36 (1)

Page 1

SZCZEGÓLNIE POLECAMY:

• Rozmowa z ks. Januszem Arturem Ihnatowiczem • Róża – Rilke – Heidegger • Władysław Zawistowski – wiersz-plakat

• Wiersze oraz o wierszach AKW • Proza Andrzeja Nowakowskiego • Tłumaczenia poezji Jewgienija Czigrina

• Sztuka interpretacji – Jerzy Suchanek • Paweł Sarna o poemacie Zbigniewa Bieńkowskiego • Poetka o poetce – Benka: Bocian

Gazeta literacka Nr 3 (36)2012 kwartalnik cena 15 złotych (w tym VAT 8%)

Tyle jest wokół nas rzeczy i słów, którym warto się eżone, przyjrzeć, a które, spostrz sprawiają radość. (ks. J. A. Ihnatowicz)

Andrzej K. Waśkiewicz śpiew ten drozd co śpiewał ten drozd zabłąkany w krzew mowy w suchy świergot liter śni się w lustrze podobnym zdjętej skórze powietrza realnym jak realność musiałeś go usłyszeć jak początek zdania niejasnego zdania w zatartym języku poprzez betonu krzyk poprzez łunę miasta które usypia płytkim niespokojnym snem śpiew który trwał, nie – że się rozlegał ani że wprawiał w ruch dźwięczące drobiny powietrza po prostu był i nie wymagał potwierdzeń III 99, I 92

Ryc. Basha Maryanska

Jesteśmy z Wami już 10 lat! W numerze obrazy: Basha Maryanska oraz fotografie: Jan Ledóchowski

Gazeta literacka

11 Gazeta literacka ISSN 2083-2494 Fundacja Światło Literatury Gdańsk 2012


Małgorzata Szadkowska-Borys

M

WSPOMNIENIA

ałgorzata z impetem i z ulgą zrzuciła z siebie biurowy mundurek, odłożyła w kąt pióro (wyczyściwszy tym samym jaźń z behawiorystycznych okoliczności jednoznacznie wiodących do gospodarki słowem) i wybrała się na zasłużone (niezwykle wzmacniający to epitet) wakacje. Miały one pozwolić przede wszystkim, ponowocześnie sprawy ujmując, zresetować umysł przeciążony permanentną bliskością spraw i ludzi oraz zaangażowaniem w plątaniny historii, które – nawet jeśli jedynie oglądane i spisywane – podgryzają emocje. Kilkaset kilometrów, które trzeba pokonać, by dotrzeć do morza, to znacznie więcej niż podróżna męka. To zapowiedź odmiennego rytmu dnia, preludium do nowego kontekstu, po którym można się spodziewać, że uzdrowi i ducha, i wątpia, to wreszcie strefa buforowa między szarpaną codziennością i obietnicą spokoju. Poza tym – pięknie jest być w drodze, homo viator spełnia się współcześnie choćby pomiędzy bramkami na A1. Beztroska podróż w towarzystwie dwóch przyjaciółek na tyłach auta i Kabaretu Starszych Panów w głośnikach nabrała niestety w momencie zupełnie innego charakteru. Jak w klasycznym i z wysokiej półki horrorze przez kilka chwil niewiadomo skąd wybija złe. Trudno sobie uświadomić nie tylko spod jakiej szafy, ale i co się wychyli. Tak powinien działać profesjonalny koszmar: niewidoczny, nieuchwytny, przejmujący i niemożliwy do nazwania. I tak działał. Zacinający (zacięty?) deszcz w jednej chwili przestał padać, silny wiatr się uspokoił, niebo nienaturalnie pojaśniało. Coś jednak szczególnie mocno niepokoiło, uświadomiłam to sobie dopiero po kilku sekundach, otóż w przeciwieństwie do nagle pogodnego nieba przed nami, to w lusterku wstecznym było zupełnie czarne. Taki naoczny dowód na prawdziwość ciszy przed burzą, może w ogóle na prawdziwość? Był to bowiem nie tylko widok niepokojący, ale w jakiś sposób piękny i intensywny. Niósł zapowiedź

Andrzej Wołosewicz

R

óżewicz cytuje Hebbla, że „poezja jest samobójstwem” i patrzy, jak w ogrodzie gałęzie kolejnych lat puszczają wiosną młode liście. Tymczasem dosłowni hebbliści, Czycz, Stachura, Szymanowicz od dawna już na Łąkach Pegaza pielęgnują poplątane korzenie słów słuchając, jak Różewicz modli się ukradkiem frazą z Janka Leończuka: „dzięki Ci Boże za życiodajny lęk umierania”. W ostatnich dwóch latach dołączyli do nich Zbyszek Jerzyna i Krzysztof Gąsiorowski, w lipcu Andrzej K. Waśkiewicz, we wrześniu Roman Śliwonik. Tych ostatnich znałem słabiej, choć o obu zdarzało mi się pisać. Z Andrzejem Waśkiewiczem ostatnie maile wymieniliśmy 16 i 17 marca tego roku, a dotyczyły one… moich usilnych poszukiwań tropów ew. wierszy Krzysztofa z ostatnich miesięcy życia. To w tej wymianie Waśkiewicz pisał, że, cytuję: „ Tak naprawdę to potrzebne byłoby wydanie zbiorowe, nawet zwyczajne, nie krytyczne, tyle że to duża inwestycja. Te wiersze, które Krzysztof przysyłał mi ostatnio - wyślę elektronicznie, za parę dni. Pozdrawiam akw”. Potem widzieliśmy się jeszcze 16 maja na wieczorze poświęconym pamięci Krzysztofa. O postępach i podstępach Kostuchy wobec Romana Śliwonika wiedziałem w miarę na bieżąco od Bohdana Wrocławskiego. Gdy zaglądam na blog Leszka i widzę nazwiska zgromadzone pod hasłem „na jednym roku polonistyki chciałbym studiować z”, to coraz więcej z tych nazwisk już Tam niż Tu. Ławka, w której siedzą coraz bardziej Niebieska. Teraz Zbyszek i Krzysztof, Andrzej i Roman. Tak, był Zbyszek i były wiersze, choćby ten:

Migot gwiazd „Migot gwiazd ironizuje niebo” - napisałem w młodości Teraz ktoś mnie zapytał: po co Bogu tyle martwej materii we Wszechświecie? Ciemne duchy wciąż powracają. Wiem, że tak jest, ale nie potrafię tego zrozumieć. Mówiłem tajemnicami. Teraz chciałbym wiedzieć. Żyję w czasach, w których materia mówi do nas: z martwych nie powstaniesz.

22

czegoś groźnego, ale i niezwykłego. Pogodny horyzont i całkowity mrok w lustrze, ta sprzeczność buduje ciekawą metaforę, a w rzeczywistości niestety nieuchronnie oznacza nadejście tornada. Najpierw w powietrzu – kilkaset metrów od naszego auta – zarysował się znany z amerykańskich filmów lejkowaty kształt. Zanim zdałyśmy sobie sprawę z powagi sytuacji, był zachwyt, żarty, ciekawość i nawet zdjęcie. Nastrój szybko się zmienił, chyba na

Trąba nas niesie. I niesie widok chmary ptaków „wkręconych” w tornado (wpuszczonych w trąbę?), bezwładnie krążących (właściwie „krążonych”) w jakimś obłędnym tempie. Po chwili w powietrzu pojawiły się deski, gałęzie, jakieś płachty, fragmenty dachów, trudno powiedzieć co jeszcze, ale widok był przerażający, szczególnie, że całe to wirujące towarzystwo zmierzało w stronę naszego auta. Autostrada na szczęście biegnie z dala od drzew, nie było więc ryzyka, że przygniecie nas konar, a w razie bezpośredniego kontaktu z trąbą, była szansa, że przelecimy po w miarę płaskim terenie kilka metrów, może w jakimś półobrocie, ale taki axel, walley czy inny jelonek nie oznaczałby jeszcze dramatu. Nie mogłam zbyt aktywnie brać udziału w rzeczowych skądinąd rozważaniach moich towarzyszek niedoli i ich barwnych symulacjach, ponieważ coraz trudniej było utrzymać kierownicę i tym samym tor jazdy. A jedno było pewne, tornado pędzi w naszą stronę, więc czym prędzej się wydostaniemy z pola jego rażenia, tym dla nas bezpieczniej. Wydostałyśmy się, z trudem i na granicy paniki. Trąba robiła swoje dalej, ale ja oglądałam ją tylko już w lusterku wstecznym. Jednak nie oznaczało to końca problemów, z nieba runął z impetem grad – kawałki lodu

Ale, jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, to nic po nas na tym świecie Czy to znaczy, że wiersze są śladem odchodzenia, wiodą ku śmierci, czy też są śladem pamięci? W którą stronę zwrócone są oczy wiersza? Czy wszystko zależy od okoliczności, od miejsca, od interpretacji? Od siły tej interpretacji? A ta siła zależy od czego? Pamiętam, siedzę ze Zbyszkiem przed domem kultury „Arsus” w podwarszawskim Ursusie i przymierzamy się do spotkania promującego tomik miejscowego koła poetyckiego. Pochylanie się nad wysiłkiem poetów-amatorów, z których część zgłasza wyraźne pretensje do zawodowstwa, chociaż, jak

wielkości kurzych jaj uderzały w auto. Do dziś nie rozumiem, jak to się stało, że nie potłukły szyb, że jedyne ślady tej nawałnicy to kilka zdrapek lakieru i ledwo widoczne wgniecenia maski. Grad to nie tylko wielkie i twarde jak kamień kawały lodu, ale także siła uderzenia, nie trudno sobie wyobrazić, co działoby się z nami, gdyby szyby auta nie okazały się chwilowo pancerne. Trąba się wytrąbiła, grad się wygradził. Z telewizji dowiedziałyśmy się o skali spustoszeń, jakie poczyniło „nasze” tornado. Dla mieszkańców miejscowości, przez które było uprzejme przejść, czas z pewnością już się podzielił na to, co przed i co po. My dojechałyśmy bezpiecznie do domu, więc wszystko pozornie wróciło do przedtrąbowej normy. Ale nagłość i namacalna bliskość tego zdarzenia, jego przy skórze odczuwalna nieuchronność, nasza bezradność i jakiś pierwotny strach, którego nie da się oddać słowami, przesunęły coś w obrazie, może nieznacznie, może nawet niezauważalnie, bo przecież tzw. życie toczy się dalej. Ale coś dotąd abstrakcyjnego, co było wyobrażeniem budowanym na scenach z filmów katastroficznych, oglądanym zawsze z perspektywy bezpiecznego mieszkania, przybrało realną postać. Można powiedzieć, że platońska idea trąby zmaterializowała się dla nas tego dnia w sposób, który cynicznie przypomniał banalną skądinąd prawdę o naszej kruchości, o tym, jak bezradni jesteśmy wobec żywiołu, jak znaczymy nic. I taka raz wyrwana z potencjalnego bytu i urealniona trąba właściwie nigdy nie ustaje. Działa z wektorem odwrotnym do efektu motyla, a przecież równie dalekosiężnym. Powietrze drży więc dalej. Czasem złapie za gardło kiedy się jedzie w zatłoczonej windzie, czasem mało przyjaźnie spojrzy zza człekokształtnego drzewa. W każdym razie za sprawą trąby złe spod szafy jest bogatsze o kolejną maskę. 31 sierpnia 2012

Małgorzata Szadkowska-Borys

Był Krzysztof i były wiersze. Był Krzysztof i takie choćby jego uwagi, które mnie inspirują także i teraz, gdy już nie siadamy w „Literatce” pod ZLePem, gdy nie możemy usiąść. Pierwsza dotyczy Andrzeja Partuma, który postulował „milczenie awangardowe”. Krzysztof radzi – ze względu na wielką intuicję artystyczną Partuma – by tego stwierdzenia nie lekceważyć. Posiłkuję się tym przywołaniem pracując ze studentami nad sztuką współczesną, która – po awangardzie – operuje, musi operować milczeniem albo je, z różnych powodów, wywołuje. O Partumie więcej i cieplej słyszałem od Wieśka Sokołowskiego, na pewno też goręcej, ale czy bardziej wnikliwie, nie wiem, nie jestem pewien, raczej nie. I druga uwaga brzmiąca dość dramatycznie w ustach poety, który mówił, pisał, czytał, domagał się rozmowy i dialogu, narzekał na przemilczanie, choć zdawał się w ostatnich kilkunastu latach pogodzony z Ciszą. W rozmowie ze mną sprzed kilku lat powiedział:

Umarły dwie moje poetyckie przyjaźnie wiemy, żadna przynależność poetą nie czyni, nie jest sprawą łatwą, nie daje splendoru, to raczej żmudny wysiłek, orka na ugorze. Zbyszek to pochylanie się miał w literackich genach. Gdybym miał postawić diagnozę tego naszego siedzenia, sam, teraz, gdy Zbyszka już nie ma, gdy są tylko wiersze, poszedłbym tropem, że Zbyszek widział poezję jako naturalny nurt języka, jako jego formę, jedną z wielu, której ani wywyższać ani pomniejszać nie należy, nie warto, nie trzeba i nie wolno – a przez to będącą własnością także tych jego użytkowników, którzy są poetami słabszej sprawności językowej. Odróżniał Zbyszek, tak mi się zdaje, bośmy o tym nie rozmawiali i już nie porozmawiamy, sprawność językową od sprawności serca. Tej nie odmawiał nikomu i przez nią patrzył na pisanie, choćby poetów skupionych w „Arsusie”, co niewątpliwie tonowało krytyczność spojrzenia. Krzysztof był tu ostrzejszy nawet dla dobrych poetów swojego pokolenia, nawet dla wybitnych, nawet dla Zbyszka. Tam, gdzie dostrzegałbym u Zbyszka raczej kierunek patrzenia, który najlepiej oddają słowa Rilkego z listu do Lou Andreas-Salome, „długom się uczył i z trudem, że w końcu wszystko jest zwyczajne, i dojrzewałem do tego, by mówić o rzeczach prostych”, Krzysztof miał pretensje, by posłużyć się Gombrowiczem, że to nie głębia tylko głębka. Nie było tu zgody między nami. Być może różnica brała się z doświadczenia: zdaje mi się, że Krzysztof nie schodził do „poetyckiego plebsu” tak bardzo, jak Zbyszek. Rzadko, wyjątkowo rzadko było można przeczytać jego refleksje o wierszach innych autorów, czy to w osobnych tekstach, czy jako wstępy czy posłowia do tomików. Różnica ta nie wynikała, bo nie mogła wynikać z oczytania. Obaj byli oczytani, byli erudytami, choć Zbyszek mniej tym epatował tak w samej twórczości jak i w prywatnych rozmowach. Tu nie było żadnej głębki, żadnej połowiczności, czy lektury po łebkach. Wiem, o czym mówię, straciłem zęby na filozoficznym wgryzaniu się pod podszewkę słów i potrafiłem czerpać przyjemność nawet z krótkich dysput z jednym i z drugim. Jak powiadał Themerson: „poezja i filozofia są wzajemnie uwikłane w spisek przeciw słowom” i oni obaj doskonale to rozumieli, byli ucieleśnieniem tego spisku.

„Moim podstawowym problemem jest raczej problem nie zauważania. Chcę być dobrze zrozumiany: problem polega na tym, że ja nie narzekam, ja konstatuję.”. Teraz zestawiają mi się te dwie wypowiedzi w swoisty testament. Był Krzysztof i były wiersze. I pamięć Krzysztofa, choćby o Barbarze Sadowskiej. Przyjaźnili się, cenił jej wiersze, pisał i mówił o tym, ale to zdaje się być niewybaczalną rysą na ”portrecie” Krzysztofa, jaką niektórzy chcieliby utrwalić. Był Krzysztof i były wiersze. Był Zbyszek i jego poetyckie zapisywanie pocztówek z życia, wierszy czasami tak krótkich, że aż ulotnych, spadających jak liście na naszą poetycką wrażliwość, liście tak lekkie, że spadają, spadają, spadają i… nie mogą spaść! Tu widzę dość nieoczekiwaną trudność dla czytelnika w czytaniu Zbyszka. Skrót, lapidarność, ledwie muśnięcie słowem otwiera nas na… na nas samych, co powoduje konieczność zmagania się z własnym oczytaniem lub jego brakiem, z własnym doświadczaniem kultury lub z ułomnością tegoż, wreszcie z wystawianiem siebie na duchową i literacką próbę, co w ubożejącej pod ważnymi względami współczesności bywa bolesne, trudne, czasami niemożliwe. Zbigniew Jerzyna i Krzysztof Gąsiorowski. Już ich nie ma. Umarły dwie moje poetyckie przyjaźnie. Był Zbyszek i był Krzysztof. Zostały wiersze, te jednostki rozrachunkowe w rozmowie poety ze światem, więc ta rozmowa będzie jeszcze trwała. Był wiersz Zbyszka, niech będzie i wiersz Krzysztofa zamykający tomik Powrót Atlantów (Warszawa 1992). To Jego rozmowa z... zresztą sami posłuchajcie z kim:

* * * Bolą mnie oczy, jakbym za dużo zobaczył. Nie płaczę, ale z oczu wycieka mi świat. Ten sam świat, który jeszcze nie tak dawno wlatywał we mnie z łopotem niby łabędź w tunel kolejowy. Andrzej Wołosewicz

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336


Gazeta literacka

Rozmowa z ks. Januszem Arturem Ihnatowiczem EDWARD ZYMAN: Przypomnijmy na wstępie kilka faktów. Opuścił ksiądz Polskę w wieku lat siedemnastu, by w 1946 roku wraz z matką i siostrą połączyć się z przebywającym w Wielkiej Brytanii ojcem, oficerem polskich sił zbrojnych na Zachodzie. W Szkocji, w polskiej szkole, zdał ksiądz maturę, po czym uzyskał dyplom angielski na Uniwersytecie Londyńskim, by w 1948 wyjechać do Irlandii, gdzie w latach 1948-1951 studiował filozofię i psychologię na uniwersytecie w Dublinie. W rok po obronie dyplomu (1952) zamieszkał ksiądz w Toronto w Kanadzie, skąd w 1958 nastąpił powrót do Polski. Kolejnym etapem były studia w Seminarium Duchownym w Kielcach, gdzie cztery lata później ksiądz otrzymał święcenia kapłańskie. Następne lata przyniosły kontynuację studiów teologicznych w Warszawie, Ottawie i Rzymie, zwieńczonych uzyskaniem w 1984 roku doktoratu w rzymskim Angelicum. W latach 1969-1997 wykładał ksiądz teologię na uniwersytecie katolickim St. Thomas w Houston w Teksasie, gdzie mieszka do dzisiaj. Czy w tym skrótowym z konieczności biogramie wszystko się zgadza, a może wymaga on wprowadzenia pewnych korekt i uzupełnień?

JANUSZ ARTUR IHNATOWICZ: Wszystko się zgadza. E.Z.: W okresie powojennym wyjazd do Anglii nie był łatwym przedsięwzięciem.

J.A.I.: Tak, to przecież było dramatyczne przeżycie. Nie tylko sam fakt opuszczenia ojczyzny. Już teraz nie bardzo mogę sobie odtworzyć moje nastawienie do tego faktu. Wcześniej nieco w paczce kolegów i koleżanek z tajnych kompletów wojennych snuliśmy rozważania o oporze przeciw komunie. Ale już zaczęli znikać niektórzy z nich poszukiwani przez UB, o których dowiadywaliśmy się, że są w Anglii. Wszystko to czyniło takie wyjazdy czymś nie do wyobrażenia. Zresztą wątpię, czy rzeczywiście miałem jakieś zdecydowane sprzeciwy wobec podjętej przez matkę decyzji. Natomiast sama podróż przez zieloną granicę barką na Odrze i kanale do Berlina była jak z powieści przygodowej. Po paru tygodniach w Berlinie pojechaliśmy pociągiem do stacji bliskiej granicy strefy brytyjskiej. To był najbardziej pełen obaw etap podrózy, bo w czasie przejazdu przez strefę sowiecką przyznanie się do bycia Polakiem wobec współpasażerów przepełnionego pociągu groziło tym, że nas wydadzą władzom sowieckim. Nasz opiekun, volksdeutsch z Polski, poinformował, że jesteśmy Niemcami z Estonii – to miało tłumaczyć słabe posługiwanie się przez nas językiem niemieckim. Później, nocna wielokilometrowa wędrówka do granicy strefy brytyjskiej – ciągła obawa, że natkniemy się na patrol sowiecki. A potem to już była „normalka”. Polskie władze wojskowe zaopiekowały się nami, wydały nam karty dipisów i umieściły w słynnym Maczkowie, gdzie doczekaliśmy wiz do Anglii. Cóż, to historia na różne sposoby podobna do wędrówki setek, jeśli nie tysięcy rodzin wojskowych. Czasem żałuję, że nie zmobilizowałem się, by to opisać. Może teraz, jako poeta i profesor na emeryturze, coś w tym względzie zrobię zrobię. E.Z.: W latach 50. i 60. był ksiądz związany z londyńską grupą Kontynenty, zjawiskiem w historii polskiej literatury wyjątkowym. Czy zgodziłby się ksiądz z tezą, że ówczesne kontakty z kręgiem młodych polskich poetów, którzy debiutowali na obczyźnie, miały istotny wpływ na jego późniejszą działalność literacką, a może, powiedzmy to wprost, zadecydowały wręcz o tym, że ksiądz został pisarzem? Po latach w jednym z wywiadów ksiądz wprawdzie oświadczył: „Nigdy nie tęskniłem za środowiskiem”, A przecież dla młodego emigranta o literackich ambicjach przebywanie wśród ludzi zbliżonych wiekiem, zainteresowaniami i doświadczeniami życiowymi, którzy byli uczestnikami istotnych dyskusji i odbiorcami jego pierwszych prób pisarskich, musiało być z wielu względów znaczące.

J.A.I.: Kontynenty? Na pewno wpłynęły na to, że stałem się poetą publikowanym. Ale wiersze pisałem już wcześniej. Powiedziałbym nawet, że w pewnym sensie nie należałem do tej grupy, bo gdy oni formowali się (w sensie wspólnej działalności wydawniczej) najpierw byłem daleko od Londynu, w Irlandii, a potem jeszcze dalej – w Kanadzie. Właściwie tym, który sprowokował moje pierwsze już na poły dorosłe zafascynowanie poezją polską był polonista Czesław Bobolewski w szkole polskiej w Garelochhead w Szkocji. Potem, podczas studiów w Dublinie, było paru kolegów, z którymi czytaliśmy sobie wzajemnie wiersze. Nawet mieliśmy wieczór autorski w „salonach” konsulatu polskiego – wtedy jeszcze Irlandia uznawała polski rząd na uchodźstwie. O ile mi wiadomo – ja jeden z nich zstałem zawodowym pisarzem.. E.Z.: Wymienił ksiądz nazwisko Czesława Bobolewskiego.

J.A.I.: Tak, wspomniałem jego nazwisko, ale w tym momencie uświadomiłem sobie, że pierwszą osobą, która coś we mnie odkryła i zaszczepiła miłość do literatury była pani Różycka, profesorka języka polskiego na tajnych kompletach w I Liceum im. Juliusza Słowackiego w Częstochowie. Dzisiaj nie pamiętam już jej imienia,

wiem natomiast z całą pewnością, że prowadzone przez nią lekcje polskiego i przede wszystkim rozmowy z nią były dla mnie wielce inspirujące. Czułbym się niezręcznie, gdybym w naszej rozmowie tym wspomnieniem nie spłacił zaciągniętego wobec niej długu. Natomiast jeśli chodzi o Czesława Bobolewskiego, był to znany i ceniony przed wojną polonista w Grodnie, a od roku 1937 w Harbinie w Mandżurii (gdzie zastąpił Zbigniewa Folejewskiego). Wojna zmusiła go do ewakuacji , później był nauczycielem w różnych szkołach polskich sił zbrojnych na Zachodzie. Obok mnie do jego uczniów należał m. in. Florian Śmieja. Bobolewski uczył nas, jak powiedział Zbyszek Siemaszko, ekonomii słowa i „jędrnej mowy”. Wojciech Jerzy Podgórski w swojej książce Emigracja walczących pisze, że ma egzemplarz Ryb na piasku z jego uwagami na marginesie. Wracam jednak do moich początków literackich. Z późniejszej londyńskiej grupy miałem osobisty kontakt tylko z Bolesławem Taborskim, gdy jeszcze żadnego wcielenia „Merkuriusza” nie było. To on zrobił ze mnie kontynentowca, bo zaczął mnie tam publikować. W ich działalności, nawet we wcześniejszym okresie (przed październikiem 56) właściwie nie brałem udziału, poza listami do Taborskiego, z których wyjątki on później tam drukował. To powiedziawszy, muszę przyznać, że moje rozumienie naszej sytuacji, jako poetów piszących po polsku, zgadzało się zasadniczo z tym, jak to inni członkowie Kontynentów odczuwali.

E.Z.: Krytycy, badacze literatury wielokrotnie zwracali uwagę na wyjątkowość tej sytuacji. Stwierdzali to także sami członkowie grupy (Czerniawski, Czaykowski, Busza, warto przypomnieć tu także słynne sformułowanie księdza opublikowane w 1955 roku na łamach „Merkuriusza Polskiego”: „My widzimy kulturę polską przez oczy kultury zachodnioeuropejskiej, w przeciwieństwie do starszego pokolenia, które widziało kulturę zachodnią przez oczy kultury polskiej. My Słowackiego czytamy na tle topoli Sekwany, na tle ścian Stratfordu”). Język angielski nie kusił w sensie poetyckim?

J.A.I.: I to jest chyba najciekawsza sprawa. Wydaje mi się jednak, że często się przesadza, co do realności naszego możliwego wyboru twórczości angielskiej. Poza może Andrzejem Buszą, nasz kontakt z kulturą angielską dokonał się w wieku, gdy już byliśmy dość uformowani językowo i kulturowo. Nasza wyobraźnia była wyobraźnią Polaków. Choć to prawda, jak pisałem do Taborskiego, że my spoglądamy na Wisłę od Tamizy, że mamy tendencję do spoglądania na poezję polską przez soczewkę poezji anglojęzycznej, ze to jednak Wisła a nie Tamiza jest rzeką naszej wyobraźni, a poezja angielska jest odświeżeniem naszej polskiej literackiej mowy. Szereg z nas wyprodukowało angielskie wiersze, lecz te

33

Fot. Ronnie Piper

Andrzej K. Waśkiewicz – Śpiew ........................................................ 1 Małgorzata Szadkowska-Borys – Trąba nas niesie. I niesie / Felietonnik .............................................................................................. 2 Andrzej Wołosewicz – Umarły dwie moje poetyckie przyjaźnie / Wspomnienia ........................................................................................ 2 Edward Zyman rozmawia z ks. Januszem Arturem Ihnatowiczem – Poezja to zakon a nie łąka motyli ..................................................... 3 ks. Janusz Artur Ihnatowicz – Poezja ........................................... 5 Maria Jentys –Borelowska – Na krawędzi światła. O poezji Jana Drzeżdżona / Wspomnienia ..................................... 6 Jan Drzeżdżon – Poezja ................................................................ 7 Rainer Maria Rilke – Poezja (tłum. I. Fietkiewicz-Paszek oraz C. Sikorski) .............................. 8 Cezary Sikorski – Heidegger i róża / Esej ..................................... 10 Urszula M. Benka – Marianna na ziarnku grochu / Wspomnienia ...................................................................................... 12 Marianna Bocian – Poezja .............................................................. 13 Andrzej Nowakowski – Rok 1278 / Proza ................................... 14 Maciej Melecki – Poezja ................................................................... 15 Anna Czyrska – Poezja ...................................................................... 16 Zbigniew Jasina – Poezja ................................................................. 17 ks. Jan Sochoń – Wygnanie / Proza ............................................... 18 Marian Kisiel – „Istnienie – w drugim.” O poezji Andrzeja K. Waśkiewicza / Wspomnienia ...................... 20 Andrzej K. Waśkiewicz – Poezja ................................................... 21 Andrzej C. Leszczyński – Okruchy (18) / Esej ............................ 22 Czesław Dziekanowski – Z lektur do życia / Esej ...................... 24 Andrzej Żurowski – Powidoki (3) / Proza .................................... 26 Władysław Zawistowski – Poezja ................................................ 28 Sławomir Majewski – Rysiek / Proza ............................................ 30 Anna Małczyńska – Pasaże i przepowieści Krzysztofa Rutkowskiego / Esej ............................. 32 Marcin Bies – Proza ............................................................................ 34 Grzegorz Musiał – Z cyklu: Dziennik włoski (13) / Dzienniki-podróże ............................................................................. 35 Ewa Olejarz – Poezja .......................................................................... 36 Wladimir Sztokman – Wiersze z tomu „Poganiacz”. O Jewgieniju Czigrinie .......................................................................... 36 Jewgienij Czigrin – Poezja ........................................................ 37 Sławomir Matusz – Dwie wieże, trzy wiersze i bielizna Marleny Dietrich / Interpretacja ..................................... 38 Maria Jentys-Borelowska – Miary wieczności. Słowo o śp. Henryku Berezie / Wspomnienia ................................. 39 Jerzy Suchanek – Bez udawania. Dwa poematy Arkadiusza Kremzy / Sztuka interpretacji ..................................... 40 Paweł Sarna – Nieskończoność i nieskończona w poemacie Zbigniewa Bieńskowskiego / Esej ............................. 42 Grzegorz Kociuba – Obfitość niczego. O poezji Macieja Meleckiego / Sztuka interpretacji ................... 44 Leszek Szaruga – Wyprasowanie (3) .............................................. 56 RECENZJE: Edward Zyman – Braniewnik: w świecie pamięci i wyobraźni (39); Teresa Rudowicz – O śmierci w wierszach Żulińskiego, Dakowicza, Klary i innych (46); Edyta Antonik-Kiedos – Od poezji po słownik (46); Leszek Żuliński – Misja języka (47); Janusz A. Kobierski – Przenikanie się światów (47); ks. Jacek Grzybowski – Świeccy kontemplatycy w świecie – świadectwo Maritainów (48); Anna Frajlich – Wtedy i teraz (48); Jerzy Suchanek – Historia inaczej (48); Magdalena Boczkowska – Słodko-gorzki smak wakcji (49); Przemysław Opłocki – Prowadząc umarłych (49); Izabela Fietkiewicz-Paszek – Tagi Kukorowskiego (49); Edyta Antoniak-Kiedos – Przypisy do przypisów (50); Paweł Kubiak – Marszałek wyrusza ku gwiazdom (50); Grzegorz Kociuba – Dystychy gorzkie i zmysłowe (51); Aneta Kielan – „Własny kąt” Jerzego Stasiewicza (51); Patryk Chrzan – Świat zawieszony na szelkach (52); Andrzej Kuba Szewski – Zapowiedź Zmiany? (52); Przemysław Opłocki – Być jak Laura Diaz (53); Konrad Liskowacki – Zużyty kostium (53) ............................................. 39, 46-53

R O Z M O WA

SPIS TREŚCI

Poezja to zakon, a nie łaka motyli

[


[

– z wyjątkiem najmłodszego z nas Buszy, który po latach zarzucił język polski – zawsze chyba były czymś ubocznym. Osobna sprawa to problem tłumaczenia siebie i innych na angielski. E.Z.: Domyślam się, że siebie tłumaczył ksiądz raczej niechętnie, skoro w Poezjach zebranych znalazł się wydany w 1975 roku w Londynie anglojęzyczny tom Displeasure.

J.A.I.: Początkowo zakładałem, że tom będzie zawierał tylko wiersze polskie. Redakcja jednak postanowiła, że poezje zebrane to znaczy wszystkie wiersze publikowane. O tłumaczeniu tych wierszy nie było mowy, ile to by czasu zajęło. Istniało szereg przekładów Beaty Tarnowskiej. Kilka ukazało się we „Frazie”, inne w częściowych cytatach w jej książce Między światami. I tu powstał pewien paradoks, bo szereg wierszy w pierwszej części Displeasure, to wersje angielskie wierszy, które się wcześnie ukazały w polskich tomikach. Także tłumaczyłem poezje, wydane w Kanadzie z antologii Seven Polish-Canadian Poets (1984). Ale ma Pan rację, że mój stosunek do moich własnych i innych tłumaczeń moich wierszy (i to w obie strony) jest dość ambiwalentny; najczęściej produkt otrzymany sprawia poczucie niedosytu, zwłaszcza od strony dźwięku i rytmu, a więc czegoś, co dla mnie jest istotne w poezji. Wracając do Pana poprzedniego pytania o potrzebę polskiego środowiska poetyckiego , zwłaszcza rówieśników. Nie miałem tutaj wyboru, bo takiego środowiska nigdy nie mogłem mieć. W Kanadzie utrzymywałem sporadyczne i przyjacielskie kontakty z Danutą Bieńkowską, lecz poezja nie była ich podstawowym, głównym wątkiem. Kontaktowałem się też z Iwaniukiem, Jadwigą i Adamem Tomaszewskimi, także Zofią Bohdanowiczową, ale to było już inne pokolenie. Być może więc, że to życie tak moją psychikę literacką uformowało, że straciłem poczucie potrzeby tego, czego nie mogłem mieć. W czasie mojej młodości mój romans z poezją odbywał się całkowicie via książki. I tak pozostało: moje pisarstwo nie potrzebowało i nie potrzebuje podniety poetyckiego środowiska. E.Z.: Pierwsze wiersze zamieścił ksiądz na łamach londyńskiego „Życia Akademickiego” w 1954 roku. Później były publikacje na łamach „Merkuriusza Polskiego” i „Kontynentów”, druk w zredagowanej przez Adama Czerniawskiego antologii Ryby na piasku (1965), opracowanej przez ks. Bonifacego Miązka antologii współczesnej poezji kapłańskiej Słowa na pustyni (1970), ale pierwszy samodzielny tom księdza Pejzaż z postaciami ukazał się nakładem Oficyny Poetów i Malarzy dopiero w roku 1972, a więc w 43 roku życia. Co było przyczyną tak późnego debiutu książkowego? Uwarunkowania emigracyjne? Wybory i preferencje osobiste? Szczególny rodzaj pisarskiej perfekcji?

J.A.I.: Późny debiut to nie był mój wybór, ale władz PRL. Po przyjeździe do Polski miałem przyjęty w PIW-ie tomik (z tytułem Tygrys). Potem, chyba dlatego, że wstąpiłem do seminarium, po kilkuletnim zwlekaniu wycofali się z tego. W zmienionym i poszerzonym składzie książkę chciał wydać ZNAK, ale przez szereg lat cenzura wykreślała ją z planu. Podobnie wykreślono mnie z antologii poetów Kontynentów Opisanie z pamięci wydanej w 1965 roku w Polsce. Ostatecznie zdecydowałem się opublikować coś w Londynie. I tak się stało, że ostatecznie pozwolono ZNAK-owi na wydanie Wierszy wybranych. Oba tomiki drukowane były w tym samym czasie, ale Oficyna zdążyła Pejzaż z postaciami opublikować w roku 1972. Inna sprawa, że zawsze miałem i mam dość laissez-faire nastawienie do zabiegania o publikację moich utworów. E.Z.: Wróćmy na chwilę do naturalnej w tej sytuacji, księdza i jego przyjaciół z Kontynentów, inspiracji literaturą angielską, co zaowocowało bogatą działalnością translatorską.Wyrazem tego są m. in. zamieszczone w Poezjach zebranych tłumaczenia wierszy Audena, Hopkinsa, Yeatsa, Pounda, Thomasa czy Cummingsa. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że była to działalność dwustronna, bo przecież ksiądz, Czerniawski, Czaykowski, Busza, Sito, Taborski i inni tłumaczyli także „w drugą stronę”, przyswajając czytelnikowi anglojęzycznemu interesujące zjawiska literatury polskiej. Stwierdziłem, że w przypadku twórców ukształtowanych w dwóch (lub więcej) kulturach to rzecz równie cenna, co zrozumiała. W tym jednak konkretnym przypadku chciałbym zapytać o coś, co dotychczas nie było wyraźnie podkreślane. Ksiądz wrócił do kraju w 1958 roku, niebawem do Polski przeniósł się Jerzy Sito, który został redaktorem „Współczesności”. Był to czas, gdy w polskiej poezji dokonywały się ważne procesy przewartościowań zapoczątkowane w połowie lat pięćdziesiątych znaczącymi tomami Mirona Białoszewskiego (Obroty rzeczy), Zbigniewa Herberta (Struna światła, Hermes, pies i gwiazda), Tymoteusza Karpowicza (Kamienna muzyka), wydanym w 1956 przez Wydawnictwo Literackie tomem Wierszy Andrzeja Bursy. A przecież warto wspomnieć także o poezji Stanisława Grochowiaka, Jerzego Harasymowicza czy Tadeusza Nowaka. W prozie był to m. in. okres głośnego debiutu Marka Hłaski. Toczyły się w tym czasie (przede wszystkim na łamach „Współczesności”) burzliwe nierzadko dyskusje literackie. W 1960 roku nakładem wydawnictwa PAX ukazał się tom Poezje wybrane T. S. Eliota z esejem Wacława Borowego, przyswajającym polszczyźnie tego ważnego, nie tylko dla debiutujących w owym czasie autorów, poety. Przypuszczam, że były to zjawiska dla księdza z wielu względów inspirujące.

J.A.I: Inspiracje, czy tylko świadomość tego, co się dzieje? Zacznijmy od sprawy najłatwiejszej – Eliota. . W jego przypadku nie musiałem czekać na tłumaczenia, był on w mojej świadomości od dawna. Co do innych, chciałbym odróżnić dwie sprawy. Pierwsza to zaistnienie autorów wymienionych przez pana (a można by dodać i innych).

44

Naturalnie po powrocie do Polski spotkałem się tymi książkami. Z wymienionych Mirona Białoszewskiego znałem osobiście, często bywałem u niego nie tylko na spektaklach, ale na dziennych pogaduszkach przy herbacie. Nawet dał mi zgodę na wystawienie Szurów w teatrze kleryckim w Kielcach. O ile mi wiadomo była to pierwsza prezentacja jego sztuki poza jego własnym „teatrem osobnym”. Czytałem i czytam wiersze tego poety z przyjemnością, bo podziwiam jego wirtuozerię słowotwórczą i zabawy językowe. Ale nie była to chyba inspiracja w jakimś bardziej istotnym sensie. Podobnie z Harasymowiczem. Trochę moich wierszy na manierę pseudoludową styka się z jego twórczością, czytuję go do dziś z przyjemnością, ale nie widzę w nim jakiejś inspiracji. Co do innych wymienionych przez pana autorów? Szczegóły już mi się zatarły w pamięci. Natomiast, mógłbym zrobić listę innych nazwisk z tego okresu. Trzeba też pamiętać, że wtedy, przeszło pół wieku temu, nie wstawiono ich jeszcze do narodowego panteonu. Byli to młodzi ludzie w gromadzie innych piszących wiersze. Atmosfera skandalu wokół takich autorów jak Hłasko miała więcej do czynienia z polityką owego czasu niż literaturą. Kto, na przykład, czyta dzisiaj Poemat dla dorosłych Ważyka? Inna sprawa to owe „procesy przewartościowań” i płynące z tego dyskusje we „Współczesności” (i gdzie indziej). Trzeba pamiętać, że w roku 1958 już się one dopalały. Wydały mi się też nieco zaściankowe, bo wyrastające z problemów małego zakątka komunistycznego raju. Jeśli chodzi o meritum sprawy, to postulaty różnej maści reformatorów sprawiały na mnie wrażenie wyważania drzwi dawno w literaturze świata zachodniego otwartych. Osobiście nie musiałem się wyzwalać z zauroczenia komunizmem, a terror stalinizmu mnie ominął. W przeciwieństwie też do Sity czy Taborskiego nie przyjechałem, by się włączyć w jakąś wersję tworzenia socjalizmu z ludzką twarzą. A moje parę miesięcy po przyjeździe bycia prawie celebrytą oscylującym między „katolikami” a „reżymowymi literatami”, którzy mnie chcieli od tych „katolików” uwolnić, przekonało mnie, że te gazetowe burze to próżne gadanie bez wielkiego wpływu na to, co rządzący PRL uczynią. Zresztą przyjechałem do Polski by zostać księdzem a nie działaczem literackim. Moje stosunki z literaturą ograniczały się do czytania tego, co mi odpowiadało. E.Z.: Wspomniałem o tomie Eliota i kilku zjawiskach charakterystycznych dla polskiego życia literackiego i intelektualnego w latach Październikowego przełomu z tego przede wszystkim względu, że wiązały się one w przypadku księdza, jak sądzę, z istotną zmianą optyki. To, co z perspektywy Londynu czy Toronto jawić się musiało niezbyt precyzyjnie, po przyjeździe do Polski ukazało z pewnością pełną gamę barw, niuansów i znaczeń.

J.A.I.: Na pewno jakaś zmiana optyki zaistniała. Muszę przyznać, że mój kontakt z poezją polską do roku 1958 ograniczał się prawie do klasyków poznawanych z paru antologii. Nie mogłem, tak jak koledzy w Londynie, korzystać z Biblioteki Polskiej. Literatura powstająca w PRL, poza nielicznymi wyjątkami, była dla mnie w dużym stopniu prawdziwa terra incognita. Obawiam się jednak, że nadal pozostałem w pewnym stopniu outsiderem, który z przyjemnością czytał nowo odkrytych poetów, lecz którego zanurzenie się w przywołanej przez Pana „gamie barw i niuansów” było czymś mało interesującym. To w inne sprawy zanurzyłem się zdecydowanie. E.Z.: Skoro obcujemy z poezją kapłana łatwo, niejako automatycznie, narzucają się skojarzenia, że musimy mieć do czynienia z poezją w wąskim rozumieniu tego słowa religijną. Twórczość księdza temu wyraźnie zaprzecza. Powołanie kapłańskie wchodzi w przypadku księdza z powołaniem poetyckim w związki bardziej złożone, rzekłbym: egzystencjalnej natury. W każdym razie wiersze jakie znalazły się w Poezjach zebranych nie sposób nazwać laboratorium Jego myśli teologicznej, co byłoby zasadną kategorią opisu poezji na przykład księdza Jana Twardowskiego czy Karola Wojtyły.

J.A.I.: Ma Pan rację. Jak to często powtarzam, moja poezja nie jest „poezją kapłańską” w sensie nadanym temu wyrażeniu przez Stefana Sawickiego: „Rzecz o specyficznych aspektach życia kapłańskiego lub wypowiedź o świecie z wnętrza kapłańskiego doświadczenia”. Nie jest to nawet „poezja teologiczna” – jak Wojtyły. Nie mając umysłowości filozoficznej nie potrafię tworzyć wierszy filozoficznych czy metafizycznych, które są jakby ubranym w symbole i obrazy zamyśleniem nad ważkimi problemami świata i egzystencji. Moje wiersze to raczej próby opisu konkretnych wypadków i zwykłych sytuacji ludzkich oparte o intuicyjne przeczucie ukrytego w tych wydarzeniach jakiegoś „drugiego dna”, dotknięcie którego przez opis w wierszu da czytelnikowi tę radość, która płynie z przeniknięcia poza banalność powierzchownego tylko poznania świata i własnej egzystencji. Jak napisała w innym kontekście Beata Obertyńska, „Szczęście nie ma być wielkie by było doskonałe”. Może płynąć z głębszego i bardziej sympatyzującego zobaczenia „Popołudnia podwórzowego burka”, jak i dramatu wojennego zniszczenia. Mam nadzieje, że moje wiersze w tym sensie są kapłańskie i chrześcijańskie. E.Z.: Jako czytelnik nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Równocześnie jednak nie sposób nie zauważyć – co podkreśla Alicja Jakubowska-Ożóg, redaktorka Poezji zebranych i zarazem autorka do nich wstępu – że wiersze księdza nierzadko „przywołują autorytet Biblii” i że jest ona w nich obecna nie tylko w postaci cytatu, aluzji czy parafrazy, ale nade wszystko „w sposobie ujmowania ludzkiej egzystencji, wykorzystywana jako dyskretny komentarz do rzeczywistości nie pozbawiony

często ironii czy sarkazmu”. Na potwierdzenie tak sformułowanej tezy można przytoczyć takie piękne, głębokie wiersze jak „Krajobraz wewnętrzny”, „Balaam”, „Niewidomy z Betsaidy”, „W poszukiwaniu straconego domu”, „Elegia na śmierć Kosówki” , „Powrót wygnańców” czy „Upadek zachodniego świata” – wymieniłem kilka zaledwie przykładów. W innym miejscu przywołana autorka napisze wprost: „Poezję autora Niewidomego z Betsaidy należy widzieć jako swego rodzaju palimpsest, w którym w różny sposób poprzez bezpośrednie nawiązania, stylizacje, inkrustacje motywami, postaciami prześwieca obraz Księgi”. To bardzo trafna, moim zdaniem, interpretacja.

J.A.I.: Bardzo pochlebna ta opinia pani Jakubowskiej-Ożóg, mam nadzieję zasłużona. Ale tutaj potrzeba ostrożności. Takie nasycenie „językiem biblijnym” może być tylko skutkiem podobnego nasycenia potocznej kultury polskiej. Nie musi być ono dowodem osobistego przyjęcia biblijnej wizji świata. Przykłady z polskiej, i nie tylko polskiej literatury można by mnożyć. Choć jak się sprawa ma, da się na ogół poznać przez analizę roli, jaką spełnia ten język w poszczególnych utworach. E.Z.: Obszerny tom Poezji zebranych stanowi (niepełny) plon blisko sześćdziesięcioletniej działalności twórczej księdza. Od pewnego momentu preferuje ksiądz formę krótką, często epigramatyczną, która przynosi skondensowane rozpoznania, a także pytania dotyczące istoty ludzkiej egzystencji. I znowu tytułem przykładu przytoczyć można kilka wierszy: „O zachodzie słońca”, „O ptasie skrzydło”, „Statek widmo”, „Epigramat o nadziei”, „Do drzwi dochodząc”. W jednym z nich udziela ksiądz wręcz dowcipno-przekornej odpowiedzi ma pytanie: „Dlaczego piszę krótkie wiersze”.

J.A.I.: Najprostsza odpowiedź: bo się starzeję. Przyszło to bez żadnego mojego zamierzenia, naturalnie. Zenon Ożóg pisał kiedyś o cechach charakterystycznych „poezji senilnej”. Krótkość może być taką cechą. Starzy ludzie szybko się męczą. Przywołany przez pana wierszyk daje odpowiedź właśnie w tych kategoriach. Człowiek się łatwiej wyczerpuje. Ale można na to spojrzeć od strony pozytywnej: nie chodzi tu tyle o krótkość, co o zwartość. Moim zdaniem najbardziej przejmujący późny wiersz Mickiewicza to właśnie pięciolinijkowe „Polały się łzy”. Gdy się złączą dojrzałość starości (jeśli się do takiej dojdzie!) i opanowanie rzemiosła, człowiek może dojść do sedna sprawy „na skróty” i znaleźć metaforę, która to wyrazi. E.Z.: Podrążmy przez chwilę ów problem „dojrzałej starości”, choć w nieco innym aspekcie. Poezja księdza nigdy nie była przesadnie optymistyczna, sporo w niej wizji ciemnych, apokaliptycznych, a przywołany przed chwilą badacz, charakteryzując tom Niewidomy z Betsaidy, stwierdził, że jest on naznaczony „w nieporównanie większym stopniu niż cała dotychczasowa twórczość, piętnem śmierci”, co pozwoliło mu przywołać obecne, jego zdaniem, w wierszach księdza „poczucie fatalizmu losu człowieka”. Swe wnikliwe i interesujące skądinąd refleksje badacz ów kończy następującą tezą: „Wydaje się, że te wyznania, których tematem jest negatywny stosunek zarówno do życia, jak i do śmierci, stanowią raczej wyraz kryzysu duchowego. Nie ma tu buntu, rozpaczy, ale męskie wyznanie obawy, lęku wobec nieuchronnie uciekającego czasu”. Czy ksiądz gotów przyznać, że przytoczone sformułowania trafnie oddają jego życiową i pisarską filozofię?

J.A.I.: Owe psychoanalizy krytyków literackich sprawiają mi satyryczną radość. Nie bardzo jednak rozumiem dlaczego świadomość „nieuchronnie uciekającego czasu” ma być „wyrazem kryzysu duchowego”. W pierwszym rzędzie świadczy raczej o wyleczeniu się z choroby młodości, wiary we własną nieśmiertelność (i to nieśmiertelność, która jakoś zaneguje rzeczywistość śmierci – co, jak ktoś powiedział, jest dobrą definicją piekła). Moja „filozofia” to rzeczywiście wiedza, że „wszystko mija”, ale nie jest to wiedza pełna strachu czy goryczy, lecz wiedza wyzwalająca z zależności od rzeczy, w których choćbym nie wiem jak chciał, nie znajdę stałego domu. E.Z.: W „Pieśni samotnego człowieka” znajdujemy korespondujący z tą konstatacją fragment:

Dom mój wielokroć budowany rozpłynął się jak zmrok bo z chceń i snów uwity ułudy wiecznej namiot J.A.I.: To jest bardzo wczesny wiersz, powstał w latach pięćdziesiątych. Obawiam się, że nie rozumiałem tego stwierdzenia w kategoriach metafizycznych czy teologicznych, a raczej tylko egzystencjalnych. To takie stwierdzenia młodego człowieka, że wszystkie próby znalezienia kontaktu, domu w tym sensie kończą się niepowodzeniem. To, co miało być domem na życie, okazało się być tylko pokojem hotelowym. E.Z.: Jako twórca stawiał sobie ksiądz zawsze wysokie wymagania. Nie wąpię, że mimo absorbującego powołania kapłańskiego, poezji, owej wielkiej pani, jak ją określił Karol Wojtyła, poświęcał ksiądz należną uwagę. Utwierdzają mnie w tym odczuciu nie tylko same wiersze, ale także jedna z wcześniejszych, z początków lat sześćdziesiątych, wypowiedzi księdza. Rozważając funkcję i znaczenie metafory, która pozwala „zejść głębiej, poniżej powierzchni rzeczy, by w jakiś sposób dotknąć ich tajemnicy” stwierdził ksiądz wówczas, że „poznaje się istotę świata (ut cognitum ut appetitum) przez głębsze poznanie sa-

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336

[


[

mego siebie”. I dlatego, tak brzmiała konkluzja wywodu: „poeta ma obowiązek wobec samego siebie pogłębiania swego życia duchowego. Poezja to zakon, a nie łąka motyli”.

E.Z.: Wielokrotnie ksiądz podkreślał, że nie miał ambicji zostania poetą anglojęzycznym. Przebywanie wszakże przez kilkadziesiąt lat na obczyźnie sprawiło, że wiersze księdza pozostawały, nie tylko ze względów politycznych, poza głównym nurtem także polskiego życia literackiego. Dotyczy to zresztą również poezji innych uczestników naturalnego literackiego eksperymentu, jakim była grupa Kontynentów. Krytycznie wypowiadają się na ten temat m. in. Czaykowski i Czerniawski w wydanym przed kilku laty tomie swych rozmów zatytułowanym O poezji, nostalgii, krytykach i kryteriach. Zwracają w nim m. in. uwagę na preferujące „krajowców” mechanizmy polskiego życia literackiego, w tym charakterystyczne hierarchie tzw. środowiska. Czy fakt ten był, jest przedmiotem refleksji księdza?

J.A.I.: Nie wiem czy refleksji, bo mało temu poświeciłem czasu i uwagi. Ale to jest na pewno tak zwany „fakt życia”. W jakimś sensie jest to normalna ludzka sprawa kumoterstwa, które działa w tworzeniu tak zwanych elit. Był to dawniej (może nadal jest) problem pisarzy mieszkających na tak zwanej prowincji. Czerniawski z Czaykowskim na to utyskiwali, bo ich irytowało to wykluczenie z salonu. Ja to przyjmuję za jeden z „faktów życia” i nie buntuję się przeciw byciu poetą bardzo „niszowym”. E.Z.: Dotychczas w naszej rozmowie nie pojawiły się wątki osobiste, prywatne, a myślę, że czytelnika zainteresować by mogło, co wypełnia księdzu czas poza posługą kapłańską i pisaniem wierszy? Czy Ksiądz utrzymuje kontakty towarzyskie z twórcami, zwłaszcza polskimi, osiadłymi na tym kontynencie? Co jest Jego pozazawodową i pozaliteracką pasją? Słowem jak „zagospodarowuje” ksiądz tak twórczo owocującą jesień swego życia?

J.A.I.: Obawiam się, że tego czasu poza „posługą kapłańską i pisaniem wierszy”, a przecie także pracą badawczą i pedagogiczną zostawało mi przez życie bardzo mało. I nie tylko o czas tu chodzi, ale – głównie – o inwestycję kapitału intelektualnego i emocjonalnego. Geografia sprawia, że kontakty z twórcami (i w Polsce, i na tym kontynencie) są raczej mizerne i sporadyczne. Obawiam się też, nie mam niczego, co by można nazwać „pozazawodową pasją”. Sa naturalnie rzeczy, które sprawiają mi przyjemność, czy dają radość, którymi wypełniam wolny czas: muzyka klasyczna, dawniej wycieczki wysokogórskie. Jak zagospodarowuję ową „jesień”? Na razie idę jeszcze „rzędem” i naukowym, i poetyckim. Są rzeczy do skończenia (jak na przykład wydanie Poezji zebranych). Ale powoli zamykam mój warsztat naukowy i poetycki. Może spróbuję tłumaczenia – jest kilku poetów angielskich, których chciałbym udostępnić czytelnikowi polskiemu. Ale chyba najbardziej zadawalającym zajęciem emeryta jest żyć i czytać bez pośpiechu. Tyle jest wokół nas rzeczy i słów, którym warto się przyjrzeć, a które, spostrzeżone, sprawiają radość. E.Z.: Gdy ksiądz w 1969 roku wybierał Houston jako miejsce swej długoletniej pracy i równie długiego zamieszkania, stawiając pierwsze kroki na swej „nowej planecie”, mniej więcej w tym samym czasie, konkretnie w dniu 20 lipca tego roku, Neil Armstrong przekazał z pokładu Apolla 11 historyczną wiadomość o wylądowaniu amerykańskiego statku kosmicznego na Srebrnym Globie. Centrum Kierowania Lotami Kosmicznymi znajduje się… w Houston. Nie potrafię nie zapytać, jak to dziejowe w życiu naszego gatunku wydarzenie przyjął ksiądz, profesor teologii i poeta?

J.A.I.: Lądowanie na Srebrnym Globie odbyło się na miesiąc przed moim przyjazdem do Houston. Byłem wtedy w Ottawie, w Kanadzie. Naturalnie, byłem zainteresowany i ucieszony tym osiągnięciem naukowym i technicznym człowieka. Ale jako profesor teologii i ksiądz, a może chrześcijanin, nie byłem i nie jestem skłonny traktować go w kategoriach metafizycznych, nie więcej niż, na przykład, dotarcie do bieguna. Inaczej mówiąc, nie jestem wcale pewien, czy napisanie Boskiej komedii, lub muzyki Mozarta, nie ubogaciło duchowego życia ludzkości więcej w tym, co jest na prawdę zasadnicze. Z ks. Januszem Arturem Ihnatowiczem rozmawiał Edward Zyman

Mississauga – Houston, sierpień 2012

Gazeta literacka

NIEWIDOMY Z BETSAIDY Andrzejowi Jawieniowi za słowa ładu i całości te ułomki chaosu poświęcam. Widzę ludzi jak drzewa chodzące (Mk 8,24) 1

Dotknięto mię... Otwarły się mi oczy w zwierciadle jego głosu ujrzałem nagle mej myśli pokraczny świat Okruchy chaosu nanizane na grzędy strun romantycznej harfy mechaniczny słowik wśród sztucznych drzew mandaryni biegają tędy owędy stuk stuk pantoflem niebo błękitne jest i szklane okna fałszywe, a za oknem światy też namalowane przewzruszeń i niedoprzeżyć eleganckie zakręty wijące się w pejzażu smutki i smętki lirycznie w szarady słów upozowane wiązaną mową i tyle rymów... za rymem rym kapie z fontanny kałamarza: nic i nic i nic nie trawa nawet lecz sztucznych kwiatów naperfumowane siano 2

A przecie można inaczej inaczej z przestrzeni można między-dusznej gdzie na „pójdź” „idę” odpowiada wywołać takie słowa które nie tłumić będą ale wołać, ujawniać nie szyfrować, można nie maski nosić ale twarz, a zamiast cacek bliźnim dawać chleb, by każdy wiersz był wołaniem ziemi ku niebu, nieba ku otchłaniom a każdy rym był jak Amen, a nie jak zapytania znak 3

Powie kto: Teraz, gdy przejrzałeś w zwierciadle, które ci otworzył, gdy jeno zechcesz to i stworzysz prawdziwe o prawdziwym świecie słowo Lecz czy to tylko sprawa chcenia? nie każdy może wielkim głosem śpiewać, a żeby wiersz był ujawnieniem to na to trzeba być wezwanym (w poezji prorok samozwańczy jak cymbał brzmi, a nie jak dzwon) na to trzeba być udarowanym tym strasznym wzrokiem, który widzialnych kształtów treść otwiera, że widzisz ludzi, a nie drzewa. A ja co? Wpół-obudzony wiem, że me zabawki były tylko snem, lecz nie wiem czym jest dla widzących świat 4

Nadszedł więc dla mnie czas milczenia? Świergotać nie chcę, a nie umiem śpiewać zostaje tylko czekać aż mię dotknie drugi raz A jeśli nigdy? To też dobrze. Pół wzroku mając – obdarzonym szczodrze. Bóg i to kocha, co niewydarzone. Niech będzie imię Jego uwielbione, niech będzie imię Jego uwielbione Rzym 1982 – Houston 1988

POEZJA

J.A.I.: Nie wiem czy sformułowałbym to w ten sam sposób obecnie, ale podstawowa myśl jest wciąż moja. Godzę się z Wojtyłą, że „Poezja to wielka Pani” (choć może nie tak wielka jak on uważał – mniej we mnie dziedzictwa romantyzmu). Dlatego nie można jej traktować „per nogam”. Stąd obowiązek pisania dobrze, i nie jest tu błahą sprawą opanowanie rzemiosła. Ale chodzi o coś więcej. Poezja musi płynąć ze szczególnego rodzaju wiedzy. Inaczej wiersze staną się pustym przelewaniem pięknych choćby słów, lub taką czy inną „ propagitką”. I tu sprawa metafory, która jest dla mnie podstawowym językiem poezji. Metafora, czy bardziej ogólnie stworzenie symbolu, to próba uchwycenia i zakomunikowania owej intuicji „drugiego dna” rzeczy, owego zejścia w głąb, poniżej powierzchni rzeczy, by w jakiś sposób dotknąć ich tajemnicy. A zdolność do takiego spojrzenia w głąb wymaga dyscypliny intelektualnej i moralnej, czy ogólnie egzystencjalnej, bez niej człowiek ślizga się po powierzchni od podniety do podniety. Tak więc poważne traktowanie siebie jako poety, poważne traktowanie Poezji, wymaga podwójnego trudu opanowania medium i opanowania siebie. I tu podobieństwo do zakonu. Kto nie jest na ten trud zdecydowany, niech się poświęci produkcji cukierków lub sprzedawaniu działek na Marsie.

ks. Janusz Artur Ihnatowicz NIOBE POLSKA 1939 Nad czarną wodą rozpostarta niebios wrześniowych złota płachta w błękicie szklany klekot leci na srebrnych skrzydłach naszej śmierci biegnie przez pola z dzieckiem matka za nią ordynans herodowy w słoneczną jesień wznosi głowę szkaradny smok nad wiejskim traktem zaraz dopadnie i kobiecie owoc żywota wyrwie, zgniecie, sieroca matka, muszla pusta, w niebo otwiera ręce, usta żyto już zżęte, liście – złote, wzdłuż polnej drogi – smutne osty, droga słonecznym prochem miota w spłakane oczy matki boskiej

KRAJOBRAZ WEWNĘTRZNY Patrząc we własne światło w ciemność gdzie zawieszona trwa kryształowa ryba zagłębiony w ciemność rozpostartą jak woda oczy nagle zamykam i przez zaciśniętą powiekę widzę obraz, kontrast nocy, światło. Tak wzrok zatopiony w siebie przechodzi wciąż przez granicę tam i na powrót jak wahadło i wiem, że patrzę we zwierciadło we świat widzialny tylko kiedy wspak się patrzy. A nagle ryba jak krzyk wybucha w światło i oto opadamy na proch rozsypani przez powietrze zawieszone między gwiazdami gdy nas potwór głębi mórz pożera by zamieniwszy w siebie – wskrzesić

LEŻĄC NA WZNAK NAD BRZEGIEM LAKE MEMPHREMAGOG Świat jest wielki: jak skrzydła rozpięte skrzydła chmur od wschodu do zachodu chmur przez niebo płynących jak czas: wczoraj dzisiaj jutro, dziś i dziś i dziś jak ostu gwiazda: płomieni krąg i chmur pióra lodowe ułożone lotki świata co się wznosi w niebo pióra szklane kryształy szlachetne jak liść zakończony kolcem, liść cięty w trójkąty kryształ liść zatopiony w niebie jak w dniu: wczoraj dziś zawsze zawsze skrzydło zawieszone w ciszy świat rozpięty na dniu jak orzeł wielki świat jak cisza niebios poza kratą obłoków cisza świerka zastygłego pod wodą że tak się w dwa nieba jak ostrze ciemne wbija skrzydła wyciąga, pióra cięte w trójkąty, zastygły czas wczoraj dziś jutro zawsze: pióra białe i pióra czarne, pióra białe i czarne plotą wiążą zatrzymują niebo w locie wielkość w kulę związują błękitną: nici białe nici ciemne jak las, ostrza rżnięte w trójkąty Wielki jest świat: ptak żar-ptak, ptak miłujący, skrzydła rozpięte wznoszą dzień przez świata głębię skrzydła szklane skrzydła czarne wznoszą — hen! A wielki jest ten lot, lot nieskończony, lot tęskny, jak czas: wczoraj dzisiaj jutro jutro — nie zawsze: aż się skrzydła roztopią w niebie w toni niezmąconej w toni błękitnej w świecie większym niż czas

55


WSPOMNIENIA

Maria Jentys-Borelowska

O poezji Jana Drzeżdżona

Na krawędzi światła N

ie ma nic dziwnego w tym, że Jan Drzeżdżon pozostał w pamięci wielu, może większości, swych czytelników przede wszystkim – jeśli nie wyłącznie – jako autor powieści i opowiadań pisanych po polsku. W drugiej połowie lat siedemdziesiątych i na początku lat osiemdziesiątych Upiorami, Oczami diabła, Leśną Dąbrową, Okrucieństwem czasu, Tajemnicą bursztynowej szkatułki, Wiecznością i miłością, trylogią o Patalonkach, Rozkoszami miłości, Karamoro, Twarzą Boga zainteresował i zafascynował krytyków, oczarował miłośników sztuki literackiej, zjednał sobie kilku stałych wydawców i zajął eksponowane, choć o s o b n e, miejsce na polskim Olimpie literackim. O tym, że pisze także wiersze, mało kto „z Polski” wiedział. Bo i pisał je „do szuflady”, nie były dlań najważniejsze, stawiał je na drugim miejscu, po prozie, ale przed pracami naukowymi, publicystycznymi, pedagogicznymi, redakcyjnymi, krytycznoliterackimi. No i używał w nich głównie swego języka pierwszego, kaszubskiego, niedostępnego dla większości odbiorców polskojęzycznych, choć i od polszczyzny w poezji nie stronił. W rozmowie z Ryszardem Ciemińskim, opublikowanej w numerze 1 „Pomeranii” z roku 1976, pt. Znam wartości mojego świata, na pytanie, kim jest „naprawdę”: naukowcem, pedagogiem, poetą, prozaikiem, krytykiem czy może działaczem regionalnym, odpowiedział: „Rozumiem, że w pytaniu chodzi o to, co daje mi największą satysfakcję. Więc – proza. To wynika zresztą z mojej osobowości, z tego, co sobie kiedyś zamierzyłem. Idzie mi o szeroką panoramę życia, jednocześnie stylizowaną podług własnej osobowości jako możliwość nowej interpretacji świata”. I dodał, że w „dalszej kolejności” jest „niewątpliwie poetą”, że poezja to dla niego „możliwość połączenia melodii języka z filozofią, z myślą po prostu”, to „zabawa w słowa, ale zabawa zupełnie serio”. Pierwsze wiersze kaszubskie Jana Drzeżdżona zaczęły ukazywać się na początku lat siedemdziesiątych – a więc jeszcze przed debiutem prozatorskim – w periodykach regionalnych, głównie w „Pomeranii”. O ich charakterze wiele mówią tytuły jakby z ludowych gawęd i anegdot wzięte: Jakùsz tё mёslisz, tatkù i Wieczórk ( 1972 nr 4), Stȏre krupё i Tacie wszelacie (1973 nr 3), Moje zlote dziwcze i Naszi doma (1974 nr 2), Ȯ tim jak to rȏz bёlo z nama w maju (1974 nr 3), Dwa Smãtczi i Biole skarnie modre ocze (1974 nr 6 ). Pierwszy tomik poetycki, Sklëniané pȏcorё [‘szklane paciorki’], wydany w roku 1974 staraniem Zrzeszenia Kaszubsko–Pomorskiego w Gdańsku, wyprzedził pierwszy polskojęzyczny tom prozatorski, Upiory, i przeszedł prawie bez echa (Joanna Borowiak w pracy Jan Drzeżdżon 1937–1992. Monografia bibliograficzna, 1998, odnotowała jedną recenzję ogłoszoną w „Pomeranii” w roku 1981, nr 1). Był niepozorny, choć pięknie, bibliofilsko wydany: przynosił zaledwie jedenaście liryków kaszubskich w nakładzie trzystu numerowanych egzemplarzy. Teraz ze świecą trzeba by szukać egzemplarza. Za to głośnym echem odbiło się po Polsce wydanie Upiorów. Potem nastąpiło coś, co wyglądało na potężną, iście wulkaniczną erupcję treści wypartych, obrazów zepchniętych dawno, dawno temu do „otchłani niepamięci”. Pisarz tworzył swoją zamierzoną niegdyś „szeroką panoramę życia” – wznosił karamoriańską górę lodową, budował wielkie jak kosmos światy Rotardanii i Pergamoni. O wierszopisarstwie Jana Drzeżdżona wtedy się nie mówiło, choć w szufladach jego ogromnego władysławowskiego biurka – co dziś wiemy na pewno – rósł powoli, lecz nieprzerwanie stos „poetyckich” kartek. Garść jego polskojęzycznych liryków można znaleźć w numerze 2 miesięcznika „Poezja”

66

z roku 1988, co skrupulatnie odnotowuje Joanna Borowiak we wspomnianej monografii bibliograficznej, wymieniając tytuły i daty powstania wierszy: Będę sobie sam rozniecał świtania (z 1973 roku), Wielobarwna muzyka przestrzeni (z 1975), Kiedy zostaniesz sama, O tym, jak wiosna szła zaciszem leśnym, Ręce (wszystkie z 1981), Przestrzeń (z 1982). Trzy wiersze kaszubskie powieściopisarza, w wersji oryginalnej i w przekładzie na język polski, ukazały się po jego śmierci w kwartalniku „Regiony”, w numerze 3 z 1993 roku. Były to: Wieczór (tytuł oryginalny: Wieczórk), Pogładź mnie, dziewczę (tytuł oryginalny: Posmukniesz mie, dziewczę) oraz Przyszły do mnie (tytuł oryginalny: Przёszlё do mie). Ten ostatni wiersz, Przёszlё do mie, zrobił nie lada karierę. Po raz pierwszy ukazał się w jednodniówce „Gryf” w grudniu 1974 roku, dziewięć lat później, w roku 1983, zamieściła go, wraz z pięknym esejem interpretacyjnym Barbary Pisarek, „Pomerania” (w numerze 11), ale mocno, głośno i szeroko zaistniał dopiero po śmierci Jana Drzeżdżona, kiedy całą swoją głębią znaczeniową dotarł do czytelników i objawił im się jako pełna wykładnia Drzeżdżonowego rozumienia losu człowieka ze śmiercią jako tego losu dopełnieniem i zwieńczeniem. Przywołały go wtedy pisma, żegnające zmarłego, między innymi „Gazeta Kartuska” (1992 nr 35), „Gwiazda Morza” (1992 nr 20), wspomniany już warszawski kwartalnik „Regiony” oraz niemiecki periodyk „Zeitschrift für Slavistic” (1993 nr 3; w przekładzie Friedhelma Hinze). W kilka lat później wydawca kolejnego, większego (pełnego?) zbioru kaszubskich wierszy Drzeżdżona wyeksponował słynny już liryk przez nadanie książeczce jego tytułu (Przёszlё do mie, Gduńsk 1995). Niebawem wiersz ów, uznany za perłę w koronie poetyckich dokonań pisarza, stał się przedmiotem dociekań kaszubskich filologów i pedagogów, badaczy twórczości Jana Drzeżdżona, takich jak między innymi Adela Kuik–Kalinowska (adiunkt w Akademii Pomorskiej w Słupsku), Barbara Pisarek (polonistka w Liceum Ogólnokształcącym w Kartuzach, krytyczka literatury), prof. dr Kazimierz Kossak– Główczewski (pracownik Instytutu Pedagogiki Uniwersytetu Gdańskiego), Renata Mistarz (konsultantka edukacji regionalnej w Centrum Edukacji Nauczycieli w Gdańsku). Ich dociekliwe i odkrywcze interpretacje wiersza można znaleźć między innymi w książce Twarze Drzeżdżona, wydanej staraniem Zrzeszenia Kaszubsko–Pomorskiego i Centrum Edukacji Nauczycieli w Gdańsku, pod redakcją Renaty Mistarz, w roku 2007, czyli w piętnastolecie śmierci i siedemdziesięciolecie urodzin artysty. Rozprawa Adeli Kuik–Kalinowskiej, oparta na analizie wszystkich wierszy pomieszczonych w tomie Przëszlë do mie, jest ogólną charakterystyką kaszubskiej poezji Drzeżdżona, natomiast wypowiedzi pozostałych trzech osób składają się na Triadę głosów wokół pewnego wiersza, obejmującą: Barbary Pisarek Śmierć jest zdumieniem, Kazimierza Kossaka–Główczewskiego Przyszły do mnie raz Jana Drzeżdżona dwa białe łabędzie – śmierć jest kontynuacją życia?, Renaty Mistarz Z Jana Drzeżdżona wiersza „Przëszlë do mie rȏz” wysnuwanie przędzy rozumienia. Ponieważ ów bardzo stary wiersz, napisany w roku 1974, a może wcześniej, z biegiem lat nabrzmiewał znaczeniami, warto go przeczytać raz jeszcze, z perspektywy zakończonego już, niebywale twórczego życia autora: Przyszły do mnie raz dwa białe łabędzie Cóż powiecie druhowie dwaj Dam wam dwie świece na drogę Niech się palą długo na tej drodze białej.

Przyszły do mnie raz dwa modraki z żyta Gdzie byliście tak długo druhowie dwaj Dam wam na drogę moje nowe buty Na tę długą białą drogę piaszczystą. Przyszły do mnie raz dwa jeziora gładkie Gdzie spaliście tak długo przyjaciele moi Dam wam moje oczy na samą głębię dna Żebyście mieli coś ode mnie na pamiątkę. Przyszły do mnie raz dwie gwiazdy z nieba Żebym z nimi poszedł w tę drogę wysoką Wzięły mnie pod ramiona i szliśmy A wokół ludzie dzwonili, dzwonili dzwonami.* Polskojęzyczne wiersze Jana Drzeżdżona nie zaistniały za jego życia. Traktowane przez własnego „ojca” (chciałoby się rzecz: „ojczyma”) po macoszemu, trwały w uśpieniu – lub prawie w uśpieniu – po dziś dzień. Prawie, bo dwadzieścia dwa lata po „Poezji” sięgnęła po nie (ręką niżej podpisanej) gdańska „Gazeta Literacka Migotania, Przejaśnienia” i w numerze nr 4 (29) zaprezentowała pięć utworów, wyjętych z pliku luźnych, pożółkłych kartek, z których ktoś próbował kiedyś bezskutecznie ułożyć tom do druku. Ów ktoś – któż by inny niż sam autor – wyodrębnił (obwolutą z kratkowanego papieru, spinaczem i odręcznie dopisanym tytułem Bo to tylko sen, mój drogi) około dwudziestu liryków. I na tym poprzestał. Nie znalazł wydawcy? Nie zdążył doprowadzić projektu do końca przed przedwczesną i najzupełniej nieoczekiwaną śmiercią? Tak czy inaczej z projektu tego dopiero w roku 2010 ukazały się w „Migotaniach, Przejaśnieniach”: Rozmowa ze swoimi nogami, Drogie ręce, O moim istnieniu, Mistyczna pustynia, *** (Stoję na krawędzi światła…). A teraz oto w dziewiętnaście lat po śmierci pisarza czytelnik otrzymuje pierwszy wybór polskojęzycznych wierszy wybitnego prozaika, złożony z trzydziestu czterech utworów: wszystkich, które miały wejść do edycji przygotowanej wstępnie przed rokiem 1992 przez autora, a ponadto kilku tych, które zostały wybrane przez niżej podpisaną z dość pokaźnej sterty rękopisów skazanych na śmierć „przed narodzeniem” i dodane do niniejszego pierwszego wydania. Świat poezji Jana Drzeżdżona – podobnie zresztą jak świat jego prozy – to świat stworzony ze snów i marzeń, z projekcji pragnień i tęsknot, lęków i zachwytów, a bohater tej poezji to ktoś, kto należy do „łąk wiecznego istnienia”, do owych onirycznych niebiańskich sfer – „cudownych manowców”? – i nieustannie ku nim podąża, bo tylko one pozwalają mu żyć. W świecie „zimnych oczu”, obojętnych serc i bezwzględnych interesów nie ma życia, przebudzenie ze snu to tyle samo co śmierć. Pierwotny projekt tytułu Bo to tylko sen, mój drogi byłby więc znakiem pełnej, gorzko–ironicznej autorskiej samoświadomości, a tym samym aktem odcięcia się i zdystansowania twórcy od własnej poezji. Dlatego zdecydowano się na tytuł: Łąka wiecznego istnienia. Drzeżdżonowy na wskroś, od niego wzięty. Bo przecież twórca Wieczności i miłości, Misterium ziemi i Twarzy Boga pochodził z Łąki Wiecznego Istnienia i kochał ją ponad wszystko. Maria Jentys–Borelowska

*

Wiersz przytoczony w wersji, jaką podaje w swym eseju Renata Mistarz.

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336


Jan Drzeżdżon

Rozmowa ze swoimi nogami

O mój Dobry Panie

Biorę razowy chleb do ręki I mówię Błogosławię cię ziemio Biorę kawałek bursztynu do ręki I słyszę szum morza Wszedłeś do naszego świata Będziesz jednym z wichrów Wycinam w niebie gwiazdy Nożyczkami Słyszę gruby głos Pana Boga Za krótkie jest twoje życie Nie zdążysz wszystkich powycinać Nie mam takiego zamiaru Panie Boże - mówię Bawię się tylko Patrzę na moje nogi I zaczynam z nimi rozmowę Dzień dobry moje nogi – mówię Jestem wam wdzięczny, że mnie nosicie Jestem wam bardzo za to wdzięczny.

O mój Dobry Panie Pokrusz trochę złota Wyjmij ręce z ognia Zapomniałem się trochę Zostawiłem na łące nowy dzień Nie wiedziałem że nastąpił dla mnie Ale dnie nie znikają Wezmę swój zaprzęg konny I zawiozę tam trochę deszczu Niech zapłonie wieczny ogień Niech idzie pieśń wśród ludu Zostawiłem za sobą wszelką szarość Nie chcę tu wrócić już nigdy Nie zostanę ani świętym ani pokutnikiem Ale będę w sercu tym na łące A myślałem że to step Albo popiół Boże mój To jest moja łąka I serce które się tam pojawiło Ze świętego deszczu I gorzkiego gradu dni minionych

12 lipca 1975

27 marca 1990

O łące wiecznego istnienia

Mistyczna pustynia

Pod domem śpiewały łabędzie Białe jak śnieg Szeptały ich cienie o liliach Śmiertelnie białych Mamy tu dom pełen błaznów I figur woskowych Mieszamy glinę i sumienia bliźnich We wnętrzu głębokim Przestajemy się krępować nowym czasem Beznadziejnym trochę Przyjdą pokutnicy i energiczni osobnicy Z zębami pełnymi chleba Czas który się spełni nam w rękach Skamienieje jako wieczność Bezzębnymi ustami będziemy mamrotać O wielkich czynach Na łące wiecznego istnienia

Zapytałem w domu

Czy daleko jest do nieba Zapatrzone w dal oczy Dzban koziego mleka Dolina z glinianymi aniołami Pozdrowiłem przydrożne drzewo I zorza tańczyła oszalała A ja rozkołysałem horyzont Z piernikami Gwiazdkowymi Niebo pełne oczu I zapadły gdzieś kąt Chodzę i obłaskawiam czas I myślę, że jestem na pustyni Mistycznej. 6 maja 1984

Ryc. Basha Maryanska

Gazeta literacka

77


POEZJA

Rainer Maria Rilke

Rosa Hortensie

Das Rosen-Innere

Wer nahm das Rosa an? Wer wußte auch, daß es sich sammelte in diesen Dolden? Wie Dinge unter Gold, die sich entgolden, entröten sie sich sanft, wie im Gebrauch. Daß sie für solches Rosa nichts verlangen. Bleibt es für sie und lächelt aus der Luft? Sind Engel da, es zärtlich zu empfangen, wenn es vergeht, großmütig wie ein Duft? Oder vielleicht auch geben sie es preis, damit es nie erführe vom Verblühn. Doch unter diesem Rosa hat ein Grün gehorcht, das jetzt verwelkt und alles weiß. Aus: Der neuen Gedichte anderer Teil (1908)

Wo ist zu diesem Innen ein Außen? Auf welches Weh legt man solches Linnen ? Welche Himmel spiegeln sich drinnen in dem Binnensee dieser offenen Rosen, dieser sorglosen, sieh: wie sie lose im Losen liegen, als könnte nie eine zitternde Hand sie verschütten. Sie können sich selber kaum halten; viele ließen sich überfüllen und fließen über von Innenraum in die Tage, die immer voller und voller sich schließen, bis der ganze Sommer ein Zimmer wird, ein Zimmer in einem Traum.

Wilder Rosenbusch Wie steht er da vor den Verdunkelungen des Regenabends, jung und rein; in seinen Ranken schenkend ausgeschwungen und doch versunken in sein Rose-sein; die flachen Blüten, da und dort schon offen, jegliche ungewollt und ungepflegt: so, von sich selbst unendlich übertroffen und unbeschreiblich aus sich selbst erregt, ruft er den Wandrer, der in abendlicher Nachdenklichkeit den Weg vorüberkommt: Oh sieh mich stehn, sieh her, was bin ich sicher und unbeschützt und habe was mir frommt. Aus: Die Gedichte 1922 bis 1926 (Muzot, 1. Juni 1924)

Aus: Der neuen Gedichte anderer Teil (1908)

Różowość hortensji

Różana wewnętrzność

Kto wezwał różowość i kto z góry wiedział, że się cała skryła pod wiotkim baldachem? Jak rzeczy pod złotem, które się nie złocą, rumieni się miło, gdy się jej używa,

Gdzież jest wierzchnia warstwa dla tej wewnętrzności? Czy jest takie płótno, które skryje ranę?

Krzak dzikiej róży Jakże on stoi w deszczowym zaćmieniu wieczora, rozkołysany czasem młodości, darem własnych pędów, bez reszty byciu różą oddany.

I jaki to przestwór odbija się wewnątrz

choć od takiej róży niczego nie pragną. Może sama w sobie śle uśmiech w powietrze, wysoko, gdzie Anioł przyjmuje ją czule, gdzie się z nim rozmija – łaskawie – przez zapach?

jeziora, które się otwiera beztrosko jak róża? Zobacz, jak swobodnie losuje przypadek, jakby ręka drżąca nic nie rozsypała.

A może to rzeczy podnoszą jej wartość, przez co nigdy nie wie nic o przekwitaniu. Wszak pod różowością znajduje się zieleń, która więdnie teraz i pojmuje wszystko.

A wszak sama ledwie może się utrzymać: wypełnia się często i spływa przez przestrzeń wewnętrzną

Nieśmiałe kwiaty już się otwierają, choć nikt ich nie chce, nikt o nie nie dba. Tak nieskończenie ponad wyrastając, zły, że sam siebie nie zdoła nazwać, wzywa wędrowca, który gubi drogi zatopiony w nocnym zamyśleniu. Oh, patrz na mnie, spójrz tu; mam, choć bezbronny, coś, co wierzy mojemu istnieniu.

ku dniom, które (tłum. Cezary Sikorski)

się z niej wylewają,

(tłum. Iza Fietkiewicz-Paszek)

by się stać pokojem przepełnionym Z cyklu: Der neuen Gedichte anderer Teil (1908)

latem, letnią izbą we śnie.

Z tomu: Die Gedichte 1922 bis 1926 (Muzot, 1. Juni 1924)

(tłum. Cezary Sikorski)

Z cyklu: Der neuen Gedichte anderer Teil (1908)

88

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336


Fot. Sybilka Storie

Gazeta literacka

99


ESEJ

Cezary Sikorski

J

est w pisaniu Heideggera wewnętrzne rozdarcie. Z jednej strony głębokie umiłowanie filozofii jako metafizyki. Z drugiej krytyka metafizyki, oparta w równym stopniu na przedsokratejskich praźródłach filozofii, co na niedyskursywnym myśleniu poetów. W jego bezpośrednim zapleczu intelektualnym zawsze obecny był Hölderlin. Z powodu tej dwoistości podstaw raz występujący wespół z gigantami filozofii - Schellingiem i Heglem. A innym razem z twórcami nowoczesnego języka poezji – Rilkem i Celanem. Prawdopodobnie to Hölderlin spaja ze sobą porozrzucane wątki Heideggerowych opowieści. W tym sensie, w jakim poezja – w swej kreatywnej odrębności – nie dając do myślenia, jest przecież równie ważna przed myśleniem (por. M. Heidegger, Zasada racji, Kraków 2001, s.53-55).

I Wyobraźmy sobie wszystkich wymienionych w jednym miejscu. Może w Tybindze? W jednym pomieszczeniu, we wspólnym czasie? Czy mogłaby to być bursa Instytutu Teologicznego, zasiedlana wspólnie przez Hölderlina, Schellinga i Hegla w latach 1790 – 1796, pod koniec owej szalonej dekady, w epoce wielkich – nie dających się ogarnąć w pełni – zmian i rewolucji, wypełnionych bezwzględnym optymizmem? A może – w wielkim symbolicznym przeniesieniu – tym miejscem i czasem mogłaby być Tybinga kilkanaście lat później oraz ten dom – zwany wieżą – w którym aż do śmierci dotrwał oszalały poeta – Hölderlin? Wieża, nad którą – w epoce ponapoleońskich restauracji – przeleciała już Sowa Minerwy? Miejsce, z którego już można było dostrzec najdalszy horyzont mieszczańskiej cywilizacji? By rozstrzygnąć te kwestie, warto wspomnieć o dwóch ideach, które spajały ze sobą trzech młodzieńców: Hölderlina, Schellinga i Hegla. (W wydanych pośmiertnie wykładach z klasycznej filozofii niemieckiej szeroko omówił je Marek J. Siemek: Wykłady z klasycznej filozofii niemieckiej, Warszawa 2011, w szczególności wykład szesnasty). Pierwsza to wspólny im wszystkim pietyzm. Wszak wszyscy trzej przybyli do Tybingi z jednego rejonu, z Wirtembergii, z samego jej serca – Szwabii. Przywieźli ze sobą pokorną religijność, która właściwa była szwabskiemu pietyzmowi. Ten zaś nosił w sobie i pielęgnował wielką wyrozumiałość dla niemieckiego mistycyzmu. To w tej tradycji czytało się i myślało wersami Jakuba Boehme i Mistrza Eckharta. A także śpiewało się wiele. Być może również poetyckie strofy Anioła Ślązaka, który wraz z innymi mistykami – już na przełomie XVII i XVIII wieku – kontestował pewność kartezjańskiego wątpienia oraz wielką zasadę racji Leibniza, które wespół podnosiły do rangi nowej metafizyki rozum muszący wszystko uzasadnić, ową wielką presumpcję cywilizacji pary, elektryczności i atomu, która gruntowała dominację mieszczańskiego ratio, przewagę pierwszej – i każdej następnej – przyczyny nad byciem samoistnym. Druga idea, o której należy wspomnieć wynika z ich wspólnej lektury Kanta i Fichtego. To czytanie mogło konfrontować podszyty mistycyzmem pietyzm z prostotą oświeceniowego radykalizmu. Lecz czy w istocie był to konflikt? Czy może raczej forma adaptacji? Intelektualna sublimacja, bo wszyscy trzej – w różny sposób – pomijali te założenia transcendentalizmu, które osadzone były w tradycji filozofii podmiotowej. W przeciwieństwie do Mendelsona, czy nawet Kanta, odwoływali się przecież nie tyle do Kartezjusza i nie do Leibniza, lecz raczej do Spinozy. Co wcale nie dziwi, jeśli rozumie się, jak bliski był substancjalny deizm Spinozy sekciarskim konotacjom boskiej egzystencji. Szukali więc u Spinozy, a także u Mistrza Eckharta, rozwiązań należących do wielkiej tradycji filozofii substancji. Więc nawet, gdy szukali nowych określeń podmiotu, podmiotowość nie miała dla nich charakteru osobowego, lecz głęboko substancjalny. Szli jednak o krok dalej niż Spinoza. Substancjalność podmiotu nadal pozostawała dla nich zagadnieniem ontologicznym. Lecz następowało przesunięcie akcentów, bowiem już ich młodzieńcza ontologia dobitnie przekraczała oświeceniowe przeciwieństwo podmiotu i przedmiotu. Kreowała swoją własną problematykę na poziomie, na którym całkiem zanikała dychotomia: podmiot/ przedmiot. Wyrazem substancjalności stawał się każdy jej komunikat, a przede wszystkim język wraz z jego przebogatą strukturą semantyczno-syntaktyczną. Oto w języku i poprzez język mówiła i pisała się substancjalna logika. W nim – na kolejnych szczeblach samowiedzy – wypowiadane były obiektywne związki wewnątrz substancji. Tak rozumiany substancjalizm dopuszcza do trzyosobowej grupy przyjaciół z Tybingi inne – żyjące w pozornie odmiennych miejscach i czasach – postaci. Do wspólnej izby wejść może Heidegger, który w swych rozważaniach dotyczących zasady identyczności przywołuje parmenidesowe pojmowanie istnienia i powiada: A równa się A, bowiem A istnieje samo przez się i tylko we własnej tożsamości ugruntowuje swoje istnienie. (por. M. Heidegger, Identyczność i różnica, Warszawa 2010). Nie potrzebuje zatem leibniziańskiej principium reddendae rationis sufficientis – owego nakazu dostawiania do wszystkiego racji dostatecznej, który – jako metafizyka epoki współczesnej (M.Heidegger, Zasada racji, idem, s. 51 i 50) – zagraża zadomowieniu człowieka i odbiera mu wszelką rację i podłoże zakorzenienia, tzn. wszystko to, z czego dotychczas wyrastała każda epoka ludzkości, każdy otwierający świat duch, wszelki charakter postaci człowieka (idem, s. 47). Wielokrotnie składane przez Heideggera deklaracje

1100

dotyczące przenikania idei tożsamości i zasady racji przez zasadę sprzeczności nie pozostawiają wątpliwości: po Heglu, a może już po Schellingu, mówiąc dosadnie – od kiedy istnieje Nauka logiki Hegla – sprzeczność i przeciwstawność nie stanowią racji przeciwko rzeczywistości czegoś. Sprzeczność jest raczej wewnętrznym życiem rzeczywistości tego, co rzeczywiste (idem, s. 30). Nie ma więc powodu, by za każdym razem myśląc o tym, co jest, odwoływać się do tego, czego przyczyną, zasadą racji, miałoby być coś zupełnie innego, co musi być uprzednio, nigdy nim nie będąc. Więc nawet jeśli konieczne staje się przywołanie zasady racji, musi być ona wysłuchana na nowo. O ile w wersji klasycznej, u Leibniza, powiada ona, iż nic [nie] jest bez racji (w wersji oryginalnej - nihil est sine ratione), o tyle u Heideggera wybrzmiewa w odmiennej tonacji. Nie akcentuje ona słów „nic” oraz „bez”, przez które słychać epistemiczny nakaz dostawiania przyczyny przed wszystkim, co nie jest nicością, lecz raczej słowa „jest” oraz „racja”, przez co wszystko, co jest, czyli heideggerowe bycie, staje się tożsame z racją: Bycie i racja – konkluduje Heidegger – współprzynależą do siebie. (…) bycie i racja „są” tym samym. (idem, s. 73)

II Z takim oto bagażem – czytanej na nowo filozofii substancji – wszedł był Heidegger do izby już od dawna wspólnej dla trójki przyjaciół z Tybingi. Co więcej, wniósł do niej wraz ze sobą nie tylko tę ontologię, w której wszystko, co jest musi być zarazem racją dla siebie, gdyż samo jest racją. Przyniósł także bliskie pietyzmowi przekonanie, iż w pewnych kwestiach prawdziwej i wielkiej mistyce przypada w udziale największa ostrość i głębia myślenia. Świadectwem tego Mistrz Eckhart (idem, s. 55). Przypuścić więc można, że Heidegger przybył nie sam, lecz w znacznie szerszym towarzystwie. Każda z przywołanych w tym kontekście postaci rozszerzała intelektualną przestrzeń tego pierwotnie niedużego pomieszczenia. W ten sposób, jak Mistrz Eckhart, dołączył do zacnej kompanii – poprzez lektury Heideggera – wspomniany już Anioł Ślązak. Z kolei jego obecność w szkolnej bursie wniosła nie tylko coś zupełnie nowego do dyskursu, lecz także wprowadziła za sobą do tej rozmowy kolejne osoby. Anioł Ślązak przybył przez przywołanie jednego z najważniejszych wątków obecnych w całej poezji niemieckojęzycznej. Jest to obsesyjny temat róży. Róży, która pojawia się nader często u niego; róży, bez której trudno pojąć świat R. M. Rilkego; oraz tej róży, która wciąż na nowo dookreśla poezję Paula Celana. Czy wszyscy oni – z Heidegggerem wziąwszy – spoglądali na ten sam kwiat? Krytykując dominację Leibniza w metafizyce „epoki atomu”, Heidegger nie przypadkowo przywołał w Zasadzie racji dwa wersy z Cherubowego wędrowca, które Anioł Ślązak zatytułował w lubej Heideggerowi konwencji: Bez Dlaczego. Oto one:

chaosu w niedostępnym dla nas królestwie rzeczy. Przeciwnie: sentencja „róża jest bez dlaczego” nie wypiera się zasady racji. Raczej zasada ta rozbrzmiewa tam w jakiś sposób, ponieważ pod pewnym względem racja staje się dostrzegana jako bycie, a bycie jako racja (idem,s.81). Róża nie mówi o sobie, mówi o bycie, bo będąc bez dlaczego odsłania nam bez-grunt bycia.

III Nie powinna mylić nikogo częsta nieporadność Heideggera w socjologicznych analizach niepokojących go tendencji rozwojowych współczesności. Mimo braku kategorialnego oporządzenia, niedbałości w przywoływaniu socjotechnicznych i mikroekonomicznych kategorii, Heidegger – podobnie jak przywołany już Czesław Miłosz, który upatrywał w wizjach Blake czy Swedenborga zapoznanej alternatywy rozwojowej kultury europejskiej – świadom jest kierunku swojej krytyki. Jest nią swoisty solipsyzm „epoki atomu”, który ukrywa się za jego racjonalizmem. A są przynajmniej dwa powody, dla których nurt ten szczególnie zagraża byciu człowieka. Po pierwsze zawęża i redukuje pole jego myślenia. Począwszy od Kartezjusza, dzięki Lebnizowi, poprzez całe myślenie nowożytne, człowiek doświadczany jest jako Ja, które dołącza do siebie świat w połączeniach przedstawień i tylko w ten sposób ustanawia

Heidegger

Róża jest bez dlaczego; rozkwita, bo rozkwita, Na siebie nie zważa i czy ją widzą, nie pyta. Śmiałość intelektualna tych dwóch wersów dorównuje ich estetycznemu wyrafinowaniu. Nic dziwnego, że Heidegger poświęcił im wiele swej uwagi. Lecz nie tylko z tych dwóch powodów. Także dlatego, że Anioł Ślązak znany był autorowi Monadologii (jako jego młodszy współczesny, idem s.80) i że strofy te wprost odnieść można do wykładni zasady racji wypracowanej przez Leibniza. O ile w jego interpretacji nie ma i być nie może żadnej egzystencji pozbawionej racji (jako swej przyczyny bezpośredniej bądź pierwszej), o tyle cała bliska Heideggerowi tradycja, która wspiera odważne twierdzenie (róża jest bez dlaczego), nie tylko dopuszcza istnienie, które jest samo z siebie i przez się. Więcej, skłania się do koniunkcji, że uporczywe dostawianie przyczyn, jako racji dostatecznych wszelkich rzeczy, może być niezwykle skuteczne w konstruowaniu technicznej bazy epoki atomu i zarazem – w podskórny sposób – sprzyjać jej myślowemu jałowieniu. Podobnie jak w literaturze polskiej Czesław Miłosz, który dobitnie wyraził swoje poglądy historiozoficzne w Ziemi Ulro, tak i Heidegger w tradycji niemieckiej daleki był od poglądu, iż mistycyzm jest wyrazem myślowego chaosu i jako taki jest przeciwieństwem myślenia racjonalnego, tj. wykładu jasnego i zwięzłego. Tak, jest w nim sprzeciw wobec tego racjonalizmu, który opiera poznanie na ratio, które wszystko sprowadza do racji, racji dostatecznej, racji redukowanej do przyczyny. W odróżnieniu od swoistego dogmatyzmu ratio, mistyka może być głęboka i precyzyjna w formułowaniu tez. Co więcej, może otwierać przed myśleniem porażająco świeże, odmienne perspektywy. Dotyczy to także sentencji o róży bez dlaczego, która jest zadziwiająco jasno i zwięźle zbudowana (idem, s. 55). Róża nie jest bowiem imieniem własnym, lecz pojęciem i posiada wiele desygnatów. Deskrypcyjność stwierdzenia róża jest bez dlaczego pozwala odnieść różę do innych egzystencji oraz wskazać na pierwotną własność bycia bytu, które – nie mając racji – jest z racją tożsame. Jeśli bowiem heideggerowe bycie jest „ot-chłanią” (Ab-grund), a zasada racji ma „rację” (Grund), to poza myśleniem zgodnym z zasadami powiedzieć można, co następuje: bycie „jest” bez-gruntem, o ile bycie i racja: to samo (idem, s.151). Zatem twierdzenie, iż róża jest bez dlaczego, wcale nie oznacza, że jest ona bez racji. Lub że jest egzystencją przypadkową, jakimś pozbawionym ratio istnieniem nieokreślonym bądź poddanym

przedmiot. Świat istnieje tylko jako racja połączenia podmiotu i orzeczenia (por. idem, s. 160). Kalecząc językowe nawyki, powiedzieć można: Ja ratio-nalizuje wszelkie istnienie, bo tylko ono znajduje dostateczną rację dla jego istnienia. A jeśli racji nie ma, istnienie jest nie-ratio-nalne czyli jest bez-zasadne. W tym sensie racja jest zasadą racji. A rozum (ratio) jest do racji (ratio) zredukowany. Lecz jest jeszcze druga przyczyna nieufności. W łacińskim słowie ratio ukrywa się czasownik reor, który poza znaczeniem przypisywać lub suponować, oznacza także kalkulować, liczyć w sensie liczenia się z czymś i liczenia na coś, rachowania, które dochodzi do głosu, gdy rozum chce wszystko poprzedzić racją. Albo wręcz być sam przez się rachunkiem (por. idem, s.136), którego kwintesencją jest działanie najwyższego rozumu. Leibniz lubił powtarzać: Cum Deus calculat fit mundus. Czyli: gdy Bóg liczy – świat powstaje. A przecież Bóg to tylko jedna z racji, racja pierwsza, na której obraz i podobieństwo tworzy się nowy człowiek„epoki atomu”. Heidegger nakazuje dystans wobec tego procesu. Ludzkie władanie z-ratio-nalizowaną egzystencją redukuje wszelki byt do obszaru ludzkiej techniki. Technologiczność wiedzy wyklucza bezinteresowność przedstawiania. Tak oto techne posługując się ratio kształtuje rozum techniczny, będący ruchem unimorfizacji, rozszerzania władzy przez myślenie kalkulujące. To wcale nie jest materializm, lecz głęboki solipsyzm, destrukcyjny idealizm subiektywny, który podmienia to, co jest przez to, czym można zawładnąć. Dostawianie i pochłanianie wypiera namysł i myślenie: wrzawa nakazu „principium rationis” dominuje nad ciszą przekazu słowa o byciu (idem, s. 172). Tylko spojrzenie w ciszy, namysł nad różą, która opiera się naszemu rozumowi technicznemu i trwa wbrew soliptycznym racjom, pozwala się zatrzymać i domniemać, że mogłoby być inaczej.

IV Powróćmy znów do izby. Do izby w Tybindze. Za sprawą lektury Heideggera oraz przywołanej przez Anioła Ślązaka róży, w tym samym umyślnym czasie, wkroczyć mógł do niej także Rainer Maria Rilke. Jego napisany po francusku, wydany pośmiertnie, cykl o róży (Les Roses, 1927), liczne glossy do niej w Elegiach duinejskich oraz szereg porozrzucanych po niemiecku wierszy, które wirują wokół tego, co różowe i różane, stawiają Rilkego na wprost bycia bez dlaczego. Różaność i różowość autora Sonetów do Orfeusza należą do tego samego świata, w którym doświadczał odrębności wszystkiego z osobna Anioł Ślązak. Obaj operowali bowiem wyobrażeniami, które należą do szeroko rozumianej poezji rzeczy (Dingegedichte). Poezja rzeczy świadomie odrywa obrazy poetyckie od podmiotu, który jest ostatecznie tylko jedną spośród rzeczy, tropem, egzystencjalnym śladem, który może, lecz wcale nie musi, odnotować swoje bycie w świecie. To nie podmiot, lecz ślady wokół niego, a w skrajnym przypadku ślady po nim, przemawiają w poetyckich obrazach. Więc to ich raczej słuchamy, a nie o nich opowiadamy. Gdy one przemawiają, możemy za nimi tylko wyrazić to, co same chcą powiedzieć. Wystarczy więc zamilknąć i nie mówić, by usłyszeć język poetycki rzeczy. I jeszcze jedno. Nie można nigdy uzasadniać ich egzystencji przez pochodzące z naszych subiektywnych oczekiwań emocje. Oto Samotność, wiersz z Księgi obrazów (Das Buch der Bilder), który już w pierwszej frazie nakazuje wysłuchać samotności w jej odrębnym od nas bytowaniu. Czego zatem słuchamy? Pada sugestia, że słuchamy deszczu, bowiem (tłum. M. Jastruna):

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336

[


[

Samotność jest jak deszcz. Z morza w przestworze wznosi się ku wieczorom nad równin bezdroże, płynie ku niebu i o każdej porze niebo ją w sobie odwiecznie posiada, dopiero później stąd na miasto spada. Lecz dalszy opis rzeczy jeszcze bardziej obiektywizuje stan naszych emocji i wskazuje na to, że przypatrujemy się wodzie, jej zmiennym stanom skupienia, płynom które cyrkulują w obrębie dni i nocy, pomiędzy lądem i powietrzem, przez ciągły ruch tego, co rozgrzane i w czym tyle niespełnionych oczekiwań. Te w końcu zawsze się schładzają, by wreszcie tak się oziębić, iż z wysokich uniesień, dzięki mocy grawitacji, powracają na nasze dachy, wypełniają rynny blisko naszych okien i znów się stają przedmiotem porannych nadziei. Na darmo zresztą. Woda powracająca z deszczem spada, gromadzi się złowrogo w rzekach, które w zlewiskach tworzą morza samotności: Pada w godzinach dwuznacznych nad ranem, gdy wchodzi w świt ulica za ulicą, gdy ciała, co nic nie znalazły w sobie, stronią odległe i rozczarowane; i kiedy ludzie, co się nienawidzą, muszą ze sobą spać we wspólnym łożu: wtedy samotność płynie z rzekami ku morzu...

Lecz makrokosmos rzeczy, jej nieskończona fraktalność, widoczna jest tylko wtedy, gdy jako proste zjawisko potrafi być sama przez się i jako rzecz bez dlaczego, przekracza własne granice w relacjach do reszty świata. Ta cała reszta zresztą nie może istnieć odrębnie, bo z każdej rzeczy powstaje na nowo i tylko w tym przepływie czytelna jest jej zewnętrzność. Nie jest to jednak prosta i bezpośrednia zewnętrzność. Jest zawsze zewnętrznością rzeczy, która ma swe podstawy w skupieniu i w przeczuciu rzeczy. Należy więc do rzeczy, z której – jak w puencie przywołanego wiersza o różanym wnętrzu – wypływa przez przestrzeń wewnętrzną ku dniom, które z niej się wylewają, by się stać pokojem przepełnionym latem, letnią izbą we śnie. Gdzie zatem rozgrywa się zewnętrzność rzeczy? Tam gdzie jej wewnętrzność. W nieskończoności zdarzeń, które rozgrywają się w rzeczy, w dniach które rzecz spędza sama ze sobą, a także w snach, które rzecz wytwarza, nie śniąc. Pytanie o rolę podmiotu w tych przepływach znaczeń jest więc pozbawione sensu. W innym wierszu różanym, poświęconym różowości hortensji (Rosa Hortensie, tł. C.S.), ujawnił Rilke delikatne przejścia pomiędzy znaczeniami rzeczy. Wielce wyrafinowana i wielopiętrowa jest ta syntaktyka poezji rzeczy. Jest w niej poziom pierwszy – róż jako skryty kolor hortensji. Jest poziom drugi, na którym pod baldachem hortensji egzystuje róża. Jest też poziom trzeci – tu egzystują wszystkie rzeczy ukryte w pozorach, przejawiające się przez to, czym nie są jak rzeczy pod złotem, które się nie złocą. I jest poziom kolejny. Symboliczne obiektywizacje znaczeń, które rozgrywają się wysoko, tam gdzie uśmiech róży przyjąć może tylko Anioł. Jest to sfera abstrakcji, piękna odległego, konfrontacji z tym, co – jak każde Piękno u Rilkego – bywa straszne. Rozmija się więc na tym poziomie zapach róży i Aniela łaskawość. Nic nie daje róży czuły kontakt z Aniołem. Poezja rzeczy nie jest bowiem dostępna estetyce Aniołów. Potrzeby jest więc kolejny poziom tej konstrukcji – powrót, pokora, i takie pochylenie głowy, by zobaczyć nisko, w sferze bliskiej ziemi, jak się rzeczy same układają ze sobą:

i róża Ten sam sposób obrazowania znaleźć można w prawie wszystkich wierszach Rilkego z tomu Księga obrazów. Najbardziej dosadne jest samoistne życie rzeczy w wierszu Przeczucie, w którym wyrazem narastającego niepokoju jest poetycki – i zarazem dialektyczny – opis fragmentów niewzruszonego domostwa: jego flagi powiewającej spokojnie na dachu, jego zastygłych okien, nieruchomych kominów pełnych ciszy i zalegającego wszędzie, nadal ciężkiego, kurzu. Bo nie jest ważne – zdaje się mówić Rilke w swej poezji rzeczy – co czuje podmiot liryczny, ważne są realne stany, napięcie zawarte w chwili, gdy w dole rzeczy nie poruszają się jeszcze (wszystkie odwołania do wiersza przez frazowanie M. Jastruna). Skąd znamy to wyzwanie do zamilknięcia i wysłuchania w ciszy? Czy nie jest to cisza bliska milczeniu, które pozwala według Heideggera wysłuchać to, co potrafi wybrzmieć nam (i przez nas) język? Czy nie jest ten język Heideggera paralelny do rzeczy, które mówią więcej niż my sami potrafimy powiedzieć? Z jednej strony spotykamy tu filozofa, który niczym archeolog odkrywa w każdym słowie wielość pojęć i poprzez ich słowne skamieliny, przemiany znaczeń, drążąc w tylko niekiedy ciągłych i przejrzystych, geologicznych warstwach sensu, dociera do bycia. I tylko tak staje bezpośrednio wobec śmierci i nicości, bo bycie w swej postaci bezpośredniej jest przecież bez-gruntem. A z drugiej strony – to tu właśnie rozpoczynamy intymną rozmowę z twórcą obrazów, które pomijają cały wysiłek filozofa i wywołują trwogę bez konfrontacji ze śmiercią. W opinii Rilkego – z którą notabene Heidegger się nie zgadzał – może się to czasem przydarzyć tym, którzy kochają, być może czasem dzieciom, a może – czego nie da się sprawdzić – zwierzętom. Lecz w systemie wartości Heideggera taki pierwotny wgląd zwykł był nawiedzać tylko ludzi. Na pewno starożytnych greków. A później? Niekiedy filozofów, lecz znacznie częściej i intensywniej – poetów. I to tego właśnie wglądu Heidegger zazdrościł poetom. Nader często przywoływanym przedmiotem, który u Rilkego ogniskuje ów wgląd i ustanawia rzecz poprzez jej samoistność jest róża. Trudno przecenić jej znaczenie w poezji rzeczy. By nietrywialnie oddać jej znaczenie przywołać warto kilka rzeczy z podobnej poezji, z wszechświata Luisa Borgesa. Oto alef - drobny punkt, który napotkać można w kącie starych piwnic, jako stos zużytych gazet lub obtłuczony, ceglany narożnik, w którym przeglądają się zdarzenia wszystkie i wszelkie. Oto księga piasku, rzecz, którą każdy kiedyś trzymał w ręku, nie zdając sobie sprawy, że jest to przedmiot niezwykły, który nie ma końca i nie ma początku, bo w księgach nie jest skończona ilość stron i nieskończona jest ilość zdarzeń przez nie przywołanych. Niektóre rzeczy Rilkego – jak choćby owa róża - mają podobne właściwości. W wierszu Różane wnętrze (Das Rosen-Innere, tł. C.S.) powiada Rilke, że nie ma tak wielkiej i tak bogatej zewnętrzności, która mogłaby stanowić – choćby w przybliżeniu – analogon wewnętrznej treści róży: Gdzież jest wierzchnia warstwa dla tej wewnętrzności? Czy jest takie płótno, które skryje ranę? I jaki to przestwór odbija się wewnątrz jeziora, które się otwiera beztrosko jak róża?

Gazeta literacka

A może to rzeczy podnoszą jej wartość, przez co nigdy nie wie nic o przekwitaniu. Wszak pod różowością znajduje się zieleń, która więdnie teraz i pojmuje wszystko.

V Znów stajemy przed wejściem do izby w Tybindze. Jest prawie pełna. Obok Heideggera widać na ścianie cienie Anioła Ślązaka i Rilkego. Drzwi uchylają się kolejny raz. Heidegger wpuszcza do środka Paula Celana, który w roku 1963, cztery lata przed spotkaniem z Heideggerem w Todtnauberg, wydał tom pod znamiennym tytułem Niemandsrose (Róża niczyja). Wszystko, co napisał Paul Celan rozgrywa się Po. – Po wymordowaniu narodów i systemów pojęć. – Po utracie słowa przez język poezji. – Po śmierci Boga. Wielką trudność sprawia sprecyzowanie tego, kto mówi, gdy coś słyszymy. To My mówimy, choć My powinniśmy milczeć. Bo mówimy o sobie, a przecież nic o sobie nie wiemy. Brak tu stabilnych odniesień, które pozwoliłyby na identyfikację. Tym bardziej, że to My w zbiorowym wysiłku unicestwiliśmy wszelkie liturgiczne podpory egzystencji. Zamiast zadomowionego przez nas Świata jest obca Nicość. Nasze ślady są najwyższym dowodem autonegacji: zgliszcza domostw, popiół włosów, rozpulchniona krwią ziemia, maniakalność kopania i grzebania. Nie ma Boga, a religijna dziura po nim wypełniana jest personifikacją jego nieobecności. Co zatem jest? Pod nami jest Nicość. Nad nami Nikt. Nasze ulotne istnienie przypomina kwiat, który zakwita z Niczego dla Nikogo. Tę sytuację prześledził Celan wnikliwie w Psalmie, gdy (w tłum. Feliksa Przybylaka) stwierdził: Nikt nie ulepi nas ponownie z ziemi i gliny, nikt nie omówi naszego prochu. Nikt. Bądź pochwalony ty, Nikt. Ku twemu zadowoleniu chcemy kwitnąć. Ku tobie. Niczym Byliśmy, jesteśmy, pozostaniemy , kwitnąc: różą nicości – tą różą niczyją. Szyjką słupka w jasności duszy, nitką pręcika w pustce nieba, koroną czerwoną od słowa w purpurze, które wyśpiewaliśmy ponad , o, ponad cierniem.

VI Róża bez dlaczego Anioła Ślązaka jest w poezji Celana namalowana całkiem na nowo. Jej filozoficzna odrębność, sprzeciw wobec instrumentalizmu, który pochwycił i rozwinął Heidegger, tu przybiera dramatyczny, egzystencjalny wyraz. Spory filozoficzne przestają być ważne, gdy zdegradowany został sam język i świat, który w nim się reprodukował. Być może to właśnie ten radykalizm Celana uniemożliwił otwarty dialog z Heideggerem. Bowiem Heidegger wciąż szukał w języku zobiektywizowanych wartości, podczas gdy Celan sięgał po nie wyłącznie poprzez ich negację i nieobecność. W pokorze wobec ich niebytu. Mówiąc/milcząc. Róża to samotność. Róża człowieka zdegradowanego, który kwitnie na przekór. Bez Boga i Filozofii jako róża niczyja. I jako róża nicości: bez domu, na bez-ludziu, gdzie nie ma intymnych relacji między Ja i Ty. Tam, gdzie My jesteśmy ze sobą wyłącznie poprzez swe oddzielenie. Przez nie dającą się usunąć indywidualną samotność. My jako podmiot liryczny zdefiniować więc można tylko poprzez pojęciową ekwilibrystykę. Bo My to zbiorowość samotności. Samotność spotęgowana przez uspołecznienie, poprzez osadzenie w realiach dotąd zarezerwowanych dla własnego przeciwieństwa. Znamiona tej samotności pogłębia jeszcze ich przyporządkowanie do pełnej erotycznych odniesień biologii kwiatu. Kantowskie pojęcia rozumu: wszechświat, dusza i bóg/ niebo, stają naprzeciw siebie w obrazie prymitywnej seksualności. Czerwona korona kwiatu, jako martwe słowo, niczym logos wszechświata, pokrywa sobą intymne relacje duszy/słupka i nieba/pręcika. Nawet, gdy Celanowski podmiot zdobywa się na mówienie w liczbie pojedynczej, gdy staje sam wobec tego, co inne, by móc się przejrzeć w odmienności, nie ma szans na zadomowienie. Pozór empatii zastępuje miłość, przepaść pomiędzy nar asta, patrzy się nie na siebie, lecz na Nic, ku Niczemu: Twoje oko ku niczemu stoi (Mandragola, tł. St. Barańczak). Więc gdy już można zdobyć się na czuły gest, intymność zawisa w próżni, a on/ona pozostaje do nikogo przytulony policzkiem (DO NIKOGO PRZYTULONY, tł. F. Przybylak). Wreszcie powraca róża. Jest między Ja i tym, co Inne. I nie ma już śladu po fascynacjach Rilkego. Bo róża Celana to nie kwintesencja poetyckiego przedmiotu, nie służy komunikacji z pięknem, nie odkrywa nowych światów wzajemnej uległości. Jest instrumentem samotności i jako taki – niczym rekwizyt z panoptikum wyrafinowanych tortur – służy pogłębianiu bólu i odrębności. W wierszu Cicho! Z tomu Mak i pamięć (1952) powiada Celan: Wbijam cień w twoje serce, bowiem to róża, róża, ze swoim cieniem widnieje w lustrze, krwawi! (...) Cierń wbija się głębiej w twe serce, on w przymierzu jest z różą (tł. R. Krynicki). W tym wierszu znajduje się również wers, który drąży w prehistorii róży i przedstawia ją jako rację/przyczynę bolesnej samotności. W oryginale brzmi: Sie blutete schon, als wir mischten das Ja und das Nein. Ryszard Krynicki oddał tę frazę w charakterystyczny dla Celana sposób, odwołując się do prostoty jego języka: Krwawiła już, gdy mieszaliśmy tak z nie. Jest to tłumaczenie piękne i precyzyjne. Lecz na potrzeby tego wywodu dobrze byłoby wyjaśnić, iż w języku niemieckim inspirująca jest zdolność tworzenia rzeczowników abstrakcyjnych przez przekształcanie dowolnych przymiotników, partykuł czy nawet zaimków. W cytowanym wersie das Ja oraz das Nein, czyli rzeczowniki utworzone z partykuł, mają głęboki filozoficzny sens. Wskazują na zawartą w pojęciu róży zdolność do ontologicznej kreacji elementarnych zdarzeń i zachowań. Także zakorzenionej w tożsamości bytu i myślenia czynności potwierdzenia i przeczenia, która wyodrębnia to, co jest od tego, co nie jest, bycie od nicości. Jest niczym heideggerowe doświadczanie śmierci, bo róża niczym śmierć przeciwstawia nas i zbliża do nicości. Róża jako instrument samotności tkwi zatem u samych podstaw, w podglebiu oddzielenia, a przywołany wers można byłoby przetłumaczyć: Krwawiła już wtedy, gdyśmy mieszali pierwsze Tak z pierwotnym Nie. Cierń wbijany w serce w przymierzu z różą jest nie tylko źródłem samotności, jest również przyczyną pomieszania języka, który za sprawą róży przestał służyć komunikacji i zespoleniu. W wierszu Cicho! smak krwi z serca, które krwawi, przypominał Celanowi żółć, musował jak wino i skutkował ontologiczno-syntaktycznym pijaństwem: język nasz słodko bełkotał… (Bełkocze, bełkocze tak nadal). Ten sam bełkot napotkał Celan w wieży Hölderlina. I choć bełkotał Hölderlin, bełkot dotyczył nas i naszej ślepoty w świecie bez boga i domu. W ten sposób do izby w Tybindze wkroczył ostatni gość: szaleństwo współczesności. Z dialektycznie wykrzywionym przez klęskę i tryumf obliczem: klęskę Heideggera, tryumf Hölderlina. A Celan? Jest chyba tu i tam. Co rusz przyłapujemy go jak z izby w Instytucie Teologicznym w Tybindze przemyka do wieży Hölderlina, by po raz kolejny przekonywać nas, że gdyby człowiek przyszedł dziś na świat, / ze świetlistą brodą / patriarchów: mógłby on, / mówiąc o tym tu / mógłby / tylko bełkotać / wciąż i wciąż / dalej. (Tybinga, styczeń w tłumaczeniu F. Przybylaka). Cezary Sikorski

lipiec-sierpień 2012

111


WSPOMNIENIA

Urszula M. Benka

N

ie kryję, że od dawna noszę w sobie potrzebę zrozumienia tej kobiety, tego zjawiska. Marianna Bocian ceniona za nowatorską poezję i śmiałe poglądy, za osobistą prawość i wszechstronny umysł (w czasie, kiedy kolejni poeci z piedestału duchowych przywódców spadali w szeregi pospolitych naukowych półanalfabetów), była dla wielu wrocławian nudna. Drobna, ładna kobieta, ale ubierała się źle, jakby na złość. I grała mężczyznom na nosie. Jeśli była przymilna, to wyłącznie po to, aby uśpić czujność swojego rozmówcy – nieraz widziałam, jak po ociekającej samouwielbieniem twarzy migał cień upokorzenia, ona bowiem wychylając wódeczkę, wchodziła na niemiły grunt Heisenbergowskiej teorii nieoznaczoności, na kwanty, pestycydy, na równie nieprzyjemny temat eksperymentów neurologicznych. Rozmówca literat połowy wyrazów nie rozumiał w ząb. Jeszcze gorzej, gdy dotykała listów Franza Kafki do kobiet. Roz-

w domu, to niech nie udają, że nie słyszą, bo wleźli do obory. Marianna podbierała snopki, rzucała widłami do sąsieka, kopała kartofle, nosiła po trzy bochenki chleba ze sklepiku, a po powrocie do Wrocławia zapewne uśmiechała się zza dymu papierosa w długiej czarnej lufce patrząc na miękkie od nieróbstwa dłonie prawdziwych mężczyzn. Nie wyszła za mąż. Serce nie sługa. Mijał czas. Po roku 1976 historia ruszyła z kopyta i niestety, wciąż opisujemy ją w kategoriach polityki i narodu, ale nie przemian w sztuce oraz filozofii. Tymczasem na gruncie sztuki można znaleźć wstępne odpowiedzi na tak dzisiaj częste pytanie: co się stało takiego, że rozpadamy się na Polskę smoleńską i Polskę aferalską, że lepszym newsem z punktu widzenia mediów jest zabić niemowlaka niż zwycięstwo w futbolu juniorów. Politykę uprawiali mężczyźni. Poezję też – z kobiet w pokoleniu Marianny Bocian liczyła się we Wrocławiu tylko Urszula Kozioł i żadnej z nich nie dało się zarzucić tworzenia poezji „kobiecej”. Ani myślenia „kobiecego” – stanowiło synonim tandety, czułostkowości – Marianna jednak emocji nie próbowała kryć. Zwłaszcza recytując osobiście, podnosiła głos i oddawała mimiką oburzenie. Kobiecość

partii, jak i opozycji. Była to z reguły wolność od, a nie ku, wolność nieustannie strofowana. Marianna dała sobie narzucić zbyt silne poczucie obowiązku. Być może nie znała dostatecznie innych ikon i innych stylistyk wolnomyślicielstwa, albo też poniósł ją gwałtowny temperament, aby godziła się na kwietystyczne kreacje tego czegoś, co czyni nas wolnymi i szczęśliwymi w piekle Miltona, co czyni wolnym i szczęśliwym Chrystusa na Golgocie, co czyni wolnym i szczęśliwym Dalaj Lamę, a co genialny dysydent Władimir Bukowski nazwał budowaniem zamku. Każdy zna wielkopańskie angielskie powiedzonko: „My home is my castle”. Mniej ludzi potrafi powiedzieć, jak Bukowski w psychuszce – „My castle is my home”. Mariannie byłoby trudno to wykrztusić, bo miała za wiele godności, aby popaść w snobizm. Zapewne lepiej ode mnie znała ludzi. Ja źle słyszę, ja patrzę jak mówią. Wtedy, kiedy rozmawiałyśmy, po moim powrocie z emigracji we Francji i USA, od relacji łagierych czytałam już chętniej Battaille’a, Bellmera, Foucault, Hansa Künga, Bettelheima, Ireneusza Kanię oraz mity i baśnie. A poza tym korespondencję romantyków i o pozytywizmie bezlitosne acz wdzięczne prace Tadeusza Żabskiego, który dla przykładu dociekał, skąd też Sienkiewicz w Szkicach węglem dał aż taki popis znajomości

Marianna na ziarnku grochu mówca słyszał o nich, o tak, słyszał, czytał Zamek, nawet modną w naszym środowisku surrealistyczną Przemianę i niepodobającą się cenzorom Kolonię karną – ale listy? Miłosne listy Kafki to lektura przygnębiająca, był bowiem żałośnie marnym kochankiem. Męski rozmówca Marianny czuł intuicyjnie, że powinien w tej sferze Kafki nie rozumieć, odżegnać się od jakiejkolwiek identyczności, analizować ewentualnie pod kątem: jakżeż Felicja nie dorosła do Franza! Pomysł, aby Franz nie dorósł do Felicji? To przecież jakby Kien z Auto da Fé Canettiego nie dorósł do poziomu Teresy. Trzeba było szmatu czasu, nim odważył się na pokazanie Kafki jako swojego alter ego Tadeusz Różewicz. W latach siedemdziesiątych wzeszło wiele roślinek na łanie narodowej polskiej kultury. Żadna jeszcze nie wybujała nad inne. Obrazowo mówiąc, łąka ta zachwycała wielobarwnością, bzykaniem, świergoleniem, grą słów poezji lingwistycznej, mową ezopową, dźwięczała pospiesznie przyswajaną sobie terminologią prawniczą, taką jak prawo autorskie, jak debit, jak bezdebitowa publikacja, jak abolicja. Lew Starowicz i Michalina Wisłocka popularyzowali takie słowa jak orgazm, jak seksualny self-service (pierwszy z wymienionych seksuologów opowiadał, że miał pogadankę w wojsku i przyjął założenie, iż lwia część armii naszej oddaje się masturbacji. Kompania głośno, z oburzeniem wręcz zaprzeczyła i wtedy użył określenia „konia bić”, co znowu oklaskano z wybuchem radości). Polskę, Wrocław przynajmniej, ominęła rewolucja seksualna w jej fazie ustawodawczej, mimo morza przelanej dziewiczej krwi polskiej – już pod koniec dekady pary wolnomiłosne ustawią się w kolejkę do spowiedzi przedślubnej i otrzymają kartki z zaświadczeniem rozgrzeszenia. Ominęła nas też rewolucja uniwersytetów. Kiedy Zachód zachłystywał się Nieposłuszeństwem obywatelskim Hanny Arendt, u nas trwała antysyjonistyczna czystka oraz gniew o zdjęcie ze sceny Dziadów Deymka. Są to więc wspaniałe gierkowskie czasy, kiedy jeszcze krakowski metropolita dyskutuje listownie z ateistą Tadeuszem Kotarbińskim dając wyraz otwartości intelektualnej Kościoła, gdy po parafiach hippisi kiwają się z księdzem Michałem albo Markiem do rytmu „Hari Kriszna, Hari Ramma, Hari Kriszna, Hari Hari” i wszyscy są podnieceni piosenką „Forsa wprawia w ruch ten świat”. Co więcej, w klubie dziennikarza i empiku każdy już wie, że szatniarz to ubek. Wtajemniczeni pamiętają, jak Rafał Wojaczek w Klubie Związków Twórczych podniósł starowinkę i zawadziwszy szelkami spodni, zawiesił tam, gdzie się wiesza kapelusze. Poezja wtedy była już ostro skłócona programowo. Nie mnie osądzać jej wymiar w jakimś sensie obiektywnym, zresztą przyznam, że nie oceniam sztuki, kryteria walczących ugrupowań wydawały mi się jednakowo zasadne. Tak, to strasznie ważne, uchwycić wierszem Tu i Teraz. Być społecznie zaangażowanym. Przeprowadzać drenaż talentów w PGR i remizie. A czemu? Dlatego, że spiritus flat ubi vult. To akurat rozumiała Marianna, sama ze wsi, z lubelskiego krańca Podlasia. Co lato jeździła do rodziny – nikt tam nie wiedział, że jest poetką i że skończyła filozofię, że wczytuje się w Telliharda de Chardin, że po niegrzecznej odpowiedzi na telefon z bezpieki ma jakieś kłopoty w pracy. Tutaj była nie żadna tam praca, a robota, matka Marianny miała silną rękę, donośny głos, jak to wiejska gospodyni. Gdy powie coś

1122

Marianny kojarzyć się mogła z archetypem wiedźmy, a jej długie, dygresyjne, przebogate w skojarzenia wiersze, nie pragnące się przypodobać znajomymi scenami, sceneriami, formułkami czy poglądami, wydawały się po prostu agresywnym chaosem. Babskim słowotokiem. Wszyscy chcieli wyzwolenia narodu, ale kobieta wyzwolona? Polka wolna? Brzmiało wręcz nieprzyzwoicie, tym bardziej może nawet gorsząco, że Marianna obywała się bez imprezowych przygód, nie dawała pożywki do plotek. Nie było tu nic do potępienia ani wybaczenia. Pomimo to, jakkolwiek poza Wrocławiem, zdobywała swoich czytelników, swoich entuzjastów. Wrócę zatem do roślinek na łące, do gwałtownego wymierania co delikatniejszych gatunków w oczyszczającej się moralnie atmosferze polskiego papiestwa i Solidarności. Marianna chciała dyskutować. Domagała się tylko jakiejś merytoryczności, jakiejś wewnętrznej konsekwencji, jakiejś przynajmniej koherencji – no i logiki. O emocje, o głębokie traumy było wtedy łatwo, nabierała także znaczenia cnota odwagi, rzecz w tym – co znakomicie Marianna rozumiała – iż osobista odwaga w sensie gotowości do poniesienia prześladowań nie ma wiele wspólnego z odwagą myślenia oraz odwagą wypowiedzi. Wprost mówiąc, męstwo bojownika i męczennika jest w swojej istocie odwagą bronienia autorytetu, bronienia świętych w naszym przeświadczeniu wartości. Odwaga jednak intelektualna zasadza się na niedowierzaniu wartościom i autorytetom. Łatwo przychodzi, jeśli nie ma się poglądów, jeśli nie towarzyszą im głębokie uczucia. Dramatem bywa odrzucanie w imię prawdy tez drogich sercu. Oczywiście, nie kłamią ci przeciwnicy Marianny, których zniesmaczała jako weredyczka, a co gorsze, wpadająca w melodramatyczne rewiry głosowe, na spotkaniach autorskich, gdzie przychodzi się przecież tak jak na wernisaże, czyli żeby ubić własny interes, podnieść swój prestiż zamiast go uszczuplać. I nie, żeby być mentorsko pouczanym. Nabieramy powagi, kiedy to my pouczamy, a nie ktoś nas. Ideałem jest stan, gdy niczego nie musimy się już uczyć. Co za ulga. Na marginesie, zwykli literaci zaczynali być zmęczeni etosem, wartościami i ojczyzną, której posągowo twarda pierś skąpi nam mleka, a której dłoń kamienna uderza – to lustracją, to fiskusem. Marianna z wiekiem przestała być atrakcyjną damą literatury i zamieniła się w krzykaczkę. Jak Cycero. Mam wrażenie, że była tego najzupełniej świadoma. Nie potrafiła zdzierżyć, że bujne i prężne życie umysłowe przepoczwarza się w zadufaną bezmyślność a kultura robi się plastikowa nawet w swoich najwyższych wykwitach, w tym mianowicie sensie, że elita traci wszelki kontakt z dnem społecznym. Tylko średnie warstwy kulturalne bowiem są odcięte. Roją sobie coś o elitach jak Mniszkówna o arystokracji, przypisując im własne poglądy, tylko ładniej wyrażone. I nie mają pojęcia o dnie. Uważają je za swoje przeciwieństwo. Elitarność to drożność krwiobiegu, aby tak rzec obrazowo. To ucałowanie trędowatego – nie przez pijaną dziwkę, ale właśnie przez świętego Franciszka.. Różniłyśmy się tylko w samej diagnozie przyczyn. Bo Marianna zaczęła opisywać zjawisko polskiej ucieczki od wolności w kategoriach ograniczonych faktem, że nie opuszczała kraju, w kraju zaś refleksja nad wolnością ociekała bieżącą polityką tak

jarmarcznej literatury. Czyżby woził aż za ocean te głuche na przestrogi krytyków, trzygroszowe zeszyty, pierwowzór współczesnych seriali telewizyjnych? A może znał je na pamięć? O porwaniu Florygundy? Maria Janion też odkładała wszystko, by nie stracić odcinka Dynastii. Ta kwestia podwójności myślenia intrygowała i mnie – w szacownych gremiach literackich po 1989 roku są, owszem, kłótnie, ale rzadko dochodzi do faktycznego konfliktu wartości, wszyscy deklarują być za ojczyzną, za papieżem Polakiem, kochają Amerykę i byli dysydentami w PRL, a ponadto są tak czy owak skoligaceni z narodową męką katyńską, bo to tak, jakby mieć bliskich z Titanica. Więc co czytają w domowym zaciszu? Władca PiS nie krył, że wczytywał się w Stalina, Andrzej Lepper – że w Mein Kampf. Ja fascynowałam się erotyką, lesbijską stroną życia Marii Konopnickiej. W tym samym czasie Marianna Bocian poświęcała wiele chwil młodym zdolnym poetom – tylko tacy nie zaprzeczali jej a priori. Znała, rzecz jasna, nieocenzurowane pisma Konwickiego, Havla, Besançona, Giedroyca. Problem w tym, że szacowne ich poglądy miały pozostać niepodważalne i dla establishmentu Marianna była ptakiem, co kala własne gniazdo. Gdybyż przynajmniej była młoda! Lub z pieniędzmi! A sam łysy intelekt? Budził litość. Dyskusja, do której teraz nawiązuję, zaczęła się siarczyście i padło trochę brzydkich słów – nie byłam dłużna. Bo wygarnęłam, co myślę o romantykach i kulcie polskiego papieża. Marianna zarzuciła mi nihilizm i niezrozumienie Polski, poza tym otępiające uzależnienie artystyczne od wałkonia Janusza Stycznia. Paliłyśmy zajadle, papieros za papierosem, aż nagle zaczęłyśmy siebie słuchać. I zgodziłyśmy się: stan wojenny był zbrodnią dlatego, że spowił aureolą męczeństwa tę narodową kupę, zanim ktokolwiek zrozumiał z czym i o co walczy, dziesięć milionów ludzi z palcami wyciągniętymi jak litera V – Victoria. Boże, coś Polskę. A czym jest wolność? W wielkomiejskim molochu wolność – mówiła Marianna – jest fizycznie niemożliwa. Tym bardziej w światku literackim. A w Kościele? Zawahała się na moją uwagę, że gdyby Watykan cenił demokrację, to wychodziłaby tam chociaż jedna opozycyjna gazeta, a radio miałoby choć jeden program polemiczny. Tymczasem jakaś druga Albania Hodży, co głowa tegoż państewka ogarnia albo nie ogarnia. Zawahała się więc, ale uzupełniła: to wina nas, kobiet. My czymś niedobrym od oseska raczymy swoich synów. Ale żadna z nas syna nie miała – wróciłyśmy do kolegów pisarzy ze wspólnego wyjazdu do Trzebnicy, zrobionego nam w celu ściągnięcia zaległych składek SPP. Siadła w drugim końcu mikrobusu. Ja przy Januszu Styczniu, który zerkał na nią i fukał, wystraszony, czy nie zaatakuje. Marianna udawała, że nie widzi. Miałyśmy się spotkać jeszcze raz. Ale wróciła do rodziny, na Podlasie. Żeby umrzeć. Tam, gdzie nic nikt nie wiedział o jej tajemnym życiu poetyckim, w chałupie trochę jak u Zabużan z obrazów Karpińskiego. Cóż, jej wiersze tak po prawdzie są jak te obejścia. Jest w nich wszystko, żelazko z duszą, ceber, dzieża, krzyż, siekiera, odświętna kapa, listy związane kokardką, święta figura, nawóz, muchy, najdosłowniejsze feng szui, wielkie drzewa, kundelek, chlew – cały kosmos. Urszula M. Benka

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336


Marianna Bocian

POEZJA

Sarna w bezkresnym polu umysłu W nieskończonym dźwięku wszelkiej mowy życia zamknięta wiecznością w pędzie śmierci sarna czy nie zmienia obrazu biegnącej sarny skrajem pola dojrzewającego owsa przez którą teraz sarnę wieczna sarna czyni siebie objawieniem zamkniętym w zdaniu bezkresnej przestrzeni kto komu teraz istotę życia odsłania która sarna przekracza granicę prawdy rzeczywistego świata znaczeń po złamanej symetrii a która w olśniewającym skoku zanurza się ponownie ustrzelana tworząc dowód – z żadnego mordu nie wzrosło ocalenie przez którą teraz sarnę jaka sarna przebiega ścieżką twego serca którą sarnę łowczyni bezustannie tropi i siebie w drugim człowieku ustrzela poza zakresami skurczonych wyobraźni obie wyłoniło wieczne źródło światła

choć zabita zwieńcza poza nami ziemię w bezkresie czasu bo NIC w sarnie prochem marnym nie było i nie jest ustrzelona sarna przychodzi w śnie i strugą milczącej krwi pyta – dlaczego? dlaczego? dlaczego? w zabitym człowieku nie ustrzelono sarny w zabitej sarnie rozstrzelano oczywiste Prawo odjęto pokoleniom na tej ziemi rzeczywistą unię pokoju ze światem w umysłach rozstrzelano prawdę że śmierć a mord tonie TO samo w ustrzelonej sarnie odnowiło się objawienie że mord to coś więcej niż wszelki inny grzech sarna biegnie skrajem pola dojrzewającego owsa unosi w sobie przyszłość i przeznaczenie wieczność zamkniętą w skończonym bycie

Ryc. Zbigniew Kresowaty

w biegnącej sarnie skrajem dojrzewającego owsa odnowi się Księga czas Stworzenia utracona w nas unia życia zaniechajcie już zamykania sarny w zdaniu martwej pamięci będącej ciągle nieuchwytnym istnieniem bezcielesności dającej ludziom możliwość patrzenia źrenicami anioła jest ciałem które zrodził wszechświat w niedocieczonym początku Słowa które ją bezustannie sprowadza w czas błogosławieństwem na ziemię

Przypuszczenie Być może niewiele jeszcze rozumiemy wiedząc że wiedza to cień rzucany przez życie być może Życie nie ulega unicestwieniu choć obumierają przybrane kształty ciał po spełnieniu być może nigdy nie rodziliśmy się od nowa istniejąc tak w samym niedokończonym początku że przechodząc ze stanu nieprzejawionego do stanu upostaciowienia od nowa rozwijamy umysł i sferę duchową nie w każdym rozrósł się wpajany nawyk panicznego lęku na samą myśl o śmierci być może zaledwie odczuwamy niepojęty przepływ Życia którego nie sposób uzewnętrznić bez myśli wyrażających tylko cząstkowość istnienia niektórzy szukając bliżej nieokreślonej Pełni widzą w tym tragizm ludzkiego poznania

przebiegła ścieżką wiersza nie ustrzelona bezsensem

niewykluczone że to dzięki cząstkowości poznania zachowana jest ciągłość bezpiecznego przeformowania jeśli nieskończoność życia to i jednako poznania

pozostawiła w umyśle znaczenie – Jestem które nie jest pustym hieroglifem

być może tragedią naszego wieku jest cyniczny nihilizm wykluczający przemianą dopełniającą i dopełnioną

Gazeta literacka

1 31 3


PROZA

Andrzej Nowakowski

R

ok 1278 na długo miał zostać w pamięci ludzi. Już sam jego początek zwiastował wielkie wydarzenia. Początek stycznia przypominał mijający grudzień. Na Śląsku, w Niemczech i Czechach panowała ciepła jesień. Ludzie bez odrazy kąpali się w rzekach i strumieniach, a część drzew na nowo zieleniła się młodymi liśćmi. Gdzieniegdzie pojawiały się wiosenne kwiaty, które pyszniły się swoją urodą obok niezwiędłych jeszcze kwiatów jesiennych. Aż nagle w połowie stycznia przyszły siarczyste mrozy. Były tak wielkie, że ptaki zamarzały w powietrzu. Towarzyszyły im wielkie opady śniegu. Pod mury Wrocławia zaczęły podchodzić stada wilków. Trzeba było pilnować nie tylko zwierząt domowych, ale i siebie. Ludzie bali się wychodzić z miasta pojedynczo i bez broni. Między wilkami zauważono jednego, niezwykłej wielkości, który zjawiał się także za dnia i wydawał się niczego nie obawiać. Zdusił parę psów myśliwskich, cielaka, a opowiadano, że także chłopca dziesięcioletniego, który za wolno szedł za grupą krewnych. Co bardziej doświadczeni łowcy szybko orzekli, że musi to być demon, który na razie przybrał na siebie kształt wilka. Inni uwierzyli w to, gdy zauważyli, że zwierzęcia nie imają się strzały i dopiero ogniem udało się je odpędzić. Wielu wrocławskich księży także uznało, że był to wcielony diabeł, co wydatnie wpłynęło na utwierdzenie tego przekonania u wiernych. Potem przyszły wieści z Krakowa. Mówiono, że w podkrakowskiej wsi kobieta urodziła jednorazowo sześcioro dzieci, a dwoje z nich miało zęby w chwili przyjścia na świat. Kobieta przy porodzie zmarła, a pobożni chrześcijanie utłukli to, co urodziła, bo było jasne, że sam szatan maczał tu palce. Świadczyć o tym miała diabelska szóstka i zęby charakterystyczne dla strzyg. Ale wszystkich przeraziły dopiero wieści z Czech i Moraw. Długo nie nadchodziły, bo zaspy zatarasowały Bramę Morawską. Dopiero późną wiosną potwierdzono to, co w formie plotek krążyło między pospólstwem. Wiedziano już wtedy na pewno, że rzeka Wag spłynęła krwią a na Ołomuniec spadł deszcz z żywych żab i kijanek. Dwugłowe cielę z Brna nikogo już nie zaskoczyło, bo takie rodziły się i w poprzednich latach. Mądrzy ludzie po wielu naradach uzgodnili, że to Bóg ostrzega wiernych, i że można się spodziewać wszystkiego. Henryk nie do końca podzielał pesymizm poddanych. Otuchy dodawała mu pamięć, że jeszcze jesienią ubiegłego roku i Otokar i Rudolf zgodzili się podpisując traktat pokojowy, żeby to on był arbitrem przy ewentualnych sporach dotyczących interpretacji traktatu. Świadczyło to jego zdaniem i zdaniem jego doradców o niesłabnącym znaczeniu imienia księcia w tej części Europy. Dodatkowo po rozmowie z Witelem z pewnym sceptycyzmem przyjmował rewelacje o wielkości wilka odpędzonego spod Wrocławia. Witelo pokazał mu fragment swojej Optyki, który traktował o złudzeniach wzroku. Pisał tam, ze w zależności od tła i od odległości a także, oczywiście, od kontekstu, rzeczy zdają nam się większe lub mniejsze niż są naprawdę. Wzrok ludzki ma tendencje do ulegania przyzwyczajeniom. Gdy na przykład na tle ciemnego lasu zobaczymy wilka, który stoi jakby obok jelenia i jest od niego większy, uznamy, że spotkaliśmy olbrzyma wśród wilków. A tymczasem jest on po prostu dużo bliżej nas. A ciemna ściana lasu likwiduje perspektywę. Wczesnym latem pierwsze oddziały książąt polskich ruszyły do Czech. Pierwszy wyruszył Przemysł z Poznania wiodąc ze sobą wszystkich swoich rycerzy. Po nim wyruszyli następni. Henryk Głogowski musiał zostawić część swoich zbrojnych z powodu niepewnej zachodniej granicy, ale prowadził też rycerzy z księstwa wrocławskiego. Leszek Czarny wziął ze sobą nadspodziewanie wielu rycerzy z Łęczycy, Sieradza i Kujaw. Wielu też poszło za książętami ze Śląska opolskiego. Książęta z Legnicy zabrali ze sobą tylko wojska zaciężne, w tym wielu Niemców. Okazało się jednak, że nie zdążą do Opawy na czas Zielonych Świątek i Otokar przesunął koncentrację na 15 lipca. Miał jeszcze nadzieję, że dołączą do niego przyjaciele z Niemiec. Wiedział, że są niezadowoleni z Habsburga od czasu, gdy odebraną Otokarowi Austrię przekazał własnym synom w dziedziczne władanie. Dyplomacja króla Czech też robiła wiele, żeby przekonać ich do jego racji.

zatrzymał się w Brnie, gdzie od dłuższego czasu zbierało się rycerstwo Czech i Moraw. Stamtąd napisał list do żony, gdzie zwierzył się Kunhundzie z swoich planów opanowania Austrii. Pochwalił się jej, że uzyskał poparcie Zygfryda, księcia Dolnej Bawarii, który przyrzekł mu jak najdłużej przetrzymać wojska Habsburga. Niespodziewanym sojusznikiem okazał się też biskup Kolonii, który zagwarantował mu neutralność Kościoła w tym sporze. Nie mógł jednak ruszyć bezpośrednio na Wiedeń, jak początkowo planował, bo rozporządzał tylko częścią wojsk, na które liczył. Postanowił więc sprawdzić wcześniejsze deklaracje austriackich miast. Ruszył pod Drosendorf licząc, że opanuje tę twierdzę bez walki. Załogi musiały już jednak usłyszeć o tym, że Rudolf wyminął Bawarię i maszeruje na Wiedeń. W rezultacie Otokar stracił szesnaście dni na zdobywanie twierdzy. A w tym czasie Rudolf opanował Wiedeń. Otokar właśnie oblegał następne miasto, Laa nad rzeką Dyją, gdy dotarła do niego ta wiadomość. Doniesiono mu też, że Habsburg zbiera wojska swoje i swoich sojuszników w pobliżu Stillfried nad Morawą. Węgierski król Władysław IV ponoć już tam dotarł wraz z oddziałami Kumanów, którymi uzupełnił wartość bojową swojej armii. Obawiając się odcięcia od swego zaplecza Otokar przerwał oblężenie i ruszył nad Morawę. Słysząc o tym Rudolf przesunął swoje wojska i 23 września stanął w okolicach Suchych Krutów, dokąd szybko nadciągali jego sprzymierzeńcy. Dzień później nadciągnęli w pobliże nadchodzącej bitwy

gdyby wiedział, że Rudolf ukrył ponad sześćdziesięciu rycerzy wraz z pocztami w lesie na prawej flance czeskich wojsk, a swoich najlepszych i najlepiej uzbrojonych ustawił w oddaleniu za trzecim szeregiem tak, że byli prawie niewidoczni od frontu. Bitwę rozpoczęli Kumani. Na sposób tatarski przelatywali wzdłuż szeregów nieprzyjaciela, wypuszczając strzałę za strzałą. Próbowali sprowokować rycerstwo do pościgu i rozbicia szyku. Za Kumanami ruszyli Węgrzy. Lepiej uzbrojeni, strzelali też z cięższych łuków. Atakowali przede wszystkim prawą flankę Otokara i tam poległo od strzał kilkuset rycerzy, którzy nie byli w stanie dogonić lekkiej jazdy. Tymczasem na froncie sprawy wyglądały inaczej. Tam czescy i morawscy pancerni ruszyli z impetem wznosząc starodawną pieśń „Hospodine pomiłujne”. Roznieśli lżej uzbrojonych z pierwszych szeregów i starli się z ciężkozbrojnymi, wśród których stał król. Za Czechami ruszyli Polacy. Linia Niemców wygięła się niebezpiecznie i była bliska przerwania, gdy stało się coś jeszcze gorszego. Młody rycerz z rodu Jastrzębców, którego rodzina miała swoje majątki pod Środą, wyrwał się przed szereg i zaatakował lancą samego Rudolfa. Skruszył ją na tarczy, którą król się zasłonił, ale zaraz dobył miecza i uderzył. Wydawało się, że ten cios rozstrzygnie bitwę. Na nieszczęście cios trafił w konia, który padł, zrzucając Rudolfa. Polak pochylił się, żeby dokończyć dzieła, ale odtrącił go rycerz z Turgau, Walter, który wjechał między swojego króla a jego napastnika. W tym czasie inni podprowadzili władcy konia, pomogli mu go dosiąść i otoczyli murem ciał i tarcz. Jastrzębiec zawrócił do swoich. Jednak nacisk był tak potężny, że prawe skrzydło Habsburga zaczęło się cofać uprowadzając króla. Niemcy stracili także nadzieję na wsparcie Węgrów, którzy dotarłszy do obozu czeskiego zaczęli go rabować i nic ich od tego nie mogło oderwać. Otokar dał sygnał do wzmożenia wysiłków. Zachęcając swoim przykładem, gromił Austriaków Rudolfa, aż uciekając przekroczyli Weidenbach i wydawało się, że bitwa jest wygrana. I wtedy uderzyła rezerwa oczekująca w lesie pod dowództwem Ulricha von Kapellena. To uderzenie wypoczętego rycerstwa niemieckiego, do którego dołączył Rudolf, odzyskawszy w międzyczasie siły, zlikwidowało chwilową przewagę Czechów i Polaków. Naciskani z przodu i z boku zaczęli się cofać, a że za nimi znajdowała się spadzista Złota Góra, więc skręcali do Morawy. Odwrót w stronę rzeki okazał się najgorszym wyjściem. Kiedy z boku uderzyli Węgrzy a wśród nacierających odezwały się okrzyki „Uciekamy!, To klęska!” w szeregi armii Otokara wdarła się panika. Czeski król liczył jeszcze na odwód pod dowództwem Czecha Miloty z Dziedzic, którego wyznaczył na dowódcę niemieckiego hufca, ale on się nie zjawiał. Ciężkozbrojne rycerstwo Otokara runęło w nurty rzeki, próbując uratować chociaż życie w obliczu klęski. Wielu utonęło a jeszcze więcej pozabijali Węgrzy i Kumani czekający na obu brzegach na tych, którzy przeżyli. Brali w niewolę takich, po których spodziewali się okupu, a tych w mniej bogatych zbrojach zabijali. Kwiat czeskiego rycerstwa zginął lub dostał się do niewoli. Między jeńcami znalazł się także syn czeskiego króla, Mikołaj. Tymczasem wśród tych otokarowych wojsk, które nie uległy panice, nie myślano o klęsce. Dla nich walka jeszcze trwała. Poszarpane szyki Czechów i Polaków stawiały jeszcze opór przez ponad godzinę. Sam Otokar sam jeden atakował oddziały Niemców i jego desperacja i odwaga powodowały, że wygrał kilka starć. Jednak za każdym razem sam odnosił rany. W końcu walcząc z mieczem w jednej ręce a z mizerykordią w drugiej, upadł. Wtedy rzucili się na niego przeciwnicy. Każdy chciał ubarwić swoją biografię faktem zabicia czeskiego króla. On jednak, nawet leżąc, pozbawił życia najbardziej zaciekłych. Na początku mieczem, a potem przy pomocy mizerykordii. Gdy w końcu zginął, z przebitą mieczem piersią, wówczas i rycerze i ciury obozowe rzucili się na niego, na początku kłując ciało bronią, a potem obdzierając go ze zbroi i szat. Henrykowi z Głogowa, który obserwował śmierć Otokara z oddalenia, gdy starał się ocalić swoje oddziały wycofując się wzdłuż Morawy, przypominało to śmierć niedźwiedzia, który śmiertelnie ranny rozrywa jeszcze atakujące go psy, a gdy już zdycha, to najmarniejszy kundel stara się zatopić w nim zęby. Słyszał obelżywe okrzyki rycerzy, określające poległego jako „królika słowiańskiego i bękarta Rzeszy.” Kiedy nadjechał Rudolf Habsburg, okrzyki umilkły. Wszyscy czekali, jak zachowa się zwycięzca. On zaś powiedział – Oto leży ten, który potęgą dorównywał dawnym cesarzom. W tej bitwie walczył mężniej niż kiedykolwiek. Ale jego czas minął. Jednak uszanujmy tak walecznego przeciwnika. Na jego znak podniesiono ciało Otokara i, zgodnie z rozkazem króla, obmyto i ubrano, a potem powieziono do Wiednia. Miał spocząć w kościele franciszkanów.

Rok 1278

***

27 czerwca opuścił Pragę żegnany przez kler i lud, który zanosił modły do świętego Jakuba, patrona rycerzy, o jego powodzenie. Wielu, a szczególnie niewiasty, płakało, żegnając go. Ruszył na Austrię, bo jego szpiegowie donieśli mu, że miasta oczekują go i gotowe są zbuntować się przeciw Rudolfowi. Najpierw jednak

Czesi i Morawianie, do których wkrótce dołączyli Polacy. Razem z Polakami nadeszły posiłki z Niemiec. Swoje wojska wysłali margrabiowie z Brandenburgii, Miśni i Turyngii. Spore siły przysłali książęta sascy i Zygfryd dolnobawarski. Razem z najemnikami utworzyli oddzielny hufiec. Drugi składał się z wojsk czeskich i morawskich a trzeci utworzyły w całości wojska polskie. Ich nadejście nie obyło się bez problemów. Stefan Jutkelet, dowodzący w imieniu swojego władcy, spuścił ze smyczy Kumanów już parę dni wcześniej i przyrzekł im nagrodę za każdą głowę polskiego rycerza. Zdobywali je z zaciekłością właściwą koczownikom, dla których nie liczyły się własne straty, gdy mogli się wzbogacić. Stracili tez wielu, zanim mogli pochwalić się łupem przed swoimi wodzami. Opóźniło to marsz Polaków, ale przecież zdążyli na czas, jeszcze przed Niemcami. 25 sierpnia wczesnym przedpołudniem do obozu Otokara dotarli posłowie niemieckiego króla. Delegacją dowodził Fryderyk Hohenzollern, w nadchodzącej bitwie chorąży Rudolfa. – Mój król – odezwał się poseł – wzywa was, panie, na bitwę śmiertelną. Zbyt wiele między nami jest różnic – polecił przekazać – żeby w grę wchodziły jeszcze negocjacje. Niech więc rozstrzygnie oręż. Mój król proponuje rozpoczęcie zmagań jutro, cztery godziny po wschodzie słońca. Czy zgadzacie się na to, panie? – Zgadzam się. Niech polem bitwy będzie równina między Suchymi Krutami a Morawą. Czy wy też tak zaplanowaliście? – Tak samo. – Przekaż więc swemu królowi, że jutro zetrą się nasze oddziały i niech Bóg wybierze zwycięzcę. – Niech zwycięży sprawiedliwy – odrzekł Fryderyk. Po przekazaniu posłania został zaproszony wraz ze swoimi ludźmi na posiłek i parę kielichów wina. Nie odmówił, bo przecież znali się wszyscy, może oprócz Kumanów, i nikt nie wiedział, w którym obozie umieści ich los w następnej bitwie. A przy tym jakoś tak po rycersku było wypić kielich z jutrzejszym przeciwnikiem.

***

Około godziny dziewiątej rano 26 sierpnia dwie armie stanęły naprzeciw siebie. Obie liczyły po mniej więcej dwadzieścia tysięcy ludzi na koniach. Rudolf ustawił swoich w trzech szeregach, na tyły dając ciężkozbrojne rycerstwo. Miał ich około trzech tysięcy. Otokar ustawił swoich ludzi podobnie, lecz w pierwszym i drugim szeregu stali u niego pancerni, zaś tyły powierzył lżej uzbrojonym. Widać bardziej wierzył w jedno potężne uderzenie i liczył na to, że zgniecie w ten sposób Węgrów i Kumanów nie ponosząc ofiar po swojej stronie. Rozprawa z rycerzami Habsburga nie wydawała mu się potem trudna, bo miał o prawie tysiąc więcej ciężkozbrojnych. Odradzali mu to Polacy, bo tkwiła w ich pamięci klęska sprzed dwóch pokoleń, doznana od Tatarów. Henryk II Pobożny też liczył na jedno potężne uderzenie rycerstwa i trochę lekceważył lekką jazdę przeciwnika. A potem „Stało nam się gorze” – jak zakrzyknął w obliczu klęski śląski książę. Jednak Otokar był pewny swego. – Tym razem walczycie z Niemcami, a to rycerski naród – tłumaczył Polakom. Może zmieniłby zdanie,

Andrzej Nowakowski (Fragment większej calości)

Fot. Jan Ledóchowski

1144

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336


Maciej Melecki

POEZJA

ODDALENIA

Jeszcze nie w mroku, nie, tu jeszcze nie, w tej końcówce otwarcia na kolejne Początki, prędko przemieniające się w liczne falstarty, kiedy nie Przybywa porcji lub uncji na tych ruchomych szalkach gęsto Rozsianych w tym okolicznym widzie, szmerze zobojętniałej gawiedzi, śmiechu Który już nawet nie przeszywa, bo często tylko trapi trop wygrzebany Smolistą drzazgą zimna, kiedy oddech staje się całunem, w tym, na Nowo odkrytym, fragmencie ziemi, zaledwie odkopanym, blisko ronda, Basenu, zgiełku paru ulic, nieopodal skarp, z których zbiegało się wprost Do sadzawki, gdy było się nieco innym, by zostać tym samym Innym, lekko zgrabiałym, zgiętym, zbiegłym i zwrotnym, przywartym do Kraty czasu, stałym jego prądem, niezmiennym, dogłębnym spięciem, W tym wielopasmowym schodzeniu na zamarznięte dno. Klaps. Codziennie pojawiają się nowe ubytki. Codziennie ustają dawne wibracje. Gesty Są tylko mrowieniem szkatułkowej woli, w tym coraz bliższym oddalaniu Się każdego, wyczuwalnego oddalenia – jakby nie ustawał przesył wieści o Jeszcze bardziej karkołomnych krokach, które trzeba będzie podjąć lub Wykonać, prowadzących najzapewniej donikąd, słyszalnych już w dalekim Skrzypie lub nagłym zgrzycie, plamistym jazgocie spierających się o dane dane Twarzach, gdyż każda chwila żyrowana jest przez nicość. Uważaj, tam jest Ość i wydłubany z miąższu żwir. Ten najbliższy przebieg kłoni się ostatnią Gwiazdą, blaskiem obtoczonym w popiele, więc nie smakuj, tylko idź Skrótem przez tę nieusuwalną wyrwę, która tak łakomie roztacza się w tobie, Nie zostawisz bowiem po sobie żadnego śladu, ścieżki prowadzącej pod inny, niż Ten karciany domek, oset błyskawicy, odciskający swój cienisty kształt na Policzku dnia. Tutaj jest nam do twarzy z tym czółnem światła, zatrzymanym W szramie lustra. I dalej nie ma gdzie wrócić. Tam, gdzie przyszpilono twój Skurczony obraz, nie ma żadnych ram. Siedzisz poproszony o konsultacje. Idziesz nie proszony przez jakiś adres. Obca łuna. Niewygięty łuk. Kadłub Wzoru dryfuje po jeziorku w jaskini ćmy. Pobudka jest tylko żmudnym Nawrotem, pozycja torsją horyzontu. Zgromadzony brak. Bielmo pionu.

Fot. Jerzy Suchanek

Nie, to jeszcze nie koniec, nie koniec ani też początek, jakiś jałowy bezmiar, Garnek bez dna, trojąca się postać urzędniczki na końcu stołu, kulistość Zagarniająca najbardziej proste odcinki, kładki niedbale rzucone U brzegów pola, choć nigdzie nie ma pustych rowów. Nie, to nawet jeszcze nie jest Środek. Poza wyjściem i wejściem, w nieco większej jasności spłowiałej, W zszarzałym naparstku ułudy, kiedy dobra moneta słowa kładzie się na Języku śniedzią, a odzew natychmiast rdzewieje, choć tak nam zależy Na przetkaniu wszystkich kanalików, by mieć siebie bliżej, na progu Ucha, przy belce nosa, by już milimetr tylko nas dzielił, w tej Niepochwytnej aurze domysłów, którymi razi się wzajem, i podtyka lont Wieczornej fali chwil, a jednak to nas nie uszczelnia, rozpromienia rdzeń.

ODKSZTAŁCENIA Wartko pracująca turbina losu nie przynosi spodziewanych Efektów. Kasła każde wydarzenie, z miąższu próżni ulatuje wyschnięty Puch. Dobraliśmy się kiedyś w pary, by nie chodzić samemu na linie, Nie spływać do burzowej studzienki, by nie rozsadzać innych Swoim ostrzem cienia, dobraliśmy się więc do siebie, żeby określić ten Układ zniesień i żeby teraz było już czymś przeszłym, blokiem startu Prędko zamienionym w koryto biegu. Odkąd więc snuje się z oka Nić, starająca wszystko owinąć, pruje się ten ścieg, gdyż ucho Igły jest puste, nieprzetkane żadną przędzą, nić bowiem odwija Każde oko, a bieżnik zmiany zawsze zasycha i pozostaje trwałym śladem, Aż nie naruszy go pierwsza szadź, nie wypełni kruchy gips. Nie Poznaje się więc nikogo po grypsach gestów, nie poznaje się W jasnościach spienionych w kącikach warg, oderwanych marach, Sprasowanych bagnach, majaczeniach czystych niczym nieskłoniony wrzos Na deszczu. Pracujemy nad tym stadnie, w musujących ługiem kątach, Operatywni na chwilę we wnoszonym porządku, tamując się wzajem, Tłumiąc w pojedynkę. Oto runda grotu, skrobanie chłodem, nitowanie Polarną gwiazdą. Nie ujrzysz tedy innych widoków, zakrzepniesz w grudce Swej ciężkiej krwi. Odkształcasz się bowiem na brzegach każdej Nocy, nieprzerwanie zmieniają się w tobie niepoznaki, zakwitasz na Cięciwie wstrzymanego strzału, nikniesz pod każdą łopatką wirnika Napędzającego wodną parę, ulatujesz w każdy gwizd, zanim zostaniesz przestawiony W inny odmęt pola, zanim wystrzeli tobą wieża tych marnych ciśnień, Które już teraz krążą w tobie ślepym rytmem życiowej nawigacji, odnajdując W spojrzeniu wykusz dla swego ujścia. Tutaj nie ma już miejsca na Inną burtę snu. Tutaj dryfujemy tylko od ściany do ściany. A dalej Pasie się horyzont następnego, mieszkalnego bloku. Ulica z przodu. Ulica Z boku. Wiązka wyskokowych lat zawilgła. Klucz nie kluczy w zamku. Zamek się nie poddaje od wewnątrz. Paręnaście strat. Tabor zastygłych lat. Ościenie tego przymierza mierzy się kawałkami wykręconych szmat, Rosłych gałęzi drzew płytko posadzonych, z korzeniami wystającymi Na twojej dłoni, wrzecionem, które ustało, gdyż pieli się już tylko piach. Uprząż się nie rozpina, na dach prowadzi tylko jedno wejście, widok jest W końcu nasz. Zaorane pola biegną przez nasze stopy, staw ogrodzony Niewidzialnym drutem, z bezpiecznikiem na trzymających poziom Patykach. Granice miasta i dookolnych wsi nachodzą tu na siebie, starte Pasma czasu upamiętnione tabliczkami nazw. Tak, to już tu. Tak, to już Tam. Karkołomna przeprawa przez wietrzne wiaty zniosła nas na skraj Lasu, z resztek muru nie wybiegł żaden nieprzytomny skrzat, byliśmy Zabłąkaną kulą w poszyciu tego miejsca, zadarciem na skórze życia Zamieszkującego w tych domkach od niepamiętnych lat. Wymienny tego Wszystkiego pat. Niedaleko stąd. Nieblisko stamtąd. A skądinąd nie Dochodzi już żadna inna wieść. Koszący lot. Mikron lawy. Zadane razy.

Fot. Jan Ledóchowski

Gazeta literacka

1 51 5


POEZJA

Anna Czyrska Poezja składów pudru To ja, nikomu nieznana istota tego świata – przeglądająca tony gazet, czytająca „rzesze” ksiąg i książek z niesamowitym pociagiem i namiętnością do wiedzy. To ja, rozmyślam jak się wyróżnić w epoce, w której tak trudno się wyróżnić, bo każdy musi być na swój sposób „cool”. To ja, istota, która przegląda skład pudru od Chanel i zastanawia się jak to jest być jak Chanel. Dobrze mi ze sobą, tzn. nie mam wyjścia bo świadomość „bycia sobą i pogodzenia się z tym”to pierwszy znak, że jest z tobą w porządku. Kupiłam puder Chanel. Był bardzo drogi bo gdy pomyślę,że świat może mieć swój kres, ja mogę i gdy jestem świadoma,że to czy popudruje się pudrem marki Soraya czy Chanel niewiele zmieni. Na ulicy Warszawy, Łodzi czy Paryża albo jakiejś [wioski bezwzględnie będę po prostu popudrowana a przecież pudrowanie polega na tym aby zamaskowywać niedoskonałości więc, aby nie nie było wiadomo, że masz na sobie puder. No więc jaki ma sens pudrowanie się Chanel? No dobrze, przejdźmy do dalszego etapu. Aby się odróżnić muszę być „inna” ale do cholery co to znaczy? Od czego mam zacząć.Nie chcę być epigonią, chcę być sobą. Kolejny etap to szminka– czerwona? Szminka odbiera kobiecie charakter i duszę, kim jest to niebo piekielne wokół mnie. Wykształcenie, no dobra– dostrzegam,że kobiety wciąż walczą. Dlaczego tak walczą? Myślą,że są w pełni wyzwolone kiedy [dostaną status quo i będą „wszystkim” jednak świat ich nie dostrzega. Rola kobiety zawsze jest zmienna. Dziwne, może ktoś to dostrzegł– czego kobieta by nie zrobiła zawsze będzie obok mężczyzny lub nie. Czego kobieta by nie zrobiła zawsze i tak będzie obok. Nie jestem skrajną feministką po prostu zostaje mi tylko obserwować niebo, palić papierosa w białym turbanie i czekać– tylko nie wiem [na co. Nie potrzebuję akceptacji, akceptacja siebie to stan ducha. Albo to masz albo nie ale dziś, świat zakompleksiony. I jesteś kimś jeśli nosisz ciuchy typu Chanel, Armani czy Dior. Nie wpadajmy w panikę, lubię nosić dobre [ciuchy w tym smętnym świecie gdzie nie ma rozwiązań, są tylko idee. Siedzę samotnie, w mojej przewlekłej pustce. Maluję paznokcie na czerwono, to kolor pewnych siebie kobiet–suk, które myślą,że są inteligentne. Mam problem z nawiązywaniem relacji, bo nie wiem kim [chcę być dla danego mężczyzny a spotkać inteligentnego, przystojnego i niepokornego to ideał.Ale nie ma ideałów.Zresztą, my kobiety od wieków nosimy w sobie piętno bycia kobietą, dziwnie brzmi. Dwudziesty pierwszy wiek, mówią tyle o wolności [kobiet, a nie mają o tym bladego pojęcia. Kobieta jest dziś jak telefon komórkowy. Najlepiej żeby każdy [facet miał swoje haremy i aby kobiety były wymienne jak modele telefonu. Brzmi jak skrajny feminizm, nieprawdaż? Gdziekolwiek objawia się kobieta, choćby była to Tomb Raider, zawsze będzie tylko „kobietą”, istotą malutką, ale tylko kobieta może zostać matką. Wracając do bycia różnym w tym świecie skrajności, co mam zrobić? Wyjść do sklepu, przypudrować nosek pudrem Chanel, poperfumować moje ciało i duszę. Metki – cóż liczy się osobowość,od zawsze to powtarzam. Palę papierosa i myślę co by było gdyby wszyscy ludzie zamilkli na zawsze, nagle wszyscy przestali mówić. Być może tylko niemowy by to pojęły ale nie my – to dwudziesty pierwzy wiek, mówimy zbyt wiele ale i tak nie ma sensu. Czego pragnę? Nie wiem czego pragnę, natarczywie jem tabletki, marzę o założeniu normalnej rodziny, a z drugiej strony cholernie boję się przypadkowej ciąży. W mojej głowie tysiące niemych myśli próbuje przedostać się, wyssać. Pragnę niezależności ale jestem ofiarą samej siebie. Nie wiem w, którym kierunku iść, kim być – jakie jest moje miejsce. Palę papierosa w zakazanym miejscu, zakazane miejsce jest wewnątrz mnie. Pragnę i nie–pragnę, porzucam samą siebie. Chcę coś w życiu osiągnąć tylko co [mogę osiągnąć, skoro obserwując świat, mam wrażenie,że wszyscy coś za mnie już [osiągnęli. Kiedy oglądam wszystkie czasopisma i okładki, pytam: Czemu to nie ja? Siedzę teraz na dywanie, wypaliłam już jedną paczkę papierosów, wypiłam [czerwone wino i rozważam by wylać to wino, jakby to zmieniło coś w tym świecie tzw. [realnym. Milknę. Mogę udawać, że umiem żyć, ale przecież nie umiem. Rety, papierosy śmierdzą, znacie ten cholerny smród papierosów? Śmierdzą jak ze śmietnika, bo człowiek to wewnątrz kupa śmieci, nad którymi [musi sprawować kontrolę. Mogę udawać, dlatego wychodzę. Ubieram sukienkę w kolorze limonki. [Do tego kremowe buty na obcasach nie od Christiana Louboutina. Ubieram się w kolorze limonki by pokazać, że mój limonkowy świat jeszcze nie [zastygł. By pokazać, że jestem kwaśna, zła i tylko brakuje mi limonki, wgryzę się w nią [i powspominam mojego byłego. Jak to jest, że wszyscy Ci mężczyzni to moi byli? Nie płaczę, nie lamentuję – jestem piękna, pewna siebie, czy coś we mnie nie tak? Trafiam na targowisko, pełne świeżych owoców jak w reklamie.

1166

Świat jest jedną wielką reklamą, nie panuję nad nią. Nie panuję. Idę. Mijam ludzi. Mogłabym przyrzec, że widzą mnie, dostrzegają [mnie ale nie, oni się zbyt śpieszą. W oddali gra Bob Marley, wiecznie żywy król, który był człowiekiem. We mnie zostali moi byli, są częścią mnie, ale ja nie rozpaczam. Otwieram moich byłych, jak wyciąga się pamiątki ze starej szafy. Takie niby kolekcje samotnych, zagubionych mężczyzn, których myślałam, że kocham. Były zawsze będzie tylko Twoim byłym choćbyś bardzo [chciała to zmienić. Kupuję cytrynę, wokół mnie pachnie bananami i przez moment czuję się jak na [wyspie. Pachnie też skórką od jabłka i pomarańczami, prawdziwy taniec zmysłów. W tle słyszę Indios Bravos: A ja nie chciałbym tak po prostu przeminąć? Sprzedawca uśmiecha się fabrycznie i wlicza, że zapłacę 1 euro. Droga ta cytryna. Taka niepozorna. Na Targu starsze panie rozliczają przeszłość i kupują warzywa, uśmiechają się jakby dopiero co zaczęły swoje życie. Z entuzjazmem myślą o [zupkach dla wnukow, a ja kim będę za 20 lat? Sobą? Słońce we mnie. Ostatnio rozmawiałam z moim ex. Czemu do tego doszło? Czemu nie można zmienić biegu rzeki? Czemu nie panujemy nad czasem? Czemu jutro jest niepewne? Dotykam cytrynę, kąsi mnie ostrość. Pryska jej sok. Okleja moje dłonie, dotykam cytryny ustami i wylizuję nieszczęsny kwas. Kwaśno mi, limonka jest idealnie dopasowana. Nagle czuję, że ktoś mnie obserwuje. Jego wzrok ściera się z moim ciałem i jedyny utwór jaki przychodzi mi na myśl to Tango al mar .Tak, ktoś na mnie patrzy, pożądliwie, z pragnieniem. Wychodzi ze mnie Episthemia, emocje, dusza tańczy. Ktoś obserwuje moje postępowanie z limonką? Co dalej? Przyciskam jeszcze głębiej cytrynę, która syczy, jakby broniła się przede mną. Świat wiruje a wokół mnie Tango. Przyciskam jeszcze głębiej cytrynę, czuję dotyk. Dotyk, może mężczyzny, ale tylko może. Dotyka mnie po sukni i żwawo rusza przed siebie, jakby wokół było tylko ja i to ciało X, czuję dłoń. Moja dłoń klei się od cytryny, a ja nie chcę odwrócić głowy. Jego dotyk jest rześki i pewny, delikatny zarazem, ale jednak kiedy dotyka moich pośladków, mam wątpliwości czy chcę czuć dotyk. Wyrywam się tej dłoni i biegnę. Biegnę, biegnę, uciekam przez ten targ. Uciekam jakby goniło mnie hitlerjugend. Biegnę, co sił w nogach, nie widzę nic. Myślę,ż e nawet nie wiem przed czym lub [przed kim uciekam. Uciekam, nogi biegną w jednym rytmie. Biegnę, zaczynam dyszeć i pragnąć wody, czuję się, jakbym była na pustyni. Jakbym była w wielkiej dziurze. Nie przestaję biec. Powoli zwalniam, bo czuję wycieńczenie, odwracam głowę by sprawdzić, czy dłoń jest. Nie, nie ma dłoni, zwalniam. Nie wiem tylko, gdzie jestem, co teraz? Biegnę i jestem coraz słabsza, biegnę i szukam końca uliczki. Może jakiegoś wodospadu? Może powinnam na chwilę się zatrzymać. Odpocząć. Ryzykuję. Zatrzymuję się. Świat zatrzymuje się wraz ze mną, ciche pragnienie panowania nad światem. Ta forma nie panowania nad sobą przekazuje fronty świata. Biegnę i nie odróżniam już niczego, totalny nihilizm. Ale trwa to chwilę, skoro jesteśmy nihilistami, to tak naprawdę nas nie ma. Może mnie też nie ma, w tej przestrzeni. Wszechświat i ja. I wtedy nachodzi mnie dziwny spokój, spokój ma kolor blaszanego światła. Blaszane światło jest pomiędzy realnością, a tym czego człowiek nie zna. Moja twarz, moja cera? Kolejność nie jest przypadkowa, przypadkowy jest świat. Przypadkowy bóg, przypadkowa wola istnienia. Cisza. Zatrzymuję się, zwalniam. Skład mojej duszy nie zlewa się jak puder Chanel na mojej twarzy podczas słońca. Słońce się słania, kiedy musi obdarować ludzkość. Ludzkość jest w zasięgu dłoni, marzę o totalnej ciszy. Totalna cisza potrafi być bezsilna. Chciałabym być dziką kotką, choć to przereklamowane chcieć być kotką. Koty kojarzą się z wolnością, zbyt wiele rzeczy kojarzy się z wolnością. Iluzje, cisza. Dostrzegam, że stoję nad wodospadem. Przecinam słońce, razi mnie ostro. W dłoniach mam puder z etykietką Chanel, jakby to czyniło ze mnie lepszego człowieka. Otwieram puder, wypływa cienka masa. Delikatnie rozcieram w palcach, czuję się jakbym grała w reklamie. Jakbym grała jakiś epizod w serialu – rozsmarowuję, muskając, puder Chanel na policzku, nie czuję się przez to lepsza. Czuję, że mam na sobie puder Chanel i to jest ta wiedza dla mnie, i tylko dla mnie. Trzeba znaleźć jeszcze jedno zakończenie wśród wszystkich początków. Trzeba znaleźć spokój. Zostaje wodospad, ucieczka, minuta sekundy. Nihilistyczne tango dla każdego.

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336


Zbigniew Jasina Po wojnie

W tamte noce lata pierwszej samotności z usuniętymi śladami do kryjówki z głową w sianie pachnącym łąką i słońcem tak blisko było przez otwór wycięty pod dachem do gwiazd

Po wojnie on się zagubił na tamtym brzegu wielkiego morza ja tutaj

Jego książki

jego życie w szarych kartonach jego ucięte myśli na małych kartkach między stronicami nasze rozmowy ołówkiem na marginesach o tym co nie umiera

Zdumiony Musiałem pojechać do wielu miast i krajów aby zrozumieć że nie opuściłem przysiółka nad piaszczystą drogą musiałem kilka razy zrzucić skórę zanim ujrzałem zdumiony tę podobną do ojca

mogło być odwrotnie bez różnicy dla przyjaźni która nie miała trwać

Wyspa Oto ona widoczna w prześwitach chmur i czasu śród morskiej rzucona otchłani żyzna pełna uroków

Fot. ze zbiorów prywatnych autora

Starsza pani z dołu: najpierw zabrali ciało potem przez cały dzień wywozili jego książki

POEZJA

***

w pałacach bez murów obronnych w gajach pomarańczowych na freskach szczęśliwi ludzie tylko niektórzy i węże niespokojne w gniazdach jakby słyszeli szmer w głębi ziemi albo plusk wrogich wioseł tnących wodę koloru szlachetnych kamieni

W Efezie

*** I ja też w miarę jak idę w lata śmiem mówić coraz częściej tu słowo tam słowo o sobie

Szedłem odurzony w słońcu w mieście z innego czasu drogą arkadyjską wprost z kamiennego teatru zupełnie jak tamci tylko bez celu

nie kryjąc się pod maską ironisty ani za podwójną gardą metafory

bo zniknęło morze i nie ma portu do którego oni szli

Ryc. Basha Maryanska

Gazeta literacka

1 71 7


E SOEZJA PR

ks. Jan Sochoń

Z

dnia na dzień Franciszka czuła się coraz lepiej. Dworek lśnił w przestrzeni, wydzielając smolisty, dębowy zapach, roznoszący się po okolicy; sąsiedzi przychodzili z gratulacjami, bo pod koniec sierpnia urodziła córeczkę, Irenę, nieświadoma tego, że to imię nadawano w tradycji kobietom na cześć greckiej bogini Eirene albo dla uczczenia bądź wymodlenia pokoju. Kołyskę stojącą w rogu gościnnego pokoju Franciszka przystroiła koniczyną, na znak przywiązania całej rodziny do Trójcy Przenajświętszej i pragnienia szczęścia dla maleńkiej dziewczynki. Nie brała teraz udziału w pracach polowych, zajęta domem i nowonarodzonym dzieckiem. Józef zachowywał się dyskretnie, co jakiś czas zaglądał tylko do pokoju i patrzył na swoją, jak lubił mówić, Irenkę. Niekiedy sprawnie odsuwał czepek, całował ją w lekko pomarszczone czoło i szybko odchodził. Okna domu były zazwyczaj przesłonięte przed słońcem, dlatego nikt z zewnątrz nie mógł widzieć tych jego czułych gestów, poza Franciszką, przed którą żaden szczegół nie mógł się nigdy ukryć. Niebo nad gospodarstwem nie mąciła żadna chmura. Spiekota długo utrzymywała się na parapetach, wsączała się monotonnie w zakamarki piwnicy. Studnia niemal wysychała; można było, przechylając głowę nad krawędź betonowych kręgów, dostrzec na jej dnie żółty piasek i zielono-brunatną porośl. Spuszczone wiadro głucho uderzało o taflę wody. Żeby napełnić balię do kąpieli, należało wiele razy kręcić korbą. Józef czynił tak zawsze tuż przed zachodem słońca; odpędzał gromadkę sąsiedzkich dzieci, które otaczały zwartym kręgiem studnię, głośno krzycząc i dokazując. Droczył się z nimi, udawał zagniewanego, ale zawsze chętnie obdarowywał chłopaków jabłkami i śliwkami. Wszystkie dzieci świata, to moje dzieci, wołał w radosnym podnieceniu, odurzony jasnością i zmęczeniem. Jego dłonie były spracowane, pokryte sinymi żyłami, przypominającymi oblepione błotem sznury. Trochę się ich wstydził; w kościele chował pod marynarką, a kiedy przyjmował Komunię Świętą ściskał mocno palce. Wyobrażał sobie, że biały opłatek płynie we wszystkich żyłach jego ciała, wsącza się w komórki, staje się integralną cząstką jego istoty. Mrużył oczy z przerażenia, że sam Chrystus zgodził się na takie szaleństwo. I że on, Józef, jest godzien takiego wybrania, mimo że z trudem udaje mu się zachowywać przykazania, wierzyć, jak przystało na kogoś, kto doznał niejednej łaski płynącej z góry. Może dlatego bał się przyjmować Pana Jezusa. Jakby z niepewności, co do samego siebie. Proboszcz zachęcał go do częstszej bytności w kościele, ale nie zważał na te prośby. Pozostawał niewzruszony, jakby miał wstawione pod skórą metalowe pręty, uniemożliwiające uklęknięcie przy kratkach konfesjonału. Dopiero coroczne święta Bożego Narodzenia i Wielkanocy odmrażały jego serce, skłaniały do pokuty i widocznego żalu. W takich chwilach Franciszka mówiła mu, że jest szczęśliwa, i że nie traci nadziei na dalszą dobrą przyszłość. Józef przytakiwał jej, niejako z obowiązującej przyzwoitości, choć czynił to dosyć niezdarnie. Nie mógł wyzbyć się przeczucia, że już niedługo rozdzielą ich niespodziane wydarzenia, że nie będą w stanie wyznaczać kierunku osobistej drogi, że odkryją nieznane dotąd możliwości szczęścia i nieszczęścia. Stało się to oczywiste, kiedy wrześniowym świtem było już wiadomo, że wojna wybuchła. Miasteczko gwałtownie ożyło. Ludzie wybiegali na ulice, wpatrywali się w niebo, oczekując nie wiadomo czego. Niektórzy zabijali deskami okna swoich domów, inni oblegali żydowskie sklepiki, wykupując dosłownie wszystko, co nadawało się do jedzenia, zwłaszcza poszukiwano cukru, oliwy, mąki, woskowych świec, nafty. Józef stał w drzwiach dworku i przyglądał się tej krzątaninie ze spokojem. – Muszę czekać na mobilizację. Ale co stanie się z moją rodziną? - zapytał cicho samego siebie. Jak poradzą sobie beze mnie? Irenka jest jeszcze maleńka, a Franciszka, delikatna i wrażliwa na najmniejszy powiew wiatru. Bezradnie rozejrzał się wokoło, jakby oczekiwał nagłej pomocy. Należy zorientować się, jaka właściwie jest sytuacja? Wojny na świecie wciąż trwają. Japończycy najechali Mandżurię, Sowieci walczą z Japończykami, wszyscy się zbroją. Oby tylko Stalin i Hitler nie połączyli swoich sił! Gdyby tak się stało, zginiemy bezpowrotnie, gorzko pomyślał. Wiadomości zaczęły jednak nadchodzić błyskawicznie, pojawiały się dosłownie z przestworzy. Już wiedziano, że Niemcy szybko posuwają się w głąb Polski, że Warszawa broni się resztkami sił, że sztukasy bombardują drogi, mosty, koleje, nie zważając na tłumy uciekinierów zaludniających najdrobniejsze nawet skrawki polnego krajobrazu. Te wieści były złowieszcze, lecz Józefowi wydawało się, że przyjmowano je z niedowierzaniem, z nadzieją, że zdarzy się cud i Niemcy zostaną pokonani.

napisem: „ZE WSCHODU IDZIE ANARCHIA I MORD. TYLKO WŁASNE WOJSKO OBRONI NAS!” Po domach chodzą też urzędnicy z magistratu i zbierają pieniądze na obronność kraju. Niektóre kobiety zdejmują kolczyki z uszu albo oddają pamiątkowe złote obrączki. – Mówisz serio, czy chcesz nas jedynie nastraszyć?- zapytała, wyraźnie zalękniona Eugenia. – Ależ skąd! Mówię, jak było naprawdę. Zobaczycie, za kilka dni zjawią się tutaj, niczym tatarskie hordy i wywiozą nas wszystkich na Sybir. – Mnie na pewno nie ruszą, mam wszak pięcioro dzieci. Najmłodsze z nich dopiero uczy się chodzić; jakże mogą nas zesłać gdzieś w tajgę. Nie, to nie jest możliwe; wątpię, by okazali się takimi barbarzyńcami. – Zważ, jak bywało w przeszłości. Czy zapomniałaś, co działo się podczas powstań, za czasów carskich? Czy nie pamiętasz skargi wypowiedzianej przez naszego poetę Mickiewicza:

Niewielu przeczuwało, że największa groza czai się tuż, tuż, za miedzą. Postanowił więc działać. Usiedli we trójkę na przydomowej ławce. – Co wobec tego mamy robić?- zaczęła Teofila. – Uważam, że trzeba osiodłać konia i pojechać do Sochoni. Zabierzemy stamtąd twoją, Franciszko, siostrę i jej dzieci. Ma ich piątkę. Mieszka, jak wiesz, sama, po tragicznej stracie męża. Razem będzie wam łatwiej przetrwać, bo ja – dodał przyciszonym głosem – pójdę walczyć. Doniesiono mi, że nasza armia przegrupowała się, aby bronić Lwowa; skierowała się też w stronę stolicy. Ponoć nieźle nasi żołnierze sobie radzą. – Ale na razie nie ogłoszono masowej mobilizacji, zauważyła Franciszka. Mężczyźni zostają tutaj, na miejscu, chociaż niektórzy otrzymali karty mobilizacyjne. – To się szybko zmieni, zobaczysz, rzekł Józef. Wojna to wojna. Jej reguły są twarde i bezwzględne. Bez wielkich słów uważam, że moim obowiązkiem jest stanąć w obronie ojcowizny. Będę walczył o nasz dworek, rodzinę, kościół, o nasze słońce oświetlające, zobaczcie, jak pięknie, krzaki agrestu. – Jedźmy zatem, szkoda czasu, głos Franciszki zabrzmiał chyba zbyt stanowczo i twardo. Teofilo, proszę, zaopiekuj się moją córeczką. Pilnuj ją, jak oka w głowie. Droga wiodła przez niewielkie pagórki, na których można było dostrzec chłopaków grających w chowanego albo po prostu wałęsających się wśród łóz i zielonych paproci. – Dzieciństwo w każdym czasie jest beztroskie; nie zważa na trudny los, wydaje mu się, że szczęście jest na wyciągnięcie ręki. – Co mówisz, Józefie?- zapytała Franciszka. – Nic, nic, zbieram po prostu myśli. Jestem nieco zdezorientowany. Nie mogę się skupić.

Rogowski, cytując z pamięci fragment Dziadów, czynił gesty wyraźnego zniecierpliwienia. – Nie bądź nazbyt ufna w ludzką dobroć albo w jakąś urojoną słowiańską solidarność. To są mity i bajki, kończył przemowę Rogowski. Uciekaj z dziećmi do lasu, tak, jak my, tutaj siedzący. Trzeba się ratować, wszelkimi możliwymi sposobami.

Kiedy to mówił, akurat mijali krzyż stojący na rozwidleniu dróg, dosyć zaniedbany, pokryty mchem i w wielu miejscach popękany. Metalowa figurka Jezusa ledwie trzymała się na jednym gwoździu. – Chyba naprawię ten krzyż, a ty, Franciszko, uporządkujesz miejsce wokół niego, posadzisz bratki i malwy. – Dobrze, Józefie, ale jedźmy, jedźmy. Za dużo wspomnień wywołuje to miejsce. Eugenia będzie zaskoczona, ale na pewno zgodzi się na naszą propozycję, już delikatnie, bez napięcia w głosie odrzekła Franciszka. Posuwali się w milczeniu, senni i zaniepokojeni przyszłością. Wreszcie dojechali do szerokiej bramy, przed którą konie zatrzymały się. Eugenia zauważywszy przyjezdnych, natychmiast zjawiła się przy nich. – Jesteście. Spodziewałam się was, sama nie chcę tutaj pozostawać. Chodźcie do mieszkania, czujcie się, jak u siebie, ja tymczasem poczynię przygotowania do wyjazdu. Po kilku dniach załadowali parę niezbędnych sprzętów, pościel, ubrania, sporo weków z mięsem i przetworami, chleb, kilka doniczek z kwiatami. Dzieci Eugenii tłoczyły się na końcu wozu, okryte szerokim pledem. Wracali w milczeniu, niezdolni do myślenia. Na drodze mijały ich inne wozy załadowane różnorodnym dobytkiem. Nawet się wzajemnie nie pozdrawiali, tylko mimochodem skłaniali głowy. Po niemal półgodzinnej monotonnej jeździe zjawili się przed dworkiem. Teofila wybiegła im na przeciw, trzymając w rękach becik z Irenką. Tuliła ją do piersi, z jakimś dziwnym zapamiętaniem. Jej włosy pokryte kurzem były prawie niewidoczne, natomiast oczy, w gęstej popołudniowej poświacie, świeciły niczym latarnia morska. – Co tak długo! Bałam się, że coś się stało. Zaraz wam pomogę. Ach, witaj, Eugenio, witajcie dzieci, prędko zeskakujcie z wozu. Teofila uwijała się, znosiła rzeczy do sieni, rozkładała kanapki na stole, rozlewała herbatę do małych filiżanek, które wyjmowała z kredensu tylko w momentach szczególnie uroczystych. – Zapraszam wszystkich do stołu. Najpierw posiłek, późnie zabierzemy się za robotę. Wraz z blaskiem księżyca do siedzących przy stole dołączył Rogowski z sąsiadami. Wszyscy mieli stroskane miny. – No, co tam, wiem, że wojna, ale na razie jest spokój, odezwał się znad dymiącej filiżanki Józef. – Po kątach szepczą, że Ruscy mają nas zaatakować. Potajemnie dogadali się z Hitlerem, choć oficjalnie rozgłaszają, że przybędą, aby ratować Polskę przed jego fanatyzmem, z ognikiem złośliwej satysfakcji powiedział Rogowski. Zresztą, dopowiedział natychmiast, to było do przewidzenia. Sowieci od dawna coś knuli. Wczoraj widziałem, jak gromada młodzieńców rozklejała gdzie się dało plakaty z rysunkiem polskiego żołnierza i wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej oraz

Eugenia nie wiedziała, co ma powiedzieć. Spuściła jedynie oczy i ciężko oddychała. – Nie mam zupełnie sił na ucieczkę. Będę się modliła, abyśmy pozostali w domu i przetrwali tę straszną próbę. – Rób, jak chcesz. My, w razie potrzeby skryjemy się poza miasteczkiem. Sowieci nie będą przeczesywać całej okolicy. Przypuszczalnie będą mieli przygotowane listy tych, których mają zamiar wywieść. Uczynią to nocą bądź nad ranem. Oni na ogół wszystko robią w nocy. Taki to już ich podstępny sposób działania. – W Bogu cała nadzieja, szepnął któryś z sąsiadów, a Józef dopowiedział: – Nie martwmy się zawczasu. Zobaczymy, co przyniosą nadchodzące tygodnie. Pijcie herbatę. Franciszko, zadbaj o gości, choć, rozumiem, że jesteś niemal półżywa. Może nie za długo wojna się skończy! Niestety, nadzieje na krótką okupację legły w gruzach. Nagle bowiem pojawiły się w miasteczku niemieckie oddziały. Zaczęły się rozstrzeliwania, nagonki, przetrzymywania w areszcie. Miasteczko wyglądało, jak po niespodziewanym bombardowaniu. Ludzie zamykali się w domach, kryli po strychach i ziemiankach; wielu na noc uciekało do lasu. W środku letniego, słonecznego września, wczesnym rankiem dworek otoczył doskonale wyposażony, sprawiający imponujące wrażenie niemiecki pododdział. Wraz z ich przybyciem zapachniało pastą do zębów, powietrze stało się jakby czystsze. Bez zbędnych ceregieli, sprawnie zajęto wszystkie pomieszczenia, wyrzucając Józefa, Franciszkę i Irenkę do szopy, gdzie znajdowały się kury. Ale po dwóch tygodniach żołnierze raptem opuścili urządzony przez siebie sztab. Nikt nie wiedział dlaczego? Nikt nie rozumiał, skąd ten pośpiech. Franciszka wybiegając z drewutni zdołała tylko dostrzec, jak jeden z oficerów schował biały tobołek pod ławeczką w sieni. Bała się tam zajrzeć; w końcu jednak odważyła się i odkryła pakunek: połyskiwał w nim żółty flakonik perfum. Nie potrafiła odczytać umieszczonych na nim napisów. Domyśliła się wszelako, że był to drogi, wyjątkowo drogi podarunek. To, co się działo wydawało się dziwne, jakby nierzeczywiste. – Niemcy pomaszerowali na wschód, na pewno zaatakują Sowietów. – Co ty gadasz, denerwował się na kościelnego Rogowski. Oni zrobią zupełnie co innego. Razem rzucą się na nas, razem nas pogrzebią, pozdejmują w szkołach krzyże, zabronią modlitw i będą dążyć do zamknięcia kościołów. Zobaczysz! – Jeżeli tak, to będziemy modlili się w naszej świątyni noc i dzień. Lecz co miało się stać, to się i stało. Dwa dni po wyjeździe Niemców pojawili się Rosjanie. Józef przetarłszy ze zdumienia oczy dostrzegł, że jacyś ludzie w ubraniach przypominających

Ach, Panie! to nasze dzieci, Tam na północ – Panie, Panie! Takiż to los ich – wygnanie! I dasz ich wszystkich wygubić za młodu, I pokolenie nasze zatracisz do końca? –

Wygnanie

1188

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336

[


[

sowieckie mundury, z karabinami w rękach biegali po podwórzu, zaglądali do stodoły i chlewni, tratowali owoce leżące pod jabłonkami i gruszami. Jeden z żołnierzy, odurzony wódką, wpadł z impetem do stajni i próbował chwycić za szyję konia, ale uderzony kopytami padł jak rażony piorunem. Józef okrył się kocem, chwycił w pół Franciszkę, która już tuliła do piersi córeczkę, i wybiegł na zewnątrz. W tumulcie, wielkim rozgardiaszu, niemal ogłuszony krzykami i płaczem zdołał przedostać się do ogrodu, gdzie skrył się w kartofliskach. Franciszkę z dzieckiem przykrył całym swoim ciałem. Po jakimś czasie sowieci odjechali, pozostawiając za sobą zaduch i gnojny zapach. Józef zrozumiał, że Polskę zdradzono, że nie ma co liczyć na jakąkolwiek pomoc. Nie zostałem zmobilizowany; niemniej jednak muszę walczyć. Nie mogę przyglądać się, jak w ruinę popada moja Ojczyzna, rozważał. Na razie postanowił przyglądać się temu, co będzie się dziać. Rozpoczął pracę w fabryce włókienniczej, nie narażając się sowietom, którzy siłą wprowadzali terror i własne porządki. Pozamieniano nazwy ulic, wprowadzono w szkołach podstawowych naukę języka rosyjskiego i białoruskiego, ogłoszono czas okupacyjny i odtąd nie można było wychodzić z domów po zmroku. W Białymstoku rozebrano stary ratusz, umieszczając w tym miejscu pomniki Lenina i Stalina. Józef dowiedział się, że Rosjanie w znacznym pośpiechu budują bunkry w pobliżu Małkini i że zaczęły się pierwsze wywózki na Sybir. – Józefie, musisz uciekać z domu. Jutro w nocy sowieci mogą przyjść. Radzę, uciekaj. Rogowski z trudem wypowiadał te słowa. – Ja ze swoją rodziną bez wahania wyruszamy do Panerki. – W takim razie, podobnie zrobię. Zaraz zawołam Franciszkę, niech przygotuje się do wyjścia. Musimy również namówić Eugenię. Proszę, wspomnij jej o tym i ty! Błyskawicznie zakrzątali się wokół siebie, zabrali ze sobą latarkę, kawałek chleba, wodę, mleko i zniknęli w ciemności. Eugenia nie dała się namówić. Około trzeciej nad ranem sowieccy żołdacy zajechali przed dworek samochodami okrytymi zieloną plandeką. Eugenia zerwała się z łóżka, podbiegła do swoich dzieci; krzyknęła, aby schowały się pod łóżko, choć nie miało to żadnego sensu. – To chyba sen, powtarzała; chyba śnię. Co złego uczyniłam, że tak potwornie Bóg mnie doświadcza? Na obudzenie, ubranie dzieci, spakowanie się dano Eugenii niecałe pół godziny. Przemknęło jej przez myśl, by prosić o litość, błagać oprawców, ze względu na dzieci. Tymczasem oni nie zważali na nic. Zachowywali się, jak automaty; rozbijali sprzęty o ścianę dworku, wynosili co ładniejsze przedmioty; podobały im się szczególnie cynowe patery, kryształowe wazony i kieliszki. Ostrożnie, mimo widocznego wokoło pośpiechu, układali je w koszykach i ustawiali na podłodze oficerskiego auta. Eugenia zdołała spakować worek pośpiesznie zebranych rzeczy i przytuliwszy do siebie przestraszone do granic wytrzymałości dzieci, skulona stała w kącie sypialni. Po chwili wszyscy znajdowali się już w samochodzie, wraz z innymi osobami. Panował trudny do zniesienia zaduch, płacz, ciche stękanie i zawodzenie kobiet. Dojechali do pobliskiej stacji kolejowej, gdzie rozpoczęto zapełniać towarowe wagony. Do każdego z nich przydzielano po kilkanaście rodzin i dwóch uzbrojonych żołnierzy. Na środku poszczególnych wagonów stał żelazny piecyk, na bocznej ścianie wyrąbano dziurę, służącą za ubikację. W niektórych leżały stęchłe sienniki, podziurawione przez insekty i szczury. Eugenia z dziećmi znalazła się w ostatnim składzie pociągu, stłoczona z innymi zesłańcami w jeden podszyty bólem splot. Pragnęła właściwie tylko jednego: aby jej dzieci miały co jeść i czym oddychać. Przygarnęła je do siebie z ogromną czułością, przeczuwając, że być może widzi je po raz ostatni. Józef z Franciszką starali się za wszelką cenę dotrzeć do transportu, aby podać Eugenii trochę jedzenia. Udało im się przywiązać do spuszczonych przez małe zakratowane okno sznurków dosyć pokaźną paczkę, w której znajdował się chleb, woda w butelce, konfitury, mydło i woreczek z ziemią, którą Franciszka przywiozła z Sochoni. To na wszelki wypadek, gdyby droga powrotu okazała się niemożliwa. Eugenia zapewne powiesi sobie ten woreczek na szyi i będzie strzegła, jak najdroższego skarbu. Podobnie czyniło przecież wielu Polaków, zwłaszcza wtedy, gdy Ojczyzny zabrakło, w pośpiechu rozmyślała Franciszka. Miała nadzieję, że paczka trafi do Eugenii. Kiedy wreszcie pociąg zaplombowano i mógł zacząć sunąć, rozpoczęto śpiew „Pod Twoją obronę”. Krajobraz zmieniał się z godziny na godzinę, z dnia na dzień. Najpierw żółto-błękitne, pokryte zgoła artystycznym wzorem pola, później lasy, coraz gęstsze, ciemne, wreszcie bezkresny step i tajga. Więc tak to wygląda, w przygnębieniu zastanawiała się Eugenia. Jej ciało mimowolnie wypełniała pustka. Nie miała sił, aby pocieszać swoje maleństwa. Siedzieli stłoczeni, oniemiali, porażeni. Wiatr delikatnie owiewał ich twarze, jakby znajdowali się nad brzegiem wyśnionego w marzeniach Bałtyku, do którego przecież nigdy nie dotrą. ks. Jan Sochoń

Fragment przygotowywanej do druku powieści pt: Studnia.

Fot. Jan Ledóchowski

Gazeta literacka

1 91 9


WSPOMNIENIA

Marian Kisiel

O poezji Andrzeja K. Waśkiewicza

„Istnienie – w drugim” wiersz co się przyśnił pewnej pustej nocy – ciemny jak ona – już go zapomniałeś – jedna z nieznanych szans co chciał powiedzieć ten nieznany wiersz w imię jakiej całości nim wybrał najlepsze z możliwych rozwiązań Andrzej K. Waśkiewicz: Pełnia

I Teoria poezji, jaką głosił Andrzej K. Waśkiewicz, wywodziła się z idei Awangardy krakowskiej. Poeta nazwał ją „formulizmem”. Pisał w roku 1967: „Formulizm realizuje w poezji integrację. Jest całościowym i całościującym widzeniem świata. Odbudowuje wiarę w wartości zasadnicze. Jest skierowany przeciw dezintegracji i chaosowi. Jest poetyką synkretyczną. A więc także poezją scalającą. W miejsce destrukcji i rozpaczy wprowadza ideę integrującą. Jest próbą ocalenia całości i całkowitości świata” (MF 73). Konieczność „odbudowy wiary w wartości zasadnicze” brała się stąd, że posadami świata zatrząsnęły w wieku XX dwie straszliwe ideologie. Miały nieść postęp i cywilizować narody, okazały się ideologiami zbrodniczymi. Faszyzm i komunizm odwróciły porządek wartości. Chciały wyjałowić człowieka z jego etycznej i estetycznej treści, odpodmiotowić jego działania. To, co mogło być uwzniośleniem człowieka przez ideę „zmiany”, w estetyce faszystowskiej i komunistycznej stało się zmąceniem zbiorowego umysłu przez wulgarną retorykę. Ideologia w sposób likwidacyjny odrzucała starania podmiotu i jego indywidualną estetykę. Pojedynczy głos zastąpiła skandem zbiorowości. Jednostka była tu „zerem” i „bzdurą”, by przywołać Włodzimierza Majakowskiego. Waśkiewicz był dzieckiem II wojny. Obie ideologie (czarną i czerwoną) przeżył jako traumę dzieciństwa i młodości. Jego miasto, Warszawę, faszyści zamienili w stertę kamieni, ruinę; potem przyszło wspólne wszystkim doświadczenie wygnania i ucieczki, które tak chciało się zmienić na bezpieczne azylum. Niebawem Warszawę odbudowano rękami proletariatu, powszechne było pragnienie pokoju. Ale poeta już do Warszawy nie wrócił. Jeżeli zaufał ideologii lewicy, zwracając się w stronę Awangardy krakowskiej, to dlatego, że alternatywy nie widział. Powtórzył tu, by tak rzec, drogę Juliana Przybosia na początku Polski Odrodzonej. Chciał zobaczyć nową rzeczywistość jako ucieleśnienie jedenastej tezy o Feuerbachu. Tak to później wyraził: „Poezja – jako sposób istnienia. Nie narzędzie poznania rzeczywistości, ale sposób uczestniczenia w niej” (T, 4). O decyzji Przybosia pisał Edward Balcerzan: „Rozumowanie było proste: proletariat burzy zakrzepłe formy życia, awangardyzm «rozbija tworzydła» tradycjonalizmu (sformułowanie Peipera). Oba żywioły spełniają wyroki historii, służą postępowi. Oba dążą do porządku, dyscypliny, konstrukcji – przeobrażają tłum w kolektyw, naturę w dzieło sztuki, w utopię szczęśliwości powszechnej” (LJP, 21). Te słowa mogłyby tłumaczyć również wybór Andrzeja K. Waśkiewicza (oraz jego generacji). Napisał o sobie: „Nie da się ukryć, że to właśnie doświadczenia historyczne kształtowały światopogląd, którego te wiersze chcą być wyrazem; nie: zapisem, nie: relacją; chcą być wyrazem uczestnictwa w rzeczywistości, nie poprzez bezpośredni jej osąd, wartościowanie, interpretację – ale poprzez jej przekroczenie” (ZN, 4). Od debiutanckiego Wstępowania poczynając, Waśkiewicz miał trzech mistrzów poetyckich: Tadeusza Peipera (z jego konstrukcjonizmem), Juliana Przybosia (ze skondensowaniem wizji w obrębie wiersza jako tworu innowacyjnego) i Jana Brzękowskiego (z metarealizmem). Czwartym był Bolesław Leśmian (ze swoim symbolizmem egzystencjalnym). Te – odmienne przecież – poetyki wpłynęły na program własny Waśkiewicza, częściowo tylko dający się odczytać z wczesnego manifestu formulistycznego. W manifeście tym poeta zaznaczał, że „bohaterem lirycznym wierszy formulistycznych jest świadomość percypująca świat, który jest już wstępnie poprzez słowa, z których zbudowany będzie wiersz, wyinterpretowany. Praca poety polega więc na interpretacji słów, na tworzeniu z nich nowej — całościowej wizji świata. Metafora, formulistyczna definicja, zmierza do budowy

2200

formuł zamykających w sobie — będące zarówno wynikiem intelektualnej analizy, jak i momentalnego oglądu — przejawy otaczającego nas świata, ale dostępnego nam poprzez będące wynikiem jego interpretacji słowa. W konsekwencji zmierza do wiersza będącego całościową formułą świata, zamykającego w sobie całe bogactwo jego przejawów, sprowadzone do formuł słownych, definiujących zasadnicze nieprawidłowości” (MF 67-68). Andrzej K. Waśkiewicz przywoływał tu nie wprost największe osiągnięcie formacji awangardowej, które było także jego ideałem. Chodziło o przesunięcie poezji ze sfery emocji i momentalnego odczuwania w sferę intelektu i interpretacji rozumowej. Poezja ma albowiem charakter świadomościowy, jest tworzeniem na nowo, zmienia rzeczywistość znaczeń, podporządkowując je „systemowi dialektycznych napięć” (T, 4). Co należy uczynić, by sięgnąć tego ideału? „Zredukować elementy świata przedstawionego. Tak, aby żaden z nich nie miał stałego miejsca w systemie, ale by zdolny był – w każdorazowych użyciach – określać różne aspekty tej samej rzeczywistości” (T, 4). To – toutes proportions gardées – opowiedzenie się po stronie żądania Juliana Przybosia, by wiersz był tworem innowacyjnym. Interpretując takie wiersze, podpowiadał Andrzej K. Waśkiewicz (PU 16), czytelnik może wybrać, albo: 1. konsytuację (poeta nazywa ją „doopisem”, tj. „zbliżaniem się do rzeczy poprzez tworzenie sytuacji”), 2. ekwiwalentyzację znaczeń (to sformułowanie Tadeusza Peipera), 3. opis konstruktywny (czyli: odwzorowanie świata w języku pojęciowym), 4. redukcję (zwężenie metafory, ograniczenie pojęcia do rzeczy). W odbiorze poezji, nie można bowiem potykać się o jej formę. Waśkiewicz podsuwając jeden z czterech sposobów lektury, w istocie rzeczy zwracał uwagę na techniczną możliwość dotarcia do sensów poezji, która nie redukuje swojej istoty do prostych chwytów retorycznych, nie wikła się w kinetykę emocji, lecz wnika głęboko w świadomość podmiotu poznającego. O jakie sensy chodzi? „Istnienie – w drugim. Dwoistość tej relacji. Erotyka – jako metafizyka. Poezja, która chce nie tyle opisać świat, ile zdefiniować sposób, w jaki w nim istniejemy. Nazwać to, co przed- czy poza- racjonalne, wymykające się definicjom Być może ta ciemność jest tym, co w naszym istnieniu jest jedynie ważne. Zupełne.” (T, 4). Uczestnictwo w rzeczywistości (ZN, 4; T, 4) prowadziło poetę do odkrycia siebie w innym (T, 4). Ale także do tego, co Rudolf Otto nazwał Kreaturgefühl, tj. „uczuciem zależności stworzenia”, i co definiował jako „uczucie stworzenia, które pogrążone jest we własnej nicości i przemijaniu wobec tego, co jest ponad wszelkim stworzeniem” (Ś, 36). Mówiąc inaczej: uczestnictwo w świecie zawsze ma charakter personalny, jest odbiciem w obecności Innego, i – zarazem – jest zależne od tego, „co jest ponad wszelkim stworzeniem”. Rzeczywistość historyczna przemienia się z intymną i metafizyczną; wszystkie są uzależnione od siebie. „Ja” w „historii” i „ja” wobec „ja”, nie mogą siebie wytłumaczyć, jeśli odebrać im to, co „wymyka się definicjom” i jest „zupełne” (T, 4). Mowa o Demiurgu. Nie mamy podstaw, by twierdzić, że program ten odnosi się wyłącznie do którejś z późniejszych faz poezji autora Tożsamości. Raczej jest odwrotnie: określa on całość jego poetyckiego doświadczenia.

II Dla Andrzeja K. Waśkiewicza poezja była konstruowaniem – dostępnemu naszemu doświadczeniu – obrazu świata i rekonstruowaniem pamięci (biografii, przeżycia) jednostki w akcie mowy. Wprawdzie każda poezja wypowiada swoje doświadczenie w formach języka, lecz nie każda czyni z nich „instrument” szczególnego uprzywilejowania. Waśkiewicz, wybitny interpretator awangardowego dziedzictwa futurystów i „zwrotniczan”, doskonale wiedział, że wierszem nie rządzi momentalna, nagła i bezosobowa siła natchnienia, lecz siła wyobraźni i rozumu. I jakkolwiek poeta może, a nawet powinien, ulegać czarowi „marzenia”, to jednak jego podstawową powinnością w trakcie tworzenia jest dyscyplinowanie języka, „rygor”. Wiersz potrzebuje wyraźnego uprzywilejowania w przestrzeni komunikacyjnej. Poeta zakorzeniał go więc pośród znaków

konkretnej biografii (własnej, pokolenia biologicznego, a nie – kulturowego), tworzył dla niego kontekst sytuacyjny, bez którego wiersz mógłby wprawdzie istnieć, lecz byłby odarty z własnej podmiotowości. Ta zaś jest najważniejsza, albowiem Waśkiewicz jest poetą przemijania, eschatologicznym i metafizycznym. Zobaczyć życie w obliczu śmierci (lub jej form: snu, letargu czy wspomnienia), to doświadczyć metafizycznego olśnienia. We wczesnym wierszu Rdzewienie czytamy: kogo umieszczę w krajobrazie dłoni umarły jaki zasiany urośnie który wypowie rdzewienie osobne Pytanie o przemijanie („rdzewienie” właśnie) łączył Waśkiewicz z innym, dalece może ważniejszym, mianowicie z pytaniem o „przestrzeń po człowieku”. Taki tytuł dał poeta swojemu czwartemu tomikowi wierszy. Zapowiadał go już jednak poematem Strefy, gdzie znalazła się ta ważna sekwencja: po liściu po ptaku po drzewie ta wyrwa i po człowieku jest ciche powietrze to miejsce milczy bo każdy dźwięk nazwy obudzić może rozstrzelane echo i staną wtedy przede mną umarli i będą mówić że kamień przemówi bo ta strefa jest we mnie a obok jest ogród i płomień róży inny bardzo pożar Anaforyczne „po”, rytmicznie odmierzające czas przemijania natury i człowieka, wybija także inną – nagłosową – semantykę: „płomienia” i „pożaru”. Przemijanie ma więc u Waśkiewicza konkretny czas: zaczyna się od II wojny („bo ta strefa jest we mnie”). Przez całą późniejszą twórczość będzie ono złączone z metaforyką „ruin” i „Miasta”, symbolicznie nie nazywanego Warszawą, lecz odwołującego się do idei πόλις (polis). A także ze stałą, przemienną obecnością „snu” i „jawy”, „nagiego / bezsennego oka” (Sekwencje). W Odwróconych przepaściach poeta przywołał Przybosiowy obraz z wiersza Z Tatr. Ze wspomnienia, introspekcji uczynił figurę odrodzenia. To, co było, i co poniekąd „nie żyje” (bo tego już nie ma), siłą introspekcji (snu, wizji), staje się na nowo w ocalającej pamięci. Jest wydobywaniem „z przepaści” (ponieważ jest ona „odwrócona”, nie spadamy w „przepaść”, więc – w śmierć, lecz wydobywamy się z niej – stwarzamy życie na nowo). Dlatego czytamy w Świadectwie: świat udosławnia śnione tym ściślej wypełnia sny poetów im jak sądzą bardziej do jawy niepodobne Przeświadczenie, że „świat udosławnia śnione” towarzyszyło poecie od początku. „Udosłownienie” ma tu dwojaki co najmniej sens. Więc, najpierw, 1. że „śnione” staje się w świecie realnym dosłownie istniejące, ale też 2. że dzieje się tak tylko dzięki słowom. Przytwierdzenie „snu” do „jawy” możliwe jest za sprawą poezji, jej magicznej siły urzeczywistnienia. Ostatecznie – prawdopodobnie – są to dwie najważniejsze, nierozstrzygnięte postaci bytu, które nas określają, wiążą i więżą. Najwyraźniej może zostało to pokazane w Młocie, jednym z najważniejszych poematów Waśkiewicza. W perspektywę Leśmianowskiej Dziewczyny, zostało wpisane doświadczenie prywatności na tle drugiej połówki XX wieku. Silnie interioryzowana przestrzeń kresu, końca, zagłady, upadku, śmierci staje się tu pretekstem do wyartykułowania programu egzystencjalnej „zgrozy nagłych cisz”. Poeta napisał: to już się nie powtórzy: po latach doświadczeń porzuconych nadziej (które zapomniałeś) nocy krótkich jak mgnienie i nagłych poranków jak darowana szansa nic nic trwające wielkie nic

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336

[


POEZJA

Andrzej K. Waśkiewicz epizod

krzew gorejący

(25 XII 1989)

*

ani prawda ani kłamstwo po prostu ciemne w ciemnościach nierozstrzygalne sprawy

*

na przykład żarnowiec płonący na wzgórzu w ciszy tak nagłej jakby się otwarła w środku otwartej rany

świat wraca do normy znów pilnie pracują budowniczowie ruin wznoszą krystaliczne konstrukcje nocą śni się upadający w przestrzelonym płaszczu krew wsiąkająca w ziemię ciemne światło martwego języka

jej brzegi zwierały się i rozwierały żółte kwiaty płonące wraz ze światem

*

i biegnący prosto w kamerę w rozbłyskach w wizgocie kul w blasku płonących gmachów

*

śnią się słowa które – już martwy – mówił prosto w kamerę (nie wiedząc że jest martwy) dłoń zaciśnięta na dłoni kobiety słowa którymi – już martwi – wprawiali w ruch dźwięczące drobiny powietrza trony i moce martwe światło martwego języka

pod otwartym wszechwybaczającym okiem błękitu VI 88, I 89

*** to się powiększa: obszary niewiedzy książki których nie przeczytasz zdarzenia w których mógłbyś odmówić udziału podróże z których mógłbyś zrezygnować ruiny których mógłbyś się wyrzec wieczór kolejny kolejnego roku jak jeszcze jeden niepotrzebny wiersz albo jak komunikat o przerwaniu głodówki lokalnych przymrozkach zawieszeniu strajku

*

krew wsiąkła w ziemię gmachy odbudowano przestrzelony płaszcz w tej – jakże długiej – ostatniej sekwencji zdaje się pusty

wiosna się spóźnia jak każda nadzieja doświadczenie mówi że przyjdzie ale nie wierzysz już doświadczeniu tyle spraw błąka się teraz samotnie i tylko zmęczenie nadciąga – ogromne – jak poblask po łunie

1990-1991

AKW

Ur. 22 czerwca 1941 w Warszawie, zm. 11 lipca 2012 w Gdańsku.

[

Wychodząc z wojny, Miasta, lecz nie przezwyciężając traumy ruin (bo przed nią uciec się nie da), Andrzej K. Waśkiewicz stara się doświadczenie powszechne (i swoje) uczynić przedmiotem refleksji podstawowej. Nieodwołującej się do pustych gestów, retorycznych wystąpień, martwych symboli. O tej stronie jego poezji pięknie (i nadzwyczaj trafnie) napisał Leszek Żuliński następujące słowa: „zatrzymuję w pamięci taki jej obraz: wyłaniający się z gruzów wojny chłopiec idzie ku nam, jest coraz bliżej, przenika świat rzeczy i kroczy ku jasnemu bezkresowi uniwersum. Ta droga do poczucia metafizyczności jest u Waśkiewicza (…) czytelna. Pasjonuje go fenomenologiczny byt rzeczy i uniwersalistyczny wymiar Losu. Oraz złudzenie Czasu” (HZ, 73). „Fenomenologiczny byt rzeczy” przywołuje na pamięć formę poezji. „Uniwersalistyczny wymiar losu” odnosi się do filozofii istnienia. „Złudzenie Czasu” jest maską codzienności.

III Andrzej K. Waśkiewicz wychodził od poetyki neoklasycystycznej, esencjalnej. Bliższy mu był – w formułach sygnacji – Stanisław Swen Czachorowski niż Zbigniew Herbert (któremu notabene dedykował jeden z wczesnych wierszy). Dochodzenie do słowa (jego istotności); związanie go ze światem dostępnym naszemu doświadczeniu, wyobrażeniu i zrozumieniu; urzeczowienie słowa, czyli przytwierdzenie go na stałe do konkretnej rzeczywistości (jakby muchę zamknąć w żywicy); a przy tym – otwarcie się na swoje lęki, które mogą stwarzać sytuację poetycką; i wreszcie: przeniesienie tego w przestrzeń poezji – było najważniejszym celem twórcy Suwerennego państwa obłoków. Analityczność klasycyzmu, do którego odwoływał się autor Dziedzictwa, brała się ze zrozumienia istotności elipsy jako środka wypowiedzi retorycznej. Elipsa jest jedną z najtrudniejszych figur słowa. Wyraża więcej niż mówi. Dzieje się w przestrzeni milczenia,

Gazeta literacka

domyślenia, sugestii, wnioskowania. Jest tym, czego w istocie nie ma. U Waśkiewicza właśnie to bycie-nie-bycie, określające może najdokładniej zawieszenie podmiotu między „snem” i „jawą” jest sygnaturą obecności. Poety, czyli tego, kto mówi. I człowieka, który jest podmiotem twórczym wysłowienia. Wypowiadając się w mowie skróconej, poeta odwołuje się do naszej wyobraźni, a także – co naturalne – do naszej wrażliwości. Ten, który milczy lub czeka na odpowiedź innego, zaprasza w ten sposób do włączenia go w nasz świat. W poematach Waśkiewicza zaproszenie to ma charakter nieustannego kołatania. Nie da się powtórzyć romantycznych poematów. Jeżeli zatem poeta tworzy wielkie formy liryczne, to dlatego, że zastępują one (mogą zastąpić) autobiograficzną opowieść. Tę samą ewolucję przeszły polskie narracje. Epika oblekła się w formę monologiczną, poemat egzystencjalny (nie: opisowy czy realistyczny) odkrył wielką potencję w słowie jako źródle niewysłowienia. W takiej formule ekspresji, gdzie słowo nie jest zwielokrotnione, lecz redukowane, pytanie o sens (Sens) musi naturalnie wiązać się z milczeniem. Andrzej K. Waśkiewicz, który notabene nie był człowiekiem wylewnym, gubiącym słowa w rozrzucie sensów, milczenie w poezji przejął od Norwida. To, co istotne, uniwersalne, miało u niego Norwidowy stygmat. Norwid, jak wiemy, był personalistą. Chrześcijaninem dosyć dziwnej progenitury, uwikłanym w sprawy społeczne i polityczne, uniwersalne (też się wadził z Bogiem, ale nie na romantyczny sposób) i zwykłe. W mowie eliptycznej upatrywał siły poezji. Chciał mianowicie zmusić czytelnika do pracy umysłowej. Nieroztropny, wierzył, że to mu się uda. W czasie debiutu Waśkiewicza młodzi poeci londyńscy dowodzili, że Norwid był jednym z pierwszy poetów nowoczesnego (europejskiego) wysłowienia. Zamykając w niedopowiedzeniach swoje wiersze, Waśkiewicz uniwersalizował doświadczenie swojego pokolenia. Generacje mają swój los. Są bohaterskie, są zwykłe, a czasami zupełnie nijakie pokolenia. Każda ma jednak swoje miejsce na ziemi.

Waśkiewicz, mówiąc o pokoleniu, stara się mówić o sobie. To, co uniwersalne, jest u niego intymne. Zbiorowość chce zamknąć w indywidualnym doświadczeniu. Dlaczego? Bo to, co uniwersalne, zawsze musi odnaleźć się w tym, co jednostkowe. I tak samo dotknie go złudzenie czasu. Jak w tym wierszu (S, 77): pomyśl – zaprawdę jesteś dzieckiem szczęścia dzieciństwo – pod bombami – lecz jednak przeżyłeś wszedłeś z płonącego miasta nie zginąłeś w kolumnach idących do obozu przeżyłeś wielką wędrówkę ludów głód i inne przypadłości kraju wstępującego z jednej w drugą ciemność i nawet nie masz na swe usprawiedliwienie poczuci wspólnoty nie potrafisz odnaleźć w tym wszystkim spraw naprawdę ważnych Marian Kisiel

Na Kątach, IX 2012, fragment większej całości W szkicu zastosowano skróty zamiast pełnego przypisu. Książki Andrzeja K. Waśkiewicza: HZ (Horyzont zdarzeń. Cztery poematy. Posłowiem opatrzył L. Żuliński. Zielona Góra 1999), MF (Modele i formuła. Szkice o młodej poezji lat sześćdziesiątych. Wrocław 1978), PU (Próba uzasadnienia. Zielona Góra 1970), S (Sekwencje i inne doświadczenia dawne i nowe. Toruń 2005), T (Tożsamość. Warszawa 1973), ZN (Zapis z nieobecności. Warszawa-Zielona Góra 1971). Inne książki: LJP (E. Balcerzan: Liryka Juliana Przybosia. Warszawa 1989), Ś (R. Otto: Świętość. Elementy irracjonalne w pojęciu bóstw i ich stosunek do elementów racjonalnych. Przeł. B. Kupis. Wrocław 1993). Liczby po skrócie odsyłają do odpowiedniej strony.

2 12 1

Fot. archiwum Tower Press

V 90


ESEJ

Andrzej C. Leszczyński

Okruchy (18)

Okruchy (18

Okruchy (18)

Okruchy (18)

Okruchy (18) Zwężenie Starość, pisze Tadeusz Konwicki (Nowy Świat i okolice), to negatyw dzieciństwa. Straszny, bo koniec na wyciągnięcie reki. Ale i wygodny z tego samego powodu. „Spostrzegłem, że zrobiła mi się dziura w zębach. Trzeba by pójść do dentysty. Ale czy warto. Już niedługo... Widzę w sklepie piękny płaszcz przeciwdeszczowy. Może kupić. Nie warto. Już niedługo... Strasznie mną poniewierają tu i ówdzie. Lecę na łeb na giełdach literackich. Dobrze byłoby się powiesić pod mostem Poniatowskiego. Ale czy nie szkoda fatygi. Już niedługo...”. I tak dalej. Bywa, że coś podobnego plącze mi się po głowie. Buty, które kupuję: chyba następne nie będą już potrzebne. Kurtka na zimę, nowe filiżanki, okulary przeciwsłoneczne, ręcznik kąpielowy – to samo. Nożyki do golenia, żarówki jeszcze nieraz trzeba będzie dokupić. Ale odkurzacza na pewno nie. Wizytówek też powinno wystarczyć. Kilka litrów nalewki wiśniowej, prawie tyle samo śliwowicy własnej roboty, kto to wypije, skoro możliwości już nie te, co kiedyś. Mój czas przyszły niedokonany – co jeszcze się w nim zdarzy, dokona? Superszybki ekspres do Warszawy niby za dwa, może trzy lata, ale mało kto w to wierzy. Zabudowana Wyspa Spichrzów, tu nikt nie próbuje nawet określać terminu. Olimpiada w Rio de Janeiro. Narciarskie mistrzostwa świata w Zakopanem, może w 2019 roku. Zobaczę? Pojadę? „Wyborcza” opisuje społeczne detale Polski w 2067 roku; rozsądniejszy wydaje mi się pewien filozof, który żegnał się ze swoimi studentami do przyszłego tygodnia dodając każdorazowo: oczywiście, o ile świat będzie jeszcze istniał. Może lepiej nie czytać wszystkich tych zapowiedzi, nie wiedzieć, co kiedy ma się zdarzyć? Ks. Wacław Oszajca: „Zaczynam zauważać, że wiele rzeczy będzie się działo, kiedy ja już umrę. Cień drzewa zasadzonego w naszym ogrodzie już nie jest dla mnie”. Tak, coraz mniej czasu, który zresztą biegnie coraz szybciej, zabiera ze sobą, coraz bardziej oddalając od pozostawianej gdzieś za plecami rzeczywistości. Jerzy Pilch (Bezpowrotnie utracona leworęczność): „Mam ciągłe poczucie wielkiego odpływu rzeczywistości. Odpływu rozmów, odpływu widoków, odpływu świata”. Świat odpływa, czas upływa, nie ma w tym widać aż takiego nieszczęścia, skoro dzisiejszy człowiek sam, z własnej woli, wspomaga te odpływy i upływy izolując się od wszystkiego, co realne. Krzysztof Rutkowski (Smak jedzonej księgi): „Czas zbuntował się, schwycił znaczną część mieszkańców planety za gardło, a uszy zatkał słuchawkami”. Przyspieszanie czasu. Próbuje to wyjaśnić Douwe Draaisma (Dlaczego życie płynie szybciej, gdy się starzejemy), przywołuje wiele barwnych opinii i metafor. Na przykład Paul Janet twierdził, że dany okres życia jest zawsze proporcjonalny do jego całości. Dla dziesięciolatka jeden rok to jedna dziesiąta jego życia, dla pięćdziesięciolatka – już tylko jedna pięćdziesiąta. Zdaniem Marcela Prousta czas płynie niemiłosiernie wolno, gdy czeka się na coś upragnionego; na starość niewiele jest takich rzeczy, dlatego szybciutko znikają rok po roku. Klepsydra – po grecku słowo to oznacza „złodziejkę wody”, dopiero później zaczęto wypełniać ją piaskiem, rychło stała się złodziejką czasu, czyli życia. Pisze o klepsydrze Draaisma: „Ziarnka piasku w klepsydrach ocierają się o siebie, wygładzając się wzajemnie, aż w końcu przesypują się z jednej do drugiej części niemal bez tarcia, spiłowując coraz bardziej szkło w miejscu przewężenia. Im starsza klepsydra, tym szybciej przesypuje się piasek”. Coraz więcej nocy, coraz mniej dni – to znów Konwicki, tym razem w Kalendarzu i klepsydrze. Odchodzenie – odchodzenie w ścisłym sensie, a nie tylko odejście na moment – to poczucie, że coś się nieodwracalnie kończy, rozpada, przesypuje, wycieka. Pustoszeje wokół to, co jeszcze niedawno było wypełnione. Coś umiera, choć niby żyje się nadal. Stanisław Dygat, wspomina Tadeusz Konwicki, urządził przyjęcie dla przyjaciół w związku z zakończeniem swego życia seksualnego. Kończy się wiele innych rzeczy – czynne uprawiania sportu, praca zawodowa, czytanie bez okularów, bujność i czerń włosów, mądrość, głupota, miłość, rodzicielstwo, twórczość, bezkarne zarywanie nocy, hulaszcza swawola. Tak, żyjąc tracimy życie. Jeżeli ktoś nie jest pieszczochem bogów i nie umrze młodo, coraz częściej zacznie uświadamiać sobie, że tego to już nie, że z tamtym koniec, że dziś już nie bardzo, że kiedyś to człowiek mógł. Punk-rockowcy z „The Vibrators” śpiewali: „Every day we die a little, darling”. Choć właściwie to nic pewnego z tym odpływem. Pani H., dziewięćdziesięcioletnia sąsiadka z naprzeciwka, od kilkunastu lat zapewnia mnie, że już niedługo, że jest zmęczona, ma dość i tylko czeka, że lada dzień, że chyba właśnie dzisiaj. Mówi, a nie odpływa, przeciwnie, siada i pyta czy nie nalałbym jej kieliszka wódki, bo zdenerwowali ją posłowie w telewizji. Wiem, że zaraz poprosi o drugi. Mój wynik z badań okresowych: „Serce radiologicznie w normie wieku”. W normie wieku? Zdrowy jak na swoje lata? Brzmi to prawie tak samo, jak demokracja, tyle że socjalistyczna. Prof. Mirosław Dłużniewski (kardiolog) mówi, że dla podeszłego wieku

2222

stosuje się określenie „homeostenoza” („stenoza” – zwężenie). Osoba może funkcjonować normalnie i nie zauważa tego, że droga, którą idzie, robi się coraz węższa. Zauważy to dopiero wtedy, gdy na przykład przewróci się po raz pierwszy; potem już jak w dominie, wszystko zacznie się sypać. Michel Piccoli mówił w wywiadzie, że źródłem szczęścia oraz dumy jest dla niego to, że w wieku sześćdziesięciu czterech lat został ojcem dwojga dzieci, traktuje to jako świadectwo młodości niezależnej od wieku metrykalnego. Zdaje mi się, że samo to wyznanie mówi o czymś przeciwnym, o nieubłaganym starzeniu się, którego świadomość można na chwilę przyćmić wspominając na przykład o swoich małych dzieciach. Byłem wtedy po czterdziestce i nie bez trudności przekraczałem conradowską smugę cienia. Z kilkuletnią Klementyną przemierzaliśmy jakieś kolejne gdańskie zaułki, gdy niewiele starszy ode mnie mężczyzna zagadnął ją, czy lubi takie spacerki z dziadkiem. – To mój tata, a nie dziadek! – krzyknęła rozłoszczona czując, że jest mi przykro. Rzeczywiście, nie czułem się wtedy najlepiej, podobnie jak kilkanaście lat później, kiedy po raz pierwszy ktoś ustąpił mi miejsca w tramwaju. Jeszcze dzisiaj, choć już przecież wypadałoby, nie zawsze potrafię pogodzić się z tą nieuchronnością. A jednocześnie nie potrafię zaakceptować idei tzw. medycyny antystarzeniowej i kultu młodości, jaki uprawia (w dzisiejszych czasach, zauważa Tadeusz Nyczek, siedemdziesiątka to tylko trochę więcej niż czterdziestka). Jan Tomkowski (Ostatnia miłość) zauważa, że o pierwszej miłości napisano mnóstwo utworów, a o ostatniej niewiele. „Ostatnia miłość może być darem i oczyszczeniem, choć bywa niekiedy tragedią i przekleństwem. Zawsze jest natomiast buntem przeciwko starości, przemijaniu i śmierci. Oczywiście buntem daremnym, ale jakże heroicznym”. Daremnym, owszem, ale czy heroicznym? Może raczej żałosnym w niektórych przejawach, chyba wiem coś o tym. Zygmunt Hübner modli się: nie daj Panie, abym na starość zapomniał o swej starości, jest to prośba mająca w pewnym momencie większą wagę od innych zanoszonych do niebios. Wielu autorów mówi o tym, mówią prawie tak samo. Antoni Słonimski: to nic dziwnego, że czasami człowiek czuje się staro; nieszczęście zaczyna się wtedy, gdy czuje się młodo. Julian Tuwim: starość nie jest taka straszna; straszne jest to, że będąc starym jest się wciąż jeszcze młodym. Oscar Wilde (w Portrecie Doriana Graya): dramat starości nie na tym polega, że człowiek się starzeje, ale na tym, że pozostaje młody. Jeden tylko Witold Gombrowicz twierdzi, że rozstał się z młodością radykalnie i raz na zawsze: młodość trwa do trzydziestki, potem od razu jest starość. „Należę do ludzi, którzy nigdy nie zaznali średniego wieku, smak starości poczułem od razu po rozstaniu się z młodością”. Średni, a nawet dojrzały wiek ceni sobie za to Krzysztof Krauze, reżyser. Jego zdaniem do pięćdziesiątego roku życia jest jakaś gwarancja; po pięćdziesiątce się kończy. „[...] dopada cię dzikie zwierzę starości. Musisz z tym walczyć, albo ty, albo ono. Musisz ćwiczyć, powiększać przestrzeń mózgu, musisz się poruszać...”. Znacznie lżej widzi to Anna Przedpełska-Trzeciakowska, zamiast walki proponuje humor. „Przede wszystkim trzeba się z własnej niedołężności śmiać, wyśmiać ją do końca. Jak najwięcej poczucia humoru, oto jest ratunek dla starców”. Jan Tomkowski wspomina o Śmierci w Wenecji Tomasza Manna. Kiedy czytałem tę nowelę po raz pierwszy mając dwadzieścia kilka lat, wszystko, co potrafiłem w niej znaleźć – nieplanowana wyprawa starego pisarza do Wenecji, potem do Lido, zachwyt czternastoletnim Tadziem, to, co działo się potem (czernienie włosów i wąsów) aż do śmierci na plaży – było trudnym do zrozumienia i przyjęcia pasmem dziwactw niemieckiego mieszczucha. Dzisiaj zwracam uwagę na coś zupełnie innego: przecież stary Aschenbach miał ledwie pięćdziesiąt parę lat! Dziś myślę raczej o sobie niż o postaci literackiej. Myślałem o sobie także podczas lektury Dziewczynki z hotelu Excelsior Eustachego Rylskiego. Bardziej od noweli zajmuje Tomkowskiego film Luchina Viscontiego pod tym samym tytułem (1970, Gustawa Aschenbacha grał Dirk Bogarde). Mnie od razu przychodzi do głowy film Między słowami Sofii Coppoli. Dobrze wiem, co Scarlett Johansson i Bill Murray powiedzieli sobie w ostatniej scenie. Więc – świadomość. Przyjęcie tego co konieczne, akceptacja. Lustro (tak, ten w lustrze to niestety ja) i przezwyciężenie chęci odwrócenia wzroku. Artur Międzyrzecki zanotował (czerwiec 1991 rok): „Śmierć zaczyna się wtedy, kiedy zaczynasz nie podobać się samemu sobie” (podkr. autora). Czesław Miłosz (Też lubiłem): „Ja też lubiłem kiedyś patrzeć w lustra,/ Aż sam przekonałem się, co znaczy odchodzić [...]”. Eugène Guillevic: „Nie wystarczy/ Starzeć się// Trzeba/ Wiedzieć i sobie mówić,/ Że to jest starość.// Żyć w samowiedzy/ swego starzenia”. Sandor Márai (zapis 31. X. 1984 r.): „Umieranie zaczyna się wtedy, kiedy człowiek już nie uważa swojej śmierci za coś niemożliwego”. Miłosz: „I na nic protest./ Starzy ludzie już wiedzą, dlatego cichną”.

Starość jest przede wszystkim przypadłością ciała. Ciało jest materialne, a jednym z atrybutów materii jest czasowość. Jan Kott (Ja i ciało) porównuje starość do ostatniego antraktu. „Ciało powoli się uniezależnia i odchodzi. Wypadają zęby, nogi stają się naprzód nieposłuszne, a potem bezwolne, pęcherz wymyka się spod kontroli. [...] Nie wiem, czy to najlepsze słowo, ale na starość i ja i ciało stają się niemoralne”. O cielesności, o fizyczności egzystencjalnego doświadczenia starości pisze wielu poetów metafizycznych. Czesław Miłosz (Starzy): „Widok starych i brzydkich mężczyzn i kobiet, szczególnie tych staruch wlokących się o kiju. Zostały zdradzone przez swoje ciała, niegdyś piękne i taneczne, ale wewnątrz każdej pali się lampka świadomości, stąd zdziwienie: «- Więc to jestem ja? Ależ to nieprawda!»”. Helena Raszka (Żegnaj): „Jestem chora na starość./ Jestem młoda na życie./ Moje ciało nie kocha mnie,/ ja kocham ziemię,/ która rodzi ptaki i motyle./ Mój ból wyje we mnie,/ mój człowiek/ uśmiecha się do ciebie”. I jeszcze William B. Yeats (w przekładzie Czesława Miłosza): „Co z tym absurdem teraz począć mam -/ Serce, stroskane serce – z tą karykaturą, z moją starością? Tak jest przyczepiona/ Do mnie, jak ciężar do psiego ogona./ A nigdy bardziej namiętną i górną/ Nie żyłem wyobraźnią, nigdy wzrok i słuch/ Na niemożliwość bardziej nie czekały”. Wyobraźnia nie dawała spokoju samemu Miłoszowi, który, popijając whisky na jakimś lotnisku, widział nogi w minispódniczkach, w powiewnych tkaninach, widział tyłki i uda; i na niewiele mogła przydać się wtedy udzielona sobie reprymenda: „Stary lubieżny dziadu, pora tobie do grobu, nie na gry i zabawy/ młodości”. Dopiero później, u schyłku życia, ciało rozstrzyga o wszystkim. „Skończone budzenie się rano/ ze stojącą pytą/ która prowadzi i wskazuje drogę” (Późna starość). W „gerontologicznym” numerze „Więzi” o starości piszą socjolog, lekarz psychiatra; mówią o niej – jako o własnym doświadczeniu – ludzie starzy. Mądre, wyważone teksty i wypowiedzi; czytam je z niejakim przymusem, mało krzepiąca lektura. Eufemizmy takie jak „jesień życia”, „trzeci wiek” czy „seniorzy” kryją czas wyznaczany przez zegary cierpienia – choroby, społeczną marginalizację, niewielkie szanse uzyskania pracy, jeszcze mniejsze – kredytu bankowego. Bywa, że ratunkiem przed wykluczeniem staje się rozpaczliwe, często tandetne w wyrazie naśladowanie „młodych”. Trzeba dodać, że marginalizacji tego rodzaju podlega coraz większy odsetek ludności: już co dziesiąty człowiek na świecie, i co piąty w Europie przekroczył sześćdziesiątkę (w Polsce to 17% populacji). Przykre, że początki odstawiania na boczny tor ludzi starych widoczne są już w grecko – rzymskim antyku: starość jest przekleństwem bogów (wiecznie młodych). Augustyn Aureliusz starzejące się, brzydnące ciało uważał za symbol grzechu, przemijania będącego następstwem utraty Raju. Inaczej w Chinach, gdzie zdanie „Jaka Pani stara” jest wciąż największym komplementem, jakim można obdarzyć kobietę. Na Zachodzie triumfuje melanż społecznego darwinizmu i utylitaryzmu; tysiące nursing homes chronią zdrowe społeczeństwo przed niedołężnymi starcami. W tzw. otwartym społeczeństwie pełnią praw cieszą się wszyscy z dwoma wyjątkami – przestępców i starców.

Wielkie, stare, zasmucone zwierzę Jarosław Iwaszkiewicz próbuje się usprawiedliwić pisząc w 1945 roku (Sprawy osobiste), że bardziej od reformy rolnej interesuje go wciąż jeszcze miłość: „[...] Cóż ja mam robić, że na starość/ Czuję się tak jakby w młodości?”. Na starość, akurat! Prawdziwa starość dopiero przed nim, będzie żył jeszcze trzydzieści pięć lat, ale niewykluczone że już wtedy, przekroczywszy właśnie pięćdziesiątkę, mógł spojrzeć na to, co minęło. Wcześniej młodość nie stanowi przedmiotu uwagi, pozostaje niezauważana, nieobecna; można odnieść wrażenie, że człowiek najbardziej stary jest wtedy, gdy pozostając młodym nie jest jeszcze samoświadomy, nie jest bytem „dla siebie”. Michał Paweł Markowski (Wielkie, pobrudzone, zachwycone zwierzę) mocniej i jak gdyby przeciwstawnie to ujmuje. Jego zdaniem Iwaszkiewicz nigdy nie był młody. Nie o brak stosunku do minionego życia (młodości) tu chodzi, ale o trwałą nieobecność samego tego życia – o brak realnego, a nie tylko wyobrażonego uczestniczenia w nim, pełnego akceptacji zanurzenia się w potoku zdarzeń, jakie przynosi. „Wieczna starość Iwaszkiewicza polegała na tym, że nieustannie rozmijał się z życiem i życie się z nim rozmijało, to natężając jego pragnienia, to gasząc. Iwaszkiewicz nigdy nie żył, nigdy się w życiu nie umościł. Lecz tylko do życia się rwał lub z niego usuwał, pozostając zwykle poza nim. [...] Iwaszkiewicz nie żyje, ale pragnie żyć. Doświadcza życia najmocniej wtedy, gdy mu ono ucieka albo nie zwraca na niego uwagi”. Chyba Henryk Grynberg napisał o kimś (może o sobie?), że próbował żyć, ale nic z tego nie wyszło, więc został pisarzem. „... i ja na tym leżę/ Jak wielkie, pobrudzone, zachwycone zwierzę”, fragment pięknego wiersza (*** Kwiaty, owoce, liście...), który Michał Paweł Markowski uczynił tytułem swego szkicu. Chyba jednak więcej smutku i starczej rezygnacji w tym leżącym zwierzęciu niż zachwytu. Od pewnego momentu – a może zawsze tak było, jak chce Markowski – życie jest dla Iwaszkiewicza wyłącznie czymś, co ucieka, wymyka się. Przemijanie jest piekłem, notuje w Dzienniku; coraz mniej może się zdarzyć, nic już się nie zdarzy. „Nie zakochasz się, nie zobaczysz po raz pierwszy wydrukowanego twojego wiersza, już nigdy nie posłyszysz pierwszego płaczu twojego nowo narodzonego dziecka”. Nowo narodzone dziecko, to już dorosła kobieta. „Dzisiaj, całując Marysię w czoło, zobaczyłem mnóstwo białych nitek w jej włosach. Jakie powinno być uczucie ojca, kiedy zobaczy, że jego dziecko się starzeje?”. Nie mówi jakie było jego uczucie, czy w ogóle było jakiekolwiek, czy żył w tej jednej choćby chwili, doznawał czegoś prawdziwego. Zastanawia się, jakie powinno być.

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336

[


[

Znaczenie słów Starość to nie tylko biologiczna przypadłość jednostek, starzeją się także języki, którymi ludzie oznaczają i wyrażają rzeczywistość. Przemija językowa postać świata, czyli sam świat. Język –

w przeciwieństwie do konwencjonalnych skamielin typu esperanto – żyje, a życie języka to z jednej strony młodzieńcze przygody i poszukiwania wyrazu, z drugiej takie życiowe przypadłości, jak starcza skleroza, czyli zanik poczuć znaczeniowych. Niektóre słowa albo już nic dzisiaj nie znaczą, albo znaczą coś innego niż znaczyły w swoim pierwobrzmieniu. Na czym ta inność polega, jak dzisiaj starzeje się język – trudno myśleć o tym bez smętnej zadumy. We mnie coraz większą zadumę budzą odwracające się relacje władzy. Poseł. N iby posłaniec elektoratu (demokracja pośrednia), ktoś w rodzaju listonosza. Natychmiast wyrasta ponad swych zleceniodawców nabytymi prawami (immunitet, darmowe przeloty itp.), zarobkami, pysznym poczuciem władzy, bywa, że skrywanym dotąd chamstwem. W PRL-u funkcjonowało powiedzenie: oto lud pracujący miast i wsi pije koniak ustami swych przedstawicieli. Dziś nikt nawet nie sili się na podobne dowcipy. Idea reprezentacji politycznej straciła jakikolwiek sens. Joseph Schumpeter twierdzi, że władza ludu, gdyby spojrzeć na to realistycznie, oznacza jedynie przyzwolenie na rządy partyjnych elit, które tym ludem („zasobami ludzkimi”) zarządzają. Francuskie èlite mówi o ludziach wyróżniających się pod jakimś względem; pod jakim względem wyróżniają się dziś elity polityczne, szkoda mówić. Minister (od: minor – nieznaczny, niewyraźny; minus – goły) to, zgodnie z nazwą, sługa społeczności, w imieniu i dla której wykonuje swe urzędnicze obowiązki. Premier, pierwszy sługa. Jednak cechują się raczej nonszalancją i poczuciem bezkarności niż posłuszeństwem, jakie przystoi sługom. Nie wydają się też szczególnie zatroskani jakością swych służebnych wobec zatrudniającego ich pana (społeczeństwa) poczynań. Starają się robić wrażenie zatroskanych tylko przez kilka tygodni co cztery, co pięć lat. Jak Nicolas Sarkozy, który podczas spotkania z wyborcami schował w panice do kieszeni drogocenny zegarek, by nie zakłócał obrazu prezydenta służącego zwykłym obywatelom. Krystian Lupa widzi na tzw. scenie politycznej pornograficzny spektakl, podczas którego ujawnia się rosnąca wciąż, chorobliwa żądza władzy polityków, kamuflowana w coraz bardziej infantylny sposób. Kapłan. Kapłaństwo powszechne (cecha każdego ochrzczonego, uświęconego łaską wylanego nań Ducha Bożego) jest, teologicznie rzecz biorąc, nieporównanie ważniejsze od kapłaństwa sakramentalnego, urzędowego. To drugie – podobnie jak w przypadku ministra – ma charakter służebny. Zdaniem Karla Rahnera kapłaństwo sakramentalne przypomina „sytuację urzędników

w klubie zawodowych szachistów: poszczególni szachiści mogą nie dostrzegać, jak ci urzędnicy spełniają swoje funkcje. Ale ich funkcje służą ostatecznie tylko jednemu celowi: żeby szachistom zapewnić najlepsze warunki do gry”. Jacques Maritain trafnie określa przedstawicieli kleru mianem personelu kościelnego. Jednak liberie noszone przez ten personel bardziej przypominają szaty cesarskie niż strój roboczy. Słychać też ton zgoła odmienny od tego, jaki przystoi personelowi. Nie zmienia tego odczucia obmywanie przez papieży nóg nędzarzom w Wielki Czwartek. Kościół. Jak wiadomo, słowo to można pojmować wielorako – jako mistyczne ciało Chrystusa, jako depozyt wiary, jako wspólnotę wierzących; także jako hierarchię, instytucję, wreszcie budynek. Widać też od razu, że powyższa kolejność jest zbieżna z rangą teologiczną: najważniejszy jest sens duchowy (wertykalny), mniej znaczą horyzontalne struktury, o budynku nie ma co nawet mówić. Podkreśla to II Sobór Watykański w konstytucji Lumen Gentium, gdzie – to opinia prof. Stefana Świeżawskiego – wspólnotowość wypiera podział na kler i laikat, służebność przezwycięża dążenie do władzy, zaś otwartość zapobiega nieszczęsnej tendencji wykluczającej. W Ewangelii św. Mateusza (tylko tam pojawia się dwa razy słowo „kościół”) mowa jest o wspólnocie wiernych („ekklesia”). Bóg – zauważył przytomnie pewien protestancki pastor – stworzył ludzi na swoje podobieństwo, więc im ufa. Kiedy jednak wierni w wielu krajach chcą trzymać się tego ewangelicznego rozumienia (Kościół to my. Wir sind Kirche. Nous sommes aussi l`Eglise. We are a Church), napotykają od razu na reprymendę ze strony zagrożonego w swych prawach personelu – instytucji i hierarchii – który najwyraźniej wiernym nie ufa. Utracili tamto podobieństwo? Tylko personel je zachował? (Ks. Tomáš Halik: dzieje Kościoła pokazują, że każdy, kto próbował traktować Ewangelię poważnie, napotykał przeszkody). Widać też trudną do uzasadnienia troskę o to, co najmniej ważne – o budynek, jego wielkość i wystrój. Nie chodzi mi nawet o same te odwracające się relacje władzy, o to, że niższe czyni się wyższym. Może to lepiej, gdy decyzje leżą w rękach ludzi szczególnie do tego predestynowanych czy choćby chętnych do decydowania? Chodzi mi wyłącznie o język, o jego prawdomówność. Jej brak oznacza brak języka w ogóle. To znaczy: brak wszystkiego. Andrzej C. Leszczyński

Ryc. Basha Maryanska

Gazeta literacka

2 32 3

ESEJ

Niektórzy teologowie żartują, że Pan Bóg na starość złagodniał. Jarosław Iwaszkiewicz nie złagodniał, jego starość nie była starością Georgesa, bohatera Miłości Michaela Hanekego (Złota Palma w Cannes). Pisze że pozostała mu już tylko oschłość serca i bezsilna złośliwość: „Odgryzam się jak pies”. Odgryza się swoim bardzo odległym bliskim („jak bardzo ich nie znam, nie mam pojęcia o przeżyciach i myślach najbliższej mi istoty”). Niewyobrażalnie trudna jest dla starego Iwaszkiewicza współobecność przy meblu symbolizującym przecież domową wspólnotę, przy stole: siedzą przy nim „Trzy stare i zdziczałe kobiety, których widzenie świata jest zupełnie nienormalne”. (Pisał o podobnych relacjach Immanuel Kant: „Sie können einander nicht leiden, aber sie können auch von einander nicht lassen” – nie znoszą się, ale nie mogą obyć się bez siebie). Żal, poczucie krzywdy. „Żona mnie zdradziła, przyjaciel mnie zawiódł, dzieci mnie opuściły – zostały mi tylko psy”. Rzeczywiście, śmierć Tropka i Medorka poruszy go bardziej niż śmierć wielu znajomych i przyjaciół, ich odejście podkopuje, jak to określa, całe jego bytowanie. Żona, zwrócona coraz bardziej ku sobie i zdradzająca go z Panem Bogiem, córki oddalone i zimne jak herbata, którą zrobiła mu jedna z nich. Bywa że dostrzega w sobie egoizm, ale tylko przez chwilę. Wystarczy jakiś serdeczny list, by odrzucić tę nieprzychylną możliwość: „Może ja rzeczywiście jestem dobry człowiek? Muszę spytać dla pewności Waldorffa”. Umiera 2 marca 1980 roku, ostatni zapis opatrzony jest datą 10 lutego. Wkleja tam laurki z „Trybuny Ludu”, o Gierku pisze „pan Edward”, ma świadomość instrumentalnego wykorzystywania go przez partyjne władze („jestem tylko potrzebny im doraźnie, w kombinacjach politycznych”). Mimo bolesnych przeżyć pisze wciąż składne teksty, martwi go nawet taki warsztatowy automatyzm. Jest znudzony światem, sobą, myśli o zbliżającym się końcu („Bezsenne noce są jakieś dziwne. Poświęcone myślom o śmierci i o tym, że to już zaraz zrobi się ten krok”). Niepokoi go przypuszczenie, że po śmierci można wciąż jeszcze coś odczuwać, myśleć. Słucha śpiewu sędziwej Henryki Januszewskiej i zapisuje: „Fenomenalna. Żebym to ja miał siedemdziesiąt lat!!”. Ma osiemdziesiąt trzy lata, dwa i pół roku życia przed sobą.


ESEJ

Czesław Dziekanowski

O

jciec człowieka (słowo/ obraz terytoria, Gdańsk 2012) – z witryny, przy której przystanąłem, mignął mi (jeszcze nie swojski, ale już znajomy) tytuł książki Andrzeja C. Leszczyńskiego. Było dla mnie jasne, że za dużo drukuje się książek o człowieku, przez co dewaluuje się tajemnica człowieczeństwa. Właśnie chcę Ojca człowieka wziąć w kontuzjowane dłonie, lecz jest on nie do udźwignięcia – przysłowiową tonę waży. Dzieje się tak, ponieważ obok wymiaru fizycznego w grę tu wchodzi zwyczajowy ciężar intelektualizmu. Gołym okiem widać, że poprzez to dzieło mam do czynienia z summą – całościowym dorobkiem Leszczyńskiego jako autora i, śmiem twierdzić, jako człowieka. On swą książkę dedykuje nie Dorosłym, tylko Dzieciom. Ojciec dzieciom dedykuje człowieka! Dręczy mnie myśl, że padamy ofiarą rozczarowania co do siebie. A w rzeczywistości faktem, że ciągle nie rozumiemy człowieka. W kontekście owego nierozumienia warto zwrócić uwagę na „Wstęp”, który chce być wprowadzeniem minimalistycznym. Uczula się w nim na niemożliwość oddzielenia filozofii od życia. Naszym podstawowym zadaniem jest trwać na tym świecie, ale nie inercyjnie. W grę wchodzi istnienie świadome, gdyż tylko takie jest zdolne wyrażać się na różne, atrakcyjne duchowo i społecznie pożądane sposoby. Pytając o siebie, człowiek pyta o świat. Pytając o świat, spodziewam się zuniwersalizowanej wieści o sobie, po prostu pragnę wiedzieć, jakie miejsce w nim zajmuję. Według Andrzeja C. Leszczyńskiego filozofowanie nie oznacza wyłącznie studiowania ksiąg ani wpisywania się w określone już myślowe nurty: „To raczej każdy akt świadomej i poszukującej sensu obecności w życiowych czynnościach, nawet najbardziej zwyczajnych. Można filozofować, czytając poezję, oglądając sztukę teatralną, wychowując dzieci, rozmawiając z sąsiadem, uprawiając ogródek, smakując wino czy ogarniając przed zaśnięciem miniony dzień”. Pierwsza część Ojca Człowieka gromadzi osiemnaście szkiców, które zawierają refleksję nad estetyką, etyką i antropologią filozoficzną. Z wyjątkiem „Do teatru się chodzi”, eseje te drukowane były wcześniej w różnych wydawnictwach. Przywołuje się tu licznych myślicieli. Główną ich troską jest człowiek. Próba zdefiniowania go. Moją uwagę przyciąga szkic „Do teatru się chodzi”. Leszczyński, będąc wytrawnym filozofem, robi mocny, nalewkowy użytek z prostej obserwacji, że do teatru się chodzi: „Opuszcza się świat sprofanowany codziennością i rozmyty semantycznie, by wkroczyć do przestrzeni wyobrażonej, w wyobraźni – przedstawionej, w porównaniu z codziennością – uwyraźnionej poprzez formę. Transcendującej strategii podporządkowywane są środki mające dopomóc w pozostawieniu za sobą empirii życiowej”. Wiemy, że niełatwo jest się od niej zdystansować. Jadąc zatłoczonym autobusem bądź tramwajem, „nie uwolnię się od rzeczywistości, do samego końca będę odczuwał jej natarczywą obecność, wejdzie ze mną tam, gdzie nie miało już jej być”. Lepiej zafundować sobie na przykład karetę czy taksówkę. Innym środkiem, ułatwiającym przekroczenie codzienności, może być odświętny strój, szczególny makijaż, wyrafinowana fryzura. „Odświętny – inny niż noszony zazwyczaj – strój wpływa na niezwyczajność doświadczenia wewnętrznego. Najbliższym człowiekowi elementem zewnętrznego świata jest jego ubiór: on też uwewnętrznia się we właściwy sobie sposób”. Teatralna widownia powinna tak być urządzona, by opuszczenie świata realnego mogło się dokonać w sposób możliwie pełny. Zazwyczaj widownia tonie w ciemności, podczas gdy scena ma być oświetlona. Na scenie ludzie są aktywni, robią coś, co ma prowokować do oglądania; na widowni powinni pozostawać bierni,

w sensie – przyglądający się. Po pierwsze, światu zewnętrznemu w całym jego skomplikowaniu, pokazywanemu przez dialogiczną z natury sztukę teatru. I po drugie, estetycznemu doświadczeniu wewnętrznemu, które rodzi się w człowieku pod wpływem obcowania ze sztuką teatru. W powszechnym odczuciu teatr doświadczany jest po części jako rozrywka, głównie jednak jako dobry sposób samopoznania i – w dalszej konsekwencji – autoterapii. Warto spokojniej przyjrzeć się temu problemowi. Z jednej strony słyszymy starożytne wezwanie: Poznaj samego siebie. Z drugiej zaś trzeźwe: Ale tylko spróbuj. Na to Leszczyński: „Dwa są przynajmniej sposoby tłumaczenia samopoznawczej niemożności. Sposób pierwszy osadzony jest w myśli najwyraźniej uwidocznionej w tradycji egzystencjalistycznej. Powiada się tu, że trudność (niemożność) samopoznania ma swe źródło w nieistnieniu przedmiotu dla takiego aktu. Nie ma bowiem czegoś takiego, jak ludzka «niezmienność» bądź «skończoność», które mogłyby stać się przedmiotem oglądu. Człowiek pozostaje wciąż

Widzi je dopiero teraz w całości, pozbywając się przy okazji tak zwanej pozytywnej racjonalizacji – obronnego mechanizmu, jakim posługuje się w życiu, by zachować minimum akceptacji dla samego siebie. Teraz postrzega siebie już bez barw ochronnych, nagiego w biedzie, szczęściu czy nędzy. Samo zaś postrzeżenie przynosi skutki świadomościowe, przede wszystkim emocjonalne. Lituje się nad własnym losem i trwoży własną nikczemnością”. Teatr zaraża uczuciami i wyostrza je. Inni powiedzą, że oczyszcza. W każdym razie o tym, czy dokonało się katharsis, wystarczająco powinno świadczyć to, że człowiek opuszczający teatr jest, jak podkreśla Leszczyński, i n n y niż ten, kto do niego się wybrał. Na człowieka Leszczyński patrzy przez różne wymiary. Przewija się, czy raczej przebija się jeden podstawowy: każdy człowiek, wchodząc w życie, troszczy się o swój potencjał duchowy. Chodzi o to, aby ten zasób intensyfikować. I czuwać, aby się nie zużył przed czasem. Leszczyński podkreśla wagę troski, czy raczej nadziei na osiągnięcie głębszej warstwy istnienia. Powtarzam: człowiek

Z lektur do życia potencjalnością: jest nikim i może być wszystkim. Aktualizuje się w aktach wyborów stanowiących symptom – oceniany pozytywnie lub negatywnie – jego wolności. Jest, mówiąc językiem egzystencjalistów, projektem rzuconym w niebyt przyszłości. Drugi sposób mówiący o powodach trudności samopoznawczych wyrasta bodaj z samej istoty kultury zachodniej – kultury schizoidalnej, dzielącej każdy element swego świata na opozycyjne pary, widziane i rozumiane jako coicidentia oppositorum. By można było poznać, potrzebna jest odległość dzieląca podmiot i przedmiot poznania; odległość pozwalająca na ogarnięcie w całości, czyli prawdziwie (wyraźnie), rzecz poznawaną. Edmund Husserl mówi, że każde spostrzeżenie kryje za sobą odpowiadający mu horyzont («tło» w psychologii Gestalt), określający to, co dane w spostrzeżeniu. Uchwycić poznawczo cokolwiek to ująć jednocześnie coś przeciwnego. Trudność poznania siebie łączy się z brakiem takiego odróżnienia: człowiek nie może wyjść z własnej skóry i spojrzeć na siebie z zewnątrz”. Krótko mówiąc, człowiek, będąc skazany na siebie, podejmuje rozpaczliwy trud wyjścia poza samego siebie i formułowania prawd o sobie. Na przykład ucieka się do tak zwanych informacji zwrotnych w ramach psychoterapii. Leszczyński pointuje: „Teatr jest także jednym ze sposobów zobaczenia siebie z dystansu”. Mamy więc opuścić dom, wyjść z niego i pójść do teatru. Pokonać pewną odległość, czyli dystans fizyczny, psychiczny, a także czasowy i emocjonalny. Trafia on w sedno: „Dystans, który pozwala przekroczyć świat realny i prywatność na rzecz świata przedstawionego symbolicznie, czyli uniwersalnie”. Przekraczającemu doświadczeniu mają, rzecz jasna, podlegać przede wszystkim widzowie – dla nich bowiem istnieje teatr (greckie theatron to właśnie widownia). Widząc – będą wiedzieć. Leszczyński zwieńcza wywód: „Teatr od wieków pokazuje kilka, może kilkanaście spraw i problemów, które przytrafiają się bodaj każdemu. Miłość, cierpienie, nienawiść, samotność, los, zdrada, wybór między wartościami, starość, niemożność porozumienia się, śmierć”. I dalej: „Oto widz w jakimś trudnym do uchwycenia momencie przenosi się na scenę, identyfikuje się z jakąś postacią. Siedząc w fotelu, cierpi wraz z nią, kiedy indziej cieszy się jej szczęściem – ta postać to on sam. Scena – zwierciadło – pokazuje mu jego własne życie.

według jego projektu ma dbać o swój potencjał duchowy, nie marnować go, zdobywać, żeby nie musieć cierpieć na pustkę wewnętrzną. Leszczyński prowadzi niezmordowany, improwizowany, a zarazem systematyczny dialog z myślicielami, aż się okazuje, że ma on własny system myślowy. Chcę przez to rzec, że jego refleksja nad innymi staje się refleksją autonomiczną. Wyłania się mądrość z lektur, ale też mądrość z życia. Rozdział XII nosi tytuł „Ojciec człowieka”. Autor deklaruje tu gotowość namysłu nad dziecięctwem, nie dzieciństwem: „Chodzi mi o cechy ontyczne, które – mimo że zazwyczaj idą w parze z wiekiem i biografią – nie wiążą się z nimi w sposób konieczny. Mówić o dziecięctwie znaczy tyle, co szukać dziecka w człowieku, określać szczególny zbiór właściwości pozwalających odzyskać i zobaczyć obraz stanów wcześniejszych niż opisywane przy pomocy terminów takich, jak homo sapiens, homo faber, homo religiosus czy homo socius. O tym, że dziecięctwo i dorosłość różnią się bytowo, świadczy język, pokazują to zaimki osobowe». I dalej: „Bardzo wielu pisarzy i badaczy podkreśla tę genetyczną zależność: rodzi się nie człowiek, a dziecko, które dopiero będzie stawać się człowiekiem. Oto sformułowania szczególnie wyraziste: dziecko jest ojcem człowieka (William Wordsworth); dorosły jest dzieckiem dziecka, jakim był (Zygmunt Freud); dziecko wydaje na świat człowieka (Wystan H. Auden). Zgodnie z teorią retardacji (Arnold Gehlen) dziecko rodzi się wcześniej, niż chce tego natura”. Wprawdzie świat jest światem ludzi dorosłych, to jednak w każdym z nas koczuje dziecko. Andrzej C. Leszczyński troszczy się o to, by pod jego piórem nie zacierała się odmienność pomiędzy dzieckiem i człowiekiem. Jego Ojciec Człowieka jest rodzajem laboratoryjnej podróży – poszukiwania dziecka w człowieku, ale przede wszystkim opowieścią o stawaniu się człowiekiem. Na pytanie, dlaczego wchodzimy na góry, można usłyszeć odpowiedź: bo one są. Leszczyński zauważa: „Podszyty dzieckiem jest filozof, o którym w rozmowie z królem Fluentu, Leonem, mówi Pitagoras z Samos: dąży do mądrości dla niej samej, nie dla wynikających z niej korzyści (sławy, bogactwa). Zdaniem psychoanalityków podobna do dziecięcej jest bezwarunkowa miłość matki; w tym duchu interpretuje Erich Fromm opowieści o Edypie i Antygonie”. Przed chwilą zacytowałem Leszczyńskiego, który z kolei za moment zacytuje Arystotelesa, Platona, Chrystusa, Immanuela Kanta, Fryderyka Nietzschego, Charlesa Baudelaire,a, Julię Hartwig, Jolantę Brach-Czainę, Artura Schopenhauera, Sørena Kierkegaarda, Aleksandra Fredrę, Antoniego Kępińskiego. Łatwo zauważyć, że Leszczyński porusza się w bezkresnym świecie mędrców i artystów. Pozornie spada na nas chaotyczna lawina nazwisk, zwłaszcza reprezentantów europejskiej kultury, a w rzeczywistości jest to zawsze głęboko przemyślany wywód na określony temat/problem. Zaletą tekstu Leszczyńskiego jest to, że z reguły stara się on uchwycić istotę danego zjawiska/dylematu, na przykład kary śmierci, podróży, teatru, sztuki, nauki, twórczości, mistrza, pomagania, zdrowia psychicznego. Nasze własne przekazy różnie powstają. Wielu składa je z lektur (dla lektur), tymczasem Leszczyński, jak mi się wydaje, pisze, owszem, z lektur, ale ich wystudiowany efekt odnosi do szeroko pojętego życia, żeby je intelektualnie wzbogacić. W jego przypadku w grę wchodzi ekstremalne wyczulenie na kondycję człowieka, wprost niezmordowana troska o intensyfikację ludzkiego istnienia w wymiarze duchowym. Osobny problem, jaki wyłania się w toku lektury tej książki, dotyczy samego czytania. Autor zapewnia czytelników, że był dzieckiem szczególnym – wybijającym się. Nauczył się czytać jeszcze przed szkołą. W krótkim czasie pochłonął wszystko, co było do wytropienia: „Kiedy wpadła mi w ręce książka pozbawiona kilkunastu pierwszych stron, zabrałem się za nią natychmiast. Była to lektura niezapomniana, wszystko zależało ode mnie. Do dziś pamiętam niektóre szczegóły opisów i słowa wypowiadane przez bohaterów, odczuwam tamte podrażnienia zmysłów. Wiele lat później dowiedziałem się, że książka miała tytuł Rodzina Thibault, a jej autor to Roger Martin du Gard; kiedy ponownie zacząłem ją czytać, wydała mi się nudna i szybko ją odłożyłem”. Lektura, jak widzimy, stanowi nieoznaczone, stałe ryzyko przy powtórce. Najpierw się podoba, po jakimś czasie zawodzi. I vice versa. W innym miejscu zauważa: „Nie lubię egzaminować”. Zdaje

Ryc. Basha Maryanska

2244

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336


[

Gazeta literacka

wiedzy, to poważne wyzwanie, jakie staje przed twórcami. Jak udać niewiedzę, gdy już się wie? Jak zdobycie samoświadomości jest trudne, tak też wydaje się, że proces odwrotny jest jeszcze trudniejszy. No bo jak udawać niewiedzę, gdy się wie? Już łatwiej przychodzi twórcy udawanie wiedzy, gdy jej nie posiada. Ciekawa jest strategia pisarska autora Ojca Człowieka. A jest ona, jak mi się wydaje, umiarkowanie cytatologiczna. Jeśli już powoływać się na kogoś, to na autorytet w danej dziedzinie. Zresztą nawet autorytet z reguły niewiele istotnych rzeczy ma do powiedzenia. Leszczyński bierze więc z innych autorów jak najmniej tekstu. Przy takim postępowaniu owe małe porcje myśli układają się wręcz w aforyzmy. Nie tracąc swej godności, Andrzej sypie autorami jak z rękawa! Gdyby dłużej cytował, dany autor mógłby się czytelnikowi znudzić. Tak oto Leszczyński może nie tyle bezkarnie, co nienagannie uchodzić za erudytę specyficznego, który nie szasta wiedzą, tylko obdarowuje nas przekonaniami, że trafnie dobrał myślicieli do zgłębienia postawionego problemu. Choćby z tego względu powinniśmy uznać, że jest wytrawnym eseistą. Powiem więcej. W pewnym sensie jest on geniuszem. Ze swobodą cyrkowca cytuje owych Wielkich, przepuszczonych przez filtr czasu – często wielu epok. Tak, przywołuje ich i na swych łamach gości, bo wcześniej ich przeczytał, przestudiował, przemyślał. Tylko on tak solidnie potrafi. Cytaty w jego przywołaniu poddane są olbrzymiej kompresji. Ich zadaniem jest uchwycić istotę jakiegoś zjawiska czy problemu. Także atrakcyjną może się okazać procedura odwrotna. Im mniej cytatów, tym większy czytelniczy podziw dla każdego eseisty, w tym również autora Ojca Człowieka. Przyjmując postawę lekko filozoficzną, możemy bez szczególnego lęku przyjrzeć się pewnej niechęci wobec własnego kresu: Póki żyjemy, nie możemy zaakceptować śmierci, a jednocześnie musimy ją zaakceptować. Leszczyński uświadamia nam, że z lektur można uczynić podróż bez końca. Aby czytać przyjemnie, trzeba wyrobić w sobie pragnienie czytania. Lektury świata nie da się zaspokoić. Zawsze pozostanie owa ekscytująca ciekawość, co tam za horyzontem. Na przykład za widnokręgiem snu: „Moje sny to obrazy pozbawione barw, także barwy białej i czarnej. Obrazy pozbawione najprostszych nawet form. Zdarzenia, urywki rozmów, odczuć, nagłe, czyste znaczenia. Często pojawia się w nich motyw straty (zostawienia, zgubienia, kradzieży) torby na ramię, jaką wciąż noszę z dokumentami, pieniędzmi. Jak gdybym nie potrafił sobie bez niej poradzić. Rzeczywiście, towarzyszy mi wszędzie, na wykładzie, w teatrze, zdarzało się że i w tańcu”. (Ów powtarzający się motyw snów wskazuje na pierwotny, nieusuwalny lęk przed stratami; w trosce o zachowanie dobrego smaku nie będę go nazywał lękiem kastracyjnym). I za chwilę, jakby na zakończenie (niewyraźnie naszkicowane), choć być może bardziej na nowy początek: „Śnił mi się dziś ojciec. Po przebudzeniu myślałem o jego wojennych losach, o których niewiele wiem. Zawsze mówił o sobie niechętnie, miał poczucie przegranej». (W tym momencie zasugeruję domysł, że syn nie tylko o ojcu wojennym niewiele wie; on niewiele wie o ojcu w ogóle. Ojciec jest więc nie tyle nieznany, co obcy). Na te wojenne losy składa się m. in. fakt, że był jednym z 316 cichociemnych, pseudonim „Żal”. Leszczyński pisze: „Po wojnie ojciec zmieniał kilkakrotnie nazwisko, mamę aresztowało UB, siedziała w kobiecym więzieniu w Fordonie koło Bydgoszczy. Ojciec po raz kolejny zachował się w sposób nieodpowiedzialny, podczas transportu z kilkoma kolegami odbili mamę, strzelali do ubowców. Pod kolejnym nazwiskiem pracował w starostwie w Chodzieży, gdzie się urodziłem”. Syn zauważa, że jego ojciec tkwi jakby w gorączce; że jego postępowaniem rządzi jakaś absurdalna przypadkowość. Ląduje nie tam, gdzie należy czy powinien. Jest cudem ocalony. Istnienie ojca jest nieskończonym łańcuchem nieprzewidywalnych, zaskakujących wydarzeń, które następnie – z perspektywy przeszłości – jakoś prostują się, a nawet stają się sensowne. Ten, który jawnie lekceważy sobie niebezpieczeństwo, ściga się ze śmiercią, powinien paść, a jednak ostatecznie wygrywa – uchodzi z życiem. Uogólniając narrację syna, widzimy ojca jak na dłoni. Jest on, łagodnie mówiąc, lekkomyślny, a tak naprawdę irracjonalny; chwilami sprawia wrażenie wręcz szalonego, ale zarazem z punktu widzenia dziecka jest przepaścisty, niezgłębialny. Co więcej, rodzi się przekonanie, że świat jest otchłanią, a życie jest żywiołem. I ojciec to jest ten człowiek, który już, już idzie na zatracenie. Spada nie tam, gdzie powinien. Jest złowieszczo nieadekwatny do otoczenia. Jest łatwym celem – w białym kombinezonie. Zginie, jeśli będzie postępował tak niedorzecznie i jeśli los się do niego po raz kolejny nie uśmiechnie. Bo żeby wygrać ze śmiercią, trzeba opatrzność mieć po swojej stronie. Ale i syna zaczynamy niechcący mieć pod lupą. Właśnie Andrzeja C. Leszczyńskiego, autora gigantycznego, by nie powiedzieć demonicznego Ojca Człowieka. I to pytanie, co jego prześladuje? Moim zdaniem prześladuje go obawa, że to, co się ma – cokolwiek by to było: talent, dobry humor, mieszkanie, dom, przyjaciel, uczelnia, zdrowie – szalenie łatwo stracić. Jedynie nieprzyjaciół nie traci się na życzenie. Wrogowie rodzą się namiętniej niż grzyby po deszczu. Zwłaszcza ci, którzy chcą tanio triumfować, pysznić się wątpliwą wygraną. Tymczasem człowiek – właściwy mieszkaniec tej ziemi – stworzony jest do czytania. Do czytania – oto najgłębszy wgląd w nieodgadnione przeznaczenie istoty ludzkiej. Człowiek jest tajemnicą – nie wie, skąd przychodzi i dokąd zmierza. Mimo to chce osiągnąć prawdziwe wejrzenie w swoje położenie. No więc Leszczyński uroczyście by mu podpowiedział, że ostatecznym przeznaczeniem istoty ludzkiej jest głębsza, czyli powtórna lektura. Wskutek czytania mroki świata, ale i umysłu rozstępują się, dręczące niewiadome ustępują. Jednak z zasady tylko na chwilę.

ESEJ

on sobie sprawę z subiektywności wszelkich ocen. Czytając, właśnie egzaminujemy tekst. Oceniamy i ta waloryzacja ma charakter subiektywny. Lektura daje dużą swobodę. Można ją zacząć, kiedy się chce, bądź nie zacząć jej w ogóle. Ale narkoman ma to do siebie, że musi wszcząć czytanie i, co ciekawsze, będzie je kontynuował nawet kiedy uzna, że tekst jest nudny. Powie sobie, coś jest ze mną nie tak, nudzę się patrząc na litery. Chyba powinienem zgłosić się na terapię. W s z y s t k o zależało ode m n i e, a więc Andrzejek panuje nad żywiołem tekstu, który czyta. Wyraźnie widać, że ma silne przeżycie omnipotencji; z całą dobitnością jego lekturze towarzyszy magiczne (infantylne) poczucie wszechwładztwa. Autor Ojca Człowieka daje do zrozumienia, że wpadł w nałóg czytania. Pamiętamy pewien epizod marszu w górach. Po dotarciu na miejsce, woli czytać gazetę niż oglądać znaczący górski szczyt. Na czytanie ciągle za mało czasu. A godzina bez lektury jest czasem straconym. Jeśli ktoś jest nałogowcem, to przyjmie każdą rzecz – i najlepszą, i najsłabszą. Nie o jakość się martwi, tylko o ilość, żeby w ogóle miał co czytać. Tymczasem istotą problemu jest to, żeby sztuka przyciągała. Ona powinna, a właściwie ona musi budzić ciekawość potencjalnego odbiorcy. Andrzej C. Leszczyński zasługuje na uznanie już w punkcie wyjścia. Potrafi on napisać sensowny tekst praktycznie na każdy temat. Z czego to się bierze? Ano z tego, że niewiele jest rzeczy, które by go nie interesowały. Jest doskonałym czytelnikiem. Jego pisanie nie bierze się z irracjonalnego natchnienia, ono wypływa z rozległych lektur. On czyta na każdy temat. A każdy temat to jakiś problem. Najlepiej mu wychodzą teksty, które za temat mają życie – życie jako wartość. W tym kontekście moje zastrzeżenia do tytułu książki umierają śmiercią naturalną. Nie podoba mi się tytuł? Ale przecież w nim chodzi o uchwycenie korzeni nas samych, jak i rzeczy, które wytwarzamy! W tym sensie i dedykacja odzyskuje swoją godność czy też trafność. Utwór swój Leszczyński zadedykował Dzieciom, które są najwspanialszymi dziełami sztuki, jakie człowiek jest w stanie stworzyć. Biblia, Nowy Testament, Immanuel Kant, George Bernard Shaw, Georg Simmel – na niecałych dwóch stronicach tekstu. Co krok to intelektualny brylant. Dzieło Leszczyńskiego jest wysadzane szlachetnymi kamieniami. Myśliciele są tu wystrzeliwani w stronę czytelnika jakby z karabinu maszynowego. Celując do problemu, plują myślą skojarzoną z dylematem. Leszczyński zaprzęga ich do roboty, by rozwiązać postawiony problem. Przyjrzyjmy się okruchowi pod tytułem „Zarzut kłamstwa”. Zarzut ten bywa ciężkim i groźnym oskarżeniem, zwłaszcza w polityce. Leszczyński wzywa do umiaru: „Trzeba odróżnić kłamstwo od fałszu, a prawdę od prawdomówności – po to, by móc zbudować dwie różne opozycje: (1) prawda – fałsz; (2) prawdomówność – kłamstwo. Pierwsza opozycja ma charakter epistemologiczny i dotyczy poznania. Druga jest nacechowana moralnie, mówi o złej bądź dobrej woli związanej z wypowiadanym sądem. Kiedy mówię, że dwa plus dwa to pięć i jednocześnie tak myślę – mylę się, ujawniam ignorancję, wypowiadam zdanie fałszywe. Kiedy jednak mówię, że dwa i dwa równa się pięć, choć wiem, że cztery – kłamię, ujawniam złą wolę: to oszustwo, nie błąd czy omyłka”. Czytelnik chciałby wiedzieć, jak, w jaki sposób można stwierdzić, że mamy do czynienia z kłamstwem, nie z omyłką. Leszczyński chętnie wyjaśni: „Nie ma tu zbyt wiele miejsca na spekulacje: należy poznać myśl (intencję, zamysł, pobudkę) i porównać ją ze słowem. Brak różnicy wskaże prawdomówność, odmienność pozwoli stwierdzić kłamstwo. Tu jednak wyrasta bariera poznawcza, trudność związana z poznaniem czyichś myśli. Chodzi w tym wypadku o dotarcie do myśli człowieka dorosłego; problem ten nie dotyczy dziecka, istoty homogenicznej i spójnej wewnętrznie. Dziecko nie potrafi kłamać. Naturalne formy dziecięcej ekspresji – myśl, słowo i czyn – nie są (jeszcze) oddzielone od siebie. Co pomyśli bądź odczuje – powie i zrobi. Kiedy nie lubi kogoś, mówi mu o tym i odpycha go”. W bardziej złożonej sytuacji znajduje się dorosły: „Wzajemna autonomia myśli, słów i czynów to cecha zaświadczająca o dorosłości. Dorosły człowiek jedno myśli, drugie mówi, coś jeszcze innego zrobi. Jeśli jest inaczej, znaczy to, że niezależnie od wieku zachował w sobie dziecięctwo (choć nie dzieciństwo: chodzi tu o cechę bytową, nie biograficzną). Wskazany wyżej schizoidalny stan dorosłości wywołuje zazwyczaj ambiwalentne doznania. Z jednej strony wiąże się z dyskomfortem związanym z koniecznością «pilnowania się», «grania». Z drugiej – jest źródłem poczucia ograniczonej choćby wolności w świecie społecznej opresji. Nie wszystko można powiedzieć, tym bardziej zrobić, ale pomyśleć można to, co się chce”. Czy to, co powiedzieliśmy, rozwiązuje problem? Nie, problem pozostaje: „Jak dotrzeć do czyjejś myśli, by stwierdzić kłamstwo, wiedząc, że myśl może być inna aniżeli dostępna poznawczo sfera zewnętrznego wyrazu?” W tym momencie warto powtórzyć wezwanie do umiaru w zarzucaniu komuś kłamstwa. Leszczyński tak pointuje swój miniesej: „Gdyby nie udało się komuś poskromić pragnienia wglądu w ludzkie wnętrze, winien chociaż liczyć się z możliwością [...] błędnego widzenia. Powinien w związku z tym unikać kategoryczności sądów, niepewność interpretować na korzyść osądzanego. To postulat sądu życzliwego, nakazującego choć tyle, by nie twierdzić fałszywie przeciw komuś. Lepiej zobaczyć kogoś lepszym niż jest, niż gorszym niż jest, bo jaki jest, tego nie wiadomo». Leszczyński da się lubić za liczne słowa, które mistrzowsko głosi, a już najbardziej za ową niewiadomą, która dotyczy dorosłych. Zawsze nużyli mnie erudyci. Leszczyński najwidoczniej nie jest typowym erudytą. Dzieli się z czytelnikiem przekonaniami, ale i wątpliwościami. Z reguły przemawia we własnym imieniu. Warto pamiętać, że wiedzę dzielę z innymi, a z przekonaniami startuję osobiście. Jak zamienić wiedzę na przekonania ewentualnie niewiedzę? Czy można oduczyć się tego, co wszyscy wiedzą? Poskramianie

Szanowna Redakcjo „MIGOTAŃ”, nie mam poczucia dobrze zrealizowanego zadania. Z góry więc godzę się na dalsze drobne skróty wniesione z Państwa inicjatywy. Kondensacja eseju o Ojcu Człowieka miała jednak tę dobrą stronę, że zainspirowała mnie do napisania czegoś, co moim nieskromnym zdaniem zmierza w stronę wiersza pod roboczym tytułem „słowo pozbawione honoru”. Oto on:

poezja jest tam gdzie jeszcze nie ma słowa trzeba (czasem wieczną) chwilę poczekać na nie i ta nieustanna nadzieja że właściwe słowo zaraz się pojawi za moment nadejdzie uzbrojone w ciszę poezja jest tam gdzie zaczyna się słowo jeszcze nie umie chodzić a już biegnie jeszcze nie umie fruwać a już rzuca się w przepaść bo tak naprawdę źródłem poezji jest pozasłowna wizja natomiast źródłem dramatu jest brak serca z kolei źródłem tragedii jest brak rozumu a źródłem śmierci psychicznej jest niedobór woli życia wreszcie źródłem filozofii (o czym nie każdy wie) jest nadmiar zachwytu i na sam koniec by powrócić do początku (powiedzmy jasno) że poezja upada tam gdzie brakuje pokarmu dla przemowy która (zabiegając o godność) daje słowo honoru owszem daje lecz daremnie my po uszy (doświadczeni) wiemy że go nie dotrzyma nie będzie w stanie słowo bowiem ma tę właściwość że z zakrapianego przyjęcia chyłkiem się wymyka i mimo naszego błyskawicznego pościgu nie daje się schwytać jest (co tu ukrywać) zbyt ulotne Czesław Dziekanowski

Czesław Dziekanowski

2 52 5


PROZA

[

Z

powidoki (3)

amurowało mnie! Po dniu bibliotecznego fedrowania dochodzę do domu. Przystanąłem przy Drugiej Alei, zadarłem głowę i patrzę, które to tam w górze jest moje okno. I nagle słyszę, jakieś takie niepewne, jakby zdziwione: – Andrzej? Dosłownie, zamurowało mnie. Dopiero po dobrej chwili: – Ami?! – pytam. Tak, to ja, Ami. Tak tak, to ja, Andrzej. O, tutaj mieszkam, nie nie, na parę miesięcy tylko. A ja przyleciałam z Tokio na krótko. Tyle, żeby coś tam do habilitacji wyszperać, w Waszyngtonie i tutaj. Przedwczoraj z Waszyngtonu wysłałam do was do Gdyni pocztówkę. Jutro lecę do domu. A teraz jeszcze tylko do teatru; jakże się on nazywa, o: La Mama. Gdzieś w okolicy, właśnie szukam. Całujemy się z dubeltówki, po polsku; i jeszcze raz, z dubeltówki, niech będzie, że po japońsku; śmiejemy się, poklepujemy; oczy z osłupienia okrągłe. Ależ tak, La Mama stąd o rzut beretem, parę bloków. Podprowadzam Ami, coś paplamy trzy po trzy, całkiem jeszcze zdurniali. Że poznaliśmy się kiedyś z Ami w Tokio, to zwyczajne – też szekspiromaniaczka. Że z mężem Polakiem wpadli kiedyś do nas do Gdyni, nic nadzwyczajnego – tym bardziej, że odbudowa gdańskiego teatru elżbietańskiego pewnie rajcowała ją nie mniej Czesław Dziekanowski niż nasze towarzystwo. Ale zwłaszcza z Filipem się zblatowali. po polsku, trochę po angielsku, głównie na migi. Mój Czesław Trochę Dziekanowski wnusio był zachwycony – pierwsza jego w życiu żółta koleżanka. Dumny był. I miło było, minęło. Aż tu ci nagle: „Andrzej?”; ot tak, w sobotni wieczór, pośrodku Drugiej Alei… Ongiś na BulMiche’u wpadliśmy wprost na siebie z Andrzejem, którego w Gdańsku nie widywałem latami… Kiedyś w niedzielny ranek, też w Paryżu, wchodzę do prawie pustego wagonu metra i siadam vis a vis Wojtka, z którym w Polsce kontaktu żadnego, chyba że coś tam śpiewa w radio albo w telewizji. Chwilę wpatrywaliśmy się w siebie z Wojtkiem bez słowa, nieco ogłupiali… Też w metrze, tyle że w Londynie, w strasznym wieczornym tłoku, ni stąd ni zowąd nagle wyłonił mi się Carlos. No dobrze, ale obaj – Carlos z Antwerpii, ja z Gdańska – przylecieliśmy wtedy na tę samą konferencję i brnęliśmy do tego samego hotelu. Ale żeby tak pośrodku Manhattanu, ni z tego ni z owego, nagle na ulicy zawołała do mnie koleżanka z Tokio? No, a niby – dlaczegóż by nie?...

*

W New York Public Library na jej stulecie otwarto sporą wystawę. Biblioteczne i pisarskie mydło i powidło – od białych kruków po stare maszyny do pisania i inne im podobne rupiecie. Ale – jak głosi wielki afisz na fasadzie biblioteki – znajdziesz tam nie byle jak smakowite kąski: Biblię Gutenberga, autograf dziennika Virginii Woolf, autoportret Rembrandta. Gutenbergowską biblię mam w Gdańsku, dziennik Virginii Woolf niewiele mnie obchodzi, wolę scrapbooki Modjeskiej. Ale ten Rembrandt! Wchodzę. Kręcę się po wystawie, kręcę, rozglądam – i nic. Nie ma co – Rembrandta gdzieś wcięło, i tyle. Wracam do informacji. – Jak to nie ma? Oczywiście, że jest, piękny autoportret, z naszych własnych zbiorów. Proszę pójść do końca, potem w lewo, znowu prawie do końca, bez trudu znajdziesz. – Rzeczywiście, znalazłem. Owszem, z niejakim trudem. Maleńki rysuneczek, ociupinka: na tle okna siedzi mistrz o starej twarzy i beznadziejnie smutnym spojrzeniu. Wyraz oczu człowieka po klęsce widać nawet na takiej miniaturce. Że portrecik maciupki, nie wadzi. Portretów, autoportretów, jego obrazów małych, średnich, ogromnych dosyć się naoglądałem w Amsterdamie. Kiedyś zwłaszcza wspaniale zebrali je razem na wielkiej wystawie Rembrandta w Rijksmuseum. Ale wówczas nie za wiele pooglądałem. Magdzie akurat, jak na złość, zrobiło się tak słabo, że musieliśmy czym prędzej wyjść na świeże powietrze. Acz, nie ma tego złego… Kiedy Magda odetchnęła, poszliśmy na spacer i kupili dla mnie znakomite włoskie buty. Czarne i jakoś jak dla mnie ciut na co dzień zbyt eleganckie. Rzadko je zakładam, mam do dzisiaj, w niezłej kondycji. No i proszę: w tych to właśnie moich amsterdamskich półbutach stoję teraz przed portretem Rembrandta w New York Public Library; drobna rekompensata za tamtą wymuszoną rejteradę z Rijksmuseum.

*

Przez pierwszy miesiąc w Nowym Jorku wydoiłem flachę whisky, w drugim miesiącu – flachę wódki, trzeci miesiąc płynie mi o suchym pysku. Ubrdałem sobie, że będzie to solidnie wspierać moją kondycję. Czasem coś człowiek nieopatrznie, choćby przed samym sobą, palnie. Ale trudno: coś sobie postanowisz – trzeba się tego trzymać.

*

Na Piątej Avenue, gdzieś tak na wysokości mniej więcej Pięćdziesiątej Ulicy, tuż z Modern Art Museum za rogiem, facet piecze i sprzedaje gorące marony, a obok uliczny rysownik proponuje ad hoc karykatury po 5 dolarów sztuka. Na kasztany nie dam się namówić – już raz jadłem to świństwo, i starczy. No, wtenczas nie było wyjścia: pierwszy w życiu raz na Place Pigalle; jakże było pieczonych kasztanów nie skosztować? A i karykaturę dałem był sobie wtedy zrobić – nieopodal, na Montmartrze, przy Place du Tetre. Dzisiaj nie ma mowy – przy Piątej Alei karykatury nie zamówię, mimo że za półdarmo. Wystarczy mi, że od czasu do czasu spojrzę w lustro.

2266

*

W monstrualnym, ponoć największym w Stanach, antykwariacie Strand Books Stoor na rogu Brodwayu i 12th Street, niezmiennie oniemia mnie ten bezlik, te kilometry półek z książkami. Ponoć… 18 mil książek. Fascynujące to i przygnębiające zarazem. Ileż tego do nieprzeczytania… No a zupełne tutaj cudo to regały wystawione na ulicę, na których całe antykwaryczne mydło i powidło na wyprzedaż. Po dolarze, po dwa, trzy. Przychodzę tu na coniedzielne polowanie. Właśnie ustrzeliłem oksfordzkie wydanie dzieł wszystkich Szekspira, zachwycająco ilustrowane. Bez chwili wahania złożyłem się był i ustrzelił. Za całe dwa dolary i osiemnaście centów. Mniejsza o to, że po diabła mi w domu kolejne dzieła wszystkie Szekspira. No, ale jakże było Willa tak na ulicy zostawić… A mżyło do tego i wiało jak cholera.

*

Któregoś dnia w Zbiorach Specjalnych niespodziewanie natykam się na starego bibliotekarza, który przed paru laty pomagał mi wpaść na trop pudła z nieznanymi rękopisami Edwarda Tuckermana Masona. Rozglądałem się za tym bibliotecznym molem wcześniej, chciałem mu raz jeszcze podziękować, zameldować, że znowu jestem, że dalej grzebię się w Modjeskiej i Masonie. Nigdzie nie było go widać. Umarł, myślałem, w końcu sam niewiele od Masona i Modjeskiej młodszy, najstarszy pewno biblioteczny mól świata. No a teraz ściskamy sobie dłonie serdecznie; mam nadzieję, że obaj z radością, choć po Amerykańcach to nigdy nie wiadomo, co w środku. Ja się w każdym razie ucieszyłem. Mól trzyma się niezgorzej. Wygląda, staruszek, że prawie całkiem żywy. Doniesiono mi z kraju, że jeden ze znajomych ma raka płuc. A bo to on jeden? Moja mama miała, Heniu Bista miał. Normalne. Każdy coś tam ma. A to niezłe konto, a to pół litra w lodówce, a to dziurę w skarpetce, a to raka, dajmy na to, płuc. Codzienność.

*

New Haven, dosłownie na chwilę. Taki, ot sobie, w środku tygodnia long weekend od zatrudnień bibliotecznego kreta. Lubię ten kawałek old marry England w Ameryce. Ta angielskość dotyczy oczywiście nie tylko wiktoriańskiego stylu budynków Yale University w New Haven i nie jestem w swych skojarzeniach oryginalny. Na Helenie Modrzejewskiej podobne wrażenie robił Boston. Kiedy grała tam w styczniu 1887, powiedziała bostońskiej gazecie: „Boston is so English a city that if Queen Victoria were to become the ovner of America and came hither the Bostonians would proptly welcome her and say: «Here we are; we have been waiting for you all these years and are your faithful subjects».” No trudno, okazja się nie zdarzyła – królowa Viktoria do Bostonu się nie pofatygowała. Do New Haven zresztą też nie. Mały żal – rozsiane tu i tam po północnym wschodzie kawałki starej szczęśliwej Anglii w Ameryce i bez Jej Królewskiej Mości dają się lubić. Zwłaszcza, kiedy w środku tygodnia wyrwać się na chwilę z Nowego Jorku w tę angielską przeszłość. Anglię mniej lubię. W każdym razie wybiórczo i po trosze ambiwalentnie. Nieco mnie drażni ta ich pyszałkowatość, to wielkopańskie ę ą obywateli pępka świata, prześwietnego imperium, które dawno diabli wzięli, a na prowincjonalnej wyspie nieopodal Europy jeden z drugim nadal wyżej sra, niż dupę ma. Takich zadufanych staruchów już, szczęśliwie, dużo tam mniej. Zresztą w Londynie w ogóle Anglików dużo mniej. Tak przynajmniej może się wydawać, kiedy o piątej, szóstej wieczorem jedzie się metrem w tłoku wracających z pracy londyńczyków – zdarza się, że w tłumie czarnych, żółtych, takich i siakich twarzy, białych ex-panów imperium uświadczysz jak na lekarstwo. Cóż, chciało się mieć imperium i zamorskich tubylców trzymać za mordę, no to się teraz ma za swoje. A jednocześnie ileż mi z tej Anglii powidoków pod powiekami krąży… Toż to było niespełna dziesięć lat temu. A o ileż jeszcze wszystko to było prostsze... A może dzisiaj dopiero, z perspektywy i wobec zgoła odmiennych progów w relacjach syn-ojciec i ojciec-syn wydaje się, że było prostsze?... Byliśmy wtedy w Londynie. Rafał po raz pierwszy, ja po raz być może prawie ostatni. Happy days… Nigdy wcześniej nie byliśmy przez tak długo tak zupełnie sami. We dwóch. Wydaje mi się, że się nam to r a z e m udało. Lubiłem patrzeć… Po diabła użyłem czasu przeszłego! – Nie: lubiłem, ja l u b i ę patrzeć, jak Rafał wówczas w Londynie a to to, a to owo, a to tamto… Lubię i popatruję sobie, bo to wszystko j e s t; tyle, że już nie na wyciągnięcie ręki. I cóż z tego, że nie na wyciągnięcie ręki – skoro w moim wieloczasie trwa. W ogóle powidoki dobrze się czują w wieloczasie. No więc lubię w Londynie patrzeć, jak u Chińczyka w Socho Raf wsuwa podwójny czy potrójny lunch i aż mu się uszy nie przestają trząść. Bardzo mi w smak, kiedy po raz któryś ciągnie mnie do Natural History Museum oglądać dinozaury, które mnie w najmniejszym stopniu nie interesują. Choć wówczas nie wiem jeszcze, że na te cholerne dinozaury to ja już jestem skazany całkiem pokaźnym, paroletnim wyrokiem. Niech no ledwie się Rafał z dinozaurów wyzwoli, już czyhać zacznie na nie Filipek. Chciało się nauczyć Fila, jak ma sobie dziadka owijać wokół palca, to się i ma za swoje. Com ja się – parę lat później, kiedy Raf zdążył już z dinozauro-manii wyrosnąć, a Fil akurat w nią właśnie popaść – com ja się wtedy po

Andrzej Żurowski Nowym Jorku za jakimś okazałym dinozaurem nie nałaził! Ażem nareszcie, też w Natural History Museum, tyle że nowojorskim, przy West Central Park, dopadł tak spasionego, żem go potem ni prośbą, ni groźbą, ni kolanem nie mógł do walizki upchnąć. To było potem. Teraz wciąż lubię patrzeć, jak Rafał rozgląda się w Tower po dziejach królestwa. Zachwycam się wraz z nim, kiedy jedziemy na rowerach przez Richmond Park, a w las czmychają sarny. Rozpiera mnie duma, gdy w Hampton Court Palace mój synal rozpoznaje na portretach Henryka VIII, Elżbietę I, Szekspira. A potem, kiedy już ledwie człapie do domu na swoich jeszcze pajęczych nogach niedorostka i na koniec walimy się do łóżka, każe mi na dobranoc, przy obligatoryjnym drapaniu po plecach, coś, no jeszcze tylko troszkę, coś mu opowiedzieć, no więc ja mu, stosownie do miejsca i pory, opowiadam nocne na elsynorskich murach spotkanie Hamleta z ojcem. I następnego ranka znowu zdumiewa mnie nagłym przedzierzgnięciem się podrostka w zupełnego malca, kiedy po obejrzeniu zmiany warty przed Buckingham Palace i po zerknięciu później na Saint James Palace – przy ledwie względnym zainteresowaniu opowieścią (jakże intrygującą dla wielu moich, zdawałoby się, że całkiem dorosłych znajomków), że byłem tu kiedyś na bankiecie u księcia Walii – idziemy odsapnąć do Regent Park, a Rafał znajduje sobie sposobny ku jego niecnym planom patyk i pracowicie wierci w trawniku dziurę, którą przykrywa darnią, bo może uda się, że jutro (ale numer!) na porannym spacerze książę Karol wdepnie w nią i zwichnie monarszą nogę. Wciąż mnie, wciąż w czasie teraźniejszym wzrusza Rafał w Globe; tamtego popołudnia, kiedy grali Opowieść zimową. Tak bardzo się w skrytości cieszyłem: w moim, oswojonym od dziesiątków lat Londynie, coś się nam obydwu z synem zdarza po raz pierwszy. Byłem tutaj, kiedy ryto wykopy pod fundamenty, miałem być na premierze inaugurującej reinkarnację teatru Szekspira, tak się złożyło, że nie byłem. Więc na tej Opowieści jako widzowie Globe razem z Rafałem debiutujemy obydwaj. Trochę się bałem, rzecz jasna, jak Raf wytrzyma te pięć aktów w elżbietańskiej angielszczyźnie. Rano, po kupieniu biletów, poszliśmy sobie jeszcze, parę kroków, do New Tate Galery, gdzie mnie, łapczywego na takie łakocie, synal zdumiał i wbił w dumę w sali z obrazami Warchola błyskotliwą interpretacją złotej wersji Marylin Monroe. No i, już po kanapkach na trawniku przed galerią, wróciliśmy do Globe. Okropność! Okropność w kategoriach zgoła dla każdego z nas odmiennych. Przez te parę godzin nieomal słyszałem, jak to w głowie rozpada mi się i od środka tłucze w głupi łeb cały zespół wcześniejszych wyobrażeń o elżbietańskiej scenie. Te wszystkie iluzje o rzekomej szczególności kontaktu ze sceną i odbioru spektaklu w elżbietańskiej przestrzeni teatralnej, o czym sam tyle razy wykładałem i starałem się wbić w wyobraźnię moim studentom. No i oto teraz elżbietańska czasoprzestrzeń opuściła rejony mitu i ordynarnie wlazła mi przed oczy na scenę. I… zesrało się. Wszystko niby tak, jak dałem sobie kiedyś wmówić, jak sobie wyobrażałem i jak wykładałem studentom. A w istocie – w tym, co w relacji widz-scena zawsze najpierwsze, bo najintymniejsze – wszystko właśnie nie tak! I mniejsza, że po raz tysięczny potwierdziło się to, że kiepski spektakl nie tłumaczy się w żadnej przestrzeni, a oryginalność planu gry sama z siebie nie stanowi o niczym. I choćby Szekspir wyginał się w nie wiem jakich szpagatach – marne przedstawienie w elżbietańskiej, rzekomo Szekspirowi najnaturalniejszej, przestrzeni scenicznej jest tak samo marne jak w jakiejkolwiek innej. Mniejsza z tym, bo najsmutniejsze, że mityczna trójdzielność sceny elżbietańskiej i rzekomo magiczna w niej relacja widza z aktorem to brednie. Ot, konwencja, ot, jedna z wielu, bez jakichś tam wydumanych niezwykłości. Doświadczenie skądinąd ważne: uzmysławia, że teatr – ten przez duże T – nie od takich duperaliów zależy, jak na przykład przestrzeń, a od ciebie zależy, od siły twojego związku z grającym dla ciebie aktorem. Lecz i o to mniejsza; ważniejszy, najważniejszy podczas tamtego spektaklu był dla mnie nie spektakl, lecz Rafał. Już w przerwie resztki litości skłaniały mnie do tego, byśmy dali nogę. Sprzeciw Rafa był osłupiająco twardy: zostajemy! Zostaliśmy, zęby bolały. – No i jak? – spytałem, kiedy już wreszcie było po wszystkim. – Nijak, tato. – No, to dlaczego nie wyszliśmy w przerwie? – Bo Szekspir to przecież twój kolega. Tak mi odpowiedział. Zniósł całe popołudnie nudy, bo mu się zdawało, że ja chcę obejrzeć przedstawienie do końca Mogłem dostać od niego więcej?...

*

Kiedy opowiedziałem Jurkowi Limonowi moją niegdysiejszą londyńską perypetię, związaną z pewną nocną ławką na stacji metra, uznał, że – mowy nie ma! – powinienem napisać taki kawałek pt. np.: Śpiewająca ławka. Jakoś mnie to, nie wiedzieć czemu, krępowało, i w Rozmowach z Rafałem jeszcze się nie odważyłem tego tematu podjąć, ledwiem do niego nawiązał. A było to z tamtą śpiewającą ławką mniej więcej tak: Przyleciałem ci ja do Londynu, w powrotnej drodze po, Gospodi pamiłuj!, coś ponad półrocznym pętaniu się po indyjskim subkontynencie. Przydał mi się, notabene, ten londyński tydzień, bo tak na dobrą sprawę niczego, co nie ma jakowegoś powidoku, mniej lub bardziej, ale jakoś tam opartego na faktach, wymyślać mi się nie chce. A z tamtego londyńskiego tygodnia tom w Rozmowach z Rafałem wziął zaczyn pod motyw kolaboracji narratora książki z komunistycznymi służbami specjalnymi. Dziś mało to już ważne, na ile szczęśliwie ten motyw do książki wprowadziłem. W każdym razie w Rozmowami chciało mi się szkicować imaginacyjny portret

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336

[


[

– Czy świadek zna język polski? – Oczywiście, że nie – obrusza się policjant. – To po czym świadek wnosi, że piosenki były nieparlamentarne? – Gesty oskarżonego nie pozostawiały żadnych co do tego wątpliwości. – To bez znaczenia – informuje ten środkowy, bliźniak sędziego Płatka. – Precedens taki a taki zabrania śpiewać po zachodzie słońca w miejscach publicznych Królewskiego Miasta Londyn. Sprawa jest oczywista, trzy stuknięcia sędziowskim młotkiem; kara litościwa, parę funtów grzywny, chyba że wolę trzy dni aresztu. Nie wolę, kłaniam się Wysokiemu Sądowi, wracam podziemnym korytarzykiem, płacę, wychodzę, jest wczesne popołudnie. Na kolację w Westminsterze zdążyłem. W końcu – jak twierdził Ludwik XIV – punktualność jest obowiązkiem ludzi dobrze wychowanych; i to nawet jak nie są members of parlament ani angielskimi hrabinami.

Kartki

cóś. Zresztą nie łudzę się, żem przez studentów oczekiwany z jakąś szczególną ekscytacją. Nie oczekują przecie, że będę im odkryć tajniki triobrandzkiego życia seksualnego dzikich; wiedzą, że wykład ma dotyczyć życia teatralnego świeżo, z lekka cywilizowanych. Ale zbierają się łaskawie i in spae aprobatywnie. Nie wiem, na ile są tak naprawdę zainteresowani amerykańską sceną epoki gwiazd, paniami Cushman, Modjeską, panami Boothem, Barrymorem itd., itp. Ale szczerze lubię o tym czy o owym gadać przed amerykańską studenterią. Takiej spontaniczności odbioru, takich łał! great! please, a little bit more about! tom nigdzie indziej, ani w Europie, ani w Polsce tym bardziej nie spotkał. No, może tylko – w Teheranie. Ale tam, w Iranie, miało to zgoła inne uwarunkowania. U amerykańskich studentów, jak mi się wydaje, ta spontaniczność jest jak gdyby naturalna, pewnie związana z właściwościami w ogóle amerykańskiej kultury i sposobu bycia. Kiedyś miałem wykład w New York University, na wydziale teatralnym, w budynku Tish przy Broadwayu, tuż za Union Squatre. Przez ogromne okna słońce waliło do sali wykładowej, żar był nie do zniesienia, a ja ci tu o siedemnastowiecznych peregrynacjach teatru w Europie Centralnej. No i jeszcze pytania, o konwencje współczesne, i jeszcze o coś tam i o coś. Pot się ze mnie leje, wychodzę wreszcie na korytarz, a za mną kilkoro studentów. – A co pan, profesorze, robi dzisiaj po południu? Bo my byśmy chcieli o jeszcze parę spraw popytać. – No, miło, na prawdę miło. – Ok. – mówię – ale nie tutaj. Chcecie, to możemy spotkać się w Union Square Park. – Chcieli. No to porozsiadaliśmy się w parku na ławkach, porozkładali na trawie – i do wieczora, na okrągło: Nekrošius, Grotowski rzecz jasna, Sturua, Swinarski. No i jak tej amerykańskiej studenterii nie lubić…

*

Niechętnie wracałem do Teheranu. Do New Haven wraca się jakoś tak, jakby się stąd nie wyjeżdżało. Tak tu jakoś, no, powiedzieć by: przytulnie. Kwestia skali, ale nade wszystko jakiejś takiej – jak wcześniej wspomniałem – niby europejskości, chociaż

Andrzej Żurowski

2 72 7

Ryc. Basha Maryanska

Gazeta literacka

*

Kiedy tak sunę sobie rankiem w New Haven przez uliczki, trawniki, zaułki pomiędzy wiktoriańskimi budynkami Yale University, i jakoś mi pośród tych klimatów i bardziej swojsko, po europejsku, i – co tu kryć – co nieco speszenia prowincjusza w sobie niosę, niezmiennie. Ale powodu, by przesadnie wstydzić się tego przed sobą, to nie widzę. W końcu iść dać wykład tam, gdzie ongiś chadzał wykładać, ot choćby, proszę bardzo: Bronisław Malinowski, to nie jest byle

tylko angielskiej. Kiedy do Teheranu wracałem po raz pierwszy po – bagatela! – ponad trzydziestu latach, to tak: konfrontacja rajcowała mnie na każdym kroku. Ja ten-sam-nie-ten-sam w tym-samym-nie-tym-samym Teheranie. Tamten późny paleoit i ponura dzisiaj groza potęgi totalitarnego giganta. Więc po raz kolejny, niemal tuż po tamtej konfrontacji po latach, teraz po ledwie paru miesiącach, wracałem niechętnie. Olśnienie było tym większe. To była krótka seria wykładów, po kilka godzin dziennie, przez tydzień. I, doprawdy – żal, że mijał tak szybko. Takich studentów nie spotkałem nigdzie indziej. Nie chcę powiedzieć, że kanadyjscy, polscy czy ormiańscy gorsi, skądże. Albo że amerykańscy mniej od irańskich w swej naturze entuzjastyczni. Ale z tymi młodymi Persjankami i Persami to była coś zupełnie innego, coś niepowtarzalnie szczególnego. Ta ich – tak, to będzie słowo najbardziej adekwatne – ta ich: ł a p c z y w o ś ć. To napięcie dążeń – pragnienie za szelką cenę wyrwania się z klatki. W świat, we współczesność, w swobodę myślenia i objawiania uczuć, także poprzez sztukę, teatru na przykład. Te nieszczęsne, zakutane w jakieś szmaty dziewczyny o płonących oczach, te chłopaki bystre a jakoś tak nieśmiałe, jakby osaczone, przygniecione presją poczucia izolacji, co to chce ich zdławić prowincjonalizmem i marginalizacją. Ta ich łapczywa chłonność i otwarcie, pełne otwarcie na rozmaitość – właśnie na szanse rozmaitych stylów myślenia i sposobów odczuwania, pośród których dwa razy dwa rzadko równa się cztery. A po tym cudnym tygodniu ze studentami teherańskiego uniwersytetu droga z Iranu do Tokio i z powrotem to już ci była mordęga po prostu nieludzka. Przez Dubaj czy inny Bahrajn (jakoś zawsze mi się te emiraty mieszają), przez Kioto. I tą samą drogą z powrotem do Teheranu, a w Teheranie na lotnisku blisko doba do przesiadki na lot do Europy; doba na krześle, bo wiza wygasła i żeby do miasta, mowy nie ma, a lotniskowy hotel chwilowo nieczynny. Proroku i Buddo przenajświętsi razem wzięci, męka! Kiedy, dawno temu wróciłem był z Szanghaju, w domu przyjęło się mawiać na coś niezmiernie odległego: jak stąd do Szanghaju. A to, w porównaniu teraz do Tokio, pestka była, no prawie. Szanghaj to były lata osiemdziesiąte. Telewizja Polska, jeżeli już koniecznie musiała cię gdzieś wysłać, dbała żeby byle taniej. No więc samolot do Moskwy, z Moskwy samolot do Ułan Bator, w Ułan Bator przymusowy postój w oczekiwaniu na pociąg, co to do Pekinu jechał bodaj raz w tygodniu. Był czas na zapachy mongolskiej stolicy – świątynne kadzideł, woń dymu, który sączył się z jurt i ospale snuł po tradycyjnym starym centrum, i smród spalinowych wyziewów w nowym centrum – koszmarze soc-domiszczy ponastawianych bez ładu i składu. Co tam smród, drobnostka – wstyd, wstyd nade wszystko, że jest się… białym. Bo autobus – jeżeli chciało się wsiąść w nieco lepszy, co to się, jak pozostałe, jeszcze nie rozpadał – miał specjalną tablicę: tolka dla wojennych, co w praktyce znaczyło: wyłącznie dla Rosjan, no i, od biedy, dla innych białasów. Nie, nie jechałem tym autobusem, ani razu. A kiedy przyszedł dzień, że trzeba się było zacząć zbierać do pociągu – a nie miałem pojęcia, czy będzie w nim wagon restauracyjny, więc należało się w co nieco zaopatrzeć – poszedłem do zwykłego sklepu, nie tolka dla wojennych, bo i takie były, a do nastajaszczewo, bez rasistowskich obwarowań. I wyszedłem z niczym. W tym rzeźniczym sklepie jedyną wędliną był lokalny przysmak – wędzone baranie łby. Za to w transsyberyjskiej restauracyjny był; postój na zwiedzanie chińskiego muru także. Gorzej było z powrotem: znowu Ułan Bator, teraz dwadzieścia parę stopni mrozu, a ja, idiota, kurtkę zostawiłem w bagażu i wsiadłem w Pekinie w samolot w samej marynarce. Jakaś próba, natychmiast po wylądowaniu, w lotniskowym bufecie ratowania się szklanką wódy; potem rozgrzewki skuteczniejsze, kiedy podczas paru znowu dni oczekiwania, tym razem na samolot do Moskwy, winda w hotelu stawała, bo elektryczność wysiadała regularnie, i trzeba się było wspinać do pokoju coś bodajże na dziewiąte piętro. Ale nic – samolot wystartował punktualnie, pełen wajennych i pośród nich ja, bodaj jedyny cywil na pokładzie. Lot ponad zielonym oceanem, z białym na nim, skrzącym się w słońcu osadem; nie morskiej piany przecież – po prostu, syberyjskiego śniegu. I, kiedy pilot zaczął już obniżać lot, pośród tych zieleni i bieli coraz większa i większa rosła plama błękitu, bijąca w górę od tafli Bajkału. I międzylądowanie w Irkucku. I to osłupienie celnika, kiedy zajrzał do mojej okazałej torby, którą kupiłem w Szanghaju. A kupiłem tę torbę, bo w szanghajskim pokoju hotelowym codziennie dostawałem kolejne dwie rolki papieru toaletowego. Zrobiła się tych rolek cała sterta. No i jak takie dobra zostawić? Jak porzucić ten papier toaletowy, kiedy on w Gdańsku prawie nieosiągalny. Więc, po prostu: kupiłem stosownie wielką torbę. Irkucki celnik chwilę się przygląda, przygląda, wreszcie podnosi głowę i: – A wy szto, z uma saszli? – pyta w szczerym osłupieniu. – Niet – mówię – prosta srat choczetsia. No i papier dowiozłem. Z Szanghaju przez Pekin, Ułan Bator, Moskwę. Ależ była w domu radość! A Tokio… Tak się złożyło, że w Tokio nigdy wcześniej nie byłem. No to byłem ciekaw. Może nieco przesadnie, bo – jak wiadomo – z Tokio niewiele widać Tokio, a Japonii to już tyle, co Ameryki z Manhattanu. Mniejsza. Tokijska konferencja była wcale udana. Sala uniwersytecka jak to uniwersytecka sala, referaty jak to zwykle referaty, koledzy z różnych stron świata, poklepywanki, złośliwostki, no i Szekspir na okrągło. Niby coraz łatwiej, a coraz trudniej polecieć gdzieś daleko.

PERSOEZJA

inteligenta mojego pokolenia. A takowy – jeśli pisać o pokoleniowym doświadczeniu zbiorowym – o służby specjalne winien się był otrzeć. Mnie się, akurat – cóż, trudno – nie za bardzo to udało, alem napisał to chyba jednak nienajgorzej. W każdym razie mam powody tak nieskromnie sądzić. A mam, skoro pewnego bliskiego mi antysoca-kombatanta-aresztanta-męczennika-etc-etc-etc, i na koniec – kiedy w ryczałtowym rachunku wszystko to razem do kupy zebrał i w stosownym momencie umiejętnie kupony poodcinał od porażających jego w czarnej dziurze przypadków – niezgorszego beneficjenta, tamten rozdział Rozmów do tego stopnia złowił na rzekomą moją autobiograficzność narracji, że, kiedym go przez telefon spytał, jak mu się tę moją nową książkę czyta, to odpowiedział, łaskawca: spuśćmy na to zasłonę. Tośmy spuścili, ostatecznie. No i chuj; choć trochę żal… (ale to moja przykrość nazbyt osobista, bym miał się tu o niej rozpisywać.) Wracajmy do śpiewającej ławki. Było tak: przyleciałem z tego Bombaju, na Heathrow odebrała mnie hrabina Haering. Już wówczas mocno starsza pani; dawno jej nie ma, a wciąż w moim kręgu bywa, jedna z tych, co się ich – właściwie nie bardzo wiedzieć czemu – w powiodokach miewa od czasu do czasu na wyciągnięcie ręki. Z hrabiną Haering to było tak, że po raz pierwszy spotkaliśmy się w rejsie z Limy do Iquitos, podczas międzylądowania w… Nie, chyba sobie nazwy tej metropolii jednak nie przypomnę. Takie, ot, zadupie w Amazonii, nad Ukajali. W Ukajali żadne ryby nie śpiewały, natomiast hrabina Haering na lotnisku chciwie rozglądała się za jakowymiś egzotycznymi zaszczepkami sposobnymi na sadzonki, by je cichcem urwać, do Londynu zabrać i w doniczkach hodować. No i trafili się: pięknie kwietny krzew z okazałymi odrostami w sam raz na sadzonki, i brat-Europejczyk się nawinął, co to – Niechże pan będzie tak dobry i mnie na moment zasłoni – przecież starszej damie nie odmówi, by nikt nie dojrzał, jak pani hrabina odłamuje i kradnie sadzonkę; bo, wiadomo – tylko kradzione dobrze się przyjmują. Co było robić: zasłoniłem hrabinę Haering, kiedy w porcie lotniczym nad Ukajali kradła zaszczepek jakiejś peruwiańskiej roślinki. Wdzięczność pani hrabiny była niemożebna: podczas mojej teraz u niej wizyty w Londynie otwierała mi wszelkie dostępne jej drzwi. Nie było ich wiele. No, ale jedne z tych drzwi, które przede mną uchylała, w wyobrażeniach brytyjskiej damy musiały być, dla kogo jak dla kogo, ale dla młodego człowieka z europejskich kresów wschodnich iście złotymi wrotami. Otóż sama tą perspektywą wyraźnie podekscytowana, już bodaj w drodze z lotniska hrabina ogłosiła, że następnego wieczoru udamy się na kolację do Westminsteru. Właśnie odbywa się sesja parlamentu, do Londynu zjechał jej stary przyjaciel, MP... – Jak to, co to znaczy MP? Member of parlament, młody człowieku, member of parlament! No i pan poseł był łaskaw zaprosić nas oboje na jutrzejszy wieczór, na kolację w ich poselskiej restauracji w Westminsterze. Tak więc żebym sobie jakichś innych planów na jutro nie robił, ruszymy z domu tuż po popołudniowej herbacie. No i wytwornych planów hrabiny o włos, dosłownie o włos, a nie pokrzyżowałaby ta cholerna śpiewająca ławka. A niech ją szlag! Hrabina Haering poczciwota, acz zdziebko nudna. No to po rozpakowaniu się i chwili salonowej konwersacji – pojadę, mówię, na Ealing, mam tam, miałem w każdym razie kiedyś kumpla, zobaczę, co u niego słychać. I pojechałem, niestety. Wówczas nie było to dla mnie jeszcze tak jasne, jak powinno, że kumple, ci najserdeczniejsi także, zmywają się w tri miga głównie wówczas, kiedy byliby najbardziej potrzebni, i w sytuacjach krytycznych radę sobie trzeba dawać samemu. A John, jak się okazało, zwinął się był jeszcze wcześniej – coś przed rokiem czy dwoma wyniósł się do Ameryki. W ich domku na Ealingu zostali tylko jego rodzice. No tośmy się z ojcem Johna nieźle ubzdryngolili. On poszedł spać, a ja do metra. Tu obyczajny film obyczajowy się kończy. Film zaczyna się następnego ranka, w zupełnie innej konwencji – horror. Jest areszt. Jest umundurowany strażnik, który przynosi mi śniadanie, a jakże, angielskie, jajka z bekonem, proszę bardzo, tylko bardzo prosi, abym się pospieszył, bo rozprawa za dwie trzy godziny, więc czas nam zbierać się do sądu. Co za sąd?! Jaka rozprawa?! A no ordynaryjna, jedna z wielu tego przedpołudnia, trzeba na swoją kolejkę poczekać. W klatce. Sporo takich drucianych klatek w tej sądowej poczekalni dla aresztantów. Siedzą i czekają różne zakapiory, a pogadać nie ma z kim. Albo zastrachane to to, albo skacowane nieprzytomnie i całe w trzęsiawie, albo jakimś takim gada akcentem, że bez wodki nie razbieriosz, a wodki, rzecz jasna, ni na lekarstwo. Wreszcie się doczekałem. Otwiera strażnik klatkę, prowadzi jakimś korytarzykiem, korytarzyk opada w dół, na jakby niższy poziom budynku, potem znowu wolniutko się wznosi, parę schodków w górę i, voila! – cóż za znakomicie pomyślana inscenizacja! Anim się obejrzał, a już przede mną barierka dla składających zeznania i stoję oto wprost przed obliczem Wysokiego Sądu Jej Królewskiej Mości. Nie, wcale mi się w oczach nie dwoi – jest ich trzech: w togach i komicznych perukach; ten środkowy zwłaszcza, wypisz wymaluj, cudnie by się nadał do Wesołych kumoszek z Windsoru na sędziego Płatka, no może trochę za mało sepleni. Ale rozprawę prowadzi szparko. Stójkowy składa zeznanie służbiście, zwarcie i konkretnie: Tak, pełnił służbę w metro, na stacji South Kensington, oskarżony leżał na peronie na ławce i w głos śpiewał jakieś nieparlamentarne piosenki. – Czy oskarżony ma pytania do świadka? – Owszem, Wysoki Sądzie, mam. – Proszę pytać.

[


POEZJA

Władysław Zawistowski Sztandar z ortalionu Dopiero teraz ich sobie przypominam... wychudłych mężczyzn w ciemnych ortalionowych płaszczach, którzy regularnie przychodzili na zebrania do Związku Literatów Polskich, wyrzekając na brak stołówki i wysokie ceny biletów tramwajowych. Starzy poeci. Łysi i niedogoleni, tonęli w chmurach dymu pykając ekstra-mocne bez filtra z długich lufek w mrocznych zakątkach kawiarni „Literackiej”, a właściwie – w jej zawsze ciemnej piwnicy mieszczącej jednego literata na metr kwadratowy (trzydzieści na trzydzieści); tak nas wyceniono. Starzy poeci. Półgłosem rozmawiali o trudnościach mieszkaniowych, spodziewanej obniżce stypendiów, ślubie ułomnej wnuczki, wyższości metonimii nad metaforą i trudnościach z przydziałami papieru, szczególnie dla starych, zasłużonych poetów. Miewali ciekawe życie starzy poeci. Ale jakoś nie umieli o nim opowiadać. Gdyż działo się to w czasach, kiedy wszyscy mieli za sobą ciekawe życie. A ciekawość miała zbyt wysoką cenę, by poświęcać dla niej literaturę. (Zresztą jak tu tłumaczyć prawdy oczywiste: że lepiej pracować w cieple, niż na dworze, lepiej czernić papier, niż rąbać tajgę). A potem głosowali; zawsze na tak albo otaczali bohatera wieczoru ciasnym wianuszkiem łysych głów i wzniesionych kieliszków, bez celebry przyjmując go do naszej gildii. Nie odmawiali poczęstunku i gorliwie pili wódkę małymi kieliszkami, przymykając oczy i rozglądając się za zakąską. Starzy poeci. Wychodzili potem zgarbieni z zebrania i niezgrabnie przeskakując kałuże wracali do swoich ułomnych wierszy i wnuczek, mieszkań z trudnościami, niespełnionych nadziei i książek, którym nigdy nie przydzielono papieru. Heroiczni, jak to deszczowe miasto, krzywa ulica Mariacka, kolejna jesień, tak trudna do przeżycia. Starzy poeci, pośród kałuż wysoko niosący swój dumny sztandar z ortalionu.

Chłopiec jedzący czereśnie Julianowi 1. chłopiec jedzący czereśnie z papierowego worka w młodych ciemnościach czerwca na połamanej ławce w dzikim parku to ja jeszcze go czasem widzę choć mrok pod drzewami powoli gęstnieje (a wciąż nie zapalają się latarnie) zacierają się rysy twarzy blednie plama letniej wiatrówki ulatnia smak czereśni i zapach czerwca 2. ten zgarbiony mężczyzna w ciemnym oknie na wprost zachodu wpatrzony w otchłań parku zmęczonego upałem to ja w przemoczonym worku z brązowego papieru kończą się czereśnie nad kasztanami kołuje nietoperz 3. patrzymy sobie w oczy w ciemności, jemy czereśnie, po wargach spływa krew ja w parku i ja w oknie ty w oknie i ty w parku jemy czereśnie krztuszę się pestką chciałbym tak wiele powiedzieć mam tyle pilnych słów znam nie tylko wszystkie twoje pytania, ale również, w nagłym rozbłysku ostatniego odbicia zachodu, przypominam sobie wszystkie odpowiedzi ale słowa roztapiają się w ciemności nie rozpoznają nawzajem czereśnie się kończą 4. ty wyciągasz w poblaskach zachodu rękę przykładasz ją do czoła i wychylasz się w ciemność ale ja wypluwam ostatnią pestkę i odchodzę ale ty zamykasz powoli okno i cofasz się w krąg światła

Kałuża przechodnia Kałuża przechodnia – jak puchar – kiedy szliśmy podtrzymując się wzajem przez bruki Mariackiej, pijani poeci, współobjęci i współczujący, to ona, kałuża, skoczyła nam kolejno, na ortalionowe płaszcze, skórzane kurtki i spełzłe battle-dresy. I to nie my skakaliśmy przez nią, to ona skakała nam do kolan, jak łaszący się pies... kałuża przechodnia, nasz puchar, przystań młodości, na smyczy księżyca. I potem – kiedy szliśmy – zataczając się śmiechem, pijani młodością i chwilą, którą braliśmy naiwnie za furtkę w smudze losu – poeci pod żaglami – ona już była z nami i już pozostała: to błotem losu ochlapane dziedzictwo, wytarte jak poła ortalionowego płaszcza, togi naszych uniwersytetów; Więc, skacząc przez kałuże, aby zrobić drogę starym poetom, jak my przeanielonym, pijani chwilą, deszczem i kałużą, którą oni brali z marszu, jak młode psiaki biegliśmy za nimi, albo przed nimi, w swoim, szybszym tempie, Nie rozumiejąc dokąd tak dostojnie kroczą, a jednak ślepo i ufnie, w już poplamionych płaszczach, plamiąc pospiesznie papier, życiorysy i sumienie, biegliśmy za nimi do swoich własnych mieszkań z trudnościami, ułomnych wnuczek, obiadów w stołówce, książek bez wydawcy, przejściowych kłopotów finansowych, premier bez sukcesu i głuchego ukłucia w tyle głowy, po dziesiątej wódce, w barze na Mariackiej, że ten puchar przestał być przechodni, ortalion wyszedł z użycia, a kałuże wyschły. Bowiem nie wszystkie marzenia młodości warte są spełnienia, a nasze zabłocone płaszcze już wtedy mówiły, jak to wszystko się skończy. Sopot, 2003-2004

Sopot, listopad 2001 Sopot, 1999 - 2001

10 lat z Migotaniami

W

ładysław Zawistowski – poeta, dramaturg, krytyk literacki, działacz kultury. Osoba o niezwykle bogatym dorobku twórczym. Dla wielu dobry kolega, dla mnie przez lata przyjaciel i ktoś, kogo nie mogę pominąć, gdy myślę o kształcie poezji końca XX wieku. Jego wyjątkowa liryka, często sytuowana w kontekście Józefa Czechowicza, stanowi bardzo odrębny głos w chórze świetnych poetów debiutujących w latach 70` w Gdańsku i w Polsce. Gdy zastanawiam się, poprzez jakie dzieła będzie zapamiętany w przyszłości Zawistowski, jestem pewny, że właśnie poprzez niesamowite, pięknie pisane, dramatyczne wiersze. Tam ulokował swoją duszę najbardziej. Dzisiaj, gdy świętujemy dziesięciolecie Migotań, jego wiersze muszą być z nami obecne, bo chcę pokazać, przypomnieć, co w piśmie było przez całą tę dekadę najlepsze a na pewno w dziale poezji. Jest jeszcze jeden, szczególny powód. Mówi się, że Migotania powstały przy okazji wydania mojego zbioru wybranych wierszy w 2002 roku, ale to tylko część prawdy. Jednodniówkę wymyślił Władysław Zawistowski, a mnie się ten pomysł spodobał, więc razem ją stworzyliśmy. Lecz, czy gdyby Adzik (bo tak nazywaliśmy Władysława Zawistowskiego w kręgu przyjaciół) nie wpadł na ten pomysł, dzisiaj pisał bym tę notkę? Może tak, ale byłoby to w zupełnie innym piśmie.

Zbigniew Joachimiak

2288

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336


Co śpiewa poeta, kiedy nikt nie słucha? Co śpiewa poeta, kiedy nikt nie słucha? Kiedy naprawdę nie ma już przy nim nikogo, Kiedy nikt nie słucha, nie ocenia, nie wzbrania, Lecz i nie ponagla; kiedy nie ma już kogo uwodzić, Ani przed kim się mizdrzyć. Co śpiewa poeta, gdy naprawdę zostaje sam? Wolny od prac i obowiązków, ambicji i niespełnień, sam w skarpetkach, za biurkiem, z niecierpliwą paczką papierosów i majową nocą za oknem. Czy recytuje homeryckie ody i sławi czyny bohaterów, czy może podśpiewuje najnowszy przebój goląc się przed wieczornym spotkaniem? Czy opłakuje wszystkich swoich zmarłych i nienarodzonych, czy może śmieje się rubasznie z najnowszego kawału znajomego doktora? Czy wyznaje słowa miłości, czy z ust jego wychodzą ojcowskie nauki i żarliwe przestrogi, Czy może śliniąc się i bełkocząc najnowszy szlagier przekręca gałkę radioodbiornika by zagłuszyć swoje własne wiersze łomotem elektronicznej muzyki? (Czy w nim wiersz dojrzewa Z krzykiem niemowlęcia, Czy staruch złorzeczy Jak złamana trzcina?) O czym milczy poeta, kiedy nikt nie słucha? Sopot, 2002

Kino w Tleniu Mamie 1. Mój własny koniec Polski znajduje się w Tleniu, a Tleń jest dostatecznie daleko, żeby zgubić się w powrotnej drodze. Wyruszyłem w nią czterdzieści lat temu i wciąż nie mogę wrócić do wąskich jezior roztopionych w otchłani lasów, do tartacznych sągów równych jak pułki wojska, i horyzontu, który zawsze zamyka ściana ciemnych drzew. 2. I oto znowu jestem w Tleniu, gdzie nic się nie zmieniło. Jezioro stoi w zmierzchu, las brodzi w jeziorze, struga dymu z dalekiej poręby wznosi się w górę nieskończenie długą prostą nitką, a wszystkie drogi prowadzą stąd w nicość piaszczystych ścieżek zarastających młodym lasem, po których rozeszło się tajemnicze czterdzieści lat, minione nie wiadomo kiedy i gdzie. 3. A jednak ten las, choć rósł przez czterdzieści lat jest mniejszy niż kiedyś; jezioro płytsze, wieczór chłodniejszy, a pociąg elektryczny.

I nikt już nie łowi wielkich jak patelnia leszczy z mostu w Grzybku. A Tata łowił; i nie był to sen, w którym tak dawno się pogrążył. 4. Minąłem nieczynną stację kolejową, ryneczek z Rosjanami, i cocktail bar z poziomkami, aż trafiłem do letniego kina, na wzgórku za torami, gdzie z opadnięciem ostatnich zórz ruszał projektor jak strudzona ciuchcia pod górę. 5. Letnie kino w Tleniu! Jeszcze trwa, jeszcze istnieje. A na jego popielatym ekranie moje życie, czterdzieści lat do tyłu wyświetla anonimowy anioł. Dziękuję mu za ten nieoczekiwany film, który kiedyś był opowieścią o prawdziwym człowieku, a teraz zmienił się w pulpę fikcji. Ale to nieważne... 6. Na podrapanym ekranie, na tle rozgwieżdżonego sierpnia, pachnącego żywicą, piwem okocim mocny i rosyjskimi perfumami marki dior, naprawdę i z wytrzeszczonymi oczami. Taki długi film. I ciągle jeszcze leci. Niech się tli latem jak tlen w Tleniu, na atłasowym tle pamięci. Sopot, grudzień 2001

Fot. Jan Ledóchowski

Gazeta literacka

2 92 9


PROZA

Sławomir Majewski PIELGRZYM Rysiek wziął plecak swój i gitarę. Plecak wypychał łachami, u pani Helenki w narożnym kupił fajki, żółty ser w plastrach, chleb, połówkę wódki i hop, udał się w kierunku innego świata. Na szlaku nie martwi się co będzie potem, bo niczego nie szukając niczego od nikogo nie oczekuje. – A co mi tam? Pyta siebie Rysiek gryząc źdźbło. A nic mu tam, zostawił ten cały Sopot z molo, Operą Leśną i Monciakiem pełnymi turystów, nawiedzonych artystów, zapijaczonych kurew i niedomytych ćpunów. Na widok nowiutkiej anteny satelitarnej na omszałym dachu walącej się chałupy, zacytował Rysiek jednego Krzyżaka z filmu Krzyżacy choć dobrze wie, że u Sienkiewicza tego tekstu nie było – Pogański to kraj, pogańskie w nim obyczaje! I westchnął. Teraz Rysiek jest na zapyziałej prowincji, gdzie za komuny z nabożeństwem po dupach całowano gminnych towarzyszy partyjnych a dziś, patrzajcie no tylko jakie z nich Hamerykany! No, Bóg z nimi. Zatrzymał TIR–a i gawędząc z nader uprzejmym kierowcą o życiu, religijnych wartościach i o tym gdzie najłatwiej można poderwać fajne dupy, wjechał do miasteczka niebywałej śliczności, gdzie rzeźnia końska i maciupka figurynka Matki Boskiej, która stojąc na dachu jednego domu plecami się do mieszkańców odwróciła z powodów sobie tylko znanych. – Ależ ładnie tu, powiedział Rysiek z zadowoleniem ale i utajoną troską czy napotka jaką miłą panią. Na przykład czarną albo rudą. No, w ostateczności choćby i tlenioną. – Napotkam, bo dlaczego mam nie napotkać? Napotkał. Od godziny siedział na ichnim ryneczku i robił za barda brzdąkając na gitarze coś z Wysockiego aż nadeszła jedna taka. Jedna taka zatrzymała się, posłuchała, podeszła, uśmiechnęła i przysiadła, tyle że szatynką była no ale cóż poradzić? Chwileczkę sobie pogwarzyli a po chwileczce dreptali zgodnie do knajpki opodal wiaduktu o męskim imieniu Marian. Tym niedaleko Słomnik, jak się jedzie z Krakowa do Miechowa albo z Miechowa do Krakowa. Zależy gdzie kto jedzie. Weszli do knajpy, usiedli i głośno zastanawiali się pod okiem życzliwego kelnera, co też by tu zjeść? Gulasz? Leczo? Szczawiowa z jajkiem? Leniwe? Wreszcie zamówili sobie wódkę. Zaczęli pić tę wódkę pod mineralną, zakąszając plasterkami szynki z Czapel. Nie z ptaków, tylko z takiej jednej miejscowości okolicznej i właśnie wtedy a propos tej szynki Rysiek pomyślał o Aleksandrze i Miłejmojej, że pojedzie do nich i że najlepiej jechać mu będzie pekaesem przez Jagiele a od Jagiele to już... – No ale to potem, myśli patrząc na urokliwe cycki Dagmary. Bo Dagmara jej było. Powszechnie wiadomo że jak się dwoje takich upije to nic, tylko bez nijakiego umiarkowania i sensu pieprzą o sztuce. Więc Rysiek pieprzy że T.S. Eliot, Charles Baudelaire, Rimbaud i taki jeden Seddar Senghor, no i ma się rozumieć Bursa z tym drugim, tym Wojaczkiem i jeszcze o jakiejś Matce–kiełbasie jej opowiada a potem jej recytuje wiersz napisany własną krwią krwawiliśmy jeżynowo w czas miedzianego żuka i błyskawic jaszczurek zabraniam ci kochać moje oczy wypalone smutkiem ja tobie mogę wyśnić tylko pustkę... chcesz mi zakazać oddychania i zrywasz z nieba moje słońce? a ja ci urodzę jeżynowe dziecko nadziei malowane sercem i kroplami tęczy... nie dokładaj do mojego piekła swojej jutrzejszej męki tęsknienia nie udźwignę cierpienia naszych dwu cieni ale ja uniosę wszystko, miły nawet krzyż rozstania i brzemię pustych nocy możesz odejść będę ci drogę oświetlać gwiazdą serca uchronię od zwątpienia codzienną modlitwą tęsknoty, idź nie patrz za siebie idź Aż się Dagmara rozpłakała jak to zwykle pijana baba po wódce, potem nos wyciera w obrus i mówi – Tak pięknie napisałeś, że aż mi się zachciało, Rysiu! I pod przysięgą mu wyznaje, że ona bynajmniej ponad wszystko kocha tego poetę, tego Witkacego czy jakmutam, co napisał Miałeś chamie złoty róg i że... – Jak to dalej leciało? A zapomniałam, olać to. Ale w szkole recytowałam całość na piątkę, jak jeszcze były piątki, bo teraz to są szóstki. Ty mnie rozumisz Rysiu? A zaraz po nim, po dziełach tego jakmutam najważniejsze były dla niej Trylogia bo ku pokrzepieniu serc, potem Wstąpiłem na działo bo ojezu, jakie to wzruszające, dalej Nie rzucim ziemi bo patriotyczne bardzo, no i Legiony to. A dlaczego Legiony to, każdy

3300

Rysiek dureń wie. Do tego dorzuca naręcze bogoojczyźnianych duperel a co słowo wypowie pełne patriotyzmu i wartości, to wódę łyka jak bocian kluchy i z dumą prężąc cycki wyznaje: – Jestem z pokolenia Jot–Pe–Dwa, rozumiesz Rysiu? I Rysiek zrozumiał. – Ojezu! Ale durna krowa! I to jeszcze zrozumiał, że krowa nie–krowa a tego wieczora i tak legnie z nią w łożu, albowiem Ryszard jak każdy prawdziwy poeta jest prozaicznym skurwysynem zapatrzonym nie tyle w czarę poezji ile w szklankę z gorzałą węszącym za kawałkiem dupy do zerżnięcia. Nie inaczej. Pijani że palce lizać, poszli do jej domku maciupkiego jak chatynka na kurzej łapce, w tym domu jak tylko klamka zapadła wzięło ich już w przedsionku: on jej zezuł bluzkę i stanik i cmoktał w mięciuteńkie białe krowie cycki a ona wprawnie rozpinała mu spodnie, potem wdarli się do sypialni, rzucili na łóżko a w łóżku ona pomyliła orgazm z występem jednej takiej poetyckiej kapeli i nahukiwała mu do ucha – Jak cię kocham nie powiem, no bo nie wypowiem... Wreszcie skończyli się ryćkać i usnęli jak stare dobre małżeństwo a za oknami pijany, rozczarowany męski głos retorycznie pytał chodnika i blednących gwiazd – Kola, Wowa, Wania... Co to za Polska, Boże kochany, noż co to za Polska? Potem głos odszedł stukając obcasami a tak o piątej z ogonkiem Rysiek ciiiiii–hoooo! na paluszkach wkłada slipy i spodnie, zarzuca koszulę i kurtkę dżinsową, cmoka powietrze w kierunku Dagmary śniącej w pełnej okazałości trzydziestoletniego ciała, bierze plecak, wychodzi w skarpetkach i na ławce pod kasztanowcem zakłada trampki kontemplując ryneczek. Odczekał aż lokalny handel weźmie i ruszy a gdy wziął i ruszył, kupił sobie papierosy i butelkę wódki, bo go suszyło jak cholera. Patrząc na zajeżdżający autobus znowu pomyślał o Aleksandrze i Miłejmojej, że sobie do nich pojedzie i że najlepiej mu będzie jechać pekaesem przez Jagiele. No i teraz hop, zasuwa gdzie szosy biała nić, absolutnie nie martwiąc się co będzie potem. – A ta Dagmara? – A ta Dagmara jak się zbudzi to pewnie nad sobą zapłacze. Albo i nie.

jewicza Szutrowa. Potem porozbierali się i kochali namiętnie, aż ona pokazała palcem – Tam o, w zagajniku widzisz? Znowu siedzą! W zagajniku tam, o! znowu siedziały dzieciaki, jak zwykle podglądając jak się kochają. Kiedy dziewczynka z płowymi włosami krzyknęła w ich kierunku – Stare świnie! A chłopcy zaczęli rzucać w nich szyszkami modrzewia, wstali, ubrali się i cisnęli w dzieciaki butelką po bimbrze. – Same jesteście stare świnie, wy małe świnie! Była mniej więcej piętnasta, więc do wieczora mieli jeszcze od groma czasu. Tak, była mniej więcej piętnasta, więc do wieczora mieli jeszcze od groma czasu, zatem do wieczerzy przygotowywali się niesłychanie. Mieli cebrzyk pełen raków, serwatkę w kamionce, w wiadrze zanurzonym w wodach studni chłodzili bimber a na strychu wisiała piękna, dorodna wołowa szynka suszona napowietrznie jak słynna Prosciutto di San Daniele, tyle że dużo lepsza bo co ci Makaroniarze mogą wiedzieć o szynce? O makaronie to i owszem, ale o szynce? Nagotowali wrzątku i wrzucili do niego raki które czerwieniały z piskiem. Czekając aż raki dojdą, słuchali z radia Pionier w bakelitowej obudowie jakiejś niby uczonej a rozlazłej dysputy o życiu, pijaństwach i poezji Henryego Charlesa Bukowskiego. – Okropnie pieprzą, co nie Miłamoja? – Do rzygnięcia w raki, odpowiedziała Miłamoja i rozdziawiła usta jakby chciała narzygać w saganek z rakami ale to było tylko tak na niby, że niby narzyga ale tak naprawdę to nie. – Co oni wiedzą o poezji Bukowskiego, że tak sobie nią pyski wycierają wyciruchy jedne? – Nic nie wiedzą o poezji te wyciruchy. – A pieprzą i pieprzą jak jakie głupie. – Zajęliby się głodem w Czadzie. – Albo kanibalizmem w Ruandzie. – Albo w Kongo kanibalizmie. Że tam jedzą Pigmejczyków jak jakieś niczyje wewiórki.

CZEKAJĄC NA RYŚKA Tego dnia jak każdego innego dnia Miłamoja i Aleksander mogli sobie poszukiwać skarbów zakopanych w ziemi przez Templariuszy. Mogli też, gdyby jak raz zechcieli, czytać książki o minstrelach i błędnych rycerzach albo przez teleskop na strychu wypatrywać Ostatecznej Komety czyli Armagedonu. A gdyby i to im nie odpowiadało, mogli głośno milczeć i w tym milczeniu spoglądać na siebie zgłębiając tajniki ludzkiej duszy ale właśnie wtedy zadzwonił do nich z Mrągowa czy skądsiś pijany Rysiek od jakiejś pijanej Marzeny–ratowniczki, wrzeszczącej do słuchawki: – Ja go nigdzie, kurwa wasza mać nie puszczę! Paniatna wy tam obacwaj? Potem ktoś się z kimś nie za mocno szarpał przy słuchawce i Rysiek krzyknął – Kochani, będę tym o dziewiętnastej! A potem słuchawka zamilkła. No więc Miłamoja i Aleksander mogli sobie poszukiwać skarbów zakopanych w ziemi przez Templariuszy albo robić co innego, no ale skoro miał przyjechać Rysiek to podjęli decyzję o tym co będą robić nim przyjedzie Rysiek. Na dobry początek wzięli ze spiżarni salceson, kilkoro cebul, pęto kiełbasy i zasiedli w cieniu starożytnej śliwy. Pili bimber z blaszanych kubków zagryzając jego moc i woń salcesonem, kiełbasą i cebulą. Wychwalali pod niebiosa zalety o jakże! świeżego powietrza, zapach otawy, który był nie mniej o jakże! czyli tak zielony, że aż szmaragdowy. A w dodatku ścielący się jak kobierzec czy coś innego. Kiedy się upili, Aleksander wyniósł na ganek patefon z wielką mosiężną tubą ładnie pozieleniałą od grynszpanu, korbką nakręcił sprężynę i puścił z węglowej płyty ten słynny na cały Wszechświat walc pod tytułem Na Sopkach Mandżurii Ilji Aleksie-

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336

[


[

– Englert. No ten Englert z Kolumbowie rocznik coś–tam, coś–tam Bratkowskiego. – Bratnego. Romana Bratnego, Kurko. – Romana? – Romana. – A rzeczywiście, Bratnego. Ty patrz, a ja myślałam że to tego Bratkowskiego. – Nie, to tego Bratnego. Czekaj, czekaj Miłamoja... A ty wiesz że on może i jest troszkę jak ten Englert? Tak na oko, to trochę jak. Ale i jak nieboszczyk nieśmiertelny Stachura Edward trochę. Ale nieboszczyk nieśmiertelny Stachura nie miał brody Guevary i wyglądał za życia jak Stachura a nie jak Guevara, nie? – Ty, a ten nasz Rysiu to zechce coś nam poczytać ze swojego? – Miłamoja, a po co on tutaj przyjechał? Na bimber i raki? Na poczytać nam przyjechał. I na bimber i raki, of course. – To ja lecę–pędzę przylizać włosy i rzęsy. – I wyliż sobie ryjek. Tak sobie mówili do siebie na widok Ryszarda idącego, który wcale nie był żadnym jakimś Guevarą z brodą albo tym nieśmiertelnym Stachurą Edwardem ani tym bardziej żadnym jakimś Englertem z filmu, tylko Ryszardem co w dodatku wcale nie był podobny do tego Englerta z Kolumbowie rocznik coś–tam, coś–tam Bratnego, tylko do takiego jednego węgierskiego aktora który grał huzara czy Rakoczego z szablą i w oficerkach czy kogoś i na pewno nie przejechał pół świata znad swojego siwego morza do tej ich wiochy zakopanej między Jagiele a Starym Żabinem na poetyckie adzia–badzia czy inne pierdu–pierdu, tylko przejechał do nich pół świata znad morza siwego tutaj na bimber, raczą zupę ze śmietaną, plastry napowietrznie suszonej wołowej szynki i ten ich wsiowy chleb pieczony w maciupkim chlebowym piecu stojącym w sadzie obok gruszy. I na poczytać im to, co napisał w swoim wędrownym kajecie, kiedy jak najpoważniej przemyślał sobie to wszystko co zobaczył między niebem a ziemią czyli jak wschodzi żyto, lecą kruki, płacze matka nad trumienką, piją wódkę na chrzanie z Czychowskim Mieczysławem i jak mąż katuje żonę na Pradze Północ a domy się palą w Gorzowie a ta dziewczyna skacze w Sopocie pod pociąg o dwudziestej trzeciej z minutami a czy miała bilet czy bez biletu była, nieważne. Ważne że głowę jej znaleźli o, ho ho! ze dwieście metrów od peronu w krzakach forsycji obok przerdzewiałej taczki. – Albo i dalej, Myszko... – Straszne! No a jak Rysiek już podszedł do furtki a Kusy zaczął na niego ujadać, to wzięli i pogonili Kusego jak ostatniego psa – Buda, Kusy, ty psie! I otworzyli Ryśkowi furtkę i zaczęli go ściskać za ramiona, za dłonie, za szyję, za głowę i całować po policzkach, po ustach, po szyi i po tej głowie aż się zdyszał i zapytał czy mogą się od niego odpieprzyć. Pytał retorycznie i dobrotliwie jak to Rysiek a oni od razu wiedzieli że pyta retorycznie jak to Rysiek, więc Aleksander zaraz wyzwał Ryśka od Englertów – Ty Englercie! A Miłamoja dorzuciła drugą obelgę – Ty Guevaro! A ten Rysiu nic a nic się nie obraził, bo zezwali go retorycznie i dobrotliwie no bo przecież znali się od ho ho!

– Byłeś u jego matki? Bo jak nie byłeś, to trzeba iść, zapytać. – Byłem. Też go nie widziała od dwu tygodni. Chleje? – Może chleje. – Ale gdzie chleje dwa tygodnie, psiajego? Z kim? Z Maćkiem? Ty, a może u tej francy Bożenki? – A byłeś u tej Bożenki? – Nie. Teraz mi przyszło. Stoją nad Motławą oparci o barierę patrzą na przepływający biały stateczek Żeglugi Przybrzeżnej. Milczą ale zaraz, bez umawiania się, ruszą. A jak ruszą, to bez umawiania się wejdą do najbliższej knajpy i usiądą przy piwie. Albo wypiją po setce. Albo po dwie. – Pani da po setce i po piwie. Mówię do kelnerki o zwalistych kształtach i tępym wzroku. I jakiegoś śledzia. – Po japąsku? – Dlaczego po japońsku? Czy ja wyglądam na Azjatę? Nie, po polsku, w oleju. I z cebulą. Cebula może być po japońsku. Obraziła się i poszła. Janusz zapala papierosa z uśmiechem. – I po co ty ją wkurwiasz? Jeszcze napluje nam do piwa, bladź! Kelnerka stawia po lufie, piwie i dwa talerzyki ze śledziami; żółte toto, zesztywniałe, stare. – Pani zabierze to kurewstwo sprzed moich pięknych oczu, mówię, świnia by tego nie zżarła. Patrzy na mnie jak na insekta, wolno bierze talerzyki, wzrusza ramionami. – Jaki hrabia! Tu jest rachunek do zapłacenia. – A rachunek po japąsku? Janusz sprawdza i bez słowa płaci. Kelnerka przelicza, patrzy ile dostała napiwku. Nic nie dostała. Obraziła się i poszła. Janusz podnosi lufę. – Nasze! I Ryśka. – I Ryśka... Gdziekolwiek teraz dupczy. Ocierając usta, popijają piwkiem. Zapaliłem papierosa i patrzę w okno zastanawiając się, no gdzie ten Rysiek? A może gdzieś pojechał z jakąś pindą? Nie byłby to pierwszy raz. – Ty, a może on gdzieś pojechał do jakiejś dupy, co? Nic ci o jakiejś nowej nie mówił? Więc Janusz mówi, że mówił. – Z Kartuz czy Kościerzyny. Podobno. Nauczycielka czy ktoś taki. Nie wiem dokładnie nawaleni byliśmy. – Z Kartuz? A co on w Kartuzach? Skąd? – No... Coś takiego mówił. Nauczycielka we wsi czy coś. Po lufie? – Jasne. Poczekaj to z Kartuz czy ze wsi? – Ze wsi na Kaszubach. Pod Kartuzami. No, na Kaszubach, ze wsi nad jeziorem. – Jakim jeziorem? – A nie pamiętam. Nad modrym jakimś o przeczystej toni. Jedną chwileczkę... Podchodzi do bufetu, naszeptuje do barmana, płaci i bierze dwie lufy. Siada. – No, to za Ryśka. – Za. Knajpka jest przy Warzywniczej, zaraz po prawej jak się wychodzi z Bramy Świętojańskiej na Rybackim Pobrzeżu. Wpadamy tu od lat jak paskudny jesienny deszcz ot, po prostu posiedzieć i pogadać przy mineralnej, herbacie i czymś do picia. Siedzą i gadają. Mają w sobie po dwie lufy i po kufelku. Janusz sięga do kieszeni. – Ja stawiam. Wczoraj opędzlowałem jednego knota za niezły grosz. Potem jedziemy do mnie a po drodze weźmiemy szampańskiego i fistaszki. Wstaje znowu, podchodzi do bufetu czując na plecach złe oko kelnerki. – Jeszcze po setce i piwku. Wypiliśmy. – To komu opędzlowałeś tego knota? – A takiemu jednemu. Z Opery Bałtyckiej. Wiesz który, ten pedziowaty dandys co gania z bambusową laseczką w czerwonym skórzanym płaszczu. – Aaa, ten. – No. – Za ile? – A za dwa patyki. – Dwa patyki! – No. Janusz to samorodny talent manualny i genialne oko, nie jest po żadnej akademii sztuk ale na niwie sztuki wiedzie mu się nieźle. Chałturka tu, knot tam, nie bieduje. – No kochany, jak ty jesteś gruby na dwa tysiące to stawiasz tego szampańskiego. – I fistaszki. – I fistaszki. Lekko pijani idziemy Świętojańską w kierunku Teatru Wybrzeże na postój taksówek. – Żadnymi autobusami dzisiaj, mówi Janusz, pojedziemy do Maćka kolaską do samego Brzeźna jak pany i zapytamy o Ryśka.

Rozmowy z Miró

POSTSCRIPTUM Upał. Kowbojka rozcina lasy i łany zbóż śpiąc śni o nagiej Czajce w bunkrze, o Filozofie zdradzonym, dziewczynach ze Starogardu Gdańskiego i słodkim zapachu Chanel No 5. Mijając oplecione bluszczami turkusowe piece, na których siedzą dzieci–kukiełki w papierowych czapeczkach, uśmiecha się przez sen wierząc święcie, że był w jakiejś pipidówce tam, na końcu świata jego mać, gdzie jego stary druh, artysta–malarz Stasio Popiół mieszka z Krysią, łagodną Muller domestica. Śniąc dalej, pisał list chyba do Heinego. A może to był Rilke? Poza nim w przedziale jest zasuszona emerytka śpiąca z rozdziawionymi ustami i cherlawa dziewucha o wiewiórczych zębach i spiczastych uszach, za które wetknęła strąki brudnych włosów, spódniczkę ma tak krótką, że trudno nie dostrzec tego, co eksponują nylonowe przeźroczyste majtki. Upał.

W POSZUKIWANIU RYŚKA UTRACONEGO – Ryśka? O, stary... Ryśka to ja nie widziałem od... Nawet nie pamiętam od kiedy. A co, stało się coś? Szuka Ryśka od dwu tygodni. Wrócił z Norwegii. Z Lofotów. Jeszcze mu się rybami odbija i kołysze pod stopami matka jego serdeczna, Gaja–Ziemia. – Mam dla niego list i forsę. Pukam i pukam a tam ciemna mogiła. Sąsiedzi nic nie wiedzą. Zapadł się pod ziemię. Czeski film.

* * * Ludzie mówili, że Rysiek spał kiedy tamten rozbił szybę i rzucił na niego butelkę z benzyną. Płonąc jak pochodnia, z nieludzkim wrzaskiem wyskoczył przed chałupę i pobiegł prosto do jeziora. W jakim znowu Malborku? Nad jeziorem Wdzydze. Upadł, nim dobiegł. Ona? Ona była nauczycielką geografii czy przyrody. Sławomir Majewski (Fragment większej calości)

Fot. Jan Ledóchowski

Gazeta literacka

3 13 1

PROZA

– I że goryle we mgle jedzą jak niczyje wewiórki. – Alboby poszli do jakiejś roboty pożytecznej, na przykład do kopania węgla. – No. Albo do szpitala na salowych a nie o Henrym Charlesie Bukowskim! Widziałaś kiedy podobną uzurpację ty, Miłamoja? – Nie widziałam i dlatego zła jestem jak szeląg czy jakmutam. Jak raki, doszły? – Doszły, gady. Wyjęli te raki czerwone jak maki na Mąte Kasssinoooo i zaczęli je obierać, odkładając każdy pancerzyk do miseczki. Od czasu do czasu wycmoktali sobie to jedną, to drugą raczą łapkę. – Starczy ich dla całej armii sumeryckiej, mówi Aleksander. – Albo dla armii całej asyryjskiej. Nawet z tymi Żydami wziętymi do niewoli. – Do niewoli babilońskiej, wszetecznico! – No to dla tejtam armii babilońskiej z Żydami uprowadzonymi do niewoli babilońskiej. – Wystarczy dla wszystkich, powiedział Aleksander ale po chwili przyznał, że może będzie ciut przymało. – Może będzie ciut przymało Miłamoja, co? – To jakby co, to wezmę i pójdę do Babuliny po więcej. – No Miłamoja jakby co, to ty pójdziesz do Babuliny. A ta ma? – A ta ma, ma. A jak ta nie ma, to ma Rezeda albo Pioter ma. – Pioter? Ano tak, Pioter ma bo wczoraj wybierał, sam widziałem. Chyba żeby już zeżarł albo letnikom w Żabinie sprzedał. To wtedy co? – To wtedy do Rezedy polecę i nico. Ojezu! O mój ty Jezu, koperek! – A to idź do ogródka i sobie narwij, czego się dzierasz? Nic o Bukowskim nie słyszę co mówią. – A tam, bo niby jest co słuchać o Bukowskim co mówią. Gówno mówią o Bukowskim! Idę po ten koperek. – Idź po ten koperek i daj mi słuchać tego ich gówna o Bukowskim. – To sobie słuchaj tego ich gówna o Bukowskim a ja idę. – Nojezu, idźżesz ty nareszcie! – Idę, idę. A ty patrzaj czy o dziewiętnastej nie jedzie aby ten pekaes z tym Ryśkiem. Ten pekaes z tym Ryśkiem przyjechał jak zwykle niepunktualnie o dziewiętnastej. Wysypał paru miejscowych i jedną niemiejscową grubą a paskudną babę, taką z bańkami na bimber a mordę miała? Wreszcie za tą mordziatą z bańkami wysiadł Ryszard z plecakiem i starą gitarą. Miał zmierzwione długie włosy i brodę i wyglądał jak Che Guevara albo jakiś rewolucjonista. – Ty Miłamoja weź tylko i popatrz, wygląda kurwa mać, zupełnie jak Guevara wygląda, nie? – No jak Guevara wygląda zupełnie. Albo jak ten Englert wygląda. – Jak kto?


ESEJ

Anna Małczyńska 1. U podstaw eksperymentów Krzysztofa Rutkowskiego z formą wypowiedzi leży potrzeba wyrażenia tego, co jest bliżej nieznane, z czym obcować niełatwo, może dlatego, że jaśnieje nadmiernie. By to postrzec i nie ulec porażeniu, warto wcześniej obrócić wzrok ku rzeczom również tajemnym, które jednak promieniują mniej intensywnym światłem własnym bądź odbitym, i szukać wśród nich czegoś, co spełni rolę szkiełka przydymionego. Pod tym względem o pasażach i przepowieściach rzec można, że są gatunkami wyszukanymi i jednocześnie służącymi szukaniu. Jak przyznaje autor, powstawały one pod wpływem niewygody wywołanej refleksją nad poprzedzającymi je sposobami pisania1. W latach 80. Krzysztof Rutkowski wyjechał do Paryża, by zgłębiać tam tajemnicę życia i twórczości Adama Mickiewicza. Przyjął nadesłaną z Polski propozycję, w myśl której pisać miał krótkie felietony na temat obyczajowości i życia kulturalnego paryżan. Po latach, wracając pamięcią do tego okresu, przyznawał, że felieton jako gatunek publicystyki (swobodny w charakterze, podejmujący problemy aktualne jedynie tymczasowo) od początku mu jednak nie odpowiadał, choć pozwalał na literackie formy ekspresji: „«swobodne dywagacje» mnie nie bawią – twierdził autor – kusi nauka, precyzja i artyzm”2. Wcześniej jeszcze konkretyzował: „Szukałem takich form wypowiedzi, by historia literatury, nie tracąc niczego z «naukowości», stała się «sztuką»”3. Teksty zwane pasażami powstawały zatem z niezgody na felieton jako taki. Pisane najpierw do „Gazety Wyborczej”, później do „Rzeczpospolitej”, zebrane zostały w trzy tomy4 pod wspólnym tytułem Paryskie pasaże. Nie należy jednak zapominać o odrębnym charakterze każdego z tomów, więcej nawet – o szczególnych doświadczeniach, czyli przejściach, których świadectwem są fragmenty pojedyncze. Sam autor mówił o nich w sposób następujący: „Na inny ton «pasaże» nastrojone zostały w pierwszym tomie, na zupełnie inny – w trzecim. Zęby coraz bardziej mi się ściskały. Fraza ściągała. Coraz więcej w nich milczenia”5. Stopniowemu zacieśnieniu ulegał również związek życia i pisania, któremu towarzyszyło z kolei zmniejszanie się dystansu między rzeczą a słowem. U początków pasażu jako gatunku legła intuicja romantyczna, wrażenie przemożne i nie do odparcia, że pisać należy tak, jak się żyje. Intuicję w przekonanie przemieniło (i w przekonaniu tym autora umocniło) juwenilium Michaiła Bachtina Sztuka i odpowiedzialność, w którym mowa jest o wzajemnych zobowiązaniach sztuki i życia – ujmowanych zarówno w szerszym, społecznym kontekście, jak i w odniesieniu do pojedynczego człowieka: „Poeta musi uświadomić sobie, że za trywialność prozy życia wina spada na jego poezję, a zwykły człowiek niech wie, że jego niewymagające, niepoważne pytania wobec życia winne są za jałowość sztuki”6. Krzysztof Rutkowski uznał rozważania Bachtina za manifest „życiopisania”, które – jak można przypuszczać – pociągało go od czasu, gdy poznał pisarstwo Edwarda Stachury. Eseje z tomu pierwszego Paryskich pasaży (od którego pochodzi tytuł całego cyklu) pisane były z myślą przede wszystkim o Walterze Benjaminie oraz pod wpływem lektury Mirona Białoszewskiego, który „potrafił z byle rury, z byle korytarza w mrówkowcu, z byle podwórka i z byle trzepaka wydobyć taką energię, że aż się kręci w głowie”7. Inspirowane pracą wspomnianych pisarzy oraz fenomenem konkretnych budowli pasaże Krzysztofa Rutkowskiego mienią się znaczeniami kojarzonymi z Paryżem w sposób najrozmaitszy. Są świadectwem włóczęgi po „paryskim bruku”, francuskich bibliotekach oraz innych instytucjach mniej lub bardziej kulturalnych. Na regałach z książkami, ścianach z obrazami, scenach z przedstawieniami lub po prostu na ulicach, na bulwarach, w parkach bądź zaułkach, wśród bogactwa i nędzy tego świata znajdował autor powody do pisania. Na tej podstawie wznosił budowle ze słów i milczenia, po czym gościnnie zapraszał do ich wnętrza. Wiele jest w pasażach uwag o literaturze i innych dziedzinach sztuki, o życiu sławnych i mniej sławnych paryżan, o historii miasta, architekturze czy szkolnictwie. Autor o tym, co widać i czego nie widać, opowiada„językiem giętkim”, wdzięcznie i błyskotliwie (choć błyski, o które chodzi mi tu przede wszystkim, są jak gdyby nie z tego świata). Żongluje frazeologią i wywraca ją na drugą stronę, a wraz z nią wywraca językowe i nie tylko językowe przyzwyczajenia czytelników. Oddziałuje na zmysły odbiorcy równie intensywnie jak na jego zmysły oddziaływał widok, brzmienie, zapach i smak Paryża. Nawiązuje z czytelnikiem stosunki niemalże familiarne, pozwala sobie na drwinę i ukrytą w niej skargę. Przemierza miasto krokiem niespiesznym, ale jednak w przyspieszonym rytmie serca – nadstawia uszu, wytęża wzrok, coraz zachłanniej czegoś szukając. Drugi tom Paryskich pasaży, zatytułowany Raptularz końca wieku, pisany był z myślą o Rolandzie Barthesie, którego Mitologie nieodparcie kojarzą się z twórczością Witolda Gombrowicza. Refleksje wyniesione z lektury obydwu autorów, połączone z coraz bardziej intymnym czytaniem Paryża, zaowocowały wymownym początkiem Raptularzu: Poniedziałek Aj! Wtorek Aj! Środa Aj! Czwartek Aj!8

3322

Pasaże i przepowieści Krzysztofa Rutkowskiego Nie należy wszakże zapominać, iż pasaże (o których Ewa Rewers pisze, że stanowią najbardziej dynamiczny i najbardziej dramatyczny fragment drogi9) to nie tylko budowle i wzorowany na nich gatunek mowy, to również życie człowieka i wszelkie momenty przejściowe, z jakich życie to zwykło się składać. Takie właśnie znaczenie pasażu zaczęło z czasem dominować w pisarstwie Krzysztofa Rutkowskiego. Trzeci tom Paryskich pasaży, który budzić może trwogę za sprawą samego już tytułu Śmierć w wodzie, z mocą większą aniżeli poprzednie zbiory zwraca uwagę nie tyle na architektoniczne czy genologiczne znaczenie pasażu, ile właśnie na jego sens egzystencjalny. Akcja tomu ma charakter pasażu nadzwyczaj intensywnego, przechodzenia do świata jak gdyby odmienionego – choć trudno powiedzieć, w jakim stopniu przemianie tej ulega świat, a w jakim człowiek, który w świecie tym próbuje się rozeznać. Tytułowa „śmierć w wodzie” to zapowiedź nie tylko końca, ale i odnowionego początku. To śmierć i zmartwychwstanie po niej. Śmierć ożywcza. Uwagę czytelnika przykuwa decyzja autora o zaniechaniu kolejnych pasaży. Ponieważ przyczynę takiego postanowienia niełatwo jest komunikować, Krzysztof Rutkowski rozpisuje ją na wiele sposobów. Sięga na przykład po metaforykę platońską i tłumaczy: „Porzucam pasaże nie z powodu braku pretekstów do pisania, ale dlatego, że zza grzbietu nieba słońce mocniej świeci, znalazłem, co szukałem, w inną podążam już stronę”10. Walter Benjamin porównał pasaże do snów, którym, jak sądził, brakuje strony zewnętrznej11. Autor Księcia bezdomnego stale pamięta o uwadze Benjamina, także wówczas, kiedy w inny jeszcze sposób próbuje wyjaśnić przemianę swojego pisania: „Pisać pasaże to ruszyć w drogę do krainy, której brak strony zewnętrznej, jak snom”12. Ujmując rzecz nieco inaczej: pisać pasaże to w konsekwencji dać się im wciągnąć, a następnie poddać się obowiązującemu wewnątrz prawu, włączyć się w akcję, którą pasaż stanowi, uczestniczyć w jego nurcie. Cyprian Kamil Norwid w traktacie o milczeniu zastanawiał się, czy osobę śpiącą można „zbudzić grzecznie”, i z pełnym przekonaniem odpowiadał, że jest to niemożliwe13. W odniesieniu do pisarstwa Krzysztofa Rutkowskiego warto postawić pytanie pokrewne: jak pisać grzecznie na temat świadectw z wnętrza pasażu? Pasażu, który prawdopodobnie wiedzie ku światłu, ale może też być podróżą podobną do tej, jaką odbywają motyle nocy.

2. Niełatwo mówić o początkach przepowieści w pisarstwie Krzysztofa Rutkowskiego. Termin ten pojawia się już w tomie Śmierć w wodzie, gdzie zwraca na siebie uwagę zwłaszcza dlatego, że wydaje się nie pasować do sytuacji, które oznacza14. Występuje w formie czasownikowej „przepowiadać”, toteż w pierwszej chwili przywołuje na myśl nie tyle może znaczenie odmienne, ile częściowe. Jak wielokrotnie podkreślał autor, przepowieść jest gatunkiem pogranicznym, a to znaczy, że opalizuje formami rozmaitymi. Jest esejem konsekwentnie identyfikowanym przez pisarza jako „próba całości”. Jest powieścią, poematem, biografią i traktatem w jednym. Jest przestrogą, przypowieścią, testamentem. Baśnią, dziennikiem, zaklęciem... I jest również przepowiednią, w podwójnym nawet znaczeniu: po pierwsze (i zgodnie z informacją zamieszczoną na okładce Kościoła świętego Rocha), przepowieść stanowi zapowiedź literatury nowego typu, której znamiona przyjścia już widać; po drugie, spoglądając w przeszłość, poprzez to, co zostało powiedziane, napisane, przemilczane, przepowieść sięga do najstarszych opowieści, konfrontuje współczesność z mitami i wychyla się ku źródłom mowy. A czyni tak po to, by odsłaniać „prawdę żywą”, aktualną po dziś dzień i być może po wsze czasy. Ponieważ przepowieść polega między innymi na odtwarzaniu opowieści już zaistniałych, warto zapytać, jak na tym tle rysuje się jej autorstwo, czyli kondycja tego, kto przepowieść przepowiada, kto powtarza fragmenty wypowiedzi, które usłyszał bądź wyczytał, kto je przepisuje, cytuje, parafrazuje, komentuje... Należy od razu zaznaczyć, że również pasaże charakteryzowały się bogactwem „słowa cudzego”, tyle że stopień identyfikacji z nim był w nich słabszy i nie stanowił o istocie gatunku. „Słowa cudze” w pasażach rzadziej aniżeli w przepowieściach ulegały przywłaszczeniu. Akt cytowania, który zazwyczaj – i niejako z definicji – ma charakter przezroczysty15, w pisarstwie Krzysztofa Rutkowskiego ulega stężeniu, a to sprawia, że odsyła już nie tylko do tego, co przywołuje, ale bardziej jeszcze zwraca uwagę na siebie. Trudno mówić tu zatem o autorstwie w tradycyjnym rozumieniu. W przepowieści ulega ono, by tak rzec, rozkładowi. Gatunek ten jest rozmową – choć forma zapisu nie od razu to ujawnia; jest rozmową, która zapis przekracza i odbywa się również poza jego granicami. Nasuwają się dwa sprzeczne (ale jedynie z pozoru, toteż niezupełnie wykluczające się) rozwiązania, które tworzą

paradoksalną odpowiedź na postawione wyżej pytanie. Pozostaje ona w związku z uwagą Krzysztofa Rutkowskiego na temat Pasaży Waltera Benjamina, które ten „zamierzał stworzyć wyłącznie z cytatów brzmiących jak zaklęcia, jako księgę cudzą, a przez to nieskończenie własną”16. Uzasadnione byłoby więc przywołanie słusznego spostrzeżenia Doroty Heck, która podejmując namysł nad pisarstwem złożonym w dużej mierze z odwołań do tradycji literackiej, przekonuje, że nie sposób spalić książek i w popiele poszukiwać swego „ja”, albowiem „ono mieszka w cudzysłowie”17. Ale warto także zauważyć, że pisanie, o którym tu mowa, ciąży w inną jeszcze stronę – w kierunku autorstwa, o jakim wspomina na przykład Edward Stachura w Fabula rasa. Przypomnijmy: utwór ten, pomyślany jako dialog i rozłożony na dwa głosy, stanowi zapis rozmowy między człowiekiem-Ja oraz człowiekiem-nikt. Podejmuje się w nim kwestie zasadnicze, mówi rzeczy zadziwiające, a mimo to brzmiące znajomo. Pojawia się więc przypuszczenie prowokujące myśl o platońskiej anamnezie, że wypowiadane są one nie po raz pierwszy – takie wrażenie odnosi przynajmniej człowiek-Ja, w związku z czym pyta swojego rozmówcę: „Czy już ktoś mówił takie rzeczy jak te, które tutaj słyszę?”, na co ten odpowiada szorstko, ale z czułością: „Co cię obchodzi, czy już ktoś kiedyś gdzieś mówił takie rzeczy? (...) Jeżeli to był człowiek-nikt, to na pewno mówił takie rzeczy. Mówił, bo rozumiał, co mówi, i rozumiał, dlaczego to mówi. Nie powtarzał po kimś. Żaden człowiek-nikt nigdy nie powtarza. Nawet po drugim człowieku-nikt. Choć każdy człowiek-nikt mówi o tym samym, na swój sposób i w języku swojego czasu i miejsca”18. Wypowiedź Stachury pobrzmiewa być może nieskromnie albo nawet arogancko, ale dzieje się tak jedynie z perspektywy ludzi-Ja, którymi jesteśmy najczęściej i dlatego bardzo obchodzi nas kwestia autorstwa – tak własnego, jak i cudzego. Człowiek-nikt natomiast sprawia wrażenie obojętnego na to zagadnienie. Jego ambicją jest mówienie rzeczy „nieopisanych”, a mimo to w cudowny sposób odbieranych, co do których niezupełnie przecież wiadomo, kto jest ich pierwszym nadawcą, autorem. Krzysztof Rutkowski, chcąc unaocznić czytelnikowi, na czym polega jego pisanie, chętnie przypomina zaskakującą reakcję Stendhala19 na entuzjastyczny artykuł Balzaca dotyczący Pustelni parmeńskiej. Stendhal poprzeplatał tekst swojego dzieła czystymi kartkami i w takiej postaci przesłał je Balzakowi – jako zachętę do współpracy, współtworzenia, to znaczy do uzupełnienia Pustelni i (jak można domniemywać) jej uzupełniania ciągle od nowa, przez nowych odbiorców, w zależności od zmieniających się czasoprzestrzeni lektury. Jak przekonuje Rutkowski, „Stendhal nie podlizywał się Balzakowi. On tak rozumiał pisanie – jako nieustającą rozmowę, prze-powiadania i prze-powiadanie raz jeszcze najstarszych prze-powieści ludzkości, bo tylko prze-powiadając, naszeptując, raz jeszcze i raz jeszcze, tylko prze-powiadając, czyli inaczej: czytając na piśmie, możemy choć na krótką chwilę odkryć dziurę w murze. I przejść, zapowiedziani”20. Prawdopodobnie to samo miał na myśli Michel Foucault, który był zdania, że w powtarzaniu tego, co zostało powiedziane, chodzi głównie o przypominanie tego, co nigdy wypowiedziane nie zostało21. A co mogło mimo wszystko zostać usłyszane bądź wyczytane. Ku takim właśnie okazjom kieruje swoje życiopisanie autor Ostatniego pasażu: obsesyjnie nasłuchuje głosów zaklętych w milczeniu oraz dźwięków rozlegających się wśród ciszy. Zmienił się zatem status autorstwa i pisania w ogóle. Inny niż wcześniej przyświeca im cel. Albo, co bardziej prawdopodobne, cel pozostał ten sam, ale zyskał na intensywności. Zapytany o odrębność uprawianych przez siebie gatunków, pisarz odpowiedział: „różnica polega na stanie skupienia tekstu. «Pasaże» – brały za pretekst każdy drobiazg codziennego życia. «Przepowieści» – biorą za pretekst najstarsze mity ludzkości. W końcu wychodzi na to samo. Tylko o odrobinę, o okruszek, inaczej”22. Ta nieskończenie mała różnica jest jednocześnie różnicą w nieskończoności swej nieogarnioną. Trudno tu bowiem o gładką płaszczyznę porównania. Odmienność przepowieści względem pasaży polega w dużej mierze na zajęciu wobec rzeczy podejmowanych w pisaniu i wobec czytelnika pozycji innej niż wcześniej, co nie pozostaje bez wpływu na analogiczne zachowania po stronie odbiorcy. Sam autor artykułował tę zmianę, zanim jeszcze znalazł określenie dla nowego gatunku: „już nie potrafię pisać «o». O czymś lub o kimś. Mogę pisać tylko «coś»”23. Kilkadziesiąt stron wcześniej także podkreślał: „powtarzam, że już nie piszę «o», tylko piszę «coś», czyli że «coś» mną pisze”24. Skąd to zastanawiające uniżenie siebie, sprowadzenie do roli narzędzia? Instrumentu w rękach Kogo? Albo Czego? Czym jest to, co autor – pisząc – „wnętrzem swym snuje”? Należy zauważyć, że w czwartym tomie Paryskich pasaży, zatytułowanym Ostatni pasaż. Przepowieść o byciu byle-jakim, Krzysztof Rutkowski wydaje się wracać do tego sposobu pisania, który oddaje za pomocą przyimka „o” – co sugerować może podtytuł książki. Jak się jednak okazuje, owo „o” nie jest już tym samym „o”,

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336

[


Ryc. Basha Maryanska

[

które charakteryzowało (zwłaszcza wczesne) pasaże. Stanowiąc integralną część przepowieści, „o” określa inną perspektywę. Dystans, którego znakiem jest „pisanie o”, nabiera w przepowieści nowego znaczenia. Zejście do pasażu, zgoda na uczestniczenie w jego nurcie, oznacza też zgodę na rezygnację z pewnej części kompetencji. Paradoksalnie jednak, ta nowa – nieporównanie skromniejsza, pomniejszona perspektywa – zostaje w przepowieści wywyższona. I, co ważne, umożliwia widzenie rzeczy z bliska. Michaił Bachtin opracował starannie pojęcie „nie-alibi w bycie”25. Odnosi się ono do sytuacji, które wymagają od człowieka posłuchu podczas przyjmowania i wykonywania zadań, do jakich został on powołany. Od niektórych ludzi wymagają działań nie do końca zrozumiałych: reakcji na to, co daje się słyszeć jako trzask palonych gałęzi, cisza wstrzymywanego oddechu, szmer źródła, bulgot wewnątrz ziemi... Krzysztof Rutkowski, mówiąc o tym, co jest dla niego w pisaniu najważniejsze, nawiązuje do Andrzeja Towiańskiego i wyjaśnia: „Pisanie – moje pisanie – to rodzaj odpowiedzi na wyzyw milczącego głosu. Tylko takie pisanie ma dla mnie sens. I tylko takie pisanie (różnorodne, bogate, nieogarnięte) uprawiali moi mistrzowie”26. Przepowiadanie to czynność tajemna i wzajemna. Polega na zbieżnym dążeniu podobnych sobie ludzi, którym najczęściej nie jest dane spotkać się twarzą w twarz. Cudowne medium, czyli miejsce spotkania innego rodzaju, stanowi właśnie czytanie, czytanio-pisanie, życiopisanie. Zapowiedzią jakiego rodzaju literatury jest zatem przepowieść? Ku czemu gatunek ten dąży? W co się przepoczwarza? Niesamowity potencjał adaptacyjny przepowieści, jej otwartość czy gościnność względem rozmaitych gatunków piśmiennictwa,

Gazeta literacka

skutkują formą sylwiczną i „bardziej pojemną”, co pozwala podejrzewać ją o zdolność nadzwyczajną: przekraczanie i wchłanianie samej siebie. Tak rozumiany nadmiar formalny przepowieści – sygnalizowany za pomocą przedrostka „prze-”27 – zwiastuje pewne przewartościowania. Sugeruje, by pomyśleć inaczej już nie tylko o problemie autorstwa, ale również genologii. Kwestia gatunku, formy, w jakiej wypowiedź miałaby się realizować, schodzi powoli na plan drugi i pełni rolę służebną względem tego, co ma zostać powiedziane. Bo prawdziwie brzmią słowa Edwarda Stachury, który przypuszczał, że są treści niezależne od formy: „Idzie o to, by treści te zostały powiedziane, a jak, w jaki sposób, to już sprawa drugorzędna, trzeciorzędna: literacka”28. Anna Malczyńska Zob. K. Rutkowski, Śmierć w wodzie. Proza, Gdańsk 1999, s. 16. Tamże. 3 Tamże, s. 15. 4 Cykl Paryskich pasaży wzbogacony został po dłuższej przerwie tomem czwartym, zatytułowanym Ostatni pasaż. Przepowieść o byciu byle-jakim. 5 http://www.biblionetka.pl/art.aspx?id=32519&sort=date. 6 M. Bachtin, Sztuka i odpowiedzialność, [w:] tegoż, Estetyka twórczości słownej, przeł. D. Ulicka, oprac. przekładu i wstęp E. Czaplejewicz, Warszawa 1986, s. 34. 7 Pisanie jest polowaniem, czyhaniem, tropieniem. (Z Krzysztofem Rutkowskim rozmawia Jakub Winiarski), „Studium” 2006-2007, nr (odpowiednio) 6-1, s. 203. 8 K. Rutkowski, Raptularz końca wieku, Gdańsk 1997, s. 11. 9 E. Rewers, „Literaturyzacja życia”, czyli o zamykaniu uniwersum dyskursu literackiego, [w:] „Drobne rysy w ciągłej katastrofie...”. Obecność Waltera Benjamina w kulturze współczesnej, red. A. Zeidler-Janiszewska, Warszawa 1993, s. 94. 1 2

K. Rutkowski, Śmierć w wodzie..., s. 13. W. Benjamin, Pasaże, red. R. Tiedemann, przeł. I. Kania, posłowie Z. Bauman, Kraków 2005, s. 451. 12 K. Rutkowski, Śmierć w wodzie..., s. 18. 13 Zob. C. K. Norwid, Milczenie, [w:] tegoż, Pisma wszystkie, zebrał, tekst ustalił, wstępem i uwagami krytycznymi opatrzył J. W. Gomulicki, t. 6, cz. 1, Warszawa 1971, s. 223-230. 14 Zob. K. Rutkowski, Śmierć w wodzie..., s. 69, 198. 15 Por. W. Bolecki, Historyk literatury i cytaty, [w:] tegoż, Pre-teksty i teksty, Warszawa 1998, s. 7-8. 16 Pisanie jest polowaniem..., s. 217 oraz K. Rutkowski, Ostatni pasaż..., s. 39. 17 D. Heck, Zamiast repetytorium genologicznego, [w:] tejże, Spór czy lament? Wokół problemów aksjologicznych w eseistyce polskiej (1957-1986), Wrocław 1996, s. 23. 18 E. Stachura, Fabula rasa. Z wypowiedzi rozproszonych, red. K. Rutkowski, Warszawa 1987, s. 55. 19 Stendhalowi poświęcił Rutkowski osobną, obszerną przepowieść najwyższej próby: K. Rutkowski, Zakochany Stendhal. Dziennik wyprawy po imię, Gdańsk 2005. 20 Pisanie jest polowaniem..., s. 214-215. 21 Zob. M. Foucault, Narodziny kliniki, przeł. P. Pieniążek, Warszawa 1999, s. 13. 22 http://www.biblionetka.pl/art.aspx?id=32519. 23 K. Rutkowski, Śmierć w wodzie..., s. 230. 24 Tamże, s. 177. 25 Zob. M. Bachtin, W stronę filozofii czynu, przeł., wstępem i przypisami opatrzył B. Żyłko, Gdańsk 1997. 26 Pisanie jest polowaniem..., s. 205. 27 Przedrostek ten nadaje czasownikom następujące odcienie znaczeniowe: przebycie czegoś, przeniknięcie, przemieszczenie, przemieszanie, przełożenie, przechylenie, przewyższenie, przejęzyczenie itd.. 28 E. Stachura, Wszystko jest poezja. Opowieść-rzeka, red. K. Rutkowski, Warszawa 1987, s. 13. 10

11

333


Kończąc z nowym życiem B

iało przed oczami zaczyna mi się robić, takie plamy białe. Zatem siedzę i czekam, zatruty metanolem, zimny pot mnie oblewa i serce się wyrywa, nie wiem gdzie, jak najdalej stąd. Karetka podobno już jedzie, ale jakiś wypadek był, w drugiej części miasta pożar, nie sprzyja mi świat dzisiaj. I nie powiem, żeby mi całe życie majaczyło przed oczami, ot tak sobie przypominam, jakieś fragmenty zeszłej zimy, chyba jeszcze poprzedniej, fragmenty zeszłych zim, począwszy zdaje się od tej, w której odeszła. Ona. A doszło do tego w ten sposób, że przyszedłem do pracy z silnym postanowieniem podjęcia nowego życia, które należy zacząć od mocnej kawy, na trzeźwo, fakt że ze starym życiem stuknąłem się jeszcze kieliszkiem dnia poprzedniego, więc tym bardziej zapragnąłem kawy i trzeźwej myśli, myśli bez niej, o jakiejś innej, albo o kundlu przynajmniej. Zalałem czajnik, podgrzałem lekko, dwa kubeczki, dużo kawy, dużo cukru, zalałem, witaj nowy świecie. Tymczasem przyszła Lidka, pomaga mi tutaj, ma na wiosnę na emeryturę odejść, więc jej też zalewam, papierosek, siedzimy. Biorę łyk kawy, coś mi nie smakuje, nie smakuje mi wybitnie, wszystko w porządku z tą kawą, pytam, ale właśnie wchodzi babcia tutejsza, podmiejska, świniobicie robimy, mówi zacierając ręce. I się zaczęło, gadają, notują. Kiełbasa, krupniok, żymlok, dajcie mi dwa kilo,

Minimum Maundera Z

Fot. Jan Ledóchowski

amknąłem okno i usiadłem przed wyłączonym telewizorem. Po przebudzeniu miałem dwa i dwa promila, a od tego czasu ciągle coś się działo, kilkakrotnie zmieniałem miejsce pobytu, byty zamieniały się we mnie, zmieniła pora dnia i wpatrując się w telewizor, wydawało mi się, że siedzi obok mnie. W odbiciu ekranu. Ona. Odwracam się, nikogo nie ma, patrzę w pudło, jest. Wstałem, gówno tam widać, pomyślałem, przejdę się po mieszkaniu, nikogo nie ma, poszukam piwa i papierosów. Pójdę do kibla, stanę przed lustrem. W trakcie wstawania z fotela przypomniałem sobie jeszcze o połowie dżointa, który rano leżał pod stołem. Kiedy wstawałem. Stojąc już na nogach zauważyłem oświetloną paskiem

światła butelkę karmelówki na kredensie w kuchni. Można by uszczęśliwić niejednego człowieka, przeszło mi przez myśl. Radość nie trwała długo, straciłem równowagę, zatoczyłem półokrąg, muzyka, zacharczałem, aż pies przyleciał. Przyniósł w pysku kilka kulek karmy, w schronisku tak się nauczył. Wysypał na podłogę i zeżarł. Co puścić, powiedz panu. Co puścić, kurwa. Chwyciłem flaszkę i opadłem na fotel, podczas opadania zauważyłem paczkę Lucky Strike’ów leżących przy telewizorze. Cały czas przy mnie. Coś tam grało, wytężyłem słuch i wyodrębniłem hajhet, to dobrze, uspokoiłem się i pociągnąłem łyk wódki. Świąteczne smakołyki, słodkie karmelkowe kundelki w pana buzi. Spojrzałem w telewizor. Była. Jest. Siedzi obok, z gracją, wyprostowana, patrzę obok, ja, kiwam się z flaszką w ręku, niezapalonym papierosem w drugim ręku, patrzę na siebie, jakkby ktoś zza mnie patrzał. Łapię spojrzenie, nieudolnie, nieporadnie jakoś patrzę na to odbicie. Zapaliłem papierosa. Trochę lepiej. Palę papierosa, zapalisz, pytam. Przecież wiesz, że nie palę, albo: przecież wiesz, że mi to przeszkadza. Albo: daj, wszystko się zmieniło, od dziś będziemy palić razem, mówię za nią, bo choć widzę wyraźnie, że siedzi obok, to milczy, obrażona jakaś. Tyle lat

3344

pasztet. Piję tą kawę, chociaż mi nie podchodzi, do gardła mi podchodzi, kaszanka, żeberka, przepraszam, że się wtrącę, ale czy z tą kawą w porządku wszystko? Salceson, pijcie panie, tego krupnioka trzy kilo wezmę, jak dobry. Dobry, dobry. Wypiłem kawę, papierosek, słabo mi jakoś, zimno, metalicznie, na dworze podobnie nieciekawie, szarawo, brudnobiało, zimno. No, jesteśmy umówione, baba podmiejska wychodzi, Lidka bierze łyk kawy, zakrztusiła się, wszystko na mnie wypluła. Panie, coś pan tam nalał, kawa mocna, mówię, dziwna jakaś. Krzątamy się, wąchamy słoik, wszystko w porządku, a skąd wodę wziąłeś, pyta Lidka trzeźwo. Pokazuję kanister, od dawna wody tu nie mamy, podobnie jak ogrzewania, stąd, sama pani przyniosła. Odkręcam, zaglądam przez szyjkę i w mordę dostaję zapachem jakimś chemiczno morskim, skąd tu to świństwo, czytam etykietę, płyn do spryskiwaczy, nie zamarza do minus dwudziestu stopni. Gorąco mi się robi. Lidka opada na krzesło, więc biorę sprawy w swoje ręce, dzwonię gdzie trzeba, o skład pytają, metanol, glikol, proszę to zwymiotować, już jedziemy, tylko wypadki, pożar, proszę czekać i wymiotować, nie tracić przytomności. Co robić, szepcze Lidka przerażona, chociaż nic nie wypiła, co do ust wzięła, to na mnie wypluła, wymiotować i nie tracić przytomności, mówię, trzęsę się już cały, serce chce się wyrwać. Na to Lidka wychodzi na zewnątrz, przez poręcz się przegina i rzyga głośno, ma czym, ku zgorszeniu idących na mszę poranną podmiejskich wierzących, a śnieg na to wszystko pada. No to ja do kibla, rzygać próbuję, ale nic, wchłonąłem wszystko, już mi ten płyn do wycieraczek w krwioobiegu krąży, ostatnie dni nie były obfite w jedzenie, jak piję, to nie jem, hm. cię nie było, mówię z lekkim wzruszeniem, nalewam do kieliszka, i nagle wracasz, jakby nigdy nic, pojawiasz się w moim starym pudle. Wypij ze mną, proszę, albo ja wypiję, za nasze zdrowie, kochana. Wypiłem, lepiej mi się zrobiło, serdeczniej, no to muszę cię czymś ugościć, czekaj, piesek pójdzie po dżoincika dla pani. Padam na kolana, idę, pies wokół mnie tańczy, wokół mojej osi. Idę, węszę, jest, a na stole wino prawie całe, biorę łyk, cierpkie, czerwone, takie jakie lubiłaś, charczę, już mam łzy w oczach, tęsknię już za nią siedzącą tam w fotelu, idę na trzech łapach, z dżointem w pysku. Gramolę się na fotel, patrzę w pudło, jest, nie odeszła, siedzi z gracją, smutna trochę, mądra kobieta. Kurwa, opłatka nie mam, święta były dopiero, trzeba by się przełamać, ale nie mam, jeden sąsiedzi dali, przełamać się chcieli, zapomniałem jak to się robiło i cały wziąłem. Potem do mnie dotarło, że kawałek się bierze, w pudle widziałem, poszedłem do nich, ale nie wpuścili, to psu dałem, zeżarł. Co to za święta bez opłatka, kochanie, pan się zastanowi, pan coś wymyśli. Tymczasem dżointa zapaliłem, dobry, słodki, głęboki jak polska kolęda, hej. Kolędnik przyniesie opłatek, poczekaj chwilę, mówię do niej, wstaję, butelkę wina biorę, żeby mi otuchy dodała i idę, nogi mnie nio-są, do sąsiadów idę. Dzwonię, pukam, od drzwi do drzwi, psy szczekają, hej kolęda. Otwierają, witam sąsiadów, w ten szczególny dzień o opłatek proszę, narzeczona wróciła i przełamać się muszę. Nic nie mówią, on i ona, wiekowi ludzie, on drzwi zamyka, ona, nie, czekaj, słabym głosem mówi do niego, tacy też mogą, idzie w głąb mieszkania, wraca po chwili, proszę, mówi, ale wigilia była tydzień temu. Bóg zapłać dobra kobieto, wracam do narzeczonej podzielić się tym świętym opłatkiem, abyśmy jak i wy, babciu i dziadku, w zdrowiu do końca swych dni dotrwali. Mówię, ale już piętro wyżej jestem, patrzę, całą paczkę mi dała, do kieszeni wkładam i hej, kolęda, do domu. Pies szczeka, tańczy, jakby mnie lata całe nie widział, kręgi zatacza wokół mnie. Opadam na fotel, patrzę w pudło, jest, uśmiecha się do mnie. Tyle lat czekałem na twój uśmiech i oto rozpromienia to mieszkanie, to pudło stare. Łyk wódki wypijam, głęboki, winem popijam, szlocham, pies mnie liże, piszczy. Patrzę, telewizor świeci, gra, noc sylwestrowa, same gwiazdy, cały kraj tańczy, śpiewa znane piosenki, hej. W głowie mi huczy, przed oczami fajerwerki, rozglądam się, jej nie ma. Poszła. Wstaję z fotela, kundel merda, idziemy szukać pani, mówię, daleko nie zaszła. Zakładam coś na górę, idę, gdzie byś poszedł, pytam kundla, gdybyś był panią. Do Dziury, tam gdzie pan młodość stracił. Kundlu naiwny, ta knajpa miała już cztery inne nazwy, ale chodźmy, do Dziury, jeśli kocha, będzie czekać na pana z mocnym alkoholem. Wychodzę z bloku, wiatr wieje, śnieg sypie,

Fot. Jerzy Suchanek

PROZA

Marcin Bies

Biało przed oczami zaczyna mi się robić, takie plamy białe, siedzę i przypominam sobie, jak dopiero z Rysiem dyskutowałem przy butelce czy lepiej ogłuchnąć, czy oślepnąć. Rysiu meloman, oślepnąć woli, głupi jesteś, tłumaczyłem, ogłuchnąć lepiej, widzieć trzeba, mimo że brzydkie wszystko, że się źle kojarzy. A usłyszeć zawsze coś możesz, choćby własne myśli. Coraz bielej przed oczami, kończy mi się już obraz a zaczyna białość, wspominam te zimy poprzednie, trudne, skomplikowane jak rysunki mrozu na szybach, ciężkie zimy bez niej. I nagle nowa jakość uczucia, żal mi się siebie robi, w pierwszy dzień nowego życia takie potknięcie, żal mi się kundla robi, sam w domu czeka, pierwszy raz od dawna go nie wziąłem ze sobą, słabnę.

szarpie płaszczem niedopiętym, kundel wielkimi susami przez zaspy, wołam, ale wicher słowa kradnie, jeszcze trochę, jeszcze, wchodzimy do Dziury. W Dziurze tłum, dudni, duszno, patrzę za nią przez okulary zaparowane, szukaj pani, kundel pobiegł, przysiadam się do pierwszych lepszych, częstują papierosem, alkoholem, palę, piję, czekam. Do kibla idę, wracam. Obchód robię, zataczam kręgi, wącham, sami obcy, wracam. Naglę patrzę, pies mi, kurwa, kuleje. Patrzę przed siebie, ciemno, tłumy, dudni. Hycel, który nadepnął mi na kundla, może być każdym. To może być jeden z moich bytów, idący do kibla, baru, albo się przejść. Patrzy się na mnie i kuleje. Wstaję, żeby dać w mordę temu chujowi, który mi na kundla nadepnął, ale sam kuleję, mam projekcję jakąś, w kundla się zamieniam. Kundel wokół mnie, tańczy, kulejąc. Ja idę, kuleję, pełno ludzi, alkohol zamawiam, chociaż nie chce mi się już pić, ale coś trzeba ze sobą zrobić. Wyartykułować nie potrafię, alkohol, charczę przy barze, barmanka mnie zna, to ignoruje. Nagle w palarni jestem, leżę, przewróciłem się, mam na sobie niedopałki papierosów, na popielniczkę wpadłem. Jakaś młoda ruda mnie podnosi, ładna, kundel mnie liże po twarzy. Strzepuję pył, idę, kuleję, ciemno, dudni, tłum. Do kibla idę, przed lustrem staję, patrzę, pół życia spędziłem w tej knajpie, w tym grajdole pierdolonym, tu pić zacząłem, a kiedy odeszła, bo piłem, to jeszcze bardziej piłem, teraz piję najbardziej chyba, jeszcze psa rozpijam, też pije, z uległości i pokory pije ze mną. Drżę cały, coś mi majaczy w lustrze, jakby ona, ale nie, inna jakaś, do kibla przyszła piwo wysikać. Wychodzę, obrażony, na całą Dziurę obrażony jestem, że odeszła, że mi ją zabrała. Pies idzie ze mną, kulejemy, ja obrażony, on pokorny, dudni, koncert jakiś, stroją się, podchodzę do mikrofonu, mówię coś, prawdę mówię, dlaczego odeszałaś, jak mogłaś mnie tak zostawić, jak psa, jak kundla do schroniska mnie oddałaś, i zza krat teraz mówię do ciebie. Podchodzi perkusista, klepie mnie po plecach, ten mikrofon nie jest podłączony, mówi mi do ucha, bo głośno, dudni, tłum. Nagle zmęczony się robię, chcę iść do domu, nie pamiętam, gdzie mieszkam, ale wychodzę. Kundel radosny, prowadzi, biegnie, wraca się, przestał kuleć. Potem nie pamiętam, ale następnego ranka jestem w łóżku, w barłogu moim, budzę się. Hm. Dźwięk domofonu, podnoszę słuchawkę, to ja, kundel piszczy pod drzwiami, naciskam guzik, psa nie wypuszczam, nie znają się, pies tym bardziej piszczy, dzwonek do drzwi. Jest. Co to za pies, pyta. Piękny, pytam. Nie, odpowiada. Biorę jej płaszcz, nieporadnie, proszę, wejdź. Czego się napijesz, kawy, herbaty, piwa, wina, wódki. Jestem samochodem. Dżointa, patrzy na mnie, pies wącha, zatacza kręgi wokół jej nóg, nie. Siada. Siedzimy, jakiś temat podejmuję, zastępczy jakiś, nagle ona mówi: soku, a po chwili: drżę cała. Hm, hm, mówię, widziałem cię w telewizji. O czym ty mówisz, pyta, patrzy na mnie, małżeństwo mi się rozpada, przytul mnie. Hm, hm, mam coś dla ciebie, przypominam sobie, sięgam do kieszeni, wesołych świąt, paczkę opłatków podaję, okruchów. Chodź tu, mówi szeptem, coś tam majstruje przy frędzlach od sweterka, masz kogoś, pyta, ociera łzy, tak, odpowiadam, taką młodą, rudą, ładną. Chodź do mnie, no chodź. Zdjęła bluzkę i odwróciłem się od niej, patrz, powiedziałem, otworzyłem okno, nie chciałem widzieć jej piersi, ciepłych kuli ziemskich, patrz, tam jest twój dom, na wyciągnięcie ręki. Tam patrzę, pijąc, tam na kacu patrzę i płaczę, a zanim do pracy pójdę zimnym świtem, tam kundla wyprowadzam, żeby się wysrał. W odbiciu okna zamajaczyło mi jak zakłada stanik, majtki, podpaskę chyba, wyszła. Kundel odprowadził ją, wrócił. Odwróciłem się od okna, Słońce uśpione, sine, jakby dostało po mordzie. Marcin Bies

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336


Grzegorz Musiał

Z cyklu: Dziennik włoski (13) W sanktuarium Matki Boskiej Płaczącej, daleko w ołtarzu jaśnieje gipsowa plakietka, pokolorowana odpustowymi farbkami. Zawieszona na ścianie przez pobożną syrakuzańską rodzinę, w sierpniu 1953 r. zaczęła płakać krwawymi łzami. Teraz już nie płacze, ale cuda nadal się zdarzają. Zawsze zdumiewa mnie rozdźwięk pomiędzy świętością tych miejsc, a ich brzydotą. Większość z widzianych przeze mnie dzisiejszych sanktuariów, po prostu przyprawia o ból zębów, a nawet omdlenie każdego, kto posiada elementarną wrażliwość artystyczną. Sanktuarium Ojca Pio – pomalowany ochronną zielenią enerdowski hangar lotniczy. Łagiewniki pod Krakowem – też hala odlotów, ale skrzyżowana z lodowiskiem dla mamutów. W Fatimie – powykręcany, z wytrzeszczonymi oczami Chrystus, wiszący w ołtarzu nowej świątyni (podobnej do ogromnej auli wydziału anatomicznego) jest tak szkaradny, że być może wyrzeźbili go ci sami „wrogowie Kościoła”, za których co dzień w południowym Różańcu modlą się Polacy. W Syrakuzach – nie inaczej. Bryła kościoła Madonna delle Lacrime – nomen omen wzniesionego na ruinach świątyni królowej piekła, Persefony – wedle przewodnika ma kojarzyć się z „opadającą kroplą łzy” – choć dla mnie jest to idealnie odrobiona w betonie lotka do badmintona, postawiona gumką do góry. Zamysł ideowy architekta „im więcej betonu, tym pewniej do nieba” szczególnie widać, kiedy do tego monstrualnego rożka do lodów zbliżać się od strony Ortygii: z oczami wciąż pełnymi tamtej finezji i barokowego wykwintu. Dzisiejszy upadek dobrego gustu w Kościele nakłada się i przeplata z czasem utraty wiary przez Europę. Skończyli się wielcy sponsorzy, którzy pragnęli wzrostu chwały Kościoła poprzez widzialne piękno. Po nich wzięli rozbrat z Kościołem artyści – nie widząc już tu zarobku dla siebie, a poza tym od dawna wzgardziwszy koncepcją sztuki jako powołania i również, jak reszta Europy, utraciwszy wiarę, a z nią potrzebę miłowania Boga przez piękno. Na opuszczone przez nich miejsce wlewa się „żywioł ludowy”... Co ja mówię! Przecież to już nie jest ten lud, o którym pisał Wyspiański! Lud, który w Polsce budował cudownie proste łemkowskie i góralskie kościółki drewniane, który rzeźbił przejmująco piękne Świątki Frasobliwe i jakimś cudem wciąż jeszcze potrafi na Rusinowej Polanie, w dzień Matki Bożej Patronki Tatr spontanicznym polifonicznym chórem wstrząsnąć skałami, niosąc pod niebiosy śpiew godny Kaplicy Sykstyńskiej. W większości jest to już dziś pseudoludowa magma; dorobkiewiczowska hołota zepsuta przez tandetę rozsiewaną przez telewizory; wulgarny produkt mass-kultury konsumeryjnej, o zepsutym guście i zniszczonej tożsamości. A jednak – patrząc na te przygarbione plecy, na płynące po twarzach najprawdziwsze łzy, na rozmodlone grupy dorodnych dziewcząt w odświętnych białych bluzkach, spod których przeświecają staniki, na ten małomiasteczkowy tłum żarliwie spragniony sacrum, wlewający się nieprzerwanie do świątyni i tak niewiele mający wspólnego z doczepionymi do swych kamer hordami snobistycznej dziczy, zadeptującej dziś muzea

i kurorty – myślę o tajemniczym zamyśle Boga, aby ucieleśnić cud właśnie w takiej odpustowej plakietce, zamiast w wiekopomnym dziele jakiegoś dzisiejszego Rafaela. Może taki jest warunek, jaki w czasach upadku stawia Bóg, aby Kościół w ogóle przetrwał na tej ziemi? Ma on znaleźć oparcie jeszcze niżej, na jeszcze ciemniejszej, głębszej skale, skoro w ostatnim stuleciu artyści i ich mistrzowie – myśliciele, intelektualiści – nie tylko nie zdołali uchronić świata przed tryumfami Szatana: komunizmem, faszyzmem, nihilizmem... ale nie dość, że milcząco nań zezwalali, to często pomagali mu zwyciężyć. Być może ci, którzy wbrew tej zbiorowej apostazji wytrwali do dziś przy Kościele, muszą z pokorą schylić głowy i zgodzić się, że będziemy modlić się w coraz brzydszych świątyniach, słuchać coraz nudniejszych kazań i ranić uszy coraz okropniejszymi muzycznymi wytworami „ludowej pobożności”. Widocznie ma to być częścią Próby… kolejną odsłoną tajemnicy cierpienia, w seriach małych codziennych utrapień… aby mogły ujawnić się „zamysły serc wielu”…

* Pod „uchem Dionizosa” tłuściutki chłopczyk w okularach przysypia na obalonej kolumnie. Chuda pani, z wizytówką w klapie „Paula Williams” tłumaczy mu, że Dionizos was a great man, który „spalił lustrami rzymskie okręty”. Ucho Dionizosa – pionowa szczelina w skale wysokości dwupiętrowej kamienicy, czarna czeluść kamiennego wyrobiska. Staję pod spiczastym sklepieniem tej ogromnej naturalnej świątyni, w której, wedle Pauli Williams (wciąż za plecami słyszę jej monotonny wykład) „ukrywali się pierwsi chrześcijanie”. Prawie rozdeptuję rozleniwione stadko gołębi i robiąc pstryk fleszem płoszę następne, poukrywane w załomach skalnych. Podrywają się z leniwym furkotem, robią kółko i wracają idealnie w te same miejsca. Może są to, wśród gołębi, jacyś ich „pierwsi chrześcijanie”? Zawracam znów do amfiteatru, przy którym byłem wczoraj. Upał. Chwila szczęścia pod cienistą pinią, z butelką wspaniałej wody Mangiatorella, w którą zaopatrzyłem się pod kościołem. Nagle mija mnie żywa kopia mojego znajomego, pana G. z Warszawy. Jarosław Iwaszkiewicz dopatrzył się na bizantyjskiej mozaice w Montreale twarzy znajomej księżny z Warszawy – ja zadowolić się muszę przewodnikiem wycieczek. Ten tutaj, jest tak samo opalony, tęgawy i wymowny, z tak samo dumnie zadartą brodą sfałdowaną w liczne podbródki i przystrzyżonym wąsikiem. Cała różnica, że pan G. z Warszawy oprowadzał wycieczki niemieckie, a ten trajluje po angielsku, wykonując nad twarzami zakochanych w nim starszych pań koliste ruchy ręką, na której błyska topaz w srebrnej bransolecie. Słyszę o beautiful young men, którymi byli gladiatorzy – murdered so cruelly w tym amfiteatrze. W Syrakuzach odbywało się tysiąc przedstawień rocznie, czyli po trzy na dzień. Po prostu – była to rzeźnia, a slaughterhouse – tłumaczy przerażonym Angielkom. Co dzień, na oczach tysiąca widzów – proszę zapamiętać, tysiąc widzów na jednym przedstawieniu! – kilkunastu najpiękniejszych młodzieńców różnych ras oddawało swe życie dla nasycenia żądzy mordu rzymskiego społeczeństwa... Taka cywilizacja nie

miała prawa przetrwać – dorzuca zaskakująco przenikliwą pointę. No tak, jestem we Włoszech. Tu przewodnicy wycieczek mają doktoraty. Angielki, jak na komendę sięgają po aparaty i uwieczniają resztki cywilizacji, która zasłużyła na swój koniec. Ale jesteśmy w cesarskim Rzymie, ciągnie sobowtór pana G., więc nawet w okrucieństwie była klasa (a touch of class). – Ci, którzy zwyciężyli, otrzymywali to, na czym im najbardziej zależało. Kto był niewolnikiem, dostawał wolność. Biedny – bogactwo. Kto pragnął tytułu – otrzymywał tytuł. Parę zwycięskich walk i stawałeś się innym człowiekiem. Z samego dna – na szczyt… Klasnął w dłonie i złowieszczo zamigotał topazem. – Ladies, na tym koniec pierwszej części naszego tour. Czekam w hotelu na Ortygii, o trzeciej po obiedzie! Zadarta broda powędrowała w dół, na wąskich ustach pojawił się piękny, arystokratyczny uśmieszek – najcenniejszy skarb, oszczędnie racjonowany dla wycieczek. Ooo, nie zachęca on do romansu! Kto by się w nim zakochał – a nie byłby jednym z korowodu widm pięknych młodzieńców, którzy tu zginęli – odejdzie ze złamanym sercem.

* Pożegnanie Syrakuz, ma się rozumieć, wśród papirusów i kaczek przy sadzawce Aretuzy. Jest to jedyna naturalnie rosnąca kępa papirusów w Europie. Mam stąd uroczy widok na spokojne Morze Jońskie, od lewej zamknięte ostrogą wyspy Ortygii, z wieńczącym ją masywem zamku Ferdynanda I Szwabskiego (– zwanym Castello Maniace, od nazwiska jakiegoś bizantyńskiego wodza, który przed tysiącem lat oblegał miasto). Morze Śródziemne – ocean duchów. Ogarnia mnie wzruszenie muśnięte smutkiem, na myśl, że od tysiącleci wciąż te same fale odmierzają czas, tak samo uderzając dziś o kamienie nabrzeże wyspy, jak uderzały o dzioby fenickich okrętów, pod purpurowymi żaglami wiozących cywilizację pieniądza dla rycerskiego Zachodu. Otaczały morską pianą łodzie apostołów, niosących zagładę starym bogom; Saracenów, Normanów, Burbonów, bladolicych ladies pod parasolkami i romantycznych poetów, którzy wiosłowali wpatrzeni w zapadające nad pałacami Ortygii słońce, by potem pisać wiersze o nereidzie zamienionej w źródło dla uniknięcia zalotów Alfeusza, syna boga Okeanosa – choć ten, zamieniwszy się w rzekę, w końcu połączył się z wodami ukochanej. W bezbrzeżnej błękitnej toni, jak w weneckim zwierciadle, odbijają się rozciągnięte w pasemka pierwsze obłoki zmierzchu. Zza pleców dobiega westchnienie miasta – stłumione melancholijne dźwięki dzwonu i głosy ulicznego ruchu. Niedługo zapadnie noc, na maszcie tej rybackiej łodzi, na której już się zaczyna krzątanina, wkrótce zapłonie latarnia przed nocnym połowem ośmiornic, kalmarów i mątew, ryb mieczy i homarów na poranny jarmark w porcie. Jej białe światło zmiesza się z gwiazdami, które już migoczą na horyzoncie, za cienką zasłoną przedwieczornej mgiełki. Grzegorz Musiał

Fot. Jan Ledóchowski

Gazeta literacka

3 53 5

DZIENNIKI – PODRÓŻE

Poniedziałek, 12 maja, Syrakuzy


Panasewicze Cztery godziny nie mogę palić i pić znieczulenie działa nawet na wargę Gdy weszłam do gabinetu lekarz zmartwił się kolejną ekstrakcją w tak dżdżystym dniu

Menczelech Ludzik ten – figurka przytrzymuje okno Opada mu główka by je zamknąć Wtedy zwisa jak Clara Petacci Wrażliwym chłopcom żal jest tej kobiety i jej kochanka litują się nad sposobem powieszenia faszysty głową w dół Ci chłopcy dorastają Ich dziełem staje się melancholia

Na szczęście znalazł czyste narzędzia ale nie był pewny od początku Korzeń czwórki tkwi dosyć głęboko chyba w nozdrzach nawet Gdy zgasło światło przesłuchania zejście z fotela równało się z powiedzeniem – do widzenia Chłopiec towarzyszył ojcu rozwiązując zadanie z matematyki w kącie gabinetu stomatologicznego Grzecznie dygnął gdy wychodziłam na ulice Wolności i Skargi wtedy Za wiaduktem tuż przed torami jakaś dziewczynka zawołała: Jurand! (na psa)

Fot. Jerzy Suchanek

POEZJA

Ewa Olejarz

Ich troje Historia z panem Miśkiewiczem zdarzyła się w latach dwutysięcznych Pracowałam nad deportacjami ludności polskiej w głąb ZSRR po tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku Zebrany materiał poddawałam kwerendzie Grzegorz pracownik w fabryce fiata sprzedał mi błękitno–srebrne seicento w pakiecie z ustawieniami niefabrycznymi które podrasował Wydech miałam rajdowy i jak się potem okazało blade światła krótkie Słuch mam dobry ale świateł nie widziałam od strony kierownicy Zauważyli mnie biało–niebiescy w Gliwicach na tak zwanym rondzie śmierci i ruszyli za mną w pościg w końcu wyprzedzili za skrzyżowaniem W odruchu atawistycznym zostałam pędzącą dziennikarką na wywiad z cudownym człowiekiem i sybirakiem Mieszkał w wieżowcu wraz z żoną która podawała mi zawsze herbatę i ciasto Nie wiem czy tamci policjanci znali tę rodzinę i jej historię bo nie miałam i nie mam w zwyczaju owoców pracy przekazywać mundurowym ale nawet enkawudzista nie zawsze postępował zgodnie z dyrektywą Ławrientija Berii Przyszedł do domu małego Jurka zabrać go do eszelonu wraz z rodziną a że chłopiec miał białe kędziorki takie jak jego syn pozwolił matce by spakowała mu kredki w syberyjską podróż Dlatego miałam przyjemność zobaczyć rysunki do bajek które opowiadała mu mama Natomiast w sobotę spieszyłam się w bladym oświetleniu samej siebie może dlatego dwaj policjanci zorganizowali mi eskortę kolegów na motorach abym zdążyła porozmawiać o życiu

Babcia zawsze mówiła

Przecież

– Nie zjadaj wszystkiego z talerza (nie wypada)

Pragnę być szczęśliwa niekoniecznie noszona na rękach ale prawie kochana bez pamięci bez toksyczności i bólu

Pokutuje – cała szklana menażeria pokój stołowy gabinet i służbówka Żeby pokonać stare czasy sprzedałam: kredensy Rosenthal’a i przeprowadziłam się do pokoiku kelnerki Wciąż mam spiżarkę pianino i sporo nadmetrażu Nie jestem Ewką ale ją lubię

Nie chcę wciąż zamykać drzwi za sobą pakować się do jednej torby lub plecaka Ale jak zaakceptować: dysharmonię ferment skośnawe oczy nos taki specyficzny (nie to nie skocznia) koci uśmiech zdania zbyt często wtrącane Wyobrażam sobie że ktoś się o mnie zatroszczy przyjdzie do szpitala popatrzeć jak leżę w bladej cerze i włosach kruka Nie umrę siwa

3366

Wladimir Sztokman

WIERSZE Z TOMIKU POGANIACZ C

zytając wiersze moskiewskiego poety Jewgienija Czigrina za każdym razem upewniasz się, że jest to poezja z najwyższej półki. Również nowa jego książka pt. „Poganiacz” (Jewgieniej Czigrin. „Pogonszczik”. Wyd. „Wriemia”, Moskwa, 2012) pogłębia to wrażenie. Już od samej nazwy nowego tomiku Jewgienija Czigrina wieje egzotyką. Poganiacz – zajęcie w naszych szerokościach geograficznych raczej rzadkie, jak rzadkim jest to poetyckie spojrzenie na świat, które otwiera się czytelnikowi na kartkach książki. Jewgienij Rejn w swojej przedmowie porównuję ją do kolekcji egzotycznych znaczków pocztowych, do zbioru starych map geograficznych. Oto surowa przyroda wyspy Sachalin, oto wznoszące się w niebo meczety Nabulu i Kajruanu, oto szczebioczące prastarym sanskrytem uliczki Agry i Kalkuty, a oto i sam Poganiacz prowadzi swoją karawanę wśród złotych piasków Sahary. Nowy zbiór poezji Jewgienija Czigrina składa się z czterech rozdziałów. Pierwszy, z nich pt. „Wyspowe ziemie” bardzo umownie można byłoby nazwać programowym i retrospekcyjnym. W nim poeta powraca pamięcią do lat spędzonych na Dalekim Wschodzie, rozmyśla o nieuchronności losu i powołania, powoli wprowadza czytelnika w świat, gdzie wieje wiatr dalekich podróży i szumią fale Pacyfiku. Tytuł drugiej części mówi sam za siebie – „Pieśnie kolonialne”. Są to swoiste notatki z podróży po dalekich krajach – Indiach, Cejlonie, Tunezji, gogenowskich wyspach Polinezji... Przetopione w wiersze wrażenia naocznego świadka i wirtualne podróże z książką w ręku lub przed płótnem obrazu. W literaturze rosyjskiej postać poety-podróżnika ma swoją tradycję. Wystarczy przypomnieć Nikołaja Gumilowa. Zresztą, w wierszach Czigrina unosi się duch srebrnego wieku poezji rosyjskiej, one wabią czytelnika aromatem dalekich krain, muzyką obcych narzeczy, ale jednocześnie są bardzo współczesne, wewnątrz tej „skarbonki snów” pulsuje żywe słowo, gęsta materia dźwięków i obrazów – wiersze Czigrina są namacalnie malownicze, są pełne apetycznych metafor, tworzących zadziwiającą dźwiekowo-wizualną kompozycję. W ogóle, należy podkreślić, że malarstwo i muzyka zajmują w twórczości Jewgienija Czigrina specjalne miejsce, często są tą życiodajną glebą, na której rosną winogrona poezji. Trzeci rozdział „Muzyka skrzypcowa” zawiera wiersze, w których bohater liryczny pogrąża się we wspomnienia, rozmyśla i marzy pod muzykę kompozytorów baroku, wśród których – Monsieur de Sainte-Colombe, Marin Marais, Giuseppe Tartini, John Dowland, William Lawes. Do tej wzniosłej, smutnej i jasnej muzyki harmonicznie wtrąca się głos poety: John Dowland jest smutasem, jakich mało, // Zresztą, ja sam w tych sprawach Brytyjczykiem... // Śnieg czarny. I w muzyce prześcieradło, // Magiczny napój – w dźwiękach tej muzyki. Ostatni, czwarty rozdział – „Podwodna kula” stanowi nieco eklektyczny pamiętnik liryczny, w którym wyraźnie słychać głos czasu. Obok wierszy natchnionych twórczością ulubionych poetów i malarzy, znajdujemy tu dedykacje przyjaciołom, jaskrawe szkice podmoskiewskich krajobrazów oraz sceny z prowincjonalnego życia i elegiczne rozmyślania. Idąc za metaforą z wiersza „Batyskaf”, poeta w kruchej „podwodnej kuli” ze słów i wspomnień pogrąża się w burzliwe odmęty codzienności. A kończy się książka dwoma wierszami-bliźniętami zaczynającymi się od tego samego wersu, który, rozgałęziając się niby borgesowski „ogród o rozwidlających się ścieżkach”, doprowadza nas razem z bohaterem lirycznym z powrotem do punktu wyjścia – na „wyspowe ziemie”, o których poeta mówi: ...belony zwinne tam w me ręce szły, // Jak mity miejsca, co zwierzęciem pachną, // I świt żurawinowy w morzu skrzył, // Wiał nieufnością zen-buddyjskich pagód... Mowa poetycka Czigrina stanowi zadziwiającą magiczną mieszankę – wzniosły styl z delikatnymi wkropieniami żywej potocznej gwary, skomplikowane toponimy i słowa w obcych językach obok kryształowo precyzyjnych obrazów, w których mitologiczne postacie pokojowo współistnieją z realiami XXI wieku, a powtarzające się ulubione słówka i niedopowiedzenia tworzą rytmiczną strukturę nadrzędną, wypełniając książkę żywym oddechem. Wiersze Czigrina są pełne reminiscencji, aluzji, cytat (w tym autocytat), w nich w sposób jawny lub nieuchwytny są obecni Puszkin, Batiuszkow, Wiaziemskij, Czechow, Gumilow, Mandelsztam, Bunin – wszystkich nie da się wymienić, wiersze te obnażają przed nami głębokie warstwy kultury światowej, a jednocześnie są całkowicie pozbawione błazeńskiego postmodernistycznego pogrywania z czytelnikiem, bo przecież rozumiemy, że to wszystko jest tylko zabawą. Ale w wierszach Czigrina wszystko jest na poważnie, literatura, poezja, muzyka, malarstwo są nieodłączną częścią otaczającej codziennej rzeczywistości, w której i twórczość, i życie, i śmierć – wszystko jest prawdziwe, tylko czasami na ustach bohatera lirycznego da się zauważyć lekki uśmiech samoironii: Batiuszkow pełen mroku? // Batiuszkow pełen blasku. // Tak skrzypże piórem, ćwoku, // Dopóki Stwórca łaskaw. Jewgienij Czigrin zaistniał jako poeta w epokę jałową i katastrofalnie pustą. Skończyły się drogi awangardy, realizmu, moderna... Jesteśmy na pustkowiu – nie wiadomo, co robić? Ale pozostaje ”winogronowy miąższ wierszy”, jak powiedział Osip Mandelsztam. I to istnieje w poezji Czigrina – pisze w przedmowie do tomiku Jewgienij Rejn. W książce Czigrina nie ma ani próżnej chwilowości, ani zaczepnej aktualności, dlatego ona, prawdopodobnie, rozczaruje miłośników disco pola i telewizyjnych show. Natomiast dla koneserów wysokiej poezji i powolnego wnikliwego czytania stanie się ona prawdziwą ucztą dla ducha. Wladimir Sztokman

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336


Jewgienij Czigrin JARMARCZNE ...czy zatoka Trepanga, a może To marynarz w śnie chimerycznym – Znowu śni mi się wronie morze, Wyspy w oknie błękitnym, Gdzie zdawało się: kino trwać będzie, Błazen namiot cyrkowy otworzy, W blasku ptak zabawny poleci, I w kubraczku konik poskoczy... Śni się z Ajnem numer cyrkowy, Tam, gdzie brednie z brzegiem zmieszane, Podziwiałem herbaty kolory I na dudce magicznej grałem

...Otwieram usta – i złudzenia płyną, Zamykam ślepia – kontur Tadź Mahala, W niebiańskim delikatny cień opalu, Kunżut na ustach, wielbłąd przed witryną. Otwieram życie – wszędzie dharmy ślady W igiełkach trawy i w kichnięciu rikszy, I w stosie pogrzebowym, a i wyżej... Pomarańczowe w dłoniach Agry światło Od lutowego słońca... Mówże do mnie, Mów do mnie langur pierworodną gwarą... ... nadchodzi wieczór – w szatach nocne mary, Tętnicą z wnętrza pobliskiego domu Migocze lampa, łańcuchowe psisko Otwiera paszczę – lewiatanem pachnie, Smolony anioł, który wzrósł na warcie, Na wartę idzie... Szare blokowisko Od świateł bandy samochodów błyszcze. Wciąż skrzypię piórem – czarno na papierze, To Agra na bosaka w dryndzie jedzie, To księżyc kroczy w kanarkowym płaszczu, To w modlitewni złączyć się bym chciał Z tym, kto jest «Ja», w mandali zaś innego... Ocieka karmą przezroczyste ego Przez niewyraźne skrzyżowania ciał. Otwieram sny – a tam w niemrawej mgle Znów płynę przez bezkresne ludzkie morze, Legendy w ustach mych, jak pleśń w rokforze, Ich tyle, ile duchów w Indiach jest...

Ryc. Basha Maryanska

Jak ten słoń w porcelanie. Czyżby wszystkie karty są pomieszane? Tak i toczy się „durne” życie Kołem piątym i niepoprawnym. Czy poprawnym? Kto wie, kto powie? – Może anioł, co patrzy poza... Może Bestia w twarz mi spojrzy I, prowadząc do piekła, rozpozna?.. Stara wyspa, jak wielka ryba, Diabłem morskim nie wrócić wstecz, nie... Cała reszta – to bujda i lipa, Itd. itp. – zewnętrzne...

P EOSEEZJJ A

PO AGRZE

JOHN DOWLAND JABUTICABA Na szyldzie ojcowskiego sklepiku, gdzie Antoni Czechow z braćmi musiał siedzieć od świtu do północy, było napisane: „Herbata, kawa i inne artykuły kolonialne”. Tytoń, kawa, jabuticaba, Duch cejloński w ciepławym wietrze – Taka płynie abrakadabra, Promień biały w przyćmionym spektrze, Bowiem światło kruszy się: Północ wieje, Bowiem sensu mało: w wierszach, czy w życiu? Wyobrazić łatwo fregatę, sejner, I żeglarzy morskich złotej ojczyzny. I chimera dłuży się kołdrą niby, Księżyc w niebo wrósł durianem Boga, I nie stary wcale, zmęczony chyba, Patrzę w siebie: nic zrozumieć nie mogę...

Co się zdaje? Tylko jutro wyspowe, I cejlońska świątynia z głową słoniową, I rambutan jeszcze... I mara złota Rozpościera się azjatyckim słowem. I otwarty tom Czechonte tak wciąga, Fantazyjne klimaty złotych kolonii: Cicho gra na dudce w binoklach człowiek, I leciutko księżyc wspierają konie Mitologii i – pomocnic dziewięciu... To ten stary rum moją duszę trwoży, Światło gwiazdy z gajów pobliskich leci Jak biblijny blask ku cichemu morzu. To fregata? Dżonka? Światła Kolombo? Pokręciło się wszystko i wymieszało... A w manierce grubej gęstego rumu Parędziesiąt kropli tylko zostało. Parędziesiąt kropli... Dużo czy mało? Jakich jeszcze chciałbyś złotych orzechów? Ukrywajże mnie, swoją kołdrą, maro... ...Oto kawa, herbata i inne... Czechow.

...smutno i lekko mi... A. P. Pod wielką lutnię, z fujareczką taką, W której niteczek-nutek smutku tyle, Żegnam się z marcem, z białą porą roku, Z którą śpiewaliśmy-marzyliśmy-wróżyli. John Dowland jest smutasem, jakich mało, Zresztą, ja sam w tych sprawach Brytyjczykiem... Śnieg czarny. I w muzyce prześcieradło, Magiczny napój – w dźwiękach tej muzyki, Wszytko w fujarce, w skrzypcach i w miłości, Zresztą, ja sam w tych sprawach Brytyjczykiem. I słyszę w ostatniego marca głosie – Żyj z całej siły, bracie, miel językiem. I póki możesz łap ten lekki smutek, Jak inny bard powiedział mimochodem. Popatrz – pazurkiem w okno świt zastukał I ruszył w świat po ogarniętych chłodem Podwórkach, gajach i po całym świecie. Łap lekki smutek, który jest cezurą, I który taki lekki, prawie wszędzie... A cała reszta – tak, literatura.

*** Spojrzeniem krowim patrzy stado chmur Na proste życie, życie patrzy prawie Tak samo. Styczeń – władca śnieżnych sfór, Znów zmienia kształty w wąskim krajobrazie. Kryształ i lód – to synonimy... Niech Lśni na gałęziach śnieg ku szczęściu małych! Odchodzi już poganiacz cieni – wiek, Jak Eskimosi do swych psów umarłych. Powyżej latarń tańczy twarzą w twarz Ostatni anioł ze swym snem ostatnim. Na twarzach ptaków czarowników znak Jak wieść o nadchodzącym końcu świata. W kolorze dzbanów zachód słońca zgasł I stygną świerki, krzaki i latarnie, Aleja strzelców leży w głębi zasp Czy nie dlatego tak wygląda marnie?

Ryc. Basha Maryanska

Czy nie dlatego brzmi muzyka w nas, Że było z lewej i świeciło z prawej, I tym, co ludzkie, pachniał ciszy czas, Tym, co bydlęce, pełna jest oktawa Miasteczka, gdzie północny wieje wiatr, Gdzie ja, Bóg da, nie zdechnę do Soboty. Pod Moskwą śniegi zawężają świat, I maszerują zmierzchu żółwie roty. Przełożył z rosyjskiego Wladimir Sztokman.

Gazeta literacka

3 73 7


INTERPRETACJA Fragment książki Sławomira Matusza Licznik Geigera – 20 najważniejszych współczesnych wierszy polskich. Zrealizowano przy pomocy środków budżetowych Samorządu Województwa Śląskiego.

Sławomir Matusz

Dwie wieże, trzy wiersze i bielizna Marleny Dietrich P

amiętam trzy wiersze Barbary Gruszki-Zych z jej cyklu poświęconego atakowi na WTC 11 września 2001, które ukazały się w tomie Sprawdzanie obecności (2004). Nie powiem, że inne wiersze poetki są, lub były niedobre. To jednak było coś nowego, w jej poetyckim, prywatystycznym diariuszu. Pamiętam też jakie wrażenie zrobiły na mnie jej delikatne, subtelne erotyki z pierwszych zbiorów Napić się pierwszej wody i Teren prywatny. Jednak te trzy wiersze: „w dzień ataku na World Trade Center”, „kilka godzin później” i „12 września dzień po ataku” są to najlepsze wiersze poświęcone temu terrorystycznemu atakowi, jakie czytałem. Zastanawiam się na czym polega ich siła, aktualność, niezwykłość. Bo właściwie scen z ataku niemal w nich nie ma. Ale też po co je opisywać, skoro godzinami, wielokrotnie, tysiące razy pokazywała, przypominała je telewizja. Są za to sceny z wycieczki do Wiednia z synem Błażejem i znajomymi, ze spacerów po muzeach, galeriach, kawiarenkach. Zapisy prywatnych, nieistotnych rozmów. Zwykłe, pozbawione troski życie europejskiej turystki: ale ona także o niczym nie wiedziała czy nie wiedzieli też ci wszyscy roześmiani goście zaglądający do rozgrzanej winiarni wysoki mężczyzna z konspiracyjnie siwymi włosami przypominający Greka Zorbę wesoły Szwejk w dobrze skrywającym humor i tuszę garniturze każdego wieczoru grający tu na harmoniach czarnoocy muzycy zagłuszali naszą rozmowę śpiewając piosenki o końcu małego świata kiedy dziewczyna wyjeżdża z domu do szkół o końcu miłości kiedy chłopak zapomina o kwiatach dla swojej ukochanej śpiewali tęsknie kasując wynagrodzenie od hojniejszych słuchaczy nawet Błażej nad sokiem ze świeżych winogron uśmiechał się jak po kilku winach dojrzały do spokojnego oparcia się o stół pokryty zieloną farbą jak trawą z małym wazonem z okiem słonecznika.

W tle tej zabawy przewijają się jakieś niepokojące pytania, odsuwane jednak, bo niezrozumiałe, psujące ją. Rozmiar tragedii przerasta nasze pojęcie, wydaje się nierzeczywisty w zestawieniu z banalnymi radościami: i wtedy pomyślałam nie o ludziach którzy zginęli roztrzaskani przez gorący wiatr nisko sunącą chmurę przez inne wystrzelone jak pociski ciała w nagłej lawinie ale o dwóch kupionych dzisiejszego dnia różowych bluzkach dwóch bluzkach leżących ze złożonymi rękawami w ciasnej szufladzie bluzkach w których byś nigdy mnie nie zobaczył gdybym tam była.

Siła tych trzech wierszy polega na odwadze poetki, która pisze o własnej małości, miałkości spraw i życia. Siła tych obrazów, zapisów filmowych polega na tym, że każdy z nas, każdy człowiek na świecie, który 11 września 2001 roku widział to w telewizji, pamięta co tego dnia robił. Ja te zdjęcia pierwszy raz oglądałem z niedowierzaniem u siostry, nerwowo zmieniając kanały. Wszędzie pokazywano to samo. Późnym popołudniem spotkałem ojca, który o niczym nie wiedział i niedowierzał relacjom. Powiedziałem mu co się stało i dodałem: zaczęła się trzecia wojna światowa... Tego dnia w prognozach mówiło się nawet o dwudziestu kilku tysiącach zabitych – tyle osób tego mogło pracować w obu wieżach WTC. To jest mniej więcej tyle, ile mają obecnie mieszkańców Wadowice, gdzie urodził się papież Jan Paweł II.

Ginie małe miasto, a podmiot mówiący tych wierszy myśli o bluzeczkach, odsuwając rozmiar tragedii. Bo z takich małych, drobnych spraw, dramatów i dramacików składa się nasze życie. W obu wieżach WTC było zapewne wiele kobiet, które tego dnia chciało pokazać się swoim mężczyznom w nowych, kuszących bluzeczkach, wypić razem kawę, spędzić razem noc, uprawiać miłość. Poetka pisząc o własnym banalnym przeżywaniu tego dnia, pisze o nich. Jest z nimi. Wiele z tych osób, które zginęły marzyło o wycieczce do Wiednia, właśnie takiej wycieczce turystycznej, z synem Błażejem, lub Blaisem. Ale nie to jeszcze stanowi o wyjątkowości tych wierszy. Różewicz pytał: czy można pisać wiersze po Oświęcimiu? Gruszka-Zych pyta w swoim tryptyku: czy można pisać wiersze o tragedii WTC? Nie można. Nie da się. Jednak piszemy, próbujemy. Możemy pisać tylko o własnej małości, wobec rozmiarów tragedii. Możemy jak Miłosz pisać o porcelanie, oceniając rozmiar strat w II wojnie światowej. Bo tylko te okruchy do nas przemawiają, świadczące o historii konkretnych ludzi – nie liczby i nie przerażające zdjęcia ofiar z Oświęcimia, które chcemy odsunąć w niepamięć, których nasza świadomość nie jest w stanie przyjąć. Przypadek – fakt, że podmiot mówiący był tego dnia w Wiedniu, mieście Straussa, ale i Hitlera, i też geniusz poetki sprawił, że pierwszy z wierszy o zamachu na WTC zaczyna się od tych słów: spiker po niemiecku mówił coś o katastrofie w Nowym Yorku ale zaraz potem popłynęła zwykła muzyka wypełniająca dziury

„Spiker po niemiecku” ożywia wspomnienia Polaków z czasów drugiej wojny światowej, kiedy to niemieccy spikerzy przez radio obwieszczali koniec Europy. W ten sposób dokonuje się w wierszach Gruszki aktualizacja tamtych lęków i wydarzeń. Amerykańska katastrofa stała się europejskim i polskim dramatem, obwieszczanym głosem niemieckiego spikera. Zwykła muzyka w tle, to mogą być melancholijne słowa Marleny Dietrich śpiewającej: Das Lied ist aus, das du für mich gesungen. Beim letzten Klang, ward mir nach Dir so bang. Das Lied ist aus, die Melodie verklungen. Nichts blieb von der Musik zurück. Ein Echo nur von Liebe.

I za chwilę być może usłyszymy ją w rozmowie z Maximilianem Schellem, jak złowieszczo żartuje: „Hitler widział mnie w Błękitnym aniele, a teraz pragnie zobaczyć co mam pod bielizną. Dlatego chce opanować świat”. Niemal nucimy za Marleną: „kończy się piosenka, którą śpiewasz dla mnie, wystraszyłam się jej ostatnich dźwięków i słów”. Nie wiemy czy to Teatr w Wiedniu, czy nowojorska Carnegie Hall, bo sceny pokazują z Nowego Jorku: teraz oko w oko ze spadzistą ścianą wznoszącego się naprzeciw telewizora staliśmy przestraszeni bez jakichkolwiek lin zabezpieczających kombinezonów butli tlenowej i wtedy pomyślałam nie o ludziach którzy zginęli

Spektakl wręcz niewiarygodny i przerażający. Można patrzeć z zapartym tchem, podziwiać rozmach i histerycznie śmiać się, albo skupić uwagę na tych bluzkach i brokułach, na tym co przyziemne i namacalne. Czy słychać tu echa Campo di Fiori Miłosza? Nie wiem. Miłosz oskarżał. Gruszka-Zych pisze o własnej bezradności. „Szatan pragnie zobaczyć co mam pod bielizną. Dlatego chce opanować świat” – tak ma prawo myśleć przerażona kobieta, odczuwając gwałt którego jest świadkiem, jako bezpośredni zamach na jej świat i jej intymność. Tryptyk Barbary Gruszki-Zych przypomina inny „wrześniowy” wiersz, sprzed kilkudziesięciu lat: Siedzę w jednym z lokali Przy Fifty-Second Street Niepewny i wylękniony, Gdy gasną smutne nadzieje Podłej, kłamliwej dekady Gniew i trwoga jak fale Wdzierają się w zmierzch czy świt okrywający tę ziemię I w każdy prywatny los; Smród śmierci, choć milczy się o nim, Obraża wrześniową noc.

Tak pisał Wystan Hugh Auden w wierszu „1 września 1939”, z urodzenia Brytyjczyk, który w chwili wybuchu wojny „bawił” w Nowym Yorku. Tragedia rozgrywała się w Europie, Ameryka przyglądała się spektaklowi, słuchała relacji w radiu, zastanawiając się kiedy ją wojna dosięgnie: Twarze nad baru krawędzią Lgną do codziennych pocieszeń: Nie wolno zgasnąć tym światłom, Nie wolno zamilknąć orkiestrze, Zmawiają się wszystkie konwencje, Ażeby nasz bastion zgrzebny Oblec w przytulny plusz mebli, Stłumić w nas lęki dziecięce: Zgubieni w lesie, gdzie straszy, Drżymy przed nocą, świadkiem Występków i nieszczęść naszych.

Mamy podobne reakcje ludzkie. Sceną była Polska i Europa, teatrem był świat. Pożar ze sceny rozprzestrzeniał się na cały świat. Trzydzieści lat po jego śmierci – Auden zmarł właśnie w Wiedniu, w 1973 r. - polska poetka opisuje wiedeńskie ulice, kiedy to Nowy Jork stał się scenerią jeszcze bardziej przerażających w swojej ekspresji wydarzeń. „Nie wolno zamilknąć orkiestrze” – pisze Auden. Instynkt samozachowawczy podmiotu mówiącego wierszy Gruszki-Zych każe myśleć o codziennych sprawach i pozwala pamiętać, by wysłać następnego dnia takiego esemesa: „kupiłam ci niebieskie majtki oryginal”. Nie wiemy kto był jego odbiorcą. Może Marlena Dietrich, szydząca z Hitlera i pijąca whiski w którejś z knajpek przy Pięćdziesiątej Drugiej ulicy, w przerwie występu we wrześniu 1939 roku. Skutki niemieckiego narodowego faszyzmu i arabskiego, islamskiego szowinizmu przerażają tak samo. Sławomir Matusz

Fot. Jan Ledóchowski

3388

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336


H

enryk Bereza zmarł 21 czerwca 2012 roku w Warszawie. Trudno w to uwierzyć, ale stało się: odszedł i już nie wróci. Spoczywa na Cmentarzu Powązkowskim przy bramie V, obok Marka Hłaski. A zdawało się, że trwać będzie i trwać na swoim posterunku, niepokonany, że przenigdy nie porzuci swojej służby, on, arcykapłan świątyni literatury (świątyni niekiedy o pozorach szpitala, przytułku, knajpy czy śmietnika), jej sługa, strażnik i obrońca. Odchodził wszak kilkakrotnie, lecz powracał, wciąż pełen energii twórczej i jakby posłuszny jakiemuś wyższemu nakazowi. W końcu jednak poddał się. W wieku osiemdziesięciu sześciu lat. Nie trzeba go przedstawiać, w świecie literatury nie ma chyba człowieka, który by o tym wielkim krytyku-pisarzu nie słyszał i nie pragnął być przez niego zauważony. Wypada jednak przypomnieć, może wypunktować, że: Bereza to szkoła czytania i szkoła myślenia o literaturze; to filozofia i aksjologia literatury; to gruntowne i dogłębne znawstwo polskiej, jak również obcej, prozy powojennej; to upostaciowana wrażliwość, a z czasem zgoła nadwrażliwość czytelnicza; to dar jedynego słowa, mądrej wyobraźni, bezkompromisowej miłości (do literatury). Bereza to„literatura nurtu wiejskiego” i „rewolucja językowa w prozie polskiej”; to najważniejsze odkrycia pisarskie w minionym półwieczu i najbardziej brawurowe batalie o miejsce sztuki słowa w naszym życiu. Przez wiele lat lekturę miesięcznika „Twórczość” zaczynało się od autorskiej rubryki Henryka Berezy Czytane w maszynopisie, od Oniriady i Wypisków. Każda kolejna książka pisarza była szeroko i gorąco komentowanym wydarzeniem literackim. Zbiory szkiców krytycznych: Sztuka czytania (1966), Prozaiczne początki (1971), Związki naturalne (1973, nagroda im. S. Piętaka; wydane poszerzone 1978), Proza z importu (1979), Taki układ (1981), Bieg rzeczy (1989), Sposób myślenia (1989), Obroty (1996) – były dla adeptów sztuki

Edward Zyman

„Jak można wejść do dwóch takich samych miast jednocześnie”? Powtarzam za autorem to jedno z ważniejszych pytań jego prozy i odpowiadam: można! Trzeba tylko posiadać niezbędną dozę empatii w postrzeganiu innych oraz umieć czytać i słyszeć głosy przeszłości. Waldemar Kontewicz warunek ten spełnia. Na jego debiutancki Braniewnik składają się 42 niewielkie rekonstrukcje żywej fizjonomii świata o szczególnej konsystencji „ontologicznej”, wibrującej precyzyjnie zarejestrowanym szczegółem, barwą, zapachem i emanującym z każdego zdania, obrazu i zdarzenia specyficznym klimatem. Świata, którego nie ma, i który równocześnie jest. Zdumiewająco świeży i sensualnie wyrazisty, wręcz dotykalny, utrwalonej w pamięci i wyobraźni przesiedleńczej epopei głównie dawnych, choć nie tylko, mieszkańców Wileńszczyzny. To właśnie pamięć i wyobraźnia narratora ukazują ozdobioną sepią – jak umieszczone w książce zdjęcia z kolekcji Macieja Michalskiego – tuż-powojenną rzeczywistość warmińskiego miasteczka Braniewo, dawnego Braunsbergu, nazywanego kiedyś Florencją Północy. Kiedyś, w czasach, gdy pod Kotlarskim mostem toczyła swe wody pruska Passarge, gdy Vorstädtischer Markt nie nazywał się jeszcze Adolf Hitler Platz, a z górującej nad panoramą miasteczka wieży katedry Carolina Redidiva, czyli świętej Katarzyny, nie można było dostrzec sygnałów zbliżającej się Kryształowej Nocy. Gdy naturalna była koegzystencja nacji, wierzeń i kultur, a aptekę przy Langgasse prowadził z powodzeniem kolejny potomek familii Lillienzweig związanej od pokoleń ze sztuką farmaceutyczną i darzonej powszechnym szacunkiem mieszkańców. Wszakże pamięć narratora, który urodził się w sześć lat po zakończeniu wojny, do tak odległej przeszłości nie sięga. Mówią o niej jedynie listy Sary Lillienzweig i jej ciotki Tary, które – jedna wcześniej, jeszcze przed wojenną hekatombą, druga później, gdy od ponad dziesięciu lat pod Kotlarskim mostem płynęła już polska Pasłęka „fastrygująca germańsko-słowiańskie przeobrażenie w sowieckim kotle” – opuściły wstrząsaną politycznymi konwulsjami Europę i wyemigrowały za wielka wodę. „Urodziłam się w moim Braunsberg, a Twoim Braniewie, w 1930 roku”. Tak Sara Lillienzweig napisze w latach 60. w liście, który trafi do rąk autora po upływie niemal półwiecza, odnajdując go w oddalonej o tysiące kilometrów od Braniewa Kanadzie. Owa para zaimków dzierżawczych jest symbolicznym skrótem dramatycznej historii miejscowości, emocjonalnie bliskiej zarówno nadawczyni, jak i odbiorcy listu. Każdy szczegół w tym „epistolarnym wehikule podróżowania w przeszłość” zasługuje na uwagę. Jednym z nich jest rogata koza w kolorze sepii na fotograficznym papierze Zeissa, której towarzyszą dwaj chłopcy. Na zdjęciu z 1957 roku, przesłanym mu z rodzinnego Braniewa wraz listami Sary i jej ciotki, autor książki w jednym z tych chłopców rozpozna siebie. Wówczas pojmie o czym pisze Sara, wspominając znamienny epizod sprzed lat. Mali opiekunowie kozy przystawali przy każdej kamienicy w miasteczku, „aby wydoić kilka szklanek mleka dla sąsiadów”. W ten sposób Sara zobaczyła, jak stwierdzi, „wypełnioną po nas pustkę”. Czytając te słowa rozumiemy wraz z autorem ważne przesłanie zawarte w liście dawnej mieszkanki Braniewa, którą los zaprowadzi, śladem jej ciotki Tary, po upokarzającym „czyścu” na Ellis Island na ulicę Idealną w Bostonie. Sąsiadami jej odziedziczonego po ciotce domku okażą się dwaj uczestnicy walk pod Motne Cassino. Jerzy Berk atakował Widmo i krwawe Wzgórze 593, którego bronił Jorg Berg. Obaj zostali ranni w tej samej bitwie nie zdając sobie sprawy, że ich losy skrzyżują się wkrótce w dalekim Bostonie, gdzie jako sąsiedzi zmuszeni zostaną do przekazywania sobie listów i rachunków, bo włoski listonosz będzie konsekwentnie mylił ich nazwiska i imiona. „Kiedy ich słuchałam – pisze Sara – miałam wrażenie,

Gazeta literacka

Słowo o śp. Henryku Berezie

i krytyki literackiej olśnieniem i natchnieniem. Niewielkiej objętości, lecz wielkiej wagi książeczka Pryncypia: o łasce literatury (1993) powstała, być może, w odpowiedzi na liczne i dojmujące przejawy niezrozumienia i nierzadko brutalnej negacji, z jakimi spotykał się Bereza-krytyk w swojej działalności aksjologicznej. W Pryncypiach bowiem zawarł, jakby na przekór wszystkim swoim oponentom, niezapomniane słowa o literaturze jako „takim jabłku z drzewa wiadomości dobrego i złego, którego zakaz zrywania nie może dotyczyć, bo nawet raj bez możliwości bezgrzesznego grzeszenia stałby się dla człowieka piekłem”. W Oniriadzie (1997) ukazał Bereza swoje wieloletnie zmagania z materią snów i dał snom, marzeniom sennym, pierwszy bodaj w literaturze tak pełny literacki zapis. Epistołami (2003) i Wypiskami (2006) zakreślił krąg swoich literackich pasji i przyjaźni. Ukoronowaniem jego życiopisania stały się trzy zbiory wierszy: Miary: 99 trójwierszy (2003), Względy: 66 dwuwierszy (plus jeden) (2010), Zgłoski: 44 jednowiersze (z przekroczeniami) (2012). Miary, Względy i Zgłoski to autoportret Henryka Berezy. Autoportret tak przejmująco prawdziwy, że nie sposób oprzeć się bolesnemu wzruszeniu i poruszeniu, czasem zachwyceniu, a częściej jeszcze dławiącemu współczuciu. Kto osobiście znał autora Miar, kto bywał w jego mieszkaniu na ulicy Widok w samym środku Warszawy, przyzna, że zwięźlej, wyraziściej i piękniej nie dałoby się opisać świata, w którym żył i pracował wielki myśliciel i pisarz. Świata, czyli: mieszkania złożonego z pokoju (zawalonego papierami), przedpokoju (zastawionego pełnymi książek regałami), mikroskopijnej kuchni z dużym oknem i maleńkiej łazienki bez okna; korytarza i windy; ludzi, którzy w tym mieszkaniu bywali; rzeczy, które po sobie zostawili. Świata na pozór małego, ciasnego

i biednego, a tak naprawdę nieskończonego, bo otwartego na ludzki kosmos. W Miarach, w rozdziale Jaskinia, czytamy na przykład.: „Fartuch Olesi/ od lat na drzwiach w łazience/ miara wieczności”; „Kawałek kory/ cztery indiańskie kwiatki/ znak po Stachurze”; „Tapczan w rozpadzie/ przydał się setce ludzi/ dźwignął tony ciał”; „Plamy w wannie rdza/ zdarte lustro w prześwitach/ sedes półwiecza”; „Regały w holu/ książki ile się zmieści/ w książkach kurz i syf”; „Drewniana winda/ góra dół czterdzieści lat/ jak ja wciąż czynna”; „Format A cztery/ bruliony ‘Oniriady’/ kosmos w granicach”. Olesia, czyli pani Aleksandra Bojar, stara kobieta spod Sokołowa Podlaskiego, przez wiele lat sprzątała warszawskie mieszkanie Berezy. Gdy zestarzała się i opadła z sił, nie przestała przychodzić do swej pracy, ale wtedy on sadzał ją w fotelu i sam brał się do czyszczenia parkietu. Pani Olesia zaś opowiadała, opowiadała ... W mowie pogrzebowej, z dnia 4 maja 1990, „syn kochany”, jak go nazwała w ostatniej rozmowie, żegnał Aleksandrę Bojar jak bohaterską „seniorkę wielu rodzin, całego swojego rodu”, dumną z tego, „co ród jej zawdzięcza”, „najdumniejszą z ludzi”, jakich udało mu się spotkać. Fartuch pani Olesi pozostał w jego łazience do końca jako... miara wieczności. W naszych domowych bibliotekach Twoje książki, Henryku, pozostaną również do końca. Twoje książki – miary miłości. Dziękujemy Ci za nie.

że Bóg stracił rozeznanie. Byli pogodnymi i przystojnymi ojcami”. Stąd właśnie, z przeświadczenia o niezbędności poszanowania – na przekór bezwzględnym regułom historii – poszczególności ludzkiego losu, zrodzi się zawarte w zamykającym list zdaniu przesłanie: „Waldemarze, gdziekolwiek jesteś, czyń pokój. I nie wierz w podział ludzi na lepszych i gorszych. Pamiętaj o szklance koziego mleka dla każdego, kogo spotkasz”. Wróćmy jednak do narracji Braniewnika. Dotyczy ona – poza jednym wyjątkiem, jakim jest „otwierający tom „Jamszczik” – okresu kształtowania się w miasteczku nowego „porządku”, a właściwie jego fazy przejściowej, łączącej zaskakującą różnorodnością powojenną powszedniość z ujawniającą swą szczątkową obecność niedawną przeszłością. Ta ostatnia przenikała do życia nowych mieszkańców wstydliwie lecz uparcie, niczym dawne nazwy sklepów i instytucji wypisanych na ścianach ocalałych kamienic solidnym gotykiem, które przebijały spoza tandetnych farb nowych gospodarzy. Zresztą łuszczące się, nietrwałe napisy były najmniejszym problemem. To, co zajmowało nowych osiedleńców najbardziej, polegało na zapewnieniu elementarnych warunków egzystencji. A w pierwszym okresie w miasteczku poza gruzami nie było praktycznie niczego. Dlatego wówczas liczyły się nade wszystko przedsiębiorczość, życiowy spryt i szaleńcza brawura, kpiąca z obowiązujących zarządzeń i rygorystycznych zakazów. To w takich właśnie warunkach zdawali trudny życiowy egzamin dziadek Wacław – dróżnik

wany „Ot(t)awa w 1960 roku” otwiera wers następujący: „Sierpniowe słońce przybija ludzkie cienie do ruin miasta”. I ten właśnie zabieg sprawia, że w narracji pojawia się dyskretny odcień sepii, która nie zamazuje ostrości obrazu, a wręcz przeciwnie: uwydatnia ją, przenosząc równocześnie do jakby innego, mitologicznego wymiaru. Bo czymże jest Braniewnik? Zbiorem świetnie napisanych opowiadań? Złożoną z fragmentów spójną językowo opowieścią o – jak sugeruje w dołączonej do tomiku ulotce Marta Fox – „ukochanych miejscach i ludziach”, „poetycką kontemplacją tajemnic biografii i losu”? Czy też sugestywnym literacko odkrywaniem i zarazem zaproszeniem czytelnika do mitycznego Bra-nieba „na wieczną krzątaninę i poplątanie wiar, kultur i narodów oraz nigdy nienasyconych ludzkich namiętności wszelkiego autoramentu”, jak pisze w tej samej ulotce Mariusz Bondarczuk? Myślę, że jednym i drugim. Przede wszystkim zaś inspirującym powrotem w świat dzieciństwa, w lata pierwszych odkryć i zauroczeń, chłonnego smakowania życia ukazującego całe spektrum swego niezwykłego, pełnego tajemnic bogactwa. Co ciekawi tym bardziej, że jest to świat poznawany nie tyle z autopsji (autor jako dziecko spędził w Braniewie zaledwie dziesięć miesięcy), co z rodzinnych przekazów, z opowiadań rodziców i przede wszystkim babci i dziadka, których często odwiedzał. Gdyby o tym nie poinformował sam autor w wywiadzie, którego udzielił dziennikarce olsztyńskiego radia, byłbym święcie przekonany, że wszystkie te soczyste wizualnie, imponujące plastyczną wyrazistością zdarzenia, epizody i sytuacje stanowią przekaz z pierwszej ręki. Bo tylko

z Łoździan z trockiego powiatu, stryj Izydor słynny na całą okolicę z niezwykłej fantazji, mecenas Bonawentura handlujący z Kaszubami „benzyną, śledziami i spirytusem w Kątach Rybackich”, mistrz piekarski Arunas, którego historia mogłaby stać się kanwą sensacyjno-przygodowego filmu, piękna Epifania zakochana w niemieckim żołnierzu z Braunsberg, która postanowiła zamienić Neapol na jego rodzinne miasteczko i wędrowała do niego przez całą wojenną Europę, Tęgomir z Trok, inwalida ukrywający się w niedostępnej warmińskiej leśniczówce, o której wiedzieli tylko nieliczni. Równie fascynująca i tajemnicza była biografia właściciela pruskiego folwarku, Rudego Bauera, trzymającego w stodole autentycznego kukuruźnika, którym wraz mecenasem Bonawenturą i dziewięcioletnim narratorem odbył honorową acz nie przewidzianą przez komunistyczne władze powietrzną rundę do Fromborka, czym wpisał się na trwałe w historię Braniewa. Moglibyśmy tak za autorem wspominać jeszcze kilku innych bohaterów Braniewnika: arcymistrza brzytwy Urbana Lillienzweiga, artystę malarza Adalberga, Monsieura d’Amour – potomka napoleońskiego żołnierza, karbonariusza Stefanka, „śpiewającego wileńską polszczyzną”, gruzińską księżniczkę Agafię Galarę czy wreszcie Telesfora B., który na posterunku miejscowego PUR-u w rubryce zawód wpisał „grabarz” (przed repatriacją był nim w istocie na wieleńskiej Rossie) – a przecież wciąż nie byłaby to lista pełna. Bo, obok legitymujących się niebanalnymi życiorysami postaci, bohaterami tej niewielkiej lecz pojemnej narracji są nie tylko ludzie, ale także zwierzęta, na przykład psy Kołtun, Rubel, czy Amalfi, przedmioty, smakowite obyczajowe epizody oraz tradycje i zwyczaje przetransponowane z odległych miejsc europejskiego kontynentu. Autor Braniewnika przywołuje je językiem wnikliwie zapamiętanego detalu, jędrnego opisu, lecz nie stroniącym równocześnie od poetyckiej metafory. Przytoczmy dwa pierwsze z brzegu przykłady, choć w książce jest ich znacznie więcej. Zadedykowaną ojcu narratora „Dziażkę” rozpoczyna zdanie: „Grudzień 1946 roku był tak zimny, że lód na Pasłęce począł pękać ze strachu”, a zapis zatytuło-

Maria Jentys-Borelowska Warszawa, 28 lipca 2012 r.

w otwierającym tom „Jamszcziku” Kontewicz używa bezosobowego zwrotu „kiedy opowiadano mi”, wszędzie indziej występuje narracja w pierwszej osobie. Skąd taka a nie inna introdukcja? Jako czytelnik musiałbym przyjąć, że szkoda mu było pysznego epizodu z tytułowym woźnicą z białoruskich Konwaliszek w roli głównej, dostarczającego mieszkańcom wileńskich Łoździan bezcennych w czasie wojny gomółek sera i bochenków razowca. Ów mistrz trudnej sztuki aprowizacji był bowiem także właścicielem bezcennego Stradivariusa i niezwykłym wirtuozem, który wydobywał z markowego instrumentu nie tylko dynamiczne czastuszki, lecz także rzadko goszczące na wileńskiej wsi wysmakowane dźwięki utworów Mozarta i Vivaldiego. Mój – a jestem przekonany, że nie stanowię tu wyjątku – czytelniczy odbiór Braniewnika świadczy niewątpliwie o pisarskim sukcesie autora, poświadcza bowiem kreacyjną moc jego wyobraźni, niezwykle pojemnej, wrażliwej pamięci, sugestywność charakterystycznego dla kresowian rzadkiej urody języka. W tym miejscu zgłosiłbym, jako czytelnik, subtelną pretensję do redaktora książki. Już sam pomysł umieszczania pod poszczególnymi opowiadaniami mini słowniczka trudniejszych wyrazów, dialektyzmów lub zapożyczeń z języków obcych, głównie niemieckiego i francuskiego, nie wydaje mi się zabiegiem najszczęśliwszym. Jeden z ważniejszych walorów językowej narracji Kontewicza polega m. in. właśnie na tym, że w sposób naturalny wchłania te różne leksykalne elementy, tworząc arcyciekawą w sensie literackim jakość. Dlatego ów słowniczek, zwłaszcza w bezpośrednim sąsiedztwie tekstu, wydaje mi się ciałem obcym, biorącym autorską wypowiedź w pewnego rodzaju cudzysłów. Miast ułatwiać czytelnikowi odbiór i smakowanie książki, budzi w nim raczej wątpliwość, co do „samowystarczalności” prezentowanego mu komunikatu, w niektórych zaś przypadkach niedowierza wręcz jego językowej kulturze. Objaśniane w słowniczku piernaty, perszeron, szansonistka, batiar, konfraternia, luidor, cymbergaj, comber czy ludwisarz są słowami w miarę znanymi. Nie można natomiast tego powiedzieć w odniesieniu do nieobecnych w słowniczku makutry, spinakera, cyrkumferencji, lichtugi, pagaja, ferszalunku czy przymiotnika szylkretowy. Sądzę więc, że jeśli już redaktor książki dostrzegł konieczność pośpieszenia czytelnikowi z pomocą, winien to uczynić z większą starannością, konsekwencją i wyczuciem, na zasadzie zamykającego tomik aneksu. Ów słowniczek to jednak w sumie sprawa drugorzędna. Najważniejsze jest to, że za pośrednictwem pisarza z Braniewa, „wyrosłego” dzięki przekazom rodzinnym w kulturze kresowej i mieszkającego od ponad ćwierćwiecza w wieloetnicznej Kanadzie, czytelnik z Braniewnikiem w ręku może odbyć fascynującą wyprawę w przeszłość, w mistyczny świat zapełniony ludźmi, zdarzeniami i sytuacjami prawdziwymi, półprawdziwymi lub wymarzonymi, czyli w sugestywny literacko świat pamięci i wyobraźni. Edward Zyman Waldemar Kontewicz: Braniewnik, Mamiko, Nowa Ruda 2011.

3 93 9

RECENZJA

BRANIEWNIK: W ŚWIECIE PAMIĘCI I WYOBRAŹNI

Miary wieczności

WSPOMNIENIA

Maria Jentys-Borelowska


SZTUKA INTERPRETACJI

Jerzy Suchanek Pałuby z Eliotowego cienia Czym różni się zmęczenie turysty od zmęczenia emigranta? To pierwsze wynika ze znudzenia, to drugie z pracy i bólu. Turysta jest na zewnątrz, swobodnie oddalony od miejsc, które odwiedza. Co najwyżej przygląda się śladom minionego, otwiera wielki parasol swej mądrości, niekiedy fotografuje, wycina jakąś chwilę z materii czasu i krajobrazu. To go relaksuje, jest gdzieś, ale tylko coś bierze, od siebie nic nie daje, pasożytuje. Takim drastycznym przykładem turysty jest Adam Zagajewski: uważa się za orła (por. wiersz Poręcz z tomu Płótno, 2002), króla poetów-ptaków, ale poczynając od Ziemi ognistej (1994) już zamienił koronę na pianę cukrowej waty (W obcym mieście; Anteny, 2005): Lekki, nieomal nierealny zapach Morza Śródziemnego, o północy tłum na ulicach – zaczyna się festiwal, o którym nic nie wiemy. […] Szczęście. Emigranta nie stać na udawanie bycia w konkretnej przestrzeni, na swobodne unoszenie się nad codziennym padołem. Gdy jest poetą, który nie załapał się na stypendia i donacje, musi pracować (najczęściej fizycznie), żyć życiem innych pracujących ludzi, ba, zżyć się z tym życiem na dobre i na złe. Wydaje mi się, że emigracja zarobkowa jest o wiele bardziej upokarzająca niż polityczna. Polityczna zawiesza nad głową choćby drucianą aureolę chwały; emigrant, który wybiera dla siebie inny kraj, by zdobyć jakieś godziwe środki do życia, tego nimbu jest pozbawiony. Tym mocniej jego los oskarża rządzący ojczyzną reżym. I przecież też w gruncie rzeczy jest emigrantem politycznym, lecz właśnie poprzez ekonomiczną kwalifikację pozbawionym splendoru. Taką „zwyczajną” emigrację musiał wybrać poeta Arkadiusz Kremza. Pracę, umożliwiającą mu utrzymanie rodziny, znalazł w hrabstwie Devon w Anglii. Przez kilka lat – bo niedawno wrócił do Polski – żył w tymczasowości wymuszonej, jakże innej i jakże trudnej w porównaniu do tymczasowości zamierzonej, której z perwersyjną rozkoszą oddaje się turysta… Decyzje o powrocie bywają trudniejsze niż decyzje o wyjeździe. Nierzadko bywają spóźnione: już się wygładziło ostre krawędzie tego innego świata. Już obca mowa staje się językiem myśli... Ale poeta mieszka w języku, gdziekolwiek by się nie udał. To przeczucie, że będzie pilnować mowy myśli, Kremza wyraził już w wierszu zagraniczne melodie (z tomu Hocki-klocki, Mikołów 2000, s. 50), napisanym kilka lat przed emigracją: Stąd słyszę radio a stamtąd dochodzi południe. Tu spałem a tam odmówiłem. […] […] A już nigdy nie będę nucił tej pieprzonej marsylianki. Będzie rota.

Fot. Jerzy Suchanek

Mam prawo przypuszczać, że postanowienie o powrocie autor tego wiersza podjął jeszcze przed emigracją. Tymczasowość wymuszoną od razu posadził na walizce. Jak wielu zresztą mu podobnych, choć tak wielu z nich tej walizki nigdy nie spakuje na powrót. Wśród nich zapewne znajdzie się ktoś taki, kto wzbogaci naszą literaturę o kolejny rzewny opis nieustannej tęsknoty za ojczyzną, do której zawsze zamierzał powrócić, ale walizki okazywały się najpierw zbyt puste, a potem za ciężkie. Dobra materialne decydują o dobrach duchowych bardziej, niż to się wydaje i niżby się chciało. Zapewne poeta, a jest to całkiem udany synonim egocentryka, ma nieco łatwiej, jeśli zachował język i nie jest pod przymusem politycznym. Poeta nikogo nie obchodzi w obcym kraju, w ojczyźnie ktoś taki zazwyczaj się znajdzie, choć niekiedy w sposób odbiegający od aplauzu przybyłych

Bez udawania..ainawadu zeB Dwa poematy Arkadiusza Kremzy na spotkanie autorskie, czego dobrym przykładem jest puenta z wiersza Symbioza (z tomu Bloki, Mikołów 1997, s. 38): Księżyc stoi mi w gardle. Sucho. […] Księżyc dalej tam gdzie był. Ponoć sąsiadka modli się również za mnie. Modlitwa za kogoś jest bardzo intensywną pamięcią o tym kimś. Pierwszą obawą emigranta, a szczególnie emigranta-poety (również w sytuacji tzw. emigracji wewnętrznej) bywa niepokój o to, czy będą o nim pamiętali „w domu”. Nie dlatego, że nie publikuje, bo publikuje, ale że fizycznie jest nieobecny. Kto pierwszy sformułował zasadę publish or perish? Chyba jakiś pisarz amerykański, który zauważył, że trzeba co roku coś wydać, by nie zniknąć. Zasada jest dotkliwa; szczególnie negatywnie oddziałuje na tzw. naukowców, od których na skutek jej działania wymaga się ilościowego, a nie jakościowego dorobku, czego efektem jest zalew kompilacji z kompilacji, topiący myśl oryginalną i nową. Poeta poddany jest u nas naciskowi mocniejszemu: nie tylko przez nakaz publikuj albo giń, ale też przez wymóg: „bądź obecny, albo giń”. Często okazuje się, że owe zasady ogniskują się w jednej: „publikuj i giń!”, gdy czyjaś twórczość jest źródłem niewygód – o różnym zresztą charakterze, np. metrykalnym, estetycznym czy politycznym – dla wydawców, zawiadowców (życia literackiego) i czytelników. To wszystko katalizuje wzmożoną presję sytuacji emigracyjnej na poetę, który pozostając w społecznej osobności i odrębności, tym mocniej zadawać sobie będzie pytania o to, kim jest? Przyrodzona mu autorefleksja brutalnie podpowie jeszcze jedno pytanie, mianowicie: kim się staję w tym coraz mniej obcym krajobrazie mentalnym? Kim byłem wcześniej? Czy więc tęsknoty emigranta zaczynają się od tęsknoty za samym sobą? Odpowiedź na to pytanie przynosi poemat Kremzy Ludzie wewnętrzni (Mikołów 2009, s. 48), napisany mniej więcej w połowie lat emigracyjnych autora. Poemat jest migawkową retrospekcją życia podmiotu lirycznego – utożsamianie podmiotu lirycznego z samym poetą w tym wypadku uważam za bardziej zasadne niż zrezygnowanie z biografizmu, tym bardziej, że od początku, tj. od debiutanckiego tomu Bloki poeta konsekwentnie posługuje się faktografią autobiograficzną. Tytułowi „ludzie wewnętrzni” to młodsze, wcześniejsze wcielenia autora Bloków, odkrywane wewnątrz jego własnej osobowości. Poprzez ich cienie ja liryczne dociera do swego rzeczywistego ja, równocześnie prowadząc ten zbiór postaci do regresji w stan prezygotalny. Wyszukuje Kremza tych pre-jaźni i jaźni wewnętrznych znaczną liczbę, niektóre z nich pojawiają się więcej niż jeden raz, często wartościowane coraz to innym epitetem. Oto one: klaun, chłop (kolokwialnie), zuch (kolejno – młody, także ze sprawnością „aktora albo śpiewaka”, dzielny, bez epitetu), idiota (żywy), piłkarz (mały, b. e.), sekundant (ewidentnie przywołany jako dominujące alter ego), skarbnik (z trzeciej klasy, z czwartej klasy, z jakiejkolwiek klasy), gnojek, synalek, pamiętnikarz, kolega (z ławki, w roli złodzieja kwiatów z grobu, mój), góral (b. e., góral nizin), człowiek (nizinnny), synek (odważny), impotent, choleryk, złodziejaszek (z klasy piątej), ryzykant, bohater, chłopiec (b. e., z klasy szóstej, czuły, z sypniętym ledwie wąsem, zniecierpliwiony, rumiany, mały oczyszczony), wybawiciel, odkupiciel, odpuściciel, Jezus, treser, operator, prawiczek, filozof (mały, prosty, niepojęty, mający wiarę, b. e.), odważniak, mężczyzna, wojownik, strateg, malarz (martwych natur), ojciec, kawaler, mąż, mędrzec (b. e., mędrzec mędrców), mnich (b. e., mnich mnichów), ekspert (wiecznie głodny), badacz (ciał obcych), stworzyciel, poruszyciel, kreślarz (ciał), pokutnik, chłopczyk, chłopczyna, modelarz (stary), malec, muzyk, przewodnik (także w roli wędkarza), figurki, robaczki (świętojańskie), plemniczki, nasionka. W tej kawalkadzie poetę w czasie rzeczywistym, czyli w trakcie pisania poematu, reprezentują takie postaci z tej listy, jak (wewnętrzny) wybawiciel, odkupiciel, odpuściciel, wreszcie Jezus. Do listy tych uzurpacji dołącza także archanioł Gabryel, tutaj niejako odpowiedzialny za moment przejścia od płciowej niedojrzałości do dojrzałości, symbolizowanej jednak przez cechy drugorzędne. A przy tym podmiot liryczny, mimo zajęcia mocnej pozycji wszechwiedzącego narratora, unika szczegółów seksualnej inicjacji. Zarówno tej idealizowanej, jak i pospolitej. Ta pierwsza zdarzyła się być może z harcerką (dziewczyną, gdy widziana jest jako rówieśniczka; dziewczynką, gdy staje się już wspomnieniem dorosłego mężczyzny), której

rosną „słoneczne włoski / na łydkach” (s. 7, 8, 41) i która „leży bez sukienki” (15), aż wreszcie przywołana zostaje jakby na moment przed pierwszym aktem (41): […] Wygięta w mózgu jak wiolonczela. Leżąca i czekająca na smyk. Smyknięcie. Flażolet. Kusząca kształtem Cichym jak przymknięcie oczu przed gradowym opisem. Koncertem złożonym z tłustych od niedoczekania nut. Zakurzonych jak album gdzie cię znalazłem. Dziewczynko Ze słonecznymi włoskami na łydkach. […] Ta druga, pospolita, przedstawiona jest jako niespełniona (23), jednak poeta, podobnie jak przy wyznaniu o inicjacji idealizowanej (że tak było), zostawia zbyt wiele miejsca dla niedowierzania, że tak nie było. Ta opozycja – między „harcerką”, a „Mariolką”, którą „starsi chłopcy z bloków uprawiają” (23) – jest charakterystyczna także dla innych granicznych sytuacji, w których muszą (musiały) sprawdzać się postaci wewnętrzne podmiotu lirycznego. Perspektywa tych weryfikacji jest zawsze indywidualna, prywatna. Świat przedstawiony poematu jest rzeczywistością istniejącą poza historią – poeta uznaje, że poza mikrokosmosem dzieciństwa i (raczej wczesnej) młodości nie było niczego znaczącego. A przynajmniej dla osiągnięcia samoświadomości – po latach – okazało się to zbędne na tyle, by nie precyzować przebijającej się przecież raz po raz przez kartki dni i lat opresyjnej obcości, która objawia się najbardziej w rezygnacji z opowieści linearnej na rzecz mozaiki obrazów i spostrzeżeń. Wezwanie do samego siebie: „Miej gdzieś chronologię ale pokochaj historię” (27) można odczytać, jako potwierdzenie intuicji, że Ludzie wewnętrzni to poemat o próbie wybaczenia sobie. Wybaczenia sobie – siebie! Dojrzały mężczyzna dokonuje tutaj przeglądu i obrachunku swych infantylnych (przede wszystkim) wcieleń, jakby szukał chwili i miejsca, które zdecydowały o tym, że jest tym, kim jest. Lub nie jest tym, kim wyobrażał sobie że będzie. I nie tam, gdzie jest. Ci wszyscy, tłoczący się w podmiocie lirycznym „ludzie”, są stygmatyzowani przez przypisanie im funkcji oraz dookreślanie ich epitetami. Co tworzy bezpośrednie skojarzenie z poematem Thomasa S. Eliota The Hollow Men. Najpopularniejszy obecnie przekład Czesława Miłosza narzuca nam, że The Hollow Men to Wydrążeni ludzie. I równocześnie, z drugiego wersu poematu (który w mej pamięci zawsze konkuruje z właściwym tytułem): „chochołowi ludzie”. „Wydrążeni” więc coś z ich wnętrza zostało wygrzebane, wyrzucone. „Chochołowi”, bo coś zastępczego im wetkano… A może sami sobie to zrobili? Tak najpewniej odczuwa to Arkadiusz Kremza: zapełnia pustkę wewnętrzną, która atakuje poetę-emigranta, swoimi minionymi wcieleniami. Jednak dostrzega, że te wcielenia są również wydrążone i zapchane – często – czymś sztucznym, słomą wspomnień, wiechciami przykrości i niespełnień. Gdy sięgniemy do przekładu The Hollow Men, w którym Andrzej Piotrowski zinterpretował tytuł, jako „Próżnych ludzi”, odczytanie „Ludzi wewnętrznych” Kremzy przyniesie przesłanie, że próba wybaczania sobie jest nie tylko gestem pustym, ale próżnością. Również perwersją: bo teraz już „starsi chłopcy z bloków” będą „uprawiać Mariolkę” bez końca, poza upływającym czasem. W takiej wizji tylko „harcerka”, dzięki temu, że dzisiaj najpewniej goli lub depiluje nogi, uwolniła się z poematu. „Mariolka” od początku pozbawiona jest takiej szansy na uzewnętrznienie się, na wolność – poeta, „wewnętrzny prawiczek”, wciąż „stoi na czatach” (23), niejako strzeże „Mariolki” przed jakąkolwiek możliwą przyszłością, poza tą, że on był/ jest następnym jej uprawiaczem (w wielopostaciowości „ludzi wewnętrznych” i niepochwytności zewnętrznego narratora). Do plastyczniejszego pojęcia, kim są „ludzie wewnętrzni” Kremzy, prowadzi przekład tytułu poematu Eliota przywołany przez Wacława Borowego (W. Borowy: Wędrówka nowego Parsifala. Poezja T. S. Eliota, „Przegląd Współczesny”, nr 6/1936, s. 30-61), mianowicie Ludzie-pałuby. Pałuby to osoby przypominające niezgrabną, prymitywnie skleconą lalkę lub figurkę. Więc istoty ułomne, nieporadne, nie spełniające oczekiwań własnych, szczególnie, gdy dokonują na sobie wiwisekcji po przepoczwarzeniu się w osobnika dorosłego, dojrzałego, doświadczonego, potrafiącego patrzeć z wyżyn własnego autorytetu. Wszystkowiedzący narrator Ludzi wewnętrznych nieustannie poucza, nie jest jednak w stanie powstrzymać entropii przeszłości. Ponadto jego pamięć abstrahuje od szczegółów („słoneczne włoski na łydkach” nie są jedynym odstępstwem), koduje traumy. Poemat Kremzy organizują dwa powtarzające się przy różnych okazjach słowa: „odchylenie” i „przechylenie”. Co sygnalizują? Poeta raz po raz pozbawia je synonimiczności. „Odchylenie” znaczy tyle co odejście: od normy, czyli uprzedza o indywidualnej aberracji, i – zapewne – od prawdy, bo tę zdemoralizował czas. „Przechylenie” natomiast to rejterada od faktów, które mogłyby być zbyt intymne. Oczywiście taki domysł można zakwestionować: jak również to, że pre-jaźnie i jaźnie wykreowane w poemacie są wersjami „chłopięco-młodzieńczymi” „Mariolki”. Thomas Eliot w Ludziach-pałubach pisze (cytuję za: W. Borowy: op. cit):

Widok z klifu na zachodnią dzielnicę Torquay.

4400

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336

[


[

określeniu miejsca poprzez słowo: „tutaj”. „Pocztówkowa” uroda krajobrazu nie jest jednak dominującym przedmiotem opisu, choć ochrowe klify Devonu pozostaną sugestywnym tłem tego poematu, niezbędną przyprawą dla kogoś, kto próbował – choćby tylko jako turysta – ścieżek poety. W otwierającym tom wierszu Połów obcość i egzotyka zatoki Tor opisane są dotkliwie wprost (5): […] Tutaj światło pada pod innym kątem, świat zasypia w innej pozycji. […]

„Ludzie wewnętrzni” Arkadiusza Kremzy wpadają w ten cień, który oddziela „Ostatnie życzenie. Papieros” od tego, które „Pierwsze. Pierś” (5). Poeta pyta (39): […] Gdzie wypłyną trupy a gdzie Bóg przechadzał się będzie po spokojnej tafli? […] A więc: czy uporządkowanie i wyciszenie, swoiste résumé własnego życia, jest możliwe poza wiarą w Przechadzającego się? W nadmiarze przestrzeni niemożliwa okazuje się jedna, pojedyncza odpowiedź. Materialny sztafaż doczepiony do rytuałów religijnych – nie zawsze czynionych w czystości ducha, bo jak w przypadku Pierwszej Komunii Św. czyha grzech pychy – jednak nie unieważnia według poety istotności wiary (41):

Takie wyróżnienie sprowadza poemat do spisu złych uczynków, który sporządza się przed przystąpieniem do pierwszej spowiedzi. I tak też jest zbudowany: z pojedynczych słów, ze słów podwojonych, bliskoznacznych lub przeciwstawnych, krótkich zdań, rzadko łączących się w konstrukcje bardziej złożone. Poeta świadomie i konsekwentnie wykorzystuje poliptotony, pleonazmy, paronimy, annominacje. Wiersz wolny poematu okrasza, gdy ten sposób wzmocnienia przekazu uzna za właściwszy, rymami zewnętrznymi i wewnętrznymi. W efekcie poemat jest najpierw swym szkicem stylistycznym, który porządkują dopiero słowa i zdania refreny. Dlatego każda jego część sprawia wrażenie „karteczki grzeszków”, zaś dominującym rytmem jest „konfensjonalny stuk” (31). Przy tym spowiadający się łączy się ze spowiednikiem w owym Eliotowym cieniu, animowanym przez narratora pouczającego i równocześnie przyjmującego pouczenie pod wszystkimi swoimi postaciami: „Czyń nowe dzieci. Kobiety. Mężczyzn. Twórz świat” (39). Finał tej naturalistycznej kreacji, naśladującej boskie dzieło, będzie mógł mieć jednak charakter tylko organizacyjny, porządkowy, metafizyka immanencji umknie językowi sama w siebie i sama z siebie. Presja zanurzenia własnego języka w języku otoczenia również nie wystarcza do exodusu do innej przestrzeni kulturowej, która pozostaje nieprzenikalna, zaś własny początek jest tożsamy z własnym końcem; między nimi nic więcej, co już się wie i nic więcej nie można się dowiedzieć: […] Hej wy wewnętrzni ludzie. Hej wewnętrzne Wszystko. Wychodźcie na zewnątrz i siadajcie wygodnie. Patrzcie. Tam właśnie gdzie migocze nienazwane Jest wasz początek. Tuż obok. To koniec. Czy docenienie tej zasobności wsobności umożliwia dopiero sytuacja emigranta? Zapewne, ale nie można jej przeceniać, nawet gdy postrzega „miliard / Kombinacji nieprzewidywalnych” (5) i zawsze pozostaje poza przestrzenią postrzegania turysty.

Pocztówki i smak ochry znad zatoki Tor 1. Pocztówki Od hrabstwa Devon, położonego we wschodniej części Półwyspu Kornwalijskiego, zaczyna się tak zwana brytyjska Riviera. W miasteczkach Brixham i Torquay, tworzących wraz z Paington konurbację Torbay, Arkadiusz Kremza, autor Wierszy z wody i żelaza, spędził kilka lat. Tak też adresuje te wiersze, w pseudo-podtytule tomiku przedzielając dewońskie nazwy rodzinnym Mikołowem. Potrójna lokalizacja wskazuje na trudną relację poety z emigracyjnym krajobrazem. Ale chyba również na to, że odczucia obcości – po pierwszych latach emigracji – mógł doznać, odwiedzając mikołowskie miejsca puste po nim samym. Stwierdzenie, że niektóre wiersze pisał ze śląskiego dystansu do zatoki Tor, jest oczywistością niewartą potwierdzania. Ciekawsze będzie założenie, że autor Ludzi wewnętrznych podmienił Paington, leżące między Brixham i Torquay, na Mikołów, sugerując, że dewońskie miejscowości to jednak tylko sfera materii, a śląskie miasteczko to sfera ducha. Metafizyczna przewaga Mikołowa – który „zaowocował” Rafałem Wojaczkiem a później Maciejem Meleckim, zresztą przyjacielem Kremzy – nie blednie nawet wtedy, gdy odkryjemy, że w Torquay w 1890 roku urodziła się Agata Christie, a sześć lat później zamieszkał tutaj Rudyard Kipling. Torquay szczyci się obojgiem. W najstarszym hotelu organizowany jest festiwal powieści kryminalnej, co wydaje się dość przeciętnym upamiętnieniem słynnej pisarki, szczególnie w zestawieniu z szeroko rozpropagowanym przez władze municypalne pragnieniem Kiplinga, by po ulicach Torquay biegać nago. W wiktoriańskiej Anglii deklaracja takiej chętki szokowała, w mikroskali Torquay musiała być skandalem. Torquay, jak i całe

Gazeta literacka

Czekając na odpływ. Klif w Torquay.

Torbay, do dzisiaj sprawia senne, konserwatywne wrażenie. To przyciąga turystów i wczasowiczów raczej starszych, choć – dla kontrastu chyba – jeszcze przed kilku laty miasteczko było mekką narkomanów, którą wylansowały letnie szkoły językowe dla młodzieży z całej Europy. Wątpliwe więc, czy ktokolwiek zrealizował pragnienie Kiplinga, bo narkomańskie ekscesy w takim stylu nie mogą się przecież liczyć. Aura, którą tu stwarza Prąd Zatokowy, zachęca do porzucenia statusu turysty i zwyczajnego zamieszkania choćby na parę lat. Kipling napisał w Torquay swoje najbardziej kontrowersyjne utwory poetyckie: Hymn skruchy (Recessional, 1897) i Brzemię Białego Człowieka (The White Man’s Burden, 1899), a także tom inicjacyjnych, szkolnych opowieści Stalky i spółka (Stalky & Co.,1899). Rozliczający się z dzieciństwem i wczesną młodością, poemat Ludzie wewnętrzni Kremzy też powstał nad zatoką Tor: przypadkowa zbieżność, czy potwierdzenie aury, w którą spowija wybrzeże hrabstwa Devon Prąd Zatokowy? Czy Brixham, pierwsze miejsce zamieszkania poety-emigranta, swą niezwykłość ogranicza do domków, wspinających się malowniczo na wzgórza, repliki okrętu „Złota Łania” („Golden Hind”) Francis’a Drake’a, korsarza JKM Elżbiety II a później lorda, i prowincjonalnych imprez popkulturowych? Nie. Jest tu coś więcej. Stąd patrzy się na Paington i Torquay. Natomiast symboliczne podmienienie przez poetę Paington na Mikołów mogło mieć też przyczynę jeszcze inną: tutaj, wraz ze swym o 30 lat starszym mężem Izakiem M. Singerem, twórcą marki i producentem najsłynniejszych maszyn do szycia, mieszkała przez jakiś czas Isabella Eugenie Boyer, która później pozowała Frédéric’owi Auguste’owi Bartholdi’emu, gdy ten tworzył Statuę Wolności. Statua Wolności jest tyleż symbolem Ameryki, co godłem emigrantów. Utożsamienie jej z Paington, a Paington z Mikołowem miałobyż sugerować, że jedynie powrót z emigracji, lub przynajmniej nieustanna możliwość tego powrotu, jest prawdziwą wolnością. „Z wyspy wysyłam pocztówki” zwierza się poeta w wierszu Okazuje się nagle, że przysięgi to papier (19). Dlaczego udaje turystę? Może dlatego, że turysta wie, kiedy wróci do swojego Mikołowa. Jego plan ma początek i koniec. Poeta-emigrant pozostaje sam ze sobą, empatia innych emigrantów cofa się przed jego tęsknotami (w końcu wyemigrowali – zresztą podobnie jak i on – w pragmatycznym celu), więc musi przed swymi rozsterkami i zwątpieniami bardziej niż siebie strzec właśnie ich, by nie zostać odrzuconym. Wypracowuje metodę zamilknięcia (co gorszego od zamilknięcia może spotkać poetę?), o której pisze tak (op. cit., 19): Domykam przed snem gębę z obawy na drażniące, śpiących obok, majaki. […] Układam się jak robak. Symuluję przynętę. Inaczej niż wtedy, gdy obce były najdalsze plany rozłąk. Łza śmieje mi się w twarz.

Najpierw należy sprawdzić bezpiecznik przepływu prądu. Odpowiednio ustawić gałkę podajnika ciśnienia. Tak robi się świat. […] Tutaj, czy wszędzie? – chciałoby się zapytać. Poeta podąża w Wierszach z wody i żelaza od niezwykłości, jaką odczuwa emigrant, do zwyczajności zupełnej. Powtarzające się równie często jak słowo „tutaj” słowo „genitalia”, stopniowo redukuje swą funkcję kreacyjną. Skala niejako kosmiczna w wierszu Tutaj życie motyla kończy się na zgrzycie przegryzanej gąsienicy (7): „Niebo moczy genitalia w wodzie […]” niemal natychmiast zostaje zredukowana do ludzkiej w tym samym wierszu poprzez prostą wyliczankę: „Niebo, kamienie, genitalia i ja”, która staje się tytułem wiersza następnego (8), a w nim już nie znajdujemy kreatora, lecz zaledwie Huizingowego homo ludens. Ten zaś w wierszu Wilgoć fatalistycznie poddaje się: „Najlepiej niech nic nas nie boli. [...] Najlepiej niech nas spalą”, a opis tego „upadku” uzupełni wiersz Najlepiej niech nas spalą. Po przyzwoleniu na „baraszkowanie w planktonie” (Bez użycia słowa, 22) spodziewanie podmiot liryczny konstatuje, że „Jesteśmy na niższej szali”, co ironicznie jest „urocze”, bowiem już „Nie trzeba nic” (To urocze, 24). Emigrant Kremzy najpierw rozpoznaje samego siebie w kontraście, który tworzy obcy kraj. A nawet oskorupia się obronnie. Dokonuje retrospektywnej wiwisekcji, jak podmiot liryczny Ludzi wewnętrznych. Strzeże języka swoich myśli. Wewnętrznie wciąż pozostaje w kraju ojczystym. Potem jednak następuje zubożenie jego persony w procesie nabywania nowych przyzwyczajeń, a egzotyka obcości traci powab. Przypływy i odpływy wypłukują starą tożsamość, pozostawiając pustkę. Za to w ustach nasila się paskudny smak pięknej ochry.

3. Sen Gdy wyjeżdżałem z Torquay, ktoś biegł nago za samochodem. Ale to był sen. Jerzy Suchanek Arkadiusz Kremza, Ludzie wewnętrzni, Instytut Mikołowski, Mikołów 2009. Arkadiusz Kremza, Wiersze z wody i żelaza, Instytut Mikołowski, Mikołów 2012.

2. Smak ochry Wiersze z wody i żelaza można czytać jak poemat. Zachęca do tego zastosowana przez poetę konkatenacja – ostatni wers każdego wiersza jest tytułem wiersza następnego. To rytm przypływów i odpływów przenikających się na swym początku i końcu. W ten sposób odrębne sytuacje liryczne splatają się w swoistą wędrówkę wzdłuż zatoki Tor, a że o nią chodzi, można się domyślać po powtarzającym się uporczywie w pierwszych trzech wierszach

4 14 1

Fot. Jerzy Suchanek

[…] Wewnętrzny pokutniku. Rumiany chłopcze z karteczką Grzeszków. Grzeszków orzeszków. Hej ty mały oczyszczony Chłopczyku co palisz ten skrawek papieru i przywdziewasz Atłasowy garniturek. Co masz w środku najprawdziwszego Boga. Co dostajesz walkmana i zegarek za to pobratanie. Co zaczynasz odliczać. Przeliczać. Kalkulować. Co po raz pierwszy w życiu czujesz się największy przy stole.

Rolę sacrum pełni ów tytułowy, ale udany połów: „Gdy w nocy słyszysz pisk mew, znaczy, że połów / był święty”. Źródłem świętości okazuje się ujarzmiona materia, ujarzmiona natura. Praktycyzm poławiaczy prowadzi do przesunięcia sacrum z człowieka jako takiego na jego umiejętności, a więc sposób w jaki istnieje w świecie. Nie wystarczy być, trzeba działać. To istotna wskazówka cywilizacyjna. Gdy poeta stwierdza w wierszu Jest śpiew (11): „Przystaję do nich”, zdaje się przyjmować reguły filozofii (czy raczej teologii?) poławiaczy, których jedynym śladem istnienia w poemacie jest ów połów. Siła asymilacyjna kultury wyspiarzy sprawia, że podmiot liryczny przestaje stać „pod prąd”, czego próbował na początku (por. Oglonione sieci wybieli kiedyś ziemia lub wiatr, 6) i z obserwatora „awansuje się” na uczestnika. To jego pierwsza metamorfoza, poprzedzona obserwacją jak z Ludzi wewnętrznych: „Symetria tu syczy […] / a grzeszki biegają bez kagańców i smyczy” (Jutro będzie coś dla ciebie, 10). Coraz bardziej zagłębiając się w kamieniste plaże i brązowe klify, dostrzega, że system wartości na wyższym niż ów połów poziomie jest tożsamy z jego własnym, przywiezionym z kontynentu, bo i w tym „tutaj” hierarchia jest taka sama: „Dwie dłonie od domu, dwa palce / od morza, ale jeden od Boga” (Jest śpiew, 11). Rozbudzoną uprzednio prometejską chętkę dokonania jakichś zabiegów ewangelizacyjnych rozbraja w wierszach Błysk i Żując moją wątrobę. Za to powraca do nakazu „tworzenia świata” z Ludzi wewnętrznych, dając w wierszu Tylko ocean sarkastyczną i mechanistyczną instrukcję (15):

SZTUKA INTERPRETACJI

[…] Pomiędzy możność A spełnienie Pomiędzy istotę A przejawy Pada cień […]


ESEJ

Paweł Sarna

Nieskończoność i nieskończona

1. Poemat Nieskończoność jest utworem wyjątkowym w biografii twórczej Zbigniewa Bieńkowskiego. We wstępie do Poezji Wybranych (1979) autor napisał, że chciał nim urzeczywistnić „[...] pragnienie dotarcia najgłębiej jak można, pragnienie dotarcia do tajemnicy ducha”1. Jeśli wziąć pod uwagę zamierzenia twórcze, można powiedzieć, że pozostałe dwa utwory (Wstęp do poetyki oraz Widzę i opisuję) składające się na Trzy poematy (1959) miały stanowić przeciwwagę dla pierwszego z nich. Drugi tom przerwał milczenie poety trwające od debiutu w 1945 roku. Był on także świadectwem wyzwolenia się, jak sam to określa Bieńkowski, spod Przybosiowego stylistycznego terroru2. Ukazanie się Trzech poematów oraz reedycja, poszerzonej o osiem wierszy, Sprawy wyobraźni (1960) zbiegły się w czasie z fazą wstępną polemiki popaździernikowej, co obie książki wpisywało w jej kontekst. Podobnie jak po publikacji pierwszego wydania debiutanckiego tomu, kiedy to na recepcji zaciążyły echa najgłośniejszego, mającego swą kontynuację po wojnie, sporu Dwudziestolecia wokół dwóch modelów – skamandryckiego i awangardowego, nazwisko poety pojawiło się w kolejnej dyspucie. Powtórne zaistnienie autora Sprawy wyobraźni w tym zmienionym kontekście życia kulturalnego przydało jego poezji nowych sensów. Poza tym krytycy oba tomiki traktowali oddzielnie, szukali potrzebnych im pojedynczych wierszy czy ich fragmentów, przeprowadzali linie podziału nierzadko tam, gdzie zamiast zerwania należałoby raczej dostrzec kontynuację. Jerzy Kwiatkowski skupił się na wierszach z debiutanckiej książki, z drugiej wybrał tylko Nieskończoność, i jako pierwszy podjął próbę zaanektowania Bieńkowskiego dla propagowanej przez siebie opcji stylistycznej, przeciągnięcia na stronę „wizji” przeciwko „równaniu” – irracjonalizmu przeciw racjonalizmowi. Z kolei Janusz Sławiński, dostrzegając jedynie Trzy poematy, uznał Wstęp do poetyki za utwór założycielski polskiej poezji lingwistycznej. Sam poeta za lingwistę się nie uważał. Jeszcze po latach zdawał się wtórować Kwiatkowskiemu: „Niekiedy poezję współczesną, a i moją także określa się terminem «intelektualna». Termin ten w odniesieniu do poezji wprowadza mnie, przyznaję, w gniew i wściekłość. Bo to nie jest ani pochwała, ani zarzut. To jest nadużycie. Poezja nie może być intelektualna, bo byłaby zaprzeczeniem samej siebie”3. Głos poety współbrzmi tu z głosem krytyka, tym bardziej, że autor Sprawy wyobraźni, wyznaczając sobie za cel poetyckie filozofowanie, które „[...] nie ma nic wspólnego z filozofowaniem w ogóle”, przeciwstawił intelektualizmowi „[...] ocalający sens brak logiki”, niekonsekwencję i przypadkowość skojarzeń”. Jak twierdził poeta – a zdanie to brzmi wprost jak wyjęte z programu Kwiatkowskiego – „[...] dopiero na planie wyobraźni wyzwolonej z rygorów przystawalności i podobieństwa może powstać wizja poszerzająca horyzont poznania”4. Uznając Bieńkowskiego za imaginatywistę, Kwiatkowski starał się unieważnić jego awangardowy rodowód, waloryzując obecne w jego wierszach tropy nadrealistyczne, a zatem odsuwał go przede wszystkim od (wczesnego) Przybosia. Jednakże sam poeta wyznaczał sobie inne miejsce, i jest ono ściśle związane z twórczością autora Równania serca. Jeśli wychwycić drobne, choć liczne, autokomentarze z recenzji, szkiców i esejów Bieńkowskiego, łatwo dostrzec, że autor nie obruszał się, kiedy przydawano mu nowych antenatów, sam zresztą chętnie wskazywał, z kogo wyrosła jego poezja5. Także w wierszach pojawiają się nazwiska poetów dla niego ważnych. W poemacie Nieskończoność bezpośrednio przywołuje dwóch patronów, są nimi Lautréamont i Przyboś. Pośrednich odwołań można odnaleźć więcej, znaczące jest przywołanie fragmentu Łąki Leśmiana. Jednak tylko z jednym z wymienionych poetów nawiązuje polemikę. W szkicu Słowo i wyobraźnia pisze Bieńkowski:

się projekt odkrycia natury. Obu poetów łączy, choć inaczej pojmowana, obsesja całości. Podejmując eksperyment na własną rękę, adept zbliża się do późnego mistrza. Nie należy zapominać przy tym, że zmieniła się poetyka tego drugiego.

2. Punkt wyjścia utworu, podzielonego na dwadzieścia jeden autonomicznych części o różnej długości, jest jednocześnie punktem dojścia. Ostatnia cząstka poematu, będąca wariacją na temat własnego początku, rozpoczyna się od słów: Jestem wciąż w tym samym punkcie, a więc w abstrakcji. Ta sama przestrzeń rozlega się między nami, huczy morze domysłów/ słowa rozbite, strzaskane, wyrzucone falą leżą w milczeniu w tym samym punkcie, ani o krok bliżej. Cel, jaki wyznacza sobie poeta, jest nieosiągalny, a katastrofa wpisana jest w sam projekt. Być jednocześnie po stronie żywiołu i abstrakcji. Zjednać się ze światem rzeczy, a jednocześnie odrywać się od niego, by móc go ogarnąć, nie gubiąc przy tym nic z bogactwa sensów i nonsensów. Okrążać ruchomy sens słowa i jednocześnie trafiać w jego środek: O, gdyby trafiło! Byłoby powiedziane do samego końca wszystko i raz na zawsze. Stając pomiędzy światem a jego znakiem, odkrywając dramat nieprzystawalności, poeta nabiera wiedzy, że ostatecznie może być tylko po stronie słowa, a nie rzeczy. Czy można tu dostrzec tę Przybosiową wiarę w moc słowa poetyckiego, czy aby na pewno Nieskończoność można za autorem Sensu poetyckiego nazwać hymnem prometejskim na cześć mocy twórczych człowieka? Odpowiedź na to pytanie mimo wszystko jest twierdząca. Odnawiać słowo – być po stronie wyobraźni, a więc i tego języka, który mógłby więcej nazywać, interweniować w rzeczywistość – oto zadanie poety. „Język, tworzywo poezji, ma swoje granice wytrzymałości i rolą poetów jest te granice poszerzać. Najbardziej jak można, w największym zakresie, chodzi przecież o znak, a więc sens świata” – pisze Bieńkowski, spoglądając na twórczość swych poprzedników najbliższych, bo wybranych przez siebie, Leśmiana i Przybosia7. Najczęściej wskazywaną cechą Nieskończoności przez pierwszych komentatorów Trzech poematów (Lipski, Głowiński, Przyboś, Kwiatkowski) była „filozoficzność” tego utworu. Jan Józef Lipski jako pierwszy nazwał Trzy poematy próbą stworzenia systemu

filozoficznego, zmierzenia się z fundamentalnymi problemami metafizyki przez poetę, który niejako „wyręcza” filozofów. Ten głos brzmi najciekawiej już choćby z tego powodu, że krytyk, zresztą dosyć przewrotnie, poszukiwał zaczątków koncepcji otwierającego zbiór utworu na pierwszych siedemdziesięciu stronach pierwszego tomu Historii filozofii Władysława Tatarkiewicza. Drugą osobą w dialogu, który podmiot liryczny prowadzi z bliżej nieokreślonym rozmówcą, miałby być bezkres Anaksymandra. Próbując przyporządkować utwór do konkretnego gatunku literackiego, krytycy stwierdzali jego genologiczną niejednoznaczność, wychodzili przy tym nawet poza tak otwartą i nieskodyfikowaną formę, jaką jest poemat. Bieńkowski jawił się im w dwóch nie do końca określonych i niezależnych od siebie wcieleniach. Po pierwsze, jako twórca-eksperymentator (synkretysta bądź eklektyk). Po drugie, filozof pośród poetów, przy tym myśliciel raczej niewspółczesny, próbujący dotrzeć do ontologicznej zasady bytu, cofający się ku archeologii myślenia i tworzenia, bardziej zainteresowany tym, co ponadczasowe, niż konkretem świata XX wieku. Właściwie trudno się nie zgodzić z Lipskim. Wypada jednak zauważyć, że przecież Bieńkowski to wnikliwy czytelnik i komentator m.in. Bataille’a, Sartre’a, człowiek światowy obeznany z nurtami i koncepcjami współczesnej humanistyki. „Czymże jest nieskończoność” – pyta słowami Goethego, które wybrał na motto poematu8. Warto się jednak zastanowić, dlaczego poeta stawia to pytanie o u końca XX wieku. Na pewno nie stara się stworzyć definicji nieskończoności. Słowo to zresztą nie jest w utworze przywoływane wprost. Czy aby nie aktualizuje uniwersalnego i ambiwalentnego doświadczenia, w którym miesza się przerażenie i zachwyt człowieka? Tego kogoś, kto staje przed tym, czego wartości nie daje się zaprzeczyć, bo to, co wymyka się wszelkim próbom nazwania, nawet nie do końca daje się określić jako wartość. W klasycznej myśli greckiej termin „nieskończoność” miał znaczenie negatywne. Człowiek staje przed nieskończonością i boi się jej, bowiem poprzez tę konfrontację odkrywa swoje granice. Nie może jej ogarnąć, jest przecież doskonale nieokreślona. Nie ma formy, którą jego umysł mógłby zrozumieć. Z kolei już według Giordana Bruna nieskończoność nie oznacza tylko negacji czy ograniczenia, ale niewyczerpane bogactwo rzeczywistości oraz nieograniczoną potęgę ludzkiego rozumu. Dla Kartezjusza idea nieskończoności jest przecież tym narzędziem, którym można się posłużyć, aby pokonać zwątpienie9. Emmanuel Lévinas konkretyzuje tę ideę, wiążąc ją z pojęciami doskonałości i Pragnienia10. Przyboś określał Trzy poematy jako ekstatyczne eseje filozoficzne napisane na cześć poezji, hymn na cześć mocy twórczej człowieka, śpiew prometejski. Dodać do tego trzeba, że jest to wiara na przekór zwątpieniu będącemu ważnym doświadczeniem

Poezja i poetyka Przybosia jest bodźcem sprzeciwu, odrębności, niepodobieństwa. W walce z Przybosiem poeci współcześni schodzą na pozycje – jakżeż różnorodne filozoficznie i formalnie […]. Przeobrażanie się samego Przybosia rzutuje na rozwój przeobrażeń ulegających mu niepodobieństwem poezji. Pisząc to, mam na uwadze także własne doświadczenie. Cóż ma wspólnego – wołał sarkastycznie Ryszard Matuszewski – Bieńkowski z Przybosiem? Odpowiem: wszystko. Wszystko bowiem, co piszę, piszę przeciwko Przybosiowi. Jestem w ustawicznym sporze z autorem Najmniej słów i Sensu poetyckiego. Jego wpływ jest bodźcem mojego doń niepodobieństwa?6 Warto wpierw zapytać, dlaczego właściwie Bieńkowski tak uporczywie poszukuje mistrza, z jakiego powodu tak chętnie i wielokrotnie przyznaje się do zaciągniętych długów, pozostawia wyraźne ślady, protestując przeciw ich zacieraniu. Podkreślenie wagi nauk pobieranych u nauczycieli świadczy o sposobie doświadczania tradycji, która przestaje jedynie przytłaczać świetnością dzieł cudzych. Wreszcie bardzo interesujące i znaczące jest to oburzenie na Matuszewskiego. Wprawdzie dla Bieńkowskiego antenaci są pośrednikami tradycji, ich twórczość ma charakter symboliczny, jednak stosunek do Juliana Przybosia, mistrza i duchowego ojca jest bardziej złożony. Nieskończonością zbliży się ku Przybosiowi późnemu – jego nowemu wcieleniu zapoczątkowanemu Próbą całości (1961), w której to książce zawierał Fot. Jan Ledóchowski

4422

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336

[


[

człowieka współczesnego. Odrywając się od, dających pewność, rzeczy, staje on w obliczu bezkresu, przerażającej i fascynującej, pochłaniającej abstrakcji. Jerzy Kwiatkowski, ilustrując swe tezy fragmentami Nieskończoności, zarysował koncepcję dualistycznej struktury tej poezji: „[…] z pełnego czułości, niepokoju, coraz bardziej zasadniczych pytań i rozważań dialogu: ja-ty, rodzi się z czasem dialog: ja-transcendencja: ja-Bóg, ja-(nie)ja, ja-nieskończoność”. Krytyk miał rację, ta poezja opiera się na dualizmach.

3. Rozmówczyni podmiotu lirycznego, jak zauważał Kwiatkowski, ma w sobie coś z tej samej zmarłej, która pojawiała się w wierszach Sprawy wyobraźni. Problemem jest nie tylko niemożność opisania, lecz nawet zidentyfikowania tej niewidzialnej partnerki. Podmiot liryczny musi rozpoznać, jaka bariera bądź dystans oddziela go od tej osoby. Tak rozpoczyna się konfrontacja z nieskończonością czy też uosobioną przestrzenią międzyosobową. Nie ma granicy ani kształtu, nie można jej zrozumieć, nawet we fragmencie – rozczłonkować, jak próbuje to robić umysł. Jest niepodzielna. Spotkanie z nieskończonością, mimo że jej opisanie kończy się klęską, daje jednak podmiotowi wiedzę o sobie samym, własnej cielesności. Dzięki przeciwstawieniu swej skończoności nieokreśloności partnerki może skupić myśli, oderwać się od myślenia o niemożliwym. Nieskończoność, personifikowany bezkres odczuwa zazdrość, pragnie posiadania ciała – to odkrycie podmiotu lirycznego kieruje uwagę na własną cielesność. Wiąże się też z dowartościowaniem, pozytywnym doświadczeniem ciała (cząstki 13-16). Bieńkowski uwzniośla ciało, posługując się wzorcem litanijnym, nazywa go: „jedynym miejscem na świecie, w którym się czuję bezpieczny”, a także „fortecą nie do zdobycia, arką przymierza nie do sprofanowania” oraz „wieżą z kości słoniowej”. Pojawienie się wspomnień wiążących się z tą sferą życia jest wstępem do rozważań na temat możliwości poznawczych, jakie stwarza ciało, dobrą okazją, by je ocenić: „Ciało moje, o najpiękniejsze lata mojego życia./ To wy, nogi moje, niosłyście mnie na wymarzone/ miejsce jedyne,/ gdzie wszystko, niebo, ziemia, powietrze, a nawet/ architektura, miało proporcje mojej miłości: doskonałe./ To ty, ręko moja, trafiałaś na najbogatsze, do dzisiaj/ bijące źródło wzruszenia”. Świadomość ograniczenia przez kształt cielesny nie jest zanadto eksponowana, choć nie udaje się jej ukryć. Organizm rządzi się swoimi, nie do końca zrozumiałymi dla umysłu, prawami. Ciało robi swoje i jest tym bez reszty pochłonięte, użycza swoich władz, jeśli tylko nie musi się skupić na swych słabościach. Dotkliwszym ograniczeniem niż cielesność jest dla mówiącego niemożność wypowiedzenia tego, co w życiu zobaczył, dotknął, czy przeczuł, czym tak bardzo chciałby się podzielić: „[…] odjęło wam mowę, o usta moje, usta rozgorączkowane, rozmodlone, w ekstazie adoracji”. Ponownie dociera do granicy, tym razem niemożliwości wysłowienia. Odkrywa pustkę (nieciągłość) tam, gdzie spodziewał się materii – we własnym ciele. Praca ciała polega na utrzymywaniu pozorów spójności. Nie zmienia to faktu, że każdy ze zmysłów jest szczeliną. Tak można zinterpretować fragment, jeśli założyć za pierwszymi komentatorami utworu, że drugą osobą jest – upersonifikowana zasada wszechświata. Można jednak dokonać w tym odczytaniu pewnej korekty. Trudno uciec od odczytywania poematu poprzez jego związki z filozofią. Interpretacja w tym wypadku nie powinna polegać na wyszukiwaniu filozoficznych inspiracji czy też mnożeniu bardziej współczesnych kontekstów. Choć przywołanie kilku będzie niezbędne, należy je ograniczyć do niezbędnego minimum. Jerzy Kwiatkowski nazwał poemat „zamachem na wszystko” (czytelna jest tu aluzja do poezji Przybosia), jednak pomijając metaforyczny walor takiego stwierdzenia, trzeba powiedzieć, że nie jest to do końca prawda. Bieńkowski nie dokonuje próby objęcia całości, ale próbuje z całości uciec. Odkrycie nicości (cząstka jedenasta) jest jednym z punktów węzłowych tego poematu: „Jesteś moim przeznaczeniem, jeśli nicość wypełnia przestrzeń między nami”. Ten szczytowy moment wycofania się ze świata, poprzedza bezpośrednio akt refleksyjnego przeglądania się w sobie, odczucie odrębności wobec cielesnego „ja”, tego, które jest przeszłością świadomości, co musi być wciąż przekraczane. Według egzystencjalistów, całość tryumfuje kosztem podmiotu. W systemie Hegla, z którym polemizuje egzystencjalizm, zawierała się idea absolutnej wiedzy, absolutnego systemu i pojęcie całości. Tej widmowej całości m.in. egzystencjalizm przeciwstawił ideę bytu rozbitego. W przywołanym fragmencie poematu dopiero odkrycie nicości zarazem zapowiada i umożliwia przejście do innego dialogu (cząstka 17): Jakbym sam był tą przestrzenią, która rozlega się i milknie, rozlega się i zatrzymuje w przemijaniu, jakbym sam był tą przestrzenią, która się rozlega między nami. Cząstka kolejna, zaledwie kilkuwersowa, określa osoby tego dialogu (cząstka 18):

Gazeta literacka

Między mną, który jestem istnieniem dosłownym, a więc krwią, sercem, łzą, westchnieniem, powietrzem, między mną, który jestem otwartą przenośnią, nie zniechęconym sercem i trzciną myślącą o tobie wciąż o tobie… Podmiot nie czuje się tożsamy sam ze sobą, wyrywa się własnemu istnieniu. Pęka, ale nie rozprasza się. Jest zarówno tym „ja”, które jest oglądane (to, co rzeczywiście jest i daje się określić, Sarte’owski byt-w-sobie), jak i „ja” oglądającym, niepojednanym i odrywającym się – świadomością, która jest niebytem (także tym, co niewysłowione). To „ja” wyrywające się własnemu istnieniu jest sankcją wolności, która także jest nicością, projektem przyszłości. To podzielone „ja” nie rozprasza się w chaosie, ponieważ obie jego części spaja myśl o Innym. Powinowactwa z filozofią Sarte’a są wyraźne, wszakże mogą okazać się złudne. Już sama teza, że podmiot nie stanowi jednolitej substancji, ale jest pierwotnie rozdarty i nieredukowalny do jednego tylko wymiaru, ma długą tradycję. Bezsprzecznie kojarzy się z myślą Pascala, dla którego człowiek był istotą „podwójną”, rozdartą między „dwiema nieskończonościami”11. To skojarzenie potwierdza przytoczony fragment wiersza. Również stosunek do ciała w Nieskończoności i spotkanie z drugą podmiotowością polegają na czym innym w filozofii Sartre’a. Kontakt pozbawiony jest charakteru szoku. Inny nie ogranicza wolności. W poemacie Bieńkowskiego pojawia się zwielokrotniony głos cudzy, mieszający się z głosem podmiotu, brzmienie głosu, które „ja” również rozpoznaje zarazem jako własne i obce (cząstki 7-11 – wyróżnione kursywą, które są próbą zmniejszenia dystansu po objawieniu się Innego). Inny jest Osobą. Jest Kobietą, a przynajmniej tak się jawi, uobecnia, być może w odpowiedzi na jego pragnienia. Ona zaś nie pragnie być poznawana i analizowana, lecz wyrażana: „żarliwa, zabiegająca,/ jakby na tych kilkunastu linijkach poszarpanych/ z prawej strony zależało jej bardziej niż na czymkolwiek/ na świecie,/ jakby jej egzystencja bez nich była niedostatecznie/ niepojęta” (cząstka 5). Zaprasza go na służbę iluzji. Roztacza horyzonty i daje – być może pozorną – siłę, stawiając przy tym maksymalistyczne wymagania. Nieprzypadkowo w cząstce zapowiadającej spotkanie z Nią pojawia się fragment utworu Leśmiana, nie bez przyczyny także Jej głos kieruje uwagę na twórczość Przybosia. Oto jeden z bardziej znaczących fragmentów (cząstka 19): […] słowa mówią się same, bez ust, bez przenośni, znaczą tyle, co znaczą, a czyż trzeba więcej? Jestem słowem i ciałem, czynem i marzeniem, aktem sprawiedliwości i aktem rozpaczy, i szczęściem, szczęściem wielkim, szczęściem niezaznanym, ową wciąż niewiadomą X w równaniu serca. Jej imię to Poezja. Tak rozpoczyna się dialog z tradycją. Poprzez wybór patronów.

jest on swego rodzaju zakochaniem się w dziele prekursorskim”14. Końcem owej walki nie jest pokonanie mistrza, ale odczucie własnej siły, dzięki symbolicznemu powrotowi do źródeł. Wczesne wiersze Zbigniewa Bieńkowskiego świadczą o zachwycie poezją Przybosia, późniejsze są przykładem umiejętności wykorzystania doświadczeń z jego poezją. Programowa dyskusja z Przybosiem powróci bardzo wyraźnie w pochodzącym z 1993 roku utworze Esej o początku – co warte podkreślenia – jest to polemika z Nową różą z cyklu Pióro z ognia, utworem odczytywanym jako wykład czy też manifest poetycki Przybosia15. W swoim wierszu Bieńkowski przytacza fragment Nowej róży, pomijając ważne wersy – drugi i czwarty. Przypadek ten daje się zinterpretować po Bloomowsku. Adept dokonuje uskoku, celowego błędnego odczytania, wprowadza własną korektę. Przyboś postuluje jednokrotność sensu słowa ewokowanego sytuacją i międzysłowiem – poeta powinien „zapomnieć słów kiedykolwiek użytych”. Bieńkowski stawia sobie za cel coś przeciwnego. Według niego należy przywracać zapomniane użycia słowa, zmusić język, by przypomniał jakąś część zaginionej prawdy o człowieku, o śladach jego odczuwania i myślenia. Stąd między innymi bierze się werbalistyczna pasja autora Trzech poematów. Podstawy techniki poetyckiej Bieńkowskiego, choć jest to uproszczenie, można opisać jako odwrócenie jednego z najważniejszych prawideł sztuki poetyckiej Przybosia. Autor Sensu poetyckiego pisze: „Chęć wyrażania się najpełniejszego? Dwie wiodą do tego drogi: albo wielosłowie, albo skupienie się w największej sile wyrazu. A siła wyrazu jest tym większa, gdy jest – jak dynamit – skupiona w małej ilości słów”16. Postulatowi „najmniej słów” przeciwstawia Bieńkowski swe „wielosłowie”. Jest to świadectwo maksymalizmu dążeń i olbrzymiej pasji poznawczej. Dla wczesnego Przybosia nie istnieje to, co ciemne. Autora Trzech poematów pociąga i fascynuje metafizyka i niewyrażalna Tajemnica. Tu poeci właśnie różnią się najbardziej. W szkicu Przybosia miejsce na ziemi Bieńkowski dokonuje rozrachunków ze swym mistrzem, na relację z nim spogląda z dystansu. Dostrzega tę utajoną ciemność duszoną racjonalizmem, która doszła wreszcie do głosu w poezji późnego Przybosia. Polemizuje z Przybosiem-dogmatykiem, zarzuca mu skrajny estetyzm, którego konsekwencją jest skrępowanie dążeń kreacjonistycznych. W Nieskończoności mówi: „A przecież wszystko zaczyna się dla mnie poza granicami/ ust i oczu./ W ślepej i głuchej przestrzeni wezbranego obszaru/ poza granicami komfortu świata” (cząstka 17). Konieczne jest to wejście w świat znaczeń ciemnych, by móc powracać do świata realnego. Bez ujrzenia siebie poza swym czasem, tęsknoty za tym, co niepojmowalne i niewyrażalne, nie ma mowy o odnowieniu języka, tak, aby mógł on przeciwstawiać się formom zastanym, burzyć dogmatyzm rzeczywistości, czyli by mógł spełniać swoją funkcję interwencyjną. Bieńkowski widzi siebie jako kontynuatora, który chce poszerzyć świat poezji i światopogląd swego mistrza, wie, co należy „poprawić”, jak dokonać twórczej korekty. Przyboś mierzył się z Leśmianem, a Bieńkowski Nieskończonością mierzy się z Przybosiem, biorąc zresztą autora Łąki na swego sekundanta.

4. Specyficzność literatury w ujęciu autora Sprawy wyobraźni najlepiej oddaje słowo agon – pole zmagań, na którym toczy się przezwyciężanie wpływów. Łamać nakazy i zakazy, poszerzać granice wyrażania, być cały czas kuźnią nowych form – łatwo w tym sformułowaniu dostrzec rys awangardowy – to powinności literatury. Pozornie stoją one w sprzeczności z poszanowaniem tradycji wyrażającym się w manifestowaniu solidarności z ponadczasową sztuką, bez którego niemożliwe jest docieranie do źródeł. Takie postrzeganie swoistości literatury jest bliskie – wykorzystywanej przez szkołę Blooma – koncepcji agonu, w której zawiera się postawa dynamicznego złożenia krytycyzmu i afirmacji12. Zdaniem Agaty Bielik-Robson dzięki potraktowaniu tej właśnie ambiwalencji jako zasadniczego składnika światopoglądu, kreatywność w świecie ponowoczesnym nadal jest możliwa. Jednak co należy zrobić, aby przeszłość nie przytłaczała świetnością dzieł, które powstały przez wieki – oto pytanie, które stawia sobie współczesny artysta. Może podjąć próbę radykalnego zerwania albo posłużyć się formułą mediacji z zagrażającym wpływem, by pozbyć się ograniczających więzów. Wyjście pierwsze łączy się z izolacją, wyjałowieniem, przywoływaniem utopii – absolutna nowość to pojęcie z czasów wielkich ruchów awangardowych. Drugi sposób jest bardziej wyrafinowany oraz daje szansę na odniesienie większych korzyści. Stosunek Bieńkowskiego do Przybosia, problem, któremu poświęcono szczególną uwagę, cechuje konflikt – jednocześnie podziw i sprzeciw wobec przytłaczającego autorytetu. Można poważyć się o postawienie takiej tezy, że być może jednym z wcieleń nieskończoności (traktowanej jako pseudonim) są antenaci, wobec których adept czuł się kiedyś nieskończenie słabszy i zapóźniony. Zanim jeszcze pojawi się lęk przed wpływem, konieczne jest zauroczenie, które dopiero później zamienia się w batalię. W teorii Harolda Blooma proces przebiega jako przechodzenie przez etapy, zwarcia rewizyjne13. Jak wskazuje Bielik-Robson:„Silne prze-czytanie jest zawsze pierwsze: najpierw musi zaistnieć akt głębokiej lektury,

Paweł Sarna

Tekst w nieco innej wersji ukazał się w mojej książce Przypisy do nicości. Poezja Zbigniewa Bieńkowskiego. Instytut Mikołowski 2010. Z. Bieńkowski: Poezje wybrane. Warszawa 1979, s. 10. Tamże, s. 11. 3 Z. Bieńkowski: Poezje wybrane…, s. 11. 4 Tamże, s. 12. 5 „Trzy książki, trzy dzieła poraziły mnie w sposób absolutny. Z tego porażenia się wywodzę. Oto rodzice mojej wyobraźni i mojego poezjowania: Irydion Krasińskiego, Hymny Kasprowicza i Żywe kamienie Berenta. Chociaż sporo czytałem i przedtem i potem, nigdy już nie doznałem szoku równemu tamtemu szokowi”. Tamże, s. 9. 6 Z. Bieńkowski: Ćwierć wieku intymności. Warszawa 1993, s. 82. 7 Z. Bieńkowski: Przybosia miejsce na ziemi. W: Tegoż: Przyszłość przeszłości. Eseje. Wrocław 1996, s.159. 8 „– Allein, was ist Unendlichkeit?/ – Wie kannst du so dich quälen!/ Geh in dich selbst! Entbehrts du drin Undendlichkeit in Geist und Sinn,/ So ist dir nicht zu helfen!“ [Fragment poematu Die Weisen und die Leute – Mędrcy i ludzie: (Lud pyta) Czymże jest nieskończoność? (Parmenidas odpowiada): Jak możesz się tak dręczyć!/ Wniknij w samego siebie/ Wniknij w swe wnętrze/ I jeśli obyć się możesz bez nieskończoności rozumu i zmysłów, nie ma dla ciebie ratunku/ Nic ci już nie pomoże! – przeł. P.S.]. 9 E. Cassirer: Esej o człowieku. Wstęp do filozofii kultury. Przeł. A. Staniewska. Warszawa 1971, s. 55-65. 10 E. Lévinas: Całość i nieskończoność. Esej o zewnętrzności. Przeł. Małgorzata Kowalska. Warszawa 1998, s. 41. 11 Więcej na temat podzielonego podmiotu w filozofii współczesnej w rozdziale Rozdarty podmiot i problem Innego. W: M. Kowalska: Dialektyka poza dialektyką. Od Bataille’a do Derridy. Warszawa 2000, s. 223-265. 12 A. Bielik-Robson: Inna nowoczesność. Pytania o współczesną formułę duchowości. Kraków 2003, s. 88. 13 Tamże. 14 Tamże, s. 96. 15 Wiersz interpretowała pod tym kątem A Stankowska w szkicu „Słowotwory” i interwencje Zbigniewa Bieńkowskiego. W: Tejże: Kształt wyobraźni. Z dziejów sporu o „wizję” i „równanie”. Kraków 1998, s. 99-101. 16 J. Przyboś: Do milczenia? W: Tegoż: Wiersze i zapiski…, s. 278. 1 2

4 34 3

ESEJ

w poemacie Zbigniewa Bieńkowskiego


Melecki coraz częściej wpuszcza do swego wiersza elementy nieobliczalne, nieprzewidywalne z punktu widzenia logiki dyskursu. To wszystko sprawia, że:

SZTUKA INTERPRETACJI

Grzegorz Kociuba Wiersz jest dociekaniem niezamierzonego. John Cage (...) manifestowanie swojego ja jest równie ważne, co jałowe. Maciej Melecki

M

aciej Melecki należy do tych autorów, którzy książki poetyckie publikują z regularnością dwu-, trzyletnią. Ta regularność jest znacząca, gdyż mówi niemało o literackiej strategii mikołowskiego poety. Wygląda na to, że dla autora Przesteru wiersz wciąż pozostaje podstawową formą wypowiedzi/ notacji. On sam mówi: Ja piszę cały czas, zamykam książkę, ona sobie leży jeszcze nie wydana, a już piszę następną. Po czym przepisuję wiersze sprzed dwóch lat. One sobie leżą jak butelki z winem, po dwóch latach zaglądam do takiego wierszyka i mówię: dobra, sprawdził się, przepiszę go.1 Pisanie wierszy jest więc czynnością permanentną. Można powiedzieć, że w przypadku Meleckiego egzystencja podporządkowana jest pisaniu, gdyż to właśnie pisanie ją organizuje, to ono, w znaczący sposób, wyznacza jej codzienną marszrutę. Już choćby z tego powodu raczej chybione okazują się pomysły sytuowania tej twórczości w tradycji ekspresjonistycznej. Wiersz mikołowskiego poety nie jest: wyrazem, erupcją, „wydzieliną” podmiotowego nastroju czy nastrojenia, ale raczej „metodycznie” realizowanym projektem, w którym punkt wyjścia ( tradycja, konwencja, język ) jest dość precyzyjnie określony, natomiast punkt dojścia, o ile takowy istnieje, stanowi niewiadomą. Widać więc, że poezję Meleckiego trzeba sytuować w tradycji awangardowej, a ściślej, w tym wariancie polskiej powojennej awangardy, której, wciąż odkrywaną, PERSONĄ pozostaje Witold Wirpsza. Zatrzymajmy się przez chwilę nad dwiema jakościami, która spokrewniają Meleckiego z Wirpszą. Stanisław Barańczak pisał ponad czterdzieści lat temu:

(…) wiersze są bardziej zgiełkliwe, bardziej samozwrotne, samosprzeczne, dużo jest tam elementów wzajemnych, wykluczeń, przetasowań, zmian planów.7 A przecież: Maciej Melecki w momencie swojego debiutu klasyfikowany był jako poeta-realista, poruszający się w obszarze „doświadczenia zewnętrznego”, zapisywanego w postaci wierszy-notatek ilustrujących życie w przestrzeni miejskiej, w przaśnych dekoracjach przemysłowej ruiny, w boleśnie skończonej rzeczywistości tu i teraz.8 Jak więc doszło w tej poezji do załamania wiary w realność świata? Jakimi drogami ona podąża, skoro kwestionuje referencyjność i mimetyczność języka, opowiadając się raczej za ponowoczesnymi odmianami nominalizmu? I czy rzeczywiście radykalna propozycja Meleckiego jest aż tak anty-modernistyczna, jak usiłują przedstawiać ją niektóre krytyczki i niektórzy krytycy? Zacznijmy od kwestii pierwszej czyli statusu rzeczywistości. Nie jest tak, że Maciej Melecki, czy jak kto woli bohater liryczny jego poezji, dowiedział się o: nierealności, mgławicowości, symulakryczności, znakowości, umowności,… świata od: Bataille’a, Baudrillarda, Barthesa, Blanchota, de Mana, Derridy... U tych myślicieli znalazł raczej potwierdzenie doświadczeń, intuicji, rozpoznań i przemyśleń, które już w nim były, a które formułował na własny rachunek i we własnym języku. Oczywiście, nie w tym rzecz, by ignorować „trop francuski”, ale też nie wszystko da się nim wyjaśnić.

O poezji Macieja Meleckiego

Wydaje się, że Melecki, „badając” wierszem sytuację współczesnego sobie człowieka, odsłania zasadnicze pęknięcie, jakie przez niego przebiega. Polega ono z grubsza na opozycji pomiędzy tym, co akcydentalne, a tym, co istotowe. Mikołowski poeta zdaje się uważać, że dzisiejszy człowiek nie tyle istnieje, co raczej przejawia się. Jego egzystencja nie tyle osadzona jest na gruncie trwałych wartości i stylów bycia, ile raczej stanowi nieustanną reakcję na to wszystko, co dzieje się poza nią. Ta nadmierna podatność jednostki na mechanizmy i manipulacje świata sprawia, że nie ma ona w niczym oparcia. Nic więc dziwnego, że poeta często przedstawia takiego człowieka jako... dryfujące nic, jako wymienialny element na powierzchni dziejącego się, po nic i donikąd, świata. Dlaczego tak się dzieje? Jedna z możliwych odpowiedzi brzmi tak. Zachodnia cywilizacja i kultura, redukując osobę do podmiotu czy jednostki, niwelują jej duchowość a zarazem pozbawiają zakorzenień uniwersalnych i transcendentnych: Osoba nie jest bowiem tożsama z indywiduum, z jednostką. Więcej, stanowi jej przeciwieństwo. Jednostka jest kategorią naturalistyczną, biologiczną. Osoba natomiast stanowi kategorię duchową, nienaturalistyczną. Przynależąc do planu ducha, tworzy się przez wdarcie się ducha w przyrodę i jej przezwyciężenie, pokonanie. Dlatego osoba nie istnieje bez pracy ducha nad cielesną i duchową stroną człowieka.9 Człowiek, godząc się na redukcję osoby do jednostki, powraca we własną zwierzęcość, stając się replikowalnym i wymienialnym elementem rozmaitych struktur. Zamknięty w powtarzającym się, monotonnym hic et nunc zatraca atrybuty własnej jedyności, wyjątkowości, a utrwala to, co czyni go takim samym, a więc podobnym w swych pragnieniach, sposobach myślenia, potrzebach, stylach życia do wielu innych osobników swego gatunku. Godząc się na „redukcję do doczesności” (ks. Grzegorz Strzelczyk) nie tylko zamazuje swoją twarz, ale wręcz z niej rezygnuje na rzecz rozmaitych masek, które zaczynają go określać i o nim stanowić. Nic więc dziwnego, że w końcu staje się nimi a one nim. Jeśli w wierszach Meleckiego współczesny człowiek zostaje porównany do „sprasowanych paczek trocin”, „włosa na ściekowej kratce”, istoty „odebranej sobie”, „latawca na uwięzi” to semantyka tych porównań wskazuje z jednej strony na przygodność i nieistotność jednostki, z drugiej na jej nijakość i tandetność. Człowiek Zachodu właśnie taki status sobie zafundował, gdyż generuje i wzmacnia mechanizmy, które taką rolę mu wyznaczają. W rzeczywistości przedstawionej wierszy Meleckiego jednym z najdotkliwszych braków jest deficyt sensu. Rzecz jednak w tym, że sensu nie ma skąd brać, gdyż istniejemy na „jałowej ziemi”, na gruncie, który jest bez-gruntem, w przestrzeniach i relacjach wypranych z entuzjazmu, empatii, dialogowości, rozmowy. Częsty w wierszach Meleckiego motyw dezorientacji wskazuje właśnie na erozję sensu, bez którego niepodobna nadać własnemu życiu konkretnego kierunku. Nic więc dziwnego, że poeta sięga po sytuacje spadania i ruchu po kole, by uchwycić doskwierające nam przypadłości istnienia:

Obfitość niczego

Twórczość Witolda Wirpszy – powiedzmy to na samym wstępie – jednym z najskrajniejszych przejawów tego odłamu literatury, który za jedyną swoją możliwość i jedyne właściwe zadanie uważa penetrowanie struktury, nie substancji świata. Literaturę taką interesuje nie tyle znaczenie poszczególnych przedmiotów, faktów, postaci, działań, ile znaczenie relacji, jakie się pomiędzy tymi elementami świata zawiązują; napięcia różnic i podobieństw, przyciągań i odpychań, obcości i wspólnoty – oto jej zasadniczy temat.2 A na następnej stronie dodawał:

I znaczący jest również sposób wypowiedzenia tych twierdzeń. Zdania składające się na poezję Wirpszy są bowiem – częściej chyba niż w jakiejkolwiek innej twórczości poetyckiej – zdaniami przynależnymi jak gdyby nie do utworu poetyckiego, lecz do eseju, traktatu, ba, naukowej rozprawy. Nie tylko przez słownictwo – abstrakcyjne, ścisłe, czerpiące bez zastrzeżeń z dziedzin, do których wstęp jest poezji tradycyjnie wzbroniony – i nie tylko dzięki charakterystycznej składni uczonego wywodu. Istotniejszy jest fakt, ze zdania te są często wprost wypowiadanymi tezami, których nawet się nie stara przywdziać szata metafory, peryfrazy czy poetyckiego pseudonimu.3 To nie przypadek, że temat zostaje ściśle powiązany z językiem. Jeśli kogoś interesuje głównie struktura, a więc również: reguła, schemat, zasada, model,.. ten odwoła się raczej do języka pojęciowego, abstrakcyjnego, gdyż to właśnie do jego domeny przynależą: analiza i argumentacja. Melecki nie tylko, jak słusznie zauważa Alina Świeściak, z powodzeniem stosuje: (…) zasady podwójnego kodowania: ukonkretniania abstrakcji i abstrakcjonizowania konkretu.4 Ale w najnowszych tomach często z konkretu rezygnuje albo przypisuje mu jedynie funkcję ilustracyjną; konkretny przejaw „światowości świata” pojawia się jako egzemplifikacja rozpoznanego prawa, zasady, reguły. Nic więc dziwnego, że w tej poezji rzeczom: (…) odebrano materialność. Zdarzające się od czasu do czasu ( i „zdarzające się czasowi” ) latarki, pocztowe znaczki, szkatułki, klisze, plansze, mapy, kotary czy pojedyncze domowe sprzęty udają, że są elementami jakiejś opowieści o dalekich przygodach, tymczasem zostają ze znaczenia, zdysseminowane znoszącą ich podstawowe sensy semantyką.5 Również eseizacja wiersza wskazuje na Wirpszę. Wiersz Meleckiego przybiera często postać zrygoryzowanego dyskursu, intelektualnego wywodu, racjonalnej argumentacji. Szeroka fraza służy w tej poezji nie opowieści, lecz właśnie analizie i argumentacji. Nowa jakość, widoczna w Przesterze oraz w tomie Szereg zerwań6, polega głównie na dynamizowaniu dyskursu poprzez operowanie paradoksem, kontrastem, sprzecznością, ale również na zderzaniu w obrębie jednego utworu języka metaforycznego z pojęciowym.

4444

Już w pierwszych książkach Meleckiego pojawia się wyraźnie zaświadczone postrzeganie rzeczywistości jako pozoru ( „Najgorzej jest z tymi pozorami, które nigdy nie/mylą”), od którego niepodobna się uwolnić. Rzeczywistość, poprzez nieustanną replikację, namnażanie się, repetycyjność zaczyna się odrealniać, stając się rodzajem mgły, mgławicy, „widmowego widzimisię”. U Meleckiego powtarzalność świata wcale nie utwierdza jego znaczeń, ale właśnie wytrawia go z sensu. Kolejne wersje i warianty zdarzeń osłabiają ich znaczenie istotne, wzmacniają zaś inercję maszynerii zwanej światem. „Bezwład jest przeznaczeniem nasyconego świata.” (Baudrillard). Melecki zdaje się być szczególnie wyczulony na powtórzenie jako sposób dziania się rzeczywistości. Kłopot w tym, że u niego powtórzenie osłabia znaczenie i sens świata, a nie pracuje nad ich wzmocnieniem. Inną cechą przemieszczającą realność w sferę pozoru jest nadmiar rzeczywistości. Ilość zdarzeń, sytuacji, relacji, informacji... sprawia, że realne staje się jakby nierealne. Tego nadmiaru nie potrafimy już ani ogarniać, ani sensownie interpretować. Niby świat jest na wyciagnięcie ręki, a jednak coraz trudniej go dosięgnąć, gdyż powielany, multiplikowany umyka nam na wszystkie strony. I tak oto istniejąc niby w świecie, zostajemy z niczym, egzystując na pozór wewnątrz świata, jesteśmy coraz bardziej wyalienowani. Rzeczywistość nadmiaru staje się więc rzeczywistością postępującego braku! Świat, który nie daje oparcia, nie stanowi punktu odniesienia dla naszego życia, nie pozwala zarazem żyć po ludzku, na ludzką miarę. Taki świat staje się dla nas groźny i zaczyna jawić się jako… nicość ( „Dookolny/ Nadmiar niczego. Mętlik pustki.”). Ale rzeczy tracą swą realność także dlatego, że zostają wciągnięte w sferę pan-konsumpcji i pan-medialności. Nieustannie pokazywane, „transmitowane na żywo” wirtualizują się, tracąc to, co Sartre nazywa ich „masywnością”. W cywilizacji i kulturze marketu rzeczy nie tyle bytują, co raczej są nieustannie pokazywane, nabywane, przemieszczane, a więc uczestniczą w grze. Rzeczy nie stabilizują już rzeczy-wistości, gdyż -wistość, a więc sposób jawienia się rzeczy, odbiera im ich realność. To wszystko sprawia, że nasza rzeczywistość jest już tylko grą –wistości, która odsyła wyłącznie do siebie, nie mając oparcia w żadnym zewnętrznym wobec niej bycie. To właśnie ta gra staje się powoli bytem, jedyną realnością jaka istnieje. Właśnie to ma na myśli Maciej Melecki, gdy w odniesieniu do świata, rzeczywistości, używa określeń w rodzaju: „widma”, „zamglenia”, „powidoki”, „loteryjka humoru i przypadku”. Nie lepiej wygląda kondycja współczesnego człowieka. Temu człowiekowi coraz trudniej uzasadnić własne istnienie; budować codzienny sens swej egzystencji oraz definiować jej cele. „Jesteś i cię nie ma. Oto sedno” powiada podmiot w wierszu Odwidziane. Jak to rozumieć?

Spadamy. Nie mając wyboru, nie mając miejsca, bez Mapy, w samym środku lata, spadamy nie rozstając się Z ziemią. W każdej chwili mrozi agregat pustki. (Nickolwiek z tomu Szereg zerwań) Spadanie rozgrywa się tu całkowicie w przestrzeni horyzontalnej. Jest to spadanie u-ziemione, przy-ziemne, któremu spadania wertykalne nawet nie przychodzą do głowy. Jeszcze u Różewicza spadanie wiązało jakoś „elementy wertykalne i horyzontalne”. U Meleckiego spadanie staje się raczej synonimem redukcji do horyzontalności, metonimią płaskości, przyziemności, ale też dezorientacji, bezkierunkowości. Jeżeli w tej poezji pojawia się mapa to właściwie jest to… anty-mapa, gdyż niepodobna kierując się nią dotrzeć do określonego miejsca. Ta mapa unieważnia samą siebie, a czyniąc to, wskazuje na brak rzeczywistości, do której mogłaby odsyłać, której reprezentacją mogłaby być. Mapa nie wierzy już, że rzeczywistość można… mapować czyli tworzyć wiarygodny kartograficznie analogon realności. A nie wierzy dlatego, że załamała się koncepcja reprezentacji, na której każda mapa jest ufundowana. Mapa jest użyteczna jedynie w świecie reprezentacji, w rzeczywistości symulacji traci swą funkcjonalność! Może być oczywiście użyta inaczej, na przykład artystycznie (m. in. taką jej funkcję eksponuje Michele Houellebecque w Mapie i terytorium )10, ale jest to jej funkcja wtórna. I ta wtórność wskazuje właśnie na nieprzystawalność mapy do terytorium. Z kolei ruch kolisty świadczy o braku kierunku oraz całkowitej daremności i jałowości jakichkolwiek działań ( „Żadnego kierunku. Tylko brodzenie, wydeptywanie/Koła, wracanie w środek.”, „Każdy turla się w beczce śmiesznego ryzyka.”). U Meleckiego wszelki ruch wcześniej czy później odkrywa własną daremność, przekonuje się, że jest jałowym kręceniem się po nic i donikąd. Poeta właśnie po to mnoży przykłady i przejawy takiego ruchu, by tym dobitniej uzmysławiać czytelnikowi, że zewnętrzne różnice wcale nie tworzą różnicy jakościowej, wręcz przeciwnie, raczej potwierdzają istnienie jednej i tej samej zasady. A zasadą, która dotyczy zarówno świata jak i człowieka, jest bycie, nie generujące sensu, istnienie, będące rutyną, inercją, jałowością, a nie zaangażowaniem i działaniem ustanawiającym coś trwałego. Krótko mówiąc, świat u Meleckiego to rzeczywistość wytrawiona z sensu, ba, wytrawiona z wszystkich możliwych sensów naraz i na wszystkie

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336

[


[

(…) zawieszenie postulatywności wiersza, zniesienie jarzma puenty, wreszcie porzucenie nadziei na wypowiedzenie w tekście jakiejś doraźnej prawdy na rzecz wielogłosu dużej ilości samo wykluczających się prawd. Ten moment lektury, kiedy czytelnik zupełnie zatraca się w gąszczu „wielosłowia”, którym przemawia do niego Nicość, jest faktycznie punktem, w którym można Meleckiego traktować jako poetę skrajnego zwątpienia. Jednak nie jest prawdą, że ta poezja nie ma do zaoferowania niczego poza własnym końcem. Oferta polega na przyjęciu iluzoryczności jako twardej przesłanki ontologicznej, na uznaniu przygodności życia, tak jak przygodny jest każdy akt zapisu.12 Dygresyjność sprawia, że semantyka wiersza Meleckiego podąża w różne strony. Wywołuje to u czytelnika poczucie niespójności, niezborności tekstu. Wygląda to tak, jakby zapraszało się nas do jakiejś opowieści/refleksji/artykulacji i zaraz przemieszczało to wszystko w inną przestrzeń i aurę. Wiersz przemawia wieloma głosami, lecz ta polifonia nie służy polisemii, wręcz odwrotnie, znaczenia nieustannie potykają się o siebie, zaprzeczają sobie, niwelują swe sensy. Mamy poczucie, że wiersz nie tylko nie jest w stanie opowiedzieć czegoś koherentnego, ale zabezpieczyć na trwałe własnych wyznaczników spójności. Rozgrywa się jako nieustanne inicjowanie i kwestionowanie siebie. Wiersz Meleckiego nie tylko wątpi w referencyjność języka, ale także we własne istnienie, skoro zależy ono od czegoś tak przygodnego i kapryśnego jako akt pisania. Ten wiersz nie tylko wymyka się piszącemu, lecz także samemu sobie, raz po raz myląc i gubiąc tropy („Trop to mielizna”). A przecież nie przestaje być wyrazistym i skutecznym narzędziem artykulacyjnym, co więcej, w Przesterze (2009) oraz Szeregu zerwań (2011) na wyrazistości i skuteczności wyraźnie zyskuje. Wiersz autora Szeregu zerwań, przyjmując postać „wielosłowia”, „gadaniny”, „logorei”, sporo zawdzięcza takim technikom narracyjnym jak strumień świadomości i zapis automatyczny. Różnica polega na tym, że w modernistycznych utworach, wykorzystujących te techniki zapisu, zasadniczo nie kwestionowano funkcji referencyjnej. Wręcz przeciwnie, zostały one wprowadzone po to

właśnie, by eksplorować obszary ludzkiej psychiki, duchowości, podświadomości nie dość dobrze poznane i opisane. U Meleckiego jest inaczej. Tu na dobrą sprawę niewiele jest do odkrycia. Wiersz ledwie się zacznie, już zaczyna powątpiewać w sens tego, co mówi i jak mówi. Pewnie, że pragnąłby zakotwiczyć w jakiejś formie wiary, pewności, kłopot tylko w tym, że dość szybko odsłania iluzoryczność wiar, przekonań, koncepcji, pewników. Skoro bowiem wszystkie wiary, przekonania, koncepcje, pewniki są... „ludzkie, arcyludzkie” muszą, z konieczności, zawierać ograniczenia przynależne samemu człowiekowi. Tak więc pisany/piszący siebie wiersz nieuchronnie odkleja się nie tylko od świata i autora, ale także od samego siebie. Przypomina Camusowskiego Syzyfa, który schodząc po kamień uświadamia sobie absurdalność własnej sytuacji, ale zarazem wznosi się ponad swój los i po raz kolejny podejmuje wspinaczkę. Także wtedy, a może przede wszystkim wtedy, gdy nawiedza go jasna i nieodparta świadomość, iż owa wspinaczka jest, w pewnym sensie, zawsze niczym i po nic. W tym sensie poezja Macieja Meleckiego wydaje się przedsięwzięciem w najwyższym stopniu radykalnym. Po jej przeczytaniu, przeżyciu, przemyśleniu może pojawić się przekonanie, że człowiek i jego świat do tego stopnia są zużyte, iż powinny zostać wymyślone od nowa. Pytanie tylko, kto mógłby tego dokonać! Trudno więc zgodzić się do końca z przekonaniem, że w wierszach Meleckiego: „Przesterowany” język, który jest pozakomunikacyjnym szumem, który balansuje na granicy braku i redundancji, to również język pozbawiony mocy sublimacyjnych, poznawczo i ekspresywnie pusty.13 Jeżeli nawet wiersze autora Szeregu zerwań jawią się jako struktura niekoherentna, komunikacyjny szum, wielosłowie i gadanina, nie oznacza to wcale, że są poznawczo i artykulacyjnie „puste”. Można nawet powiedzieć, że znaczą tym bardziej, z im większym nasileniem występują powyższe cechy. Bo też praktyka poetycka Meleckiego polega właśnie na tym, by pewne rozpoznania doprowadzać do skrajności, by poprzez ekstremum poznawcze i językowe uzmysławiać nam naszą sytuację podmiotową, zbiorową, językową. A jest to, powtórzmy raz jeszcze, sytuacja wyjałowienia: egzystencjalnego, poznawczego, aksjologicznego, językowego. I właśnie analogonem takiej sytuacji są wiersze autora Szeregu zerwań. Dlatego też ponowoczesne czytanie tej poezji, interesujące i odkrywcze w kwestiach szczegółowych, okazuje się mało satysfakcjonujące, gdy idzie o rozstrzygnięcia ogólne. A to dlatego, że Melecki korzysta nie tylko z zaplecza ponowoczesnego, ale także modernistycznego. W tej poezji, na przykład, referencyjność nigdy nie została do końca odrzucona, bo poecie ciągle chodzi

o kondycję świata i egzystencję w świecie. Nie da się tych wierszy zamknąć w laboratoriach: lingwistycznych, ponowoczesnych, hermetycznych... bo tu ciągle „chodzi o życie”, tu wciąż toczy się walka o znaczenie znaczącego, także wtedy, a może głównie wtedy, gdy znaczone jest wątpliwe, niepewne, chwiejne, gdy jego istnienie podawane jest w wątpliwość na wszelkie możliwe sposoby. Powiedzmy na koniec i to. Wiersze Macieja Meleckiego to jeden z najbardziej konsekwentnych i rozpoznawalnych projektów poetyckich ostatnich lat. Wyróżnia go skrajnie demaskatorskie podejście do rozmaitych wiar, przekonań, koncepcji, mód, ale także doraźnych i ułatwionych opisów oraz wartościowań, jakimi zwykliśmy posługiwać się w codziennej praktyce życiowej. Melecki zdaje się uważać, że, na dobrą sprawę, nie ma żadnych trwałych pewników intelektualnych i moralnych. Wszystko, co tworzymy, nosi w sobie nieusuwalny atrybut nietrwałości i przygodności, który próbujemy tuszować, używając pocieszeń religijnych, intelektualnych, moralnych, estetycznych, pragmatycznych. Skuteczność masek okazuje się jednak coraz mniejsza, gdyż coraz mocniej wyziera spod nich nasza nieuleczalna... nagość i bezbronność. Poezja mikołowskiego autora jest nade wszystko lekcją głębokiego sceptycyzmu. Wydaje mi się jednak, że ów sceptycyzm niekoniecznie musi prowadzić do melancholii i negatywizmu, bowiem ma on również siłę oczyszczającą i wzmacniającą. Grzegorz Kociuba

Oczy języka – z Maciejem Meleckim rozmawia Magdalena Kunz, „Arterie” 2011, nr 1, s. 11. 2 S. Barańczak, Nieufni i zadufani, Wrocław 1971, s. 83. 3 Tamże, s. 84. 4 A. Świeściak, Lekcje nieobecności. Szkice o najnowszej poezji polskiej (2001-2010), Mikołów 2010, s. 186. 5 Tamże, s. 185. 6 M. Melecki, Szereg zerwań, Poznań 2011, ss. 100. 7 Oczy języka – Dz. cyt. s. 11. 8 K. Siwczyk, Ulotne obiekty ataku, Mikołów 2010, s. 173. 9 J. Krasicki, Po „śmierci Boga”. Eseje eschatologiczne, Kraków 2011, s. 152. 10 Por. M. Houellebecq, Mapa i terytorium, przeł. B. Geppert, Warszawa 2011. S. 70. Zwłaszcza akapit, który kończy zdanie: „ MAPA JEST BARDZIEJ INTERESUJĄCA OD TERYTORIUM.” 11 Por. F. Kafka, Aforyzmy z Zürau, opracowanie Roberto Callasso, przekład aforyzmów Artur Szlosarek, Kraków 2007, s. 27. 12 K. Siwczyk, Dz. cyt. s. 174. 13 A. Świeściak, Dz. cyt. s. 186. 1

Fot. Jan Ledóchowski

Gazeta literacka

4 54 5

SZTUKA INTERPRETACJI

strony! Czyż taką rzeczywistość można akceptować, afirmować? Odpowiedź może być tylko jedna. „ Zaprzeczajmy już do/ Końca, nie zostało nic innego.” Przypomina się jeden z Aforyzmów z Zürau Franza Kafki, który brzmi: „Zostaniemy obarczeni tym, co negatywne; to, co pozytywne, już nam zostało dane”11. Autor Przesteru nie byłby w stanie przekonująco artykułować „wszystkich odcieni daremności”, gdyby nie wypracował języka, który na to pozwala. Co to za język? Krzysztof Siwczyk akcentuje dwie cechy tego języka: „radykalną dygresyjność” i „niekomunikowalność”. Rozumie przez te terminy:


RECENZJE

O ŚMIERCI W WIERSZACH ŻULIŃSKIEGO, DAKOWICZA, KLARY I INNYCH Odkąd znalazłam wejście do piekła, przestałam bać się śmierci. Stary kasztanowiec nie wyróżniał się niczym szczególnym, ale wiedziałam, że to tutaj. Można było (w celu rozwiania wątpliwości) umieścić nad wejściem słynny napis o braku nadziei, ale w tym miejscu brzmiałby fałszywie. Dziupla była obietnicą, budziła nadzieję, nie strach, była jak drzwi starej szafy, za którymi kryje się nieznane, choć pewnie nie za każdymi drzwiami jest Narnia i może Różewicz ma rację mówiąc – „za tą bramą zaczyna się raz jeszcze to samo”. Może jedynym piekłem jest to, które stwarzamy sami, a dziarski Mefisto, z uśmiechem podkręcając wąsa, mami nas kolejną mrzonką. „Nie masz na świecie żadnej pewnej rzeczy”. Nie masz. Prócz jednej. Motyw śmierci i wiecznego potępienia grzeszników obecny jest we wszystkich wierzeniach, mitach, religiach. Niesiemy je przez stulecia, dokładamy swój kamyk, wybieramy i ponosimy konsekwencje wyborów, ale fundamentalne pytanie – co za tą bramą? – wciąż pozostaje bez odpowiedzi. „Istota mitu polega na wiecznym powracaniu, pozaczasowości, wiecznej teraźniejszości zjawisk” – powie Tomasz Mann, Leszek Żuliński doda – „myth must go on”.

* * * Niech więc trwa. Niech nasze prywatne diabły wodzą na pokuszenie, mamią wieczną młodością, a śmierć oddalmy albo poddajmy nasz zgon szczegółowym wyliczeniom, jak w wierszu Przemysława Dakowicza Bardzo dobra jest śmierć, w którym gdzieś „obok anonsów Kliniki Paznokcia/ i Fryzjera Zwierząt Futerkowych” pojawia się i takie: „Na podstawie fotografii i daty urodzenia/ przewiduję termin i szczegółowo charakteryzuję/ okoliczności zgonu”. Przygotujmy się jakoś. Niech przyjdzie bez zaskoczenia. „Dobra. Bardzo dobra jest śmierć, która stoi/ za plecami, klepie cię po ramieniu/ i za każdym razem zanim się obejrzysz/ wkłada inną twarz”. Inną, nie naszą. Rytuał przejścia wciąż jeszcze przed nami. Kiedy opłakujemy utratę, opłakujemy swój ból, swój smutek, swoją pustkę, jaka właśnie się staje, ale jest wciąż naszą pustką, w nas odczuwaną, opłakujemy siebie samych za chwilę i naszych bliskich opłakujących w nas swoją śmierć. A ona – Madame Lamort – jak nazywa ją Rilke, a za nim Cezary Sikorski w wyimku Z elegii V, noszącym podtytuł – o linoskoczkach – „zwija i rozwija ziemskie drogi/ wstążki bez końca, falbany, kwiaty”. Kolorowy świat cyrku, pełen iluzji, sztuczek, służy zabawie. Arena żyje, pulsuje, skrzy się, przebarwia. Pani Śmierć – „wciąż ustawia postacie w cyrku”, zmienia dekoracje, maski. Pojawiają się przed nami przerysowane, komiczne. Cyrk to przecież idealne miejsce dla wszelkich wybryków natury, wszelkich niedoskonałości, inności, skrzywień. Jest więc „starzec zmarszczony jak grzybnia. Chciałby/ trzymać rytm lecz tkwi w zbyt luźnej skórze, która/ kiedyś mieściła dwóch mężczyzn”. Jest młodzieniec „cały z muskułów i prostych skojarzeń – syn karku i mniszki”. Wokół areny my – „róża widzów w kapeluszach losu”. Bawimy się, śmiejemy, klaszczemy, jakbyśmy nie zdawali sobie sprawy, że uczestniczymy w przedstawieniu, zmieniamy się wraz z dekoracjami. Jak płatki róży kwitniemy, by zwiędnąć, więdniemy, by znów zakwitnąć. Kapelusze na naszych głowach „pełne wstęg, kokard, sztucznych kwiatów, fałszywe, piękne i złudne są w stałej ofercie Madame Lamort”, jakby w kiczu i tanich błyskotkach krył się klucz do nieśmiertelności.

* * *

Tren XXI nie wymaga żadnych komentarzy. Po tych słowach każde kolejne jest niestosowne, zbędne: „Nazywam się Joanna Bocian. Wykonałam maskę pośmiertną księdza Twardowskiego./ Aż mi się ręce trzęsły./ Nazywam się Beata Patrycja Klary. Napisałam treny o ojcu umarłym na lśniącej podłodze./ Wciąż mi się ręce trzęsą”. Co pozostaje? Niedopałek na brzegu popielniczki. A może bielizna i ikony, przywiezione z Kowarska, jak w debiutanckiej książce Hanny Dikty – Stop-klatka. W posłowiu, napisanym przez Dawida Junga, czytamy: „Hanna Dikta stworzyła bohaterkę transgresyjną, przekraczającą granice kultury i zastanych schematów, wielowymiarową, reinterpretującą śmierć. Niniejszym debiutem polska poezja funeralna wzbogaciła się o dojrzałą poetkę, która w intymny sposób potrafi mówić o sprawach najważniejszych – miłości i przemijaniu”. Wiersze Dikty bolą, ale nie może być inaczej, kiedy czytelnik staje się świadkiem bolesnego odcinania pępowiny, powolnego „oddawania” matki, walczącej ze śmiertelną chorobą. „Wybacz, mamo, lecz nie potrafię chodzić osiem lat w tej samej sukience (…)” – zanotuje

Człowiek – za Tadeuszem Kielanowskim – jest jedyną istotą żywą, która wie o tym, że umrze

poetka w wierszu Odcinanie, by dodać – „Zanim pochowam cię jeszcze raz, zdejmę aureolę/

i potrafi snuć na ten temat rozważania. „Abyś nigdy nie bał się śmierci, nieustannie o niej roz-

i włożone przez pomyłkę buty./ Może wtedy pozwolisz mi tańczyć”.

myślaj”– twierdził Seneka i dodawał – „tylko w ten sposób podporządkujesz emocjonalną

Ocalenie w wierszach jest być może jedynym sposobem, by pewnego dnia w odbiciu

obawę i strach zdrowemu rozsądkowi i umysłowi. Nie ma potrzeby narzekać i zadręczać się z

w lustrze zobaczyć, zamiast chudego rudzielca, „piękną poetkę o zmysłowych ustach” (Kiedyś

powodu śmierci innych lub własnej. Śmierć przywraca nam stan spokoju, w którym trwaliśmy

po ciebie wrócę).

przed naszym urodzeniem. Kto się lituje nad tymi, którzy już pomarli, niech się również lituje

* * * Greckie eschata pojawiają się w kontekście utrat, poszukiwaniu sensu śmierci w sensie życia naszych przodków, nas samych i kolejnych pokoleń. Poruszamy się po okręgu i nasza opowieść nie ma początku ani końca. Miasto przechodzi w miasto, wczoraj w jutro, my w innych nas. Niezwykły jest wiersz Replika Wojciecha Roszkowskiego, opatrzony mottem „pytaj, mała kasiu”. Temat życia po śmierci, obecny w dziecięcych pytaniach, wymaga od nas, dorosłych, bardzo wiele. Roszkowski w fenomenalny sposób rozprawia się z tym, co potem, wpisując los, swój i dziecka, w boski okrąg – „trzeba zachować płyty. cierpliwie zbierane notatki, bo ważna/ jest pamięć i to, co pod progiem. później nagramy raz jeszcze,/ żeby się odtwarzać. jak teraz, popatrz na tych dziadków -/ to my, w starym kinie” (Replika). Podobną rozmowę odbywa z synem Izabela Fietkiewicz-Paszek w wierszu Skoro wszechświat się kurczy, to gdzie my się wszyscy podziejemy? Ona nie ma jednak gotowej odpowiedzi. Sama wątpi i pyta. Przede wszystkim jednak chce zrozumieć „porządek” wyboru, którym kieruje się Opatrzność, czymkolwiek by nie była. „Kiedy mój sześcioletni syn czekał/ na odpowiedź w sprawie,/ czy to nie kłamstwo/ z tym życiem wiecznym,/ pomyślałam, że eschatologia to nic,/ tylko ciągnięcie zapałek”.

* * * Świadomi skończoności naszych bliskich, nas samych, nie godzimy się z utratą. Nieraz „przerabiamy” ją latami. Odczuwamy boleśnie prawdę o braku kogoś, kto ciągle pojawia się w sprzętach, ulubionym kocu, powietrzu nadal skaleczonym obecnością. „Wciąż się pojawiasz pod postacią braku./ W snach negocjujemy, jak bardzo nie żyjesz:/ ostatnio ustępuję. Rano ronię popiół.//

Śmierć, obok miłości, to najczęściej powtarzany motyw, i choć wydaje się, że już wszystko zostało powiedziane, kolejne pokolenia szukają nowego języka, nowych form wypowiedzi. „Oddawanie” najbliższych to najtrudniejsza lekcja. „Przerabia się” ją długo, często całymi latami, próbuje przekuć w słowo, obraz, dźwięki – może to jedyne ocalenie, jedyne życie po śmierci. Beata Patrycja Klary, nawiązując do mocno zakorzenionej już w literaturze tradycji trenu, „mierzy się” ze swoim bólem w tomie Zabawa w chowanego, napisanym po śmierci ojca. W trenie XVI pisze – „To jest jak zabawa w chowanego. Pochowałeś matkę, ja pochowałam ciebie, ktoś pochowa mnie”. W prostych słowach ukryte uniwersalne prawdy, życie i śmierć, kosmiczny porządek, w który wpisane są nasze losy. Motyw koła, boska wieczność jako okrąg

Powiedz tej ręce, która ciągle trzyma/ pod wodą moją głowę: wiem, że tak ma być” – pisze

o nieskończonym obwodzie. Świat to przede wszystkim nasz prywatny mikrokosmos stwarzany wciąż od nowa z rzeczy prostych, zwyczajnych, codziennych.. W każdej chwili kryje się wieczność i każda wieczność jest chwilą, a nasze tu i teraz zmienne jak rzeczywistość za szybą rozpędzonego pociągu.

dedykowanym tragicznie zmarłemu przyjacielowi:

OD POEZJI PO SŁOWNIK

zagranicznych – Antoniego Czechowa (Mirosława Michalska-Suchanek) i Warłama Szałamowa (Justyna Tymieniecka-Suchanek) – przydaje wartości publikacji. Specjaliści z różnych dziedzin spotykają się na jednej płaszczyźnie – mogą porównać doświadczenia, wyniki swych dociekań, zainspirować się do nowych poszukiwań… Szczególnie interesujący w tej części książki jest artykuł Marty Zając Metafizyka biblijna jako „metafizyka imienia”. Szkic, który jest przyczynkiem do zupełnie nowych poszukiwań w obrębie Księgi nad księgami. Wychodząc od feministycznych uproszczeń w rozumieniu dualizmu duszy

W ostatnim czasie na wszystkich polskich uczelniach, z uwagi na cięcia budżetowe i inne powiedzmy „przyziemne” powody - wydawanych jest coraz mniej zbiorowych prac naukowych. Ratunkiem dla wielu czekających na druk artykułów, a nawet tomów pokonferencyjnych jest publikacja w internecie lub w postaci książek elektronicznych (tzw. e-booków). Nie ma jednak nic przyjemniejszego dla prawdziwego znawcy i miłośnika literatury czy języka, jak czarne szeregi liter owiane zapachem drukarskiej farby albo świeżo sklejonego papieru... Dlatego tym bardziej godne pochwały są inicjatywy takie jak cykl wydawniczy Gliwickiej Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości. (GWSP istnieje od 2005 roku, ale podejmuje przedsięwzięcia uczelni z wieloletnimi/wielowiekowymi tradycjami.) W ubiegłym roku ukazał się pierwszy tom serii Filologia pod tytułem Literatura i język. Szkice opisowe i komparatywne, który opracowała i wstępem opatrzyła Mirosława Michalska-Suchanek. Redaktorka wybrała do książki teksty różnorodne pod względem tematyki i formy, pokazując tym samym bogactwo współczesnej filologii. Książka, składająca się z dwóch części zatytułowanych po prostu Literatura oraz Język, mieści w sumie siedemnaście artykułów, których autorami są zarówno badacze literatury pięknej, jak i językoznawcy. Tego typu projekt pozwala na konfrontację poglądów, stosowanych metod badawczych i luźną wymianę myśli. Tym bardziej, że twórcami szkiców są pracownicy uczelni wydającej tom, ale i reprezentanci innych prężnych ośrodków naukowo-dydaktycznych. Pierwszy segment zbiera teksty z szeroko rozumianego literaturoznawstwa. Otwiera go analiza kategorii spacjalnych w wierszu Na śmierć Bergsona Zbigniewa Bieńkowskiego. Paweł Sarna nie tylko interpretuje utwór, ale korzystając z dorobku językoznawców i kulturoznawców umieszcza go w szerszym kontekście. Dalej czytamy o inspiracjach Norwidem w kręgu poetów grupy „Próg” (Przemysław Dakowicz) i pragnieniu źródła u Zbigniewa Herberta (Marek Kazimierz Siwiec). Ciekawym pomysłem wydaje się zebranie w jednym szeregu tak różnych tematycznie i metodologicznie artykułów, jak interpretacje wczesnych wierszy Juliana Kornhausera (Adrian Gleń) i dywagacje na temat aforyzmu (Alicja Mrózek). Czyż do poziomu aforyzmów albo pokrewnych im sentencji, maksym, złotych myśli nie spłyca się dziś poezji? Również zamieszczenie tekstów dotyczących literatury polskiej obok szkiców odnoszących się do twórców

4466

albo pod drzewem – w letnią noc przyjemnie pobujać się, tak beztrosko, na krawężniku. Cykady i późne szepty. Można jeszcze inaczej – gdyby zgasił w połowie (chciał przecież rzucić palenie). Mógł zgasić w połowie. Albo w ogóle palić wolniej. Albo szybciej. Albo jakoś inaczej. Gdyby zgubił kluczyki, potknął się gdzieś na schodach, dostał w mordę, zgłupiał dla jakiejś dziwki – byłby 22:18 gdzieś indziej.

nad tymi, którzy się jeszcze nie urodzili. Śmierć nie jest ani dobrem, ani złem. To tylko może być dobrem lub złem, co jest czymś istniejącym. Nie może być nieszczęśliwy ten, kto nie istnieje. Kto umarł, przeszedł do krainy wiekuistego pokoju”. Spekulacje i rozważania o tym, co potem i czy jest jakieś TAM nie mają większego znaczenia. Przejście – to słowo znane wszystkim ludziom i jedyna pewność. Jakże mocno dźwięczą słowa Andrzeja Krzysztofa Waśkiewicza w wierszu bez tytułu:

noc; światło umierających gwiazd skapuje na mokry beton; jutro ma być wichura; czy mógłbyś zaręczyć że będzie jutro? Jak mądrze, o być może jedynym sposobie na przetrwanie, pisze Leszek Żuliński w wierszu Faust pisze do Andrzeja K. Waśkiewicza:

widzisz jeszcze ten obraz: stary, zaniedbany człowiek w starym, podniszczonym, czarnym płaszczu, znikający w dukcie ulicy Puławskiej to Peiper – nauczył nas jak umrzeć z powodu istnienia i przetrwać z powodu słowa.

w Ciemni Natalia de Barbaro Dociekamy do sedna, rozkładamy na komórki, atomy, pierwiastki, by stwierdzić za Roszkowskim

Poznajemy świat poprzez język. Co nienazwane, nie istnieje. „Sam akt nazywania rzeczy,

– „to kończy się opadaniem ciała i plamami” (uniwersum). Co pozostaje? Szare pudełko, którego

zawiera w sobie wiarę w ich byt, a więc w świat prawdziwy, cokolwiek o tym powiedziałby Nietz-

otworzyć już niepodobna: „w nim równo przycięta grzywka; konik, nie konik/ kucyk” (recykling).

sche” – rzecze Miłosz.

Co kieruje naszym życiem, jaka siła sprawcza nadaje ruch i kierunek? Przypadek? Fatum? Niesforny los, który – za Natalią de Barbaro – „kiedy się nudzi bawi się dźwigniami zwodzonych mostów?”

„Nikomu nie przekażesz wiedzy / twój tylko słuch jest i twój dotyk” – dodaje Herbert. Cokolwiek powiedziałby Nietzsche – pozostajemy tylko białą kartką, którą można złożyć – konstatuje Machnicki – datą urodzenia, literami. Osobno nie znaczą nic, ale złączone w imię i

O rolę przypadku pyta też Izabela Fietkiewicz-Paszek w wierszu Czego nie ma w protokole,

Na przykład papieros. Może gdyby zapalił. Na ławce

nazwisko stanowią pewną całość Jedyną i niepowtarzalną – twoją. Piekło i niebo to też tylko słowa. A śmierć? „Nie bójcie się, śmierć jest kobietą,/ przyjdzie nad ranem i wyłączy komputer” (Leszek Żuliński Pokusa). Teresa Rudowicz

i ciała, autorka pokazuje niebezpieczeństwa interpretacyjne wynikające z różnic w językowym obrazie świata Greków, Hebrajczyków i chrześcijan. Choć temat tłumaczenia Biblii sam w sobie jest kontrowersyjny, Zając, w pozbawiony religijnych zabarwień sposób, przechodzi do zagadnień leksykalnych i semantycznych. Warto też zwrócić uwagę na to jak współczesny poeta interpretuje wiersze – zmarłego w 1971 roku – Rafała Wojaczka. Maciej Melecki przygląda się drugiej książce słynnego buntownika pt. Inna bajka, wyłuskując z niej niuanse w obrębie kreacji bohatera lirycznego (m.in. romantycznego demiurga). Druga grupa tekstów dotyczy spraw szeroko rozumianego językoznawstwa. Rozpiętość tematyczna jest zaskakująca – obok omówienia kilku różnic w językowym obrazie świata Polaków i Hiszpanów (Cecylia Tatoj), znajdziemy poprawne politycznie eufemizmy (Mariola Szymczak-Rozlach) oraz cenne uwagi o perswazji w reklamach i biznes planach. W tym miejscu warto poprosić badaczki (Elizę Sicińską-Hańską i Urszulę Michalik) o... kontynuację tematu i zwrócenie uwagi na metody perswazji i manipulacji jakie stosują specjaliści w kampaniach wyborczych w kraju i zagranicą. Nie mniej wartym lektury jest obszerny tekst Magdaleny Ochwat i Anny Guzy, które w przystępny sposób przedstawiły metody radzenia sobie z głosem. Od teoretycznego wstępu na temat narządów mowy, przechodzą do konkretnych rad jak uniknąć chorób aparatu głosowego i stać się dobrym, wiarygodnym retorem. Spotkanie tak odmiennych badaczy w jednym tomie pozwalają jeszcze pokazać inną kwestię – bogactwo języka, który jest wciąż na nowo odkrywanym i wciąż nieodkrytym żywiołem. Słowa budują metafory, otwierają pokłady znaczeń, ale i dają się skodyfikować, zmierzyć i policzyć. Na osi między ich poetyckością a użytkowością mieści się główny sens pracy filologa. Zbiór Literatura i język. Szkice opisowe i komparatywne odpowiada wyraźnie na słynne pytanie retoryczne Eliasa Canettiego – „Jak mogę się nudzić, dopóki znam słowa?” Edyta Antoniak-Kiedos Literatura i język. Szkice opisowe i komparatywne. Red. Mirosława Michalska-Suchanek. Prace Naukowe Gliwickiej Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości. Seria Filologia. Tom 1. Gliwice 2010, s. 200.

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336


MISJA JĘZYKA

Są gdzieś słów cmentarze – wysypiska mowy. Gdzieś się muszą podziać zdechłe nazwy rzeczy i ludzkie imiona, którym zbrakło osób. To, co świat ożywia, nie umiera prędko, nie zamyka oczu wraz ze śmiercią oka i wciąż znaczy więcej niźli maski twarzy lub pożółkłe zdjęcia. Są gdzieś czułe słowa, które wyznaczały ust rozmyślną drogę od szyi do brzucha, choć już z piersi zniknął ślad ślimaczy szeptu. Wszystko jest w milczeniu niczym echo ciszy, gdzieś w kosmosie znaczeń, który nie jest pustką; tam gdzie dźwięczą słowa, których nikt nie mówi, chociaż można słuchać, jak się wciąż gromadzi niewymowna mowa. to wyraźnie widzę ten splot wiecznie żyjącego języka z truchłem minionego czasu i zdarzeń. Jakby mowa była bursztynem, w którym odciska się na zawsze ślad po nas i po wszystkim. Jakby była nigdy nie zdzierającą się taśmą magnetofonową wieczności. W sąsiednim wierszu pt. Słowa (dedykowanym Bogdanowi Zdanowiczowi) czytamy m.in.: Naszym domem słowa. / Rozrzucone w chaos / lub skupione w system wciąż nas oswajają / z niemym światem obok. (...) W końcu przystajemy, / słowa nas zwalniają, dychotomia znika, / można już odpocząć – zamieszkać wśród rzeczy... – tu przecież język, mowa stanowią „substancję witalną”, gdy zamierają, przenosimy się w świat rzeczy...

PRZENIKANIE SIĘ ŚWIATÓW Barbara Gruszka-Zych od początku zwraca uwagę swoją poezją. Czyta się ją z przyjemnością, gdyż jest mądra i finezyjna. Po kobiecemu emocjonalna, ale w sposób stonowany. Tym razem jestem po lekturze zbiorku „Szara jak wróbel” wydanego przez TOPOS. Ta najnowsza książka jest szczególna, bo o umieraniu ukochanego ojca. Z dedykacją: Mojemu Tacie Witowi. Czytam ją z niemałym podziwem, bo poetka zdołała wyrazić to, co nierzadko umyka naszym oczom, a przede wszystkim odczuciom. Choć mamy je wspólne, ona potrafiła je dostrzec. I stworzyć z tego przejmującą kreację poetycką. Jestem po podobnych przeżyciach, gdyż dwa lata temu odchodziła z tego świata moja mama. I ja jedynak musiałem temu jakoś sprostać. I również pewne ślady przeżyć w wierszach moich zostały, ale Barbara Gruszka-Zych uczyniła z tego cały cykl (35 wierszy). I on ani nie dziwi, ani nie nuży. Nie znajdujemy w nich ani afektacji, ani cierpiętnictwa. Wiersze są smutne, ale dostojne.

Te przykłady i analizy można mnożyć. Nie mam wątpliwości, że w tych wierszach Sikorski uprawia nie tylko filozofię, lecz i „metapoezję”, tzn. bada, na ile „byt werbalny” spaja się z „doznaniem egzystencjalnym”. Ta wiara w misję języka, w proces jego internalizacji z naszym losem przemawia do mnie tak silnie, jak żadne tego typu teksty, które znam, dotąd nie przemawiały. Mamy tu do czynienia także ze swoistym autotematyzmem poetyckim: może poezja rzeczywiście jest taką transgresją w kod językowy, który przypieczętowuje trwałość istnienia? To byłaby koncepcja „demiurgiczna”, ale czemu nie, skoro słowo ciałem się staje? Te wątki podczas lektury tego zbioru akurat dla mnie były najistotniejsze. Może dlatego, że jako krytyk od lat zastanawiam się nad fenomenem poezji, i to nie filologicznym, lecz egzystencjalnym. Jednak, to co powyżej napisałem nie wyczerpuje prawdy o tych wierszach. Kolejnym wątkiem, tłukącym się tu po słowach jak nietoperz w kominie, jest Śmierć. Ten np. sonet, zatytułowany Północny horyzont (a dedykowany Leszkowi Nordowi): Patrząc w oczy zwierząt, śledzimy ich wzrokiem / północny horyzont. Lecz nic nie widzimy, / choć tuż za nim, wolno, powstają glacjały. / I nic nie czujemy, choć się poruszają // i już są obecne między każdym słowem, / w pauzach pracy serca, w lęku przed przestrzenią. / Jeszcze tu jesteśmy. Rozpalamy ogień, / za dnia się krzątamy i kochamy nocą // lub głaszczemy kota. Wtedy dłoń odkrywa, / że sierść pachnie śmiercią, w której nie ma boga / ani ścieżek strachu, cząstek umierania. // Pozostaje pejzaż. Cichy, pusty, bez nas. / Szorstki piasek, woda i głębokie iły. / Ciężar kontynentów, nieuchronność planet – to właśnie nie jedyny tu dialog poety z Nicością i tą ogromną przestrzenią, w której nas – co do końca niejasne – nie będzie. W końcu Sztuka fugi (tak się nazywa piąta część tomiku), czyli „analiza kontrapunktu”, polifonicznego prowadzenia kilku linii melodycznych naraz. Oczywiście to znowu jest „metafora egzystencjalna”; w kolejnych wierszach Sikorski pochyla się nad różnorodnymi „egzemplifikacjami” sprzeczności i dialektyki losu. Oto jeden z wierszy: To, co jest raz jeden, zawsze jest raz pierwszy, / albo raz ostatni, bo się raz wydarza. Wektory są proste: z tyłu tylko pustka / i front – niewyraźny. Po środku istnienie, // które nic powiedzieć samo nie potrafi. / Nie ma jasnej daty. Może się wydarzyć, / lecz nie musi wcale, bo to jest kalendarz / rzeczy nienazwanych; słów, które nie znają // swego miejsca w zdaniu oraz roli w mowie. / Lecz inwers jak lustro śni też inną wersję. / W niej bez przerw i w koło ruszają się rzeczy // i ich stare nazwy. Nawet cząstki roli / mają swe imiona i daty urodzin. / A z tyłu jest wszystko, co już było z przodu. Jak widać, to kolejne rozprawki o spójności i rozbieżności losu, przeznaczenia, domysłu, niepewności... Opowieść o tych Ogromnych Żarnach bytu i niebytu, między którymi poruszamy się jak Edyp z białą laską wiersza, intuicji, snu, jawy, ufności, niepokoju i nieustanych pytań, na które nie ma odpowiedzi, są tylko miraże... Rozprawki... To w ogóle niezłe określenie dla tych wierszy. Recenzja, taka jak ta, im nie wystarcza. To materiał na spory szkic, to lektura do wielokrotnych powtórzeń, to „gęsta magma”, z którą uporać nie można się lekkim zaszuraniem komputerowej myszki. Pozostawiam więc Tobie, Drogi Czytelniku, dalsze zmagania z tymi wierszami. Zapewniam, że wyjdziesz z tej przygody inny. Może wcale nie bardziej mocny, ale bardziej świadomy tego, że wszystko jest możliwe i nic nie jest na pewno. No, pewne jest jedno: Cezary Sikorski urasta nam do jednego z najbardziej intelektualnych autorów tych lat. Na dodatek są to wiersze rozgrzane, tętniące, namiętne. Tak jak życie, jeśli rozłopotane w wichrach dociekliwości... Leszek Żuliński Cezary Sikorski Pięćdziesiąt cztery sonety, posłowie Joanna Mieszkowicz, opracowanie graficzne i ilustracje Olga Raciborska, Zaułek Wydawniczy „Pomyłka”, Szczecin 2012, s. 122.

jest naprawdę. Ale my domyślamy się, że przynosi ulgę odchodzącemu: brakuje słów / tobie i

a potem / odmówiła wieczny odpoczynek / i Salve Regina może dobrze / że świątecznie po

nam // ‘boli nie boli’ / jak wahadło // wybija obce / odtąd godziny // żadna nie ma minut / tylko ciało // przybijane / miażdżone mielone // przez skórę / nic nie widać // tylko cienie pod oczami / od uderzeń młotka // z tamtej nieznanej / dotąd strony (s. 14). Nawet wspólne milczenie jest wtedy potrzebne: milczysz ja też / żeby nam było raźniej // chodzę z lusterkiem ciszy / dopóki ktoś nie stłucze // tej rozmowy (s. 36). A sam moment spotkania z umarłym już ojcem (matką) boli w sposób niewymowny: nie zdążyłam ubierali cię jak lalkę / łóżko odsunięte od ściany i głowa / jak mumia zawinięta bandażem / te nogi w białych kalesonach które / matka przygotowała dzień wcześniej / i czarne skarpety oczy zamknięte / jak przez ostatni tydzień tylko że wtedy / oddech unosił koszulę a do ust / można było wpuścić kroplę wody / i zobaczyć biały nalot grzyba po / antybiotyku przyszła pani doktor / posłuchała serca i dotknęła dwoma / palcami tętnic na szyi

łacinie choć / tak naprawdę nie ma języka / w którym można opisać ten moment / kiedy mój od kilkudziesięciu lat ojciec / wyszedł z ciała i zostawił nam je / niepotrzebne do powiedzenia czegokolwiek / oprócz jednego że kończy się życie (s. 17). I o tej samej chwili inny wiersz dokładnie określający datę odejścia:

4 czerwca przed dwunastą weszłam a jego już nie było gdzie był teraz nikt nie wiedział przez prawie pięć godzin stygł zamieniał się w lód na łóżku w białej koszuli z twarzą obwiązaną bandażem obwiązaną śniegiem który spadł przed południem 4 czerwca i dotąd nie chce w nas stopnieć

To subtelna liryka, która wznosi się na tyle, że obiektywizuje całą sferę trudnych przeżyć.

(s. 19)

W tej liryce światy się przenikają: wieczny z naszym teraźniejszym, bytowanie w opresji chorych (umierających) ze światem zdrowych, którzy współ – czują z nimi... jak tutaj córka z ojcem. Treny niniejszego tomiku, bo tak należy nazwać ów cykl utworów, ujawniają i ból, i zdumienie, bezradność wobec wyroku losu... i niezgodę na taki finał tu na ziemi. Choć przecież taka jest kolej rzeczy. Niezmienna. Okrutna. Ale obwarowana obietnicami Zbawiciela. Dla człowieka wiary takie rozstania są też traumatyczne, ale ośmielę się powiedzieć... trochę łatwiejsze z powodu nadziei, jaką daje wiara, która prowadzi nas do lepszego świata. I obiecuje szczęśliwą wieczność.

Stało się... to, co sprawiało ból już na samą myśl, że wkrótce nastąpi. Czy jest już teraz lżej? I tak... i nie. Trochę lżej, bo dociera do naszej świadomości konstatacja, że już nie cierpi. Ale pustka po drogim nam człowieku ogromnieje w nas... I sprawia cierpienie na długo. Dociera do nas pewność, że nikt tej osoby w naszym życiu nie zastąpi. I trzeba z tym dalej żyć. Oto pokrótce jakby jednakowy dla wszystkich scenariusz wydarzeń, który żadnym sposobem nikogo nie ominie. Tutaj jednak został wyrażony w sposób bardzo osobisty, liryczny i tym samym sugestywny.

Choć mamy ją obiecaną tam, to już tutaj chcielibyśmy uciec od niedoli, przynajmniej w jakimś stopniu. Człowiek wszak nie jest stworzony do cierpienia. Ale ono i tak nas dopada: śnieg przykrył

* * *

/ jak umiał całą zieloną pamięć // o nim // teraz pada żeby ułożyć nam / jakieś kolejne życie //

jedna świeca jeden płomień jeden język ale co nam chce powiedzieć ten któremu zapaliliśmy ten kawałek mroku w nas samych

chciałabym wybrać // zaspę do której / nie dokopie się śmierć (s. 34). Wszelkie utrudzenia starego człowieka w chorobie oraz niepokój przed zbliżającą się śmiercią sprawia dużą udrękę także najbliższym. Oni nierzadko bardziej cierpią, niż sam chory: jak w takich warunkach rozmawiać / o sprawach ostatecznych / kogo zapytać ile musi się spocić / i zmienić koszul żeby przejść na tamtą stronę / i gdzie jest tamta strona / na jego łóżku skąd wola / żebyśmy nie

(s. 20)

zapominali / że nie może wstać i odejść sam (s. 6). Świat człowieka odchodzącego zawęża się... kurczy. Widzi pokój, okno i to co za oknem... przelatującego ptaka, gałąź drzewa poruszaną wiatrem. Do uszu dochodzi świergot wróbla na

Serdeczna pamięć o naszych zmarłych, modlitwa, to dalsza łączność nasza z nimi, to dary... które możemy im ofiarować. To światełko. To istotnie zapalony kawałek mroku w nas samych.

parapecie. Dla poetki ta mikro-przestrzeń taty również staje się na ten czas osobnym miejscem (światem). I o tym też jest w wierszach.

Janusz A. Kobierski

Wspólnota przeżywania ostatnich dni i godzin być może pomaga umierającemu. Może czyni je nieco lżejszymi. Wyrażam tę myśl w tonacji przypuszczającej, bo przecież tylko on wie, jak

Gazeta literacka

Barbara Gruszka-Zych, Szara jak wróbel, Biblioteka „Toposu”, Sopot 2012.

4 74 7

RECENZJE

Sonet – przypomnę – to gatunek zrodzony na Sycylii gdzieś w XIII wieku. Dante i Petrarka nadali mu blask, który oczarował literaturę na wieki. Był zawsze formą mocno „skodyfikowaną”, strzegł – jak wiemy – swojej wersyfikacji i rymu, aczkolwiek z biegiem czasu mnożyły się jego odmiany. Wdzięk swój najwyższy objawiał w tzw. „wieńcu sonetów” i zawsze czarował swym nieblednącym kunsztem... Ale dzisiaj? W dobie postmodernistycznej, kiedy wszelkie „rygory artystyczne” pozrywały się z łańcuchów... Czy sonet przeżyje ten dziki najazd nowej formy, którą najlepiej byłoby nazwać „bezformiem”? Przeżyje! W sonecie tkwi jakaś tajemnica – on nigdy nie stanie się „niemodny”. Nawet gdy jest sonetem białym (pozbawionym rymów, które przecież były jedną z najistotniejszych podpór jego kunsztownej konstrukcji), to nadal kusi swą nieobnażoną tajemnicą. W ostatnim okresie czytałem dwie książki poetyckie, złożone z sonetów. Były to: Izabeli Fietkiewicz-Paszek Próby wyjścia (2011) i Cezarego Sikorskiego Pięćdziesiąt cztery sonety (2012). Jedna wspólna cecha rzucała się w oczy: w tej arcyklasycznej formie zmieściła się arcywspółczesna poezja. Sprawa niby naturalna, jednak gdyby do którejś z sal Wawelu czy Wilanowa wstawić współczesne meble, coś by nie grało. Tutaj gra! Tę recenzję poświęcam Pięćdziesięciu czterem sonetom – tomikowi, który ledwo co ukazał się drukiem... Sikorski – filozof, znany szczeciński wydawca i mecenas poezji – wydał do tej pory trzy książki poetyckie: Droga z Daulis do Delf (2009), Monadologia stosowana (2011) i Szkice z życia materii martwej. Wyimki z Elegii duinejskich R.M. Rilkego (2011). Ta ostatnia książka zawierała tylko dziesięć wierszy (choć miała aż 104 strony – majstersztyk edytorski!) i autor powtórzył ten cykl

teraz, w tym nowym tomiku. Chyba dobrze, bo to też były sonety i umieszczone pośród sześciu rozdzialików nowego zbioru wkomponowały się znakomicie w tę sonetową iluminację światoobrazu. Dodam od razu, że Sikorski pisze sonety białe, jednak mają one jedną tajemniczą cechę: układają się w uchu bardzo „miękko i melodyjnie” – fraza nierymowana umie utrzymać jakiś dziwny reżim, który nie rani naszego przyzwyczajenia do sonetu klasycznego, tradycyjnego. I jeszcze jedno, może najciekawsze: ta stara formuła i ten nowy ton, o czym wyżej wspomniałem, pokazują jak bardzo można pożenić klasykę z awangardą. Bo dla mnie te wiersze są w dużej mierze awangardowe – na styku języka i jego obrazowego oraz semantycznego myślenia dzieją się tu rzeczy wyjątkowo niebanalne. Wiersze Sikorskiego, choć głęboko wrośnięte w zastaną kulturowość i nieustannie wchodzące z nią w dialog, są po prostu osobnym widzeniem świata. Nie znajduję nazwisk ani afiliacji, do których tę poezję mógłbym podłączyć. Tomik, co rzadkie, zawiera odautorskie przypisy, które pomagają we wnikaniu w jego gęste miąższe... Sądzę, że główną „siłą motoryczną” tych wierszy jest walka, a może raczej konfrontacja solipsyzmu z outsidingiem. Kosmos wewnętrzny nieustannie zderza się z tym, co niesie życie, pamięć, incydenty, a nawet drobiazgi, które hermetycznemu i nieco onirycznemu ego dają nieustanne sygnały, że się zdarzyły. Jest też tu Czas, który kryje jakąś tajemnicę, chyba archetyp. Może uda się w pramowie zamknąć mowę, ponad wszelkim zmiennym realem wrócić do tego, co jest opoką, sensem, esencją i sednem? Tak, nie mam wątpliwości: Sikorski szuka jednego klucza do różnych wymiarów egzystencji, bada jej „wielopoziomowość” i „wielowymiarowość”. Absolutnie ciekawy jest tu wątek hermeneutyczny, tzn. badanie w języku jego znaczeń i przesłań oraz „misji”, to znaczy domniemywanie, że język jest kodem o wiele bardziej skomplikowanym i tajemniczym niż wynikałoby to z jego podstawowej, codziennej „posługi komunikacyjnej”. Gdy czytam takie wiersze, jak ten pt. Milczenie (dedykowany Jackowi Sojanowi):


jedynie pozorem egzystencji. Stąd Kontemplacja w świecie to nie tyle pozycja biograficzna czy poznawcza, ile świadectwo o poszukiwaniu prawdy, a w ostateczności i samego Boga, właściwego dla siebie miejsca w świecie i chrześcijańskiego posłannictwa. I tak, dzięki szczerym relacjom, a właściwie głębokim świadectwom, dowiadujemy się, że powołaniem Jakuba Maritaina (którego nazwisko kojarzy się z trudnymi filozoficzno-społecznymi analizami tez św. Tomasza z Akwinu) stało się ukazywanie życiowej siły tomizmu, rzucanie światła tej wielkiej doktryny na wszystkie problemy ówczesnych czasów, rozszerzanie granic tej nauki z jednoczesnym pragnieniem najdokładniejszego zachowania jej zasad. Działał jako człowiek świecki a jednocześnie jako ochrzczony katolik i nauczyciel akademicki. Tak starał się realizować prorockie zadanie chrześcijanina. Z kolei Raissa odczytała w sobie powołanie Marii z Betanii – trwania w kontemplacji i modlitwie. Podejmowała to wezwanie jako świecka i jako małżonka, ale w rozeznanym wraz z Jakubem szczególnym postanowieniu, o którym świadczy podana przez Brata Morisa tajemnicza notatka z Dziennika Raissy – ślub wieczysty J. i R., 2 października 1912 roku, katedra w Wersalu, święto Aniołów Stróżów, a który to zapis wiele lat później wyjaśnił sam Jakub odsłaniając ich trudną, ale dojrzałą decyzję życia w czystości. W ten sposób ich wzajemna głęboka i gorąca miłość ujawniła się jako coś oczyszczonego i umocnionego absolutnym darem całego ich życia złożonego Bogu. Zdecydowali się na to wyrzeczenie, ogarnięci szczególnym pragnieniem: dążenia za wszelką cenę do Absolutu. Pozostając w świecie jako małżonkowie i podejmując jedną z rad ewangelicznych (trwanie w czystości) pragnęli w ten sposób „uczynić w swoim życiu miejsce” na poszukiwanie kontemplacji i jedności z Bogiem. Dla tej jednej cudownej perły oddali dobra wspaniałe same w sobie. Wera zaś – jak relacjonował sam Maritain – pełniła w tej wspólnocie rolę ewangelicznej Marty, dzięki której tych dwoje mogło realizować swe posłannictwa – Jakub pracy naukowej i akademickiej, Raissa modlitwy i kontemplacji. Wera, siostra Raissy, przez pięćdziesiąt dwa lata, które przeżyła razem z nimi, z pokorą wzięła na siebie służebną rolę, jako sposób ukrycia życia modlitwy i zjednoczenia z Bogiem.

Jest to więc szczególne świadectwo, opowieść o ludziach, którzy poprzez szczere poszukiwanie prawdy odkryli Chrystusa w katolickiej wspólnocie Kościoła, dokonali konwersji – Jakub z protestantyzmu, Raissa i Wera z judaizmu – przyjmując chrzest jako dorośli ludzie i rozpoczynając swoistą przygodę z życiem duchowym. Pragnęli kierować się duchem Jezusa, być wiernymi modlitwie wewnętrznej obejmującej styl ich ukrytego życia. Jako świeccy zrozumieli swoje powołanie – przeobrażanie świata poprzez realizację doczesnej misji chrześcijan. Stali się robotnikami Ducha wpośród świata, zmieniając doczesność nie tyle poprzez aktywność, ile przez kontemplację. Sednem zatem tej szczególnej książki jest próba odpowiedzi na pytanie: na czym dziś polega przeobrażanie świata, które stanowi przecież ziemskie zadanie wierzących chrześcijan? Tych troje niezwykłych osób przekonało świadectwem życia, że chrześcijanie muszą włączyć się w bieg świata. Z wielkim trudem i za cenę tysięcy niebezpieczeństw wierzący winni poprzez naukę, działalność społeczną i polityczną zdobyć panowanie nad przyrodą i historią, pozostając zarazem, bez względu na swoje zajęcie, sługami Bożej Opatrzności, współpracownikami Chrystusa i Kościoła w misji przemiany świata. Jakub, Raissa i Wera pokazali, iż kontemplacja nie jest i nie może być słowem zastrzeżonym dla duchownych i mnichów, wyrażającym niedostępne innym, a zwłaszcza świeckim, doświadczenie Boga. Kontemplacja to akt dostępny wierzącym poprzez apostolstwo, które świeccy realizują bezpośrednio w swych codziennych obowiązkach, we wszelkich podejmowanych przez siebie działaniach. I to dzięki niej ich powołanie doczesne i duchowe staje się tożsame – przedmiot ich pracy styka się ze sposobem, stylem, duchem jej realizacji. Jest to duch ewangeliczny, który wyzwala dobra nowinę o ludzkiej pracy, codzienności, banalnych i zwyczajnych obowiązkach. Chrześcijańskie powołanie świeckich obejmuje wszystkie zawody, relacje, posługi i profesje, sprawiając, że zwykli ludzie stają się duchowymi adeptami Ewangelii. W zawartym w książce Kontemplacja w świecie świadectwie Mariteinów kontemplacja jawi się prawdziwie – taka jaką jest naprawdę – jako poznanie przez miłość, doświadczenie i widzenie spraw ludzkich poprzez wewnętrzną ekspresję duszy w perspektywie pragnień i sądów Bożych. Dzięki temu to, co zwyczajne zostaje rozjaśnione odnalezioną i dostrzeżoną dobrocią Boga, cały czas obecnego i działającego w świecie.

Zbiór rozmów z Jackiem Bocheńskim zebranych w książce pod znamiennym tytułem Wtedy to książka magiczna. Każdy wywiad z autorem Boskiego Cezara przenosi czytelnika w inny krąg wtajemniczenia odsłaniając odmienny stopień samopoznania. W toku wywiadów pisarz wyjaśnia rzeczywistość, którą rzadko podddaje się procesowi rzetelnej analizy i oceny, zadowalając się najczęściej stereotypami. Pierwszy zamieszczony tu wywiad przeprowadził Wiesław Paweł Szymański w roku 1965 dla „Tygodnika Powszechnego“, ostatnia rozmowa z Anną Nasiłowską miała miejsce na początku 2011 roku. Jeżeli literatura polega na tym, aby „odpowiednie dać rzeczy słowo“, to Bocheński robi właśnie to – daje odpowiednie słowo każdej rzeczy, z każdą kolejną Rzeczą-pospolitą włącznie. A pytania i tematy nie pomijają żadnej z bolesnych spraw powojennej historii Polski. Niemal w każdej z dwudziestu dwóch rozmów Jacek Bocheński odpowiada na pytanie o swój debiut, dorobek, akces swój i znacznej grupy najwybitniejszych pisarzy do marksizmu tuż po wojnie, wystąpienie z partii, przystąpienie do opozycji, redagowanie opozycyjnego pisma „Zapis“, zaszczytne stanowisko prezesa PEN-Clubu i naturalnie – dorobek twórczy .

ter tytułu, owo „wtedy“ odnosi się do czasu, o którym autor mówi w wywiadach, a także do czasu samego wywiadu. Rozmowa na wysokim poziomie intelektualnym, a jednocześnie szczera, niekiedy bardzo osobista, wytworna jeśli chodzi o analizę zjawiska i sam styl tej analizy. Szczególnie to ważne w chwili, kiedy dyskurs polityczny zamiast wymiany poglądów przypomina niekiedy wyzwiska rzucane sobie nawzajem przez niedorostków. Niewiele mówiącym stereotypom charakterystycznym dla takiego dyskursu, Bocheński przeciwstawia potrzebę i konieczność rzeczowej analizy okresu powojennego, ówczesnych moty-

Nazwiska znanych dziennikarzy i pisarzy prowadzących wywiady reprezentują różne środowiska, stanowiska i pisma: Włodzimierz Maciąg, Krystyna Nastulanka, Jacek Trznadel, Piotr Szewc, Krzysztof Masłoń, i wielu innych. W swych odpowiedziach Bocheński uwzględnia perspektywę swoją, swojego pokolenia i odpowiedniego momentu historycznego. I tu podkreślić należy wyjątkowo funkcjonalny charak-

wów i wyborów. Spokojna argumentacja pozwala czytelnikowi zobaczyć tzw. okres miniony bez histerii, bez ksenofobii i nietolerancji. Jarosław Kurski w przeprowadzonym w 2006 roku wywiadzie dla „Gazety Wyborczej“ nazywa Bocheńskiego „sumieniem niepokornym“, za co w swoim czasie objęty został on zakazem druku.

Książka zdecydowanie kwalifikuje się na listę lektury studentów polonistyki i historii kultury. Gdybym kiedykolwiek miała omawiać ze studentami ten temat, to właśnie taki język i styl argumentacji wybrałabym do przedstawienia zawiłej, bolesnej, pełnej zmagań historii powojennego świata literackiego. Z rozmów tych wyłania się żywy obraz środowiska, a na jego tle sylwetki ówczesnych celebrytów. Ten żywy obraz sprawia, że jest to książka ciekawa dla każdego, dobrze się ją czyta, chociaż niekiedy po tej lekturze trudno zasnąć W króciutkim wstępie Jacek Bocheński zaznacza, że podczas autoryzowania wywiadów dopisywał pewne partie, a niektóre wywiady przeprowadzone zostały drogą korespondencyjną. Ze względu na„ten podwójny charakter kolokwialno-pisemny“ stwierdza autor Kaprysów starszego pana i Trzynastu ćwiczeń europejskich –„całość tworzy coś pośredniego między esejem i autobiografią“. Jak na autobiografię przystało najbardziej fascynującym nurtem jest tu bogata twórczość Jacka Bocheńskiego, jego książki oraz urzeczenie Rzymem i wynikła stąd rzymska trylogia pisana na przestrzeni dziesięcioleci: Boski Juliusz, Nazo poeta, Tyberiusz Cezar. Dowiadujemy się, że do ostatniej części pisarz nie mógł się zabrać przez wiele lat. Dopiero przyrzeczenie dane umierającej żonie, zmobilizowało go do sfinalizowania wieloletniego projektu. W ostatnim wywiadzie, Anna Nasiłowska podkreśla, że mimo rozciągnięcia w czasie, antologia antyczna wyszła jednorodna i jest też główną siłą i zaletą zebranych tu wywiadów. W niej odzwierciedla się integralność postawy i stylu.

HISTORIA INACZEJ

i zakulisowe działania wrogich naszej państwowości sił politycznych za czasów Jagiellonów. Maciejewskiego opis ówczesnej Europy niezbyt jest zgodny z powierzchowną wiedzą historyczną, jaką przeciętny czytelnik wyniósł ze szkół, często też idzie wbrew akademickim interpretacjom zdarzeń. Publicysta wydobywa przy tym szczegóły, których nam oszczędzono, by wizerunek naszych narodowych ikon wyglądał krystalicznie, by nic go nie mąciło. Najprawdopodobniej Europa czasów Jana Kochanowskiego bardziej przypominała dzisiejszą Europę unijną, niż bylibyśmy skłonni przypuszczać. Jan Kochanowski, ojciec poezji polskiej i mistrz polszczyzny, jako Hans Kochanowsky nie miał oporów by służyć Albrechtowi Hohenzollernowi, który poecie nie płacił przecież za „pracę intelektualną”. Kochanowski miał oswajać „Polaków z Prusami i ich księciem, który cieszył się w kraju mniejszą popularnością niż chan tatarski i sułtan razem wzięci” (t. II, 275). Zdaje się, że w ślady Kochanowskiego poszli niektórzy nasi współcześni politycy i twórcy... Nie był też Mistrz z Czarnolasu tylko ziemianinem, żyjącym ze sprzedaży płodów rolnych. Był przedsiębiorcą, właścicielem kuźni (tą nazwą posługuje się Maciejewski na określenie huty, choć według mnie lepszym słowem jest „kuźnica”). Nic w tym dziwnego zresztą, skoro górnictwo (również węgla kamiennego najpierw ze złóż poddarniowych) i hutnictwo funkcjonowały wówczas w znacznie większej skali niż to podają podręczniki szkolne. Z samego eksportu zboża I Rzeczpospolita nie byłaby aż taką potęgą. „Unij-

RECENZJE

ŚWIECCY KONTEMPLATYCY W ŚWIECIE – ŚWIADECTWO MARITAINÓW U progu XXI wieku sprawa religii jest jednym z najbardziej intrygujących problemów. Mimo bowiem zapowiedzi zmierzchu konfesyjnej aktywności i upadku doświadczenia religijnego, człowiek współczesny nadal w zdecydowanej większości, pozostaje człowiekiem religijnym. Co to jednakże oznacza? Co sprawia, że wiara i religia mają wciąż swoje miejsce w doświadczeniu osobistym i działalności publicznej? Opracowań na ten temat pojawia się bardzo wiele, tylko jednak część z nich daje odpowiedź na te pytania, z tych zaś już naprawdę niewiele mówi w sposób pogłębiony co znaczy być wierzących chrześcijaninem dziś, w dobie postmodernistycznych idei i pragmatycznych zachowań. Stąd warta szczególnej uwagi jest wydana niedawno nakładem wydawnictwa„W drodze” książka Kontemplacja w świecie, stanowiąca zbiór przemyśleń i duchowych rozważań dwojga katolickich małżonków – Raissy i Jakuba Maritainów – poprzedzona obszernym wstępem brata Morisa Maurina. I chociaż jest to pozycja wznowiona, znana czytelnikom z lat dziewięćdziesiątych, to jednak wciąż spełniająca ważną rolę w kształtowaniu, teraz już nowego pokolenia, zanurzonego w wyzwania dwudziestego pierwszego wieku. Choć zawiera świadectwa religijnych refleksji ludzi, którzy żyli, modlili się i twórczo działali w trudnych czasach dwudziestego wieku, nie straciła nic na swej aktualności. Często bowiem zbyt pochopnie sądzimy, że nasze współczesne dyskusje i spory o miejscu Kościoła w świecie, rolę świeckich, zmaganie z sekularyzacją, angażujące tak wiele osób i środowisk, wydają się piętnem czasów obecnych. Książka Kontemplacja w świecie ukazuje, że trud dogłębnych duchowych dylematów, szukanie powołania w Kościele i świecie przez ludzi świeckich, trudne wewnętrzne problemy i ważne pytania wobec współczesności, nie są domeną tylko dzisiejszych globalnych i ponowoczesnych czasów. Książka ukazuje bowiem historię młodych, zagubionych w świecie, a jednocześnie bardzo wrażliwych ludzi, żyjących na początku poprzedniego stulecia, i mających w sobie żarliwą gorliwość w pytaniu o prawdę. Jest to zatem z jednej strony, dokonana w narracji brata Morisa, swoista relacja z duchowych poszukiwań i dramatów Raissy i Jakuba, z drugiej opowieść o domu Maritainów, który stał się miejscem prawdziwego życia kontemplacją. To opowieść o podobnych do nas ludziach, z osobistymi strapieniami, trudnymi relacjami z rodziną, lękiem przed przyszłością, którzy poprzez wewnętrzne umiłowanie i pragnienie prawdy, stali się przyjaciółmi Jezusa tworząc Betanię – miejsce kontemplacji słowa – dzięki któremu Raissa, Jakub i siostra Raissy Wera rozeznali swoje powołanie. Widzimy w tej książce ludzi szczerych i mężnych, a ich głos jest bardzo podobny do tego, co dziś usłyszeć można w skardze i buncie wielu ludzi. Odnajdując się nawzajem dla siebie w Paryżu na początku wieku nie chcieli brać udziału w komedii, zakładaniu masek, życiu które jest

WTEDY I TERAZ

Gabriel Maciejewski to publicysta, który mocno zaistniał najpierw w blogosferze. I dopiero w blogosferze, bo zaczynał od pisania dla różnych tradycyjnych czasopism, lokalnych i ogólnopolskich. Jego najnowsza książka – Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie – liczy już dwa tomy, a autor zapowiada trzeci i być może kolejne. Pierwsze co wyróżnia Maciejewskiego to wrażliwość na poezję, która u większości znanych publicystów i dziennikarzy jest zerowa, jeśli nie ujemna. Tytuł książki zapożycza Maciejewski z wiersza Krajobraz z wilgą Tadeusza Nowaka, zaś cytat z tegoż wiersza czyni jej mottem: „Światło szeleści, zmawiają się liście / na baśń, co lasem jak niedźwiedź się toczy”. Wyznaje też, że Tadeusz Nowak to jego „ulubiony poeta”, bo w wierszach Nowaka „jest tylko język polski i sama Polska”. I dlatego ulubiony, bo w tej poezji „nie ma [...] frustracji [...] Miłosza, który w każdym wierszu trzęsie się, czy aby dość wyraźnie podkreślił duchowe więzi łączące go z oświeconą Europą i jej historią”. Skąd ten sarkazm wobec noblisty? Szperanie po archiwach i krytyczne czytanie książek opisujących historię Europy uzmysłowiło Maciejewskiemu, że ta „oświecona Europa” robiła wszystko – zgodnie z pomysłami Hohenzollernów – by I Rzeczpospolitą i polskość zniszczyć, bo dla wizji Hohenzollernów była zbyt wielką konkurencją. Jak to się „toczyło” to opowieść wypełniająca drugi tom Baśni..., drobiazgowo i sugestywnie opisujący jawne

4488

ks. Jacek Grzybowski Jakub i Raissa Maritain, brat Moris, Kontemplacja w świecie, przeł. mali bracia Jezusa – rozdz. 1 i 4-8 cz. II Jan Grosfeld – rozdz. 2 i 3 cz. II mała siostra Jezusa Bożena Bieszk – cz. III Dorota Samsel – cz. IV, Wydawnictwo W drodze, Poznań 2012.

Anna Frajlich Nowy Jork, 31 sierpnia 2012.

Wtedy, rozmowy z Jackiem Bocheńskim, Świat Książki. 2011.

ność” ówczesnej Europy wynikała również z dyktatu bankierów, z Jakubem Fuggerem na czele, dyktatu jakżeż podobnego do tego, który wprowadziły finansowe instytucje Unii Europejskiej... Nietrudno byłoby znaleźć współczesnych odpowiedników Jakuba Fuggera. Nie obawia się Maciejewski wskazywać, że spontaniczność różnych ruchów i wybuchów „ludowych” to zwykły mit, że wszelkie ruchawki i wojny chłopskie, nawet jeśli nie wynikały z inspiracji zewnętrznej to natychmiast przejmowano je i wykorzystywano do realizacji – najczęściej skrytych – politycznych celów ówczesnych władców. Ponadto wszelkie idee, nazywane humanistycznymi, to były i są tylko dekoracje, twierdzi Maciejewski, potrzebne by zasłonić lub legitymizować prawdziwe intencje ich sponsorów. Choć druga część Baśni... jest już w gruncie rzeczy jednorodnym esejem historycznym, wciąż sporo w niej „blogosferycznych” naleciałości. Może zresztą to dobrze, że Maciejewski nie schładza swego temperamentu felietonisty – daje mu to przewagę nad poprawnymi wywodami zawodowych historyków, które nierzadko tylko udają obiektywizm, zaś najczęściej są po prostu nudne. Szkoda, że Maciejewski za pomocą tytułu nie odróżnił tomu II od I, gdyż tom I to książka zupełnie inaczej napisana, a raczej „zebrana”, bo tworzą ją nie powiązane ze sobą felietony. To też są „polskie historie”, tyle że z różnych czasów i miejsc. Autor dociera do intrygujących ciekawostek (wśród nich jest i taka, że plutonem egzekucyjnym, który rozstrzelał cesarza Meksyku Maksymiliana, dowodził oficer polskiego pochodzenia, pułkownik John Sobieski) oraz istotnych, choć mało znanych faktów. Na pewno większa podmiotowość i samodzielność bohaterów tomu I przygotowuje do zmierzenia się z tym, że według Maciejewskiego – o czym pisze w II tomie – I Rzeczpospolita już za czasów Jagiellonów była bardziej przedmiotem niż podmiotem międzynarodowej konkurencji. Czy faktycznie aż tak byliśmy manipulowani przez Hohenzollernów i Fuggerów? Czy w trzecim, zapowiadanym tomie Baśni..., autor tylko utwierdzi nas w swoim przekonaniu, że tak wtedy, jak i teraz Polska była i jest – z powodu nieudolności i podległości „obcym dworom” naszej klasy politycznej – popychadłem Europy? Czy...? Jerzy Suchanek Gabriel Maciejewski: Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie, Tom I, Klinika Języka, Warszawa 2011, s. 292, Tom II, Klinika Języka, Warszawa 2012, s. 320.

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336


SŁODKO-GORZKI SMAK WAKACJI

i strażników zdobywa wiedzę albo ofiara wymuszeń, albo ewentualnie ich bezkarny sprawca. Jak okiem sięgnąć w mieście i już po wsiach, propaganda narkotyków, promocja homoseksualizmu. Koniec szkoły, fala w wojsku, piraci na drogach. Dziewczyny zapoznają się z pigułką gwałtu. Studia? Ewentualnie? Ale do czego się spieszyć? Rozpocząć to dorosłe, czyli szczurze życie? Z każdym rokiem przybywa młodszych i bogatszych. Pytam się, czy oni wszyscy na to zasłużyli? Na pewno nie. To kiedy się z tym pogodzić? Już zbliża się starość. I co, będzie jakaś ulga, spokój? [...]”. Ten długi fragment znakomicie pokazuje diagnozę, jaką współczesności stawia Łubieński, pokazując dwa jej oblicza. To słodko-gorzki smak„ziemskich” wakacji. Starość i młodość. Głupota i życiowa mądrość. Radość i smutek. Życie i śmierć. Teraźniejszość i przeszłość. Marzenia i wspomnienia. Sukcesy i porażki. Zwycięstwa i upokorzenia. I tylko jednego nie ma w jego powieści. Beztroski wakacji. Warto zwrócić jeszcze uwagę na język. Cała powieść to monolog Persi. Tylko ona opowiada, komentuje, przytacza, wspomina. Tylko jej słuchamy, tylko na jej opiniach możemy polegać. Nie oznacza to jednakże, że fabuła staje się przez to mniej wiarygodna. Łubieński bawi się współczesnym dyskursem, umiejętnie wykorzystując różnorodne językowe kalki. Wszystko sprawia, że Turnus nie jest łatwą i przyjemną lekturą ani na koniec wakacji, ani na złotą polską jesień. Może być za to przyczynkiem do refleksji nad kondycją człowieka i jego ziemskim turnusem, który – tak jak i lato – kiedyś na pewno się skończy.

PROWADZĄCY UMARŁYCH

TAGI KUKOROWSKIEGO

[miasta (I)], o etycznej mizerii, kryzysie kultury i wartości, wreszcie o tyleż przerażającym, co nieuchronnym samozdehumanizowaniu się człowieka. Kukorowski nie koncentruje się przy tym jednak na analizie tego stanu, powie: „może kto wykopie / kiedyś / i przebada skutki // przyczyny /najszybciej ulegają rozkładowi” [archeolog na gruzowisku (tkanki miękkie)], ważniejszy jest dla niego czysty opis i w tym behawiorystycznym uchwyceniu spraw – właśnie – wyłapanie tagów, które we wszechobecnej anarchii pozwolą się jakoś odnaleźć, skoro na prawdziwe i skuteczne antidotum na zatrzymanie tej historiozoficznej katastrofy nie ma widoków. Podobnie jak nie ma widoków na powstrzymanie prywatnej katastrofy, o czym Kukorowski dobitnie mówi w jednym z najbardziej poruszających fragmentów książki: „nie będzie gałczyńskiego / nie będzie dehnela / dzisiaj umarł mój ojciec / da żywie chociaż umknął / w czterdziestym trzecim // wszystkie studnie wołynia teraz / wołają i wszystkie gałęzie ze sznurami” [wiersz o hermetycznych studniach]. Tagi to nie jest grzeczna literatura, to zdecydowanie outsiderski debiut, przy którym zwolennicy jasnych podziałów w poezji, ale i ci, którzy obawiają się popiołu i kurzu, mogą poczuć dyskomfort, mogą nawet poczuć się lekko zdezorientowani i nie do końca wiedzieć, co z nim począć. I dobrze, tak trzymać.

Tytuł książki Liao Yiwu przynosi skojarzenie z kolejną powieścią grozy. Bohaterem jest upadły anioł śmierci, powracający na ziemię, by zemścić się na mieszkańcach Nowego Jorku. Przy okazji stacza bitwę z innym upadłym aniołem, ostatecznie wybierającym dobrą stronę mocy. W rzeczywistości Prowadzący umarłych to zbiór reportaży opisujących losy nizin społecznych w Chinach. Co prawda książka nie jest horrorem, jednak w trakcie lektury wielokrotnie po plecach przechodzą ciarki. Autor podąża szlakiem opowieści snutych przez rozmówców. Jest czas tytułowego prowadzącego umarłych, żałobnika, więźniów politycznych, pracownika szaletu miejskiego czy handlarza kobiet. Ich historie osadzone są w bolesnej, zatuszowanej przeszłości. Począwszy od epoki Mao Zedonga, ojca chińskiego socjalizmu, gdy budowano nowy, lepszy kraj, po wydarzenia na Placu Tiananmen. Opisane Chiny to twór oparty na wyzysku niższych warstw społecznych i tępieniu potencjalnego zagrożenia ideologicznego. Zwłaszcza intelektualistów i osób zamożnych. Doskonale wie o tym Liao Yiwu. Szykanowany przez władze. Wiele lat spędził w więzieniach. Przeżył załamanie nerwowe. Próbował popełnić samobójstwo. Większą część życia był, i jest, prześladowany przez władze Chin. Za co? Powodem jest opisywanie drugiej, mniej znanej strony rozwoju azjatyckiego giganta, a krytyka w tym kraju nie jest tolerowana. Lektura Prowadzącego umarłych nie jest łatwa i przyjemna. Miejscami jest to brnięcie przez brutalny realizm, gdzie człowiek jest jedynie trybikiem w maszynie społecznego postępu. Ludzie donoszą na siebie. Zdolni są do zadenuncjowania własnego przyjaciela, czy nawet członka rodziny, by przypodobać się Partii lub by oddalić potencjalne podejrzenia względem własnej osoby. Chińska rzeczywistość przypomina cmentarz. Ludzie dawno umarli, pogrążając się w świecie obłudy, nienawiści, oportunizmu, zakłamania i pogodzenia się z fałszywym obrazem, jaki zbudowała Partia. Pojawiają się jednak osoby walczące o prawdę, tytułowi prowadzący umarłych. Walczący o wolność, demokrację i godne warunki do życia. Jednym z nich jest Liao Yiwu. Przemysław Opłocki Liao Yiwu ,Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektyw nizin społecznych, przeł. Agnieszka Pokojska ,Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2011.

Gazeta literacka

słońce jest zaledwie osiem minut od nas, a przegrywać przecież nie chcemy. znajdziesz zaledwie popiół i kurz. [Jacek Kukorowski, pani dobra, zła] Debiutancka książka poetycka Jacka Kukorowskiego (ur. 1967) nosi tytuł jednoznacznie odsyłający czytelnika do współczesnej metody orientacji w świecie – tagi czyli słowa-klucze, tagi czyli skróty myślowe, tagi czyli jedyny sposób na odnalezienie w wielkim wirtualnym śmietniku tego, co dla szukającego ważne. Dla Kukorowskiego, co będzie czytelne już po pobieżnej lekturze książki, ważne jest docieranie (niekoniecznie prostymi drogami) do źródeł, do wartości, do tego, co Dawid Jung, redaktor i wydawca tomu, nazwał w posłowiu „demitologizacją przez dystans, poprzez dorastanie do tego, co trwałe i wartościowe”. Można powiedzieć: docieranie do tych wartości, które pozwalają człowiekowi przypisać tagi i tym samym wyróżnić go, wyznaczyć jego indywidualność, jednorazowość, ocalić jakiś niepowtarzalny rys. Poszukiwaniom tych wartości sprzyja perspektywa, jaką nakreśla poezja Kukorowskiego, spojrzenie ponad komercją, trendem, konformizmem i modą w stronę prowincji, obszarów refugialnych. Tam, na obrzeżach, poeta szuka przyjaznej przestrzeni. Tytuły rozdziałów –„Dorastanie poza zasięgiem”,„Obszary refugialne” i„Wybrakowani” – wyznaczają kolejne kręgi tych poszukiwań i jednocześnie nieodłącznych przecież rozczarowań, a zwyczaj datowania i (za każdym razem) zaznaczania miejsca powstania wiersza – kukorzewo – z jednej strony podkreśla wagę, jaką autor przykłada do konkretnego tu i teraz, z drugiej uświadamia z wiersza na wiersz, że kukorzewo może być wszędzie. A jeśli coś może być wszędzie, to przecież także i nigdzie. Tagi to skrótowy, „szybki” język, pełen potocznych zwrotów, wulgaryzmów, skojarzeń, które odwołują się do internetowego świata i oczekują od odbiorcy „kompatybilności”, gotowości na tę współczesną nomenklaturę, błyskawicznej reakcji na kody nowomowy, które przecież tak naprawdę kryją rozważania o sprawach uniwersalnych, znacznie starszych – i chciałoby się powiedzieć: poważniejszych – niż one same, jak w pierwszym z brzegu przykładzie: „najtrudniejsza konwersja / z pliku my na ja” [zmurszenia]. Kukorowski, który nie stroni od wulgaryzmów („chuja wiesz / co mógł czuć Martin eden” [chuj]) który nie boi się brutalnej dosadności („jeszcze nas kurwa będą kochali / jeszcze po dupach wycałują” [obszary refugialne (już nas nie kochają?)]), który bywa zabawny, ironiczny i przewrotny („pierwsza ma okres / druga klimakterium / trzecia pretensje / że nie jest czwarta” [kochanki syzyfa]), potrafi być i liryczny („kocham cię w każdej chwili: kiedy jestem daleko, kiedy mówisz / o kimkolwiek, kiedy mnie nie chcesz, kiedy na progu domu / buduję mój testament w postaci wiersza” [pani dobra, zła]), i filozofujący („cienka warstwa chmur oddziela mnie od absolutu” [kaspar hauser w pastel gandolfo]), i refleksyjny („gubi mnie wiara w odwracalność zjawisk” [chuj]), i całkowicie poważny, kiedy wiersz zaczyna piąć się w stronę istotnych dla autora tropów, jak choćby ten jednowersowy utwór, niezwykle błyskotliwie rozprawiający się z problemem względności naszej optyki i z drugiej strony zgubnej umowności kulturowych symboli i etykiet, które zwykliśmy bezrefleksyjnie przykładać do otaczającego świata: „panny młode na negatywach noszą czarne sukienki” [wyliczanka]. Jak zauważył Karol Samsel w recenzji tomiku, nietrudno zaliczyć Tagi do książek okrutnych. Rzeczywiście, niejednokrotnie mamy tu do czynienia z poezją traktującą o stanach ekstremalnych, o rzeczywistości, w której „o głodzie powinno się mówić / gdy ludzie zaczynają zjadać języki”

Magdalena Boczkowska Tomasz Łubieński: Turnus. W.A.B. Warszawa 2012, s. 240.

Izabela Fietkiewicz-Paszek 15 czerwca 2012 Jacek Kukorowski, Tagi, Zeszyty Poetyckie, Gniezno 2011.

4 94 9

RECENZJE

Debiut powieściowy Tomasza Łubieńskiego, uznanego eseisty, dramaturga i publicysty, jest dość zaskakujący. Oto dostajemy monolog – a właściwie należałoby powiedzieć – słowotok młodej kobiety, która samą siebie nazywa Persi, od imienia greckiej bogini Persefony. Na wstępie wyznaje: „Jestem rodaczką. Pracuję dla Polaków, z Polakami. Halo, halo, tu, tu jesteśmy. Na tle barw narodowych logo naszego biura: książę z liliami. Ja i kierowca Kostas, nasz grecki przyjaciel. Już spostrzegli, pokazują sobie naszą chorągiewkę. Podchodzą, niektórzy nawet uśmiechnięci. To bywalcy, światowcy, oho, nauczyli się. Przedstawię się każdemu. Jestem Persi. Persi jestem. Mówcie do mnie Persi. Nasza Persi. Wasza Persi. Uwaga, wymieniamy życzliwe spojrzenia. Dziękuję. Bez podawania rąk? Nie ma obowiązku. Na razie wystarczy. Proszę. Kto z państwa następny? Jutro zebranie info. Tam się lepiej poznamy. Persi. Moja komórka: krzyżyk, kierunek i numer. Persi przez całe dwadzieścia cztery godziny na dobę”. Bohaterka jest zatem rezydentką polskiego biura podróży na Krecie. Odbiera z lotniska kolejne turnusy wczasowiczów, zapewnia im opiekę, organizuje wycieczki, umila pobyt. Snując swoje refleksje na temat kolejnej grupy turystów, kobieta zdradza również wiele o samej sobie, stając się bardziej przewodniczką po własnym życiu niż po zabytkach Krety. Dowiadujemy się na przykład, że pochodzi z Białej Podlaskiej, że miała bardzo religijną matkę i brata alkoholika, że studiowała w filii Europejskiej Szkoły Turystyki, że sypiała z rektorem tejże szkoły, by dostać posadę na greckiej wyspie, że przez jakiś czas mieszkała w Paryżu, w którym spotkało ją więcej upokorzeń niż radości. Persi stała się więc w końcu typową przedstawicielką biura podróży. Taką „wakacyjną maskotką” dla znudzonych i zmęczonych życiem rodaków, która ma zapewnić im przede wszystkim relaks i dobrą zabawę. All inclusive, czyli drinki z palemką przy basenie. Kobieta stara się także przekazać im jakieś informacje, ale jej wypowiedzi na temat Krety, jej kultury, historii i mitologii, są, delikatnie mówiąc, na poziomie szkoły podstawowej. Wszystko to grupa wycieczkowiczów powinna już wiedzieć. Persi mówi więc niczym z reklamy, najbardziej podstawowe informacje podając z nutką humoru i dowcipu. W trakcie lektury Turnusu, taki bowiem tytuł nosi omawiana powieść, przypomniała mi się książka czeskiego prozaika, Michala Viewegha, zatytułowana Uczestnicy wycieczki (Jiří Vejdělek wyreżyserował według powieści film Wycieczkowicze, Czechy 2006). Grupa turystów spędza tam wakacje nad Adriatykiem, poznając się z jak najgorszych stron. Mamy między innymi piosenkarza w kryzysie twórczym, parę zakochanych w sobie gejów, zakompleksioną singielkę i jej rodziców, rodzinę z dwójką dzieci, przyjaciółki seniorki, studentki szukające przygód oraz pewnego pisarza. Nad nimi wszystkimi próbuje zapanować pilotka – atrakcyjna Pamela. U Viewegha Pamela była ucieleśnieniem męskich marzeń. Nadopiekuńcza, dowcipna, seksowna, nieco głupiutka, o wybujałych ambicjach, zapewniała turystom dobrą zabawę i liczne atrakcje, starała się do nich zbliżyć, poznać ich, zaprzyjaźnić się z nimi. Turyści zaś stanowili niezwykle barwny korowód osobowości, przedstawicieli typowego społeczeństwa klasy średniej. U Łubieńskiego Persi staje się swoistym przeciwieństwem Pameli, jest od niej nieco mądrzejsza, bardziej ostrożna, wie, że nie powinna wchodzić z wczasowiczami w bliższe relacje interpersonalne. „Otóż muszę wam powiedzieć, że nie ma ubezpieczenia, które by obejmowało trzymanie za rękę, głaskanie po policzkach, może nawet podczas snu, byle do ostatniej chwili. Nie ma czasu o tym myśleć, szkoda słońca” – wyznaje. W końcu staje się prawdziwą Persefoną – królową świata zmarłych. Przynajmniej dla jednego z wczasowiczów, zwanego przez nią nie wiadomo czemu Profesorem, zresztą reszty grupy i tak nie

poznamy. Bohaterkę łączy z, zafascynowanym wojenną historią i niemieckimi cmentarzami na Krecie, mężczyzną swoista więź, tylko na niego zwraca uwagę, tylko z nim lubi rozmawiać w czasie zajmowania się turnusem, jak i „po godzinach”. Być może pod wpływem tych rozmów, zmienia się. Zmienia się jej język, jej wypowiedzi stają bardziej przemyślane, uporządkowane, jakby kobieta nagle nabrała rozsądku, ogłady i dystansu do siebie i świata. Profesor prosi w końcu naszą bohaterkę o wejście razem z nim na najwyższy kreteński szczyt, górę Psiloritis. W trakcie wyprawy rozmywa się jakby we mgle, jakby w ogóle nigdy nie istniał. Persi, poświadczając niejako, że zasługuje na przybrane imię, widzi wtedy nawet korowód zmarłych z własną matką na czele. Oczywiście zgłasza sprawę zaginięcia Profesora na policję, ale czeka już na nią nowy turnus i nowe wyzwania. Najprościej byłoby powiedzieć, że życie ludzkie jest turnusem pomiędzy nicościami. Przerwą pomiędzy czasami, w których jeszcze nas nie było, a tymi, w których już nas nie będzie. Jak wspomina bohaterka,„[...] ludzie są jak liście, wczoraj jeszcze ich nie było, a jutro nie będzie”. I w życiu, tak jak i na wczasach (zwłaszcza wycieczkach zorganizowanych), trzeba wiedzieć, co wypada, a co nie, na co można sobie pozwolić, kiedy pofolgować, a kiedy trzymać się w ryzach. Z całego takiego turnusu zostają nam wspomnienia, czasami idealizowane, innym razem gorzkie, takie, o których chcemy jak najszybciej zapomnieć bądź takie, które grzeją nas na starość. Idealnym tłem do wędrówek po zakamarkach własnej pamięci i historii w powieści jest właśnie Kreta. Z jednej strony, to kolebka europejskiej kultury, z drugiej zaś – świadek tragicznych wydarzeń z czasów II wojny światowej. Dla Profesora jest miejscem, w którym można umrzeć, w którym jego turnus się kończy. Persi wydaje się więc być najlepszą przewodniczką po świecie żywych i zmarłych. Szczyt Psiloritis staje się natomiast granicą pomiędzy światami, współczesnym wejściem do Hadesu. Pisząc o Krecie, Łubieński nie zapomina jednak także o Polsce – tej szarej, zaściankowej, z której tak chętnie choć na chwilę wyrywają się Polacy na zagraniczne wojaże, a z której przede wszystkim chciała wyrwać się Persi. To nie jest kraj dla starych ludzi, by posłużyć się tytułem filmu braci Coen, ale dla młodych również nie ma w nim perspektyw – przecież, by zdobyć wymarzoną pracę, kobieta musiała przespać się z rektorem EST. To kraj, w którym nic dobrego nie spotyka nawet dzieci. Jak przyznaje Persi, prosząc jednocześnie turystów o zostawienie polityki pod siedzeniami w samolocie, „[...] dzieciom pisany taki siaki los. Poczęte przez wypadek lub przypadek, cóż, bywa. Urodziły się, bo skrobanka prawnie zabroniona. Jeśli wcześniak, to mógł trafić do fartuszka pielęgniarki, żeby była ładna fotka, o tym pisali w gazetach. Ale nie trafił, dziecko jakoś żyje, ocalone przed błędem lekarskim doktora, który właśnie, cudem się złożyło, został karnie wydalony z pracy. Przy okazji inspekcja z dezynfekcją wytłukły na oddziale złośliwe bakterie. I prosto ze szpitala, bez żadnej pomyłki czy podmianki, dziecko trafia do swoich prawdziwych rodziców. No to brawo. Jest bezpieczne? Niekoniecznie. A jak to są konkubenci? Tylko matka pewna jest. Wiadomo, awantury. Ale wbrew telewizji nasz bezbronny maleńki obywatel czy obywatelka nie będzie zapeklowana w beczkach po kapuście czy w king-size słojach na ogórki. Raczej przemoc rodzinna dla korzyści seksualnych? Nie sposób jej wykluczyć? Bez przesady. I w porządku, niewiniątko rusza do przedszkola. A tam już czeka agresja rówieśnicza. Brutalne odsłanianie tajemnicy życia. Dziecko rośnie, tymczasem na ulicy, na podwórku, wpada w oko miłym panom pedofilom z internetowej sieci między narodami, którzy żyją sobie normalnie w rodzinach poza wszelkim podejrzeniem. Wpada w oko? Chyba że wcześniej zostanie pogryzione i dotkliwie zeszpecone przez psa, oczywiście bez kagańca, powiedzmy, że był szczepiony. A w murach naszej starej budy pod nadzorem kamer


RECENZJE

PRZYPISY DO PRZYPISÓW Gdyby nicość oznaczała wyłącznie pustkę, trudniej byłoby do niej coś dopisać, choćby mały komentarz, odwołanie. Paweł Sarna prowokuje tytułem swojej najnowszej książki historycznoliterackiej – Przypisy do nicości. Poezja Zbigniewa Bieńkowskiego. Z jednej strony nawiązuje do Przypisów do oczywistości bohatera swojej publikacji, lecz z drugiej strony jak rozumieć ową nicość? Czy do czegoś, czego nie ma, można coś dodać? Ale przecież nicość jest obecna w kulturze, interesowała pisarzy i filozofów – jakkolwiek to brzmi – od początku istnienia. Parmenides, św. Tomasz z Akwinu, potem Heidegger i Adorno, a z poetów także Szymborska, Różewicz, Herbert są na długiej liście zaintrygowanych jej tematem. Nic (pustka) jest opozycją do być. Czy zatem tytułowa nicość to dzieło Zbigniewa Bieńkowskiego zamknięte w jednym słowie? A może oznacza ona status Bieńkowskiego w najnowszych rankingach poetów XX wieku? Brak opracowań twórczości poety spychał go w próżnię/nieistnienie. Czy praca Sarny nie jest zatem zachętą do dalszych eksploracji jego wierszy? Wszystkie odpowiedzi mogą brzmieć tak, gdyż Paweł Sarna jest autorem pionierskiej książki o Bieńkowskim i dzięki niej zwraca uwagę na nieobecność tego niegdyś cenionego poety. Autor Trzech poematów praktycznie został zepchnięty w niebyt, zarówno badawczy jak i czytelniczy. Dzieło wielu mistrzów pióra jest wznawiane (np. pisma Witolda Wirpszy), a Bieńkowski to bez wątpienia poeta zapomniany. Od jego śmierci minęło zaledwie kilkanaście lat, nie ma nagrody jego imienia, nie ma wznowień ani wydań krytycznych. A była to przecież barwna postać o wysokiej kulturze osobistej, ciekawym życiu artystycznym i prywatnym (choćby małżeństwo z Małgorzatą Hillar), nade wszystko jeden z wybitnych twórców poezji... lingwistycznej? Na książkę o charakterze monograficznym trzeba było czekać jednak aż tyle lat… Bieńkowski obok Mirona Białoszewskiego i Tymoteusza Karpowicza momentami zdawał się najpilniejszym uczniem Juliana Przybosia. Jak popularni „koledzy” stworzył osobną gałąź poezji poszukującej, drążącej w słowie. Idąc za Januszem Sławińskim można stwierdzić, że gdy Białoszewski tropił ułomności mowy („jej szumy, zlepy, ciągi”), Bieńkowski zachwycony był nadmiarem jej sprawności. Zaś kiedy Karpowicz badał ekonomię języka, Bieńkowski zachwycał się jego rozrzutnością, ilością możliwych rozwiązań (nawet za cenę posądzenia o słowolejstwo). Zastanawiające jest jednak to, że jego poezja, ale też obszerny dorobek krytyczny i eseistyczny odchodzą do lamusa, kryjąc tajemnicę słów. Jednocześnie już we wstępie śląski krytyk podkreśla, iż Bieńkowski może być wciąż fascynującym poetą, który niepokoi i zadziwia. Rzadko kto podejrzewa w nim miłośnika poezji modernistycznej, a Bieńkowski związany z Mistrzem Przybosiem marzy o Janie Kasprowiczu... Sytuacja ta przypomina trochę wierność żonie i ciche wzdychanie do pierwszej miłości. Choć Sarna określa to raczej związkami ojcowskimi. Co z tego wynika? Badacz w siedmiu odsłonach daje kierunki poszukiwań poetyckiej głębi, wskazuje ślady zatarte pierwszymi próbami „czytania Bieńkowskiego”, kładzie kamień węgielny w nowej perspektywie lekturowej. Perspektywie wyłaniającej Bieńkowskiego jako poetę niezależnego, choć pełnego lęków „przed wpływem” (Bloom), który powiązania z innymi poetami, poznanie ich twórczej metody traktuje jako – podyktowaną tyleż obowiązkiem, co koniecznością – ciągłość tradycji.

MARSZAŁEK WYRUSZA KU GWIAZDOM Jan Marszałek jest osobnym, oryginalnym i wyrazistym poetą, dramaturgiem, powieściopisarzem i publicystą, autorem kilkunastu tomów poetyckich oraz kilkudziesięciu książek pisanych prozą różnych gatunków. Ciałobranie, które chcę przybliżyć czytelnikom tego pisarza i wszystkim zwolennikom nietuzinkowej literatury, stanowi V tom poezji w ramach „Dzieł zebranych”. To absolutne pierwociny Marszałkowego poezjowania, w znakomitej większości pisane w latach nauki w szkołach górniczych, w siódmej dekadzie XX wieku, o czym precyzyjnie informuje poeta w posłowiu. Ciałobranie w wersji niepełnej wydane zostało po raz pierwszy w 1965r. w Wałbrzychu, „poza oficjalnym wydawniczym obiegiem”, jak czytamy w posłowiu (znajdującym się zresztą na początku tomu). Są to młodzieńcze i późnomłodzieńcze erotyki pisane z niekłamaną pasją. Ich atutem jest prawda przeżycia, fascynacja mechanizmami ciała w kontekście psychologii płci wyrażającej się w odwiecznych grach, zamiarach, podstępach, zwodzeniach i uwodzeniach dwu stron fizycznego zbliżenia i zespolenia. Można powiedzieć, że wiersze te wzrastały razem z poetą, rozwijały się, krzepły. Obserwujemy twardniejącą na naszych oczach dosadność, rozkwit metafor, coraz śmielsze sięganie po gwiazdy i cały wszechświat. Od początku poetyckiej drogi Marszałek zdawał sobie sprawę, że uczestniczy (jako mężczyzna i poeta) w czymś ogromnym, ale w pewnym sensie „gotowym”, od zawsze istniejącym. Równocześnie miał świadomość, że „to wszystko” musi się wykonać, a z koniecznością się nie dyskutuje:„Szedłem po obrzeżu/ Jej z wosku nóżek// By odnaleźć dzwon/ Co umarłym kronikę pisze (...) Bo miłość/ To praca/ Nadaremna// I wnuki nie złożą kanarka na jej grobie” (Dach światła). Poeta urodził się w podgórskiej wsi Zalas, w powiecie chrzanowskim i nigdy nie porzucił jędrnej, dźwięcznej, małopolskiej mowy, jej składni i słownictwa, a dorastając w ogólnopolskim górniczym tyglu, ubogacił ją o zasłyszane słowa i akcenty: „Ja, co z niej udmucham/ Gdym bez ust?” (Piszczałka); „Wsłupłała się w ognia kibić// I dybie/ Dojna/ Stonoga (...) Wsłupłała się w wody tors// I szpadlem ognia/ Wodę użyźnia” (Cień słowa uklęka przed poezją). To stąd wyrastają późniejsze, już typowo Marszałkowe frazy: „Nie oddawaj w cudze ręce/ Pługa – mowy polskiej (...) Nie oddawaj w cudze ręce/ Miecza – mowy polskiej”(Osośnij się w Wisłę mowo ojczysta z tomu Lato na klęczkach zimy, Pojezierze 1987). Stąd językowa niepowtarzalność tego tomu, zniewalająca ludowość i mocarność metafor. Stopniowo narastała też w poecie niecierpliwość odkrywcy, wybuchała jak wulkan, jak rój wulkanów, aż zaczęło brakować „nośności” języka, powstawały konstelacje pojęć, a małe litery coraz częściej ustępowały miejsca wielkim. W ujęciu niejako zewnętrznym poeta wystrzega się elementu pośredniego, cywilizacyjnego, kulturowego, wszystkiego, co zalega złogami pomiędzy czystym brzmieniem natury i oszałamiającym odzewem kosmosu.

5500

W pierwszym rozdziale tej poważnej rozprawy Paweł Sarna dokonuje przeglądu krytycznych odczytań debiutanckiej Sprawy wyobraźni (1945, poszerzone wydanie 1960) i Trzech poematów (1959). Autor Przypisów... zauważa, że Bieńkowski miał szczęście do wielkich nazwisk, które pochyliły się i potrafiły docenić jego twórczość. Wśród osób recenzujących książki lingwisty (jeśli tak jeszcze można powiedzieć) znajdziemy Kazimierza Wykę, Artura Sandauera, Jerzego Kwiatkowskiego, Janusza Sławińskiego, Michała Głowińskiego, ale i poetów: Juliana Przybosia, Jana Brzękowskiego. Przypisy... stają się zatem uzupełnieniem wcześniejszych analiz, dopowiedzeniem do recenzji, pokazaniem „pustych miejsc”, dotąd niedostrzeżonych, zapoznanych. Sarna ciekawie relacjonuje polemiki wokół poezji Bieńkowskiego, która ma niewątpliwie intelektualny charakter (choć sam poeta traktował tę kategorię jako nadużycie), ale jego rozpoznania w warstwie interpretacyjnej mogą budzić wątpliwości. Bieńkowski był m.in. narzędziem w sporach o Awangardę Krakowską, w stosunku do Przybosia ustawiany był w pozycji ucznia, raczej niewiernego, bo o ileż łatwiej obalić Mistrza, gdy odchodzą od niego właśni „wyznawcy”. Podobnie jawi się sprawa przypisania Bieńkowskiego lingwistom, której ostro oponował Jerzy Kwiatkowski. Znaczący jest fakt, że od lat 60-tych ważnym szkicem podejmującym temat poezji Bieńkowskiego był właściwie tylko tekst Agaty Stankowskiej, z książki na temat sporu „o wizję” i „równanie” (1998). W latach 70-tych i 80-tych Bieńkowski dla krytyków był już mało atrakcyjny. Sprawy wyobraźni nie wpisywały się w dyskusje pokoleniowe nowofalowców i nie pociągały poetów Nowej Prywatności, a już tym bardziej późniejszych klasycystów i barbarzyńców. Paweł Sarna skupia się jednak nie na wpisaniu Bieńkowskiego w poetycki świat, ale na ukazaniu jego iście filozoficznych zainteresowań. Sam Bieńkowski protestował przeciwko takiej „łatce” – mówił „nie traktujcie mnie jak filozofa”. Niemniej nie gardził „poetyckim filozofowaniem” i nie stronił od ważnych zagadnień podejmowanych przez miłośników mądrości… Drugi rozdział Przypisów... pokazuje stosunek Bieńkowskiego do poezji – „rygory i prawidła są sprawą drugorzędną, do niczego się nie przydadzą, jeśli powodem wiersza nie będzie przeżycie ważne dla jego autora” (s. 48). Stąd też waga oczarowań i zachwytów nad innymi poetami, szczególnie tymi, których Bieńkowski tłumaczył (m.in. Jules Supervielle, Saint-John Perse). Sarna, by czytać Bieńkowskiego musiał podążyć śladem jego lektur, bez nich nie ma mowy o „opisaniu” dzieła. Poeta cytował przecież w swych wierszach innych twórców, polemizował z nimi, prowadził dialogi. Najbardziej wciągającym a zarazem centralnym fragmentem książki jest interpretacja stosunku Bieńkowskiego do triady, jaką jest ciało, duch i dusza. Tu jawi się oryginalne spojrzenie poety na kwestie tajemnicy ludzkiego istnienia, jego wyborów, możliwości i powinności. Również pojęcie serca – tak ważne dla poety – dziś nieco wyświechtane i niemodne, staje się kategorią oryginalną. Obok serca pojawia się kategoria wojny, po pierwsze dlatego, że trauma wojenna ciąży nad strofami autora Spraw wyobraźni, po drugie traktuje on literaturę jako „pole bitwy”. Ta bitwa toczy się nieustannie w łamaniu nakazów i zakazów (formalnych, moralnych etc.). Walką jest także uwalnianie się od wpływów innych twórców, o czym Sarna dokładniej pisze w trzeciej i czwartej rozprawie tomu. Rzadką „przypadłością” u poetów jest wskazywanie nie tylko mistrzów, antenatów, ale i stałe podkreślanie, a wręcz obnażanie tych związków. Bieńkowski często wskazuje na swych

nauczycieli – badacz tłumaczy to niespotykanym „sposobem doświadczania tradycji”. Wiele miejsca poświęca Sarna na relacjonowanie związków z „mistrzem i duchowym ojcem” – Julianem Przybosiem. W tym miejscu nasuwa mi się refleksja, że to pewnie właśnie owe związki z autorem Sponad, strącają Bieńkowskiego do poetyckiego Tartaru. Obaj poeci równie zapomniani – „w nicości” – ćwiczą wyobraźnię ważąc słowa… Wspomnę jeszcze tylko o ważnym rozdziale Sarny, tekście publikowanym wcześniej na łamach „Twórczości” (2008, nr 3), który wskazuje na polemiczny temperament Bieńkowskiego. Może być on przyczynkiem do kolejnych badań, odkrywania krytycznych i eseistycznych światów autora Ćwierci wieku intymności – mam nadzieję, że wkrótce ktoś podejmie ten trud. Przypisy do nicości nie gloryfikują Bieńkowskiego, splatają jego lektury i twórczość, bieg myśli i porywy wyobraźni. Trzeba też zauważyć, że w jednej książce spotkali się dwaj poeci. Paweł Sarna jest bowiem nie tylko literaturoznawcą, ale także ciekawym poetą z tzw. roczników 70-tych. Wydał oprócz studium na temat Bieńkowskiego, monografię śląskiej Grupy „Kontekst”, tworzonej przez Tadeusza Sławka, Andrzeja Szubę, Włodzimierza Paźniewskiego i Stanisława Piskora, a także trzy tomiki poezji: wspólnie z Pawłem Lekszyckim Ten i Tamten (2000), oraz autorskie Biały Ojcze Nasz (2002) oraz Czerwony żagiel (2006). To spotkanie poetów, z których jednego „dłonie karmią ogień”, a drugiemu „dłonie roztrwonią dotyk” musiało się udać/musiało być owocne. Edyta Antoniak-Kiedos Paweł Sarna: Przypisy do nicości. Poezja Zbigniewa Bieńkowskiego. Instytut Mikołowski. Mikołów 2010, s. 212.

Natura, korona stworzenia i proch ziemi, wyrafinowana premedytacja i zwierzęcy zew, głód, wołanie i wycie. Daje to wyrazisty, acz dość „brutalny” efekt: „Jej cyce to zbrojna/ Ośmiornica szarańczy// A jej dryg pośladkami/ To ziewnięcie sytego rysia” (Czy ja mam ją zarżnąć); „Jak mężczyźni/ Orzą, orzą/ Dziewic łono” (Łasiczka). W tym modelu poezji erotycznej nie ma miejsca na premedytację, aluzje, dewiacje czy pruderię. Zdrowy instynkt – oto busola poety. Ale jest też szersza perspektywa, zgoła inny kąt postrzegania natury erotyczności: „Dziewczęta odławiaj/ Powrozami – Błyskawic/ I Kochaj Namiętność/ JAK OCEAN/ Brzeg Skalisty – Kocha/ I wściekle i na klęczkach! (*** Dziewczęta odławiaj…). I dalej: „Dlatego i my tutaj – jesteśmy/ Wszechżyciem – kobietą i mężczyzną” (*** Las...). Albo: „Nago, nago ucieka człowiek – od ludzi/ i wciąż szuka, szuka pierwotnej jaskini – serca,/ W drugim człowieku szuka i szuka – siebie!”. Lub z jeszcze innej strony, gdzie pożądliwość, ta „prawdziwa”, staje się źródłem i ujściem, emanacją naszego istnienia: „A żadne z nas o nic nie pyta, bo i kogo/ Gdy tak na dobrą sprawę/ Tu nie ma nas,/ Tylko te żądze/ Okryte naszą ludzką skórą...” (Sowa wszechświatów – kometa). I zupełnie nieoczekiwana perspektywa... demograficzna! Pamiętajmy, że wiersze te powstawały kilkanaście lat po straszliwej, wyniszczającej (także demograficznie) wojnie: „W tym miejscu, gdzie mordowano/ Dwoje młodych ludzi/ W potach siódmych/ Pracuje na nowe życie.” (*** Twoją matkę...). Jakże to w naszych ciekawych czasach brzmi... normalnie! Pewną bolączką młodego poety stawał się nadmiar. Zachłyst słowem poetyckim zasilany nieokiełznaną, „kosmiczną” wyobraźnią piętrzył metafory, rozlewał się, zatapiał, to znów wystrzelał gejzerami liryzmu:

pierwotnych, nie zważając na skojarzenia estetyczne: „A wargi/ nęciły// Jak wronę/ Mierzwa/ Końska” (Wargi); „Głodna jak ił” (Obnażanie gniazd) – ileż w tym porównaniu pierwotności, nienasycenia, jaka niebotyczna paralela do pra-matki ziemi! Aby wyrazić różnorodność miłosnych doznań i zachowań, chętnie wykorzystuje świat zwierząt. Czego my tu nie mamy! ZOO to mało, to istna Arka Noego! Przykładowo: antylopa, pstrąg, mrówki, konie, ryś, ośmiornica, sikorki, żmije, jagnięta, szczygieł, łania, pszczoła, lamparcica, szerszeń, myszy, orły, kuropatwy, łasiczka, żółw, kozica, szczupak, koza, osa, szarańcza, lew, bóbr, żaby i ryby... Związki cielesne nie dość, że osadzone są w scenerii bujnej polskiej przyrody, to same w sobie stanowią element tejże przyrody, są wkomponowane w ciąg życiowych czynności: „Naznaczyłem ją sobą/ Tak drwal siekierą/ Jodłę w talii przetrąca.” (Drzewo). W ślad za tym przyrodniczym bogactwem idą brawurowe emocjonalnie Marszałkowe metafory, jedyne, dojmujące, ziemsko – kosmiczne: „Wariatka liże/ księżyc ze mnie” (Obręcze); „Gwiazdy uwiesiły się szyi księżyca/ Tak dzieci idą za trumną (…) Kobieta jak zboża się wahając/ Rozchyla się bezkresem” (Biblijny biceps). Tu wypada zauważyć, że poeta bardzo rzadko wprost wykorzystuje fizjologię. Bo tu idzie o coś więcej – o najwięcej! Znalazło się w tym obszernym tomie kilka wierszy nieerotycznych (np. Sięganie, str.78). Skąd się tu wzięły i po co? Jest wielce prawdopodobne, że swoisty „lej fizyczności” (fascynacja kobiecością, intensywnie uprawiany sport) wciągnął młodego poetę do tego stopnia, iż wszystko inne, co powstawało „na obrzeżach”, także było przez ów lej zasysane i wchłaniane. Jakże charakterystyczna jest w tym kontekście jednia ciała i ducha, jakże słowiańska i odrębna, przeciwstawna kulturom Wschodu, gdzie w sposób kategoryczny wyznacza się osobne ścieżki dla tych sfer. Mamy zatem szczerą, wyzywającą, nieokiełznaną fizyczność zanurzoną w wybujałej, śmiałej, suwerennej wyobraźni. Akt fizyczny otrzymuje „boski” wymiar, spełnione współżycie tradycyjnie jest zasługą dominującego mężczyzny-samca. Proces miłosnego aktu, a właściwie – eksplozja miłości, jest zmaganiem się płci, na antypodach jakiegokolwiek „partnerstwa”. Właśnie ten rys pieczętuje niezwykłość i niepowtarzalność Ciałobrania: „Nie umiała uciekać boso/ To wtuliła się w boga// CIASTEM CIAŁA.// Jutro boga w taczki ugada/ ale w poście jam bogiem” (Żywopłot). Odwrotny kierunek tej relacji brzmi: „I ja tobą umajony,/ Ja w twoim kościele ciała” (Odlot ptactwa). Jak blisko stąd do hedonizmu? I jak daleko? Wszak Marszałek zapewnia i oczekuje przyjemności tylko w sferze erotycznej. Czasem trąci to sarmackim niepohamowaniem: „Kobieta z rąk do rąk/ Jak w karczmie/ Kufle piwa.” (Bijak i klepisko). I do kompletu przytoczmy ważną w tej materii deklarację: „Naga tkliwość/ Moim wodopojem światła” (Jęczmienne ziarno). W kilku przypadkach Jan Marszałek porzuca konwencję, zanurza się w światy pozazmysłowe, filozofuje, jak w interesującym wierszu Owoc: „Czaszka mojej matki/ Tak mała,/ Prawie ziemny orzeszek. (…) Czaszka ludzka/ Jadalnym owocem. (…) We mnie żyje – mną – w tobie –”. Zakończmy, jak poeta zakończył cały tom, wierszem Miłość, jego początkowymi wersami:

Boże Narodzenie Tobół stołu Bez karmy królów. Od tułowia zimy Mróz w glinie mgieł Odrąbywał Ochłapy rozsądku. Jedyne serce Było ciepłe, Serce ciągle od nowa. Inny przykład:

Wandzie z Jaworzna Jezioro Jak kłębowisko węży Wznosi się żądłem. Bóbr U ujścia rzeki Wiąże krawat. Ćwierkają dziewczyny Różańcami cyculków! Czy choćby: „Ile strzech/ Dopala się w jaśminach wiatru/ Z chłodu?// Uzbrojona w uśmiech/ Potrafi ukąszenie połknąć/ I najciszej zasypać piaszczyste wydmy” (*** Pustyń pokrytych głodem…). W ramach powszechnego języka miłości i jego erotycznych dorzeczy ustanowił Jan Marszałek autonomiczny system znaczeń i wzmacniających je rekwizytów, przy czym zwykle sięga do pojęć

Miłość – ja jej nie piłem To ona piła ze mnie Jak ty nie pijesz źródła, Źródło pożąda ust twoich, Źródło pije z ciebie. (…) Czy dzisiaj mogłyby powstać takie wiersze, szczere, czerpiące z autentycznych obserwacji i zapisów uniwersalnej mowy ciała? Znacznie zmieniły się obyczaje, ewoluuje rola kobiety w związkach obojgu płci (dokąd?). Ale gdyby pojawił się nowy niepohamowany odkrywca odwiecznych potęg natury, nowy Jan Marszałek… Paweł Kubiak Jan Marszałek, Ciałobranie, N.A., Warszawa 2011.

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336


DYSTYCHY GORZKIE I ZMYSŁOWE

Oślepiali wam oczy, ogłuszali uszy, gdy gówno owijali w wolności obrusy. Wnuk opowiada o własnej bezradności i dezorientacji w świecie, w którym próżno szukać hierarchii, sensu, piękna. Dziadek udziela wnukowi swoistej lekcji realizmu i sceptycyzmu w podejściu do świata, ale też napomina, by pamiętał o swych korzeniach:

Nie krzycz, nie śpiewaj, zaledwie stukaj kamieniem. W te krzyże i w ciepłą od stóp twojej matki ziemię. Tego nie przetłumaczą i słów nie ukradną. Soła duszę podniesie, gdy ciało zepchną na dno. Nie patrz na tych z góry wnuku, w płaszczykach kusych. Tak przebiegli… Chyłkiem przez groby i obrusy. I idź już na zakupy, a zapytaj w sklepie, czy po tej wyprzedaży żyje im się lepiej? Można by rzec, iż poemat otwierający tomik Suchanka traktuje właśnie o „wyprzedaży” duchowości, jaka odbywa się w naszym kraju, wyprzedaży, dodajmy, która postponując kluczowe wartości, ostentacyjnie i brutalnie promuje ich surogaty w rodzaju: konsumpcjonizmu, egoizmu, wygodnictwa, hedonizmu, nieodpowiedzialności, rozrywki. To właśnie dziadek, jako „człowiek starej daty”, Polak ukształtowany przez tradycyjne i patriotyczne wartości, może otwarcie obnażać mielizny i kłamstwa po nowemu praktykowanej (do)wolności. W Folklorze polskim dominuje jednak temat miłości. Suchanek przeprowadza ten temat w czterech poematach: Śmieszne zajęcia dla mężczyzny, Pająk wkłuwa się w szyję, Pępki dziewcząt

WŁASNY KĄT JERZEGO STASIEWICZA W tym miesiącu zachęcam Państwa do sięgnięcia po prozę. Autor prezentowanej książki od lat pisze wiersze. Własny kąt jest jego prozatorskim debiutem. Stasiewicz mieszka w Nysie i tu właśnie toczy się akcja opowiadania, w okresie śnieżnej, mroźnej zimy.

Oszronione do granic wytrzymałości gałęzie drzew i linie elektryczne nadawały ulicy Orląt Lwowskich bajkowy charakter, niczym z krainy Królowej Śniegu. (s.7) ...ranek strzelił nas w twarze mrozem... (s.8) Stasiewicz potrafi być przekonujący, czytelnik nawet w środku wiosny przenosi się w zimowy krajobraz. Razem z córką bohatera – Patrycją – zjeżdża na sankach, przysłuchuje się bezdomnym, zadając w myślach te same pytania. Własny kąt to zapis rozmowy pomiędzy dwojgiem przypadkowych ludzi. Z pozoru błaha, chwilowa, przeradza się w niezwykłą opowieść o życiu, śmierci i miłości, o wolności, wyborach i nieprzewidywalności losu. Zanim jednak dochodzi do rozmowy, bohater przyglądając się własnej córce, wraca wspomnieniami do dzieciństwa, czasu, który nas kształtuje, warunkuje naszą przyszłość:

I powróciły w pamięci moje sanki z lat dziecinnych, kiedy byłem taki jak Patrycja z beztroską patrzący na świat. Cieszący się każdym dniem i z ufnością patrzący na ludzi. Było pięknie aż do chwili kiedy rzeczywistość postawiła mnie twardo na ziemi. (s. 9) Wspomniana rozmowa jest meritum opowiadania Jerzego Stasiewicza. Zachodzi pomiędzy bohaterem – szczęśliwym ojcem i mężem, a bezdomnym znanym pod imieniem Jasiek, a w rzeczywistości – Edek. Spotykają się przypadkowo przy okazji zimowych zabaw. Bezdomny korzysta z uwagi, jaka została mu poświęcona i zagaduje o papierosa. Bohater zaczyna pytać o życie bezdomnego, bardziej z ciekawości niż troski. Ten wyrzuca słowa z siebie jak lawinę, początkowo powoli, niechętnie i zdawkowo, potem następuje erupcja emocji i wspomnień. Bezdomny jak w amoku, nie potrafi powstrzymać potoku słów i opowiada obcemu człowiekowi całe swoje życie, kończąc sentencją:

Odkąd stałem się obywatelem ulicy, nikt mnie nie zaczepia, nikt nie popycha, nie straszy obowiązkami, nie zapłaconymi rachunkami. Nikt mnie już nie zamknie, nie zmusi do siedzenia w czterech ścianach, na wyznaczonym miejscu. Tej, a tej ulicy, pod danym numerem. Tam, gdzie wścibskie oczy sąsiadów gotowe są utopić w łyżce wody. (s.34) Okazuje się, ze los nie szczędził Edka. Wojsko, piętno wojny, utrata rodziny w wyniku kilku nieszczęśliwych wypadków i zbiegów okoliczności, alkoholizm, zakład psychiatryczny, a wreszcie

Gazeta literacka

Żeby cię przytulić i zasnąć. Zobaczyć w ciemności tę jasność. I żeby zjeść z tobą śniadanie. Podlać kwiaty i zrobić pranie. Śmieszne zajęcia dla mężczyzny. Ale ranę goją bez blizny. Umyć garnki, naostrzyć noże. Czy można zwyczajniej, mój Boże?

Z kolei w wierszu Motocyklem pod brzuchami samolotów na plan pierwszy wysuwa się ojciec poety, który dorastającego syna pragnął ochronić przed gorzką prawdą o świecie i mechanizmach historii, więc „czeluść schował w szafie”. Na kontekst dwudziestowiecznej historii wskazują również postacie wuja Leona i wuja Staszka. Pierwszy poznał smak sowieckich więzień, z kolei drugi „trafił do oflagu”. Szafa, w której zgromadzono zapewne rodzinne pamiątki, symbolizuje tutaj nie tylko tożsamość, korzenie, rodzinną genealogię, ale także wskazuje na okrucieństwa wieku lagrów i łagrów oraz polityczne przełomy (Poznań, Budapeszt ’56…). I wreszcie koda Folkloru polskiego czyli poemat Proza pociągu do Kutna i małej Żanny z Auschwitz, odsyłający poprzez motto do utworu Cendrarsa Proza transsyberyjskiej kolei i małej Żanny z Francji. W poemacie nakłada na siebie poeta dwa plany: wizję własnych narodzin i historię młodej Żydówki, którą „spaliły Niemce”. Stylistyka realistyczno-oniryczna pozwala ukazać Suchankowi jazdę pociągiem jako wędrówkę przez XX wiek, w którym Europejczyk, może najdotkliwiej w swej historii, kwestionuje fundamenty swego świata ( „Europejczykowi, Błażeju, brak koloru skóry. / Ewangelie są historią literatury.”). Poeta nie chce przychodzić na świat pełen cierpienia i zła, ale nie ma wyjścia:

A wcześniej szukać dziecka z Tobą. Jak to inni po nocach robią. Nic jednak z tego nie wyjdzie, bowiem:

Co twoich oczach zobaczyłem? Mnie nie ma, byłem tylko pyłem. Cóż pozostaje zakochanemu poecie? Zachowania dość standardowe w rodzaju picia, oglądania fotografii, roztrząsania przyczyn porażki:

Miast list pisać do ciebie, piję. Dzisiaj nie wino, dziś rakiję. (…) Jest taka twoja fotografia, która mnie w środek czoła trafia. (…) Pomóż mi zrozumieć twą miłość. Jak to się z dnia na dzień skończyło? W czterech poematach o miłości Suchanek nieustannie przeplata powagę z humorem, patos z przyziemnością, nostalgię z ironią. Te zabiegi służą jednak nie tylko celom artystycznym (atrakcyjne przeprowadzenie motywu, gra konwencjami literackimi...), ale mają, jak sądzę, cel poważniejszy. Otóż ukazują kryzys czy nawet kres autentycznej uczuciowości w naszym świecie. Poeta zdaje się sugerować, że dzisiaj w relacjach pomiędzy kobietą a mężczyzną trudno doszukać się wielkich emocji. Te relacje sprowadzają się raczej do świadczenia sobie rozmaitych usług. Czyż można jednak się temu dziwić, skoro funkcjonujemy w kulturze marketu? W wierszach/poematach Między mamą, jej duszą i aniołem oraz Motocyklem pod brzuchami samolotów powraca Suchanek do wątków biograficznych, rodzinnych, kreśląc portrety swych rodziców. W pierwszym z utworów szpitalna sala przypomina scenę średniowiecznego moralitetu, na której pojawiają się anioł i diabeł. Matka poety próbuje rozmawiać z własną duszą, ale rozmowa się nie klei:

Bóg ściska moją głowę cęgami paluchów. Bo mama… Mama już nie chce mnie w swoim brzuchu. W ostatnim dystychu pojawiają się Fortynbras i Hamlet symbolizujący, jak się zdaje, odwieczny konflikt pragmatyzmu z idealizmem, siły z moralnością, skuteczności z wrażliwością. Folklor polski odczytuję przede wszystkim jako gorzką satyrę na „nową Polskę”, w której poniewierane są wartości, zabezpieczające godność jednostkowego i zbiorowego życia. Suchanek, również w tym utworze, „poszukując prawdy i elementarnych wyznaczników godnej obecności” (Marian Kisiel), demaskuje złudzenia i kłamstwa naszych jednostkowych ale i zbiorowych przeżyć, wyborów, zachowań. Siebie zresztą nie oszczędza w myśl formuły; „mówię, bom smutny i sam pełen winy”. Dodajmy, że czyni to wyraziście i przekonująco, bowiem uruchamia różne tonacje i rejestry współczesnej polszczyzny; od powagi po komizm, groteskę i absurd, od realizmu po oniryczność, od stylistycznego wyrafinowania po dosadność kolokwializmu czy wulgaryzmu. A podejmuje się tego, jak sądzę, w głębokim przekonaniu, że „świat poprawić” to wciąż nie do końca „daremne rzemiosło”! Grzegorz Kociuba J. Suchanek, Folklor polski, Instytut Mikołowski, Mikołów 2011, ss. 70. Dlaczego Suchanek. Spojrzenia i interpretacje. Redakcja: Marian Kisiel, Fundacja Światło Literatury, Gdańsk 2011, ss. 224. 1 2

Widziała pani, do duszy mówi mama, o wszystko wszędzie muszę zadbać sama. Dla pani, no cóż, mało czasu miałam. Nie czułam pani, dziś nie czuję ciała. Kobieta wspomina zagraniczne podróże, żałując, że nie zdąży już zobaczyć Paryża. Poemat ma charakter elegijny, pożegnalny, ale próżno w nim szukać patosu. Atmosferę humoru i groteski wprowadza postać niefrasobliwego anioła, z którym kobieta nie chce udać się w zaświaty. Matka poety mocno trzyma się życia i nie bardzo kwapi się do podróży... na drugą stronę. ulica. W zasadzie tylko bezdomność była wynikiem wyłącznie jego własnego wyboru. Na całą resztę nie miał wpływu. Nikt sam nie domaga się tragedii, a jednak one nam się przydarzają. Każdy człowiek ma swoją drogę, którą musi przejść, jak to zrobi i z jakim skutkiem to już zależy od jego charakteru, wychowania, okoliczności, w jakich przyjdzie mu żyć. Każdy ma także swoje własne dziwactwa, z każdego można też zrobić wariata.

Śmierć wszędzie jest jednakowa. Tylko, że u obcych jest ona daleka Normalna można powiedzieć. Normalna dla obcych. Gdy ginie ktoś bliski, śmierć ma inne oblicze, straszne oblicze. Wdeptuje w ziemię, przytłacza ciężarem, łamie jak trzcinę, i rzuca na pastwę samego jak pustelnika. (s. 27)

Będąc tu dłużej trudno było się połapać, kto jest pacjentem, kto personelem. Wierz mi młody, granica zanika. Każdego człowieka można zamknąć do czubków. Dostosuje się do pozostałych. (s.33)

Najważniejsze dla człowieka to odnaleźć w życiu szczęście i spokój, choćby na ulicy jak bezdomny Edek. Zachęcam do sięgnięcia po Własny kąt Jerzego Stasiewicza, to lektura poruszająca i pouczająca, przygoda, jaką każdy z nas powinien przeżyć we własnym sercu, rozmowa, jaką powinien przeprowadzić z samym sobą.

Zaledwie trzydziestu kilku stronicowe opowiadanie zawiera ogromną ilość życiowych prawd, przed oczami czytelnika stawia ludzką zazdrość i zawiść, z ironią ukazuje codzienność człowieka, który zbyt często zajmuje się podglądaniem i plotkami, a sam nie potrafi we własnym małym świecie utrzymać dobrych, zdrowych relacji i emocji. Proza jest wymagająca. Znacznie więcej niż poezji trzeba jej poświęcić czasu, uwagi i samozaparcia. Jerzy Stasiewicz temu podołał. Jego opowiadanie niesie ogromny ładunek emocji i prawd. Stasiewicz nie stroni w opowiadaniu od poetyckich określeń, które podkreślają sytuacje i nadają im szczególnej wagi:

Szczęście każdego z nas zależy od punktu widzenia. Losu, jaki jest człowiekowi przeznaczony i na który nigdy nie będzie miał wpływu… (s. 35) Aneta Kielan Jerzy Stasiewicz, Własny kąt, Wydawnictwo Komograf 2011.

Dom bez ludzi niszczeje, jak człowiek bez drugiego człowieka przy sercu. (s.32) Sanki miały poobijany biały kolor. (s. 10) A echo niosło aż do wioski, cichej, uśpionej zimową porą, siedzącej przy piecach w oczekiwaniu na wczesny zmrok, na sen, na pobudkę dnia jutrzejszego. (s. 10) Tytuł Własny kąt narzuca się sam. Jest pięknym i trafnym nie tylko określeniem, ale i podsumowaniem opowiadania Stasiewicza:

A własny kąt to wolność. Ci ludzie wolność cenią sobie szczególnie jak ptaki. Nie przywiązują się do miejsca jak ludzie. Ale czy bezdomny przestaje być człowiekiem? (s. 13) Na powyższe pytanie autor odpowiada w przedstawionej rozmowie między bohaterem a Edkiem. Każdy na swój sposób przeżywa miłość i śmierć, nie ma tu znaczenia, czy jest bogaty czy biedny, czy posiada dużą rodzinę czy jest bezdomnym człowiekiem. Czasami dzieje się wręcz przeciwnie, ubodzy i samotni jeszcze silniej odczuwają wszystkie emocje, ponieważ muszą sami sobie z nimi radzić, nie pocieszy ich bliska osoba, nie pocieszy ich nowy zakup ani ucieczka w daleką podróż.

5 15 1

RECENZJE

Ostatnie lata są dla twórczości poetyckiej Jerzego Suchanka szczególnie udane. Gliwicki autor nie tylko regularnie publikuje ważne książki poetyckie: Bębny (2007), Pusto (2007), Widzimisię (2008), Ku (2009), Jutro przeczytaj jeszcze raz. Wiersze wybrane (2010), Folklor polski (2011), ale doczekał się także pracy krytycznoliterackiej Dlaczego Suchanek? Spojrzenia i interpretacje1, omawiającej jego poezję. W tej książce autorki i autorzy reprezentujący różne metody, szkoły, języki pisania interpretują wiersze Suchanka z tomu Ku oraz kilka wierszy z tomu Bębny, proponując wieloaspektowy ogląd tej różnorodnej tematycznie, genologicznie i stylistycznie poezji. Najnowsza książka Jerzego Suchanka, Folklor polski2 potwierdza zasadnicze rozpoznania dotyczące tej poezji. Mówią one z grubsza o tym, że Suchanek nie tyle należy do autorów, którzy już u początków swej twórczości definitywnie ustawiają poetycki głos, lecz raczej jest twórcą próbującym różnych języków, poetą, lubiącym wchodzić w nowe dla siebie sposoby artykulacji. Dobrym tego przykładem jest właśnie Folklor polski, w którym podejmuje poeta klasyczną formę regularnie rymowanego dystychu. To jakby antypody tomu Pusto, w którym realizował koncept poetycki polegający na semantycznej wariacji słowem i wokół słowa – pusto. Na Folklor polski składa się osiem poematów pisanych dystychem. Połowa z nich podejmuje temat miłości, zaś pozostałe krążą wokół takich wątków jak: portrety osób najbliższych (dziadek, matka, ojciec), degradacja wartości w cywilizacji i kulturze marketu, poeta współczesny wobec codzienności, Boga, jednostkowego przemijania. Literackie majsterstwo i czytelnicza atrakcyjność Folkloru polskiego polegają m.in. na tym, że autor nie tylko zajmująco i dowcipnie snuje swe opowieści, ale czyni to językiem dosadnym, zmysłowym, barwnym, w którym różnorodność oglądów sąsiaduje z wielością tonów, a powaga krytycznych diagnoz z humorem, ironią i autoironią. Książkę otwiera wiersz/poemat, od którego wziął nazwę cały tomik. Rzecz napisana została w konwencji rozmowy z umarłym dziadkiem, którego grób odwiedza poeta. Dziadek stanowi dla wnuka swoistą busolę etyczną, pokazując rangę takich wartości jak: odwaga, wierność, honor, zdolność do ofiary z własnego życia. W świecie wnuka dla takich wartości i stylów życia prawie nie ma już miejsca. Dziadek niedwuznacznie daje wnukowi do zrozumienia, że on i jego generacja dali się oszukać macherom od polityki i konsumpcji:

na mrozie, Sen o Portugalce. I, powiedzmy od razu, czyni to odwołując się głównie do modernistycznej figury femme fatale. Współczesna femme fatale nie gustuje jednak w artystach, których społeczna pozycja jest... żadna, lecz w facetach dysponujących pokaźnym kontem, a co za tym idzie, mogących zaspokajać zachcianki i fanaberie atrakcyjnej kobiety. Poeta jako mężczyzna delikatny, wrażliwy, subtelny chciałby z ukochaną celebrować zwyczajne, codzienne życie. Przyjeżdża do niej:


RECENZJE

ŚWIAT ZAWIESZONY NA SZELKACH Szelki bezpieczeństwa to tytuł drugiego wydania tomiku Janiny Barbary Sokołowskiej. Zbiór zawiera czterdzieści sześć wierszy, w stosunku do pierwotnej publikacji z roku 2010 został poszerzony o kilkanaście nowych tekstów. Już pierwsze dwa wiersze można śmiało potraktować jako dobrze wprowadzające w podejmowaną przez autorkę tematykę. Książka rozpoczyna się od zaakcentowania motywów miłości i jasności utożsamianych z dniem. Jednakże już drugi tekst studzi tę afirmację „powidokiem” dopijanej kawy, samotnością i niepostrzegalnym „wrastaniem w ciemność”. Poetka sytuuje czytelnika pomiędzy dwoma światami i nawet lektura całej książki nie pozwoli nam jednoznacznie stwierdzić, który z nich jest bardziej prawdziwy, namacalny. Wydaje się, że doskonałym sposobem na określenie kondycji lirycznego bohatera są słowa z wiersza rzeźbiarz: „pachnie oliwą i gliną / w tle okna z widokiem na chmury // mistrz mówi że wyrzeźbił ją / w lęk”. Podmiot jest tutaj zarazem oliwą, płynem konserwującym i szlachetnym, ale także gliną, w której można dowolnie rzeźbić, choć z czasem się kruszy. Widok na chmury poświadczał będzie fakt przemijania. Lektura tekstów nie wskazuje wszakże na lęk, który możemy konkretnie nazwać, nie jest to także żadna histeria, lecz zwykły ludzki niepokój o to, że wszystko co piękne i ulotne musi kiedyś zniknąć. Wiersze podszyte są lękiem, który jednak nie paraliżuje. Ukazywany w wierszach świat nie jest tak naprawdę światem zewnętrznym, raczej emanacją podmiotu lirycznego. To świat potencjalny, niejako wymarzony, ale nie wykreowany. Naturalny. Teksty nie sprawiają wrażenia silących się na jakieś pouczenia, czasem tylko niespodziewane puenty wskazują, że autorka pod przykrywką zwykłych lub niezwykłych obrazów przemyca coś więcej, odsłania rąbek „drugiego dna”. Pierwsze wrażenie po przeczytaniu wierszy zdaje się mówić, że światy u Sokołowskiej są spokojne i ułożone, jednak po dokładnej lekturze można zauważyć, że są nadgryzane czymś od wewnątrz, co jeszcze się nie wydostało, ale póki co szuka drogi wyjścia. Ten podskórny niepokój odnajdziemy w wierszu studnia jej coraz głębsza: „gdy wróci / noc złamie wiosło na lodowym świcie / znów trzeba będzie przełamywać brzask / wierszem sufitu // w studnię”. Powracamy tutaj do początku zbioru, „potyczek” jasności z ciemnością. Tytułowa studnia jest coraz głębsza, a podmiot liryczny sam, nieświadomie, pomaga ją zgłębiać, aby uwolnić coś złego, ale niedookreślonego. Rzeczywistość (a może: nierzeczywistość) tych wierszy nie jest jednolita, nie można ich umiejscowić w dookreślonej przestrzeni – jest to ulica i peron, łąka i las. Wiersze, w których pojawia się ulica

ZAPOWIEDŹ ZMIANY? Mam przed sobą tomik Barbary Różyckiej Zmiana. Jest to – wedle informacji z okładki – drugi tomik autorki (pierwszy to Narodziny z 2009 roku). To nawet dobra sekwencja: najpierw Narodziny a potem (już?) Zmiana. Niestety nie znam pierwszego, więc zmiany czytelnikowi „Migotań” nie opiszę, zajmę się samą Zmianą. Wierszy tu dużo, bo 112, ale czyta się je właściwie jednym tchem, bo są krótkie, zgodnie zresztą z okładkową informacją, że inspirowane są poezją haiku. Na temat haiku mam swoje, nienajlepsze zdanie, ale nie pora tu na jego rozwijanie i uzasadnianie, chciałem tylko uzmysłowić tą „optyczność”, by zapobiec ew. zniechęceniu. Nie warto się zniechęcać, wręcz przeciwnie, warto wziąć się do czytania. Dlaczego? Pytałem kiedyś w jednym z tekstów trochę przekornie i prowokacyjnie: gdzie leży poezja i dlaczego tak daleko? Tym razem leży w tomiku Zmiana. Spójrzmy na kilka przykładów.

Sztuka życia Nie bacząc na ruch uliczny i kosiarkę sąsiada słowik śpiewa swą pieśń Drzewko Bonsai Przycinam słowa do kształtu myśli *** Telefon, którego spodziewałam się za parę lat, zadzwonił za wcześnie, jak zwykle nie w porę. Tak naprawdę nigdy nie jest się gotowym… W krainie czarów Ogród wyrwany z kontekstu. Łaciaty kot wśród malw patrzy na nas czujnie, niepewny czy mu się czasem nie śnimy. Serce urzędu Dłońmi suchymi jak pergamin tłoczę papiery całymi ryzami w arterie budynku Czyż te wiersz nie pokazują, gdzie usadowiła się ze swoim poetyckim rozpoznaniem Różycka, a raczej jak się usadowiła? Od razu przychodzi mi na myśl fragment z Safony: „pewnego razu zobaczyłam bardzo miłą, bardzo małą dziewczynkę zrywającą kwiaty” i komentarz Dane’a Gordona (za którym przytaczam ten cytat), że poeci zauważają to, czego „normalni” ludzie nie dostrzegają albo nawet widząc, przechodzą nie zwracając uwagi, ledwie rejestrując, a czasami nawet i nie. Zauważanie „niezauważalnego” to domena poetów, którzy nie mają ani innego świata, ani innego języka – mogą tylko inaczej widzieć i inaczej mówić o tym samym, o wspólnym. Siła poezji Barbary Różyckiej tkwi, moim zdaniem, w zdolności do wywoływania tego, co nazwałbym„szumem słów”, tak to odbieram: nawet, gdy czytam te wiersze po cichu, słyszę wywoływane przez nie dźwięki. I może to wydawać się o tyle zaskakujące, gdy zdamy sobie sprawę z tego, że autorka jest

5522

oraz miasto są ciemniejsze i stonowane, wyrażają tę drugą stronę, która miarowo nadchodzi. Tymczasem inne,„zieleńsze”, dają nadzieję, że sielanka wciąż trwa, choć – jak w wierszu oko jarzębiny –„(...) wiatr tu posprząta / deszcz zmyje zieleń / zieleń zmyje deszcz”. W tomiku Janiny Barbary Sokołowskiej pojawiają się wątki religijne. Nie chodzi jednak o żadną„doktrynę”, raczej uzupełnienie świata, wypełnienie go potrzebnym duchem, powietrzem do oddychania. Pierwszy raz bóg – pisany właśnie małą literą – pojawia się, nieco niespodziewanie, w wierszu w ogródku hospicjum, później jego obecność jest już stale wyczuwalna. Moment, kiedy wiara i podmiot liryczny stykają się ze sobą najmocniej można dostrzec w wierszu anioł opatrzności: „o świcie dokładnie ściera ślady / słodki kłębek włosów z podłogi / zamyka książkę o sobie / odkładając na miejsce / (...) / czasem tylko z pośpiechu / na błyszczącej okładce / zostaje wgniecenie po łzie / i linie papilarne mgły // nie wpisane w żaden pesel”. Te słowa brzmią jak credo, oto poddanie się nieuchronnemu, i jakby wyraz utraty wiary w tytułowego anioła opatrzności, a zarazem w całą religię. Wiersze z Szelek bezpieczeństwa opowiadają o ciągłej walce metaforycznej ciemności z jasnością, bo nawet nie dobra ze złem. Tutaj nic nie jest oczywiste, mnogość odniesień nie pozwala na jednoznaczną opinię. Czy faktycznie mówimy głównie o miłości i samotności? W pierwszej chwili można odnieść wrażenie, że są to wiersze o przemijaniu, jednak po głębszej analizie stwierdzamy, że traktują o trwaniu. A jeśli wszystko, co trwa nie jest widoczne gołym okiem, to – według autorki – należy to stworzyć i pielęgnować, aby nie ulegać przekonaniu, że może tego naprawdę nie być. Taka nadzieja przebija już w tytule wiersza gdy jednym ruchem skrzydła motyla powodujesz trzęsienie ziemi. Mamy zatem do czynienia z chęcią przywrócenia ufności wręcz dziecięcej, pomimo „rozrzuconych kości”, które mogą symbolizować rozczarowania czy życiowe katastrofy. To właśnie „imiona aniołów” pozwalają autorce „złożyć dzień” i trwać w milczeniu.

także malarką; nawet książkę sama ilustrowała! Jednak, gdy szukam – a zawsze jako czytelnik szukam – krwi, która płynie w żyłach słów i liter, to u autorki Zmiany krew ta wydaje mi się bardziej dźwiękonaśladowcza niż obrazo-naśladowcza, a przecież tym krótkim i bardzo krótkim wierszom nie sposób odmówić malarskości, plastyczności. One nadają barw i żywotności przywoływanemu przez poetkę światu, jego błyskom, przebłyskom i zatrzymanym, utrwalonym mignięciom. To one zatrzymują nas w miejscach i sytuacjach, na które bez ich poetyckiego pośrednictwa pozostalibyśmy ślepi. Nie spoglądamy zbyt często, przyznajmy się, poetyckim okiem na liście na chodniku (wiersz Liście), plac budowy (Miejska sawanna), czy widoki przemykające za oknem kolejowego przedziału (Z pociągu). Nie uruchamiamy poetyckiej wyobraźni językowej na każdy ślad zostawiany przez pędzący świat na siatkówce naszego oka. A Różycka to robi i to jak! A skoro to robi, widzę dobrą przyszłość przed jej następnymi literackimi zamierzeniami, bo zawsze, gdy poeta wiedzie czytelnika przez zdawałoby się znane i wspólne terytorium, ale ścieżkami, które sam wytycza i które nas nieodmiennie zaskakują, mamy do czynienia z dobrą robotą poetycką. Jestem ciekaw dalszych losów autorki, gdy dobierze się do kolejnych przestrzeni między duszą i okiem, do kolejnych obszarów społeczno-psychologicznych obserwacji, bo i takie w wierszach autorki Zmiany przecież mamy, czy wejdzie jeszcze głębiej w rzeczywistość, którą przywołuje. Jestem ciekaw czy i na ile wypracowane do tej pory poetyckie narzędzia, którymi tak sprawnie operuje jej samej wystarczą, które odrzuci a jakie nowe przywoła i powoła. Potencjał zdaje się mieć a nadto ewidentne ciążenie ku wypracowaniu własnej poetyckiej dykcji. Teraz o formie wierszy Różyckiej, o wspomnianych inspiracjach haiku. Krótkość tej formy, nawet, gdy nie jest ścisłym naśladownictwem, stawia zarówno przed autorką jak i jej czytelnikami wyzwanie. Przed tą pierwszą wyzwanie powiedzenia czegoś sensownego i ciekawego na tak sprinterskim dystansie. Przed tymi drugimi zadanie odbiorczego nadążenia za skrótem, za błyskiem słowa. Nie chciałbym tutaj popełnić grzechu gadulstwa dłuższego niż teksty, o których mówię ale na pewno chcę – nawet na ów grzech się narażając – przytoczyć dykteryjkę o tym właśnie, co tak u Różyckiej mi imponuje, o skrócie, lapidarności, błysku, poetyckim sprincie, precyzji wreszcie, którą by można nazwać, za Ernestem Hemingway’em „matematyką słowa”, gdy mówi o jednym z opowiadań Izaaka Babla: „Nigdy nie przypuszczałem, że arytmetyka jest tak ważna dla literatury. Wymyślano mi nieraz, że piszę zbyt zwięźle, a tu właśnie znalazłem opowiadanie Babla, w którym jest słów mniej niż u mnie, a powiedziane jest więcej”. Właśnie! Jeśli chcesz, Czytelniku, usłyszeć więcej, czytając mało, mniej, zwięźlej, zachęcam do lektury Zmiany Barbary Różyckiej. To może być zmiana, radykalna zmiana, w Twoich poetyckich doświadczeniach. Niektóre z wierszy pomieszczone w omawianym tomiku to istne poetyckie poematy-w-pigułce. Ponasycajmy się nimi, ponasycajmy się Różycką:

Poetka często zbliża się do drobnych spraw i przedmiotów, jakby za ich pomocą chciała dotknąć lub opisać to, co często wymyka się naszemu niedoskonałemu językowi. W wierszu listopad w lesie mamy przykłady czegoś, o czym trudno na co dzień myśleć. Są to próby uchwycenia tego, co niezauważalne, jak choćby „spojówki ptaka”, tego co nieuchwytne jak „sierść wiewiórki”, albo tego, co można sobie tylko wyobrazić lub wykoncypować jak „wydłubane oczy szyszek”. Usadowiony we własnym świecie podmiot liryczny nie odnajduje oazy spokoju i daje się ponieść stworzonemu klimatowi nadchodzącego zagrożenia. Przedstawia się wręcz czytelnikowi jako „obłąkany” i „wariatka” (balasty): „co mam robić nike / po ścięciu głowy rąk pięt / z fragmentem torsu na dziobie okrętu / by nie był balastem wbijam szpikulec w pierś / (...) / wiem i nie wiem nike / jak przekonać wariatkę żeby nie bolało / kiedy odwracasz się i odchodzisz / aby nigdy więcej nie być samą”. W takich chwilach można zbliżyć się do „ciemnej strony”, poczuć chęć uwolnienia od świata, aby nie być więcej dlań ciężarem. Podmiot liryczny rozmawia jednak z Nike – boginią zwycięstwa, a ściślej z Nike z Samotraki, która była ozdobą wspomnianego statku. Posąg nie zachował głowy, zatem rozmowę można potraktować jako emocjonalną wymianę zdań, gdyż podmiot jest także „wariatką”. Można stwierdzić, że wręcz chce pozbawić się bezboleśnie głowy i postawić na same uczucia, a przez to stać się zwycięską jak Nike. Tytułowymi balastami poddanymi poświęceniu są głowa i kończyny, wszystko to, czym możemy kształtować i kontrolować świat. Szelki bezpieczeństwa to dość specyficzne zestawienie słów. Szelki są „domeną” mężczyzn, bardziej rozciągliwe niż pasy, z którymi kojarzy się poczucie bezpieczeństwa. Brak szelek oznacza pewne odsłonięcie czy wręcz śmieszną nagość. Podmiot liryczny „rozciąga się” w wierszach, wykazując często znaczne wahania nastrojów, nie przekraczając jednak pewnej granicy rozciągliwości, po której nastąpiłoby... pęknięcie. Tomik wymaga kilkukrotnego przeczytania, aby dobrze poznać świat zawieszony (czy może podwieszony) na „szelkach bezpieczeństwa”. Z pewnością warto wyruszyć w podróż po obu światach autorki. Ku któremu z nich skłania się Janina Barbara Sokołowska? Niech pewną sugestią i lekturową zachętą będą słowa z kończącego tomik wiersza oda do Mickiewicza: „jeszcze nieme słówko na pożegnanie / jestem twoją nocą i jak noc upiorna / nie pozwolę ci odejść”. Patryk Chrzan Janina Barbara Sokołowska, Szelki bezpieczeństwa. Poezje, Agencja Wydawniczo-Reklamowa Adore, Dąbrowa Górnicza 2012.

Medytacja Ze spokojem obserwuję swój niepokój Cudów nie ma Czasem by chodzić po wodzie wystarczy włożyć kalosze Liście Wdeptane i zmoczone jesiennym deszczem na chodnikowym fresku wirują jeszcze Z pociągu Trakcja tnie błękit Ogłoszenie drobne –Zamiana Zamienię niezłomne zasady na giętkość trzciny by przetrwać życiowe burze Chcę też zwrócić uwagę na Wydawcę z oczywistych powodów solidarności w słowie, pomny wagi poparcia, jakie naszym „Migotaniom” udzieliło w ostatnim czasie środowisko. Otóż tomik Różyckiej jest dziewiątym już dzieckiem serii wydawniczej Konfraterni Poetyckiej „Biesiada” w Piastowie k/Warszawy, którą wspomaga Piastowski Miejski Ośrodek Kultury. Wiem, jak ciężki jest żywot wszystkich miłośników kultury/poezji, dlatego nie wzdragam się przed przypominaniem tych, którzy jeszcze jej sekundują wysupłując i grosz i czas, i wysiłek. Trzymajcie się, trzymajmy się. Andrzej Kuba Szewski Barbara Różycka, Zmiana, Miejski Ośrodek Kultury w Piastowie, Piastów 2012.

W letni poranek Dzwon. Wycie psa Staruszka w czerni pcha stary dziecięcy wózek ciemny jak trumienka. Dotyk Boga Z myśli wyrwał mnie trzepot gołębich skrzydeł Też Cię kocham odpowiedziałam w przestrzeń Miejska sawanna Rdzawy busz drutu zbrojeniowego na pustym placu budowy

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336


Zużyty kostium

BYĆ JAK LAURA DIAZ

Przemysław Opłocki Carlos Fuentes, Lata z Laurą Diaz, wyd. 2,Świat Książki, Warszawa 2012.

Daas, fabularny debiut Adriana Panka został przyjęty przez krytykę z życzliwym zainteresowaniem, a niekiedy nawet podziwem. Oto młody, szerzej nieznany reżyser rozpoczął swoją przygodę z kinem od filmu kostiumowego, zatrudnił znakomitych i cenionych aktorów (Łukaszewicz, Chyra, Bonaszewski, Nowicki, Stenka) i osiągnął co najmniej zadowalający rezultat. Ktoś mało znany przeciętnemu widzowi zdecydował się na coś tak ryzykownego, czyli nakręcenie w Polsce filmu kostiumowego. Mogłoby się wydawać, że jest to przedsięwzięcie z góry skazane na porażkę przynajmniej z kilku powodów. Przed laty, w PRL-u, film kostiumowy miał się bardzo dobrze. Powstawały zarówno produkcje wysokobudżetowe, wystawne (Krzyżacy, Potop, Pan Wołodyjowski, Noce i dnie, Hrabina Cosel), jak i bardziej kameralne (seriale: Królowa Bona czy Kanclerz, Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny, Kopernik, Lekcja martwego języka). Państwo nie skąpiło pieniędzy i realizatorzy otrzymywali na swoje przedsięwzięcia spore środki z kasy przeznaczonej na finansowanie kinematografii. Filmy kostiumowe i historyczne często wykorzystywane były do celów propagandowych: Krzyżacy (1960) Aleksandra Forda dobrze wpisywali się w podsycane przez władze nastroje antyniemieckie, Kazimierz Wielki (1975) Ewy i Czesława Petelskich bywał zaś odczytywany jako pean na cześć Edwarda Gierka, nie wspominając już o Podhalu w ogniu (1955) Jana Batorego i Henryka Hechtkopfa, gloryfikującym buntownika Kostkę-Napierskiego, przywódcę antyszlacheckiego powstania z XVII wieku, który w ujęciu reżyserów jest niemalże współczesnym socjalistą, walczącym z kapitalistycznym wyzyskiem. Oczywiście zdecydowanym uproszczeniem i nadużyciem byłoby stwierdzenie, że polskie filmy kostiumowe były wyłącznie narzędziem propagandy. Niejednokrotnie twórcom udawało się za pomocą takiego kina gatunkowego stworzyć dzieła atrakcyjne w przekazie i do tego uniwersalne. Wszak kostium to... kostium tylko – tak naprawdę najważniejsza jest przecież treść. By odnieść się do banalnego w sumie przykładu - nie bez powodu dramaty Shakespeare’a grane są od lat i nic nie utraciły ze swej aktualności. Okres największej świetności polskiego kina kostiumowego przypada na lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte zeszłego stulecia. Schyłek PRL-u to wyraźna zapaść, wynikająca z różnego rodzaju czynników i zawirowań politycznych, społecznych i gospodarczych. Po przełomie 1989 roku ta gałąź naszej kinematografii nigdy już nie powróciła na właściwe tory. Transformacja ustrojowa zmieniła wiele, także w sferze filmu. Znaczącej zmianie uległy zasady finansowania, zmniejszyła się wyraźnie pomoc państwa, a co za tym idzie, filmowcy rzadko decydowali się na film kostiumowy, zdając sobie sprawę z ograniczonych możliwości. Wyjątek stanowią ekranizacje polskiej literatury, w tym szkolnych lektur: Ogniem i mieczem (1999) Jerzego Hoffmana, Pan Tadeusz (1999) Andrzeja Wajdy, Quo Vadis (2001) Jerzego Kawalerowicza. W tych przypadkach udało się zyskać sponsorów, którzy zdawali sobie sprawę, że akurat na tych filmach nie stracą, bo frekwencję zapewnią im szkoły. Inna sprawa, iż nie zawsze włożone pieniądze dostatecznie dobrze widać na ekranie: Quo Vadis to produkcja mocno siermiężna – nawet w odniesieniu do amerykańskiej wersji Mervyna LeRoya z 1951 roku – momentami rażąca sztucznością dekoracji. Nawet skądinąd udany Pan Tadeusz nie jest wolny od niedociągnięć. Na tym tle Ogniem i mieczem prezentuje się całkiem solidnie. Choć nie jest to film na poziomie dwóch wcześniej zekranizowanych części sienkiewiczowskiej trylogii, to warsztatowo został zrealizowany bez zarzutu (efektowne sceny batalistyczne, dobra scenografia i kostiumy). Jeżeli jednak odejmiemy ekranizacje „lekturowo-szkolne”, to w III RP naprawdę trudno będzie nam znaleźć film kostiumowy z prawdziwego zdarzenia, a jeszcze trudniej o taki, który można określić mianem udanego. Swoista cezurą dla naszego „kina w kostiumie” był rok 1992. To właśnie wtedy swoja premierę na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych miał Szwadron Juliusza Machulskiego. Nie trafił na swój czas.

Konrad Liskowacki

Autorzy goszczący po raz pierwszy: Marcin Bies. Urodzony w 1982 roku w Mikołowie. Dotychczas wydał: arkusz poetycki Atrapizm (Wrocław, 2009) oraz debiutancki tomik wierszy Funkcje faktyczne. Publikował m.in. w „Arkadii”, „Arteriach”, „Odrze”, „Tyglu Kultury”, „Gazecie Wyborczej” oraz antologii „Połów. Poetyckie debiuty 2010”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Śląskim. Mieszka i pracuje w Mikołowie. Magdalena Boczkowska. Ur. w 1983 roku, mieszka w Sosnowcu. Doktor nauk humanistycznych, stypendystka Marszałka Województwa Śląskiego w dziedzinie kultury w 2011 roku. Autorka książek: Codzienność, wyobraźnia, metafizyka. Poezja na Górnym Śląsku i w Zagłębiu Dąbrowskim po roku 1989 (Katowice 2010) oraz W centrum literatury, na marginesie życia. O twórczości Kazimierza Ratonia (Katowice 2011). Opracowała (przy wsparciu Jana Z. Brudnickiego)tom prozatorskiej spuścizny Kazimierza Ratonia Dziennik. Prozy. Teksty krytyczne (Mikołów 2012). Współpracuje m.in. z „artPapierem”, „Twórczością”, „LiteRacjami”. Członek Górnośląskiego Towarzystwa Literackiego. Jewgenij Czigrin. Ur. w 1961 roku na Ukrainie. Długie lata spędził na Dalekim Wschodzie, od roku 2003 mieszka w podmoskiewskim Krasnogorsku. Jest Członkiem Związku Pisarzy Moskwy, Związku Rosyjskich Pisarzy oraz Międzynarodowego PEN Klubu. Wiersze Jewgienija Czigrina zostały opublikowane w wielu czasopismach literackich, almanachach i antologiach w Rosji i za granicą. Jest autorem dwóch tomów wierszy: Przez mgłę lat (Wodolej Publishers, 2004) oraz Poganiacz (Wriemia, 2011). Wiersze poety tłumaczono na język hiszpański, francuski i polski, arabski i hindi. Jewgienij Czigrin uczestniczył w Ogólnosyberyjskiej Radzie Pisarzy (Krasnojarsk, 2001 r.), Międzynarodowym Festiwalu Poezji na Bajkalu (Irkutsk, 2001 r.), Międzynarodowym Kongresie «Literatura rosyjska w światowym kontekście kulturalnym» (Moskwa, 2004), 4. Międzynarodowym Festiwalu Poetów (Moskwa, 2005), w Międzynarodowych Targach Książki w Delhi (Indie, 2008.), Międzynarodowym Festiwalu Poezji «Warszawska jesień» (Polska, 2008.), Międzynarodowym Festiwalu Poezji w Quebecku (Festival International de la Poésie à Trois-Rivières, 2009), Międzynarodowym Festiwalu im. M. Wołoszyna (Koktebel, 2011). Jako dziennikarz i publicysta jest autorem wielu recenzji, wywiadów i reportaży opublikowanych w rosyjskich gazetach i czasopismach. Ks. Janusz Artur Ihnatowicz. Urodzony w 1929 r. w Wilnie. Poeta, tłumacz i krytyk literacki, emerytowany profesor University of Saint Thomas w Houston (USA), gdzie w latach 1969-1997 wykładał teologię i patrystykę. Na przełomie lat 50. i 60. związany z londyńską grupą„Kontynenty”. Autor zbiorów poetyckich. Tłumacz poezji angielskiej i amerykańskiej.

Gazeta literacka

Przełożył na angielski sztukę Jerzego Zawieyskiego Sokrates. Jego przekłady Psalmów weszły do antologii Jana Winczakiewicza Izrael w poezji polskiej, a tłumaczenia z angielskiego przyniosła trójtomowa edycja Poeci języka angielskiego w wyborze i opracowaniu Henryka Krzeczkowskiego, Jerzego S. Sity i Juliusza Żuławskiego. Przekłady z łaciny ukazały się trzytomowej antologii Muza chrześcijańska pod redakcja ks. Marka Starowieyskiego. Publikował m. in. na łamach „Merkuriusza Polskiego”, Życia Akademickiego”, „Kontynentów”, „Kultury”, „Oficyny Poetów”, „Wiadomości”, „Po prostu”, „Tygodnika Powszechnego”, „Więzi”, „Znaku”, „Frazy”, „Arcanów” i „Przemian”. Laureat Nagrody Kościelskich (1973) i Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie (2011). Zbigniew Jasina. Poeta, dziennikarz, ur. w 1956 r., zam. w Szczecinie, związany z „Kurierem Szczecińskim”. Publikował w pismach literackich (min.: „Topos”, „Pogranicza”, „Latarnia Morska”, „Poezja dzisiaj”). Wydał dwa tomy wierszy - Nie unikniesz podróży (2004) i Inne światło (2011). Pokazane w „Migotaniach” utwory - dotąd niepublikowane - wejdą w skład kolejnego, przygotowywanego tomu. Aneta Kielan. Ur. w 1981, absolwentka krakowskich uczelni: Wyższej Szkoły Zarządzania i Bankowości oraz Akademii Ekonomicznej. Członkini Krakowskiej Konfraterni Poetów, Formacji Szesnaście przy Dworku Białoprądnickim, Grupy Poetyckiej „Każdy...” przy Radio ALFA oraz działającego przy SPP Koła Młodych. Autorka zbiorów wierszy. Jej wiersze tłumaczone były na litewski, czeski i słowacki. Laureatka Stypendium Twórczego Miasta Krakowa w Dziedzinie Literatury w 2007 roku. Od 2010 roku Przewodnicząca Koła Młodych przy Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich w Krakowie. Grzegorz Kociuba. Ur. w 1963 w Tarnowcu. Poeta i krytyk literacki. W latach 19911998 był redaktorem kwartalnika literackiego „Fraza”. Od 1998 do 2011 roku wchodził w skład redakcji kwartalnika literackiego „Nowa Okolica Poetów”. Jako krytyk zajmuje się głównie polską poezją współczesną i najnowszą. Współpracuje m.in. z czasopismami: „Twórczość”, „Topos”, „Pobocza”. Pracuje jako polonista w LO im. Mikołaja Kopernika w Tarnobrzegu. Jego wiersze były tłumaczone na angielski, czeski, serbski, ukraiński, włoski. Wydał sześć ksiażek poetyckich. tom krytyczno-literacki Maski/Twarze. Eseje, szkice, recenzje o poezji (2009) oraz powieść Ktoś (2003). Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Anna Małczyńska. Literaturoznawca. Niedawno obroniła na Uniwersytecie Wrocławskim pracę doktorską nt. pisarstwa Edwarda Stachury. Dotychczas publikowała głównie w tomach zbiorowych oraz w opolskim czasopiśmie społeczno-kulturalnym „Strony”.

Andrzej Nowakowski. Ur. w 1952. Od dzieciństwa mieszka w Gdańsku. Po ukończeniu filologii polskiej pracował jako nauczyciel w gdańskim III LO, a obecnie – w I LO. Opublikował trzy książki dla dzieci oraz wiele opowiadań w pismach. Książka, której fragment znajduje się w „Migotaniach” to opowieść o Henryku Probusie, księciu który miał wielką szansę zjednoczyć rozbitą Polskę. Napotykał jednak problemy dziwnie podobne do dzisiejszych. Ewa Olejarz. Ur. w 1974. Historyk i poetka, pisze również opowiadania. Laureatka m.in. XVII OKP im. Jacka Bierezina (wyróznienie) i III OKP „O Granitową Strzałę” (wyróżnienie). Mieszka w Zabrzu. Wladimir Sztokman (Vladimir Stockman) ur. 1960 w Rostowie nad Donem (Rosja). Na początku lat 80-tych studiował fizykę, filozofię i filologię rosyjską na rostowskim uniwersytecie. Podczas studiów wraz z Sergiuszem Zimowcem, Michałem Majackim i Aleksandrem Popowym brał udział w redagowaniu samizdatowego czasopisma „Nie kantować”. Jesienią 1991 roku dołączył do kijowskiego teatru „Zwierciadło” i w następnym roku wraz z teatrem na zaproszenie Piotra Skrzyneckiego – założyciela kabaretu Piwnica pod baranami przyjechał do Polski na występy gościnne, które przeszły w emigrację. Publikował wiersze i przekłady m. in. w międzynarodowym czasopiśmie literackim „Kreszczatik”, w tomikach krakowskiej Konfraterni poetów, w czasopiśmie „Nowa Polska” („Nowaja Polsza”), w książce Wiedeńskie krasnmówstwa (Wiedeń, 2006), w antlogii Podgórskie klimaty (Kraków, 2009). Przetłumaczył na język rosyjski książkę Villa dei Misteri – Pasha ikony (Kraków, 1999) o twórczości Jerzego Nowosielskiego oraz monografię prof. Aleksandra Mikołajczaka Bogurodzica w kulturze i katolickiej tradycji w Polsce (Warszawa - Moskwa, 2008). Jest twórcą i koordynatorem międzynarodowego almanachu internetowego Litera. Wydał tom wierszy Górne morze (Kraków, 2007). Mieszka w Krakowie. Edward Zyman. Ur. w 1943 roku. Poeta, prozaik, krytyk literacki, publicysta. Od marca 1983 w Kanadzie. Wydał kilka tomików poetyckich, zbiór pamfletów krytyczno-literackich, dwie książki biograficzne. Współredaktor pracy zbiorowej poświęconej Wacławowi Iwaniukowi. Ostatnio opublikował Mosty z papieru. O życiu literackim, sytuacji pisarza i jego dzieła na obczyźnie, tom poezji Jasność i powieść dla młodzieży Ściana pełna jerzyków. Laureat Nagrody Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie. Prezes Polskiego Funduszu Wydawniczego w Kanadzie, jeden z członków założycieli działającej w Toronto Fundacji Władysława i Nelli Turzańskich, obecnie jej wiceprzewodniczący.

5 35 3

RECENZJE

Laura Diaz wychowywała się w meksykańskiej, mieszczańskiej rodzinie. Otaczały ją kobiety pragnące przekazać jej, że rolą kobiety jest wycofanie i poświęcenie. Dla dobra męża, braci, synów, rodziny. Tak robiła jej babka, matka, ciotki. Taka miała być Laura. Jednak ona postanowiła być sobą. Bohaterka nie rezygnuje ze swojej wolności i pielęgnuje ją w świecie konwenansów, gierek towarzyskich i politycznych przepychanek. Doznaje miłosnych uniesień, ale i cierpienia po stracie najbliższych. Nie ucieka jednak od tego. Jest nauczycielką dla rodziny, znajomych, jak i czytelników powieści. Pokazuje, jak być sobą i przyjmować to, co przyniesie los. Powieść Fuentesa to historia Meksyku w pigułce. Od walczących z reżimem partyzantów Pancho Villi i Emiliano Zapaty, po rewolucję studencką w końcówce lat sześćdziesiątych XX wieku. Dwie wojny światowe. Wpływ socjalizmu na klasę robotniczą. To pasjonujący obraz przemian społecznych i historycznych zachodzących w kraju pisarza.

Zrealizowana we współpracy z Belgią, Francją i Ukrainą i oparta na prozie Stanisława Rembeka gorzka opowieść o powstaniu styczniowym spotkała się z chłodnym, by nie rzec: wzgardliwym, przyjęciem ze strony krytyki i nie znalazła uznania także u widzów. Nie pomogła nagroda aktorska dla Janusza Gajosa na wspomnianym festiwalu oraz wytypowanie Szwadronu na polskiego kandydata do Oscara. Opinia o filmie była powszechnie zła i potraktowano go trochę jak jakiś niepoważny wybryk Juliusza Machulskiego, który nagle zapragnął zabawić się w poważne kino, a przecież przyzwyczaił widza i krytykę do czegoś zupełnie innego. Im jednak więcej lat mijało od daty premiery, Szwadron zyskiwał sobie nowych zwolenników. Gdy dziś ogląda się ten sprawnie zrealizowany, dobrze zagrany i momentami poruszający film, to widzi się, jak niegdyś niesłusznie skrzywdzono twórcę i jego dzieło. Juliusz Machulski sparzył się swoim filmem do tego stopnia, że od tego momentu nie nakręcił już nic, co miałoby za cel coś więcej niż tylko zapewnienie półtoragodzinnej rozrywki i w dużej mierze poświęcił się pracy producenta, zaś inni twórcy, nauczeni jego przykrym doświadczeniem, nawet nie próbowali posługiwać się kostiumem, by powiedzieć coś od siebie. Po roku 1993 polskie kino kostiumowe w zasadzie umarło, nad czym można ubolewać. Polska kinematografia od zawsze miała duży problem z tzw. kinem gatunkowym. Na palcach jednej ręki można policzyć udane polskie horrory, thrillery, filmy sensacyjne czy... erotyczne. W tym kontekście kino kostiumowe powstałe w Polsce można bez wahania uznać za chlubny wyjątek. Próby nawiązania do złotych lat tego gatunku podejmowali Jerzy Antczak (Dama kameliowa – 1994, Chopin. Pragnienie miłości – 2002) czy Jerzy Kawalerowicz (Za co? – 1995). Były to jednak próby z góry skazane na niepowodzenie – trudno bowiem reanimować kogoś, kto już dawno nie żyje. Wspomnianym filmom Antczaka i Kawalerowicza brakowało dramaturgii, nerwu, czegoś co decyduje o tym, że film staje się prawdziwym, autorskim dziełem; były bladym echem produkcji sprzed lat. Dawał się też we znaki niedostatek środków finansowych przeznaczonych na realizację i nie raz odnosiło się wrażenie obserwowania jakiejś niedbałej inscenizacji, tyle że z aktorami poprzebieranymi w stroje z epoki. Zjawisko „klątwy Szwadronu” trwało do 2011 r., kiedy na ekrany wszedł Daas, pierwszy naprawdę udany, autorski film kostiumowy od wielu lat. Żeby nie było wątpliwości – opowiedziana przez Adriana Panka historia samozwańczego proroka Jakuba Franka i wpływu jaki wywarł na wielu współczesnych sobie ludzi (z Adamem Mickiewiczem na czele) nie jest żadnym arcydziełem. To po prostu solidny, dobrze zrealizowany film, w którym czuć rękę reżysera, a widz może bez problemu uwierzyć, że ogląda plenery z końca XVIII wieku, a nie teatralne dekoracje czy tanie efekty komputerowe usiłujące zatuszować niedostatki scenograficzne. Może się wydawać, że współcześni polscy reżyserzy nie są specjalnie zainteresowani„kostiumem”, jako środkiem filmowego wyrazu, traktując go jak zużyty, stary łach, którego nie warto już nosić, bo jego epoka minęła i stał się niemodny. A do tego drogi w utrzymaniu. Dlatego wątpię, by Daas można było potraktować jako prawdziwe otwarcie w polskim kinie i początek czegoś nowego, czy też raczej – powrót do starych, dobrych czasów polskiego kina kostiumowego. To bardziej wyjątek potwierdzający regułę, choć przykład Panka pokazuje, że jeśli ktoś się postara, to może mu się udać. Pozostaje mieć nadzieje, że młody reżyser, który zaczął swoja przygodę z dużym kinem w tak interesujący sposób, nie zniechęci się zbyt szybko i nie powtórzy casusu Machulskiego, zwłaszcza że zebrał na początek znacznie lepsze recenzje od doświadczonego kolegi po fachu. W każdym razie kostium wciąż wisi w szafie i nadal można w nim wyglądać szykownie i całkiem nowocześnie, co potwierdza zarówno Daas, jak i liczne przykłady zza granicy. Pytanie tylko czy znajdą się chętni do noszenia i – co nie mniej ważne – czy będą wystarczające środki na renowację. Panek zrobił sporo, by pokazać drogę innym reżyserom i zrobił pierwszy krok. Teraz pozostaje tylko, by inni poszli w jego ślady. Tylko i aż.


REGULAMIN KONKURSU NA AUTORSKIE OPRACOWANIE GRAFICZNE KSIĄŻKI TERESY RUDOWICZ PT. „BŁĘDNE OGNIE” 3. Z sumy opłat wpisowych sfinansowany zostanie druk katalogu konkursu, w których zaprezentowane zostaną fragmenty wszystkich nadesłanych projektów. 3 egzemplarze katalogu otrzyma bezpłatnie każdy uczestnik konkursu. Ewentualne niewykorzystane środki z opłat wpisowych zostaną przeznaczone na powiększenie nagrody głównej. 4. W konkursie nie mogą brać udziału pracownicy Organizatora, członkowie Komisji Konkursowej, a także członkowie ich najbliższych rodzin oraz osoby powiązane zawodowo. IV. Wymagania jakie powinien spełniac projekt 1. Należy zaprojektować wszystkie strony książki, tj. okładkę oraz środek książki. 2. Książka ma mieć format B5 ( 235 mm x 165 mm). 3. Okładka ma być powiększona o zawinięte do środka skrzydełka o szerokości 70 mm. 4. Każda praca powinna być zakodowana indywidualnym hasłem składającym się z ciągu 6 cyfr / liczb. 5. Projekt powinien zostać dostarczony w wersji elektronicznej (otwarte formaty w programach Corell, Photoshop itp. lub format PDF), zapisanej na nośniku CD-R lub PEN DRIVE. Nośnik powinien być oznaczony takim samym hasłem jak projekt. 6. Do projektu należy dołączyć kopertę, oznaczoną tym samym hasłem, wraz dopiskiem „Konkurs na autorskie opracowanie graficzne ksiązki”. 7. W kopercie należy umieścić: a. imię i nazwisko autora / dane podmiotu zgłaszającego projekt b. adres e-mailowy, który wczesniej podany został w tytule przelewu opłaty wpisowej, c. pocztowy adres do korespondencji, telefon kontaktowy. 8. Na konkurs można nadesłać dowolną ilość projektów. Każda z prac powinna znajdować się w odrębnym opakowaniu i opatrzona winna być odrębnym hasłem. 9. Projekty mogą być dostarczone w opakowaniu zbiorczym / jednej przesyłce. V. Miejsce i termin składania prac konkursowych 1. Prace konkursowe, z dopiskiem „Konkurs na autorskie opracowanie graficzne książki” należy dostarczyć na adres: Zaułek Wydawniczy Pomyłka Ul. Krasickiego 1B 71-333 Szczecin 2. Nieprzekraczalny termin dostarczenia upływa 31 grudnia 2012 (decyduje data stempla pocztowego lub przesyłki kurierskiej). VI. Ocena prac 1. Prace oceniane będą zgodnie z następującymi kryteriami: pomysł oraz oryginalność w graficznym przedstawieniu obrazów poetyckich. 2. Oceny prac dokona Komisja Konkursowa w składzie: • Teresa Babińska, malarz i grafik współpracujący z Zaułkiem Wydawniczym Pomyłka, • dr Danuta Dąbrowska, przedstawiciel Akademii Sztuki w Szczecinie, • Mariusz Kotarski, przedstawiciel Drukarni KaDruk w Szczecinie, • Andrzej Sznejwajs, malarz i grafik współpracujący z Zaułkiem Wydawniczym Pomyłka, 3. Konkurs zostanie rozstrzygnięty na zasadzie anonimowości. Członkom Komisji zostaną zaprezentowane zakodowane prace.

4. Komisja Konkursowa dokona oceny prac konkursowych i wybierze zwycięski projekt. 5. Organizator zastrzega sobie prawo do innego rozdysponowania puli nagród. 6. Organizator nie zwraca uczestnikom prac konkursowych, biorących udział w Konkursie. VII Nagrody 1. Przyznana zostanie jedna nagroda główna. 2. Autor nagrodzonej pracy otrzyma wynagrodzenie w wysokości nie mniejszej niż 3000 pln, jego projekt zostanie wydrukowany w nakładzie 500 egzemplarzy, ponadto autor nagrodzonego projektu otrzyma 30 darmowych egzemplarzy wydrukowanej książki. Nagroda pieniężna może ulec powiększeniu, gdy suma opłat wpisowych uczestników konkursu przewyższy koszty druku katalogu konkursu. O podwyższeniu nagrody 3. W przypadku wyboru pracy zespołowych nagroda nie ulega zwielokrotnieniu. 4. Kwota nagrody jest kwotą brutto i podlega opodatkowaniu na zasadach ogólnych. 5. Ponadto Komisja Konkursowa ma prawo wyróżnić trzy inne projekty, które mogą zostać opublikowane w postaci posterów o wymiarze B2. Postery stanowić będą bezpłatne dodatki do wymienionej w pkt. VII/2 książki. 6. Komisja Konkursowa ma prawo nie przyznać nagrody głównej oraz wyróżnień, jak również ma prawo zmniejszyć liczbę wyróżnień. Komisja Konkursowa nie ma prawa zwiększenia liczby wyróżnień. 7. W przypadku wymienionym w pkt 6. Komisja Konkursowa musi ogłosić publicznie komunikat o przekazaniu niewykorzystanych środków zgromadzonych w ramach opłat wpisowych na nagrodę główna w kolejnej edycji Konkursu w roku 2013 oraz o sposobie ich lokacji. VIII. Ogłoszenie wyników 1. Ogłoszenie wyników nastąpi do dnia 31 stycznia 2013. 2. Wyniki konkursu zostaną podane na stronie internetowej Organizatora - www.zaulekpomylka.pl 3. Laureaci konkursu zostaną poinformowani o wynikach indywidualnie. 4. Organizator konkursu zastrzega sobie prawo do opublikowania imienia, nazwiska/ nazwy i informacji o laureacie, a także projektów konkursowych oraz umieszczenia tych informacji w materiałach promocyjnych Organizatora. 5. W sprawach nieuregulowanych w niniejszym Regulaminie zastosowanie mają odpowiednie przepisy obowiązującego prawa. X. Postanowienia końcowe 1. Organizator nie ponosi odpowiedzialności za szkody spowodowane podaniem błędnych lub nieaktualnych danych przez uczestników konkursu. 2. Organizator zastrzega sobie możliwość wyboru prac skierowanych do realizacji. 3. Uczestnicy Konkursu wyrażają zgodę na przetwarzanie danych osobowych w rozumienia ustawy z dnia 29 sierpnia 1997 r. o ochronie danych osobowych (Dz. U. z 2002 r. Nr 101, poz. 926, z późn. zm.) przez Organizatora w celach prowadzenia konkursu, wyłonienia laureatów i przyznania nagród. 4. Zgłoszenie pracy do konkursu jest równoznaczne z akceptacją Regulaminu konkursu. 5. We wszystkich kwestiach spornych decyduje Komisja Konkursowa. 6. Wszelkich dodatkowych informacji na temat Konkursu udziela sekretarz konkursu: Dorota Piotrowska, Tel.514638877, adres e-mailowy: dorotapiotrowska@zaulekpomylka.pl.

Fot. Jan Ledóchowski

I .Organizator, Partner oraz przedmiot konkursu 1. Zaułek Wydawniczy Pomyłka z siedzibą w Szczecinie, ul. Krasickiego 1B, 71-333 Szczecin, zwany dalej Organizatorem ogłasza konkurs na projekt autorskiego opracowania graficznego książki Teresy Rudowicz pt. Błędne ognie. 2. Patronat nad konkursem objęła Akademia Sztuki w Szczecinie. 3. Partnerem konkursu jest Drukarnia KaDruk ze Szczecina. 4. Zwycięski projekt opublikowany zostanie w postaci druku zwartego, tj. książki, w nakładzie 500 egz. II. Prawa autorskie 1. Przekazanie prac do udziału w konkursie traktowane jest jako równoczesne oświadczenie, że projekt nie narusza praw osób trzecich, w szczególności nie narusza ich majątkowych i osobistych praw autorskich. W przypadku wystąpienia przez osobę trzecią z roszczeniami, wynikającymi z tytułu naruszenia praw określonych powyżej, osoba/podmiot zgłaszający pracę zrekompensuje Organizatorowi, jako wyłącznie odpowiedzialny, koszty poniesione w związku ze skierowaniem przeciwko niemu roszczeń. odszkodowawczych, zwalniając Organizatora od wszelkich zobowiązań, jakie powstaną z tego tytułu. 2. Organizator konkursu dopuszcza możliwość ewentualnych modyfikacji zwycięskiego projektu, przy współpracy z autorem, z poszanowaniem oryginalnej formy projektu. 3. Laureat konkursu wyraża zgodę na realizację przez Organizatora druku książkowego zgłoszonej pracy oraz przekazuje mu na okres 5 lat od dnia rozpoczęcia promocji książki prawa wydawnicze i zrzeka się na ten sam okres 5 lat prawa do wynagrodzenia autorskiego z tytułu wykorzystane projektu graficznego. 4. Autorzy nagrodzonych prac zobowiązują się do podpisania z Organizatorem umowy o przeniesieniu majątkowych praw autorskich. 5. Organizator zobowiązuje się do prezentacji materiałów graficznych zwycięskiego projektu oraz projektów wyróżnionych podczas promocji książki, pod warunkiem, iż autorzy projektów nagrodzonego i wyróżnionych dostarczą Organizatorowi sygnowane przez siebie materiałów graficzne w formacie A3. Przekazane materiały powinny być sygnowane imieniem i nazwiskiem autora oraz datą powstania. Do przekazanych materiałów Organizator nabywa prawo własności, co regulować będzie odrębna umowa między autorem/i a Organizatorem konkursu. II. Uczestnicy konkursu 1. Konkurs skierowany jest do osób fizycznych i podmiotów prawnych zajmujących się projektowaniem graficznym. Konkurs przeznaczony jest dla osób pełnoletnich, posiadających obywatelstwo polskie. 2. Prace mogą być realizowane oraz zgłaszane do konkursu indywidualnie lub zespołowo. 3. Konkurs ma charakter otwarty, jednoetapowy, ogólnopolski. III. Warunki uczestnictwa w konkursie 1. Warunkiem uczestnictwa w konkursie jest dostarczenie projektu zgodnego z wymaganiami, określonymi w pkt IV niniejszego Regulaminu. 2. Projekt dotyczyć ma książki wymienionej w tytule konkursu, którą każdy uczestnik konkursu otrzyma od Organizatora konkursu w postaci elektronicznej (Word oraz PDF) po przelaniu na konto organizatora konkursu opłaty wpisowej w wysokości 200,00 pln. W tytule przelewu należy umieścić słowo „Konkurs” oraz podać adres mailowy, na który ma zostać przekazana książka.

Wszystkich Czytelników, Autorów oraz Przyjaciół „Migotań” zapraszamy do wsparcia finansowego naszej Gazety poprzez jej prenumeratę w roku 2012. Tylko dzięki Waszej pomocy będziemy w stanie przetrwać na trudnym rynku oraz drukować Wasze teksty. Dziękujemy za pomoc! Redakcja

5544

Gaze

ta li te

rack

a

Prenumerata!

Gaze

ta li te

rack

Cena „Migotań” wynosi 15 złotych (25 złotych numer podwójny), w prenumeracie 12 złotych za egzemplarz (24 złote numer podwójny)!

a

Prenumerata za cztery kolejne numery wynosi 60 zł. To koszt gazet wraz z przesyłką. Aby mieć pewność, że przesyłka nie zaginie, zachęcamy do wybrania opcji przesyłki poleconej. Wówczas koszt prenumeraty to 68 zł.

Jak zamawiać? To proste! Jest na to wiele sposobów:

1) Zadzwoń pod numer 58 345 25 94 i złóż zamówienie; 2) Wyślij zamówienie mailem na adres: zdanowicz.karolina@migotania.pl; 3) Wyślij zamówienie na adres: Fundacja Światło Literatury, ul. Grunwaldzka 303, 80-314 Gdańsk. W tytule przelewu proszę podać adres, na który ma być przesyłana prenumerata, oraz numer „Migotań”, który ma zapoczątkować prenumeratę. Prenumeratę otrzymasz po wpłaceniu odpowiedniej kwoty na konto: Bank Millennium 74 1160 2202 0000 0001 7019 5866 lub za pobraniem pocztowym (koszty pobrania ponosi prenumerator).

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336


W numerze maluje

BASHA MARYANSKA Basha Maryanska jest międzynarodowo uznaną artystką i wystawia swoje prace na całym świecie. Studiowała w Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku, a także w Ecole de Louvre (Paris, Francja). Otrzymała wiele nagród za wystawy zbiorowe i indywidualne w dziedzinie malarstwa, rzeźby, instalacji, fotografii i grafiki. Jej twórczość malarska prezentowana jest w kolekcjach Uniwersytetu Harvarda (Cambridge), w Muzeum Narodowym w Gdańsku, Muzeum Kazimierza Pułaskiego koło Warszawy, a także w wielu kolekcjach prywatnych.

Autoportret

W numerze fotografuje JAN LEDÓCHOWSKI Ja, Jan Ledóchowski, urodzony w Gdańsku w 1950 roku, fotografią zacząłem się zajmować pod koniec studiów na Politechnice Gdańskiej. Za namową kolegi zapisałem się do Międzyuczelnianego Ośrodka Filmu i Fotografii przy Klubie Studentów Wybrzeża „Żak”. I wtedy się zaczęło... „Żak” był ośrodkiem życia kulturalnego i artystycznego, działo się dużo, obfotografowywaliśmy wydarzenia w „Żaku”, robiliśmy zdjęcia wszędzie i wszystkiego. Bylem jednym z fotoreporterów obsługujących Pierwszy Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdańsku. Bardzo ciekawe doświadczenie, dużo emocji, oglądania ludzi znanych. Właziliśmy wszędzie i fotografowaliśmy, bo nikomu nie przychodziło do głowy, żeby nas przepędzić.

Przystąpiłem do Studium Fotograficznego prowadzonego na Politechnice przez Stefana Figlarowicza. Zaraz też Studium przeniosło się do siedziby Gdańskiego Towarzystwa Przyjaciół Sztuki. Studium miało bardzo atrakcyjny program. Stefan Figlarowicz – oprócz innych zalet - posiadał ogromny talent organizatorski. W ramach zajęć Studium spotykaliśmy się z bardziej i mniej znanymi ludźmi ze świata fotografii, i nie tylko. Dostawaliśmy tematy fotograficzne do zrealizowania. Nagle na ścianach pomieszczenia GTPS-u pojawiało się trzydzieści paneli ze zdjęciami trzydziestu fotografików, uczestników studium. Oglądaliśmy, podziwialiśmy, krytykowaliśmy. Docierało do mnie, na jak wiele sposobów można zrealizować temat zadania fotograficznego. Przez jakiś czas należałem do Gdańskiego Towarzystwa Fotograficznego. Poza uczestnictwem w dwóch plenerach niewiele zrobiłem. Spotkania z fotografikami, wspólnie realizowane wystawy (Młodzi Twórcy Wybrzeża). Przez fotografie zetknąłem się z gdańskim środowiskiem mlodoliterackim. Podobało mi się tam, bo – posługując się jeżykiem kabaretowym – oni poruszali tematy. Moje fotografowanie było

z boku, a jednocześnie wielu z nich, młodych piszących, miało wielkie wyobrażenia i plany na temat fotografii. Fotografowałem dużo, bardzo dużo. Obfotografowałem dzisiaj bardzo znanych artystów i pisarzy. Słyszałem, że nawet pisał o tym Stefan Chwin. Na mojej liście znanych autorów są m. in.: Zbigniew Żakiewicz, Stanisław Hebanowski, Władysław Zawistowski, Zbigniew Joachimiak, Paweł Huelle, ks. Jan Sochoń, Lothar Herbst, Grzegorz Musiał i wielu, wielu innych. Zmieniało się moje wyobrażenie na temat fotografii. I zmienia się do dzisiaj. * * * Mieszkam z żoną i córką w Kanadzie, pracuję, jako elektryk i automatyk przemysłowy. Nadal robię zdjęcia. G a z e t a

l i t e r a c k a

Migotania ISSN 2083-2494 numer 3 (36) 2012

Redaktor naczelny: Zbigniew Joachimiak Sekretarz redakcji: Karolina Zdanowicz Redakcja: Izabela Fietkiewicz-Paszek (Kalisz), Marta Fox (Katowice), Jan Gondowicz (Warszawa), Maria Jentys-Borelowska (Kraków), Jerzy Suchanek (Gliwice), Andrzej Wołosewicz (Warszawa), Andrzej Żurowski (Gdynia), Bogusław Żyłko (Gdańsk). Stale współpracują: Anna Frajlich (Nowy Jork), Ewa Graczyk (Gdynia), Piotr Goszczycki (Warszawa), Bartosz Jastrzębski (Złoty Stok), Andrzej C. Leszczyński (Gdańsk), Artur D. Liskowacki (Szczecin), Grzegorz Musiał (Bydgoszcz), Jerzy Niesiobędzki (Wyszembork), Antoni Pawlak (Gdańsk), ks. Jan Sochoń (Warszawa), Leszek Szaruga (Warszawa), Olga Śmiechowicz (Łódź), Roman Warszewski (Gdynia), Krystyna Śmiechowicz (Łódź), Zofia Beszczyńska (Warszawa), Sławomir Majewski (Miechów), Leszek Żuliński (Pruszków) Projekt graficzny: Dariusz Kowalczyk Opracowanie graficzne: WiS Opcjon Dział fotografiki: Sybilka Storie Redakcja tekstów: Agata Foltyn Wydawca: Fundacja Światło Literatury Adres redakcji: Fundacja Światło Literatury, ul. Grunwaldzka 303, 80–314 Gdańsk tel. 58 345 25 94 joa@migotania.pl, zdanowicz.karolina@migotania.pl

Migotania. G a z e t a l i t e r a c k a sprzedawana jest w salonach Empik w całym kraju w cenie 15 zł. za pojedynczy egzemplarz (numer podwójny w cenie 25 zł.). Możliwy jest również zakup za zaliczeniem pocztowym. Łaskawe zamówienia proszę składać w Redakcji dowolną drogą. Redakcja uprzedza, iż nie odsyła tekstów nie zamówionych. Staramy się odpowiadać na propozycje tekstowe, ale nie zawsze możemy to zagwarantować. W korespondencji z Redakcją prosimy używać przede wszystkim adresów e–mailowych. W sprawie zamieszczania reklam prosimy o kontakt mailowy na adres: zdanowicz.karolina@migotania.pl

DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW SAMORZĄDU WOJEWÓDZTWA POMORSKIEGO

Gazeta literacka

DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW MINISTRA KULTURY I DZIEDZICTWA NARODOWEGO

555


Leszek Szaruga

WYPRASOWANIE (3) H

istoria vitae magistra? Tylko do pewnego stopnia, gdyż czasy, w których historia wydawała się nauką obiektywnego odczytywania przeszłości dawno odeszły do lamusa. Dziś coraz częściej mamy do czynienia z czymś, co pozornie uczenie nazywa się polityką historyczną, która sprawia, iż przeszłość, zawłaszczana przez poszczególne grupy społeczne, takie jak choćby feministki czy monarchiści, a nawet państwa. Dawno już do historii przeszła maksyma, iż historię piszą zwycięzcy – historię piszą dziś wszyscy, nawet poszczególni pracownicy Instytutu Pamięci Narodowej, którzy na dodatek zawłaszczają dokumenty przeszłości udostępniając je wedle swego widzimisię wybranym naukowcom i dziennikarzom, co jest wyrazem zdrowej demokracji a nawet, choć nie mam zaufania do tego określenia, postępu.

Książki do nabycia w dobrych księgarniach oraz bezpośrednio u wydawcy pod numerem telefonu 58 345 25 94 lub drogą mailową: kontakt@lnp-antyki.net.pl.

5566

Niemniej przecież historia wciąż budzi emocje, czego wyrazem artykuł Juliana Bartosza „Wolność dla historii?” opublikowany na łamach „Odry” (nr 6/2012). Pisze w nim badacz: Verordnete Wahrheit, bestrafte Gessinung – to tytuł książki wiedeńskiego historyka Hannesa Hofbrauera, która może śmiało odnosić się do Polski, ale obejmuje całą jak najbardziej demokratyczną Europę. Właśnie z tej pracy dowiedziałem się o petycji Wolność dla historii. Sygnowanej przez dziewiętnastu znanych historyków z zachodniej Europy. Opublikowano ją 13 grudnia 2005 roku w paryskiej „Liberation”, wersja niemiecka ukazała się w lutym 2006 w miesięczniku „Blätter fūr deutsche und internationale Politik”. W polskim piśmiennictwie nie znalazłem nawet śladu tej swoistej supliki. Przytaczam ją zatem w całości we własnym tłumaczeniu: „Oburzeni z powodu mnożących się ingerencji władz w oceny wydarzeń przeszłości i z powodu rozpraw sądowych przeciw intelektualistom, uważamy za ważne, by przypomnieć, że: Historia nie jest religią. Historyk nie akceptuje żadnego dogmatu, ani nie przyjmuje jakiegokolwiek zakazu, ani nie zna tabu. Ma prawo, by przeszkadzać. Historia nie jest moralnością. Rzeczą historyka nie jest ani gloryfikowanie, ani potępianie, on ma wyjaśniać. Historia nie jest niewolnicą aktualnych potrzeb. Historyk nie nakłada przeszłości ideologicznych schematów swoich czasów i nie podporządkowuje dawnych wydarzeń wrażliwości ludzi współczesnych. Historia nie jest Upamiętnianiem. W ramach naukowych sposobów postępowania historyk zbiera wspomnienia ludzi, porównuje je, konfrontuje z dokumentami, obiektami, śladami i wydobywa z tego fakty. Historia nie jest przedmiotem prawa. W żadnym wolnym kraju ani parlamentowi, ani organom sprawiedliwości nie przysługuje prawo do definiowania historycznej prawdy. Nawet jeśli państwu przyświecają dobre zamiary, nie powinno ono prowadzić polityki historycznej”. Interesujące są też badania Juliana Bartosza: „Nasz parlament (…) słynie ze swoistej twórczości historycznej. Przeprowadziłem kwerendę uchwał Wysokiej Izby w tych sprawach podczas wszystkich kadencji. Pouczająca to lektura. W Sejmie I kadencji (1991-1993) na 135 uchwał były zaledwie dwie historyczne (500-lecie polskiego parlamentaryzmu i protektorat nad kopcem Józefa Piłsudskiego), w II kadencji (1993-1997) na 297 uchwał zanotowałem jedenaście (…), w III kadencji (19972001) proporcje wynosiły 190:21 (…), podczas IV kadencji (do 2005) na 265 uchwał było kilkanaście historycznych (…), w V kadencji (2005-2007), gdy marszałkiem był historyk Marek Jurek, na 201 uchwał niemal jedna piąta oceniała wydarzenia i postacie historyczne. (…) VI wreszcie kadencja (do 2011) była z ponad 30 uchwałami nie mniej owocna. (…) Były też poświęcone historii ustawy. Jedna z najważniejszych, z 3 lutego 2011 roku, dotyczyła ustanowienia głosami 406 posłów spośród 417 obecnych, 1 marca państwowym świętem – Dniem Pamięci Żołnierzy Wyklętych. (…) Jako pointę tego szkicu zacytuję fragment wypowiedzi teoretyka historii, poznańskiej uczonej prof. Ewy Domańskiej: „Współczesna teoria podkreśla wielostronność historii i wielość interpretacji. Nie ma jednaj „prawdziwej wizji” wydarzeń. Kiedy chce pan jednej historii, której mieliby przytakiwać wszyscy historycy, to jak wiemy – z historii – prosta stąd droga do totalitarnej wizji przeszłości. (…) Wiedza historyczna nie jest wiedzą, która jednoznacznie mówi „to jest prawda, a to fałsz”. Kiedy historia przedstawia biało-czarny obraz rzeczywistości, gdzie z jednej strony jest dobro, a z drugiej zaś zło, to po prostu mitologizuje przeszłość. Więcej – często staje się mitem, albo, jak by powiedział francuski filozof Michel Foucauld – dyskursem władzy”. W swej pracy Teoria wiedzy o przeszłości na tle współczesnej humanistyki (2010) Ewa Domańska, która uważa, że i historycy nie mogą pretendować do tego, by być właścicielami historii, otwiera całkiem nową perspektywę patrzenia na minione czasy. Nie rezygnując bynajmniej z dociekania faktów, podkreśla, że liczyć się musi w pracy dziejopisa godność ludzka i szacunek dla drugiego człowieka. W taki jednak sposób porywy serca i szlachetność umysłu zaciągną nas na nowe wertepy”. Ten wyrażony w ostatnim zdaniu komentarz Bartosza o tyle zdaje się być trafny, iż wszelkie badania przeszłości to droga przez wertepy. Historycy, którzy chadzają po wydeptanych ścieżkach, gościńcach lub zgoła przemierzają nowoczesne autostrady to tacy, którzy idą po cudzych śladach. Co do porywów serca i szlachetności umysłu, to już jednak sprawa indywidualnego podejścia. Zresztą, sprawa godności i szacunku dla drugiego człowieka to nie kwestia porywów serca czy szlachetności. Nie przypadkiem konstytucja niemiecka zaczyna się od paragrafu stwierdzającego, że godność ludzka jest przynależna każdemu – tak zatem nie jest to kwestia uczuciowości, lecz prawa. Zaś co do szacunku to, jak myślę, jeśli się nie ma go dla innych, nie ma się go również dla siebie. Jak widać, autora trochę poniosło, i w dodatku w podejrzana stronę. Niemniej kwestie podniesione przez niego, w szczególności zaś przywołanie cytowanego apelu uczonych, wśród których odnaleźć można m.in. nazwisko profesora Karola Modzelewskiego, zasługują na szczególną uwagę w okresie, w którym historia stała się przedmiotem dość żenujących manipulacji politycznych, od których wszakże, trzeba o tym pamiętać, nigdy nie była wolna. Ponieważ należę do grona tych niegdysiejszych nastolatków, którym – w czasach beztelewizyjnych – podsuwano historyczne lektury, kształciłem się na Plutarchu czy „Paidei” Wernera Jaegera, z zainteresowaniem przeczytałem w „Przeglądzie Politycznym” (nr 113/2012) blok tekstów zatytułowany „Wojna

poleca:

Okno na świat można zasłonić gazetą. Stanisław Jerzy Lec

peloponeska jako model świata”. Lektura tej konstelacji uczonych rozpraw pokazuje, jak dalece nasze pojmowanie historii zakorzenione zostało w modelu wywiedzionym z dzieła opisującego walkę o władzę i dominację. Ta perspektywa dominuje, mimo skądinąd fantastycznie interesujących rozpraw traktujących o życiu codziennym w minionych wiekach czy o przemianach obyczajowych. W podsumowaniu obszernego szkicu Wojna Tukidydesa a świat współczesny pisze Szymon Wróbel: „Stawiam tezę, że Tukidydes i Diogenes z Synopy, Machiavelli i Hobbes, Spinoza i Nietzsche – to nazwiska wskazujące rzeczywisty rodowód teoretyczny współczesnej filozofii politycznej nadającej jej osobliwą sytuację historyczną. Filozofia ta jest pozbawiona przeszłości bezpośredniej. Jej wczoraj nie istnieje, nie istnieje nawet jej przedwczoraj. Osobliwość filozofii współczesnej wynika z tego, że odnajduje ona swój „początek” ponad myślą przełomu XIX i XX wieku, ponad głowami wszelkich pośredników. Filozofia współczesna nie ma swojego prostego źródła (Ursprung). Odwołując się do słynnego rozróżnienia Nietzschego należałoby powiedzieć, że zna co najwyżej swoje pochodzenie (Herkunft), rozumiane jako uczestnictwo w pewnym systemie pokrewieństwa, lub wyłonienie (Entstebung), czyli moment pojawienia się, wynurzenia historycznego. Można nawet powiedzieć, że pośrednicy z XIX i XX wieku okazują się bardziej przerwą w myśleniu, odstępem, który należy przemyśleć, ale o którym się nie myśli. Pójść dalej – znaczy dziś dla filozofii nie tyle wrócić do Kanta, Hegla czy Fichtego, ale wrócić do początków nowożytnej filozofii politycznej wieku XVI i XVII oraz dotąd przyćmionych Platonem i Sokratesem wątków starożytnych z kynizmem oraz Tukidydesem na czele. Pójść dalej – znaczy dziś dla filozofii wrócić do Tukidydesa i Diogenesa, Machiavellego i Hobbesa, Spinozy i Nietzschego”. Oczywiście należy przy tym pamiętać, że jednak należy Nietzsche do jednych z odrzucanych przez autora „pośredników” wieku XIX. Ale znaczy to przede wszystkim odrzucenie pojmowania polityki i historii jako procesów teleologicznych, zakładających, jak u Platona czy Hegla, osiąganie jakichś celów „doskonałych” za sprawą doskonalenia „ducha dziejów”. „Taki powrót – pisze dalej Wróbel – wymaga jednak myślowego wysiłku oraz intelektualnego oparcia na zasobie pojęciowym wypracowanym głównie przez strukturalizm i psychoanalizę. Nowy poziom filozofii i nowy sposób jej uprawiania nie dotyczy tylko zmiany stanowiska lub metody, nie jest też prostym efektem fascynacji politycznością. Nie chodzi tu też o odmienne podejście filozofii do wciąż tych samych pytań i problemów określających jej niezmienny plan przedmiotowy. Przeciwnie, postulowane myślenie filozoficzne wytwarza nie tylko nowy poziom teorii, ale także zupełnie nowy rodzaj „przedmiotów teoretycznych”. Mówiąc zwięźle, filozofia odkrywa inna niż dotąd dziedzinę realności świata politycznego rozumianego jako nowy uogólniony przedmiot rozważań. Ta nowa realność świata politycznego ma też niewiele wspólnego z tradycyjnym przedmiotem filozofii, albowiem tym razem filozofia odkrywa, że podmiot zawsze jest nieodłącznym elementem przedmiotowości. Jest to zatem myślenie, które utraciło swą ontologiczną niewinność: rzeczywisty stosunek jaki łączy myślenie z jego przedmiotami okazuje się bardziej współdeterminacją niż przypadkowym spotkaniem. Historyczność – w perspektywie hermeneutycznej i psychoanalitycznej, działanie i praca – w perspektywie marksistowskiej, kultura i jej fetysze – w perspektywie nietzscheańskiej i strukturalistycznej, wreszcie polityka i jej wpływ na historyczność, pracę i kulturę, to rozmaite określenia tej nowej przedmiotowości, z którą ma do czynienia myśl filozoficzna przełomu XX i XXI wieku. (…) Twierdzę zatem, że jesteśmy dziś świadkami rzeczywistego przełomu w filozofii politycznej. Moment zwrotny przesilenia filozoficznego wydaje się przypadać na trzy ostatnie dziesięciolecia. To wtedy właśnie z pojedynczych prób, dotąd odosobnionych, zaczyna wyłaniać się w miarę zwarta konfiguracja intelektualna, która w coraz większym stopniu zdobywa sobie pozycję pierwszoplanową i dziś nadaje ton współczesnej filozofii. Filozofia, w tej nowej konfiguracji, wytwarza nie tylko nowy przedmiot i nową metodę postępowania, lecz także nowe stanowisko poznawcze odmieniając całościową strukturę pola teoretycznego. Ten nowy obszar zagadnień filozoficznych powstaje dzięki otwarciu dodatkowego wymiaru, wymiaru politycznego. Porzucając płaski i jednowymiarowy teren bezpośrednich form wiedzy i samowiedzy, w jakiej ludzie artykułują swe doświadczenie świata i życia, lub w jakich nauka artykułuje swe obiektywistyczne roszczenia poznawcze, filozofia współczesna niejako rozbudowuje refleksję w głąb – splatając różne języki i poszukując zasady integracji i przekładu tych języków. Filozofia nie chce być już filozofią nauki, filozofią społeczną, filozofią języka lub filozofią podmiotu. Dziś filozofia pragnie nade wszystko zrozumieć, jak te osobne fenomeny istnieją ze sobą w polu polityki, a więc w polu sił”. Cóż – każdy, kto pamięta sensację, jaką wzbudziła książka Fukuyamy o „końcu historii”, może sobie uświadomić charakter kryzysu (czyli przełomu), w jakim przyszło nam żyć. Fukuyama zresztą przemknął ostatnio przez polskie tygodniki niczym meteor: seria wywiadów z nim potwierdziła jedynie, że koniec historii oznacza narodziny filozofii historii politycznej. Co będzie dalej, nie wiadomo – jedno wydaje się interesujące: wybór nowej ścieżki tradycji – tej, która odrzuca myślenie teleologiczne, co zapewne nie każdemu teologowi się spodoba. Leszek Szaruga

M i g oMtiagnoi taa n 3 2i a/ 3336


Dzieło wiat��

(piosenka do czy�ania)

Arbuzami pachną og�ody, chociaż nikt w nich arbuzów nie siewał, kos już zamilkł, co na dachu śpiewał, g�ą się kor�ie pod szar�gą drzewa, a i nam od balkonu zawiewa.

Nie dość smut�ą piosenkę wam śpiewam?

Władysław Zawistowski

Zapłonęł� nad Sopotem drzewa, szybkim t��chtem przeleciała ulewa, w wiat� się krzykiem zaplątała mewa i łoskotem towarowy z Tczewa.

Na jedny� r��ie świat się zat�zy�ał, jak na napiętej wiat�� cięciwie. A potem r�nął w otchłanie – jak w przepaść kamień – by to, co miało przeminąć – minęło, jak dzieło wiat��, nielitościwie.

Fot. Zbigniew Joachimiak

Wiersz – plakat

Sopot, czer�iec 2003

z

10 lat


Ryc. Basha Maryanska


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.