7 minute read

Nowe życie starych piecyków

Stare, liczące kilkadziesiąt, a nawet ponad sto lat piecyki wciąż potrafią pozytywnie zaskakiwać swoją jakością i możliwościami. Wszystko, co powstawało z żeliwa i stali w czasach, gdy techniką rządzili rzemieślnicy i inżynierowie, a dopiero na finał dopuszczano księgowych, do dzisiaj zadziwia. Nie ma znaczenia, czy to zegar, maszyna do szycia, nóż do konserw, samochód czy właśnie mały piecyk.

W przypadku drobnych przedmiotów ograniczeń terminu przydatności do użycia brak. Moi znajomi wyciągnęli z piwnicy 70-letnie rowery i po lekkiej renowacji służą im wiernie w bliższych i dalszych wyprawach. W przypadku samochodów zabytkowych, nie tylko okazjonalnie, ale również w codziennej eksploatacji, są 50-latki… Tutaj nie przeszkadza nawet 300 paliwożernych koni z 8 cylindrów 5,8-litrowego silnika Mustanga, ani dwa cylindry dwusuwu i niebieski dymek z robionej „na oko” mieszanki benzyny z olejem za pamiętającym NRD Trabantem. W skrajnych przypadkach jako zabytek traktowany pojazd dostaje żółte tablice i jeśli ma tylko koła i kierownicę, to wystarcza. Cieszy oczy i nikomu nie szkodzi.

W przypadku piecyków ma być spełniony Ekoprojekt, a które nie spełniają unijnej dyrektywy, mają wędrować na złom, bo tak zadecydowała grupa trzymająca grzewczą władzę w Polsce. Możliwości użytkowania zabytków kultury ogniowej, nawet „rekreacyjnie”, nie pozostawiono. Chyba jest to jedyny taki kraj w Europie! I chociaż nie namawiam do obywatelskiego nieposłuszeństwa, to uważam, że o dobra kultury ogniowej dbać należy i najlepiej gdyby nie stały one „martwe” w kącie jakiegoś muzeum, a robiły to, do czego zostały stworzone, i dostarczały radości swoim posiadaczom. Warunek: powinny być w dobrym stanie technicznym, bliskim oryginałowi.

Morsø, model 2B Classic

Z holenderskiej „wystawki” do Polski

Polska nie jest dobrym krajem dla zabytków. W Polsce rzadko spotkać można dom, w którym ta sama rodzina mieszka od kilku pokoleń. Przestawiane były granice, w gruzy zamieniane były całe dzielnice i miasta. Uchodźcy z jedną walizką wędrowali, a to na wschód, a to na zachód, a przechodzące armie grabiły co się dało. Piecyki? Kto o takich przedmiotach wtedy myślał? To nie Wielka Brytania, gdzie w licznych domach z epoki wiktoriańskiej jest wciąż pełne wyposażenie, z filiżankami do herbaty i nożykami do cytrusów. To nie słoneczna Floryda, gdzie wciąż można znaleźć oryginalne piecyki Franklina, a nawet nie francuska Prowansja, gdzie w wielu domach wciąż działają kominki i piecyki z XIX wieku.

Jeśli na terenach obecnej Polski coś przetrwało, to raczej na terenach „poniemieckich”, bo przecież najpierw uciekający, a potem wysiedlani ze swoich rodzinnych stron Niemcy, tak jak i Polacy, niewiele mogli ze sobą zabrać. Piecyki, często ze znanych odlewni, zostawały w opuszczonych pospiesznie domach, aby cieszyć swoim ciepłem kolejnych mieszkańców, osadników ze wschodu.

Dopiero kilkadziesiąt lat później wyjazdy zarobkowe i handlowe spowodowały, że oprócz najbardziej pożądanych używanych samochodów zaczęto zwozić do Polski również różnej maści sprzęty domowe, w tym piecyki. Akurat w wielu krajach Europy dotowana była wymiana starych modeli na nową generację, więc używanych egzemplarzy było w bród. Do Polski trafiały więc piecyki z Niemiec, Holandii, Belgii, jak również z Norwegii i Szwecji, a czasami nawet z Wysp Brytyjskich czy Irlandii. Większość miała za sobą wieloletnią intensywną eksploatację, ale trafiały się też lepiej utrzymane egzemplarze, w przypadku których „Niemiec płakał, jak ich się pozbywał”.

Tym sposobem „dorobiliśmy się” całkiem sporej ilości starszych piecyków. Najczęściej spotkać je można w ogłoszeniach OLX czy Allegro. Głównie tam mogą je znaleźć zarówno poszukiwacze-fachowcy, jak i łowcy okazji, osoby, które nie zdają sobie sprawy, z czym mają do czynienia. Mimo obowiązującego już na terenie wielu województw formalnego zakazu użytkowania tego, co nie spełnia Ekoprojektu, trzeba pogodzić się z sytuacją, że jest dość dużo piecyków starszych, głównie pochodzących z prywatnego importu, w których – nie ma co ukrywać – w sytuacji kryzysu energetycznego będzie się paliło. Z powodów ekologicznych i z powodu bezpieczeństwa warto odróżnić, co nadaje się do eksploatacji, co jest wartościowym egzemplarzem kolekcjonerskim, a co jest zwykłym złomem.

Piec z galerii Markusa Strizingera

Co odnawiać? Co złomować?

Kontakt ze starym piecykiem warto zacząć od oględzin i weryfikacji. Jeśli mamy do czynienia z marketowym produktem no name, a do tego jest on w złym stanie, to najlepszym dla niego miejscem będzie najbliższy… skład złomu. Jeżeli jednak mamy do czynienia z produktem jednej ze znanych marek lub egzemplarzem ewidentnie „antycznym”, to sprawy nabierają rumieńców. Warto skorzystać wtedy z pomocy specjalisty, który podpowie, co dalej z takim piecykiem robić.

Renowacja piecyka zwykle polega na tym, że jest on rozbierany na części, czyszczony, braki są uzupełniane, a na koniec wszystko składa się ponownie. Koszty tych zabiegów mogą być wysokie, bo firm, które oferują specjalistyczne usługi, można na palcach jednej ręki policzyć. Zwykle trzeba też dorobić jakieś uszkodzone lub brakujące elementy z żeliwa lub mosiądzu albo uzupełnić uszkodzone szybki. To wszystko oznacza koszty, które mogą być bardzo wysokie. Warto mieć chociaż orientacyjny kosztorys, zanim będzie za późno. Gdzie się udać po pomoc? Raczej nie do państwowego muzeum, bo zwykle tam trudno o pomoc w takiej „gorącej” sprawie. Raczej – tak jak w przypadku starych samochodów – skierujmy się do hobbystów, entuzjastów. Nie ma ich jednak w Polsce, a nawet w Europie wielu. W Niemczech taką osobą od kilkudziesięciu lat jest Markus Strizinger, założyciel Ofenmuseum w Burrweiler, zajmujący się profesjonalnie renowacją. W Polsce taką osobą będzie Piotr Batura, zdun-kolekcjoner, założyciel Muzeum Pieców i Kultury Ogniowej w Łaziskach.

Piec z galerii Markusa Strizingera

W zasadzie, wbrew astronomicznym niekiedy cenom, jakie osiągają zabytkowe auta, na zabytkowych piecykach trudno się dorobić. Przeglądałem ostatnio notowania z USA. Wiktoriańska kuchenka emaliowana to 1,250 $. W doskonałym stanie ozdobny wiktoriański żeliwny piec salonowy to 500 $, a mały grzewczy piecyk żeliwny z czasów Wojny Secesyjnej to 300 $. Nawet po przeliczeniu na złotówki to nie są sumy porażające. W przypadku starszych piecyków chodzi więc raczej o emocje, niż o pieniądze. Odwiedziliśmy kiedyś wspomnianego wyżej Markusa Strizingera, który pokazał nam swój „magazyn” z odrestaurowanymi i gotowymi do sprzedaży „od ręki” piecykami. Piękne, zabytkowe, doskonale i profesjonalnie odrestaurowane piecyki z przełomu XIX i XX wieku oferowane były w cenie… aktualnych modeli salonowych!

Jøtul, model F118

Piecyk – radość czy kłopot?

Tak więc jeszcze raz: wielkie znaczenie dla dalszego losu piecyka ma kwalifikacja, czy jest to marketowy produkt, czy wyrób markowy, cenionego producenta. Oczywiście warto odnowić piecyki marek, które wciąż są obecne na europejskim czy polskim rynku, takie jak Godin, Jøtul, Morso czy Supra. W modelach wciąż obecnych na rynku firm wszystko będzie łatwiejsze i bezpośrednio do nich lub do ich przedstawicieli należy kierować przede wszystkim wszelkie zapytania. Adresy można znaleźć nawet na stronach Świata Kominków. Są tam też kontakty do firm zajmujących się uszczelnieniami, szkłem kominkowym czy dorabianiem żeliwnych elementów. W starszych modelach wielkim problemem nie będzie oczyszczenie ich szkłem pod ciśnieniem („piaskowanie”), ale dorobienie uszkodzonych klamek, znalezienie specjalnych farb z angielskich manufaktur czy uzupełnienie szybek z miki.

Tak jak napisałem, to od weryfikacji piecyka zależy, czy i ile w niego warto zainwestować. Im wcześniej to zrobimy, tym lepiej, bo zaoszczędzimy czas i pieniądze.

Mam nadzieję, że nadejdzie dzień, kiedy starsze egzemplarze produktów kultury ogniowej będą mogły być oficjalnie użytkowane, tak jak to ma miejsce w wielu krajach. Oczywiście w skali masowej liczy się obniżenie emisji, niskie zużycie paliwa, efektywność. Jednak czy z tego powodu warto całą przeszłość, łącznie z tym co wartościowe, wyrzucać na śmietnik? Przecież wspomniane wyżej samochody, chociaż nie spełniają współczesnych wymagań emisji i bezpieczeństwa, to nadal – z żółtymi tablicami – mogą poruszać się po ulicach i szosach, budząc podziw i szybsze bicie serc.

W kraju mamy wciąż miliony „kopciuchów”, które każdego zimowego dnia spalają tony kiepskiej jakości węgla. Co złego by się stało dla powietrza w Polsce, gdyby od czasu do czasu ktoś rozpalił sezonowane drewno w pięknym, wciąż sprawnym technicznie „żeliwniaku”, pamiętającym XX, a może nawet XIX wiek?

wh

witek.h@ihz.pl

This article is from: