KILOF IV

Page 1


STOPKA NACZELNEGO

W sumie to już koniec wakacyjnych wojaży. Trochę smuteczek, bo Tauron to nasz ostatni tegoroczny przystanek. Pozostały dwa tygodnie wolności. Teraz tylko czekać na zaspamowaną tablice zdjęciami, statusami „boże ile ja to miałem zrobić w te wakacje”, no miałaś to czemu kurna nie zrobiłaś! Kilof to pracowita machina, więc od roku szkolnego usystematyzujemy się to raz, a w numerze pojawią się w końcu felietony, a może nawet jakieś wywiady. To tyle P.S. Zostałem posiadaczem własnego Kilofa hehe P.S. 2: Ja chcę na OFFaaa! Na leżaaaczki! i fritz kol! nawet chętnie postoje w kolejce pod prysznic! Zaksz


W NUMERZE A N O R T S 5

3 STRONA

N O T 3 1

NEWSY

7 STRON

A

KONCERT OWY ROZKŁAD JAZDY NEW

A

ON R T S

A W E N N Y T U Y K 53 S Ł I P N 11 STRONA Z C T TRONA E I W AUR S RELACJA MUZ ON NO W Y Z AUDIO K A A A N + O SAC 38 STR R 38 U A P J M C R A STR L E O R FAN REL ONA U A ’ M F F A O Z Z C CJA OKE 61 S ’A TRO A N O R T REC NA 75 S A ENZ W O LT U 71 STRON J K E A EW N A T Y Ł WYKOPAN P I 9


Wiadomość, która nas poraziła. Unknown Mortal

Orchestra i Lower Dens dołączają do trasy koncertowej Grizzly Bear. Perfekcyjna kolaboracja. Tych drugich mieliśmy już okazję zobaczyć na tegorocznym Green Zoo Festivalu, za to pierwsi jeszcze nigdy nie gościli w Polsce. A i sam Daniel Rossen live musi być pięknym doświadczeniem. W ich październikowo-listopadowym kalendarzu znajduje się jeszcze parę luk- może Ars Cameralis? Mamy nadzieję.

Flying Lotus ma w rękawie schowanych kilka

asów, a mianowicie wspólne projekty z Shabazz Palaces, The Weeknd i Spaceghostpurrp. Póki co to tylko wstępne pomysły, ale liczymy, że wszystko dojdzie do skutku i rozkwitnie między nimi owocna współpraca. W hotelu forum ma mieć miejsce potańcówka z okazji Unsound

Festiwalu. To miejsce

jest już klasykiem, choć ostatnimi czasy w żaden sposób niezagospodarowanym.

KILOFO

Nareszcie świeże wiadomości o nowym albumie Foals! Przeczytajcie sami, jak nadchodzącą płytę zapowiada wokalista- Yannis Philippakis: „There are some heavier moments and some dirtier moments. It’s swampy, some of the grooves are quite stinky. There’s a track called ‚My Number’ that had a Curtis Mayfield groove which was pretty unashamedly funk, for want of a better word. We’ve always been pretty rhythmically preoccupied, but once the four-on-the-floor, hi-hat, indie disco stuff’s dead and buried with a chain of garlic around its neck, that feels like a really fertile place to go to.” Szykują się zmiany. Czekamy, czekamy, czekamy.

3


Nowy krążek M.I.A. już w grudniu! „Matangi”, bo taki będzie mieć tytuł, ma być zepsuty do kresu możliwości. O znanych producentach możemy zapomnieć, a premierze albumu ma towarzyszyć film i książka. O czym dokładnie, jeszcze nie wiadomo.

Mija sześć lat od premiery ostatniego, świetnego z resztą, albumu Just-

ina Timberlake’a

„Future Sex/Love Sounds”. Sam piosenkarz potwierdza, że pracuje aktualnie z Timbalandem, ale wypiera się, jakoby miało to zwiastować nowy album. Prawda, czy zwykły chwyt marketingowy?

OWE NEWSY

„Chcecicospowiedziec” to tytuł nowej płyty

Much, której premie-

ra zbliża się wielkimi krokami. Wiemy już, że trafi do sprzedaży 18 września 2012 roku, a dzień wcześniej w Multikinach w całej Polsce będzie miał miejsce przedpremierowy pokaz filmu o tym samym tytule. Wygląda na to, że panowie coraz bardziej się rozgrzewają. Odsłaniając coraz więcej informacji na temat płyty właśnie wypuścili drugi singiel „Zamarzam”.

Norweski producent Lindstrøm zapowiada kolejny album przed końcem roku. Wydawnictwo ma nazywać się „Smalhans”, a premiera datowana jest na 6 listopada. Gratka dla wszystkich, którzy po wydanym w lutym „Six Cup sof Rebel” czekali na więcej. Krążek został zmiksowany przez Todda Terjego.

4


13 TON 1

JOHN TALABOT

5

CARIBOU

9

GANG GANG DANCE

13

THE FIELD

5

„DESTINY” (FT. Pional)

„ODESSA”

„ADULT GOTH”

„THEN IT’S WHITE”

LISTA, LISTA, LISTA PRZEBOJÓW

2

SASCHIENNE

6

GHOSTPOET

10

„UNKNOWN”

„CASH AND CARRY ME HOME”

XXYYXX

„ABOUT YOU”


3

KWES.

7

BEACH HOUSE

11

MATIAS AGUAYO

„BASHFUL”

„ZEBRA”

„ROLLERSKATE”

4

FOUR TET

8

KING KRULE „THE NOOSE OF JAH CITY”

12

NGUZUNGUZU

„AS SERIOUS AS YOUR LIFE”

„DELIRIUM”

6


KONCERTOWY ROZŁAD JAZDY FAUST AGAIN, DROWN MY DAY... BRZESZCZE - STADION KS GÓRNIK

25 VIII 2012 28zł 35zł WOVEN HAND WARSZAWA, PROXIMA

13 IX 2012 70zł 80zł THE GALLOWS POZNAŃ, POD MINOGĄ WARSZAWA, HYDROZAGADKA

29-30 IX 2012 49zł 55zł 7


JAPANDROIDS WARSZAWA, HYDROZAGADKA

01 IX 2012 25zł 35zł YEASAYER WARSZAWA, PALLADIUM

15 IX 2012

100zł

EDYTA BARTOSIEWICZ KRAKÓW, AUDITORIUM MAXIMUM UJ

14 X 2012 130zł 162zł 8


PŁYTY NA ŚWIE

CZYLI CO SŁUCHA SIĘ W REDAKCJI W TAK ZW

Roisin Murphy Overpowered Ostatnio było deszczowo, więc w sam raz na słuchanie zimnego, ale jednak energetycznego elektropopu z najwyższej półki. Roisin to bossów, szkoda że już trochę zapomniana. Polecam!

Death In Vegas Trans-Love Energies

Breton Other People’s Problems

Piękna płyta, idealna na pofestiwalowe depresje. Delikatne dźwięki, przeplecione mocniejszymi gitarami lub klimatyczną elektroniką. A utwór „Your Loft My Acid”- prawdziwy trans! Oj, ciężko wyzbyć się Ich z słuchawek.

Muzycy-filmowcy, a nazwa na cześć ojca surrealizmu. Musi być ciekawie. Ciągle mam wrażenie, że każde przesłuchanie daje więcej.

ALA KAJA

9

ZOŚKA


ECZNIKU

WANYM MIĘDZYCZASIE...

Lusk Free Mars

Hopsin RAW

Oceans Ate Alaska Into The Deep

Prog-popowy projekt pierwszego basisty Tool’a Paul’a D’Amour’a oraz klawiszowa Chrisa Pitman’a. Świetne kompozycje, piękne melodie, ciekawe rozwiązania rytmiczne i przede wszystkim eksperymenty brzmieniowe zaskakujące w każdym dźwięku. Czego chcieć więcej?

Krążek naprawdę świetny, choć należy go potraktować z lekkim dystansem. Idąc trochę w ślady Eminem’a, przez dużą część krążka autor wyśmiewa mainstreamowych ‚raperów’. Album został w całości wyprodukowany przez Hopsina. Polecam jako rozgrzewkę, bo 11 listopada gość przyjedzie do Krakowa zagrać koncert!

Niedawno wydana pierwsza EPka świetna zapowiadającego się świeżuśkiego deathcore’owego zespołu. Pełna skrzeczącego, szorstkiego screamu i głębokiego growlu razem ze świetną pracą zarówno gitar jak i perkusji – cudo!

RADEK

GRZESIEK MARIUSZ

10


RÖYKSOPP

To był zdecydowanie najlepszy koncert pierwszego dnia. Pod względem artystycznym jak i show. Dziesiątki masek, strojów, ciągły kontakt z publiką, a to wszystko przy najlepszych kawałkach norweskiego duetu. Audioriver koncertowo kulał na ciągle powtarzających się identycznych wizualizacjach i tu duży plus dla chłopaków. Nagle na czarnym telebimie, (prawie że live hehe) pojawiła się Karin Dreijer z The Knife, która wyśpiewała nam całe „What Else Is There?” . Do po koncertowych refleksji mogę zaliczyć jeszcze to, że piasek to jednak masakra dla stóp, gdy się przeskakało cały koncert. ZAKSZ

11


NICOLAS JAAR

To właśnie przez tego pana zdecydowałem się wybrać do Płocka. Przed Audioriver wyobrażałem sobie ten koncert, jako coś niesamowicie nostalgicznego, trochę duchowego. Jakie zaskoczenie, kiedy na scenę wszedł Nico z dwoma kumplami i dali ponad godziną dawkę klubowej muzyki. Nicolas za klawiszami i laptopem, kolega z projektu Darkside na gitarze, a całe trio uzupełniał saksofonista. Pod koniec poleciały dwa kawałki z cudownego „Space Is Only Noise”, które ładnie podsumowały cały występ. Pomimo wszystko chciałbym jeszcze zobaczyć Jaar’a live, tylko tym razem w jakieś sakralnej oprawie. ZAKSZ

12


RIPPERTON

Nasza pierwsza wizyta w circus tencie na Audioriverze to był koncert Ripperton i to właśnie dzięki niemu zobaczyliśmy, że warto w cyrku zostać na dłużej. Melodyjnie, tanecznie, ustać w miejscu się nie dało i już. Widok całej masy ludzi tańczącej z trudem na piasku do tego różnorożnego seta to piękny obraz, fajne wspomnienia. MANIEK

13


TOMMY FOUR SEVEN

Występ tego gościa polecili mi mili panowie z namiotu obok, którzy na porannym kacu z miłą chęcią poczęstowali mnie ‘lekiem na ból głowy i wszelkie utrapienia’. Usłyszałem, że Tommy Four Seven to „dobre, niemieckie techno”. Dlaczego by nie? Gość rozkręcił na circusie ładną bibę, co zdziwiło mnie trochę po powrocie, kiedy sprawdziłem jego kawałki, od których aż wieje grozą! MANIEK

14


SEBASTIAN

Osobiście najbardziej wyczekiwałem występu SebastiAn’a, tak świetne french electro po prostu musiałem usłyszeć na żywo. Zagrał dokładnie tak, jak sobie to wyobrażałem, banan nie schodził mi z twarzy przez cały koncert. Kiedy skończył się jego czas i Kavinsky zaczął go zganiać zza konsoli, trochę posmutniałem, jednak po jakiejś pół godziny solowych wariacji, Sebek wrócił i zagrali we dwójkę piękny set, mixując wzajemnie swoje kawałki. MANIEK

15


KAVINSKY

Facet, który w zeszłym roku zrobił furorę swoim kawałkiem z filmu „Drive”, był jeszcze wielką koncertowa niewiadomą. Na koncie parę EP’ek, a o longplay’u cicho. Po bardzo przemyślanym i klubowym secie Sebastiana, czas przyszedł na Kavinsky’ego. Początkowo radził sobie całkiem nieźle, jednak gdyby nie pomoc młodszego kolegi z Francji to większość ludzi w namiocie emigrowałaby na Enter Shikari. Cały występ paskudziła jakaś baba z placu, która wywijała na scenie jak na jakimś tanim cygańskim weselu. Co wytrwalsi doczekali się na samej końcówce „Nightcall’, jednak stylistycznie jego najpopularniejszy kawałek nijak pasował do całej reszty koncertu ZAKSZ

16


KLIMAT/ PLAŻA

Zdecydowanie największy plus tego festiwalu to klimat, jaki tam panował. Po rzuceniu wszystkich tobołów postanowiliśmy zrobić wielkie zapasy trunków i kierunek – PLAŻA. Tyle ile osób pierwszego dnia spotkaliśmy, to chyba przez cały festiwal nam się nie udało. Idealna pogoda, molo jako miejsce spotkań i dancefloor na piasku do białego rana. Niektórzy z moich znajomych do tej pory nie wiedzą, jak tak szybko mógł wyparować alkohol z bagażnika ;) ZAKSZ

17


KOMARY/ SCHODY

Czyli dwie największe zmory tego festiwalu. Każde piwo, pasztet czy też mała buteleczka wody równała się drogą krzyżową przez tysiące krzywych, pourywanych schodów. Jaki to był ból, gdy przy porannym kacu trzeba było przejść ta męczarnie, nie daj boże, że ktoś zapomniał coś kupić! Festiwal w tym roku napadła także 3 plaga egipska. Miliony zielonych komarów opanowujących namioty, prysznice i co najgorsze bramki przed wejściem na sam teren festiwalu. Może dziadostwo o tyle nie gryzło, co jego marne zwłoki zostawiało ślady nie do wyprania. Wymyśliliśmy wiele tańców odganiających chmarę, ale żaden nie był na tyle skuteczny by go opatentować ZAKSZ

18


THE BEST OF

19


MF DOOM

Co poranek musiałem odczekać swoje w kolejce, by się trochę popryskać cudownie lodowatą wodą. Czego się tam dowiedziałem? Że Doom, tu cytuje „zagrał chujowo”. Nie wiem, na jakim koncercie ten koleś przede mną był, ale na pewno nie na tym na Scenie Leśnej. Oczywiście można się srać, że muzyka leciała z laptopa, a DOOM wyszedł w dresie, ale do cholery jedyny kto dał dupy na koncercie to publika. Nawet przy najpopularniejszym utworze „Hoe Cakes” nie potrafili odpowiedzieć „Super!”. Daniel zgrabnie przechodził przez wszystkie najlepsze kawałki ze swojej kolekcji, pomykał po scenie z polską flagą, wszystkich zgromadzonych nazywał ‘wielką rodziną’ i wyszedł nawet na bis. Koncert wypadł perfecto, a najlepszym dowodem na to jest fakt, że Kaja zaczęła słuchać rapsów hehe! ZAKSZ

20


DEATH IN VEGAS

Zespół ogłoszony jako jeden z pierwszych, przesłuchany bardzo dawno temu, odłożony z plakietką ‘Tylko ok’. Do ostatniej chwili wahałam się między projektem Alva Noto, a koncertem Brytyjczyków. Ostatecznie padło na Nich. Szare niebo, deszcz i elektryzująca muzyka. Przez równą godzinę byłam całkowicie owładnięta Ich eksperymentalnymi dźwiękami. Z zapartym tchem czekałam na każdy kolejny kawałek. Z niedowierzaniem obserwowałam jak na moich oczach (i uszach) grupa, która nigdy mnie nie zaciekawiła i nie wciągnęła na dłużej, staje się moją ulubioną. Najlepszy występ OFFa? A nawet nie tylko - zaryzykuję stwierdzenie, że najlepszy na jakim byłam, w ogóle, kiedykolwiek. A słowa z festiwalowej książeczki - „na ich koncercie poczujecie tę energię, wpadniecie w trans i pokochacie to…” - nigdy nie były, aż tak trafne… KAJA

21


CHROMATICS

Przed koncertem narzekałam na wczesną porę, w której Chromatics miało grać. Marzył mi się koncert o 2 w nocy przy dźwiękach płyty Night Drive. Bałam się, że zabraknie klimatu, że wszystko zepsuje to, że na zewnątrz będzie jasno. Ale nic takiego się nie stało! Zespół i bez późnej godziny stworzył niesamowitą atmosferę. Piękna muzyka, idealny wokal i ulubiony, tak często zapętlany przed festiwalem, cover utworu Running Up That Hill w wersji live. Jako minus zaliczę ludzi, którzy do Trójkowego Namiotu zawitali przez przypadek, bo padło, muzyka amerykanów im się nie spodobała, a ich głośne komentarze, którymi o swoim niezadowoleniu informowali innych, tylko przeszkadzały zachwyconym słuchaczom. KAJA

22


CHARLES BRADLEY

Klasa, mistrz, Bóg! Wiedziałem, że da niesamowity koncert, ale to co zobaczyłem przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Facet po sześćdziesiątce wywija bioderkami, tańczy niczym indiański szaman i strzela takie szpagaty, przy których sam złamałbym się w pół. Ale to na razie sama otoczka, ale jaki Charles ma głos! Ciary przez całą godzinę nie schodziły z pleców. Wszystkie kawałki z zeszłorocznego „No Time For Dreaming” plus cover Neila Younga „Heart Of Gold”, to było coś pięknego! Podsumować ten koncert mogę tylko jednym słowem: „Miłość”, bo tyle ile dostaliśmy jej od spadkobiercy Otis Readinga i Jamesa Browna to jeszcze na długo nie zapomnę! ZAKSZ

23


OTHER LIVES

Jedna z głównych pozycji na mojej liście „must see!”. Czekałam bardzo na ten koncert, bo tu wszystko co najlepsze: trochę folku, trochę indie i fajny długowłosy wokalista. Jeszcze zachód słońca i scena leśna, jakby stworzona dla takich zespołów. Trudno nie skojarzyć sobie tego występu z zeszłorocznym Dry The River, bo mają bardzo podobną taktykę na oczarowanie słuchaczy. Raz było cieplej, raz znowu mroczniej, a wszystko takie lekkie, prawdziwe, przepełnione wrażliwością. Nawet kontakt z publicznością oparty na banalnych zwrotach jak „jesteście piękni!” był szczery i wzruszający. Nie musieli długo pracować na mój zachwyt, już po pierwszej piosence wpadłam w trans. Nawet nie zauważyłam, a już musieli się zbierać. Wykonanie przeszywającego „Tammer Animals” pozostanie w mojej głowie jako jedna z najlepszych rzeczy tegorocznej edycji. ZOŚKA

24


SHABAZZ PALACES

Wszyscy uciekali na Atari by zniszczyć swój umysł, łydki i łopatki, ja natomiast wierny Shabazz’owi zagościłem w Eksperymentalnej. Chłopaki dooobrą wixe zrobili. Synchronu mógł im pozazdrościć sam Michał Piróg, bo duet z Sub-Popu oprócz nawalania na elektronicznej perce i wspólnych wokali ma w zanadrzu układ choreograficzny. Daje to fajny efekt szczególnie, że w całym namiocie panował mrok, a na stanowisko muzyków rzucone zostały czerwone lampy ledowe. Jako ostatni zagrali mój ukochany „Recollections of the Wrath”, a ja nie mogłem lepiej zakończyć pierwszego dnia OFF’a. ZAKSZ

25


ATARI TEENAGE RIOT

Najbardziej wyczekiwany koncert pierwszego dnia. Przemęczone Metronomy i w końcu- Scena Leśna, krótkie intro, wychodzą- zaczyna się prawdopodobnie najbardziej apokaliptyczny koncert na jakim byłam. Niewyobrażalny ruch pod sceną, krzyki wokalistki- zatracenie. Kompletnie niszczący wszystko i przenikający każdego, powtarzający się tekst „I see fucking dead people eveywhere”, napięcie, publika tracąca nad sobą panowanie. „Blood In My Eyes”- tu nie przeszkadzała nawet boląca od uderzenia czyimś łokciem głowa, wszyscy śpiewają (co jest raczej delikatnym określeniem, mając w pamięci te wrzaski). Koniec. Ja- cała wyobijana, w ciągłym szoku. To był dobry występ, ale ostry do przesady- krwawiący, pijani, wciągający i łykający co się da, rzucający się w każdą stronę ludzie-niefajnie. KAJA

26


TY SEGALL

W zeszłym roku trafiłem na „Goodbye Bread” i stwierdziłem: „cholera, dobry garaż”. Ale to była tylko rozgrzewka. Dopiero po tegorocznych albumach „Hair” z White Fence i „Slaughterhouse” nakręciłem się na jego koncert maksymalnie. W pewnym momencie był moim najbardziej wyczekiwanym artystą tej edycji. I słusznie, ten koleś nie zawodzi. Ludzie pogowali jeszcze bardziej niż na hardcore’owym Pissed Jeans. Segall wykonał swój popisowy numer i niesiony przez tłum fanów dalej grał solówkę na gitarze. Dziesiątki ludzi wniesionych na fale, tyle samo szram na moich plecach. Po godzinie gitarowego nawalania zespół zszedł ze sceny, prawie cały namiot opustoszał. Jednak wierna 30 darła się „Ty Segall, Ty Segall!”. Widok, kiedy zespół ponownie wchodzi na scenę, a setka ludzi biegiem wraca na koncert: bezcenne! Bo bisie wyglądaliśmy jak niezłe żule spod Społem. To, że się z nas lało to nic, ale nie wiedzieć jakim cudem, byliśmy cali uwaleni ziemią. Dla dobra całej offowej publiki udaliśmy się klasycznie do naszych ukochanych pryszniców ;) ZAKSZ

27


PISSED JEANS

Ile razy przesłuchałem ich przed OFF’em, to tylko sam Last.fm wie. Ciężkie brzmienia wkręciły mi się mocno już pierwszego dnia, kiedy to nagle poczułem, że nie jestem „indie pipką” (dzięki Zośka!), a drzemie we mnie tru metal! Mowa oczywiście o koncercie Converge, który mnie pięknie sponiewierał. Drugiego dnia już nawet nie myślałem, czy iść na Other Lives, od razu pobiegłem na Amerykanów z Pensylwanii. Info przed koncertowe w książeczce OFF’a brzmiało tak: „żywe wcielenie wartości reprezentowanych przez Sub Pop - są hałaśliwi, wkurzeni i prawdziwi.” Było dosłownie tak jak napisali. Nigdy w Eksperymentalnej nie widziałem takiej ściany śmierci. Moment, gdy zagrali „False Jesii Part 2” równy jest epicentrum największego pogo pod barierkami. Sam wokalista to niezły pojeb, szalał jak powalony. Pissed Jeans zagrało po całości, a ja po niespełna 30 minutach obdarty z jakichkolwiek sił, marzyłem jedynie o zimnym piwie. ZAKSZ

28


BAXTER DURY

Kiedy reszta kilofowej drużyny poszła szaleć na Ty Segallu, ja, jako klasyczna indie dziewczynka, postanowiłam wybrać słodkie granko Baxtera. Zachwycona jego ostatnim albumem „Happy Soup” warowałam pod sceną żeby wyśpiewać z wokalistą wszystkie teksty. Na (nie)szczęście nie miałam dużej konkurencji. Na płycie urzekła mnie wrażliwość i naturalność artysty, to również usłyszałam i zobaczyłam w Katowicach. Może i było minishow („welcome to the city which name I can’t pronounce!”), ale wszystko wyszło lekko i zgrabnie. Przez cały występ kołysałam się z nóżki na nóżkę, uradowana od ucha do ucha i patrzyłam zachwycona na scenę. Odchodziłam od niej zadowolona, ale jednocześnie zła, że tak mało w moim offowym planie jazdy takich pozytywnych koncertów. ZOŚKA

29


FOREST SWORDS

Było warto czekać do 3 nad ranem. Mimo, że nie zdążyłam na sam początek (zaspaliśmy!) i pod Sceną Eksperymentalną znalazłam się z 15 minutowym opóźnieniem, to mogę zaliczyć ten koncert do jednego z najlepszych na tegorocznym OFF Festivalu. Cudowny, godzinny trans. Nic, tylko zamknąć oczy i dać się ponieść niesamowitym, enigmatycznym dźwiękom Brytyjczyka. Było wyczekiwane „If Your Girl”, w nieco zmienionej formie, ale nadal tak samo intrygujące. Było klimatyczne, idealnie pasujące do aktualnie granego kawałka, wideo. Był zachwyt Matthew Barnes’a tak licznie zgromadzoną, o tej późnej porze, publiką. Było pięknie. Trudno wyobrazić sobie bardziej udane zakończenie festiwalu. KAJA

30


BABU KRÓL

Powinienem zostać zlinczowany. Poszedłem na Thurstona Moore’a zaledwie na pięć minut, a House Of Love w ogóle olałem. Dla kogo? Dla Budynia i Bajzla! Grali w malutkiej Kawiarni Literackiej. Namiot zapełniony dosłownie po brzegi. Tyle co udało mi się stanąć na framudze sofy i zaczęli koncert. Ależ to było świetne. Kawałki Stachury na żywo w wykonaniu tego duetu brzmią niesamowicie! Bajzel klasycznie nawala na gitarze, natomiast lider Pogodno zaskakiwał swoimi umiejętnościami tanecznymi. Ludzie mocno po 50, kelnerki, matki z dziećmi bawili się jak im BaBu Król zagrał. Po „Białej Lokomotywie” dali dwa bisy, w tym jeden był połączenie Edyty Bartosiewicz z Bobem Marleyem. Trudno to opisać, to po prostu trzeba zobaczyć live. Jeden z najlepszych tegorocznych koncertów OFF’a. A w głowie pozostaje tylko nieustające: „Co noc, kiedy schodzą do knajp, kolędnicy na wódkę, śledzia i dziwki...” ZAKSZ

31


NERWOWE WAKACJE

Od wydanego w zeszłym roku albumu „Polish Rock” nie możemy się rozstać z tymi panami. Jeszcze przed OFFem śmialiśmy się, że to prawdziwi headlinerzy, ale jeszcze o tym nie wiedzą. Bez względu na upał i ogromną duchotę czekaliśmy grzecznie w trójkowym namiocie na Jacka Szabrańskiego i jego ekipę. Nerwowi to normalne, skromne chłopaki grający dobry, polish rock. To również zaprezentowali nam na swoim offowym koncercie. Wykrzyczeliśmy wspólnie wszystkie teksty jak przystało na prawdziwych fanów. W niektórych momentach aż się łezka zakręciła w oku (ulubione „Wpół Drogi” czy „Dangerous”), nie popsuło nam to jednak pozytywnych nastrojów. Były żarty, były dmuchane rekiny (a nie delfiny!), był Michał Szturomski, który jak zwykle zabawiał nas swoimi minami. Pomijając słabe nagłośnienie i to, że koncert był dosyć krótki, było to bardzo miłe rozpoczęcie festiwalu. ZOŚKA

32


CONVERSE

Miejsce dla lansiarzy szukających nowych przyjaciół czyli idealne dla nas. Dwie największe atrakcje to ściana oblepiona kolorowymi karteczkami i aparaty jednorazówki. Pierwsze służyło za świetne miejsce na piękne wyznania, głębokie filozoficzne myśli czy promowanie się (kto widział przypinkę Kilofa?). Aparat natomiast był niezłą frajdą przez te kilka festiwalowych dni. Wystarczyło mieć conversy, wykonać dzieło na baloniku (brawa dla naczelnego!) i już aparacik wędrował do rąk. Potem tylko wypstrykać wszystko, odnieść ponownie na stoisko i podać adres. Nasze kompromitujące zdjęcia mają dojść pocztą. Już nie możemy się doczekać! ZOŚKA

33


LEŻACZKI

Jedna z najbardziej kultowych rzeczy na OFFie, szczególnie dla takich słabeuszy jak my. Już nawet był plan jak tu wynieść kilka leżaczków, ale niestety nie wszedł w życie. A szkoda, bo nigdzie nie jest tak wygodnie jak tu. Biorąc pod uwagę takie czynniki jak zmęczenie, obolałe nogi czy łapiąca senność jest to idealne miejsce na postoje w festiwalowej wędrówce. Jeszcze piwko w ręce i ciepła bluza, czego więcej potrzeba do szczęścia? ZOŚKA

34


FRITZ KOLA + MAKARON

Strefa gastronomiczna była przez nas bardzo często odwiedzaną częścią festiwalu. Bo przecież kiedyś trzeba spróbować wszystkich ośmiu smaków Fritz-napoju, zjeść ulubiony makaron ze szpinakiem, czy, jak drugiego dnia, pyszne pierogi z bryndzą, których ku naszemu smutkowi, zabrakło w niedzielę. Oprócz tego nie omieszkaliśmy zrobić sobie paru słodko-głupich redakcyjnych zdjęć w t-mobile’owej foto-kabinie. Aha, bym zapomniała, odwiedziliśmy też stoisko Wytwórni Krajowej i Thin Man Records, z którego wyszliśmy z płytami UL/KR, Nerwowych i Niechęci, kupionymi za śmiesznie małe pieniądze! KAJA

35


CYFERBLAT

Biedni, głodni festiwalowicze wybrali się pewnego dnia do centrum na poszukiwanie miejsca, które zadbałoby o ich żołądki za niezbyt wygórowaną cenę. Kiedy powoli umierała w nas jakakolwiek nadzieja i już mieliśmy wracać do Reala na bułki z pasztetem nagle wyrósł przed nami Cyferblat. Miejsce okazało się całkiem przyjemne i spełniło nasze wymogi smakowe, jak i te finansowe. W niedzielę nawet udało nam się trafić na szwedzki stół ze śląskim jadłem gdzie mogliśmy najeść się do syta, ile dusza zapragnie. Jednak i tak najlepsze były szpinakowe gnocci, mmm. Okazało się, że nie tylko tak poważni dziennikarze jak my stołują się w tym miejscu, ale również gwiazdy popularnych stacji radiowych. Od razu 100 punktów do lansu. ZOŚKA

36


ŚNIADANIA W REALU

W dniach 2-6 sierpnia, w godzinach porannych, a także obiadowych, mieszkańcy Katowic obserwowali dziwne zjawisko: ludzie w pomarańczowych i białych opaskach na rękach okupujący każdą wolną ławeczkę w hipermarkecie Real… My również byliśmy wśród tych osób. Przygotowywaliśmy sobie profesjonalne śniadania przed kasami, jedliśmy bardzo popularnego wśród festiwalowiczów arbuza, chłodziliśmy się spacerami między lodówkami z nabiałem. A sam sklep był niesamowicie urokliwym miejscem: znaleźliśmy mały stawik z bocianem, ukryty przy schodach prowadzących na parking;). KAJA

37


RELACJA Z COKE’A PLACEBO

Sentyment do Brytyjczyków nie pozwolił mi nie wybrać się na Coke Live Music Festival. Placebotysiące scrobbli na last.fm, pierwsza, prawdziwa, stara, muzyczna miłość. Nie napiszę, że było źle, nie potrafiłabym tego zrobić. Ale to już nie jest ten Brian co kiedyś, nie ta siła głosu, nie ta energia. Oczywiście- było napięcie wyczekiwania w tłumie już 15 minut przed rozpoczęciem występu, ciarki, gdy nad sceną pojawiła się przemijająca nazwa zespołu, łzy wzruszenia, smutku i radości, wszystkie utwory odśpiewane- prawie sami fani, skakanie podczas „For What It’s Worth”, i żałowanie, że to już koniec przy „Infra-Red”. Ale, aż serce boli patrząc, jak starzeje się, kiedyś, tak niesamowity płytowo, jak i koncertowo zespół… KAJA

38


RELACJA Z COKE’A

THE ROOTS Ziółek zagrał przebiegle, bo gdyby nie oni to zapewne nikt nie kupiłby 2 dniowych karnetów. No dobra, ale dla samych Roots’ów warto było. Czterokrotni zdobywcy nagrody Grammy pokazali, że ich występy na żywo to klasa sama w sobie. Zaczęli od coveru Beastie Boys, przez „You Got Me”. Zagrali też kawałek Guns’ów „Sweet Child O’ Mine” i wtedy się już wszyscy na dobre rozkręcili. Basista wyskoczył do publiki. Z kamienną twarzą stał pół metra przed nastolatkami, które nie potrafiły go dosięgnąć. Na samej scenie reszta muzyków urządziła sobie makarene i w rytm uderzeń Questlove’a obracali się o 180 stopni. Na koniec chłopaki z Philadelphii zarzucili cudowne„The Seed (2.0)” i „Move On Up” Curtisa Mayfielda. Bezapelacyjnie najlepszy koncert pierwszego dnia. ZAKSZ

39


SNOOP DOGG

Przed koncertem Snoop’a nikt nie był do końca pewien, czy wyjdzie jako D O double G, czy już jako Snoop Lion i to była moja jedyna obawa. Jednak kiedy wszedł na scenę z bangerem „I Wanna Rock”, uśmiech pojawił się na mojej twarzy. Po godzinnym staniu pod niemal samą sceną w towarzystwie 15-letnich dziewczynek, w końcu doczekałem się koncertu legendy. Zagrał wszystkie kultowe kawałki, kilka nowszych i bardziej radiowych, ale nawet przy głupim „Sweat” wszyscy skakali i bawili się świetnie. MANIEK

40


RELACJA Z COKE’A AZARI & III

Ci trzej panowie nie mieli za dużego pola do popisu na małej scenie, ale absolutnie dali z siebie wszystko. Muzycznie – bomba, wokale na żywo świetne, a część ‘show’, bo tak pozwoliłem sobie nazwać tańce hulańce wokalistów, również dodawały uroku. Poruszali się jak na parkiecie, niezwykle swobodnie i zaprezentowali całkiem niezłe umiejętności taneczne. Jedynie irytowały komentarze ludzi w tłumie na temat ich wyglądu, bo słowo ‘pedały’ pojawiało się dosyć często, a to ze względu na raczej odważne, ale jakże świetne stroje duetu przy mikrofonach. MANIEK

41


SILENT DISCO

Chyba najważniejsza scena tegorocznej edycji. Godziny spędzone na dzikich bansach i wydzieraniu przy swoich ulubionych kawałkach (pomimo jakichkolwiek umiejętności wokalnych). Pierwszego dnia wpadliśmy tylko na chwile. Poleciało „Hot’n’Fun” N.E.R.D’a i już mieliśmy wychodzić, na to Krzywy z tekstem: „MAJOOOOR LAZEEER”. No to się zaczęło. Jakiś facet z kamerą zaczął nas nagrywać nie wiedzieć czemu. Niestety czas było ruszać tyłki na the Roots. Drugiego dnia zagościliśmy trochę dłużej. Wchodzimy, a w słuchawkach „Fristajlaa”. Potem nie dało się już wyjść. Wielkie chapeau bas dla Pani za laptopem, bo puszczała najlepsza muzykę na świecie! Było „Song 2” Blur, „Sex On Fire” KOL, „Kids” MGMT, „Love Will Tear Us Apart” Joy Division i tak przez kolejne dwie godziny... ZAKSZ

42


43


44


45


46


47


48


49


50


51


52


REVIEW

BEACH HOUSE

Kolejne dziecko Sub Popu. Ten amerykański duet zagościł na dłużej w naszych głośnikach po swoim poprzednim wydawnictwie „Teen Dream”, które pokazało, że dream pop żyje i ma się dobrze. Tegoroczne „Bloom” potwierdziło tylko, że warto kontynuować ten romans (o czym rozpisywaliśmy się w pierwszym numerze Kilofa). Muzyka Beach House może namieszać w głowie. Trudno się zorientować, czy to jeszcze jawa, czy już sen. Rozbudza naszą wyobraźnię, przenosi nas w magiczne, odległe krainy. Warto skorzystać z okazji usłyszenia i poczucia tego wszystkiego na żywo. Jestem ciekawa czy na Trzech Stawach sprawdzą się równie dobrze, a może i lepiej, jak w wygodnym łóżku, w ciemnym pokoju. Będzie ciężko, ale coś czuję, że może im się to udać. Z.Ł.O.

53

madlib Czyli Otis Jackson Junior, to hip-hopowy człowiek renesansu z Los Angeles. Jest raperem, DJ’em i producentem muzycznym ze sporym doświadczeniem. Pracował u boku wielu szanowanych osób ze świata muzyki, m.in. Eryką Badu, De La Soul i Talib’em Kweli. Nagrał również kolaboracyjne albumy z MF DOOM’em (jako Madvillain) i legendarnym już J’em Dilla pod ksywką Jaylib. Materiału do zaprezentowania na Tauronie ma naprawdę sporo i jestem pewien, że zmiksuje na żywo swoje najlepsze produkcje. M.J.


ghostpoet Jest wokalistą i producentem z Wielkiej Brytanii. Dotychczas wydał jedynie jedną EPkę „The Sound of Strangers” oraz longplay’a „Peanut Butter Blues & Melancholy Jam”, jednak jest to materiał jakże warty uwagi. Lekko mroczne podkłady i jego charakterystyczny głos to mieszanka, która stworzyła bardzo klimatyczny album. Na swoim koncie ma również trasę koncertową w towarzystwie Metronomy i Jamie’go Woon’a. Zapowiedział również nowy album na 2013 rok, którego już nie mogę się M.J

john talabot

gang gang dance Tauron to fajowy festiwal, bo kurcze, usłyszeć na żywo Gang Gang Dance to nie lada gratka. Fajne jest też to, że koncert będzie o 21, moim zdaniem idealna pora. Dobrze, że artyści zagrają w piątek, czyli pierwszy pełnowymiarowy dzień festu, bo słuchacze będą mieli jeszcze świeże umysły i najlepszą zdolność przyswojenia tego, co oferują nam Gang Gang Dance. Po drugie dobrze, że wieczorem, bo utwory nie zatracą swojej magii i oryginalności. Ale ale, drogi festiwalowiczu, zanim wybierzesz się na ten koncert odpowiedz sobie na jedno zasadnicze pytanie: Czy jesteś na siłach ogarnąć i docenić dzisiaj szaloną mieszaninę stylistyki i rozkminić to co będzie się działo na scenie? Jeśli tak, to niezapomniane doznania gwarantowane, ale jeśli to nie ten dzień , to myślę że ten koncert może niektórym nie przypaść do gustu, jak to już w historii bywało. A.P

Dziesięć lat temu był jednym z najpopularniejszych DJ’ów na hiszpańskich dyskotekach. Grał przeważnie techno, co owego czasu podobało się klubowej publice. Jednak John zaczął się rozwijać, nagrał parę EP’ek i swoim kawałkiem „Sunshine” zyskał ogólny rozgłos w świecie alternatywy. Utwór znalazł się na secie samego Jamesa Murpy’ego, którego chyba nie trzeba przedstawiać. Na początku tego roku wydał swój pełny album. Pięć gwiazdek Guardiana, Best New Music od Pitchfork’a. Co tu dużo mówić, Katalończyk wydał świetny debiut! „Fin” zapętlam już przez dobre pół roku, a „Destiny” nie chce uciec z mojej głowy. Ciepłe brzmienia i mroczna aura w muzyce Hiszpana z pewnością was oczarują. S.Z.

54


REVIEW

the field Geniusz minimal techno, co udowodnił debiutem projektu The Field- From Here We Go Sublime, człowiek wielu pseudonimów- Axel Willner, po raz kolejny odwiedzi Katowice. Artysta inspirujący się dźwiękami shoegaze zespołów takich jak Slowdive, czy Chapterhouse, już w festiwalowy piątek, zaprezentuje swoje niecodzienne ambient. Zastanawiam się tylko ile swoich, nierzadko, prawie dziesięciominutowych utworów zdąży zagrać w ciągu godziny. 4, 5? Chyba nie ma co liczyć na to, że znajdzie czas na któryś ze świetnych coverów Thoma York’a, czy Battles… Smuteczek. K.K

kwes.

Multiinstrumentalista z Wielkiej Brytanii. Mniej znany szerszej publice, ale ma za sobą już współprace z takim ikonami jak Damon Albarn czy Matthew Herbert. Dwa lata temu wydał EP’ke dla Young Turks. W tym roku powrócił z ramienia Warp, świetnym „Meantime”. Na koncie nie ma jeszcze pełnego albumu, ale jego dotychczasowe wydawnictwa to ponad czterdzieści minut bardzo dobrej elektroniki. Facet, który grywał z Jack Peñate, Leftfield czy też Micachu nie może słabo wypaść live! S.Z.

55


caribou

Caribou aka Daniel Snaith, to koleś z Kanady, który od mniej więcej dekady wpisuje się swoim dorobkiem muzycznym w najlepsze rankingi. Jest bardzo płodnym artystą, w przeciągu czterech lat, od 2006 do 2010 wydał aż cztery krążki, czyli jest z czego wybierać. Konsekwentnie trzymając się dość szalonej stylistyki, Snaith tworzy kompozycje przyjemne dla ucha, ale też bardzo żywiołowe i energiczne. Myślę, że mega warto poczekać w sobotę do tej pierwszej w nocy, bo Caribou w towarzystwie Four Tet na pewno da bardzo energetyczny i niezapomniany koncert! doczekać! A.P.

XXYYXX Widać, że tegoroczny Tauron stawia na świeżość. Najmłodszy spośród wszystkich artystów, bo niespełna szesnastoletni, Marcel Everett, to kolejny twórca eksperymentalnego chillwaveu- ale jakiego! Dwoma albumami udowadnia, że nie jest ‘jakiś tam’, kolejnym, nic nieznaczącym artystom sceny elektronicznej. Zadziwiająco dojrzałe, jak na jego wiek, utwory wprawiają w trans, z którego ciężko wyjść. A to tylko słuchając ich z płyt! Co ten zdolny Amerykanin musi robić z słuchaczem podczas występów live… Na szczęście dowiemy się już w piątek. K.K.

king krule Przepiękny, eksperymentalny chillout. Kto jest jego autorem? Archy ukrywający się pod pseudonimem King Krule. Ile ma lat? Osiemnaście? Niemożliwe. Taki młody, taki zdolny-najzdolniejszy. Jedno z największych objawień sceny elektronicznej ostatnich dwóch lat. A to dopiero początek jego kariery. Ten ambitny, niepozorny, rudy Brytyjczyk jeszcze namiesza, co najmniej, na skalę Jamiego Woon’a . Niebanalne dźwięki wychodzące spod jego ręki wykonane w jednym z katowickich kościołów, ta akustyka, ten klimat, ten intrygujący muzyk- to będzie niesamowite. Mój główny faworyt tegorocznej edycji festiwalu Tauron Nowa Muzyka. K.K.

56


REVIEW SASCHIENNE Sascha Funke to osoba, dzięki której na nowo zrozumiałem gatunek „techno”. Autor kultowych „Bravo” i „Mango” po 13 latach zmienia swoją drogę. Dla kogo? I w tym miejscu pojawia się pani Julienne Dessagne - francuska pianistka i wokalistka, specjalizująca się w twórczości Philipa Glassa. Zakochany po uszy Sascha nagrywa z wybranką album. Tak powstaje jeden z najładniejszych albumów tego roku. Sam muzyk mówi: „Saschienne narodziło się ze spontaniczności. Żadnych porządków, żadnych zasad. Chaos pochodzący z eksplozji meteorytu miłości”. Brzmi słodko, ale ich muzyka to żadne ckliwe romansidło. Ten koncert będzie po prostu piękny. S.Z.

57


58


REVIEW

SIGUR ROS Osiemnaście lat temu gdzieś w dalekiej Islandii trójka przyjaciół postanowiła założyć zespół. Od tamtego czasu wiele się zmieniło- aktualnie grupa liczy czterech członków, a na swoim koncie ma kilkanaście albumów. Mogłabym napisać więcej- o tym skąd się wzięła nazwa, o historii, o niedawnym powrocie do koncertowania i płycie, która miała premierę w maju, ale po co? Staję przed tym ciężkim zadaniem opisania Sigur Ros, znowu włączam Ich płytę, znowu, już teraz, mam łzy w oczach, ciarki na rękach i nie jestem w stanie nic powiedzieć, a taki surowy opis wydaje się czymś zbyt prostym, bardzo banalnym, wręcz głupim i nie mającym najmniejszego znaczenia. Bo przecież „Róża Zwycięstwa”, to miliony wzruszeń- skromni muzycy z zimnego Rejkiawiku. Najprawdziwsi artyści, którzy zaczarowują, urzekają, odejmują mowę. Malują chłodny, zapierający dech w piersiach, świat, który wciąga na bardzo długo, przejmuje swoją magią i niecodziennością. Każde z Ich wydawnictw, to osobna podróż, każda tak samo piękna i poruszająca. Trudno oddać tekstem wielkość i niesamowitość twórczości Jonsiego i spółki. Nikt nie dociera w głąb słuchacza, aż tak, jak robią to Oni. Koncert w krakowskiej Hali Ocynowni będzie czymś nadzwyczajnym. Industrialny klimat Kombinatu wraz z mroźną, enigmatyczną aurą islandzkiego zespołuzapowiada się kolejny występ z serii Sacrum Profanum, który swoją perfekcją wprawi nas w osłupienie, a towarzyszącym mu czarem nie pozwoli poruszyć się, ani o centymetr. To trzeba usłyszeć, zobaczyć i poczuć. Jeszcze niecały miesiąc. K.K.

59


KRONOS QUARTET Kwartet smyczkowy założony przeszło 40 lat temu. Mają na swoim koncie 45 albumów, zagrali na żywo ponad sto razy. Ta czwórka to już klasyk. Zainspirowani jazzem nagrali wariacje na temat m.in.: Ornetta Colemana, Billa Evansa, Charlesa Mingusa, Theloniousa Monka. Współpracowali z największymi współczesnej muzyki klasycznej, w tym z Philipem Glassem i Steve Reichem. Aktualnie wydają z ramienia Ninja Tune. Dla mniej wtajemniczonych to dzięki tym panom usłyszeliśmy kultową muzykę z „Requiem dla Snu” (zakomponowaną przez Clinta Mansella) i to także oni współtworzyli najpopularniejszy kawałek muzyka ze wspólnej wytwórni – Amon Tobina „Four Ton Mantis” S.Z.

SKALPEL W pewnym momencie nie wierzyłem, że ten zespół zobaczę jeszcze live. Wrocławski duet tworzony przez Igora Boxxa i Marcina Cichego nagrywający dla renomowanej oficyny Ninja Tune. Ich album był pierwszy polskim krążkiem zrecenzowanym w Pitchforku. W 2004 podczas przystępowania do Unii Europejskiej zostali uznani jako jedyny oryginalny zespół ze wszystkich 10 nowych państw członkowskich. Nic dziwnego skoro ich inspiracje sięgają najlepszego okresu polskiego jazzu. W swojej twórczości oprócz wymienionego jazzu łącza także hip-hop i własną wizje klubowej muzyki. Na ich koncercie trzeba być, nie wiadomo kiedy trafi się drugi raz. S.Z.

ENVEE

Envee jest polskim producentem, który wydaje pod szyldem U Know Me Records. Jego ostatnie wydawnictwo to zeszłoroczna Epka „Kali”. Współpracował z Łoną i Webberem, Andrzejem Smolikiem i Reni Jusis, a z Fiszem nagrał wspólny album. Odpowiada za warstwę muzyczną ich krążka o tytule „Fru!”. M.J.

60


ALBUMY SIERPNIA iedy o Vampire Weekend ani widu, ani słychu z ratunkiem przychodzi Passion Pit. Amerykanie już w maju zrobili nam niezłego smaka wrzucając singiel „Take A Walk”, który dosyć skutecznie skrócił okres oczekiwanie na utęsknione wakacje. W czerwcu, aby ktoś przypadkiem nie zapomniał o nadchodzącym krążku, Passion Pit udostępnił drugi kawałek z płyty „I’ll Be Alright”. Znowu świetny utwór, jest skocznie i pozytywnie. Po dwóch miesiącach wyczekiwania w końcu dostajemy pełny album. Mogłoby się wydawać, że płyta dwóch hiciorów. Nic bardziej mylnego. Gossamer gossamer to dwanaście równie genialnych utworów. Przez ponad czterdzieści minut ma się nieodpartą ochotę śpiewania i tańczenia z Michaelem Angelakosem. Oczywiście nie wszystkie piosenki na płycie mają takie tempo jak choćby singiel, bo byśmy wszyscy w pół albumu zeszli na zawał. Jednak każdy z utworów posiada niesamowity potencjał radiowy. Brakuje w te wakacje właśnie takich lekkich kawałków, które idealnie sprawdzają się na rowerze, przy 40 stopniowym upale czy też, gdy składam cały numer Kilofa tępo siedząc przed monitorem. No nie uwierzę, że nie tupie wam noga podczas „Carried Away”. Oprócz letniej atmosfery, największym atutem tego krążka jest nieopisana dawka optymizmu, której tak ostatnio brak. Tutaj polecam „Love Is Greed”, przy którym banan nie schodzi mi z twarzy. Za dużo tych smutów ostatnio powstaje. Nie wiem, czemu wszystkie brytyjskie zespoły przestały nagrywać te cudowne wakacyjne szlagiery. Nie mówię tu o indie pipceniu z naklejką NME, ale czymś świeżym i trochę ambitniejszym. Tegoroczne wakacje należą jednogłośnie do Passion Pit. Jest lekko, wakacyjnie i przede wszystkim nie da się od nich oderwać. A ich babie lato to póki, co najlepsze indie granie jakie przyszło mi słuchać w 2012 roku. Teraz tylko czekać, na coś nowego od Grizzly Bear czy Franz Ferdinanda. Ojj, będzie ciężko to przebić!

PASSION PIT „ ”

4.5/5

Szymon Zakrzewski

61


urcze, miałam ostatnio jakiś taki niedosyt zajebistości w głośnikach, serio. Bo niby dużo dobrych płyt ostatnio wyszło, ale nic mnie nie zachwyciło tak szybko i skutecznie jak nowy krążek największego freaka USA, Ariela Pinka. Król lo-fi prosto z Los Angeles na swojej czwartek płycie funduje nam mieszaninę stylistyki, groteskę, ale też mnóstwo ładnych melodii i zabawnych wersów. Ejejej, gdy tylko dopadnie was zły humor i pomyślicie o jakiś początkach jesiennej chandry, to włączcie sobie Kinski Assassin, poprawa gwarantowana!

ARIEL PINK’S HAUNTED GRAFFITI „Mature Themes”

4.5/5

Ala Pacanowska

BLOC PARTY „four”

1,5/5

zekałam długo- rozczarowałam się. Zespół, który każdą płytą wprowadzał coś nowego i świeżego w bezpłciowy świat brytyjskiego indie-rocka, teraz nie zmienia w nim nic. Four, to dzieło zlewające się z milionem innych, łudząco podobnych albumów tworzonych każdego dnia na Wyspach. Nieliczne dobre kawałki, przypominające dobre Bloc Party z czasów Silent Alarm, giną wśród większości kiczowatych utworów wpadających w tanią, tandetną alternatywę. Jeżeli kochacie Kele i chłopaków za Ich starsze projekty i macie to szczęście, że nie przesłuchaliście jeszcze najnowszego wydawnictwa-nie róbcie tego. Tylko zaboli Was serce i zepsujecie sobie obraz fantastycznego zespołu tworzącego muzykę na wysokim poziomie. Kaja Kozina

62


ALBUMY LIPCA rank już na swoim debiutanckim materiale „Nostalgia, Ultra” poruszał dużo bardziej wartościowe tematy, niż reszta kolegów z Odd Future. Pewnie też dlatego interesuje się nim wiele środowisk muzycznych i trafia do szerszego grona odbiorców. Sam mixtape był jak najbardziej godny uwagi i co najmniej dobry, a Channel Orange, co tu dużo mówić, jest po prostu dużo lepszy. Dojrzałe teksty, piękny wokal Franka i świetne podkłady, to w jego przypadku przepis na sukces. Nad warstwą muzyczną pieczę sprawował sam Pharrell, który nie potrafi spieprzyć roboty. Podkłady są świetne, różnorodne i nadające krążkowi klimat złotych czasów muzyki soul, r’n’b i nie tylko. channel orange W brzmieniach nie ma raczej innowacyjności, jednak gust autora nie zawiódł. Zaczerpnął inspiracje od najlepszych, a aktualnie bardzo mi brakuje takich brzmień w muzyce. Już pierwszym singlem Frank zdobył moje serce. Najbardziej zaskakuje kawałek „Pyramids”, który jest niespełna dziesięciominutową kompozycją i składa się z dwóch, niemal zupełnie różniących się od siebie części. Próżno tu szukać imprezowych bangerów, czy radiowych hitów. Channel Orange jest pełen niesamowicie dobrych i pasujących do całości podkładów. Tekstowo album po prostu powala, Frank bawi się w narratora, wciela w różne charaktery i opowiada masę historii. Od miłosnych perypetii po narkotyki i nie tylko. Sam autor bawi się słowem i formą wypowiedzi. Często zaskakuje, ale jak najbardziej pozytywnie. W muzyce popularnej od dawna nie było widać czegoś takiego, za co ma u mnie kolejnego, ogromnego plusa. Wchodząc w temat gości na płycie, nie da się przeoczyć tego, że jest ich zaledwie kilku. Z początku miałem lekkie obawy, że Frank zaprosi do współpracy pół Odd Future. Tym razem ten gość znowu pozytywnie mnie zaskoczył, bo znajdziemy tam jedynie jednego reprezentanta. Earl, bo o nim mowa, jest moim zdaniem strzałem w dziesiątkę. Odkąd wrócił do muzyki, odszedł stanowczo od swojej starej formy, która jednocześnie jest formą reszty kolektywu. Chłopak ewidentnie dojrzał i zamiast lirycznej pornografii, nawija z głową i o sensownych rzeczach. Super! Czekam po cichu, aż reszta ich kolegów też trochę zmądrzeje. Oprócz Earla, możemy usłyszeć świetnego Andre 3000 i Johnniego Mayera. Fantastyczna selekcja gości. Krótko podsumowując, Channel Orange to krążek po prostu bardzo dobry i ciężko jest mi znaleźć jakąkolwiek wadę. Aż strach pomyśleć, że ten album to jedynie początek dokonań Franka. Typ zdecydowanie podgrzał atmosferę na rynku muzyki soul i r’n’b i moim zdaniem ciężko będzie go przebić.

FRANK OCEAN „ ”

63

4.5/5

Mariusz Jewuła


isze teksty od 11 roku życia, ale dopiero od dwóch lat zaczęła traktować swoją twórczość na serio. Przez ten okres czasu powoli zaczyna się robić o niej głośno. W lipcu wydała debiutancką EP’ke, na której znajduje się 14 kawałków (sic!). Niesamowicie klimatyczne sample, różnorodne aranżacje i perfekcyjne flow Angel sprawiają, że od ponad miesiąca nie potrafię się oderwać od tego albumu. Wystarczy przesłuchać „Wicked Moon” czy też „New York”, by dojść do wniosku, że za parę lat nazwisko Haze będzie jednym z najważniejszych damskich głosów w hip-hopie. Pierwsza próba Angel na długogrającym krążku już niebawem, bowiem jest świeżo po podpisaniu kontraktu z Universal i Island Records. Azealia ucz się od rówieśniczki!

ANGEL HAZE „Reservation EP”

4,5/5

Szymon Zakrzewski

DOMO GENESIS & THE ALCHEMIST „No Idols”

3.5/5

iło jest czasem dorwać się do jakiegoś świeżego materiału spod szyldu Odd Future, ale współpracy Domo Genesis’a The Alchemist nigdy bym się nie spodziewał. A jednak. Bity od takiego producenta nie mogą być słabe, a w na tym krążku jest kilka dobrych petard. No ale jak w tym wszystkim wypada reprezentant Wolf Gangu? Z początku nie pasowali mi do siebie, ale już po pierwszym odsłuchu zmieniłem zdanie. Gość nabiera coraz większych skillsów rapowych i na wielu kawałkach naprawdę nieźle płynie po podkładzie. Wydaje mi się również, że teraz bardziej na serio podchodzi do muzyki, niż na swoim pierwszym mixtejpie. Ale co z goścmi? Podobnie, jak w przypadku Franka, spodziewałem się albumu zawalonego kolegami z ich kolektywu, ale pojawił się tylko Tyler i Earl. No a Earl’em zachwycam się od jego powrotu do muzyki i każdym kawałkiem, na który się dogrywa. „No Idols” ma aż 3 utwory z jego udziałem, zajebiście! Oprócz ich dwóch jest też kilku zawodników wysokiego pułapu, m.in. Prodigy z Mobb Deep, Freddie Gibbs i Smoke DZA. Czego chcieć więcej? W sumie chyba niczego, bo nowy materiał Domo jest dobry i już. Lepsza technika, lepsze teksty, świetny producent i tacy goście to recepta na fajny mixtape od reprezentanta Odd Future. Mariusz Jewuła

64


ALBUMY LIPCA

JOHN FRUSCIANTE „letur-lefr ep”

1/5

amiętam jak 3 lata temu zachwycałem się każdą minutą „The Empyrean”. Od tamtego momentu przesłuchałem wszystkie jego solowe albumy, jak i kolaboracje. Nie byłem zadowolony z decyzji o odejściu z Red Hot Chili Peppers, jednakże w pełni rozumiałem ten wybór. Anielski głos w „Central” rozwiązał moje wszelkie wątpliwości. Nagle na oficjalnej stronie Frusciante pojawia się informacja, że niebawem wyda EPke, a we wrześniu doczekamy się nawet pełnego albumu. Przesłuchałem. Wyłączyłem. Załamałem się. Niby trwa tylko 15 minut, a ile musiałem odczekać by zrobić drugie podejście do tego czegoś. Powinienem potraktować tą reckę, jako pewnego rodzaju rozprawkę. Postawić tezę: „Jak można nagrać coś tak beznadziejnego?”, a za argumenty posłuży mi każda z tych pięciu piosenek. Dobra, koniec tego hejtowania. Dlaczego nowe wydawnictwo nie wyszło? Frusciante ubzdurał sobie, że będzie grał „progresywny pop syntezatorowy” (to jego własny wymysł). Ok. poszukiwał czegoś nowego. Jednak już po pierwszych minutach zrozumiemy, co ten gatunek znaczy. Syntezator owszem jest, ale brzmi jak tandetny keyboard kupiony w biedrze, a sam klawiszowiec zapewne siebie nie słyszy. Głos Johna sprawia wrażenie, jakby został wycięty z innej piosenki, a „In Your Eyes” to po prostu bar-

dzo słaby mash-up. W sumie można skończyć już przy tym kawałku, lecz dla osób o dużej cierpliwość przygotowano jeszcze wiele niespodzianek. Na przykład to, że w 8 minucie jakiś kolo zaczyna rapsować. To miłe, że Frusciante jest mecenasem, pomaga kumplom, ale czemu to wszystko podpisuje swoim nazwiskiem. Nie ma, co się dłużej pastwić nad tą EP’ką, bo do samego końca brzmi fatalnie. Na longplayu możemy się niestety spodziewać podobnych ‘’brzmień’’, więc raczej nic wartego uwagi. Polecam Johnowi ścieżkę dźwiękową z filmu „Drive”, posłuchałby trochę jak faktycznie brzmi synthpop i odszedł od swojej ‘’progresywnej’’ wersji. Trochę mi szkoda gościa, który zawsze potrafił oczarować swoimi niebiańskim solówkami i chórkami. Może Frusciante kiedyś zrozumie, że klasyczne rozwiązania, często bywają najlepszymi.

65

Szymon Zakrzewski


an Michael „Flea” Balzary to ostatnio bardzo zajęty człowiek. Trasa koncertowa po świecie z jednym z największych zespołów rockowych w historii, nagranie razem z Damonem Albarnem świetnego albumu w projekcie ”Rocket Juice And the Moon” oraz prowadzenie własnej szkoły muzycznej, Flea chociaż już młody nie jest, znalazł czas i siły na nagranie solowego albumu o nazwie „Helen Burns”. Jest to 27 minut, eksperymentalnej muzyki opartej głównie na grze trąbki, gitary basowej, fortepianu oraz automatu perkusyjnego. Nie spodziewałem się ze postać tak mocno związana ze sceną rockową jak Flea, będzie potrafiła stworzyć coś tak awangardowego. Dawno już nie słuchałem krążka tak wypełnionego muzyką, ale tą prawdziwą, pisaną przez duże „M”. „Helen Burns” to świetnyalbum, polecam nie tylko fanom Red Hot Chili Peppers.

FLEA „Helen Burns”

4/5

Grzesiek Bucholski

TWO DOOR CINEMA CLUB „Beacon”

4.5/5

o tak mocnym debiucie, wydanym przed dwoma laty, obawiałam się, że nie uda Im się stworzyć czegoś jeszcze lepszego. Ale wyszło! Nowe wydawnictwo jest niesamowicie dobre. Beacon, to płyta dużo bardziej przemyślana od swojej poprzedniczki, ale nie pozbawiona, charakterystycznej dla trójki Irlandczyków, lekkości i zabawy. Dojrzałość kawałków sprawia, że nie każdy z nich pretenduje do hitu, jak w przypadku Tourist History, co można uznać za duży plus- utwory są mniej mdłe i jednolite, zaciekawiają. Za każdym odsłuchaniem odkrywamy coś nowego. Indie chłopcy rozwijają się, jednocześnie udowodniając, że są w czołówce zespołów tworzących muzykę z ich gatunku. Brawo. Kaja Kozina

66


ALBUMY SIERPNIA

IZA LACH „Off The Wire”

4/5

toś nam tu wyrasta na gwiazdkę magazynu. Była już ostatnio na pudelkach i innych takich, zainteresowało się znacznie większe grono odbiorców niż dotychczas. Wszystko dzięki współpracy ze Snoop Dogg’iem, który ponoć miał zmieniać ksywkę, ale nadal nie wiadomo o co cho. Najpierw była wygrana w konkursie Snoop’a i wspólny utwór, byliśmy bardzo dumni, ale chyba nikt się nie spodziewał, żewspółpraca się aż tak rozwinie. A to takie bum! Wspólny materiał, który raper wyprodukował. A w tamtym tygodniu Snoop przyleciał nawet do Polski kręcić z Izą teledysk, wow! Nie zaprzeczam, mega mnie to zdziwiło, a zarazem bardzo się podjadałam, bo Izce fanuję nie od dziś, no dobra, od pierwszego odsłuchu ‘Nie’ gdzieś na MTV! Co do samej płyty to od początku zaskakują różnice stylistyczne między utworami. Panna Lach przyzwyczaiła nas raczej do nastrojowych ballad, takie tam zmysłowe i trochę osobiste kawałki, z tym do tej pory kojarzyłam Izę. A tu nagle słyszę It’s Summer Again i własnym uszom nie wierzę. Ale za dwie sekundy zdziwienie zamienia się w zachwyt, bo ta piosenka trafiła w mój gust idealnie.Tchnie z niej słońce, ciepło, kolory, radość. Myślę że największe gwiazdy pop by się nie powstydziły, serio. To, do czego przywykliśmy , czyli nastrojowość, też znajdziemy na płycie. Najbardziej do wprawionych fanów przemawia na pewno Yellow Brick Road, rytmiczna ballada, gdzie Iza hipnotyzuje swoim głosem, a muzyczne tło wydaje mi się troszeczkę psychodeliczne. Bardzo przypadło mi też Let Me B The 1, obsadzone na ciekawym bicie, gdzie Iza i Snoop bardzo fajnie się uzupełniają, a wokalistka pokazuje, że w klimatach R&B doskonale się odnajduje.. Mi jeszcze po pierwszym przesłuch bardzo do gustu przypadło Lost In Translation, bardzo fajny koncept, no i lubię podśpiewywać wersy Snoopa. Kolejnymi perełkami są Set it Off, od którego przygoda duetu się rozpoczęła, czy otwierające płytę, wzruszające I Can Feel You. Zresztą cały materiał jest świetny, po prostu trzeba to usłyszeć! Gorąco polecam!

Ala Pacanowska

67


tym kwartecie z Dublina zrobiło się dosyć głośno dwa lata temu, kiedy zdobyli się na super chwyt marketingowy i udostępnili w sieci za darmo swój debiutancki album. Teraz, już odpłatnie (ale wiadomo, każdy ma swoje sposoby…), wypuszczają drugi krążek. Szkoda, że to prawie koniec wakacji, bo „Family” świetnie wpisuje się w letni klimat. Mamy tutaj taneczne gitary i dużo energii. Jest to hałaśliwe, ale jednocześnie urokliwe granko. Może i nie jest szczególnie oryginalnie, może i słychać Foals i Vampire Weekend, ale wyjątkowo mi to nie przeszkadza. Zamiast kończyć znajomość z zespołem na singlach „Animals” czy tytułowym „Family”, można bardziej się wysilić i przesłuchać na przykład takie „Goose”. Radzę się spieszyć, bo czuję, że zaraz zrobi się z tego niezły mainstream!

THE CAST OF CHEERS „Family”

3.5/5

Zofia Łękawska-Orzechowska

SPECTOR „Enjoy it while it lasts”

1.5/5

anowie ze Spector zdecydowali się na dość odważne posunięcie. Zamiast zaserwować nam to, co lubimy najbardziej, czyli elektronikę tak dziwną, że na pewno dobrą, postanowili zrobić krok w tył i na swojej debiutanckiej płycie postawić na gitarowy pop. Może nikt im nie powiedział, że to już passé, albo za wcześnie postawili na vintage modę, ale zdecydowanie trafili w zły czas. Mamy tutaj sympatyczne refreniki ale jakieś nieświeże i mało przekonujące. Spector stawia na piosenki-hymny, aż pachnie tutaj stadionami, jeszcze nie uprzątniętymi po wczorajszych koncertach takich grup jak The Killers. Nie jest tragicznie, ale radiowo, bez polotu, tak jak przystało na ulubieńców BBC. Zofia Łękawska-Orzechowska

68


ALBUMY SIERPNIA

WHILE SHE SLEEPS „This Is The Six”

3/5

ierwszy longplay z prawdziwego zdarzenia brytyjskiej grupy o jakże wymyślnej i oryginalnej nazwie While She Sleeps zatytułowany „This Is The Six” po tygodniowym opóźnieniu wreszcie ukazał się 13 sierpnia. Czy jest lepszy od wydanego w 2010 roku debiutanckiego mini albumu „The North Stands For Nothing”? Trudno powiedzieć, bo nie różni się od niego znacznie, jednak to może i nawet dobrze, gdyż tamten jak wiadomo prezentował się na tyle dobrze aby zdobyć nagrodę magazynu Kerrang dla najlepszego nowego zespołu. Jednak jest to grupa dość specyficzna i myślę, że wymaga to krótkiego wyjaśnienia. Tym co w While She Sleeps może odpychać jest niezwykle „suchy” scream wokalisty Lawrence’a Taylor’a, który potrafi zmęczyć uszy tym bardziej, kiedy na płycie prawie wcale nie pojawia się zwykły śpiew. Nadrabia to jednak sekcja muzyczna, a szczególnie rytmiczna, która w mojej opinii jest największym atutem zespołu. Przy słuchaniu „This Is The Six” ani na chwilę nie ma się wrażenia chaotycznej czy monotonnej pracy perkusji i basu, a w połączeniu z całkiem niezłą gitarą dostajemy groove pierwszej klasy. Również na pochwałę zasługują liczne breakdowny. Często poprzedzane chórkami, które co prawda nie są już nowością w tym gatunku ale zawsze stanowią bardzo przyjemne alternatywne akcenty, do tego wspomniana mocna praca perkusji sprawia że są one ich największym atutem. Na nowej płycie formacji znajdziemy trzy świetne, wypromowane wcześniej wraz z teledyskami kawałki, czyli „Believe”, „Seven Hills” i „Dead Behind The Eyes” z którym to swoją drogą uważni fani Kilofa mogli zapoznaćsię już w jego pierwszym numerze przy studiowaniu sekcji „31 Ton” ;-). Kolejnymi godnymi szczególnej uwagi utworami są „False Freedom”, „Our Courage, Our Cancer” i tytułowy „This Is The Six”, albowiem ukazują one to, co najlepsze w stylu WSS czyli ciężkie, szybkie riffy i groove, a kiedy trzeba potrafią i nie boją się również zwolnić na chwilę, zarzucić jakimś niezłym, chóralnym teksem i super-płynnie wrócić z mocnym uderzeniem. Tym których to oczaruje przypominam, że chłopaki mają zamiar odwiedzić nasz piękny kraj w poznańskim klubie Reset 20 października. Ogólnie „This Is The Six” jest niezłym albumem, nie brakuje mu mocy, kunsztu, a nawet chwil spokoju. Mnie jednak osobiście bardzo nie podoba się scream wokalisty jak i to, że jest tak mało urozmaicany jego styl, barwa i tonacja, a że jest to bardzo ważny element zespołu, o ile nie główny, zmusza mnie to do wystawienia 3/5. Radek Oksiuta

69


a „Fight Like A Girl” fani Emilie Autumn musieli czekać 2 lata. Tyle czasu powinno wystarczyć artyście na dopieszczenie swojego dzieła, ale czy było tak w tym wypadku? Niestety panna Autumn znana ze swoich feministycznych poglądów, z „F.L.A.G” chciała chyba zrobić credo feministek, skupiając się głownie na tekstach zapomniała o muzyce. Takie posunięcie miało by szanse na jednym z jej poprzednich albumów „Your Sugar Sits Untouched” który był zbiorem jej wierszy, ale nie na kolejnym longplay’u. Ale album nie jest tak do końca beznadziejny. Jako zajawke, przed wydaniem albumu mogliśmy usłyszeć tytułowy utwór, który jest naprawdę dobry, i na albumie zajmuje pierwszą pozycje. Zaraz po nim, drugi mamy fenomenalny utwór „Time for Tea”… I w tym momencie możemy skończyć słuchać. Niestety, drugi „Opheliac” to nie jest.

EMILIE AUTUMN „fight like a girl”

1.5/5

Grzesiek Bucholski

BLACK SWAN ANATOMY „Away Home”

3.5/5

est to zdecydowanie mieszanka wybuchowa. Pochodząca z Hiszpanii formacja podkreśla swoją swoje pochodzenie w rytmach i (choć głównie śpiewa po angielsku) hiszpańskich tekstach przemycanych do kompozycji ni to rockowych, ni to nu-metalowych, ni to reggae. Wszystko to sprawia, że każda piosenka na płycie jest zupełnie inna bo chłopaki przebierają w stylach i bawią się głosem i muzyką. Każdy element zespołu zasługuje na pochwałę ale zwłaszcza wokalista, który brzmi niczym Brandon Boyd z Incubusu. Do tego to, że chwilami da się słyszeć coś jak scream jest po prostu niebywałe. A wszystkie te atutypotrafili zawrzeć w zdecydowanie najciekawszej piosence „The Way Home”, jednak równie warto sprawdzić „Release Yourself”. Radek Oksiuta

70


WYKOPANI TU

BNNT

71

unt czy też dawniej BrowNNote to projekt współtworzony przez Konrada Smoleńskiego oraz Daniela Szweda, znanego bliżej z Woody Alien. Zrobiło się o chłopakach głośno albo dokładniej to oni zrobili głośno w całych Katowicach podczas tegorocznej edycji OFF’a. Swoim militarnym Volkswagenem niszczyli umysły od rana na polu namiotowym, Mariackiej czy też przed samym festiwalem. Największą uwagę przykuwała oczywiście czterostrunowa gitara, której bliżej było do rakiety niż instrumentu. Jeżeli was tam nie było to koniecznie sprawdźcie na youtube czy na samej fotorelacji jakie miny mieli biedni staruszkowie z wnukami. To tyle tytułem wstępu, może trochę o samym wydawnictwie. Słowa tutaj nie grają pierwszych skrzypców, więc skupmy się na muzyce. A raczej ścianie dźwięku, jaka nas atakuje od pierwszych sekund. Dwanaście kawałków z wojennymi nagłówkami, powalają świetnym noise rockiem. Debiut brzmi bardziej uporządkowanie niż partyzan-

ckie występy live. Jeżeli przebijemy się przez „ Congolese rebel leader Thomas Lubanga recruiting children” czeka nas na prawdę ciekawy materiał. Oprócz perkusji i gitary pojawiają się także instrumenty dęte czy wibrafon. Tutaj warto wspomnieć o świetnym doborze gości. Zagrała dwójka z zespołu Baaba: Macio Moretti i Tomek Duda. Za fragmenty mówione odpowiada Wojtek Bąkowski z Niwea. Całość wypada maksymalnie ciężko i duszno. Czuć te tumany kurzu z pola bitewnego. Album przepełniony jest złością i przemocą, ale także głuchym wołaniem o pomoc. Warte uwagi są wstawki filmowe, które dodają terroru, a momentami wręcz przerażają. Słuchacz po pierwszych kawałkach wpada w trans, następnie odbiera mu mowę. Tak własnie wyobrażam sobie ścieżkę dźwiękową do „Okropności wojny” Francisco Goyi. Dawno nie słyszałem w naszym kraju tak przemyślanego albumu noise’owego. SZYMON ZAKRZEWSKI


WYKOPANI TAM DRY THE RIVER

Czwartą odsłonę rubryki Wykopani Tam postanowiliśmy poświęcić kooperacji z polskim fanklubem brytyjskiej grupy Dry the River. Tak więc zostawiam was w rękach głównodowodzącej polskimi fanami, Ani, i życzę miłego czytania!

la jednych „insane show!”. Dla drugich takie tam pitu—pitu. Jeszcze inni do tej pory nie potrafią sobie darować, że nie byli w tym czasie pod Tent Stage. A dla nas, Przyjaciół Rzeki (geez, jak to idiotycznie brzmi po polsku…), to kolejne spełnione, piekielnie ważne, muzyczne marzenie. Mowa o drugim koncercie brytyjskiego bandu Dry the River w Polsce. Co ja piszę?! Koncercie? To nie był koncert. To była czysta magia, wyciskacz łez, emocjonalna miazga. Taki koncert zdarza się raz… wróć — taki koncert ZDARZA SIĘ i dziękujmy Panu za to. Ale nie o tym miała być mowa. Mowa będzie o Shallow Bed czyli wszystkim tym, czym Dry the River stoi. Shallow Bed to debiutancki longplay zespołu. Londyńczycy na długo przed jego oficjalną premierą (marzec br.) zgromadzili

72


spore grono fanów niecierpliwie oczekujących na chyba najgorętszą świeżynkę muzycznej alternatywy tego roku. Nad jej nagraniem czuwał producent Peter Katis, współpracujący m.in. z Interpolem czy The National. Brzmienie zespołu, jakkolwiek dla mnie nie tak oczywiste do zdefiniowania, bo bardzo złożone, od początku kojarzone było z folk rockiem. Jak zresztą napisał niedawno perkusista zespołu „I’m Jon from folk beat combo Dry the River” ;). Kilka lat wstecz chłopaki imali się różnych zespołów, grając post—punk czy hardcore, by w pewnym momencie stworzyć DtR, którego spoiwem stała się osoba Petera Liddle’a, frontmana zespołu. Jeśli, drogi czytelniku, rozpoczniesz znajomość z Dry the River w środku dnia, w biegu,

73

byle jak - przegrasz życie. Shallow Bed to jeden z tych muzycznych poematów, który smakuje najlepiej w nocy, podawany w dobrych słuchawkach, kąsek po kąsku. Zaczyna się od melodyjnie płynnego Animal Skin, by poprzez subtelne Shield Your Eyes, łzawe (ale dalekie od banału) Weights & Measures, zabrać słuchacza do jaskini lwa, wypełnionej dźwiękami skrzypiec i instrumentów dętych. Shallow Bed to dwa podstawowe elementy: pełne ładunku emocjonalnego melodie (tak, emo, czyli pierwotnie emotive hardcore, to dobre skojarzenie) oraz teksty Petera Liddle’a. Biblijne naleciałości w utworach wokalisty DtR to efekt edukacji w katolickiej szkole i udzielania się w tamtejszym chórze. Do tego dokładamy wielogłosowe harmonie i nieprzeciętny wokal Liddle’a. Jeśli miałabym określić jego fakturę, użyłabym słowa „matowy”. Pozbawiony niepotrzebnych ozdóbek i świecidełek. W tym momencie nie jestem w stanie stwierdzić, który kawałek jest najjaśniejszą perełką albumu. Trzy tygodnie temu myślałam, że to Shield Your Eyes. Dwa tygodnie temu, że Weights & Measures. A teraz — Lion’s Den. Shallow Bed to po prostu spójny album, pełny i skończony, choć pozostawia poczucie niedopowiedzenia. Wbrew temu, co sugeruje tytuł, w żadnym momencie nie jest płytki. Melancholia - tak. Brak energii - w żadnym wypadku.


Liddle powiedział kiedyś, że ludzie przychodzący na ich koncert spodziewają się występu cichego, spokojnego zespołu. W rzeczywistości jest całkiem na odwrót. A ja dołożę do tego zdanie, że tak jest nie tylko na koncertach. Posłuchaj Shallow Bed, a zrozumiesz, o czym mówię (piszę). Dry the River do początku listopada koncertują w Europie. Pytani o drugą płytę zapowiadają, że popracują nad nią w przyszłym roku. Tymczasem ja wracam do rzecznych dźwięków, jakkolwiek chcesz je nazwać: folk-rock, folk-pop, folk, (wstaw cokolwiek, ważne że pięknie grają). Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o DtR, koniecznie zajrzyj na Oficjalny Polski FanPage zespołu na FB. To zbiór wszelkich nowinek z obozu DtR, od czasu do czasu urozmaicanych starymi nagraniami i wywiadami, filmikami z akustycznych

występów, z których zespół jest znany a także innymi perełkami, które wpadną paniom adminkom w oko. Enjoy!

Z folkowym przytupem, Anna N. Friend of the River https://www.facebook.com/ DtRPolishFans

74


KULTOWA PŁYTA K

„ ind of Blue”, jedno z najwięszych dzieł muzyki jazzowej i największe dokonanie Miles’a Davis’a. Album wydany w roku 1959, w tym samym w którym Ornette Coleman wydał swojego rewolucyjnego longplay’a tworząc kompletnie nowy gatunek free jazz. Kiedy bebop powinien odejść w zapomnienie, „Kind of Blue” podbił serca fanów muzyki jazzowej, inspirując muzyków aż do dziś, kiedy króluje na listach najlepszych albumów wszechczasów. Dzieło Davisa było wyjątkowe także z wielu innych powodów. Skład w jakim zostało nagrane „Kind of Blue”, to same legendy jazzu. Obok Miles’a w sekcji dętej grali Julian „Cannonball” Adderly oraz John Coltrane na saksofonach, za fortepianem zasiadł jeden z największych wirtuozów tego instrumentu Bill Evans a sekcja rytmiczna składała się z Paula Chambersa na kontrabasie oraz Jimmiego Comba odpowiadającego za instrumenty perkusyjne. Sesja nagraniowa także

75

różniła się od innych, bo Davis zaprosił swoich muzyków do studia mając tylko kilka akordów i pomysłów na utwory, kiedy cała reszta miała powstać podczas improwizowanej sesji. Był to zabieg Miles’a, który miał na celu zmusić muzyków do skupienia się na nagrywanych partiach, co miało wpłynąć na jakość wykonań. Pomysł ten sprawdził się doskonale. Sesja została podzielona na dwie części. Podczas pierwszej nagrane zostały utwory „So What”, „Freddie Freeloader” oraz „Blue In Green” a podczas drugiej „All Blues” i „Flamenco Sketches”. Wszystkie utwory poza ostatnim zostały nagrane tylko raz


MILES DAVIS „KIND OF BLUE”

i od razu zostały zaakceptowane przez Miles’a. „Flamenco Sketches” potrzebowało jeszcze tylko jednego podejścia, żeby Davis zgodził się umieścić je na albumie. Ciężko powiedzieć cokolwiek nowego na temat muzyki na tym albumie. Jest to jeden z najpiękniejszych zbiorów dźwięków w historii muzyki i to raczej nigdy się nie zmieni. Nie słyszałem w swoim życiu jeszcze tak stylowego, pełnego gracji i emocji albumu. Mamy tutaj kilka odmiennych klimatów, jak klasyczny bebop w „So What”

z jednym z najbardziej znanych basowych tematów na świecie czy „Flamenco Sketches” bardzo powolny i stonowany utwór w klimatach bluesowych. Ale o tym albumie niema co pisać, jego po prostu trzeba posłuchać. Ale wątpię, że znajdą się tacy fani prawdziwej muzyki, którzy „Kind of Blue” jeszcze nie słyszeli. GRZESIEK BUCHOLSKI

76


NA KONIEC KLASYCZNIE NASZE DWIE MODELISIE-TYM RAZEM Z OFF’A!

77


W NASTEPNYM NUMERZE

PODSUMOWANIE CAナ・GO FESTIWALOWEGO LATA!


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.