia wieczorem Cyngiel przyniósł mu zlecenie. Jego celem był przywódca rumuńskiego gangu – Vasile Lascar, on i jego ludzie od miesięcy zajmowali się rozprzestrzenianiem na ulicach Miasta nowego narkotyku. Było to wyjątkowe gówno, produkowane w podłych warunkach, mocno uzależniające i szybko wykańczające. Lord nie zamierzał dłużej tego tolerować. Cyngiel i jego ludzie namierzyli siedzibę Vasile’a, a Marcus otrzymał zadanie usunięcia go z tego świata.

QFANT.PL - numer 8/11

71


POLECANKI opowiadanie

Mateusz Budzyński

72

Z zadumy wyrwało go szarpnięcie za ramię. Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z zakolczykowanym łysym przywódcą dresiarzy. Marcus nie należał do niskich, ale żeby patrzeć wrogowi w oczy musiał nieznacznie podnieść wzrok. W dłoni dresiarza błysnął nóż sprężynowy, a po jego bokach wyrosło dwóch towarzyszy o podobnej aparycji. -– A teraz opróżnij kieszenie – warknął przywódca dresiarzy. Ruch Marcusa był szybki i zdecydowany, silnym uderzeniem kolana, z trzaskiem zaatakował jądra dresiarza. Gdy padał, z jego miny można było wyczytać, że prawdopodobnie odrzuciło je aż do gardła. Następny z napastników został trafiony pięścią, gdy unosił do góry swoje wielkie ręce, uderzenie w krtań pozbawiło go przytomności, osunął się na ziemię bezwładny jak szmaciana lalka, natomiast trzeci uciekł z piskiem, gdy na jego czole zaświeciła czerwona kropka celownika laserowego z glocka dobytego przez Marcusa. Przez chwilę patrzył na przeciwników leżących na ziemi oraz na szybko oddalającego się trzeciego dresiarza. Odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie, nie zamierzał marnować amunicji. Pokonał wszystkich, nie zabił żadnego „Trup to zawsze problem, zwłaszcza taki, za którego nikt nie zapłaci” – pomyślał, chowając broń do kabury pod pachą. Miał rację, nawet tutejsi skorumpowani, fajtłapowaci i zastraszeni policjanci musieli zainteresować się trupem wielkiego dresiarza zabitego w dogasającym co prawda, ale zawsze świetle dnia. Zlecenia wykonywane dla Lorda były pod tym względem „czyste”, jego ludzie wiedzieli, komu zapłacić, kogo zastraszyć i za jakie sznurki pociągnąć, żeby nikt nawet nie zapytał o ofiarę zlecenia. Tak, jakby nigdy nie istniała. Zaczynało się ściemniać. Marcus był już na miejscu, z bezpiecznej odległości obserwował miejsce wskazane przez Cyngla. Budynek był wysoki i obskurny, pokryty odpadającym białym tynkiem ozdobionym wielkim, czerwonym graffiti. Na parterze znajdował się jakiś klub, dyskoteka, czy inna tancbuda. Łupanie techniawy roznosiło się na całą dzielnicę. Wejścia pilnowało dwóch karków w garniturach i okularach przeciwsłonecznych. Wyglądali na zwykłych pozerów, ale Marcus czuł, że znali się na swojej robocie. Poza tym i tak nie zamierzał używać głównego wejścia – za dużo świadków. Obserwował okolicę z dachu budynku przylegającego do siedziby Vasile’a. Lascar nie był na tyle głupi, żeby pozostawić

to miejsce bez nadzoru. Marcus zdjął snajpera przy pomocy struny fortepianowej. Był to szybki i cichy sposób na usuwanie wartowników nie powodując podniesienia alarmu. Struna była bronią znacznie poręczniejszą od noża, bez trudu przecinała szyję razem z krtanią i tętnicą, zatrzymując się dopiero na kręgach. Szanse na przeżycie – zero, szanse na krzyk – zero, szanse na wykrycie – zero. „Panie władzo, jestem muzykiem i struna mi pękła”, Marcus przypomniał sobie, że faktycznie kiedyś tak się tłumaczył i zdusił w sobie chęć wybuchnięcia śmiechem. Pomimo choroby syna wydawał się zimny i opanowany, nie myślał o problemach, o tym, co zastanie, gdy wróci do mieszkania, co zobaczy, gdy obudzi się rano. Nie, teraz nic nie zaprzątało mu głowy. Był w trakcie zlecenia. To była jego odskocznia, parszywy azyl płatnego mordercy dręczonego problemami codzienności. Być może okłamuje sam siebie, robi to też dla siebie samego. Dosyć czekania. Dawno nie czuł tego dreszczyku przed wykonaniem zlecenia. Wybrał okno. Nie było zabezpieczone, bez trudu udało się je podważyć i wślizgnąć do środka. Marcus domyślał się, że Lascar musi znajdować się na ostatnim piętrze. Jak na wielkiego szefa przystało, zapewne lubi patrzeć na świat z góry. O dziwo klatka schodowa nie była pilnowana. Zdumiewający brak ostrożności, jak na bossa rumuńskiej mafii. Korytarz ostatniego piętra również niestrzeżony. Dziwne. Marcus instynktownie wyczuwał, że coś jest nie tak, jak powinno. Ale nie zamierzał się wycofać. Miał zadanie do wykonania. Od tego zależało życie Leo… i jego czyste sumienie, chciał mieć pewność, że zrobił dla syna absolutnie wszystko, co było w jego mocy. Pod drzwiami w końcu korytarza prześwitywało światło. Marcus czuł, że tam znajdzie Lascara. Ruszył powoli w stronę tych drzwi. Spodziewał się po drodze ataku z każdej strony, jednak nic takiego nie nastąpiło. Zdecydował się na szybkie otwarcie drzwi kopniakiem, trzymając w ręku odbezpieczoną broń. Spodziewał się serii z kałacha, lub wystrzału z shotguna, ale na pewno nie tego, co zobaczył. Vasile Lascar, Marcus rozpoznał go od razu dzięki fotografii dostarczonej przez Cyngla, siedział rozwalony na kanapie, wyglądał okropnie, jego włosy był poplątane i przetłuszczone, twarz pokryta brudnym, kilkudniowym zarostem, spoglądał naokoło mętnym wzrokiem, był kompletnie naćpany, widać nawet on nie po-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Narodziny Empaty trafił sobie odmówić rozprowadzanego specyfiku. W okolicach jego krocza znajdowała się głowa skąpo ubranej kobiety, kaskada jej czarnych włosów zakrywała twarz ukrywając równocześnie to, co robiła, choć łatwo można było się domyślić celu jej położenia. Marcus spojrzał na oboje z politowaniem. Jednak to nic nie zmieniało. Podjął się zlecenia i musiał je wykonać. Kropka celownika laserowego pojawiła się na czole Lascara, jak natrętny czerwony owad, którego nikt nie odpędza. Po chwili huk wystrzału przerwał ciszę. Głowa Vasile’a odskoczyła do tyłu, obryzgując deszczem kropelek krwi kanapę i włosy kobiety, która była na tyle naćpana, że nic nie zauważyła i kontynuowała wcześniejsze zajęcie. Marcus nie zamierzał jej zabijać, nie było takiego zlecenia. Błysnął flesz kieszonkowego aparatu cyfrowego, musiał mieć dowód dla Cyngla. Nie spieszył się, wiedział, że budynek nie był pilnowany, poza snajperem, którego zdjął. Było bardzo wątpliwe, że karki z dołu dosłyszały huk wystrzału, który utonął w całej kanonadzie dźwięków z klubu. Teraz wystarczyło się tylko wycofać i zniknąć, zanim ktokolwiek odkryje zwłoki. Albo zanim kobieta lekkich obyczajów oprzytomnieje na tyle, żeby krzyknąć. Póki co, miała pełne usta roboty. To było proste zlecenie. Marcus czuł, że jest coraz bliżej uleczenia Leo. Szczęście wypełniało jego serce. „Oby więcej takich zleceń” – pomyślał. W takim nastroju wyszedł z pokoju na ciemny korytarz i skierował się w stronę schodów. Znowu naszło go to dziwne przeczucie. „Coś jest nie tak”. Instynktownie odwrócił się na pięcie. Spodziewał się wynajętego siepacza, ale na pewno nie tego, co zobaczył. W jego stronę, niczym poskręcane, rozczochrane zombie sunęła powoli stara, przygarbiona kobieta. Jej rysy twarzy zdradzały, że musi być matką Lascara. Była ubrana w etniczny strój, jej oczy, pokryte bielmem błyszczały w ciemności. Była niewidoma, ale Marcus czuł, że wiedziała, gdzie jest i co zrobił. Mijała właśnie drzwi pokoju, z którego wyszedł, gdzie leżały zwłoki jej syna. W jej dłoni błysnął krótki zakrzywiony nóż o zdobionej rękojeści, skierowany ostrzem w dół. Stara kobieta szeptała coś, Marcus nie rozumiał słów, musiało to być po rumuńsku, jednak zjeżyło mu włosy na głowie. Stał i patrzył jak sparaliżowany, podczas gdy ona się zbliżała. Jej szept narastał, stawał się coraz głośniejszy. Marcus chciał sięgnąć po broń. Nie zamierzał zabić kobiety, postrzelić w nogę, obezwładnić, unieruchomić… Jednak nie zdążył. Jej ręka z nożem uniosła się. Ostatnie słowa niemal wykrzyczała, po czym ręka opadła, wbijając nóż w jej serce. Marcus patrzył, jak osuwa się bezwładnie na podłogę, jej niewidome oczy zdawały się nadal patrzeć na niego. Marcus czuł, że wraca mu władza w kończynach. Jego ciałem wstrząsnął irracjonalny, pierwotny lęk. Nie zamierzał tam zostać ani chwili dłużej. Odwrócił się i ruszył biegiem do schodów. Był roztrzęsiony i zlany zimnym potem. Pierwszy raz

Krzysztof Trzaska

QFANT.PL - numer 8/11

73


POLECANKI opowiadanie

Mateusz Budzyński

74

czuł się tak po wykonanym zleceniu. Doświadczył już w życiu strachu, bał się o Leo. Jednak to, co czuł było dla niego zupełnie nowym, nieznanym uczuciem. Czekał w uliczce za swoim domem, gdzie umówił się z Cynglem. Ciężko oddychał, nie mógł zapomnieć śmierci tej kobiety. Nie potrafił tego zrozumieć i to najbardziej go przerażało. Z zamyślenia wyrwał go głos. – Trzepałeś się kiedyś paralizatorem? Podobno daje niezłe doznania. – Cyngiel wynurzył się z mroku. Marcusowi zrobiło się lepiej. – Więc czemu nie spróbujesz? – odpowiedział, starając się ukryć drżenie głosu. – Wolę, żeby kto inny naraził swój interes na ryzyko, zanim sam spróbuję. – Cyngiel uśmiechnął się szerzej. – Dosyć pierdół, jestem zmęczony, przejdźmy do rzeczy. – Zadecydował Marcus. – Masz dowód? – Marcus pokazał zdjęcie. – Dobrze, oto zapłata. – Cyngiel wyciągnął grubą kopertę. – Tak na marginesie, coś mi mówi, że nie pośpisz spokojnie tej nocy. – Marcus chciał zapytać „Dlaczego?”, ale zanim zdążył, zleceniodawcy już nie było. Do mieszkania wszedł cicho, starając się nie wydać żadnego hałasu, który mógłby obudzić żonę lub syna. Trudno byłoby wytłumaczyć powrót z pracy z bronią. Zwykle po robocie wracał do swojego dawnego apartamentu, żeby obmyć się z krwi, ale tym razem zlecenie poszło na czysto, nie było czego zmywać. A tak naprawdę, to cholernie bał się stąd ruszyć, nie zamierzał już nigdzie iść. Przyniesienie broni do domu było czymś lekkomyślnym, nieodpowiedzialnym i zwyczajnie głupim. Naraził się w ten sposób na odkrycie tego, co robi przez żonę albo, co gorsza, syna. Jednak w tym momencie nie potrafił myśleć w tych kategoriach. Pragnął tylko być przy nich, spojrzeć na swojego śpiącego syna, poczuć ciepło ciała żony w łóżku, tego, co miał na co dzień, jednak w tej chwili było to szczytem jego marzeń, byle tylko zapomnieć o tym, co się zdarzyło. Marcus odwiesił płaszcz do szafy. Zamierzał właśnie schować glocka do kasetki, którą trzymał w biurku, wyjął go z kabury i położył na stole. Zegar na korytarzu wybił północ. Głowa Marcusa eksplodowała bólem. W jego mózgu ponownie pojawił się obraz Lascara rozwalonego na kanapie, następnie usłyszał huk wystrzału, a głowa Marcusa odskoczyła do tyłu, jak głowa jego ofiary. Ból rozsadzał czaszkę, palił

go od środka, jakby naprawdę to on otrzymał postrzał w głowę. Zamroczyło go, ścięło z nóg. Marcus opadł na kolana. Był przerażony i oślepiony bólem. Resztki zdrowego umysłu nadawały jeden sygnał „Nie możesz krzyknąć!”. Dusił w sobie krzyk, zajęczał, ale nie zamierzał pozwolić sobie na więcej. Ból szalał, świdrował jego umysł. Marcus nie wytrzymał, chwycił glocka i przystawił sobie do skroni. Palec wskazujący spoczął na spuście, zamierzał go nacisnąć. – Tato, wróciłeś? – Usłyszał za plecami. Ból zniknął, Marcus był zmęczony, na granicy obłędu, ale już go nie bolało. Nie od razu się odwrócił. Najpierw musiał zadbać, żeby Leo nie zobaczył broni. Szybko wsadził glocka do szuflady i równie szybko odwrócił się w stronę synka. Na szczęście Leo był zaspany i nic nie zauważył. –Tak synku, jestem tu – odpowiedział Marcus, starając się sprawiać wrażenie, że nic mu nie jest. – Miałem zły sen. Bałem się o ciebie, tato. – Niepotrzebnie, widzisz, że nic mi nie jest. Wracaj spać. –Posiedzisz ze mną trochę? – Leo spojrzał na ojca błagalnym wzrokiem. – Tak. – Razem poszli do pokoju Lionela. Marcus nie miał pojęcia, co mu się przed chwilą stało. Czuł tylko, że to nie był jednorazowy przypadek.

Mateusz Budzyński Rocznik 1987, od urodzenia zamieszkały w Puszczykowie pod Poznaniem, student ostatniego roku filologii nowogreckiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Posiada uprawnienia opiekuna zwierząt egzotycznych, zdobyte we wrocławskim ogrodzie zoologicznym. Pracuje obecnie jako sprzedawca RTV i AGD. Od dziecka wychowany na dobrej fantastyce, ciężkim rocku i serialu „Z Archiwum X”. Interesuje się terrarystyką, od lat hoduje gady, płazy i owady, kryptozoologią, literaturą fantastyczną i podróżniczą oraz mitologiami świata. Pisanie traktuje jako odskocznię od szarej codzienności.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



Jarosław Klonowski

POLECANKI opowiadanie

Jarosław Klonowski

76

K

Metro

olejka Metra istniała od lat. Niewielu wiedziało o jego istnieniu. Od lat zabierała pasażerów z tego samego przystanku. Zorganizowany początkowo jako szlak komunikacyjny łączący dwa bunkry, został zapomniany tuż po tym, gdy między placówkami zerwał się kontakt radiowy. Przejęły go lokalne gangi. To one zaoferowały Aurorze bilet w jedną stronę do Infamii. Metro było jedną z wielu miejskich legend Metropolis. Blisko trzy lata temu kolejką zainteresowała się bezpieka. Wysłano dwóch agentów, którzy najęli kawalerkę niedaleko stacji. Przez pół roku dwaj mężczyźni wypatrywali codziennych przyjazdów metra. Wreszcie sami wsiedli. Nikt ich więcej nie wiedział. Chętnych na taką wycieczkę było niewielu. No bo kto przy zdrowych zmysłach chce opuścić Metropolis i podążyć w serce lodowej pustyni, obiecującej, w zależności od okoliczności i szczęścia, albo szybką śmierć w niskiej temperaturze, lub też powolną śmierć z głodu? Tylko osoba, która nie ma innego wyjścia. Jak Aurora. Istniała także trzecia możliwość. Możliwość nagłej śmierci od zatrutej strzały jakiegoś nomada, na tyle szalonego, że zamieszkał w Infamii. Tę ewentualność niewielu brało pod uwagę. Infamerzy byli owiani legendą. Twardzi i nieustępliwi, jak otaczający ich ląd. Polityczni zesłańcy, kryminaliści i szaleńcy. Ludzie, których niewiele różni od dzikich zwierząt. Taki panował pogląd. Stacja metra, z której startował pociąg, znajdowała się trzy przecznice od ogromnej hali fabrycznej w kwadracie 4C. Szara ulica, nie zamącona dźwiękami wielkiego miasta stała w kącie, zasmucona i opuszczona. Ptaszyska z czarno-białych gazet fruwały dokoła. Stukot obcasów Aurory rozbrzmiewał w półmroku. Kobieta rozglądnęła się. Była na poziomie zerowym. Należało więc zachować ostrożność. Spostrzegła zejście do metra. Pulsujące światło odbijało się od kafelków, wykładających ściany. Ostrożnie zeszła po nieczynnych, ruchomych schodach. Przytrzymywała się ręką boazerii. Poczuła pod palcami grzyba i wzdrygnęła się mimowolnie. Odgięła

połę przeciwdeszczowego płaszcza. Część korytarza z działającym torem ruchu oświetlała ścieżka miękkiego światła, pochodzącego ze zdezelowanych świetlówek pasmowych, wbudowanych w półokrągłe, wyłożone kafelkami sklepienie peronu. Żółty blask był na tyle ostry, żeby rozróżnić kontury każdego przedmiotu, za słaby jednak aby odczytać pokrywające kafelki graffiti. Cztery pozostałe perony tonęły w egipskich ciemnościach. Na peronie stało już trzech mężczyzn w robotniczych kombinezonach. Z odbiorników lała się senna, elektroniczna muzyka. Mężczyźni podnieśli głowy, wpatrując wodnistym wzrokiem w nadchodzącą kobietę. Wreszcie odwrócili spojrzenie. W głośnikach nadal pobrzmiewało „Just Believe” Telepopmusic. Aurora wbiła wzrok w wystawę sklepową. W ciemności, za zimną szybą stały manekiny. Przypatrywały się pustym wzrokiem spoglądającej im w oczy kobiecie. Wtem z głośników dobiegł szum, a potem coś brzdęknęło. Peron wypełniła cisza. Po mniej więcej pięciu minutach drgnęły wahadłowe drzwi, prowadzące do starych pomieszczeń poczekalni. Aurora zwróciła wzrok w ich stronę, na lewo i odkryła, że przez zakurzone szkło widzi mężczyznę. Facet zmagał się z zacinającym mechanizmem drzwi. Wreszcie coś kliknęło i mężczyzna dosłownie wypadł na peron. Miał na sobie za duży prochowiec. Zdziwił się, gdy odkrył, że nie jest jedynym oczekującym na Ekspres. Jego zmizerowana, skupiona twarz uważnie przyjrzała się każdemu z pozostałych. Wreszcie zauważył także Aurorę i posłał w jej kierunku nerwowy uśmiech. Skinął lekko głową. – Pani... też? – spytał nagle ostrożnie, przecinając jak ostrzem panującą na peronie głuchą ciszę. Aurora kiwnęła z przejęciem głową. – Piąta trzydzieści? – spytał piskliwie, jakby przechodził anginę. – Dwadzieścia osiem – odparła, przecierając lewy rękaw płaszcza w poszukiwaniu zegarka, umieszczonego w karcie ID, wszczepionej w przegubie reki. Dopiero po chwili przypomniała sobie, ze przecież jej ID usunięto. Speszyła się, chowając dłoń do rękawa, żeby nie wzbudzać większych podejrzeń. – Czemu pan pyta? Z wyrzutem spojrzał w kierunku jej oczu. Ale zatrzymał wzrok na wysokości ust kobiety.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Metro – Też czekam. Absurd tej odpowiedzi zaskoczył Aurorę. Mężczyzna wydał jej się jakiś podejrzany. Mimo nijakiego wyglądu i niskiego, nerwowego głosu. Kobieta dała krok do tyłu, posuwając się wzdłuż wystawy. Paznokciami dotknęła powierzchni zakurzonej szyby. Gdy powiodła oczami w kierunku butów mężczyzny, zauważyła, że są mocno wysłużone i popękane. To nie mógł być Bezpiek. Aurora była zdania, że jeśli coś wyróżnia urzędników aparatu bezpieczeństwa, jest to ich obuwie. Zawsze nowe i nienagannie wyczyszczone. Najpierw kafelki zaczęły dostrzegalnie drżeć. Jedna ze świetlówek zamigotała, zasyczała, a potem rozbłysła matowo. Po chwili to samo stało się drugą. Ciemność zalała powoli dworzec. W oddali rozbłysł snop ostrego światła. Dwie białe ścieżki uderzyły w ścianę, a potem zsunęły z niej i omiotły peron. Stojący na nim mężczyźni zakryli oczy. Uszy wypełnił metaliczny grzechot. Kolejka z chrzęstem wparowała na stację. Wypełnione metalicznym zapachem powietrze uderzyło w kombinezony mężczyzn. Przeciwdeszczowy płaszcz Aurory i prochowiec nieznajomego podniosły się do góry. Kolejka tłukła się niemożliwie po torach. Wszyscy usłyszeli donośny pisk hamulców. W półmroku zamigotały iskry.

Trwały długie chwile, wypełnione nieznośnym sykiem. Wreszcie potwór przycupnął. Reflektory przygasły, a na peron wróciło światło. Żółć pokryła twarze mężczyzn i ściany. Aurora przyjrzała się pojazdowi. Nie robił dobrego wrażenia. Cztery zdezelowane wagony, połączone metalowymi pomostami. Gdzieniegdzie całe łaty pospawanej płyty psuły jednolity, błękitny odcień lakieru. Brudne okna przypominały rybie pęcherze. Kolejka przypominała kurnik przewozowy. Rozległ się chrzęst rozsuwanych drzwi. Oczom pasażerów ukazało się zatęchłe wnętrze. – Dokąd właściwie to jedzie? – zapytała Aurora. Jeden z mężczyzn bardzo się zdziwił pytaniem kobiety. Obwiódł ją całą w poziomie i pionie, zwieszając kępki rudych brwi na łuki brwiowe. – Nie widziałem maszynisty – rzucił człowiek w prochowcu. – Jak pani nie chce, to niech pani nie wsiada – burknął mężczyzna w robotniczym kombinezonie, po czym ruszył w kierunku niskiego podestu kolejki. – On ma rację – wzruszył ramionami człowiek w prochowcu. – Ja przynajmniej nie mogę dłużej pozostać w mieście. Czy nam się to podoba, czy nie, ta kolejka to nasza jedyna nadzieja. – Może w pana przypadku – burknęła Aurora. – Może - zgodził się. – Boi się pani? Boi się

Konstanty Wolny

QFANT.PL - numer 8/11

77


POLECANKI opowiadanie

Jarosław Klonowski pani Infamii? – A pan nie? – dotknęła rękoma ramion, jakby już czuła zimno, panujące na zewnątrz. – Z tego co wiem, kolejka zmierza do drugiego bunkra i wraca – mruknął, usiłując uspokoić kobietę. – Ale tam nic nie ma. Media doniosły... – Tak, wiem –- nie pozwolił jej skończyć. – Wiem, co doniosły media. Wiem też o ekspedycjach do drugiego miasta. Ale jednocześnie, rząd patrzy przez palce na to, że kolejka ciągle kursuje. Nie zastanawia to pani? Aurora wzruszyła ramionami. – Coś tam może jeszcze istnieje – rzucił. – Słyszałem o ekspedycjach do tamtego bunkra. – Ale przecież powiedzieli, że tam wszystko zamarzło! – zaprotestowała. –- Jakaś awaria reaktora... – Reaktor był napędzany elektrycznie, ale rdzeń był atomowy – odparł. – Znam się trochę na tym. Nie było żadnego wybuchu. To wszystko bujda. Bujda, wyprodukowana przez Metropolis. Aurora zmrużyła oczy. – Dobrze – odparła buńczucznie. – Przekonajmy się. *** O dziwo, po przejechaniu kilkuset metrów tunel się skończył. Kolejka wyjechała na powierzchnię. Wjechali w zakręt. Aurora wyjrzała przez zakurzoną szybę. Przed oczami kobiety mignęli robotnicy, przemierzający ulicę.

78

Okolica, którą mijali wydała się Aurorze obca i niesamowita. Druty wysokiego napięcia, pnące po ścianach bunkra gigantyczne rury i puste place, poprzecinane pajęczą siecią stalowych siatek. A potem wjechali w oślepiające światło. Z głośników dobiegł ich władczy, przypominający pomruk, męski głos. – Tutaj Bóg. Witam wszystkich pasażerów Metra. Mam nadzieję, że podróż upłynie nam w przyjaznej atmosferze. Po blisko godzinie nastąpi osiągnięcie celu i śmierć w wyniku zamarznięcia. Do tego czasu proponuję zrobić rachunek sumienia i się pomodlić. Życzę raz jeszcze przyjemnej podróży.

Jarosław Klonowski Absolwent Wydziału Historii bydgoskiego UKW, niedoszły artysta plastyk, ekonomista i niedorobiony filozof. Od niedawna w nowej pracy, w nowym mieście i stanie cywilnym. Od lat stara się przebić głową mur. Amator ciemnych pokoi, kolorów, zimnej fali oraz głosu swojej młodej żony. Od niedawna szczęśliwy tatuś. Uważa, że życie to samopisząca się powieść.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



Jarosław Klonowski

POLECANKI opowiadanie

Jarosław Klonowski

80

Piasecznicy

D

hi Rao obchodziło właśnie Święto Pustyni, gdy wydarzyło się coś, co na zawsze zmieniło historię miasta. Był to szczególny dzień w roku. Jedyny, w którym Piasecznicy mieli wolny wstęp w bramy. Tym razem stało się jednak inaczej. Miasto obiegła szokująca wiadomość. Piasecznicy nie powrócili z pustyni. Czy mogło to być możliwe? Piasecznicy byli dumą Dhi Rao. Dzielni ludzie, kobiety i mężczyźni, patrolujący piaski białej pustyni, nie obawiali się żadnego zaczajonego na pustkowiu zła. Stanowili elitę armii. Jeszcze dziś pamiętam dzień, w którym zobaczyłem ich po raz pierwszy. Byłem wówczas jeszcze dzieckiem. Z głowami ukrytymi w kapturach przemierzali ulice miasta na grzbietach ośmionogich słoni, Rawingbanów. Wyglądali niczym widma. Owiani legendą, tajemniczy Piasecznicy, których prawdziwą tożsamość znali jedynie oni sami i kalif. Dzięki nim kalif i małżonka mogli spać spokojnie. Piasecznicy bronili Dhi Rao, miasta leżącego w oceanie zdradliwych wydm. Ludzie pustyni nie kochali, nie zaznawali spokoju, a wielu z nich przez długie dnie i noce nie zamieniało z nikim choćby słowa. Dopiero w Święto Pustyni te potargane, zakurzone widma stawały u spiżowych bram miasta. Wtedy to, przez jeden dzień i jedną noc, odwiedzali swoje żony, mężów, dzieci oraz rodziców. W tę jedną noc, gdy księżyc płonął prawie tak jasno jak słońce, Piasecznicy pozwalali sobie na bycie ludźmi. A potem, gdy z rozchełstaną koszulą mgły księżyc doczekiwał rana, wszyscy powracali na pustynię. Tego roku jednak się spóźnili i powrócili dopiero następnego dnia. Jakież było niezadowolenie Piaseczników, gdy nie wpuszczono ich do miasta. Jakiż był zawód, gdy zmuszeni byli rozbić pod bramami kolorowe namioty. Kalif nie mógł jednak postąpić inaczej. Takie było prawo. Jeden dzień w roku. I ani dnia więcej. Po zmroku do obozu wmaszerował Sahib, gwardzista kalifa i jego stryjeczny syn. Człowiek pochodzący z książęcego rodu, kuzyn małżonki kalifa i dumny wojownik. Piękny mężczyzna, w złotogłowiu, na który narzucił szorstki, wełniany płaszcz, wszedł, pobrzękując noszonym w dło-

ni toporem. Przy każdym jego kroku dzwoniły kutasy, zwisające ze skrajów luźnej, sięgającej kolan tuniki. Po chwili wszedł tam jeszcze jeden mężczyzna, który niezauważony śledził Sahiba. Niczym cień sunął bezszelestnie za dowódcą gwardii. Nieznajomy spoglądał na Sahiba krótką, oświetloną nikłym blaskiem świec, chwilę. Oblicze obcego było podłużne i kościste. Zdobiła je ciemna, przystrzyżona broda, iskrząca się w świetle płomieni trującą zielenią. Fala emocji zalała jego twarz, skrzywiając ją grymasem złości. ­– Zakradasz się za mną jak złodziej – burknął Sahib, gotów użyć swojej broni. – To mój namiot, Sahibie – odrzekł cień. – Mam prawo zachowywać się w nim, jak tylko zapragnę. – To namiot Haku, przywódcy Piasecz... – głos ugrzązł w gardle Sahiba. W ciemności rozbłysły bystre oczy nieznajomego mężczyzny. – Odpowiedz mi, Sahibie, na jedno pytanie, bo przyznaję przed tobą, że już nic nie rozumiem – mruknął. Dopiero w tym momencie Sahib rozpoznał kapitana Haku, jednego z przywódców Piaseczników. Mężczyzna zerwał z nóg skórzane ochraniacze. Haku kochał pełnokrwiste Araby i często zsiadał ze swojego słonia, by rozkoszować się dzikością zwyczajnego, końskiego grzbietu. – Chcesz pewnie zapytać, dlaczego kalif tak postąpił – odparł niechętnie Sahib. – Choć obaj wiemy, że nie mógł nic innego uczynić. Dlatego nie pytaj mnie. Sam znasz odpowiedź. – Czyżby? Nie rozumiesz, Sahibie. Moi ludzie mają prawo do swego święta. Chcą zaznać tego wszystkiego, o czym przez trzysta dwadzieścia dziewięć dni nie pozwalałem im myśleć! Myślisz, że powstrzyma ich zakaz? W takim razie posłuchaj mnie lepiej: na pustyni wydarzyły się ponure rzeczy. Straciłem trzydziestu ludzi i ponad dwa razy tyle słoni. Nie mogliśmy wrócić wcześniej. A na miejscu odmawia się nam tego, co od zawsze stanowiło nasz przywilej. Jeden z niewielu, jakie mamy. Zrzucił przez głowę bluzę z haftowanym karczkiem i wbił niesamowite, czarne źrenice w biednego Sahiba. – Powiedz mi, jaką inną decyzję mógł podjąć? – rzekł Sahib, wzdychając. Głos mężczyzny pulsował. Krewny kalifa wbił spojrzenie w Haku i zadrżał. Zobaczył człowieka, który widział najwięk-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Piasecznicy sze okropieństwa pustyni, najczarniejsze noce i największe zło. – Mógł nas wpuścić – odparł bez cienia wahania kapitan. – Nie rozumiem, czemu ci tak na tym zależy, Haku – ciągnął Sahib. – Przecież nie masz żony ani dzieci. Ani nawet przyjaciela. – Ale mam żołnierzy i oni mają żony. I chcą być dzisiaj z nimi, pić absynt, wino i tańczyć w wielkich, przewietrzonych, oczyszczonych z piasku pustyni pokojach. Chcą chociaż raz nie musieć być czujnymi i by ktoś inny, gdy zasną, nad nimi czuwał. Ktoś, kto ich kocha. Powiedz, Sahibie, czy to aż tak dużo? Powiedz, co takiego się zdarzyło, że nie mogą tego mieć? – Dobrze, powiem ci. Któryś z Piaseczników najwyraźniej nie ma zamiaru dziś odwiedzać żony – odparł ponuro Sahib. – Znacznie bardziej woli towarzystwo córki kalifa. To nie obyczaj jest wszystkiemu winny tylko jeden z twoich ludzi. Haku obrzucił ciemnoszare oblicze mężczyzny swoim odpychającym wzrokiem, po czym porwał ubranie wiszące na jednej z belek. Był to płaszcz z barwnych piór i wyszywana, kobaltowa bluza. W drugą rękę wziął sandały obszyte paciorkami malachitu. Cisnął to wszystko pod stopy Sahiba. – Masz, zabierz to do kalifa i powiedz, żeby poszukał kogoś na moje miejsce. Albo wypuścił żony poza bramy miasta. – Ale to są twoje... – Moje oficerskie szlify... tak! Są nic niewarte, gdy armię mam w takim stanie. Weź je, wiem, że do niedawna miałeś na nie chrapkę. Ja nie mam zamiaru służyć w podobnym cyrku. A kiedy przyjdzie czarna chwila dla kalifatu, nie próbuj mnie szukać. Będę daleko. – Dobrze już – Sahib uniósł w ręce jeden z kapitańskich pasów. Po chwili oglądania rzucił wszystko na podłogę. – Opowiem wszystko do końca. Może wtedy zrozumiesz kalifa. – Czyżby? – Haku uniósł brwi. – Sprawa jest poważniejsza, niż mówiłem… W chwili, gdy to powiedział, uszu obu mężczyzn doszło wrzaskliwe, gardłowe ujadanie. Sahib drgnął. Choć przypuszczał, że rozlegało się z dali, to jednak na sam dźwięk przeszły go ciarki… – To piaskowe smoki, Sahibie. To one zatrzymały nas na pustyni – powiedział Haku. – One wróciły – odparł na niepostawione pytanie. Głos miał znudzony, a w jego oczach czaiła się pogarda.

– Smoki?! – parsknął Sahib. – Przecież smoki są tylko legendą! – Beduini twierdzą co innego. A i ja sam widziałem dwa, choć z oddali. Wkrótce niewątpliwie poznasz ich bliżej, niż zamierzałeś. Smoki powróciły do naszego świata. Ich przyjście do Dhi Rao to teraz tylko kwestia czasu. Haku podszedł z właściwym sobie spokojem do miednicy. Zmył z gęstej brody zielony sok. – Czym są te… smoki? – głos Sahiba drżał. Nie bał się mężczyzn, choćby najsilniejszych. Ale to, co żyje w ciemności i wstaje z grobu, choć uznano je za martwe? To inna sprawa. Kapitan Haku parsknął. – Tak jak powiedziałeś – to legenda. Ale smoki kiedyś panowały na tym świecie. I jak mówią Święte Księgi, będą panować znowu – rzekł monotonnie. – A wtedy nawet twój czarujący oddech cię nie uchroni, Sahibie. – I w żaden sposób nie da się przed nimi ochronić? – Sahib zbladł, a jego tłuste choć przystojne policzki przybrały barwę grafitu. – No nie – wyszczerzył ostre zęby Haku – sposób jest, przecież na wszystko musi być sposób. To porządek ustalony przez bóstwo, Wielkiego Zaara. Posłuchaj mnie zatem: piaskowe smoki są bardzo szlachetnymi i wrażliwymi stworzeniami. Dlatego powiada się, że wszystkie lubią historie. Uspokajają ich dobre opowieści, które trzeba im opowiedzieć. Należy jednak wiedzieć coś jeszcze. Te historie muszą im się podobać. Trzeba przebierać ustami lepiej niż rawingbam swoimi nogami i mówić tylko prawdę. One potrafią wyczuć, że kłamiesz. Wyraz twarzy Haku zmienił się. – Lecz chciałeś mi coś powiedzieć, Sahibie. Słucham cię zatem. – A... t... tak... – Sahib drżał. Trząsł się i mówił jednocześnie. – Córka kalifa jest zakochana. – Zakochana, tak? – z aroganckim uśmiechem rzekł kapitan. – W jednym z Piaseczników? Uszu Sahiba dobiegł ponury jazgot. – Co to?! – warknął. – Smoki. Mówiłem już. One śpiewają – odparł Haku. – Czy coś takiego można nazwać śpiewem?! – oburzył się krewny kalifa. – Można – odparł Haku. – Śpiew je uspokaja. Też mógłbyś spróbować, wiesz? Mógłbym poprosić jednego z nich, żeby cię nauczył. – Co? Ty z tymi kreaturami?!

QFANT.PL - numer 8/11

81


POLECANKI opowiadanie

Jarosław Klonowski – Zaraz kreaturami… Widziałeś którąś? Pewnie nie. A przecież tak niewiele się od nich różnimy, zakładając, że jesteśmy odrębnymi gatunkami. – Jak to „zakładając”?! – Niektórzy mędrcy sądzą, że pochodzimy od smoków. Że wszystko od nich pochodzi. Że także Zaar był smokiem, który upadając do wielkiego morza, dał początek światu. Ale wracając do tematu. Zaiste. Rozmawiałem z nimi, ba, nawet opowiedziałem im coś i w końcu mnie puściły. W zamian za niewielką przysługę. – Jaką… przysługę? – O, nic takiego. Pragnęły jedynie pożreć moją ukochaną. Nic takiego, gdyby nie to, że tą ukochaną jest córka kalifa. – Co takiego?! – Zerwał się Sahib, na co Haku błysnął białkami oczu i zębów, porwał włócznię i podkładając książęcemu krewniakowi pod nogi, obrócił ją półkolem i zatknął drzewca na szyi mężczyzny. – Przykro mi, ale tak już jest na pustyni, że czasami trzeba zapomnieć, kogo się pilnuje i dla jakich zasad. I popilnować trochę siebie. Teraz udasz się ze mną do komnat córki kalifa, a w razie czego powiesz, że osobiście popilnujemy go, ja i ty, dwaj zaufani, bo z jakiegoś powodu obaj nie zawierzamy naszym podopiecznym.

– Jesteś potworem! Zwierzę! – wrzasnął Sahib, na co w oddali odpowiedział mu chór upiornych odgłosów. W tym momencie dwaj mężczyźni w jedwabnych turbanach rozgarnęli płachtę namiotu, ale zamiast przyjść Sahibowi z pomocą, chwycili mocno więźnia. Na szyi dowódcy gwardii zacisnął się nóż. – Puszczaj topór – wychrypiał jeden z mężczyzn. Sahib spełnił rozkaz, po czym pozwolił się prowadzić, a raczej wlec, ciągnąc butami po piasku. – Wynieście mi go przed namiot i zawołajcie tu Sahrę, muszę jej coś powiedzieć – rozkazał suchym głosem Haku. – Przedtem sprawdźcie, czy aby nie schował czegoś i pozbądźcie się wszystkich pierścieni i bransolet, może ukrywać w nich geniusza. No, wołać Sahrę. Chwilę potem brązowoskóra kobieta stanęła u wejścia do namiotu. Oparła rękę na kształtnym biodrze. Jej płaszcz falował od podmuchów wiatru. Ozdobione motywami jak z koszmarnego snu ramiona Sahry przykuły jak zawsze uwagę kapitana, a jej szmaragdowe, tajemnicze oczy zalśniły w skośnych powiekach. Rozcięta głęboko tunika odsłaniała lśniące potem, muskularne uda. Stopy Piasecznicy rozsypywały chłodny, wieczorny piach i zanurzały się w nim aż po złotą bransole-

Krzysztof Trzaska

82

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Piasecznicy tę osadzoną na kształtnej kostce. Był to podarek od Haku, którego powszechnie uważano za jej ukochanego. Nigdy nie mówiono tego wprost, a w rozmowach zawsze wspominano o Sahrze z lękiem, jak o kimś, kto jest darem pustyni, kto istniał w przeszłości i będzie istniał zawsze, mimo że wygląda zupełnie jak dziecko przemieniające się dopiero w kobietę. – Sahra, musisz zebrać wszystkich i uchodzić do miasta. Tak żeby was tu nie było rankiem. A jeśli ktoś spyta o mnie, to powiesz, że wyjechałem przed wami nocą prosić kalifa o łaskę. Jasne? – Niejasne – obrzuciła go dzikiem spojrzeniem. Jej oczy mogły mieć tak naprawdę każdy kolor, ale nikt, łącznie z Haku, nie miał odwagi długo w nie patrzeć. W mroku, kiedy nikt ich nie widział, lśniły zielenią. Tylko Haku wiedział, że Sahra widzi wtedy lepiej niż za dnia. Że Sahra tak naprawdę nie jest człowiekiem. – Co niejasne? Co jest niejasne?! – Chcę wiedzieć. Czy to prawda? – podsunęła swój podbródek w kierunku twarzy mężczyzny. Nawet nie dostrzegł, kiedy podeszła tak blisko. Musnął ją po ojcowsku w czoło, a potem przy uchu. I zaczął szeptać. – Moje sprawy tym właśnie są – moimi sprawami. I niech nimi zostaną. – Ty ją kochasz – dziewczyna zesztywniała. Czuła się, jakby ktoś inny wypowiedział te słowa, a ona ich tylko słuchała. – Kogo, kogo kocham?! – Haku złapał się na tym, że zaciska rękę na jej szyi. Poluzował. – Pustynię – przełknęła kłamstwo, zamierzała bowiem powiedzieć coś innego. Zawahała się jednak. – Kochasz pustynię bardziej ode mnie, od wszystkiego… razem. Cierpisz tak, jak ja bym cierpiała, choćby przez chwilę nie mając pod stopami piasku. Nawet jeden dzień w miesiącu nie potrafisz zapomnieć, że ona tam jest. I woła do ciebie po imieniu. – Jest dobrą żoną. I najlepszą matką – odparł kapitan, stając u wyjścia z namiotu. Wyszedł. Nie zobaczył, jak Sahra się rozpłakała. Długa, haftowana płachta stłumiła kroki mężczyzny. *** Następnego dnia w Dhi Rao podniesiono wielki rwetes. Wszystkie modlitewne, mosiężne dzwony, wszystkie kołatki rozdzwoniły się, a ka-

lif zaczął wrzeszczeć gorzej niż pustynny smok. Młody książę przepadł bez śladu i tylko Sahib wiedział coś o jego smutnym losie. Wkrótce po tym zdarzeniu dowódca gwardii stanął na czele straży. Nie uważał już tego jednak za tak wielki zaszczyt. Nigdy też, choć postawił to sobie za punkt honoru, nie odnalazł córki kalifa. Wszyscy Piasecznicy odeszli na pustynię i nigdy nie wrócili. Z jednym wyjątkiem. Sahib przeżył dwa następne lata. Jako generał wciąż pełnił obowiązki na pustyni. Pewnego dnia zaginął gdzieś na wydmach. W obozie beduinów, który odwiedził przed swoim zniknięciem, opowiadano osobliwą historię. Pewien mężczyzna, imieniem Sahib, przyjechał z pustyni. Nosił na sobie pierzasty płaszcz i kaptur Piasecznika. Był niespełna rozumu. Zabrany do namiotu bełkotał coś o smokach, które widział na pustyni. Przerażone oczy Piasecznika wciąż wędrowały po widnokręgu. Zapytany, czemu opuścił posterunek, wyznał prawdę. Otóż poprzedniej nocy pod jego posterunek podjechał osobliwy jeździec. Dosiadająca czarną klacz kobieta wyglądała, jakby wyszła spod piasku. Kurz pokrywał długie szaty i brudną od krwi twarz nieznajomej. Jej oczy błyszczały w ciemności niczym oczy węża. Nagle dziewczyna zawyła donośnie i runęła w stronę Sahiba. Jej głos brzmiał niczym trąba powietrzna. Piasecznik rzucił się do ucieczki. I od tej pory biegał po wydmach, uciekając przed swym prześladowcą. Beduini wybuchli śmiechem i nazwali generała tchórzem. Słysząc ich drwiny, Sahib złapał jednego z nich, przystawiając mu nóż do szyi. – Nic nie wiecie, durnie – obejrzał się na pozostałych z pogardą w oczach. – Nie widzieliście jej oczu. Nie widzieliście oczu Sahry. – Sahry?! – wykrzyknęli, patrząc po sobie. – Takie nosiła imię. Sahra. Ale myliłem się, myśląc, że to dziewczyna. To nie był nawet człowiek. Powinienem wiedzieć. Powinienem być mądrzejszy. Haku powiedział, że smoki wróciły. To prawda. Ale nie powiedział, w jakiej postaci. Że wyglądają teraz jak ludzie. Wykrzykując te słowa, wypadł z namiotu i popędził na pustynię. Nikt go nie zatrzymywał. Sahib nie powrócił więcej do miasta. Jego ciało odnaleziono na pustyni kilka tygodni później. Mężczyźnie poderżnięto gardło.

QFANT.PL - numer 8/11

83


Grzegorz Wieteska

POLECANKI opowiadanie

Grzegorz Wieteska

84

J

CUD

estem zmęczony. Nie spałem prawie całą noc i akurat teraz, gdy powieki stają się niemiłosiernie ciężkie, słyszę znajome wołanie. Liczę do dziesięciu, w nadziei, że zaraz umilknie i będę mógł wreszcie po raz pierwszy od dwóch dni odpocząć. Niestety, przenikliwy dźwięk, który tak dotkliwie rani moje uszy, tylko przybiera na sile. Wstaję więc z łóżka i kieruję się w stronę źródła moich cierpień. Automatycznie zauważam, że dzisiejszy kac jest potężniejszy niż zazwyczaj. Wnioskuję to po nieznośnym dudnieniu w głębi czaszki, które wywołują kolejne fale dźwiękowe. Dziwię się, bo budzik ustawiam zawsze na najniższy poziom głośności, by uniknąć właśnie takich sytuacji. Widocznie wypiłem więcej, niż zamierzałem, co tłumaczyłaby obecność trzech pustych flaszek leżących niedbale tuż obok łóżka. Chwiejnym krokiem, potwierdzającym przypuszczenia, że dziś nie wsiądę za kierownicę, dochodzę do biurka. Spoglądam na męczącego mnie sadystę najprawdopodobniej z największym grymasem, na jaki może zdobyć się człowiek po nieprzespanej nocy. Budzik jest nietypowy, gdyż z wyglądu przypomina uśmiechnięty kwiat słonecznika. Jego nieustanne „Wstawiaj, śpiochu” zawsze mnie irytowało, jednak nigdy nie miałem dość siły, by go wyrzucić. W końcu był prezentem od niej. Naciskam przycisk na budzikowej doniczce i momentalnie zapada kojąca cisza. Czuję się niepewnie. Ilość promili we krwi jest jeszcze na tyle duża, że siadam na krześle, by nie stracić równowagi. Głowa zdaje się być za ciężka, by móc pozostać w pionie. Podpieram ją więc rękami, jednocześnie patrząc na tego, który wyrwał mnie z o wiele za krótkiej drzemki. – I co, Miki? Jesteś z siebie zadowolony? – warczę, spoglądając wprost na słonecznikowy budzik, który jak na złość jeszcze się uśmiecha. Właściwie to nie wiem, czemu go tak nazwała. Nadawała imiona wszystkim rzeczom, które miały dla niej wartość sentymentalną. Mówiła, że tak jest ciekawiej, że życie jest czarno-białe i jedynym ratunkiem dla niego są farby zamknięte w pudełku naszej wyobraźni. Kiedyś uważałem to za objaw infantylności, jednak teraz widzę

wyłącznie nieodpartą chęć radowania się tym, co daje nam każdy dzień. Nie marnowała żadnego. Każdą chwilę poświęcała na realizowanie się w tym, co kochała najbardziej. Chyba dlatego wybrała właśnie mnie. Rozumiemy się bez słów i szanujemy swoją autonomię, a to chyba dobra podstawa udanego związku. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego tak wiele par tworzy zasady, które nakazują drugiej połówce jakieś konkretne postępowanie. Czy ramy wzmacniają związek? Przyznam, że nie znam nikogo, kto by nie naruszył w jakiś sposób reguł, które wcześniej ustalał z ukochaną osobą. Dlatego też my nie tworzyliśmy żadnych i chyba właśnie to jeszcze do niedawna sprawiało, że świata poza sobą nie widzieliśmy. Im dłużej patrzę na Mikiego, tym bardziej moja złość przechodzi. Jest w końcu jedną z niewielu rzeczy, które po sobie pozostawiała. Oprócz niego mam jeszcze jej stare zdjęcie w portfelu i szczotkę do włosów, którą zapomniała ze sobą zabrać. To niewiarygodne, że tylko ją przeoczyła podczas pakowania, zważywszy na to, iż wyprowadzka zajęła jej zaledwie pięć minut. Myślę, że jest to prawidłowa reakcja w chwili, gdy ukochana osoba z nami zrywa, a jej tłumaczenie ogranicza się jedynie do „tak będzie najlepiej”. Ja na jej miejscu też bym tak postąpił. Wstaję od biurka, bacząc, by nie stracić i tak już nazbyt zachwianej równowagi. Jestem głodny, jednak poczuwszy zapach przepoconego ciała, kieruję się wpierw do łazienki. Zwiotczałe mięśnie, spuścizna nocnych konwersacji z żubrówką, domagają się ciepła. Napuszczam więc gorącej wody do wanny i myję przy okazji zęby w nadziei, że to mnie obudzi do końca. Staram się nie patrzeć w lustro na ścianie, by nie ujrzeć powodu, dla którego zerwałem z dziewczyną. Oczywiście znów moja wola okazuje się słabsza, niż bym sobie tego życzył i po chwili widzę niechciane odbicie. Zawsze mówiła, że jestem bardzo przystojnym facetem, a ja dla zasady się z nią nie spierałem. Przyznam, że nie uważam się za brzydkiego, ale też nie widzę w sobie nic godnego większej uwagi. Moja przeciętność zbytnio mi nie przeszkadza, gdyż nie lubię być w centrum zainteresowania innych (no chyba, że jej). Jednak teraz patrząc w lustro utwierdzam się w przekonaniu, że zerwanie było najlepszą rzeczą, jaką mogłem zrobić. Pozostało mi już bowiem tylko pięć dni życia…

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


CUD Gorąca para osadza się na lustrze, przysłaniając moje odbicie. Odbieram to jako zaproszenie do kąpieli. Zdejmuję przepocone ciuchy, których nie zmieniałem od dwóch dni, po czym bez zastanowienia rzucam je na podłogę. Zanurzam się we wrzątku, ale nie schładzam wody. Czuję, jak mięśnie rytmicznie pulsują, przeganiając dreszcze pozostałe po nieprzespanej nocy. Rozkładam się wygodnie, sięgając jednocześnie do krawędzi wanny, gdzie zawsze leży świeża paczka fajek i pudełko z zapałkami. Właściwie dopiero od niedawna zacząłem palić, jednak uzależniłem się tak bardzo, że nie wyobrażam sobie rozpoczęcia dnia bez puszczenia dymka. Pewnie dlatego zwykłem zostawiać kilka paczek w różnych miejscach tak, bym nie musiał ciągle ganiać do kieszeni spodni. Odpalam pierwszego papierosa, nie myśląc o tym, że dopiero co umyłem zęby. Mam to gdzieś. Moje dni są policzone, a jak już mam umrzeć, to czemu by nie od przedawkowania tytoniu? Oczywiście są to pobożne życzenia, gdyż palę zaledwie od dwóch tygodni i nieważne, jak bym się starał, tytoń nie zdąży mnie wykończyć przed wyznaczonym terminem. Jak to brzmi, „terminem”! Sama myśl o tym, że znam datę swojej śmierci, utwierdza mnie w przekonaniu, iż Bóg ma spaczone poczucie humoru. – Chrzanić to – mruczę pod nosem, strzepując popiół peta za krawędź wanny. Wciągam dym do płuc, zatracając swe myśli w dalekiej przeszłości. Zbyt dalekiej… *** Nie wiem, kiedy dokładnie się to zaczęło, ale o swej inności przekonałem się już w wieku siedmiu lat. Była to Wigilia. Wszyscy szykowali dom na przyjście Mikołaja, a przynajmniej tak mi wówczas tłumaczono świąteczne porządki. Tuż przed kolacją rodzina była w komplecie. Zjechali się krewni z całego miasta i nie tylko, gdyż wszędzie aż roiło się od kuzynostwa, którego chyba nikt nie znał. Zastanawiałem się przez chwilę, czy to nie są przypadkiem obcy ludzie, którzy na doczepkę chcą się nażreć za darmo. Siedziałem wtedy na dywanie, patrząc na prezenty, które mogliśmy otworzyć dopiero po podzieleniu się opłatkiem. Byłem nimi tak oczarowany, że nawet nie zauważyłem, jak podszedł do mnie niewiele starszy chłopiec. Nie znałem go.

– Co chciałbyś dostać? – padło pytanie, nad którym musiałem pogłówkować chwilę, gdyż nie wiedziałem, czy lepszy będzie zamek z klocków lego, czy też nowe wrotki. – Chyba wrotki – podjąłem decyzję. – A ty? Spytałem bardziej z grzeczności, a nie chęci poznania jego najskrytszych marzeń, na których spełnienie czeka się calutki rok. – Chciałbym mieć nowe włosy. Odpowiedź była na tyle dziwna, że postanowiłem zaszczycić go swoim spojrzeniem. Dopiero teraz zrozumiałem, dlaczego wybrał sobie taki nietypowy prezent. Dzieciak siedzący obok mnie był całkowicie łysy, lecz nie to było w nim najdziwniejsze. W jakiś niezrozumiały dla mnie sposób od chłopca emanowało dziwne, czerwone światło. Do tego w przeciwieństwie do wszystkich ludzi, których dotąd spotkałem w swoim życiu, numer na jego czole był zaledwie trzycyfrowy. – Ty się świecisz – stwierdziłem, nie udając zdziwienia. – Gdzie? – Tu, tu i tu. Wszędzie! – Bujasz, nic nie widzę. – Jak to? – Kłamca! – pokazał mi język, po czym odwrócił się na pięcie, ruszając w stronę gromadki innych „obcych” krewnych. Obserwowałem, jak odchodzi obrażony, lecz nie przejmowałem się tym zbytnio. Już kilkakrotnie zarzucano mi mówienie nieprawdy, więc liczyłem się z tym, że jestem dla innych kimś niewiarygodnym. Weźmy chociażby te cyferki na czole. Mają je absolutnie wszyscy ludzie, lecz prawdopodobnie nikt (poza mną oczywiście) nie zdaje sobie sprawy z ich obecności. Kiedy po raz pierwszy wspomniałem o nich mamie, przytakiwała mi z udawaną aprobatą, jednak z czasem zaczęła mówić, że powinienem już wyrosnąć z dziecięcych fantazji. Nie winiłem jej za to. Utwierdziłem się w przekonaniu, iż nikt nie będzie się ze mną liczył, skoro nawet rodzona matka mi nie wierzy. Zaprzestałem więc obwieszczania ludziom, kto ma jaki numerek na czole. Chłopiec podszedł do siedzącej na kanapie kobiety, która niewątpliwie była jego matką i założę się, że kolejną moją „ciocią”. Wnioskowałem to po minie taty, któremu najwidoczniej nie uśmiechała się kolejna rozmowa o wujku Eustachym (tym ze strony siostry ciotecznej koleżanki brata szwagra babci Klementynki). Pod tym

QFANT.PL - numer 8/11

85


POLECANKI opowiadanie

Grzegorz Wieteska

86

względem absolutnie niczym się nie różniliśmy, gdyż z wielką awersją podchodziliśmy do wszelakich spędów rodzinnych i uważaliśmy je jedynie za zło konieczne. Tato się godził na nie, by nie sprawić mamie przykrości, a ja dlatego, że nie miałem innego wyjścia. – Tu jesteś – zawołała kobieta, biorąc chłopca na kolana. – To ten szkrab? – zapytał tata, częstując chłopca kawałkiem sernika, upieczonego dzisiejszego popołudnia przez moją mamę i siostrę. – Przywitaj się z wujkiem – ponagliła syna kobieta. – Dzień dobry, wujku. – No, dobrze, a teraz leć pobawić się z innymi dziećmi. Całą sytuację obserwowałem dość uważnie. Czerwonoświetlny chłopiec zeskoczył z kolan swojej mamy i popędził w stronę grupki dzieciaków bawiących się plastikowymi figurkami dinozaurów. Gdy przebiegał obok mnie, musiałem zasłonić oczy, gdyż światło, które od niego biło, było nie do zniesienia. Wiedząc, że w każdej chwili będę mógł znaleźć owego świecącego człowieczka, skupiłem uwagę na jego mamie, która od pierwszej chwili, gdy ją ujrzałem, zdawała się nie pasować do całego towarzystwa. Nie tak jak jej syn, gdyż nie świeciła żadnym kolorem, zaś ilość cyferek na czole pozostawała w normie. Jej odmienność objawiała się w smutku, nie pasującym do wigilijnego nastroju. Chcąc się czegoś o niej dowiedzieć, postanowiłem podsłuchać część jej rozmowy z moim tatą. – Jest aż tak źle? – tata zadał to pytanie w sposób wielce daleki od obojętności, którą zwykł okazywać przy codziennych ploteczkach. Był zatroskany. – Gorzej, niż przewidywaliśmy. Lekarze dają mu pół roku. Przy odrobinie szczęścia rok. – Jak Albert to znosi? – Wie, że kiedyś się po prostu nie obudzi. Na nieszczęście jest w takim wieku, że nie jestem w stanie mu tego wytłumaczyć… Więcej nie usłyszałem, gdyż babcia zawołała mnie, bym pomógł jej przy nalewaniu barszczu do talerzy. Zaledwie pięć miesięcy później dowiedziałem się, dlaczego chłopiec imieniem Albert nie miał włosów na głowie. Z białaczką walczył ponad trzy lata, a zmarł w wieku dziewięciu. Nieodparte przeczucie mówiło mi, że mogłem temu jakoś za-

pobiec. Jak się później okazało… miałem rację. *** Woda już wystygła. Ta myśl kradnie moje wspomnienia, nawołując do ponownego odwiedzenia rzeczywistości. Wyciągam więc kurek z wanny, po czym wychodzę z niej, sięgając jednocześnie po wiszący na ścianie ręcznik. Wycieram się szybko, a następnie kieruję do pokoju w poszukiwaniu suchych i w miarę czystych ubrań. Na każdym kroku odczuwam jej brak. Gdy jestem w kuchni, widzę, jak siedzimy przy śniadaniu, rozmawiając w najlepsze. W salonie układamy puzzle z pięciu tysięcy elementów przedstawiających amazońską dżunglę. Wchodząc zaś do sypialni, słyszę nasze jęki i czułe słowa zapewniające o bezgranicznej miłości oraz oddaniu. – Gdzie to się wszystko podziało? Przywykłem już do tego, że zadawane przeze mnie pytania nie natrafiają na żadne odpowiedzi. Lecz w naturze ludzkiej jest coś takiego, co dąży do rozwiania wątpliwości nawet wtedy, gdy wiadomo, że upragniona wiedza nigdy nie będzie nam dana. Religie przecież istnieją od tysiącleci, a do dnia dzisiejszego masa ludzi nie ma pewności, czy Bóg istnieje. Lecz nie ja. Jakaś siła wyższa musi istnieć, bo w przeciwnym razie to wszystko nie miałoby sensu, a ja nie dam temu wiary. Nie chcę. Dzwoni telefon. Ze zrezygnowaniem ruszam w jego stronę, ale nie po to, by dowiedzieć się, kto jest po drugiej stronie słuchawki. Tak jak w przypadku Mikiego, chcę zabić dźwięk drażniący me uszy o zbyt wczesnej porze. Sięgając po telefon, spoglądam na jedno ze zdjęć przyczepionych do lustra. Zrobione zostało w piątej klasie podstawówki. Wyszedłem na nim całkiem sympatycznie, jednak nie na dziecięcej wersji samego siebie skupiam uwagę, lecz na koleżance stojącej tuż obok. Miała zielone oczy i była pierwszą osobą, którą… *** Miała zielone oczy i była pierwszą osobą, którą wyleczyłem. Do naszej klasy chodziła zaledwie od dwóch tygodni, jednak nie miała najmniejszego problemu z zaaklimatyzowaniem się w nowym otoczeniu. Prawdę mówiąc zazdrościłem jej

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


CUD tego, z jaką łatwością przychodziło jej zawieranie znajomości. Sam byłem odludkiem, z którym nikt nie chciał się bawić, lecz nie martwiło mnie to zbytnio, gdyż towarzystwo kolegów z klasy w ogóle mi nie odpowiadało. Co prawda miałem dopiero jedenaście lat, jednak i tak uważałem, że każdy z nich zachowuje się wyjątkowo niedojrzale. Nie wiem, z czego to wynikało, może z mojej odmienności? Tak czy inaczej, zamiast grać w piłkę, skakać po trzepakach czy też bawić się w berka, swój wolny od lekcji czas poświęcałem na Hemingwaya, Dickensa i wielu innych panów, którzy już oczywiście nie żyli, lecz w przeciwieństwie do moich rówieśników potrafili zapewnić rozrywkę co najmniej konstruktywną. O tym, że miała padaczkę, dowiedziałem się w chwili, gdy po raz pierwszy weszła do klasy. Naturalnie nauczyciel uprzedzał nas wcześniej, iż nowa uczennica wymaga „specjalnego” traktowania i szczególnej uwagi. Lecz były to tylko słowa, którymi karmiono bandę małych ignorantów i tak lekceważących wszystko, co się do nich mówiło. Owszem, kiwali głowami, że rozumieją, że będą się nią opiekować i że nie będzie traktowana inaczej niż pozostali. Jednak żaden z nich tak naprawdę nie rozumiał powagi sytuacji – bo niby jak? Mówienie o czymś a doświadczenie tego to dwie zupełnie różne rzeczy. Pewnie dlatego nie znalazłem dotąd z nikim wspólnego języka. Ja nie tylko rozumiałem, ale też czułem. Gdy wchodziła przez próg klasy, od razu zauważyłem bijącą od niej czerwoną poświatę. Zupełnie jak mały Albert – pomyślałem. Teraz zrozumiałem analogię pomiędzy blaskiem a chorobą, o której wspominał nauczyciel. Zrobiło mi się jej żal, jednak nie zmieniło to mojego stosunku do nowej koleżanki. Z góry już wiedziałem, że się nie zaprzyjaźnimy. Ona wręcz lgnęła do ludzi, szukając kontaktu, poparcia. Rozmowa z innymi uszczęśliwiała ją, czuła się akceptowana. Ja tego nie potrzebowałem, a przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. Ataku dostała w dniu zdjęć klasowych. Stało się to nagle, w chwili gdy nauczycielka wyprowadziła nas z klasy na podwórko, gdzie już czekał fotograf. Nie wiedziałem, co się dzieje, słyszałem tylko głos belferki, nakazujący wezwać pielęgniarkę. Oczywiście od razu kilku pupilków poleciało spełnić polecenie wychowawczyni, ja jednak zostałem, nie mogąc oderwać oczu od rzucającej się na podłodze dziewczyny. Nauczycielka

próbowała ją unieruchomić, jednak widząc, że nie daje sobie rady, krzyknęła na nas, byśmy jej pomogli. Trzymając za ręce i nogi udało nam się obezwładnić koleżankę, dzięki czemu nie zrobiła sobie krzywdy. Z przerażeniem patrzyłem, jak jej zęby zaciskają się na linijce włożonej do ust. Przez moment myślałem, że przełamie ją na pół, jednak na szczęście tak się nie stało. Widok dziewczyny niepanującej nad własnym ciałem uzmysłowił mi, jak bardzo jest w tej chwili bezradna. Chciałem jej pomóc ze wszystkich sił, modląc się w duchu, by przestała dygotać, by była zdrowa i już więcej nie cierpiała. Poczułem łzy na policzku. Zdziwiło mnie to, bo nawet jej nie lubiłem, jednak świadomość krzywdy, jakiej doznawała w tej chwili sprawiła, że pragnąłem jej natychmiastowego wyzdrowienia. I nagle stało się coś niewytłumaczalnego przez jakiekolwiek znane mi prawa logiki. Czerwone światło, które dotąd jej nieustannie towarzyszyło, zaczęło blednąć. Z każdą sekundą stawało się coraz słabsze, zaś drgawki ustawały. Po chwili znikły całkowicie, tak jak i czerwona poświata. Wiedziałem, że nauczycielka przyjęła to jako koniec ataku, a nie jako cudowne uzdrowienie, które, jak się później okazało, pozostało na stałe… *** – Halo? – Co tak długo? Już myślałem, że nie odbierzesz i znów będę musiał wygłaszać monolog do automatycznej sekretarki. Swoją drogą, ma bardziej seksowny głos od ciebie. Z Evertem przyjaźnię się od czasów liceum. Zawsze trzymamy się razem, jednak dziś nie mam ochoty na spotkanie, którego tradycyjnie będzie się domagał. Prawdę mówiąc nie mam ochoty na nic, ale to i tak bez znaczenia. – No cześć, co słychać? – pytam, chcąc stworzyć pozory, że wszystko u mnie w porządku. – Musimy pogadać. – No to gadaj. – To nie rozmowa na telefon. Zaczyna się. – Słuchaj, mam kaca i ledwo trzymam się na nogach. Czy nie moglibyśmy… – Była u mnie. Musisz wiedzieć, że… Nawet się nie pofatygowałem, by odłożyć słuchawkę na bazę. Jeśli istnieje rekord Guinessa w prędkości, z jaką opuszcza się mieszkanie,

QFANT.PL - numer 8/11

87


Grzegorz Wieteska

POLECANKI opowiadanie

to właśnie go pobiłem.

88

*** Nie mam pewności, czy dobrze usłyszałem, a wolę jednak ją mieć, zanim wybiję mu kilka zębów. Proszę więc, by powtórzył to, co powiedział. – Przespaliśmy się. Pewność jest. Moja pięść startuje, a on nawet się nie zasłania. Wie, że zasłużył. Właściwie nie mam do niego żalu. Przecież wcześniej się z nią rozstałem, więc nie łączą nas już jakiekolwiek zobowiązania. Ale Evert na figę w nos zasłużył nie dlatego, że się przespał z moją byłą, lecz dla tak zwanej „zasady”. Nawet nie jęczy, chociaż widzę, że oczy mimowolnie zaczynają mu łzawić. To był silny cios, lecz nie na tyle, by musiał później dłutować szczękę. Cóż, w końcu jest moim przyjacielem. – Opowiadaj od początku – proszę już całkiem spokojny. Evert się jąka, wiec podchodzę do lodówki i wyjmuję flaszkę, którą schładza na wieczorną imprezę. Bez pytania otwieram ją i nalewam do jedynej szklanki, którą w moim mniemaniu można by uznać za czystą. Podaję mu ją i czekam, aż się napije. Robi to łapczywie, tak jakby wódka miała dodać mu odwagi. – Przyszła do mnie wczoraj. Odkąd zerwaliście, siedziała u swojej matki, ale dłużej już nie mogła, zresztą sam wiesz, jak jej stara potrafi dać popalić. Przytakuję głową. Jej matka to stereotyp teściowej, która za sam sposób bycia powinna mieć tylko dwa przysłowiowe zęby. Jeden do otwierania piwa, a drugi po to, żeby ją bolał. – Powiedziała, że nie rozumie twojego zachowania. Nic dziwnego, ja też go nie rozumiem. – Wypytywała, czy masz kogoś na boku, na co ja się tylko zaśmiałem. Tłumaczyłem, że nie wiem, czemu tak się stało, ale na pewno miałeś jakiś konkretny powód. Nie da się ukryć. – Zaczęła mi płakać na ramieniu. Mówiła, że cię kocha i że jesteś największym skurwysynem pod słońcem. Chciała, bym z tobą porozmawiał, co, jak widzisz, właśnie czynię. Puszczam mimo uszu ten denny dowcip. Jednak z satysfakcją patrzę, jak Evert pociera obo-

lałą szczękę. – Jak zacinająca się płyta powtarzała, że nigdy nikogo nie pokochała, a teraz, gdy jej świat został wreszcie komuś podarowany… – Tak? – pytam, spokojnie lecz stanowczo. Evert patrzy mi w oczy. Nie wiem, co w nich dostrzega, lecz w jego źrenicach odbija się cierpienie całej naszej trójki. – Stary, dlaczego to zrobiłeś? – pyta tak, jakby nie wierzył, że jakakolwiek odpowiedź może być sensowna. Ma rację. – Znudziła mi się. – Nie wierzę. – I słusznie – śmieję się. – Ale lepszej odpowiedzi nie usłyszysz. – Boisz się zaangażowania z jej strony? – pada kolejne, jakże głupie pytanie. Bać się? Chyba pęknę ze śmiechu. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie pokazać mu pierścionka, który kupiłem tuż przed tym, jak zdecydowałem, że to koniec. Odganiam tę myśl, gdyż wówczas tłumaczeniom nie będzie końca, a to nie ja mam się teraz spowiadać. – Nie. Chwila milczenia. Znowu podchodzę do lodówki, lecz tym razem nalewam sobie. Z gwintu. – Słuchaj, ona nie zrobiła tego, by się zemścić. Ona… Już go nie słuchałem, bo wiem, jak było. Przyszła do niego, chcąc uzyskać wyjaśnienia, gdyż ode mnie ich nie dostała. On też nie mógł ich dać, więc w akcie desperacji zaczęła szukać zrozumienia, schronienia, ciepła. Nie mogę jej winić. To nie była zdrada, ale rozpaczliwe wołanie o pomoc, która i tak nie nadeszła. Wiem, co muszę zrobić, by sprawę zakończyć ostatecznie. Wyzbywam się resztek godności i szacunku do samego siebie, grając tego, za kogo mnie wzięła – największego skurwysyna pod słońcem. – Zaopiekuj się nią – proszę cicho i bez słowa kieruję się w stronę drzwi. Nie słyszę już tego, co do mnie mówi. Nie docierają pytania postawione niepotrzebnie, gdyż i tak nie mam zamiaru na nie odpowiadać. Nie umiem. Staram się udawać twardziela bez serca, bo to jedyne wyjście, by oboje mnie znienawidzili. Tylko tak mogą mnie zapomnieć z czystym sumieniem. Zatrzymuje mnie przy drzwiach i bełkocze coś o prawdziwej miłości i jedynej szansie. Uśmie-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


CUD cham się głupio i poklepuję go po ramieniu, chcąc potwierdzić, że jestem świadom swojego wyboru. Patrzy na mnie niepewnym wzrokiem, jednak po chwili osiągam zamierzony efekt, bowiem jego oczy zaczynają napełniać się pogardą. Teraz mam pewność, że nie będzie mnie bronił i zaopiekuje się nią jak należy. Uspokojony, wychodzę z domu przyjaciela, zazdroszcząc mu, że na czole ma liczbę gwarantującą jeszcze trzydzieści pięć lat życia… *** Idąc ulicą, nie zwracam uwagi na mijających mnie ludzi. Biję się z myślami nieustannie, w nadziei, że zdołam odzyskać wewnętrzny spokój. Każde wspomnienie rozmowy z Evertem daje się we znaki tak bardzo, że zaczynam nucić pod nosem piosenkę, której tytułu nie pamiętam. Niestety, nie pomaga to ani trochę, a poczucie winy rośnie z każdą próbą oszukania samego siebie. Wchodzę więc w pierwszą lepszą bramę i kryję się przed ludzkim wzrokiem. Siadam na ławce obskurnego podwórka, kryjąc twarz w dłoniach. Zawsze uważałem, że płacz jest oznaką bezradności, jednak jakby nie patrzeć ja nie mam już pola do popisu. Przegrałem. Na własne życzenie straciłem dziewczynę i najlepszego przyjaciela, a zrobiłem to dla ich dobra, nie chcąc przyjmować roli męczennika. Jakże szlachetnie… Płaczę krótko, prawdopodobnie dlatego, że nigdy nie nabrałem w tym wprawy. Zawsze wiedziałem, że nadejdzie moment, kiedy będę musiał odejść i nie lamentowałem z tego powodu. Swoją śmierć celebrowałem bardzo dokładnie od chwili, gdy zrozumiałem znaczenie cyferek na moim czole. Stworzyłem nawet kilka zasad, które miały pomóc mi zrozumieć to, czego nauka nie była w stanie wytłumaczyć. Wszystkie sprowadzały się do jednego kluczowego słowa. Stoik. Wiele lat temu, gdy już mogłem odliczać dni do końca, stwierdziłem, że mam tylko dwa wyjścia. Pierwsze, zakładające, iż odpowiem na to najważniejsze pytanie odnośnie do przyczyny mej niezwykłości, okazało się oczywiście nieosiągalne. Skupiłem więc uwagę nie na próbie zrozumienia mojej egzystencji, ale na pogodzeniu się z nią. Sukces osiągnąłem stosunkowo łatwo, gdyż od dzieciństwa moje życie było całkowicie beznamiętne. Nie przywiązywałem wagi

do cennych przedmiotów, znajomych czy nawet rodziny. Owszem, szanowałem otaczający mnie świat, jednak wiedziałem, że wszystko kiedyś się kończy, bowiem jest to naturalna kolej rzeczy. Oczyściwszy umysł, wstaję z ławki, nie chcąc bezsensownie trwonić pozostałego mi czasu. Sięgam do kieszeni spodni po paczkę fajek, jednak głód nikotynowy jest tak duży, że od razu odpalam sobie dwa papierosy. Po paru dymkach jestem już całkowicie spokojny i zdolny do owocnych przemyśleń. To był tylko chwilowy kryzys, który mógł dopaść każdego. Wystarczy być wiernym swoim przekonaniom, a wszystko zaczyna być prostsze. Nie myślę już o utraconych bliskich mi osobach, ale skupiam się na jedynej rzeczy, którą muszę zrobić, nim ostatecznie wywinę kopyta. *** Stoję na najwyższym poziomie centrum handlowego i oparty o metalową barierkę poszukuję pierwszego celu. Musi być starannie wybrany, gdyż czasu mam mało, a o pomyłce nie może być mowy. Większość ludzi w średnim wieku zaczyna mieć w sobie słabe czerwone światło, które kiedyś może przyczynić się do ich zgonu. Nie ich szukam. Co prawda kiełkuje w nich śmierć, jednak nie nadejdzie ona zbyt szybko. Jakby tak trochę pomyśleć, bardzo niewielu jest farciarzy odchodzących z tak zwanych przyczyn naturalnych. Zazwyczaj ludzie żegnają się z życiem na skutek jakiegoś czynnika zewnętrznego, chociażby choroby, wypadku, zabójstwa lub też samobójstwa. Są to przypadki tak powszechne, że przestałem je uznawać za niezwykłe. Wyznacznikiem tego, czy ktoś może stać się moim celem, jest liczba cyferek na czole, intensywność, z jaką bije od niego czerwone światło oraz wiek danego osobnika. Jeśli jest to na przykład czterdziestolatek, a jego „wizytówka” na czole nie zapewnia mu przynajmniej dziesięciu lat życia, wówczas zwracam uwagę, czy emanuje od niego czerwone światło. W przypadku braku jakiegokolwiek blasku mam pewność, że nie wykończy go choroba, lecz jakiś inny czynnik zewnętrzny. Wówczas mam związane ręce, bowiem nie jestem w stanie przewiedzieć, co doprowadzi gościa do zgonu. Jednak gdy jakakolwiek część ciała ma czerwoną poświatę, mogę zacząć działać. Żeby uleczyć chorego, muszę wejść z nim

QFANT.PL - numer 8/11

89


POLECANKI opowiadanie

Grzegorz Wieteska w kontakt fizyczny poprzez dotknięcie skażonego miejsca, co często nie jest łatwe. Poprawka, to nigdy nie jest łatwe… Widzę ją. Ma około trzydziestu lat i nadaje się doskonale. Czerwień bijąca od niej jest bardzo silna, wręcz prorokując rychłe odejście. Skupiona jest w jednym miejscu, na moje nieszczęście tym najdelikatniejszym, co oznacza, że znowu będę musiał odegrać rolę zboczeńca… Zjeżdżam szklaną windą, nie spuszczając oczu z mego celu, który akurat stoi w kolejce do stoiska z lodami. Gdy jestem na dole, wyjmuję z wewnętrznej kieszeni kurtki piersiówkę i pociągam długi łyk. Chwiejnym krokiem podchodzę do kolejki w nadziei, że nie złapie mnie ochrona ani jakiś pseudobohater ratujący damę z opresji. Udaję, że się potykam i wpadam prosto na nią. Nie myliłem się, na czole widnieje numer dziewięćdziesiąt sześć, co zapewnia jej troszkę ponad trzy miesiące życia. Podtrzymuje mnie chwilę, lecz zauważam, że z wielką chęcią uwolniłaby się od tej pomocy. Bełkoczę coś bez sensu i osuwam się na ziemię, dotykając przy tym jej kobiecości. Zazwyczaj w tej chwili dostaję w twarz, ale czuć ode mnie alkohol, który pełni rolę osobistego obrońcy. Z doświadczenia wiem, że pijaczków obdarowuje się litością, a czasem i pogardą, jednak nigdy chęcią dotykania ich. Zawsze jest bowiem ryzyko, że ów chlor będzie agresywny i zrobi komuś krzywdę. Dodatkowo istnieje powszechne przekonanie, że pijak może być także i ćpunem, a od takich lepiej trzymać ręce z daleka. Wstaję powoli, słysząc kroki nadchodzącego ochroniarza, który najwidoczniej obserwował całe zajście. Nie mam już powodu, by udawać kogoś pod wpływem alkoholu, gdyż zadanie wypełniłem. Kobieta przestała świecić i tak, jak przewidywałem, numer na jej czole zmienił się. Spokojny, że dożyje sześćdziesiątki, zrywam się na równe nogi i biegnę w stronę wyjścia z centrum handlowego. Ochroniarz nawet nie reaguje. Zapewne przeszkadza mu w tym tusza, której nie powstydziłby się nawet japoński sumita. Interwencja z jego strony ogranicza się do groźby, żeby moja noga „w jego centrum” więcej nie postała. *** Kieruję swe kroki ku staremu rynkowi w nadziei, że dzisiejszy dzień nie skończy się na jed-

90

nym sukcesie. Zazwyczaj „dni polowań” kończę dwoma lub trzema uzdrowieniami, jednak dziś taki wynik mnie nie zadowoli. Teraz, gdy mam odejść, muszę podwoić, a nawet potroić swoje wysiłki. Siadam na ławce umieszczonej na samym środku placu, rozglądając się dookoła. Prawdopodobnie jest tu kilka setek ludzi, jednak na razie nie dostrzegam żadnych anomalii wymagających natychmiastowej interwencji . W oddali widzę ulicznych kuglarzy, którzy zabawiają przechodniów sztuczkami z ogniem. Pokaz najwyraźniej ma wzięcie, gdyż tłum otaczający akrobatów rośnie z każda chwilą. Wreszcie mój wzrok wyławia kolejny cel, który dołącza do grona zafascynowanych gapiów. Facet jest na pewno poniżej pięćdziesiątki, a jego czerwieniejąca głowa niewątpliwie zapowiada nadejście wylewu. Ruszam bez zastanowienia w jego stronę, przyspieszając kroku, gdy widzę, że gość zaczyna się oddalać. Jest wysoki, więc przynajmniej nie boję się, że zgubię go w tłumie. Gdy widzę, gdzie zmierza, zaczynam biec, nie chcąc, by zwiał mi pierwszym lepszym autobusem. Dzieli nas z pięćdziesiąt metrów, więc jest szansa, że jeszcze zdążę go dogonić. Niestety, jak na złość, los wprowadza pewne urozmaicenie do mojego polowania. Na przystanku stoi jeszcze jeden człowiek spełniający wszystkie kryteria do tego, by zostać przeze mnie zauważonym. Czerwone światło bijące z wnętrza jego klatki piersiowej uzmysławia mi, że zawał nadejdzie w przeciągu kilku najbliższych dni. Na domiar złego właśnie podjechały dwa autobusy i najwyraźniej żaden nie zatrzymuje się na przystanku, gdzie obaj panowie zamierzają wysiąść. Klnę pod nosem, rozpoczynając zimną kalkulację. Światło zawału jest nieco mocniejsze. Różnica w przewidywanym czasie odejścia obu panów jest znikoma, jednak wciąż zauważalna. Wsiadam więc do autobusu za tym, któremu pozostało mniej czasu, w nadziei, że w ciągu czterech dni zdołam odnaleźć tego drugiego. *** Wróciwszy do domu, od razu biegnę do łazienki, by zatamować krwotok z rozwalonego nosa. Obmywam twarz zimną wodą i spoglądam w lustro tylko po to, by wybuchnąć gromkim

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


CUD śmiechem. Moja twarz wygląda tak, jakbym zderzył się z pędzącym pociągiem, co nie jest aż tak dalekie od prawdy. Osiłek nie szczędził starań, by wymodelować mi gębę, lecz trudno mu się dziwić. Gdyby ktoś zahaczył łokciem moją kobietę, też bym ruszył za nim w pogoń po to, by dać lekcję savoir vivre’u. Niestety, tylko w taki sposób mogłem dotknąć jej piersi zżeranej przez raka, który jak na złość jest najczęstszą dolegliwością, jaką zdarza mi się leczyć u kobiet. Gdybym był mądrzejszy, mógłbym się domyśleć, że taka żyleta nie chodzi po mieście bez odpowiedniej obstawy. Tylko dlaczego zawsze musi być to strongman? Mimo bólu całej twarzy oraz braku dwóch górnych jedynek jestem z siebie zadowolony. Zdołałem bowiem tego dnia odmienić los siedmiorga nieznanych mi ludzi i Bóg mi świadkiem, że jest to zmiana na lepsze. *** Przez następne trzy dni latałem jak głupi po mieście potrącając, macając i wpadając na osoby, których stan niezwłocznie tego wymagał. Kiedyś miałem więcej czasu na pomaganie innym i nie było mowy o tym, abym uciekał się do tak desperackich posunięć. Bywało, że pół dnia chodziłem za kimś, zanim zyskałem jego zaufanie. Najcięższe wyzwanie stanowiły oczywiście kobiety. Zdarzało się, że musiałem flirtować z paniami starszymi od siebie nawet o dwadzieścia lat, jednak zawsze robiłem to z klasą i prędzej czy później udawało mi się osiągnąć upragniony cel. Teraz nie miałem na to czasu, działałem masowo i całkiem nieźle mi szło, gdyż przez ostatnie cztery dni odwróciłem losy trzydziestu siedmiu osób. Wieczorem wracam do domu z postanowieniem, że ostatni dzień spędzę na błogim lenistwie. Stojąc przed wrotami do swego domostwa, strudzony wyciągam klucz z kieszeni i chwytam za klamkę. Kątem oka dostrzegam białą kopertę niezwykle równiutko leżącą na wycieraczce tuż u progu drzwi. W pierwszej chwili myślę, że to kolejna ulotka, których pełno się wala na całej klatce schodowej, jednak gdy biorę ją do ręki wiem, że mam do czynienia z anonimowym listem. Otwieram go dopiero po wejściu do domu. Jutro o siedemnastej w „Ciepłej nucie”

A. Treść wiadomości jest jak najbardziej nietypowa, jednak jakoś mnie to nie dziwi. Już sam fakt, że list został dostarczony pod same drzwi, a nie wysłany pocztą, wskazuje na to, iż jego adresat wielce urozmaici ostatnią noc mojego życia. Co prawda i tak nie zamierzałem spać dłużej niż jest to konieczne, lecz teraz zmrużenie oczu będzie po prostu niemożliwe. Z jednej strony mam ochotę zlekceważyć wiadomość, która niewątpliwie przyczyni się do mojego odejścia. Nie wierzę bowiem, by list znalazł się pod moimi drzwiami przypadkiem, akurat dzień przed wyznaczonym „terminem”. Jednak z drugiej strony nie wiem dokładnie, jak zginę, więc równie dobrze może to się stać podczas oglądania telewizji. Jak to zwykł mówić Evert: „Bomba jak chce, to zawsze pierdolnie”. Ta ostatnia myśl przekonuje mnie do podjęcia chyba jedynej słusznej decyzji. Zwłaszcza, że wyjście na zewnątrz wydaje się o wiele lepsze niż siedzenie w domu przed telewizorem. Kładę się więc do łóżka w oczekiwaniu na ostatnią przygodę mego życia, próbując odgadnąć, kim jest adresat tajemniczego listu. *** Godziny ciągną się niemiłosiernie, a ja coraz bardziej jestem zestresowany. Chodzę bez sensu po domu, nie mogąc znaleźć sobie konkretnego zajęcia, gdyż wiem, że żadne z nich mnie nie pochłonie na tyle, by móc zapomnieć o znaczeniu dzisiejszego dnia. Męczę się tak od samego rana, lecz nie mogę nic na to poradzić. Moje myśli krążą wokół tajemniczego adresata listu, próbując rozszyfrować jego tożsamość. Niestety, bezskutecznie, bowiem nie mam zielonego pojęcia, kim może być A. Męki kończą się na godzinę przed wyznaczonym spotkaniem, w chwili wyjścia z domu. Spacerkiem kieruję się w stronę „Ciepłej nuty”, herbaciarni, w której mam się zjawić o siedemnastej. Przyznam, że nazwa jest całkiem dobra, puszczana tam muzyka trafia chyba do każdego gościa. Samo miejsce położone jest niedaleko centrum, więc do herbaciarni mam niecałe dziesięć minut piechotką. Nie przeszkadza mi, że będę dużo przed czasem, wszystko jest lepsze od bezczynnego siedzenia w domu.

QFANT.PL - numer 8/11

91


POLECANKI opowiadanie

Grzegorz Wieteska

92

W środku jest masa ludzi, więc siadam przy pustym stoliku ustawionym na zewnątrz herbaciarni. Od razu podchodzi do mnie kelnerka z zapytaniem, czy się czegoś napiję. Nie znam się na herbatach, więc proszę o jakąś owocową i czekoladowe ciastko. Niby czemu miałbym nie osłodzić sobie tych ostatnich chwil, które mi pozostały? Tak więc ostatnie minuty poświęcam na delektowanie się murzynkiem i herbatą, której nazwę już zdążyłem zapomnieć. Ze zniecierpliwieniem czekam, choć zupełnie nie wiem, na co. Treść wiadomości mówiła, żeby stawić się w herbaciarni, ale nie wspominała, w jakim celu. Obserwuję więc wszystko dookoła w nadziei, że odpowiedź jest już niedaleko. Jak się okazuje, nie muszę długo czekać, gdyż punktualnie o wyznaczonej godzinie do mojego stolika podchodzi adresat tajemniczego listu. Dziewczyna jest najprawdopodobniej w moim wieku, jednak nie jestem tego całkowicie pewien. Makijaż stosowany przez płeć piękną potrafi zdziałać cuda, więc nie wiem tak naprawdę, kto się kryje po drugiej stronie tapety. Przyznam, jej wygląd robi wrażenie, długie blond włosy, nogi po szyję, no i jeszcze te wielkie zielone oczy skryte za czarnymi oprawkami okularów… Nic nie mówi, tylko zaczyna chichotać, dzięki czemu uzmysławiam sobie, że cały czas wpatruję się w nią z otwartymi ustami. Zamykam je pospiesznie, jednak także nic nie mówię, czekając na jej ruch. W końcu to z jej powodu się tu znaleźliśmy. Po dłuższej chwili milczenia przerywa je, sadzając swe krągłości naprzeciwko mnie. – Zupełnie inaczej sobie ciebie wyobrażałam –zaczyna rozmowę dość nietypowo. – Myślałam, że będziesz wyższy, ale to nic. – Dzięki za słowa szczerości. Ja nie mogę powiedzieć tego samego o tobie, w ogóle nie wiedziałem, kogo lub też czego się spodziewać. Pochyla się nad stołem, przysuwając swe piękne oblicze tak, że nie mogę się powstrzymać od zerknięcia za dekolt jej luźnej bluzki. Widzi to, ale nie reaguje, uśmiecha się tylko przyjaźnie, poprawiając oprawki okularów. – Nic dziwnego, zważywszy, w jakiej sytuacji się znalazłeś, ale do rzeczy. Masz pojęcie, dlaczego się tu znalazłeś? – Prawdę powiedziawszy, to nie – odpowiadam szczerze – ale może żeby rozmowa stała się prostsza, powiesz mi, z kim mam do czynienia? Uśmiech na jej twarzy rośnie, a oczy błyszczą

tak, że krew uderza mi do głowy. Wyciąga dłoń, bym mógł ją uścisnąć i poczuć, jak delikatna jest jej skóra. – Ambrozja. – Ksywa dość dziwna jak na nasze czasy, ale niewątpliwie pasująca do jej nosicielki. Myślę, że się zarumieniła, jednak ciężko mi to stwierdzić z powodu jej mocnego makijażu. – Dobra, czarusiu, skoro mamy za sobą formalności, możemy przejść do rzeczy? Przytakuję głową uprzejmie, nie ukrywając, że właśnie na ten moment czekałem. – Jestem tu po to, by odpowiedzieć na pytanie, kim tak naprawdę jesteś i dlaczego akurat taki los był ci pisany. Możesz to uznać za rekompensatę za wszystkie krzywdy, jakich musiałeś doznać w swym krótkim życiu… – Mówisz, jakbyś była boskim posłańcem – przerywam jej bez zastanowienia – ale jakoś nie widzę żadnych skrzydeł ani aureoli. Kim jesteś, by móc odpowiedzieć na to, co w naturze ludzkiej musi pozostać niejasne? Moje pytanie chyba ją zmieszało, przez chwilę milczy, kiwając głową tak, jakby szukała odpowiednich słów. – Masz rację, kimże jest człowiek, by móc odpowiedzieć na pytanie, które sam zadaje? Potrzebny mu autorytet, potrafiący rozwiać wszelkie niejasności, jednak nie może to być inna osoba, gdyż jest tylko człowiekiem, nieprawdaż? Ja niestety nie jestem, jak to ująłeś, żadnym boskim posłańcem, ale tylko człowiekiem. Takim jak ty. – Nikt nie jest taki jak ja – znowu przerywam, nie siląc się na zachowanie dobrych manier. – Już sam fakt, że tu jestem, potwierdza to. – Nie zrozumiałeś mnie najwyraźniej. Miałam na myśli tylko tyle, że oboje jesteśmy jedynie ludźmi, którym nie jest dana wiedza absolutna, a tym samym na wiele pytań nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć, pomimo iż ciągle je zadajemy. To filozofowanie zaczyna mnie bawić, więc ciągnę wątek w nadziei, że pozostało mi jeszcze tyle czasu, by dotrwać do puenty. – W porządku, jesteś człowiekiem, który tak jak ja ma pytania, lecz nie zna odpowiedzi. Mimo tego posiadasz rzekomo wiedzę o tym, kim jestem i dlaczego takim właśnie jestem. Dobrze zrozumiałem? – Mniej więcej. – Moje pytanie więc brzmi: skąd? Ambrozja momentalnie przestaje się uśmie-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


CUD chać, a jej twarz przybiera poważny wyraz. Trudno w to uwierzyć, ale teraz wydaje się być jeszcze bardziej intrygująca niż przedtem. Zdejmuje okulary, przenikając mnie badawczym wzrokiem tak, jakby obserwowała obiekt naukowych badań. – Widzę, że mnie nie pamiętasz – w jej głosie wyczuwam rozczarowanie – ale nic nie szkodzi, zaraz temu jakoś zaradzimy. – Mówiąc to, grzebie chwilę w swej czarnej torebce, która na moje oko musi być markowa. Cierpliwie ją obserwuję, szukając w pamięci chwili, gdzie los złączył nasze drogi, niestety, bezskutecznie. Ambrozja w końcu wyjmuje stare wyblakłe zdjęcie, po czym podsuwa mi je. Zdjęcie jest znajome, gdyż takie samo mam powieszone na lustrze obok telefonu stacjonarnego. Od razu rozpoznaję dziewczynę o szmaragdowych oczach i przyznam, nie mogę się nadziwić metamorfozie, jaką przeszła. Na fotografii jest tylko małą brzydulką, w ogóle nie przypominającą piękności siedzącej na przeciwko. Z drugiej strony, ja też się zmieniłem. Co prawda nie zrobił się ze mnie żaden kolos, ale zmężniałem, nabrałem masy, a przede wszystkim bystrości umysłu. – Często myślałem o tym, co się z tobą stało po tym, jak skończyliśmy szkołę – pierwszy przerywam zbyt długie już milczenie. – Prawdopodobnie moje losy potoczyłyby się inaczej, gdyby nie... twoja interwencja. Ale jeśli pozwolisz, zacznę od początku – chowa zdjęcie do torebki, po czym kieruje swe szmaragdy w moją stronę. Kiwam głową, dając przyzwolenie i zachęcając, by kontynuowała. – W chwili, w której mnie uzdrowiłeś, nie tylko zmieniłam się fizycznie, ale także doznałam przemiany… duchowej – ostatnią cześć zdania powiedziała tak, jakby ważyła każde słowo z osobna. – Zostałam oświecona, iluminowana czy jakkolwiek byś tego nie nazwał, w jakiś dziwny sposób uświadomiona. Poczułam, że to od ciebie bije energia, która anihiluje moją dolegliwość. Pojęłam też twą rolę w tym świecie, która często przypisywana jest boskiej interwencji. – Jaka to rola? – przerywam jej, nie mogąc wytrzymać potęgowanej niecierpliwości i zażenowania. – Jesteś cudem. Patrzę na nią tępym wzrokiem, zastanawiając się, czy aby na pewno chcę ryzykować wysłucha-

nia dalszych tłumaczeń. – Możesz powtórzyć? – proszę uprzejmie, aczkolwiek tonem zdradzającym moje niedowierzanie w prawdziwość wypowiedzianych przez nią słów. – Twoje życie jest inne niż wszystkich. Poświęcasz je na ratowanie ludzi całkowicie ci obcych, nie oczekując w zamian niczego. Jednak widzisz życie tylko ze swojej perspektywy, nie zastanawiając się, jakie są reakcje tych, którzy mieli szczęście na ciebie trafić. Ma rację, nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób. Dla mnie było tylko ważne, by komuś pomóc, a to, co się później z nim działo, tak naprawdę w ogóle mnie nie interesowało. – Jak myślisz, co czują ludzie, gdy dowiadują się, że nagle wyzdrowieli ze śmiertelnej choroby, której lekarze nie potrafili w żaden sposób powstrzymać? Teraz rozumiem, do czego zmierza. W głowie mam jeszcze setki pytań, lecz po tym, co usłyszałem do tej pory, boję się jej przerwać. – Lekarze tłumaczą cudowne wyzdrowienia ludzkimi brakami w nauce. Czasem w związku przyczynowo-skutkowym takim, jakim jest na przykład choroba prowadząca do śmierci, zdarzają się anomalie. Taką anomalią jest niewyjaśniona i nieprzewidziana interwencja zewnętrzna, która powoduje, że skutek jest inny niż miał być. Często uznawana jest za bożą łaskę, która pozostanie niewyjaśniona, ale zawsze ma to samo imię… – Cud – dokańczam, uznając tok rozumowania, jakim kieruje się Ambrozja. – Ty nim jesteś – mówi całkiem poważnie. – Otrzymałeś dar, który wykorzystujesz najlepiej, jak tylko potrafisz. Wypełniasz rolę, która została ci przypisana z góry przez… Powiedzmy, że to jest twoje przeznaczenie. Nie wiem, skąd ona to wszystko wie, lecz sprawia wrażenie, jakby wierzyła w to, co mówi. Co dziwniejsze, intuicyjnie przyznaję jej słuszność. – Skąd wiesz, czym się kieruję i co jest mi przeznaczone? – Trudno wytłumaczyć to w sposób racjonalny, ale w chwili, w której uwolniłeś mnie od padaczki, przejęłam jakąś twoją cząstkę. Co więcej, od tego czasu zaczęłam rozumieć, czym jest przeznaczenie i dostrzegam je w każdym z nas… – Jakie jest więc moje przeznaczenie? – pytam

QFANT.PL - numer 8/11

93


POLECANKI opowiadanie

Grzegorz Wieteska

94

zaciekawiony, bowiem wychodzi na to, że nie tylko ja jestem dziwadłem obdarowanym mistycznymi mocami. – Nie możesz go poznać, dopóki nie podejmiesz wyboru, przed którym staniesz. Oboje wiemy, że dziś jest dzień szczególny i z niecierpliwością czekasz na jego finał. Masz świadomość, że każde przeznaczenie można odmienić, sam tego doświadczyłeś wiele razy… – Trzysta siedemdziesiąt dwa – nie mogę się powstrzymać od komentarza, ale od razu ucisza mnie jej przenikliwe spojrzenie. – Tak samo i twój los może zostać odmieniony, a dzisiejszy dzień nie musi być tym ostatnim. Gdy dociera do mnie znaczenie tych słów, proszę, by powtórzyła. Po raz pierwszy w życiu coś wywarło na mnie prawdziwe wrażenie. Jestem wstrząśnięty na tyle, że wyjmuję paczkę fajek, która na moje nieszczęście jest już pusta. Rozdrażniony niemożliwością nakarmienia raka, sięgam do wewnętrznej kieszeni kurtki po manierkę i opróżniam ją do końca. Widzę, jak Ambrozja wpatruje się we mnie z zaciekawieniem, jednak nie mówi ani słowa. – To znaczy, że mogę żyć dalej tak jak inni? – pytam, wycierając usta, które cholernie pieką od gorzały. – Nie muszę dziś umierać? – Wszystko zależy od podjętego przez ciebie wyboru. Tu zaczyna się właśnie moja rola, mam ci uświadomić, że masz wybór. Jest to nagroda za twoje poświęcenie dla innych ludzi, jednak uprzedzam, że wszystko ma swoją cenę. – Teraz naprawdę mówisz jak ktoś nie z tego świata – wtrącam rozbawiony, nie ukrywając, że to, co mówi, robi na mnie spore wrażenie. – Ty widzisz dzień odejścia wszystkich ludzi, mało tego, potrafisz uleczyć ich z każdej istniejącej choroby. Jednak w przeciwieństwie do mnie nie jesteś w stanie zrozumieć, dlaczego taki los był ci pisany. – W takim razie, powiedz mi – proszę. Ambrozja kiwa przecząco głową. – Nawet gdybym chciała, to nie mogę, ponieważ w ludzkim języku nie ma słów potrafiących dogłębnie oddać znaczenie metafizyki tego świata. Nie da się wyjaśnić, czym jest przeznaczenie, śmierć czy też rola cudu. Ta wiedza jest dostępna dopiero po odejściu z świata żywych, a ty jeszcze wliczasz się w ich szeregi. – I wiesz to wszystko od chwili, gdy zostałaś uzdrowiona? – pytam z lekkim niedowierza-

niem. – To może wydawać się nieprawdopodobne, ale właśnie tak. Przypuszczam, że każda z osób, którą ocaliłeś od zguby, przeszła jakąś wewnętrzną przemianę. Kto wie, co przekazałeś lub wyzwoliłeś w swoich pacjentach? Może zrodziłeś kolejne „cudy” mające kontynuować twą szlachetną misję? – uśmiech na jej twarzy od razu mnie uświadamia, że te pytania nie są tylko sugestią. Do stolika podchodzi kelnerka z zapytaniem, czy czegoś nam nie trzeba. Ja odmawiam, lecz Ambrozja prosi o zieloną herbatę z ciastkiem śmietankowym. Gdy znowu pozostajemy sami, rozmowa przechodzi na inne tory. – Skoro znasz moje przeznaczenie, dlaczego wcześniej nie zaaranżowałaś spotkania? Co się z tobą działo przez te wszystkie lata, po tym, jak skończyliśmy szkołę? – pytam z przejęciem, gdy dociera do mnie, że nie jest mi już tak obojętna, jak kiedyś. – Tak jak i ty, ja też mam swoją rolę w tym świecie i staram się ją wypełniać najlepiej jak potrafię. Pojawiam się w stosownej chwili, pokazując wybór, przed którym człowiek stoi, chociaż nie zawsze jest tego świadomy – mówi, popijając herbatę, której aromat delikatnie mnie drażni, jednak nie mówię jej tego. – A jeśli chodzi o to, co robiłam po odejściu ze szkoły – kontynuuje robiąc drobne przystanki na mały widelczyk ciastka – to wybacz, ale nie jest to historia, którą chciałabym się z kimkolwiek dzielić. Szanuję jej prywatność, więc od razu zmieniam temat, jednak Ambrozja daje znak ręką, bym zamilkł. – Niestety trzeba przełożyć tę rozmowę na inny raz, bo czas już nagli – mówi, pospiesznie patrząc na zegarek, co sprawia wrażenie, jakby zapomniała, że to nasza ostatnia konwersacja. – Dokładnie za dwie minuty będziesz musiał dokonać wyboru, od którego zależeć będą twe dalsze losy. Spójrz tam – mówiąc to wskazuje na drugą stronę ulicy, gdzie tuż obok prac remontowych bloku dwóch chłopców z wielkim zapałem gra w piłkę nożną. – Zaraz na ulicę wyleci piłka, a za nią jeden z tych malców, prosto pod pędzące auto. To jest właśnie mój prezent dla ciebie. Możesz zdecydować, czy uratujesz chłopca, czy też siebie. Nikt nie będzie cię winił, jeśli nie ruszysz mu z pomocą, bowiem swój dług wobec świata spełniłeś le-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


CUD

Ernest Dziedzic

QFANT.PL - numer 8/11

95


POLECANKI opowiadanie

Grzegorz Wieteska

96

piej niż ktokolwiek z obecnie żyjących. Dokończ rozmowę ze mną, a cyfra na twym czole zmieni się i być może dożyjesz spokojnej starości. Odzyskasz swą ukochaną i przyjaciela, będziesz mógł zacząć wszystko od nowa. Jednak jeśli uważasz, że chłopcu należy się pomoc, to musisz się śpieszyć, ponieważ została ci zaledwie minuta… Zawsze myślałem, że jestem przygotowany na wszystko i nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Myliłem się. Teraz, gdy już jestem pogodzony z odejściem, dowiaduję się, że mam szansę odzyskać to, co straciłem. Mało tego, będę mógł leczyć innych do końca swych dni, wystarczy, że poświęcę życie tego chłopca. Widzę, jak piłka wylatuje na ulicę, dzieciak już biegnie za nią, a ja wciąż nie wiem, co zrobić. Patrzę na Ambrozję, chcąc uzyskać przyzwolenie na to, by ten jeden raz zrobić coś tylko i wyłącznie dla siebie. Jednak szmaragdooka nie reaguje, za co nienawidzę jej z całego serca. Teraz rozumiem, że ów prezent jest kolejna pułapką, z której nie ma wyjścia. Uratuję chłopca, sam zginę. Uratuję siebie, zginie on. Rachunek wydaje się prosty, ale nie dla tego, kto ma się pod nim podpisać. Wstaję od stolika, patrząc na Ambrozję w nadziei, że to ona pierwsza przemówi, jednak jak widzę, nie kwapi się do tego zupełnie. Tylko uśmiecha się promiennie, zupełnie jak Miki. – Zrobisz coś dla mnie? – przerywam wreszcie milczenie. – Nie ma sprawy, zapłacę za herbatę i murzynka – słysząc to, uśmiecham się i po raz ostatni patrzę w źrenice tych królewskich szmaragdów. – Trudny jest tylko pierwszy krok – dodaje mi otuchy, gdyż wie, że już dokonałem wyboru. – A ty i tak masz go już za sobą. Po tych słowach rzucam się na ulicę i biegnę w stronę dzieciaka, wyzywając go od najgorszych. Cały swój gniew przelewam na niewinnego małego człowieczka w nadziei, że dzięki temu zyskam ukojenie. Próżne moje wysiłki, gdyż przelana nań nienawiść boli bardziej niż świadomość nadchodzącej śmierci. Widzę kątem oka, jak metalowy potwór z każdą sekundą zbliża się w stronę chłopca, który właśnie podniósł piłkę z ziemi. Łapię go w biegu, odciągając w stronę chodnika.

Słyszę, jak samochód hamuje z piskiem opon, więc napinam mięśnie oczekując bolesnego uderzenia… które nie następuje. Razem z chłopakiem przewracam się na chodnik, jednak nie czuję żadnego uszczerbku na zdrowiu. Żyję! Spoglądam w stronę dzieciaka, który zdążył już zerwać się na równe nogi i pobiec na spotkanie nowej przygody. Nie przeszkadza mi nawet, że nie usłyszałem ani słowa podziękowania. Prawdę mówiąc, nic mi nie przeszkadza, zważywszy na to, iż właśnie ocaliłem życie, które rzekomo miało się dokonać. Spoglądam na drugą stronę ulicy, skąd Ambrozja obserwowała całe zdarzenie. Śmiejąc się donośnie układam ręce w „Kozakiewiczowski” gest, by pokazać, gdzie mam jej przepowiednie. Coś do mnie krzyczy, jednak jadące samochody zagłuszają treść lecących słów. Przykładam ręce do uszu na znak, że nie jestem w stanie ich dosłyszeć, na co ona reaguje błyskawicznie. Wskazujący palec trzyma w górze tak, jakby chciała mi coś pokazać. Nie rozumiejąc o co jej chodzi, wznoszę oczy do góry tylko po to, by zobaczyć jak z trzeciego piętra spada źle zabezpieczone metalowe rusztowanie. Prosto na moją głowę…

Grzegorz Wieteska Od urodzenia mieszkam w Szczecinie i z niecierpliwością oczekuję swojej dwudziestej drugiej wiosny. Jestem studentem filozofii oraz psychologii na US. Uwielbiam długie spacery i górskie wspinaczki, ale lubię także inne formy relaksu – między innymi aikido oraz grę w Go. Piszę wyłącznie do szuflady, jednak mam cichą nadzieję, że kiedyś stanę się godny miana dobrego pisarza. „Cud” jest pierwszym opowiadaniem, które napisałem, odkąd skończyłem trzynaście lat.

kwartalnik fantastyczno-kryminalny



POLECANKI POLECANKI

David Weber - „Rafa Armagedonu”

David Weber - „Rafa Armagedonu” Autor recenzji: Olga Michalik „Rafa Armagedonu” rozpoczyna nowy cykl utworów Davida Webera – „Schronienie”. Autor ten znany jest na całym świecie, między innymi jako twórca kultowego uniwersum, zwanego przez fanów „Honorverse” – świata, w którym rozgrywa się akcja kilkunastu książek o Honor Harrington. W swojej najnowszej powieści Weber przenosi nas do dalekiej przyszłości. Ludzkość wspięła się na wyżyny techniki, więc podróże po galaktyce są na porządku dziennym. Wędrując po wszechświecie, ludzie nieraz natrafiali na planety, na których znajdowali ślady świadczące o istnieniu obcych cywilizacji. Niestety, wszystko wskazywało na to, że zostały zniszczone z zewnętrz, przez jakąś okrutną, krwiożerczą rasę. Gdy w roku 2378 Federacja Ziemska została bez ostrzeżenia zaatakowana przez agresywnych Gbaba, nikt nie spodziewał się, że ludzkość może podzielić los tych zrujnowanych cywilizacji. Niestety, zaledwie czterdzieści lat później Federacja

98

już nie istniała, a niedobitki ludzkości schroniły się na dalekiej planecie nazwanej, zgodnie z jej rolą, właśnie Schronieniem. Pozostali przy życiu ziemscy stratedzy opracowali operację Arka. Zgodnie z jej założeniami, w celu skutecznego ukrycia się przed najeźdźcami, koloniści musieli odrzucić cały swój dobytek techniczny i kulturowy. Dlatego przed wylądowaniem na Schronieniu kilka milionów osadników przechodzi swoiste pranie mózgu: ich pamięć zostaje wymazana, a zamiast niej zaszczepia się im przekonanie, że znaleźli się tam zgodnie z wolą Boga, by zacząć nowe, pełne wiary życie. Warunki, w których przyjdzie im żyć, przypominają ziemską epokę średniowiecza. Pierwsze, co od razu rzuca się w oczy, gdy bierzemy do rąk „Rafę Armagedonu” to jej objętość – liczy aż dziewięćset stron! I, co istotne, książka nie stanowi odrębnej całości, tylko jest zaledwie pierwszym tomem dłuższego cyklu. Można to wywnioskować choćby na podstawie prologu, który sam w sobie liczy około stu stron. Powoduje to, że akcja powieści rozkręca się bardzo powoli, a jej rzadkie zwroty są opisywane tak wnikliwie, że stają się trudno zauważalne dla czytelnika. Takie niespieszne prowadzenie narracji może się jednak podobać tym, którzy lubują się w drobiazgowych opisach zarówno warunków życia na obcej planecie, scen wielkich bitew w kosmosie i na morzu, jak i wewnętrznych przeżyć oraz przemyśleń bohaterów. Dzięki temu autor daje nam szansę, byśmy wytworzyli sobie dokładny obraz Nowego Świata. Książka jest więc prawdziwym rarytasem dla miłośników zarówno galaktycznych podbojów, jak i podróży po ludzkiej psychice. Konsekwencją tak rozbudowanej powieści jest bardzo duża liczba występujących w niej bohaterów. Jest to naturalne, tylko dlaczego autor ponadawał im takie dziwaczne i trudne do wymówienia nazwiska, jak Trynair Zahmsyn, Gardynyr Lywrys czy Urvyn Myllyr? To irytujące, gdyż utrudnia rozpoznawanie osób i pełnionych przez nie funkcji. W zasadzie, gdyby nie znajdujący się na końcu książki spis postaci oraz glosariusz, lektura byłaby nie do przebrnięcia. Przynajmniej dla mnie. David Weber stworzył bardzo bogate uniwersum, ale niestety, nie do końca poradził sobie z przybliżeniem go czytelnikowi. Ponadto, nazewnictwo na umieszczonych na początku tomu mapach świata nie pokrywa

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


David Weber - „Rafa Armagedonu” się z nazwami miejsc występującymi w tekście. Utrudnia to znacznie identyfikację miejsca, w którym toczy się akcja powieści. Fabuła jest prosta i bardzo często wykorzystywana w utworach science-fiction: flota obcych najeźdźców niszczy ludzkość, która musi szukać ratunku na odległej planecie. Klasyka, czyż nie? Ponad sto początkowych stron powieści to weberowska wizja przyszłości naszpikowana supernowoczesną technologią. Mamy tu sztuczną inteligencję, awatary, motyw hibernacji, cyfrowy transfer osobowości, formatowanie matryc psychologicznych, czyli wszystko to, co fani fantastyki lubą najbardziej. ? W dalszej części książki zapoznajemy się z sytuacją polityczną i społeczną panującą na Schronieniu. Planeta jest podzielona na rywalizujące ze sobą królestwa, jednak władzę nadrzędną nad wszystkimi sprawuje Kościół Boga Oczekującego. Powstał on na podwalinie zestawu prawd „objawionych” oraz zakazów, spisanych przez kapitana statku kolonistów – Langhorne’a, który obwołał się Archaniołem. Zasady te zostały wymyślone głównie po to, by kontrolować wiernych – bronić im wszelkiego postępu i rozwoju, a także dławić w zalążku każde pytanie, które mogłoby zagrozić kłamliwym tezom nowej wiary. Zajmuje się tym sprawnie działająca na Schronieniu Inkwizycja. Religia jest tu bowiem swoistym zaworem bezpieczeństwa wykorzystywanym ze względu na zawarty w niej konserwatyzm. Kościół zaś, zamiast trzymać pieczę nad rozwojem duchowym społeczności, jest tak samo skorumpowany i zapatrzony w siebie jak wszyscy dyktatorzy Starej Ziemi. Opisując sytuację panującą na Schronieniu, autor zwraca szczególną uwagę na bierność i stagnację kolonistów, ograniczanych przez dogmaty godzące w samą istotę natury ludzkiej. Bo przecież pragnienie dokonywania nowych odkryć i rozwoju należy do najważniejszych ludzkich potrzeb. Konflikt między religią a technologią Weber wykorzystuje w celu zbadania zdolności ludzi do dokonywania określonych wyborów moralnych i ich reakcji w sytuacji pozbawienia tego wyboru. Jest to więc książka o religii i herezji, moralności i pseudomoralności, przyjaźni i wątpliwościach, a także o intrygach politycznych i manipulacjach. Na kartach powieści możemy także znaleźć wiele przykładów ludzkich słabo-

ści: chciwości, zawiści, megalomanii, żądzy władzy, skłonności do zdrady. Są to przywary, które także, od zarania dziejów, stanowią część ludzkiej natury. Wbrew pozorom, „Rafa Armagedonu” nie jest atakiem autora na całą zorganizowaną religię. Jak wynika z udzielonego przez Webera wywiadu, książka jest literackim protestem przeciwko stosowaniu jakiejkolwiek struktury do kontroli i manipulacji wolnego światopoglądu lub ideologii. Główną bohaterką powieści jest komandor Floty Federacji Ziemskiej – Niemu Alban, a właściwie jej cyfrowa osobowość – android. Zostaje on przywrócony do życia 800 lat po stworzeniu kolonii. Nimue jest jedyną, która pamięta jeszcze Ziemię i powody kolonizacji Schronienia oraz prawdziwy cel ekspedycji. By uświadomić mieszkańcom powagę zagrożenia i skłonić ich do podjęcia prac nad wynalezieniem nowoczesnej broni przeciwko bezlitosnym Gbaba, musi ona przyjąć na siebie brzemię Merlina – królewskiego obrońcy i doradcy. Jej zadaniem będzie stawienie czoła intrygom pozostałych władców i dogmatyzmowi Kościoła. Od tego miejsca „Rafa Armagedonu” zaczyna przypominać powieść szpiegowsko-przygodową osadzoną w średniowiecznych realiach – autor opisuje działalność obcych wywiadów, zamachy, intrygi, wielkie bitwy morskie oraz szybki rozwój broni palnej. Mamy więc dziewięćset stron powieści fantastyczno-przygodowej z elementami fantasy. Polecam ją wszystkim, którzy mają plastyczną, chłonną wyobraźnię, łasą na bogate opisy Nowego Świata. O ile, oczywiście, nie odstraszy Was objętość „Rafy Armagedonu”. Tytuł: Rafa Armagedonu (Off Armageddon Reef) Cykl: Schronienie Tom: 1 Autor: David Weber Tłumaczenie: Robert J. Szmidt Wydawca: Rebis Miejsce wydania: Poznań Data wydania: 17 sierpnia 2010 Stron: 904 ISBN-13: 978-83-7510-045-7 Oprawa: miękka Format: 128 x 197 mm Seria: SF Cena: 43,90 zł

QFANT.PL - numer 8/11

99


POLECANKI POLECANKI

Harlan Coben - „Najczarniejszy strach”

Harlan Coben „Najczarniejszy strach” Autor recenzji: Michał Stonawski Czego boimy się najbardziej? Czy ciemności, głębokiej jak bezdenna studnia, zdającej się dusić każdego, kto stanie jej na drodze? Czy pająków, machającymi pokrytymi włoskami, lepkimi odnóżami? A może… innych ludzi? Co by było, gdyby pewnego dnia zadzwonił telefon, a po podniesieniu słuchawki usłyszelibyśmy krzyk najbliższej nam osoby, urwany nagle jak gdyby był tylko złym snem? Czy nie ogarnąłby nas… najczarniejszy strach? Harlan Coben jest na rynku literatury kryminalnej autorem dosyć znanym. Jego powieści wielokrotnie lądowały na listach światowych bestsellerów, a niewątpliwy talent został uhonorowany przyznaniem mu, jako jedynemu współczesnemu autorowi, trzech najbardziej prestiżowych

100

nagród w dziedzinie literatury kryminalnej – Shamus Award, Anthony Award i najważniejszą – Edgar Poe Award. Nie jest więc wielkim zaskoczeniem że, kiedy dostałem w swoje ręce „Najczarniejszy strach”, wydaną w 2007 roku przez wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz powieść z cyklu opowiadającym o Myronie Bolitarze, nie mogłem opanować ciekawości. Jednak coś powstrzymywało mnie przed natychmiastowym otwarciem książki. Była to obawa, że mogę się zawieść, że moje oczekiwania okażą się zbyt duże, a sama książka – jak to się często zdarza – przereklamowana. Zabrałem się więc do czytania ostrożnie, jak gdybym przechadzał się niepewną ścieżką po bagnach. Myron Bolitar jest agentem sportowym pracującym w agencji RepSport MB. Myliłby się jednak ten, kto wziąłby go za przeciętnego amerykańskiego pracownika, wracającego po pracy do domu, jedzącego obiad i zasiadającego przed telewizorem, by pooglądać Jerry’ego Springera. Myron jest inny – ma skłonność do przyciągania kłopotów i nie dałby sobie rady, gdyby nie świetna kondycja wypracowana poprzez trening koszykówki, oraz nieprzeciętna inteligencja połączona z doświadczeniem w rozwiązywaniu zagadek. Jednak, jako że w kosmosie musi panować równowaga, im większe kłopoty, tym bardziej zapalczywy jest Myron. I pewnego dnia, kiedy odwiedza rodziców, dopadają go właśnie owe kłopoty. Ich ucieleśnieniem okazuje się być pewna kobieta – Emily Downing, znajoma Bolitara jeszcze z czasów studiów. Bardzo bliska znajoma i jednocześnie ostatnia osoba, którą główny bohater chciałby widzieć stojącą u drzwi domu jego rodziców. Harlan Coben zaciekawił mnie już od pierwszych kart powieści. Biorąc przykład z Alfreda Hitchcocka, zaczął od trzęsienia ziemi, pobudzając moją wyobraźnię już na wiele przed tym, nim została ukazana główna intryga. Byłby to dość ryzykowny zabieg, gdyby autor po tym pierwszym wstrząsie fabularnym obniżył znacząco tempo akcji. Przyznam się szczerze, że przez pewien czas myślałem, że to zrobił, bowiem zaraz po hitchcockowskim trzęsieniu ziemi Coben zwania na chwilę, starając się zapoznać czytelnika z otoczeniem. I tu właśnie wychodzi na jaw jego doświadczenie – zdobywca nagrody im. Edgara Allana Poe zgrabnie balansuje na cienkiej granicy, jaka oddziela ślimacze tempo akcji

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Harlan Coben - „Najczarniejszy strach” od zwykłej ciszy przed burzą. W czasie tych paru rozdziałów moje uczucia ocierały się zarówno o irytację, jak i skrajną ciekawość powodowaną tym, co jest na następnej stronie. Coben bawi się emocjami czytelnika. I to nie tylko tymi, wywołanymi samą fabułą, ale też tymi, które rodzą się trakcie samego procesu czytania, jako takiego. Ma to swoje uzasadnienie. Tak jak najwyższej klasy iluzjonista pisarz odwraca tym samym uwagę od tego, co się dzieje w książce po czym, wykonuje swój numer, zadziwiając wszystkich dookoła. Pozorna powolność akcji to tylko zasłona, pod którą fabuła niezmordowanie posuwa się do przodu. I kiedy wreszcie nadchodzi moment zerwania się do biegu – czytelnik jest rozkojarzony i daje się zaskoczyć. Tak stało się i ze mną. W pewnym momencie, akcja książki ruszyła nagle wartko przed siebie, porywając mnie ze sobą niczym rzeka. Tyle, że – w przeciwieństwie do wielu innych powieści – tutaj straciłem kontrolę nad tym, co się dzieje i dałem się porwać wirowi zdarzeń. Tutaj daje o sobie znać następna zaleta „Najczarniejszego strachu”. Powieść dosłownie wciągnęła mnie w siebie tak, że przez długie godziny nie mogłem się od niej oderwać. Miał na to wpływ zarówno opisany wyżej fakt, że autor wziął mnie z zaskoczenia, jak i to, że wielką rolę w tej powieści odgrywa ciekawość. Jest wiele kryminałów, które mogłyby być naprawdę dobrymi książkami, gdyby nie to, że większość czytelników domyśla się puenty już na początku, lub w środku książki. Jest też wielu takich czytelników – w tym i ja – którzy prawie że na siłę starają się ją odgadnąć.. i często się im to udaje. Tymczasem, u Cobena, rzecz ma się zupełnie inaczej. Trudno nawet wytypować, spośród przedstawionych bohaterów, kogoś, kto teoretycznie mógłby być mordercą. Autor, w przeciwieństwie do wielu innych, nie próbował obejść w jakiś sposób problemu z przewidywaniami czytelników. On go po prostu wyeliminował. W ten właśnie sposób pobudził moją ciekawość, praktycznie przykuwając mnie do książki. Kolejną interesującą cechą powieści są bohaterowie – czytając, miałem wrażenie, że pisarz nie tyle ich wymyślił, co opisał osoby, które zna naprawdę. Wyjątkiem jest tutaj główny bohater książki – Myron Bolitar, który wydaje się nawet zbyt prawdziwy; w sytuacjach kryzysowych daje o sobie znać jego nieprzeciętny humor (którym

podbił serca wielu czytelników na całym świecie), a umysł pracuje precyzyjnie, jak komputer. Paradoksalnie, to właśnie sprawia, że Bolitar jest najlepiej nakreśloną postacią w książce. Coben znów pokazał swój kunszt, splątując razem potężną dawkę humoru i napięcia, wrzucając ten węzeł w ramiona mrocznej, pełnej tajemnic fabuły. Dzięki temu „Najczarniejszy strach” staje się łatwy i przyjemny w odbiorze, mimo skomplikowanej intrygi. Uroku powieści dodaje sztandarowa cecha twórczości Cobena, a mianowicie troska o szczegóły. Autor nie zapomina o tym, że ludzie, choćby byli w najpoważniejszych nawet opałach, nie zapominają o tym, a by coś zjeść, czy puścić muzykę, kiedy jadą samochodem. Dzięki temu, powieść wydaje się bardziej realistyczna i tym mocniej dociera do czytelnika. W połączeniu z świetną kreacją bohaterów oraz wartkością akcji sprawia, że od „Najczarniejszego strachu” naprawdę trudno się oderwać. Czytając miałem jednak wrażenie, że w tej plątaninie wątków, postaci i gonitwie akcji autor lekko się pogubił. Tytułowy najczarniejszy strach został zepchnięty na boczny tor i potraktowany trochę po macoszemu. Tak, że musiałem naprawdę mocno się zastanowić, by połączyć tytuł z fabułą. O dziwo, w kontekście powieści, nie wydaje się to wcale taką dużą wadą, praktycznie nie ma znaczenia. Kiedy odkładałem książkę na półkę, czułem satysfakcję. Harlan Coben dał mi dokładnie to, czego oczekiwałem po dobrym kryminale, a nawet jeszcze więcej – zaskoczył, rozbawił i opowiedział ciekawą historię. W moim „Rankingu Półek” „Najczarniejszy strach” ląduje na tej z napisem „bardzo dobre”. Niech leży tam i kurzy się z godnością. Do następnego razu. Autor: Harlan Coben Tytuł: Najczarniejszy strach Data wydania: 2007 Wydawnictwo: Albatros A. Kuryłowicz Pozostałe dane: ISBN: 978-83-88722-40-0 Stron: 320 Format: 112 x 175 mm

QFANT.PL - numer 8/11

101


POLECANKI POLECANKI

Ted Chiang - „Siedemdziesiąt dwie litery”

Ted Chiang „Siedemdziesiąt dwie litery” Autor recenzji: Łukasz Szatkowski Spora część pisarzy traktuje opowiadania jako wprawkę, zajawkę tudzież dodatek do swoich powieści. Jednak jest też grupa, która zajmuje się tylko i wyłącznie krótkimi formami, nie aspirując do tytułu powieściopisarza. Do takich osób należy niewątpliwie Ted Chiang, którego opowiadania, choć stosunkowo nieliczne, cieszą się dużym uznaniem czytelników i zdobywają prestiżowe nagrody czy choćby nominację do nich. „Siedemdziesiąt dwie litery” to już drugi, po „Historii twojego życia” zbiór opowiadań Chianga wydany przez Solaris. Poza ośmioma utworami, które pojawiły się we wspomnianym, pierwszym zbiorze, tu włączone zostały jeszcze trzy inne. Przystępując do czytania pierwszego opowiadania, nastawiałem się na duże „łał”. W końcu, skoro ktoś pisze tylko opowiadania i to w małej

102

ilości, a przy tym jest tak hojnie obdarowywany nagrodami, to należy oczekiwać tekstów bardzo dobrych i perfekcyjnie dopracowanych. Jednak pierwszy z nich, „Wieża Babilonu”, ostudził nieco mój zapał. Owszem, wizja wieży sięgającej aż do sklepienia niebieskiego i niespodziewanych konsekwencji wynikających z przebicia się przezeń, wydała mi się całkiem interesująca, ale opowiadanie nie powaliło mnie na kolana. „Zrozum” to już jednak zupełnie inna para kaloszy. Lek regenerujący mózg po śpiączce czyni z pacjenta osobę wymykającą się wszystkim testom na inteligencję. Po kolejnych dawkach inteligencja rośnie wykładniczo, a skutki, początkowo dosyć trywialne, zaczynają przekraczać skalę pojmowania normalnego człowieka. Chiang ujawnia w „Zrozum” swoje fascynacje estetyką, harmonią i wzorem świata widocznym tylko w stanie podwyższonej percepcji, oraz językiem. Doskonały język, według autora, powinien składać się z połączonych ze sobą logogramów. Podobne podejście pisarz prezentuje w opowiadaniu „Historia twojego życia” – tutaj mamy do czynienia z obcymi, a kontakt obserwujemy z punktu widzenia językoznawcy. Język pisany przybyszów z kosmosu diametralnie różni się od tego mówionego. Bez ujawniania szczegółów, zapis sugeruje, że rzeczeni obcy muszą znać przyszłość, inaczej nie byliby w stanie używać takiego języka. Brzmi nieco dziwnie, ale Chiang, wykorzystując specyficzną perspektywę narratora i wiedzę lingwistyczną, wytłumaczył to wyczerpująco. Idąc dalej tropem motywów i skojarzeń, podejmujemy temat podróży w czasie, wpływu na przeszłość i przyszłość oraz wynikających z tego rozterek natury filozoficznej. Po tym, jak ten problem został zasygnalizowany w „Historii twojego życia”, następują kolejne utwory poruszające to samo zagadnienie. „Co z nami będzie”, jedno z dwóch najkrótszych opowiadań w zbiorze, przyjmuje formę listu. Wiadomość została przysłana z przyszłości i omawia proste urządzenie, nazwane przewidywarką. Składa się ono z guzika i diody, która zapala się przed naciśnięciem przycisku. W ujęciu Chianga taka maszyna stanowi asumpt do zastanowienia się nad wolną wolą (czy raczej jej brakiem) i wpędza ludzi w apatię wywołaną skrajnym fatalizmem. „Kupiec i wrota alchemika” przenosi nas do dawnego Bagdadu, a potem, za pomocą wrót czasu, do jeszcze dawniejszego. I znów bohater kłopo-

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Ted Chiang - „Siedemdziesiąt dwie litery” cze się o swój wpływ, tym razem – na przeszłość. By ratować żonę, rusza w podróż przez meandry czasu, lecz oczywiście nie udaje mu się odmienić losu. Albo raczej udaje mu się, ale na tyle, by doprowadzić do tego samego. Bowiem skoro teraz wpłynął na przeszłość, to wcześniej jego przyszła forma musiała również wpłynąć na jego ówczesną teraźniejszość. To tak, jak z tym pradawnym wężem Uroborosem. „W każdym momencie, w każdej chwili, w każdym zdarzeniu kryją się przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. W każdej chwili kryje się wieczność” – jak mówi Sapkowski. O to właśnie chodzi, to teoria o jednym ciągu czasu, bez żadnych równoległych odchyłów, bez fizyki kwantowej i alternatywnych światów. Wąż Uroboros połyka własny ogon, a wszystko, co się dzieje, już się wydarzyło… i jeszcze się wydarzy. Warto poświęcić kilka słów opowiadaniu, które nie jest tak do końca opowiadaniem, a swoistym fantastycznym reportażem, jak zresztą niedwuznacznie sugeruje tytuł. „Co ma cieszyć oczy. Reportaż” rzeczywiście do złudzenia przypomina zapis dziennikarskich rozmów z ludźmi na określony temat. A tematem tym staje się wprowadzenie obowiązkowej kaliognozji na jednym z uniwersytetów. Dzięki kaliognozji człowiek nie rozpoznaje piękna – widzi twarz, rozpoznaje ją i w ogóle wszystko postrzega właściwie, ale nie potrafi stwierdzić, czy jest ładna, czy brzydka. Pojawiają się różne głosy, zaczynając od studentów będących za czy przeciw, wykładowców, przez przedstawicieli firm i stronnictw zaangażowanych w kampanii po jednej lub po drugiej stronie, na naukowcach kończąc. Chiang doskonale pokazał problem z każdej możliwej perspektywy – mamy więc i totalnie głupie, i emocjonalne, i naukowe, i rzeczowe wypowiedzi, argumenty zwolenników obu opcji. Byłem właściwie od początku po jednej ze stron i zdziwiłem się, że niektóre argumenty strony przeciwnej, mimo wszystko, zdołały mnie przekonać, że czasem podobne rozwiązanie jest wskazane, jeśli nie konieczne. Nie zawsze oznacza to jedynie fanatyczne dążenie do absurdalnie skrajnej politycznej poprawności oraz zrównania wszystkich do jednego poziomu, choćby to było równanie w dół. Pozostałe opowiadania to „Dzielenie przez zero” ukazujące obraz załamanej matematyczki, która odkrywa dowód na wewnętrzną sprzeczność całej matematyki, tytułowe „Siedemdziesiąt dwie litery” opowiadające o kabalistach i po raz

kolejny poruszające kwestie języka performatywnego. Dalej mamy „Ewolucję ludzkiej nauki” i problem z metaludźmi, którzy, choć nie przejawiają wrogich zamiarów, to jednak swoim rozwojem, postępującym w zastraszającym tempie, niepokoją zwykłych ludzi. „Piekło to nieobecność Boga”, choć brzmi jak tegoż Boga pochwała, to nie do końca nią jest, można zauważyć nawet pewne elementy filozofii malteizmu. Ostatnie opowiadanie, „Wydech”, powinno się spodobać fanom Stanisława Lema, gdyż ten testament umierającej z wolna cywilizacji ma wiele wspólnego z jego twórczością. „Siedemdziesiąt dwie litery” Teda Chianga naprawdę warto przeczytać. Oczywiście, niektóre opowiadania podobały mi się bardziej („Zrozum”, „Co ma cieszyć oczy. Reportaż”, „Kupiec i wrota alchemika”) inne mniej ( „Wieża Babilonu”, „Siedemdziesiąt dwie litery”, „Piekło to nieobecność Boga”), ale w tym zbiorze chyba każdy znajdzie coś dla siebie. Sporo science fiction, odrobina fantasy, steampunk, historia alternatywna, opowiadanie o formie zbliżonej do szkatułkowej, list, reportaż czy testament... Cała gama zarówno tematów, jak i form. Mimo że bardziej od krótkich form cenię sobie opasłe tomiszcza powieści, to Chiang zdecydowanie mnie do siebie przekonał i absolutnie nie żałuję czasu poświęconego na lekturę jego opowiadań. Czytać, bo warto! Tytuł: Siedemdziesiąt dwie litery Autor: Ted Chiang Wydawnictwo: Solaris Data wydania: sierpień 2010 ISBN: 978-83-7590-063-7 Stron: 384

QFANT.PL - numer 8/11

103


POLECANKI POLECANKI

Wojciech Albiński - „Achtung! Banditen!”

Wojciech Albiński „Achtung! Banditen!” Autor recenzji: Natalia Bilska Otwieram książkę i nagle, niewiadomym sposobem, czas cofa się o kilkadziesiąt lat, a pożółkłe fotografie znowu nabierają kolorów. Jest rok trzydziesty dziewiąty, lipiec, wielopokoleniowa rodzina zasiada w ogrodzie do podwieczorku. Tort truskawkowy, upieczony przez babkę, jak zwykle smakuje znakomicie. W przeciwieństwie do herbaty. Rozmowa dotyczy planów wakacyjnych oraz „Herr Hitlera”, który ma nieprzyjemny „timbre głosu” i zdecydowanie „za śmiało sobie poczyna”. Potem czas biegnie coraz szybciej i szybciej, podobnie jak pociąg, który jedzie hen, za Bug, byle jak najdalej od Niemców. A potem wstydliwie powraca, bo po siedemnastym września nie ma już dokąd uciekać. Słyszę echo jego stukotu, powitalnych i pożegnalnych gwizdów i świstów,

104

gdy przechadzam się po podwarszawskich Włochach, zaglądając ludziom do mieszkań. Każde opowiadanie – to jeden obrazek, ożywione zdjęcie, kilka chwil ujętych w przejmująco proste słowa. Nie trzeba kilometrowych wyjaśnień, odautorskich refleksji, wystarczy, że popatrzymy na czternastoletnią, utykającą nieco Krysię („Krysia S.), która w drodze ze szkoły natyka się na łapankę. Klamerki tornistra zawodzą, a jabłko toczy się wprost pod nogi żandarma… Wystarczy, że zastanowimy się, dlaczego znikają koledzy małego Wojtka („Tajemnicze zniknięcia kolegów”), posłuchamy opowieści Rottenführera Schultza („Achtung! Banditen!”) lub odwiedzimy piekarnię państwa B. („Niewłaściwy narzeczony”). Zrozumiemy wszystko. I wtedy wybuchnie powstanie, które zobaczymy jedynie z daleka, o ile zdołamy wspiąć się na jeden z dachów. Będzie dla nas pożarem, odległymi wybuchami, barakami, w których sortuje się łupy, aż w końcu – tłumem uchodźców i wannami, surrealistycznie przytwierdzonymi do szkieletów kamienic. Będzie, podobnie jak cały okres wojny, stertą różnokolorowych klocków, wspomnień, wrażeń, skrawków i koralików. Głosów, twarzy i przedmiotów. Kilkuletni chłopiec biegający po Włochach z drewnianym karabinem, uczestnik tamtych zdarzeń, nie dopatrzy się w tej „graciarni wspomnień” żadnej linii przewodniej, natomiast czytelnik powieści Wojciecha Albińskiego z powodzeniem uzupełni luki i ułoży z puzzli obraz przeszłości. Zwyczajnego życia w bardzo niezwyczajnych czasach. Opowiadania Albińskiego ujęły mnie właśnie brakiem komentarza. Literackie obrazki mówią same za siebie, nie potrzebują suflera, dlatego autor ogranicza się do pokazania pewnych sytuacji, refleksje pozostawiając czytelnikowi. Refleksje – nie ocenę, bo nie chodzi o to, by po raz kolejny bawić się w malowanie świata na czarno i biało, robiono to przecież wielokrotnie, tylko o to, żeby w pomnikach zobaczyć ludzi z krwi i kości. Z tej perspektywy wojna nie jest abstrakcją, jakąś bliżej nieokreśloną, niszczycielską siłą, tylko prozaicznym brakiem kawy i cukru, obławami w kolejkach EKD, czy płonącym biurkiem, które żołnierze wyrzucają przez okno. Albiński, w moim odczuciu, opisuje tamte lata tak, jakby magicznym sposobem cofnął się w czasie i, niewidzialny zarówno dla mieszkańców Włoch, jak i dla okupantów, przemierzał ulice miasteczka,

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Ken Kesey - „Lot nad kukułczym gniazdem” obserwując jego mieszkańców. Raz zatrzymuje się przy sklepie pana „Agricoli” Boruckiego, innym razem zagląda do sklepu Pawlickiej; niezauważony siedzi w pokoju „ambasadora” (nie ukrywam, że opowiadanie „Szwajcarski paszport” należy do moich ulubionych) albo spogląda na panią M., gdy ta przygotowuje sobie płatki owsiane na śniadanie. Ujmująca jest pieczołowitość w traktowaniu szczegółów, drobiazgów, które same w sobie nie mają, być może, większego znaczenia, ale w połączeniu z innymi nagle stają się bardzo istotne. To właśnie z nich składa się nasze życie – składało się zawsze i będzie składać, niezależenie od tego, co na ten temat napiszą później historycy. Zbiór „Achtung! Banditen!” przypomina mi przedwojenny fotoplastykon. Zasiadamy w fotelu i przez specjalny, powiększający okular, możemy śledzić fotografie, które wydają się niemal żywe – nie tracą nic ze swojej rozczulającej archaiczności. Fotoplastykon nie podszywa się pod film, straciłby wtedy autentyczność, ale obrazki przesuwające się przed naszymi oczami nie są też zwyczajnymi zdjęciami z albumu. Każde z opowiadań Albińskiego to utrwalony w słowach fragment czyjegoś życia, z pozoru wybrany ot tak, na chybił-trafił – bo przecież trudno przewidzieć, jaka chwila okaże się ważna, a jaka odejdzie w zapomnienie – a tak naprawdę, pieczołowicie dopasowany do pozostałych. Wspólnie układają się w historię pewnych ludzi, pewnego miejsca i czasów. Są bardzo różne, mniej lub bardziej nostalgiczne, tragiczne lub przyprawione humorem, łączy je jednak (z pewnymi wyjątkami), postać małego chłopca i jego sposób widzenia rzeczywistości. Trudno mówić o książkach naprawdę dobrych, tych docenionych nie tylko przez odbiorców, ale

i przez krytyków. Zawsze powie się na ich temat za mało. Albo, co równie niebezpieczne, zbyt wiele. Podczas lektury „Achtung! Banditen!” bardzo szybko doszłam do wniosku, że tym razem w moje ręce trafiła powieść wyjątkowo cenna, taka, która nie jest efektem chwilowego kaprysu, nie hołduje poślednim gustom, ani nie mami czytelnika kuglarskimi sztuczkami, tylko bez ogródek mówi o sprawach ważnych i wartych przemyślenia. Albiński pisze jasno i klarownie, jak przystało na artystę parającego się sztuką tworzenia obrazków literackich – jego styl jest „przezroczysty”, nie skupia na sobie uwagi, pozwalając w pełni wybrzmieć treści opowiadań. Ważne są przede wszystkim zdjęcia, a dopiero w drugiej kolejności - urządzenie służące do ich wyświetlania. Co nie zmienia faktu, że bez niego fotograficzny „spektakl” w ogóle nie byłby możliwy. Więc… Gaśnie światło, cicho gra muzyka, fotoplastykon zaczyna działać. Wyobraźnia także zostaje uruchomiona i aż do końca pracuje na pełnych obrotach, przenosząc nas do całkiem innego świata. „Ten Herr Hitler za śmiało sobie poczyna… – powiedziała babka. Pokrywała tort truskawkowy grubą warstwą świeżo ubitej śmietany. – Znam takie charaktery… W porę nie utrzeć im rogów, a wejdą sąsiadom na głowę.”

Ken Kesey „Lot nad kukułczym gniazdem”

wszyscy mamy półkę (choćby mentalną, a co!) z powieściami doskonałymi, do których można zawsze powrócić, by jeszcze raz, z tymi samymi, intensywnymi emocjami przeżyć całą historię. W mojej opinii, dobra książka powinna wycisnąć czytelnika, porwać go w inny świat lub wzruszyć i wykrzesać z martwego, czytelniczego tworzywa odrobinkę refleksji i ognia. „Lot nad kukułczym gniazdem” podołał zadaniu doskonale. Chyba wszyscy znamy tę historię, choćby z filmu Miloša Formana: do szpitala psychiatrycz-

Autor recenzji: Jacek Orlicz W życiu każdego recenzenta zdarzają się chwile, gdy przychodzi mu ocenić i opisać książkę na tyle wyjątkową i dobrą, że… po prostu nie wypada mu tego zrobić. Książki wybitne, genialne, najlepsze – niewielki zbiorek. Chyba

Premiera: październik 2009 Wydanie: I gatunek: powieść Oprawa: twarda, oklejka Format: 12,3 x 19,5 Stron: 232 Ilustracje: zdjęcia czarno–białe ISBN 978–83–7414–715–6

QFANT.PL - numer 8/11

105


POLECANKI POLECANKI

Ken Kesey - „Lot nad kukułczym gniazdem”

nego trafia McMurphy – drobny złodziejaszek, szuler, karciarz i hazardzista. A wszystko przez kilka bójek i agresywne usposobienie (według sądu), które sprawiły, że stanął przed wyborem: mógł pójść albo do pracy fizycznej w ramach zadośćuczynienia albo do szpitala na terapię. Wybrawszy drugie, ma nadzieję na spokojne przeczekanie okresu „leczenia” i rychłe wyjście na wolność. Udawanie wariata ma być łatwe, zabawne i przyjemne. Już po przekroczeniu progu placówki, McMurphy zaczyna wprowadzać swoje zasady, a to wszystko przy akompaniamencie śmiechu, dobrego humoru i szczerej chęci rozruszania drętwego towarzystwa pacjentów. Niestety – siostra Mildred Ratched, zwana przez podopiecznych Wielką Oddziałową, skutecznie gnębi „nowego”. Jej metody są wyrafinowane, okrutne, a wszystko dzieje się pod przykrywką sztucznego uśmiechu i wszechobecnej obłudy. Pomiędzy McMurphym, pacjentami, a siostrą Ratched zaczyna się długa i mozolna rozgrywka, w której chorzy nie mają szans. Narracja prowadzona jest z punktu widzenia

106

jednego z „permanentnie chorych” – Indianina Bowdena. Pacjent ten, skutecznie udający głuchoniemego, już od wielu lat wyprowadza w pole zarówno groźnych, brutalnych, czarnych sanitariuszy, jak i samą Oddziałową. Mimo że zna niechlubne sekrety szpitala, jest człowiekiem nieśmiałym, bojaźliwym i zamkniętym w sobie. Jednakże, dzięki swojemu talentowi do udawania, stanowi doskonały materiał na obserwatora – jego relacje są przekonujące, trzymają w napięciu i pozwalają na idealne zatopienie się w historii. Opowieść snuta przez jednego z pacjentów to ciekawy zabieg, który dodaje wydarzeniom wiarygodności i sprawia, że między nami a McMurphym i Indianinem pojawia się szczególna więź. Przez cały czas czułem, że każde słowo, każdy gest, wszelkie zdarzenia i posunięcia bohaterów są niezmiernie istotne – miałem wrażenie, że wszystko buduje tutaj klimat, a każdy element jest niezbędną częścią całości. „Lot nad kukułczym gniazdem” to dzieło wielowarstwowe – pokazuje nam nie tylko walkę herosa wśród pacjentów, czyli McMurphy’ego z siostrą Ratched, ale też wewnętrzne przemiany niektórych z chorych. Widzimy, że nie ma takiego Zła, którego nie można zniszczyć, choć nie zawsze nasze zwycięstwo doprowadzi do szczęśliwego zakończenia. Cóż. Dzieło Kena Keseya stanowi majstersztyk, również od strony tła i technicznych szczegółów świata – obskurna (choć czysta – jak to w szpitalu) atmosfera sal psychiatryka występuje na każdej stronie. Brutalne terapie dla „opornych” i zabieranie z życia pacjentów każdej, najdrobniejszej nawet przyjemności to podstawowe narzędzia personelu, którymi ten doprowadza podopiecznych do szaleństwa. Paradoksalnie – dopiero będąc w szpitalu psychiatrycznym stajesz się prawdziwym wariatem.

Autor:Ken Kesey Tytuł:Lot nad kukułczym gniazdem Data wydania:10.06.2009 Wydawnictwo:Albatros A. Kuryłowicz Pozostałe dane:ISBN: 978-83-7359-820-1 Stron: 368 Wymiary: 120 x 190

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


Jacek Skowroński - „Mucha” Jacek Skowroński - „Mucha” Autor recenzji: Piotr Dresler Benedykt Chmielowski nie miał problemu, gdy opisywał w swej encyklopedii konia. Napisał po prostu: „Koń, jaki jest, każdy widzi”. Mnie aż korci żeby sparafrazować jego słowa: jaka jest mucha, każdy widzi. Wszędzie jej pełno, każdy o niej wie, jest kosmopolityczna. Nieważne, co zrobisz – przejdziesz do innego pokoju czy kupisz lep na muchy – ona i tak usiądzie na tobie. A jak nie ona, to jej rodzeństwo. Od „Muchy” Jacka Skowrońskiego nie ma ucieczki. Jacka znam od jakiegoś czasu – jako pisarza i redakcyjnego kolegę. Można powiedzieć, że jestem na bieżąco z jego dokonaniami pisarskimi. Nie miałem jedynie, jak dotąd, okazji przeczytać opowiadania napisanego w tandemie z Kasią Szewczyk, które ukazało się w trzecim numerze „Lśnienia”. Jednak nie zmienia to faktu, że obserwuję Jacka i jego artystyczny rozwój. Dlatego nie mogłem sobie odmówić przeczytania „Muchy” jeszcze przed jej oficjalną premierą. Gdy zasiadałem do lektury, nie byłem do końca pewien, czego można się spodziewać po tej książce. W końcu to dopiero druga pozycja w dorobku Jacka Skowrońskiego, a po lekturze raptem jednej książki i opowiadań nie można zbyt wiele powiedzieć o stylu. Dłuższa forma – to dopiero jest wyzwanie! Gdy ostatnia strona powieści była już wspomnieniem, wiedziałem, że takie wyzwanie to dla Jacka bułka z masłem. Po otworzeniu książki poczułem lekkie przerażenie. Trzysta trzydzieści stron prezentowało się bardzo dobrze, zwłaszcza w porównaniu z poprzednią książką Jacka. „Był sobie złodziej” miał ich raptem dwieście trzydzieści. W moim sercu wykiełkowało ziarenko strachu, że zamiast wypełniać swoje obowiązki w Qfancie czy w domu, wsiąknę w lekturę i nic mnie z niej nie wyciągnie. Na nic zdadzą się telefony, wołania. Nawet pożar może okazać się mało skutecznym sposobem. Sięgnąłbym po maskę gazową i czytał dalej. Jacek ma bardzo lekkie poczucie humoru i każdy temat, który na to pozwala, traktuje z przymrużeniem oka, co wychodzi mu bardzo dobrze. Udowadnia, że każdy facet solidaryzuje się z drugim, gdy tamten ma kłopoty, a zwłaszcza – problemy z kobietami. „Coś z kobitą?” – takie

pytanie pada z ust różnych postaci kilkakrotnie – zawsze wtedy, gdy Apoloniusz (główny bohater) szuka pomocy. Nieważne, czy to kolega, taksówkarz, czy przypadkowo spotkany na ulicy żul. Dedukcja zawsze jest taka sama – kobieta równa się problemy. Zaznaczam jednak z góry, że ja nie podzielam tego przekonania, aczkolwiek coś w tym stwierdzeniu jest. Widać pewien progres w stylu prowadzenia fabuły, jest spokojniejsza niż w „Był sobie złodziej” przez co, według mnie, utwór Jacka wiele zyskał. Nie ma ciągłych zwrotów akcji, przez które bałem się przewracać kartki. „Muchę” czytałem z zapartym tchem, czekając na dalszy obrót spraw. Byłem ciekaw, w jaki sposób Apoloniusz wydostanie się z kłopotów, w które wpadł przecież przypadkowo. No właśnie, przypadkowo. Kolejny dowód, że wypadki chodzą po ludziach i nawet nudna z pozoru praca agenta ubezpieczeniowego może być pełna sensacji. Chociaż podobno nie ma nudnych prac, a jedynie nudni ludzie je wykonujący. U Jacka nie ma takich osób, każdy bohater wydaje się

QFANT.PL - numer 8/11

107


POLECANKI POLECANKI

M. Mizuro, R. Ostaszewski - „Kogo kocham, kogo lubię” jakby szyty na miarę – jeśli mogę użyć takiego krawieckiego porównania. Korci mnie nieco, żeby napisać coś na temat każdej z postaci, ale nie chcę zanudzić czytających tę recenzję. Powiem tylko, że jednego bohatera polubiłem na tyle, że chętnie bym przeczytał powieść o jego przygodach. I nie mam na myśli Apoloniusza, chociaż niewiele mu brakuje do mojej ulubionej postaci. Książka ma jeden minus – kończy się. Dobrze, dwa minusy. Drugim jest efekt déja vu, który może towarzyszyć osobom zaznajomionym z twórczością Jacka Skowrońskiego. Niektóre fragmenty powieści przypominają nieco opowiadania, zwłaszcza ten z armią żulów wykrzykujących jeden po drugim: „Tu jestem!”. Jednak to bardzo mały mankament, który nie psuje przyjemności czytania. Podoba mi się język, jakim posługują się poszczególni bohaterowie – jest swobodny i dobrze osadzony w realiach powieści. Nie ma w nim egzaltacji, patosu ani nadmiernego upiększania. Nawet pojawiające się od czasu do czasu wiązanki wulgaryzmów wydają się jak najbardziej na miejscu. Gdybym miał porównać językowo obie książki Jacka Skowrońskiego to „Był sobie złodziej” byłby dżentelmenem znającym savoir-vivre od podszewki, a „Mucha” – mężczyzną z krwi i kości, takim, który wie, kiedy należy przepuścić kobietę przodem, ale i ma świadomość, kiedy należy zdzielić oponenta w łeb. Po przeczytaniu powieści zrodziło się w mojej głowie kilka pytań. A czymże mogą być pytania w głowie dziennikarza, jeśli nie pretekstem do pociągnięcia autora za język? Jacek już wie, co go

czeka, więc lepiej ogłoszę to szerszemu gronu, by nie mógł się wyprzeć. Niedługo na portalu Qfantu powinien pojawić się wywiad ze wschodzącą gwiazdą polskiego kryminału, a jeśli ten autor się nie zgodzi, to w zastępstwie damy wywiad z Jackiem Skowrońskim... Oczywiście żartuję, to właśnie Jacek jest tym pisarzem, z którym bardzo chcę porozmawiać. Nasza rodzima wersja Raymonda Chandlera. I wcale nie przesadzam. Naprawdę. „Mucha” jest jedną z lepszych książek, które było mi dane czytać w tym roku. Nie powiem, że najlepsza, gdyż do końca roku zostały jeszcze dwa miesiące, jednak mam już pretendenta do tego tytułu. Polecam tę powieść każdemu czytelnikowi lubiącemu lekką fabułę, która wciąga i nie pozwala oderwać się od lektury. Ta książka rzeczywiście jest jak mucha – lata nad uchem i bzyczy, przez co nie można skupić na niczym innym. Oby więcej takich powieści pojawiało się w księgarniach. Czego Jackowi Skowrońskiemu i nam, wszystkim czytelnikom, życzę. Z pewnością nie zawiedzie się nikt, kto sięgnie po tę pozycję.

Marta Mizuro, Robert Ostaszewski „Kogo kocham, kogo lubię”

nej wody unikają wykorzystywania owej wiedzy do płodzenia dzieł własnych, obojętni na uroki sławy i pieniędzy, będących przecież w zasięgu ręki. Może to mieć coś wspólnego ze znaną skądinąd niechęcią wszelkiej maści wróżbitów i jasnowidzów do podawania wygrywających numerów totka… Marta Mizuro i Robert Ostaszewski postanowili wyłamać się z szablonu, z jednej strony, stawiając się w roli, w jakiej dotychczas stawiali innych, a z drugiej, proponując czytelnikowi kryminał z wdziękiem wychylający się poza ramy gatunku. Jak można tego dokonać w opowieści

Autor recenzji: Jacek Skowroński Pisanie książek wymaga odwagi, zwłaszcza gdy bierze się za to para krytyków literackich. Bo, jak powszechnie wiadomo, krytycy (nie tylko literaccy) pozjadali wszystkie rozumy, bez porównania lepiej niż twórcy wiedzą, jak powinno wyglądać dzieło doskonałe lub choćby aspirujące do tego miana. Niestety, jak diabeł święco-

108

Autor: Jacek Skowroński Tytuł: Mucha Data wydania: 22 października 2010 r. Wydawnictwo: Oficynka Pozostałe dane: seria: ABC Format: 124x194, oprawa miękka, ISBN: 978-83-62465-10-1 Cena det. 29,90 zł

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


M. Mizuro, R. Ostaszewski - „Kogo kocham, kogo lubię” kryminalnej o seryjnych morderstwach i gliniarzach usiłujących dopaść sprawcę, gdy całość osadzona jest w, zdawałoby się, doskonale wszystkim znanych, polskich realiach? Odpowiedź tkwi, być może, w dość prostym stwierdzeniu – pisanie książek wymaga nie tylko wspomnianej już odwagi, ale jest też sztuką sprawiania przyjemności – najpierw sobie, na etapie tworzenia powieści, a w konsekwencji – czytelnikowi, który zawsze potrafi rozpoznać nastroje autora i docenić jego wiarę w intelekt odbiorcy. Macie dość wizerunku policjanta topiącego depresję w alkoholu, samotnego łapsa, którego życie rodzinne przypomina niekończącą się stypę a relacje z kobietami sprowadzają się do wymiany płynów ustrojowych? Mdli Was od dialogów przeładowanych wulgaryzmami, czyli nieodłącznym atrybutem sfrustrowanego stróża prawa? Pragniecie, by fabułę niosło coś więcej, niż rozsmarowane równo po całości flaki ofiar? Jeśli tak, to powieść „Kogo kocham, kogo lubię” została napisana dla Was. Współczesny Kraków, szereg różnorodnych typów ludzkich, i prawdziwa zbrodnia. Oraz – jak przystało na rzetelnie poprowadzoną intrygę kryminalną – zagadka, do rozwiązania której mamy tyle samo danych, co bohaterowie powieści. A nawet i ciut więcej, bo możemy śledzić akcję z różnych miejsc, oczyma wielu postaci, z perspektywy znacznie szerszej, niż dana jest prowadzącym śledztwo. Mimo lekkiego tonu narracji (i również dzięki niemu), napięcie rośnie niepostrzeżenie, lecz zdecydowanie, by w punkcie kulminacyjnym wystawić nasze zdolności dedukcyjne na nie lada próbę. Trzeba przyznać, że autorzy postarali się, by rozwiązania zagadki nie uczynić zbyt oczywistym. Jeszcze słów kilka o sposobie opowiadania tej historii. Od pierwszych stron skrzy się niewymuszonym humorem, jest antytezą ponurego tonu i mrocznych klimatów z upodobaniem stosowanych w prozie gatunkowej. Bohaterowie, prezentujący najróżnorodniejsze typy ludzkie, zachowują się i mówią stosownie do okoliczności, nie unikając bynajmniej języka potocznego. I potrafią wywoływać nieoczekiwane zgoła emocje, jak choćby nadkomisarz Gajewski, tkwiący podejrzanie potulnie pod pantoflem żony, która jako środka wychowawczego używa krawata w bałwanki, zmuszając męża do noszenia owego kuriozum. Męska duma niejednemu każe zawołać wielkim głosem: To jakiś absurd, niech on jej

pokaże, kto tu rządzi! Przynajmniej, póki własna małżonka nie powita go w progu z zagadkowym wyrazem twarzy sugerującym, że, planując kolejną „delegację” powinniśmy mieć więcej szacunku dla kobiecej intuicji. Na okrasę czytelnik znajdzie w powieści parę nazwisk z pierwszych stron gazet, ponadto miłośnik współczesnego polskiego kryminału spotka kilka znajomych postaci potraktowanych z niejaką ironią. A nawet… autoironią. Marta Mizuro (ur. 1970) - z wykształcenia polonistka, krytyk literacki, dziennikarka, laureatka Nagrody im. Ludwika Frydego, przyznawanej przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Krytyki Literackiej (2002), nominowana do „Pikowego Lauru” – nagrody Polskiej Izby Książki. W latach 90. współredagowała „Telewizyjne Wiadomości Literackie”. Regularnie publikuje recenzje, między innymi w „FA-arcie”, „Nowych Książkach”, „Onecie”, na empik.com oraz w „Literze”, gdzie opiekuje się prozą. Od 2004 roku pracuje w mie-

QFANT.PL - numer 8/11

109


S. King - „Mroczna Wieża”: Narodziny Rewolwerowca

POLECANKI POLECANKI

sięczniku „Odra” i prowadzi rubrykę książkową w „Zwierciadle”. Mieszka we Wrocławiu. Robert Ostaszewski (ur. 1972) - krytyk i prozaik, redaktor „FA-artu”, „Dekady Literackiej” i były redaktor Portalu Kryminalnego; laureat Nagrody im. Ludwika Frydego (2001). Mieszka w Krakowie. Wydał zbiór felietonów „Odwieczna, acz nieoficjalna” (2002), prozę „Troję pomścimy” (2002) oraz zbiór opowiadań „Dola idola i inne bajki z raju konsumenta” (2005). W 2008 roku olsztyński „Portret” opublikował jego „Etapy. Rozmowy z pisarzami (i nie tylko)”.

Stephen King - „Mroczna Wieża”: Narodziny Rewolwerowca Autor recenzji: Anna Thol Więc zamknąłem oczy, by odczuć własne serce. Jak człowiek, co żąda szklanki wina przed walką, Tak ja zapragnąłem haustu szczęśliwych wspomnień, By nabrać otuchy, że i tu nie ulegnę. Wprzód pomyśl, walcz potem - to jest żołnierska sztuka; Smak czasów minionych - i wszystko będzie dobrze! („Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął” w tłum. Juliusza Żuławskiego)

Tytuł: Kogo kocham, kogo lubię Autorzy: Marta Mizuro, Robert Ostaszewski Wydawca: W.A.B. ISBN: 978-83-7414-821-4 Format: 340s. 125×195mm Data wydania: 22 września 2010

sarz grozy przeniósł na karty powieści. W 7-tomowym, onirycznym cyklu, Stephenowi Kingowi udało się dokonać syntezy ulubionych gatunków. „Mroczna Wieża” łączy charakterystyczną dla jego prozy atmosferę terroru z heroic fantasy, SF, a nawet westernowym melodramatem. Nie dziwi więc, że King uważa ją za zwieńczenie swoich literackich eksperymentów.

Takie właśnie słowa wypowiada, w poemacie Roberta Browninga rycerz, poszukujący na niepewnych ścieżkach Mrocznej Wieży, kiedy spogląda na konającą wokół niego równinę. Widzi oślepłego konia, utykającego przez pustkowie. Wszechobecny pył ze spopielonej roślinności prawie odbiera mu wzrok. Urażona odrazą, z jaką na nią spogląda, Przyroda mówi: „Patrz. Lub nie patrz. To nie ma znaczenia, nic na to nie poradzę”. By nie zawrócić z drogi, niechybnie prowadzącej ku zgubie, rycerz patrzy w głąb siebie, wspomina minione czasy. Ale wtedy ukazują mu się tylko twarze zdrajców. Nic poza istnieniem Wieży nie jest pewne i jednoznaczne, dlatego kroczy dalej. Liryk ten, napisany przez angielskiego poetę w 1855 roku, stał się punktem odniesienia dla historii, którą najpopularniejszy współczesny pi-

110

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


S. King - „Mroczna Wieża”: Narodziny Rewolwerowca Podobnie uznali twórcy ze stajni Marvela i w roku 2007 wydali pierwszy zeszyt legendy o rewolwerowcu, będący zilustrowaniem książki „Czarnoksiężnik i Kryształ”. Autorem scenariusza był, pracujący przy większości znanych serii Marvela (m.in. Legions of Fire Babylon 5, Batman, Fantastyczna czwórka, Hulk, Star Trek, Wolverine, Spiderman), Peter David. Artwork należał do znanego z nagrodzonej Eisnerem Inhumans, Jae Lee, oraz Richarda Isanove. Podróż po uniwersum, stworzonym na potrzeby historii, rozpoczynamy w Gilead. Na polu usianym ostrokrzewami, młodzi chłopcy ćwiczą pod dyktando szpetnego olbrzyma. Ich skupione i zacięte twarze przypominają samurajów, a sztuce, którą przyswajają, w dużej mierze odpowiada także japoński rytuał walki. Powodzenie zależy tutaj nie od siły, czy nienawiści uderzenia, lecz od zwinnego poruszania się i przytomności. Macie celować okiem, strzelać umysłem, zabijać sercem - przypomina im nauczyciel. Gdy daje znak, wypuszczając z klatki agresywne ptaki, chłopcy uwalniają bojownicze sokoły. Związek adepta i drapieżnika powinien przerodzić się w rodzaj braterstwa, mężczyzna ma uczyć się takiej zawziętości, z jaką jego skrzydlaty przyjaciel pikuje i rozrywa ofiarę. Nie jest to łatwe i wymaga dojrzałości, a jednak Roland Deschain, główny bohater cyklu, opanowuje tajniki pojedynkowania nadzwyczaj szybko. Jest potomkiem Elda, dawnego władcy świata, synem przywódcy rewolwerowców. Odziedziczywszy po ojcu charyzmę, i poczucie sprawiedliwości, gardzi romansującą z czarownikiem matką, a rozwścieczony jej upadkiem, podejmuje próbę pokonania swojego mistrza Corta. Kiedy mu się to udaje, ojciec wyznacza go na dowódcę misji zwiadowczej. W górach Shaved czarownicy, oficer i Karmazynowy Król knują spisek przeciwko Afiliacji. Akcja nabiera tempa, a przestrzeń fabularna rozszerza się na światy równoległe. W „Narodzinach rewolwerowca” to właśnie one są kroniką, odsłaniającą samą genezę powstania świata i późniejszą jego ewolucję . Wrogowie zrzeszonych baronii (Afiliacji) rekonstruują szkielet rafinerii ropy naftowej. Potrzebują jej, by użyć maszyn wojennych pozostałych po Dawnych Ludziach - zmartwychwstała cywilizacja ma być narzędziem mordu. Jeśli Mroczna Wieża, powstająca w miejscu skrzyżowania się płomieni energetycznych, jest alegorią istnienia, to odnaleźć ją, oznacza zdusić

zło. Roland wie, że niektóre z reliktów służyły podtrzymaniu jej struktury, że ludzka kreatywność była jej dźwigarem, dopóki nie oddała się na usługi śmierci. Ta podstawa fabularna została wtłoczona przez rysownika w warstwę graficzną. Dobro sprzeciwia się złu, tak jak kolory wyraźnie ze sobą kontrastują. Barwy dominujące są intensywnie jasne, tony pośrednie, ciemniejsze mają ten efekt jedynie pogłębiać. Poszczególne plansze bywają utrzymane w symbolice snu, pastelowe opary przecinają wtedy wyodrębnione tło, dając bardzo ciekawy rezultat estetyczny. Rysownik spotęgował również klimat grozy, poprzez odpowiednie kadrowanie i cienie. W tym sensie płaszczyzna narracji i płaszczyzna obrazu przenikają się wzajemnie. W tym roku o polskie wydanie adaptacji postarało się dla nas wydawnictwo Albatros, które tym samym debiutuje na rodzimym rynku komiksowym. Miłośnicy powieści graficznych drżeli z obaw, jak wydawca książkowy poradzi sobie z takim wyzwaniem. O ile, bowiem dzieło literackie wydać można w paperbacku czy wersji kieszonkowej, bez najmniejszej szkody dla treści, o tyle w przypadku komiksu zasadniczą rolę gra oprawa. Skład, jakość papieru, klejenie, nasycenie kolorów, krój liter - od tej sztuki zależy nie tylko, czy nakład się rozejdzie, lecz przede wszystkim, czy dopełnią się zamiary artystów. Czołowi wydawcy komiksów zarzucili kampanie promujące czytanie historyjek obrazkowych, przyjmując że zawsze będą mieli do czynienia z ograniczoną liczbą odbiorców. W efekcie, dziś kolekcjonować komiksy to tak, jak zbierać limitowane, zagraniczne znaczki. Entuzjasta ma świadomość, że Will Eisner, Frank Miller, Alexandro Jodorowsky, czy Philip Craig Russell w zbiorach będą osiągnięciem, ale równocześnie wie, jak bardzo uszczupli ono kieszeń. A ponieważ, zapowiadany przez Albatrosa od dawna, hardcover pierwszego tomu „Mrocznej Wieży” wyglądał zachęcająco, zarówno pod względem estetycznym, jak i cenowym, niepokoje ustępowały euforii. „Niektórzy już zdążyli ogłosić wydawnictwo Kuryłowicza zbawicielem masowego rynku komiksowego w Polsce.” - Padło na łamach Kolorowych Zeszytów. Trudno przewidzieć, czy się pomylili, czy nie. Można rozważać, jaką presję wywrze obecność nowego konkurenta, i czy spowoduje to zmiany polityki wydawniczej. Pewne jest natomiast, że rozpoczynając tak dobrą kartą,

QFANT.PL - numer 8/11

111


POLECANKI POLECANKI

S. King - „Mroczna Wieża”: Narodziny Rewolwerowca

112

Albatros wkracza do gry zwycięsko. Nie bez powodu podkreśliłam we wstępie rozmach gatunkowy „Mrocznej Wieży”. Komiksy na podstawie Kinga nie są przyprawiającym o zawrót głowy koktajlem, a przemyślaną, wielowątkową baśnią, na którą nie pozostaną obojętni ani koneserzy, ani ci dla których komiks jest po prostu relaksującą rozrywką. Bogactwo konwencji i nawiązań, które King zawarł w „Mrocznej Wieży”, nie są dla artysty łatwym budulcem. A jednak Lee się udało. Mnogość motywów mogłaby być dla czytelnika dezorientująca, ich odpowiednie zestawienie okazuje się magicznym zaklęciem dla wyobraźni. Felietonista New York Timesa, Michael Agger, recenzję któregoś tomu „Mrocznej Wieży”, zatytułował kiedyś „Pulp Metafiction”. Metafikcją określa się opowieść, dla której bodźcem i celem powstania jest analiza jej samej. Jej pojemności, konceptów, symboliki, możliwości dialogu z odbiorcą, czy w końcu samostanowienia poza rzeczywi-

stością twórcy. Zwizualizowany świat Kinga żyje własnym życiem. Jest plastyczny i wyczuwalny niemalże w tym stopniu, co zbudzone i wyłażące z książek Lovecrafta zmory. Ale znacznie bardziej kuszący. Autor: Jae Lee, Richard Isanove, Robin Furth, Peter David Tytuł: „Mroczna Wieża”: Narodziny Rewolwerowca Data wydania: wrzesień 2010 Wydawnictwo: Albatros A.Kuryłowicz Pozostałe dane: Oprawa: Twarda Stron: 240 Papier: kredowy Druk: kolor Wydanie: 1 Przekład: Zbigniew A.Królicki Tytuł oryginalny: The Dark Tower Graphic Novel 1: The Gunslinger Born Wydawca oryginalny: Marvel Comics Cena: 69.69 PLN

kwartalnik fantastyczno-kryminalny


ZARZĄD Redaktor naczelny: Piotr Michalik (piotr.michalik@qfant.pl) Z-ca redaktora naczelnego: Piotr Dresler (piotrdresler@gmail.com), Jacek Skowroński (jacek.skowronski7@gmail.com), Jarosław Makowiecki (faux@qfant.pl), Michał Stonawski (mstonawski@gmail.com) Sekretarz redakcji: Jarosław Makowiecki (faux@qfant.pl) Mail: redakcja@qfant.pl DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ Kierownik działu: Anna Perzyńska (aperzynska.lan@gmail.com) DZIAŁ GRAFICZNY Kierownik działu: Barbara Wyrowińska (barbara.wyrowinska@gmail.com) DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Kierownik działu: Lucyna Markowska (lucyna.markowska@gmail.com) Kierownik działu recenzji: Jacek Orlicz (jacekorlicz@gmail.com) DZIAŁ WSPÓŁPRACY Z WYDAWNICTWAMI Kierownik działu: Marta Konopko (martakonopko@qfant.pl) DZIAŁ MARKETINGOWY Kierownik działu: Michał Stonawski (mstonawski@gmail.com) Skład wersji PDF: Andrzej Kidaj Projekt okładki: Piotr Szot & Andrzej Kidaj Ilustracja na okładce: Piotr Szot Ilustracje: Konstanty Wolny, Krzysztof Trzaska, Kamil Dolik, Ernest Dziedzic, Magdalena Mińko, Barbara Wyrowińska Korekta: Katarzyna Tatomir, Bożena Pierga, Aleksandra Żurek, Agnieszka Łobik-Przejsz, Ewa Wojdyńska Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam.

QFANT.PL - numer 8/11

113


Partnerzy medialni weryďŹ katorium.pl arenahorror.pl fantasta.pl civilization.org.pl stefandarda.pl blog.adesign.8p.pl swiat-fantastyki.pl piszmy.pl portal-pisarski.pl bractwocienia.com trojcarpg.pl zaginiona-biblioteka.pl www.jacekskowronski.com.pl cartoonwarsblog.blogspot.com


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.