GAZETA NIE TYLKO DLA TYCH KTÓRZY DEKLARUJĄ NARODOWOŚĆ ŚLĄSKĄ
CZASOPISMO GÓRNOŚLĄSKIE
Niestety, podrożeliśmy Od kilku lat Cajtung niezmiennie kosztował 2 złote. Jednak zmiany w polskim prawie, chociażby wzrost płacy minimalnej, spowodowały, iż wzrosły ceny druku. Inne koszty także. Zmusiło nas to do podniesienia ceny miesięcznika. Mamy nadzieję, że wzrost ceny o złotówkę nie zniechęci naszych Czytelników. Nawet po podwyżce trudno znaleźć tańszy miesięcznik. A już na pewno nie znajdziecie go wśród czasopism, gdzie reklam jest bardzo mało. Bo nie jest naszą ambicją nazbieranie reklam – my chcemy, by Ślůnski Cajtung zawierał dużo ciekawych treści, a nie zapchany był reklamami. Będziemy się za to starać, aby Cajtung był jeszcze ciekawszy. Aby opowiadał Wam o tym, co dzieje się ważnego, z punktu widzenia śląskości oczywiście. Będziemy nadal opowiadać Wam prawdziwą historię Śląska, taką, jakiej nie uczyli w szkołach, jakiej nie znajdziecie w ogólnopolskich, zwłaszcza publicznych, mediach. Dlatego ten numer w ogromnej części poświęcony jest polskim obozom koncentracyjnym na Górnym Śląsku. Ale przecież mamy właśnie rocznicę ich uruchomienia. Oraz – szerzej – Tragedii Górnośląskiej. Piszemy o tym na stronach 3, 4 i 11-14. Poświęciliśmy tej tematyce niemal pół numeru, ale to najbardziej przemilczana karta najnowszej historii Śląska. Chyba bardziej nawet, niż wojna domowa lat 1919-21, nazywana „powstaniami”. Na rozkładówce (str. 8-10) opisujemy, jak państwo lekceważy swoich obywateli. Przyłączając ich wbrew woli do miasta, w którym być nie chcą. A na 6-7 o tym, że ktoś zakazał mówić po śląsku. Nawet jeśli „niechcący, bo intencje były inne”, to i tak skandal! No i mamy sporo o książkach. Ale po dziesiątkach lat, gdy prawdy o Śląsku znaleźć w nich nie można było, nagle mamy wysyp takich tytułów. Prawda się przebija! Choć pewnie do programów szkolnych przebije się jeszcze nieprędko. Zapraszając więc do lektury, mamy nadzieję, że uznacie, iż Cajtung jednak tych 3 złotych jest warty. Bo gdybyśmy ceny nie podnieśli, to musielibyśmy go zamknąć… Szef-redachtůr
NR 6/7 1 (58) 2017r. 2015r. ISSN 2084-2384 NR INDEKSU 280305 CENA 3,00 ZŁ (8% VAT) (42)styczeń CZERWIEC/LIPIEC
Chodzi o to, by znaleźć dużo stołków dla „misiewiczów”
Zamach
na samorządy PiS twierdzi, że ilość kadencji prezydentów miast trzeba ograniczyć, bo jeśli rządzą za długo, to tworzą się jakieś podejrzane sitwy, układy. Przykład Katowic pokazuje, że jeśli prezydent miasta jest popularny, to sam nie kandydując, wskaże wyborcom, na kogo mają głosować - i ten ktoś wygra. Wtedy dopiero powstaje niejasny układ. Ale o tym przecież mówić nie wypada, zważywszy, że Polską nie rządzi wcale ani premier, ani prezydent, tylko osoba z tylnego siedzenia, która ich wskazała. Formalnie – szeregowy poseł. Może więc w nowym pomyśle PiS-u wcale nie chodzi o to, by się z miast sitw pozbyć, tylko by je tam wprowadzić?
Tych wyautowaliśmy, teraz czas na naszych
J
esienią przyszłego roku czekają nas wybory samorządowe. Samorząd, to pewna forma gminnej autonomii, w sprawach wyznaczonych ustawą mieszkańcy mają prawo sami decydować, jak ma funkcjonować ich gmina, miasto. Wybierają w tym celu radnych oraz prezydenta w miastach dużych, burmistrza w mniejszych, a wójta na terenach wiejskich. Ci, którzy się jako prezydenci (burmistrzowie, wójtowie) sprawdzili, rządzą przez wiele, wiele lat. Na przykład w powiecie bieruńsko-lędzińskim na 5 gmin aż troje włodarzy rządzi swoimi gminami od ponad 20 lat. A gminy te są w okolicy wskazywane, jako wzór dobrego zarządzania.
SKOK NA PREZYDENTÓW Tymczasem PiS na wybory samorządowe 2018 roku szykuje zmianę ustawy. W jej myśl prezydent, burmistrz, wójt może rządzić maksimum dwie kadencje. Co więcej,
prawo ma zadziałać wstecz. Bo na logikę, jeśli się je wprowadzi teraz, to powinno się kadencje odliczać od 2018 roku. Ale nie, w pomyśle PiS-u o kolejne kadencje już teraz nie będą się mogli ubiegać ci, którzy dwie mają za sobą. - To ogranicza, zagwarantowane mi konstytucyjnie, bierne prawo wyborcze – mówi, nie wiadomo, czy półżartem, czy zupełnie serio, prezydent Tychów Andrzej Dziuba. Który rządzi Tychami od 2001 roku, piątą kadencję. I dodaje: - Poza tym wybory są oceną, jaką wystawiają mi wyborcy za lata rządzenia. To tak, jakby partia, która przez osiem lat świetnie rządziła krajem, i ma 70% poparcia, nie mogła za karę, że dobrze rządzi, kandydować do sejmu! Dziuba od 2010 roku wygrywa już w pierwszej turze, deklasując rywali. Mieszkańcy miasta najwyraźniej chcą, by rządził. Ustawa a’la PiS uniemożliwi mu ubieganie się o kolejną kadencję. Istnieje ogromne prawdopodobieństwo, że wybory wygra
ktoś, kogo mieszkańcom wskaże Andrzej Dziuba. Wierzą mu. Tak, jak w 2014 roku, gdy Komitet Wyborców Piotra Uszoka wystawił w Katowicach nie Uszoka, lecz Marcina Krupę. Uszok go namaścił, a Krupa wygrał w cuglach. Tylko w takich sytuacjach zawsze będzie się rodziło pytanie, kto rzeczywiście pociąga za sznurki: Krupa, czy wciąż Uszok? W Katowicach sprawa jest stosunkowo prosta, bo Uszok wycofał się z życia publicznego. A jeśli tyski Dziuba, nie mogąc startować, wskaże kogoś innego i ten ktoś wygra wybory, a Dziuba zostanie pierwszym wiceprezydentem? Kto będzie rządził naprawdę: prezydent, czy zastępca? I to ma być ten przejrzysty PiS-owski układ? Zwłaszcza, że po czterech latach karencji, Dziuba znów będzie mógł kandydować. To jak demokracja rosyjska, gdzie na chwilę z powodu „dwóch kadencji” prezydenta Putina musiał zastąpić prezydent Miedwiediew… Dokończenie na str. 2
2
styczeń 2017r.
Myśli z netu D
ziś w internecie dyskusje są znacznie ciekawsze, niż w telewizji. Może dlatego, że internauci mają większą wiedzę, od telewizyjnych „ekspertów”? Przeglądając te dyskusje uznaliśmy, że wiele z tych głosów warte jest szerszego upublicznienia. Dlatego uruchamiamy nową rubrykę: „Myśli z netu”. DARIUSZ JERCZYŃSKI (autor Historii Narodu Śląskiego): Tylko w naszej części Europy używanie jakiegoś języka literackiego jest uważane za przynależność narodową. Szwajcarzy mogą używać w piśmie niemieckiego, francuskiego i włoskiego i nikt z nich nie próbuje robić Niemców, Francuzów, czy Włochów, Flamandowie mogą używać niderlandzkiego, Walonowie francuskiego, a Belgowie z Eupen niemieckiego i nikt nie robi z Belgów - Holendrów, Francuzów, czy Niemców, podobnie Luksemburczycy pisali po niemiecku lub po francusku, a język luksemburski (dialekt środkowo-wysokoniemiecki identycznie jak literacki niemiecki) ustandaryzowali dopiero 20 lat temu. I identycznie Ślązacy myśleli, że mogą używać w piśmie polskiego, morawskiego i niemieckiego, a w mowie miejscowych dialektów i nikt nie będzie próbował robić z nich Polaków, Czechów i Niemców, ale się pomylili. Gdyby wiedzieli co ich czeka, pewnie nie zarzucili by pomysłów standaryzacji literackiego śląskiego, które pojawiały się w XIX w. kilkukrotnie. Dr HENRYK JAROSZEWICZ (Uniwersytet Wrocławski, Instytut Filologii Słowiańskich) A obozy (koncentracyjne – przyp.red.) były jak najbardziej „polskie”. Znajdowały się na terenie Polski, ich załogę stanowili funkcjonariusze polskich służb mundurowych, powołane zostały przez polskie władze państwowe, służyły ostatecznie - swoiście rozumianym w ówczesnym czasie - interesom polskiego państwa. Polacy przetrzymywali w tych obozach innych Polaków, a także Niemców, Ślązaków, Łemków, Ukraińców. Mordów również dopuszczali się Polacy, tacy jak Gęborski. Kwestionowanie „polskości” tych
Gazeta nie tylko dla osób deklarujących narodowość śląską ISSN 2084-2384 Gazeta prywatna, wydawca: Instytut Ślunskij Godki (MEGA PRESS II) Lędziny ul. Grunwaldzka 53; tel. 0501 411 994 e-mail: megapres@interia.pl Redaktor naczelny: Dariusz Dyrda Nie zamówionych materiałów
redakcja nie zwraca.
POLSKA PRESS Sp. z o.o.,
Oddział Poligrafia, Drukarnia Sosnowiec
obozów w oparciu o fakt, że ówczesne polskie władze nie miały demokratycznej legitymizacji sprawia, że wszystko co wydarzyło się w Polsce między 1945 a 1989 r. należałoby uznać za „niepolskie”. Skoro Polakiem nie był Bierut i Gomułka, Polakami nie byli też Karol Wojtyła i Lech Wałęsa. Jeżeli obóz Zgoda nie był obozem polskim, to nie widzę powodu dlaczego miałbym uznać, że np. Stocznia Gdańska była stocznią polską. Wśród Polaków byli łajdacy i bohaterzy, podobnie też polskie państwo ma na swoim sumieniu działania szczytne, jak i haniebne. Obóz Zgoda można też nazwać górnośląskim, śląskim, świętochłowickim, niemieckim (bo mordowano tam także Niemców), peerelowskim, żydowskim (bo Morel był z wyznania żydem) itp. itd. Tylko czy faktycznie nazwa typu: „górnośląski obóz koncentracyjny” powie największą część prawdy o tej koszmarnej instytucji? Ja nie jestem zwolennikiem terminologii „niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny” dlatego, że - w moim przekonaniu - jest on dezinformujący i rozmywa niemiecką odpowiedzialność. W konsekwencji wielu ludzi na świecie (w tym większość Amerykanów) uważa „nazistów” za jakiś odrębny naród, albo jakąś ponadnarodową grupę ludzi. I jeszcze raz ad vocem „komunistycznego obozu”. Nikt nie kwestionuje, że system polityczny funkcjonujący w Polsce po 1945 r. był przywieziony ze wschodu. Ale nie zapominajmy, że system ten szybko znalazł gorących wyznawców wśród rdzennych Polaków. Ci Polacy nie przyjechali do Polski na sowieckich czołgach, ale żyli tu od dziada-pradziada. Ponadto obozy koncentracyjne takie jak Zgoda były suwerennym pomysłem władz państwa polskiego, zamykano tam ludzi w zgodzie z ówczesnym polskim prawem, obozami tymi zarządzali Polacy, Polacy tam mordowali, a po zamknięciu obozów dawni funkcjonariusze żyli z polskich emerytur, ciesząc się szacunkiem i uznaniem polskich instytucji państwowych. Ci Polacy-bandyci nie przyjechali do Polski z Marsa, tylko byli już na miejscu. Przecież w Jaworznie większa część funkcjonariuszy to byli miejscowi, jaworznianie. I na koniec - nie można pozbawiać atrybutu polskości wszystkiego tego, co było złe i haniebne, akcentować zaś polskość w wypadku rzeczy pięknych i chlubnych. Bądźmy konsekwentni. Jeżeli w 1946 r. w komunistycznym obozie Zgoda mordowali Polaków komuniści, to rok później na olimpiadzie w Helsinkach złoty medal w boksie zdobył nie Polak, ale komunista Aleksy Antkiewicz. Dla mnie oczywiste jest, że narodowość jest czymś niezależnym od poglądów politycznych, religii, czy ideologii, w którą wierzy dana jednostka. Polak jest Polakiem niezależnie od tego, czy jest demokratą, komunistą, rojalistą, żydem, prawosławnym, katolikiem, liberałem, konserwatystą itp. Obozy były polskie, bo stworzono je w Polsce, rękami Polaków, więziono w nich ludzi na mocy ustaw przyjętych przez polskie władze, ostatecznie katami także byli Polacy.
Dokończenie ze str. 1
UPARTYJNIĆ SAMORZĄD! Tak naprawdę chodzi o jedno. I świetnie to widać po Śląsku. Miastami nie rządzą partie polityczne, tylko lokalne komitety. W Tychach wybory wygrał Komitet Andrzeja Dziuby, w Katowicach Komitet Piotra Uszoka, w Mysłowicach Komitet Edwarda Lasoka – i tak dalej. Mieszkańcy wybierają prezydentów spoza partii politycznych. Ci, którzy dali się poznać z dobrej strony, idą po prostu pod własnym szyldem. I to partią nie w smak, bo nie mogą potem zastosować skoku na stołki. I na kasę. PiS o swoim pomyśle pisze, że jego projekt to „reakcja na powstawanie w
n Andrzeja Dziubę tyszanie oceniają bardzo wysoko. Od 16 lat wygrywa wybory, z własnego komitetu. Teraz zastąpi go ktoś, kto dostaje polecenia z partyjnej centrali?
To tak, jakby partia, która przez osiem lat świetnie rządziła krajem, i ma 70% poparcia, nie mogła za karę, że dobrze rządzi, kandydować do sejmu! wielu miastach i gminach wiejskich spetryfikowanych układów władzy, sprzyjających różnym nieprawidłowościom” – tylko ani nie potrafi podać przykładów tych nieprawidłowości, ani tych układów. W gminach „misiewicze” się raczej nie zdarzają. Ani bezpartyjni wiceprezydenci w rodzaju opolskiego Rola (z nadania PiS-u), mającego wcześniej doświadczenie … barmana. A jeśli się zdarzają, to w najbliższych wyborach mieszkańcy zmiatają prezydenta i jego ekipę. Bo to nieprawda, że po kilku kadencjach układ ulega „spetryfikowaniu” (skąd w PiS-ie taka terminologia, rodem z Harry’ego Pottera?) – w Rudzie Śląskiej po trzech kadencjach ku największemu chyba swojemu zdumieniu przegrał Andrzej Stania. W 2014 roku Adam Fudali w Rybniku przegrał po 16 latach rządzenia. „Spetryfikowany układ” nie zdoła ocalić przy urnach wyborczych prezydenta, jeśli ludzie już go nie chcą. Jeśli go chcą – czemu decyzją z Warszawy odmawia mu się prawa do kolejnych kadencji? PiS podchwycił pomysł Ruchu Palikota, a niektóre partie (choćby Nowoczesna), też uznają go za dobry. Bo im niezależność samorządów wadzi? Bo im prze-
włodarzem gminy. Popularności przysparzało mu i to, że upominał się o autonomię dla Śląska. Stał się autorytetem sięgającym daleko poza małe Zdzieszowice, na
dać, że miasta, którymi od kilku kadencji rządzi ta sama ekipa, mająca długofalową koncepcję, rozwijają się lepiej; a te, gdzie co kilka lat zmiana, nowa wizja, zostają w tyle. Ta sama ekipa może się skupiać albo wokół prezydenta, albo partyjnego znaczka. PiS chce, żeby tej alternatywy nie było, żeby istniał tylko partyjny znaczek. Tylko tak może sięgnąć po samorządy. Na razie bronią się one przed upartyjnieniem. Ale gdy zabraknie lokalnych lide-
Odebranie samorządności jest chyba jeszcze gorsze, niż odebranie nam w 1945 roku, przez Bieruta, autonomii. Ta ordynacja to kolejny etap zawłaszczania państwa przez partię cały Górny Śląsk. Jego morderców nie wykryto. Ale gdy wejdzie ordynacja a’la PiS, drugi Przewdzing się już nie pojawi!
rów i o gminy zaczną bić się partie, wtedy PiS może sięgnąć po setki stołków prezydentów, burmistrzów, wójtów.
WYTNĄ NAJLEPSZYCH, NASTANIE CZAS MIERNOT Na 24 prezydentów miast w województwie śląskim, po wejściu w życie takiej ordynacji, o kolejną kadencję będzie mogło się ubiegać zaledwie siedmiu. Resztę ordynacja „wytnie”. Jedni zdołają wskazać „zastępcę”, inni nie. Tyski Andrzej Dziuba już kilka lat temu nie ukrywał, że może i oddałby stery miasta w ręce kogoś młodszego, kto jednak utrzyma je na do-
Dieter Przewdzing był burmistrzem Zdzieszowic przez 38 lat, aż do momentu, gdy został zamordowany. Ale gdy wejdzie ordynacja a’la PiS, drugi Przewdzing się już nie pojawi! szkadza, że partie mają w miastach niewiele do powiedzenia? A w takich Lyskach wybory na wójta od lat wygrywa Grzegorz Gryt, startujący pod szyldem RAŚ. Gryt wygra w Lyskach pod każdym szyldem, więc uniemożliwmy mu dalsze startowanie! Gdy zabraknie samodzielnych liderów, trzeba będzie głosować na kandydatów partyjnych. A PiS wie, że takie wybory w większości polskich gmin wygra. Dieter Przewdzing był burmistrzem Zdzieszowic przez 38 lat, aż do momentu, gdy został zamordowany. Gdyby nie to, wygrywałby kolejne wybory, bo był świetnym
n Dieter Przewdzing rządził Zdzieszowicami ponad 30 lat, aż został zamordowany. Zbudował autorytet wykraczający daleko, poza lokalne Zdzieszowice. Nowa ordynacja uniemożliwi istnienie takich niezależnych samorządowców.
tychczasowym kursie. Ponieważ jednak nie miał gwarancji, że ktoś taki wygra wybory, wygrał je sam. Bo ten długotrwały, zaplanowany na wiele lat, kurs jest ważny. Świetnie wi-
SAMORZĄDNOŚĆ NA DYWANIKU Tylko, co to będzie za samorządność, jeśli burmistrz czy wójt będzie wzywany na dywanik do partyjnego wojewódzkiego lidera, który wyda mu instrukcję, kto ma w gminie być kim? Jeśli w wyborach nie będzie się liczyła popularność samej osoby, tylko to, kogo partia namaści? Takie odebranie samorządności jest chyba jeszcze gorsze, niż odebranie nam w 1945 roku, przez Bieruta, autonomii. Ta ordynacja to kolejny etap zawłaszczania państwa przez partię. I jeszcze jedno. „Maksimum dwie kadencje” – wymyślono dla prezydentów państw. Po to, by nie próbowali, krok po kroku, wprowadzać dyktatury. Ale przecież na szczeblu miasta dyktatury wprowadzić się nie da, bo są państwowe organizacje kontrolne. Dyktaturę da się wprowadzić na szczeblu państwa. Zawłaszczając urzędy burmistrzów, trybunały, sądy. Zmieniając ordynację wyborczą. Dyktatura, to rządy sitwy. Oby nas nie czekała. Dariusz Dyrda
CZEKAJĄ NAS KOLEJNI MISIEWICZE Dr Tomasz Słupik, politolog (UŚl. w Katowicach): Jeśli ten pomysł przejdzie, to „misiewicze” w miastach staną się normą. Bo w samorządach są to gigantyczne ogromne pieniądze, ogromna władza i ogromna ilość łakomych stołków w urzędach, instytucjach i spółkach gminnych. To bardzo łakomy kąsek dla każdej partii politycznej, która ma oczekujących na „nagrodę” działaczy. Obecnie PiS w samorządach nie rządzi prawie nigdzie, więc to na to wszystko nie ma wpływu. Ale gdy upartyjni wybory, bardzo poszerzy, o liczne samorządy, swoją władzę.
3
styczeń 2017r.
Marsz pójdzie jak co roku
Od
niemal dziesięciu lat w ostatnią sobotę stycznia z katowickiego Placu Wolności wyrusza Marsz. Jeden z dwóch Marszów, organizowanych przez Ruch Autonomii Śląska. Ten lipcowy ku uczczeniu faktu, że 15 lipca
wickiej Zgodzie, w którym zaraz po „wyzwoleniu”, w 1945 roku, państwo polskie zaczęło osadzać Ślązaków. Wielu straciło tam życie, zagłodzonych, zakatowanych, wyniszczonych. Ci, którzy przeżyli, wciąż wspominają Zgodę ze zgrozą. I te wydarzenia czci RAŚ, chociaż „Marsz na Zgodę” zmienił ostatnio nazwę
Bodaj najważniejszym symbolem Tragedii Górnośląskiej jest obóz koncentracyjny w świętochłowickiej Zgodzie, w którym zaraz po „wyzwoleniu”, w 1945 roku, państwo polskie zaczęło osadzać Ślązaków. Wielu straciło tam życie, zagłodzonych, zakatowanych, wyniszczonych 1920 roku Sejm Rzeczpospolitej Polskiej nadał Śląskowi autonomię. Ten styczniowy jest smutny – przypomina ofiary represji, nazywanych „Tragedią Górnośląską”. Jej bodaj najważniejszym symbolem jest obóz koncentracyjny w świętochło-
na „Marsz pamięci o Zgodzie”. Głównie z przyczyn językowych, „Marsz na Zgodę” wskazywałby, że ktoś z kim idzie, żeby się pogodzić. Tymczasem trudno się godzić, gdy Polska wciąż wypiera się związków ze Zgodą i innymi obozami. A do zgody trzeba dwojga.
TRASĄ TYCH, KTÓRYCH PĘDZONO Każdego roku, Marsz przemierza trasę, którą 72 lata temu pędzono z Katowic Ślązaków. Wyrusza z Placu Wolności, idzie ulicą Gliwicką, następnie przez Wielkie Hajdugi (zwane obecnie Chorzów Batory) do Świętochłowic. Tam składa kwiaty pod Rzeźnią, jednym z miejsc śląskiej martyrologii, a kończy mniej więcej kilometr dalej, pod bramą obozu na Zgodzie. Tu po części oficjalnej każdy może liczyć na ciepły posiłek. Trasa ma około 10 kilometrów, przemarsz twa 2,5 godziny. Troszeczkę zdumiewa tegoroczna informacja RAŚ-u o Marszu: „Upamiętniamy w ten sposób więźniów sowieckich i polskich komunistycznych obozów koncentracyjnych, deportowanych do ZSRR i innych cywilnych ofiar Tragedii Górnośląskiej”. Ze zdania tego wynika, że więźniowie ci zostali następnie deportowani do ZSRR, co zasadniczo jest nieprawdą. Zapewne jednak chodzi tylko o niefortunnie sformułowane zdanie, o to, że chodzi i o więźniów i o deportowanych.
RAŚ zawłaszcza Tragedię? W tym roku, po raz pierwszy, odbywają się także konkurencyjne wobec RAŚ-owskich (a także tych oficjalnych, wojewódzkich) obchody Tragedii Górnośląskiej na Zgodzie. Organizuje je wspólnie dziewięć śląskich organizacji i środowisk. Jak mówi jeden z organizatorów, Andrzej Roczniok: - Szereg ludzi chce upamiętnić Tragedię Śląską, ale nie chcą by wiązano ich politycznie, dla nich jest miejsce wśród nas. Rzeczywiście, podczas ubiegłorocznego Marszu na Zgodę, niektórzy – pozostający w złych stosunkach z obecnym szefostwem RAŚ – byli raczej niemile widziani. – Byłem głównym organizatorem pierwszego i kilku kolejnych Marszów, jako wieloletni członek zarządu RAŚ-u. Obecnie do organizacji tej nie należę, ale nigdy nie przypuściłem, że gdy zjawię się na Marszu, spotkam się, z mówiąc delikatnie, afrontem ze strony obecnej wiceprzewodniczącej organizacji, która o RAŚ-u pewnie jeszcze nie słyszała, gdy ja już byłem w zarządzie. A ponieważ nie pcham się tam, gdzie mnie nie chcą, to w imieniu środowiska „Ślonzoki Razem” składam na Zgodzie, i w innych miejscach kwiaty w innych godzinach, niż uczestnicy Marszu – mówi Leon Swaczyna, który w wyborach 2015 roku otarł się o mandat senatora, kandydując z komitetu „Ślonzoki Razem”. Komitet czyni starania, by zarejestrować się jako partia polityczna. Swaczyna twierdzi, że to on przed laty rzucił w RAŚ pomysł upamiętnienia obozów koncentracyjnych dla Ślązaków: - Zaczęło się w 1991r. gdy wróciłem z RFN i spotkałem Antona Nowoka, a ten zaprosił mnie do udziału w imprezie upamiętniającej ofiary jednego z licznych „Polskich Obozów” dla Ślązaków. Z jego relacji jak i innych więźniów obozu „ZGODA” dowiedziałem się o dokonanym tam ludobójstwie i bezkarności komendanta Morela. Od
tamtego czasu biorę udział prawie we wszystkich imprezach związanych z tym miejscem i wiele z nich inicjowałem współorganizowałem oraz organizowałem. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że można ich uczestników dzielić na lepszych i gorszych. Wraz z nim w tych konkurencyjnych obchodach uczestniczy między innymi Fundacja Silesia, stowarzyszenie Nasz Chorzów czy katowickie struktury mniejszości niemieckiej. - Jest wiele miejsc w naszym regionie w których spotykamy się w tym czasie by wspominać ofiary Tragedii Górnośląskiej 1945 roku, ale jest jeszcze wiele miejsc które wymagają odkrycia i upamiętnienia. Patrząc w przyszłość, nie możemy zapominać o przeszłości. I nie postrzegam tej akcji jako konkurencyjną. O Tragedii mówi się wciąż za mało. Im więc więcej, akcji, tym lepiej – przekonuje Eugeniusz Nagel szef TSKN (mniejszość niemiecka) Katowice. Dlatego kiedy Marsz na Zgodę dopiero będzie wyruszał z Katowic, o godzinie 10 rano w ostatnią sobotę stycznia, Swaczyna. Roczniok, Nagel i wielu innych będą już składać kwiaty pod bramą świętochłowickiego obozu. Następnie udadzą się ze zniczami pod Rzeźnię. Kiedy Marsz będzie tam dochodził, oni już rozpoczną część „kameralną” – czyli prelekcję na temat Zgody, spotkanie z Dominiką Barą, autorką powieści, której akcja odbywa się w obozie na Zgodzie, oraz podpisanie apelu do władz w sprawie tablic informacyjnych przy Pomniku na Zgodzie. Część ta, na którą organizatorzy wszystkich zapraszają, rozpocznie się o 11.30 w kawiarni MK Cafe (Świętochłowice ul. Katowicka 17). Dzień później, w niedzielę, dalszych ciąg wspólnych uroczystości, w tym msza w kościele św. Jadwigi w intencji ofiar Tragedii Śląskiej (godz. 10.00) a po niej przejście pod budynek ZUS (dawna siedziba Urzędu Bezpieczeństwa w latach 1945-1956) i złożenie kwiatów AM
Organizatorzy „konkurencyjnych” obchodów: TSKN Katowice, Nasz Wspólny Śląski Dom, Fundacja Silesia, Nasz Chorzów, Narodowa Oficyna Śląska, Ślonzoki Razem, Związek Ludności Narodowości Śląskiej, Związek Ślązaków
W WIELU INNYCH MIEJSCACH Chociaż deportowanym poświęca się już w oficjalnych, wojewódzkich obchodach sporo miejsca, to o tych represjonowanych przez władze polskie wciąż się milczy. Dlatego RAŚ do tej pory raczej o ich pamięć się upominał. Teraz najwyraźniej postanowił poszerzyć formułę, choć uroczystość z 28 stycznia jest wciąż Marszem pamięci o Zgodzie. Przy czym trzeba pamiętać, że RAŚ w każdą rocznicę Tragedii Górnośląskiej organizuje znacznie więcej uroczystości. Uroczystości, a najczęściej msze w ich inten-
cji. Pod koniec stycznia odbywają się one w dziesiątkach śląskich miast i gmin, w Gliwicach, i Tarnowskich Górach, w Siemianowicach i Mysłowicach, w Radlinie, Ornontowicach, Łaziskach Górnych, w Mikołowie. Przy czym nie tylko RAŚ organizuje te obchody, na przykład Ślonsko Ferajna odwiedza groby ofiar Tragedii, a w Łaziskach Górnych mają one wymiar powiatowy. W Knurowie – najdłużej – organizuje je Stowarzyszenie Ofiar Tragedii Śląskiej 1945. Trzeba jednak przyznać, że RAŚ zdołał Marszem na Zgodę przyćmić wszystkich innych organizatorów. Tylko ten Marsz przebija się szerzej do opinii publicznej. MP
4
styczeń 2017r.
KSIĄŻKI WARTO CZYTAĆ
Tam śmierć mówiła po polsku „Mała zbrodnia. Polskie obozy koncentracyjne” opowiada o obozach, w których trzymano między innymi „żołnierzy wyklętych” czy Ukraińców. Ale nie przypadkiem największa część „Małej zbrodni” poświęcona jest obozom, które zgotowano dla Ślązaków. Łuszczyna, który w polskie powojenne obozy się wgryzł, widzi, kogo represje dotknęły najbardziej. I samym tytułem wskazuje, że żadne tam komunistyczne, po prostu polskie.
MODLITWA – NIE SOWIECKA
N
arodowcy zawyli. Bo oto ukazała się książka. Żadnego „ślązakowca”. Marek Łuszczyna - jej autor - jest na wskroś polskim dziennikarzem. Reportażystą.
Komuniści raczej się nie modlili. Tymczasem Łuszczyna opisuje, pozornie beznamiętnie Zgodę: „Pobudka o piątej, między piątą a szóstą godzina na wyrzucanie zwłok ludzi zmarłych w nicy i uprzątnięcie ich przez komando. Apel, między szóstą a szóstą trzydzieści, pieśń Kiedy ranne wstają zorze jako modlitwa”.
Modlitwa wskazuje jedno – obóz nie z sowieckiej tradycji wyrósł, lecz polskiej. Zresztą nieco dalej Łuszczyna nie pozostawia złudzeń: „Nie wszędzie komendantami byli sadyści. Nie wszędzie mordowano bestialsko Ślązaków i Niemców, ale wszystkie te obozy były elementami tego samego systemu – na polecenie nowych polskich władz”. Książka Łuszczyny odpowiada na fundamentalne pytanie, czemu Polska zaprzecza istnieniu obozów koncentracyjnych. Bo Polska nie mogłaby już grać wyłącznie roli ofiary, musiałaby się też przyznać do roli kata. A na to nie godzi się większość Polaków, większość polskich polityków.
PRZEBIĆ SIĘ DO ŚWIADOMOŚCI Cieszy jednak co innego. Że polskie wydawnictwa (w tym przypadku „Znak”) zaczynają wydawać takie książki. Książki,
które nie relatywizują historii, lecz pokazują prawdziwą. Oczywiście polskie środowiska nacjonalistyczne, red. Semka, dyrektor TVP Katowice Tomasz Szymborski i wielu innych będą się oburzać, że same słowa „polskie obozy koncentracyjne” są krzywdzące – ale takie publikacje, napisane przez Polaków, nie Niemców, nie Ślązaków, zrobią swoje. Coraz więcej osób w Polsce zrozumie, że te obozy naprawdę istniały. I że były polskie, nawet jeśli przy okazji komunistyczne. Że to więźniowie tych obozów, Niemcy, odbudowywali Warszawę; że ludzie u nas trafiali do nich za śląskość. Gdzie – cytując Łuszczynę „Komendant obozu wita zganianych do Świętochłowic-Zgody Ślązaków wita słowami: Auschwitz to była
pestka przy tym, co wam tu zgotuję”. „Mała zbrodnia. Polskie obozy koncentracyjne” – to książka przejmująca. Napisana wprawdzie z polskiej, ba, warszawskiej perspektywy („każdy” czytelnik ma wiedzieć, że była w Warszawie jakaś „sławna” Gęsiówka, ale wyjaśniać trzeba, że Świętochłowice są na Górnym Śląsku!) – ale tym bardziej wiarygodna. A fakt, że oprócz obozów dla Ślązaków są w niej też obozy dla polskich niepodległościowców ma dodatkowy atut – sięgnie po nią wielu ludzi, w całej Polsce. Dla nich to, co Łuszczyna pisze o Śląsku może być prawdziwym szokiem. Jakkolwiek polscy nacjonaliści by książki nie opluli. DD
Autor książki, Marek Łuszczyna to warszawski dziennikarz, pracował m.in. dla Życia Warszawy, Dużego Formatu (weekendowe, kobiece wydanie Gazety Wyborczej) i radiowej Trójki. Autor książek „Igły, polskie agentki, które zmieniły historię” oraz „Zimne”.
„Gott mit uns” w lutym w sprzedaży
Wspomnienia ostatnich żyjących
J
uż w lutym pojawi się pierwsza – a być może zarazem jedyna – wspomnieniowa książka Ślązaków służących w armii III Rzeszy. Jedyna, bo od wojny minęły 72 lata i ostatni żołnierze odchodzą. Być może więc już żadnych innych wspomnień, niż te spisane w „Gott mit uns” – zebrać się nie da. A opowiadają one o losach młodych chłopców, którzy nagle stali się obywatelami III Rzeszy, a niewiele później także jej żołnierzami. Z czytelnikiem dzielą się oni swoimi refleksjami na temat przedwojennej Polski (zapamiętanej najczęściej oczyma nastolatka), niemieckiego wojska oraz tego, jak wyglądały relacje na Śląsku zaraz po II wojnie światowej. Jak na razie tekst książki (której fragmenty drukowaliśmy w poprzednim numerze) przeczytało zaledwie kilka osób. Między innymi dr hab. Roman Kochnowski, profesor na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. Oto garść jego refleksji: „Przez wiele lat temat Ślązaków oraz Pomorzan służących w siłach zbrojnych III Rzeszy był tematem tabu. Jeżeli go poruszano to w niedopowiedzianej formie, tak jak przedstawiał to Janusz Przymanowski w „Czterech Pancernych”. Gustaw Jeleń z tej powieści (i filmu), to były żołnierz Panzerwaffe, a czytelnikowi czy widzowi znanego serialu pozostało wierzyć w jego opowieść, jak po obezwładnieniu czterech dotychczasowych współtowarzyszy broni przedarł się na sowiecką stronę frontu. Dopiero dociekliwe badania Ryszarda Kaczmarka rzuciły nowe światło na tragiczne koleje losu Pomorzan czy Śląza-
ków. W szeregach niemieckiej machiny wojennej znalazło się około 350 000 dawnych obywateli II Rzeczpospolitej, Wśród nich był m.in. pochodzący ze Świecia Edmund Szamlewski, kapral Wojska Polskiego, obrońca Westerplatte, a następnie od 1944 roku strzelec wyborowy w szeregach Wehrmachtu. Pośmiertnie odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari.
KANONENFUTER TYLKO POCZĄTKOWO Początkowo posiadający III kategorię Volkslisty poborowi ze Śląska czy Pomorza służyli wyłącznie jako typowe ”mię-
Sytuacja ta ulegała zmianie w trakcie II wojny światowej. Mająca coraz większe trudności z pozyskaniem rekruta, III Rzesza dopuszczała poborowych z III kategorią Volkslisty do służby w siłach powietrznych czy marynarce wojennej, a nawet w Waffen SS i to nie tylko w jej karnych (Brigade Dirlewanger – jak jeden z bohaterów tej książki) oddziałach. Żołnierze ci służyli na wszystkich frontach II wojny światowej od norweskich fiordów po Afrykę, od Normandii po Stalingrad. Około 200 000 spośród nich zginęło lub zmarło w (przeważnie sowieckiej) niewoli. Po II wojnie światowej ich los (z wyjątkiem tych, którzy od razu zostali w Niem-
Oczywiście były wyjątki. Dotyczyły one tych, którzy – jak przywołany bohater Przymanowskiego – wrócili do swej małej ojczyzny, śląskiego „Heimatu” w mundurach Ludowego Wojska Polskiego u boku Armii Czerwonej. Nie było ich wielu, niespełna 3000. I tylko oni w dobie Polski Ludowej nie musieli się ze swą przeszłością ukrywać.
LUDZIE PEŁNI DYSTANSU Trudno znaleźć wśród autorów wyboru wspomnień militarystów lub choćby takich, którzy przywołują pamięć o swych wojennych losach z rozrzewnieniem. Dla wszystkich była to twarda konieczność.
Może po prostu Ślązacy odporni są w większości na bakcyl nacjonalizmu? Jeżeli tak jest, to warto te doświadczenie przenieść na poziom europejski, ze względu na nabrzmiewające w państwach starego kontynentu nastroje, odwołujące się szczególnie sugestywnie do uczuć narodowych so armatnie” w piechocie, droga do służby w elitarnych jednostkach Kriegsmarine czy Luftwaffe była dla nich zamknięta. Podobnie jak droga do wyższych stopni, także oficerskich. Otrzymać je mogli tylko ci, którzy okazali się godni otrzymania kategorii I lub II Volkslisty, co nie było łatwe, nawet jeżeli wniosek taki poparty był oficjalnie przez (entuzjastyczne niekiedy) opinie ich frontowych dowódców, również w generalskich rangach.
czech) był niezmiernie trudny. Jest potwornym paradoksem, że ci spośród nich, którzy zdezerterowali na stronę aliancką lub po wzięciu do niewoli wstępowali w szeregi Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, byli traktowani z jeszcze większą podejrzliwością od tych którzy dotrwali w Wehrmachcie do „gorzkiego końca” (Hans Bernd Gisevius). Władze PRL z dużą dozą przewrotności mówiły o nich: „Zdradzili raz. Mogą zdradzić po raz kolejny”.
Niezależnie czy trafiali do służby wojskowej z komisji poborowej czy wprost (jak jeden z bohaterów) z obozu koncentracyjnego. Odmowa służby wojskowej nie wchodziła w rachubę. O ile bowiem zwykły obywatel Rzeszy za taki akt odwagi mógł zapłacić głową, to posiadacz III kategorii Volkslisty narażał na represje - w wypadku odmowy - całą rodzinę, której groziło osadzenie w obozie koncentracyjnym. Większość autorów wspomnień nie ukrywa swego - oględnie mówiąc - dy-
stansu do II RP, a nawet Polski w ogóle, ale jako żołnierze Wehrmachtu nie stali się bynajmniej wielbicielami III Rzeszy, nawet jeżeli sprawność niemieckiej administracji lub machiny wojennej budziła ich podziw. Olbrzymia większość z nich chciała po prostu przeżyć ów „czas kaleki” by przywołać słowa polskiego Poety. Przeżyć bez niepotrzebnego narażania siebie lub najbliższych. To dlatego tak rzadko decydowali się na dezercję choć jak dowodzi lektura niniejszego wyboru one także się zdarzały. Jednocześnie prawie nikt nie wspomina swej wojennej przeszłości w kategoriach męskiej przygody. Trudno oprzeć się refleksji, że tkwi to w głębokiej śląskiej religijności, żywej także wśród tych którzy nie są szczególnie praktykujący. Co ciekawe podobny dystans wolny od taniego patriotyzmu, czy płytkiego patosu wykazywał również Gustaw Jeleń, zarówno w samej powieści, jak również w roli w którą brawurowo wcielił się Franciszek Pieczka. A może po prostu Ślązacy odporni są w większości na bakcyl nacjonalizmu? Jeżeli tak jest, to warto te doświadczenie przenieść na poziom europejski, ze względu na nabrzmiewające w państwach starego kontynentu nastroje, odwołujące się szczególnie sugestywnie do uczuć narodowych”. „Gott mit uns” pióra Mariana Kulika, ukaże się nakładem Instytutu Godka Śląskiej w połowie lutego. Za pośrednictwem Ślůnskigo Cajtunga będzie ją można kupić w cenie wydawcy – 28 złotych. AM
5
styczeń 2017r.
Nojlepszy gĕszynk 35zł
30zł
We Niŷmcach tyż werci sie demonstrować ślůnskość!
45zł
35zł
35zł
A może wybieresz se inkszy tres, abo inszy gadżet?
35zł
35zł
35zł
35zł
5zł
30zł
30zł
5zł
Instytut Ślůnskij Godki, 43-143 Lędziny ul. Grunwaldzka 53.* adres e-mail: megapres@interia.pl, tel. 535 998 252, konto bankowe 96 1020 2528 0000 0302 0133 9209 Eli kupisz za 100 zł abo lepij (do kupy ze ksionżkami ze ôstatnij strony) – dostawa gratis. Na terenie aglomeracji katowickiej możliwe dostarczenie kurierem i zapłata przy odbiorze.
* Powyższy adres jest jedynie adresem korespondencyjnym. Nie ma tam sklepu!
6
styczeń 2017r.
W rudzkiej przychodni pojawił się zakaz mówienia po śląsku. Z karami finansowymi
Nom godać zakozali Aferę rozpętał Dziennik Zachodni. 11 stycznia pojawił się tam tekst o zarządzeniu kierowniczki najpopularniejszej w Rudzie Śląskiej przychodni. Pani kierownik, dr Alicja Gałuszka-Bilińska pod karą sankcji finansowych zakazała personelowi mówienia po śląsku. Tekst Dziennika Zachodniego zilustrowany był skanem tego zarządzenia (publikujemy go obok).
C
hoć sprawa jest o kilka tygodni starsza, bo zarządzenie ma datę 25 listopada i obowiązywało praktycznie od 1 grudnia. Ale rzeczywiście treść jego jest skandaliczna. Czytamy w niej „Do każdego pacjenta zwracamy się po polsku, nie stosujemy gwary (…) nie zwracamy się do pacjentów w trzeciej osobie, typu „wy”. (…) Od 1 grudnia nie stosowanie się do powyższego (…) będzie się wiązało z konsekwencją obniżenia premii.” Jeśli wczytać się w treść zarządzenia dokładnie, to intencja dyrektorki jest jasna. Jeśli się dodatkowo wie, że na rejestratorki było wiele skarg, o ich zachowanie, tym bardziej. Pani kierownik po prostu chciała je zmusić do większego szacunku wobec pacjentów.
n Zarządzenie pani dyrektor. szone, albo nastawione na wibracje. Prywatne rozmowy telefoniczne ograniczamy do niezbędnego minimum, odbierając telefon zawsze wcześniej przepraszamy pacjentów” albo „Rozpoczynamy rejestrację od słów: dzień dobry, w czym mogę pomóc?”. Gdyby pani kierownik się do tego ograniczyła, można by się co najwyżej dziwić, że ludzi z maturą (albo i studiami) tak oczywistych rzeczy trzeba uczyć.
GODKA WEDŁUG DR JEST SOROŃSTWEM Ale pani kierownik posunęła się dalej. Z treści pisma wynika jednoznacznie, że za chamskie uważa nie tylko prowadzenie w pracy prywatnych rozmów, gdy pacjenci czekają – lecz także rozmawianie z nimi po śląsku. „Nie stosujemy gwary”, ze-
A już zupełnym brakiem zrozumienia, że się mieszka na Śląsku, jest zakaz zwracania się do ludzi starszych per „wy”, albo jak to u nos godali, za dwoje. W niemal wszystkich eu-
stawione z innymi wymienionymi zachowaniami wskazuje, że uważa ją za takie samo soroństwo, jak brak na końcu rozmowy „do widzenia” czy „miłego dnia”.
słowo „babciu” (którego też używać zabroniła) wcale po śląsku nie jest, choć z pisma pani kierownik wcale nie wynikało, że jest. Ale mniejsza z babcią. Zakazać używania mowy
Zupełnym brakiem zrozumienia, że się mieszka na Śląsku, jest zakaz zwracania się do ludzi starszych per „wy”, albo jak to u nos godali, za dwoje. W niemal wszystkich europejskich językach, od rosyjskiego po angielski, taka właśnie forma jest wyrazem szacunku! „Wy” nie mówi się do smarkacza, do chuligana, do lumpa – „wy” mówi się, gdy się chce okazać szacunek ropejskich językach, od rosyjskiego po angielski, taka właśnie forma jest wyrazem szacunku! „Wy” nie mówi się do smarkacza, do chuligana, do lumpa – „wy” mówi się, gdy się chce
„Do każdego pacjenta zwracamy się po polsku, nie stosujemy gwary (…) nie zwracamy się do pacjentów w trzeciej osobie, typu „wy”. (…) Od 1 grudnia nie stosowanie się do powyższego (…) będzie się wiązało z konsekwencją obniżenia premii.” Skandal! Do zwykłej kultury, której najwyraźniej im brakowało, bo przecież trudno inaczej wyjaśnić inne fragmenty rozporządzenia, na przykład „prywatne telefony komórkowe mamy wyci-
osoba, lecz druga. Trzecia – w liczbie mnogiej – brzmi „Oni”. Zaś po śląsku takie „O’ni” to przejaw jeszcze większego szacunku, niż „Wy”. Do kogoś szanowanego mówiło się u nas „przI-
okazać szacunek. Tak na marginesie pani doktor, jak można zakończyć edukację ogólnokształcącą maturą (bez niej na medycynę iść się nie da) nie wiedząc, że „Wy” to nie trzecia
dziecie (wy!) do nas na ŏbiod” ale do bardzo szanowanego: „przīdom (oni!) do nos ŏbiod”. Trzeba kompletnie Śląska nie rozumieć, by nie wiedzieć, że w zwracaniu się „Wy” nie ma niczego przeciw kulturze. Ba, nawet w języku polskim, na który pani kierownik się powołuje, tak właśnie było, dopóki na przełomie XIX i XX wieku owego pięknego „Wy” nie wyparła kretyńska forma pan/pani. „Wy” jest okazaniem szacunku, w przeciwieństwie do poufałego „ty”. I jest tak po śląsku, po niemiecku, po czesku, po angielsku, po rosyjsku – i po polsku też. Niemniej w piśmie pani kierownik najbardziej tysiące ludzi zabolał zakaz używania „gwary”. Zauważali, ze
śląskiej w Rudzie, gdzie posługuje się nią przynajmniej połowa populacji i większość ludzi starszych – to skandal. Dla nich to język najbliższy, najbardziej zrozumiały, i to właśnie w nim powinny z pacjentami rozmawiać nie tylko rejestratorki, ale i lekarze. To oni powinni rozumieć, co to znaczy, że ktoś mo ryma, abo kuco, że go morzi, abo heksynszus mo hercklekoty. Albo wręcz zapytać, czy nie ma hercklekotów a nie bajdurzyć omie o jakiejś arytmii czy rwie kulszowej… Lekarz powinien umieć się posługiwać językiem, którym posługują się jego pacjenci! I kierowniczka publicznej, gminnej, przychodni, powinna to wiedzieć! Tym bardziej,
7
styczeń 2017r.
jeśli jest to przychodnia należąca do miasta, na którego urzędzie widzimy tabliczki „Sam godomy po ślŏnsku”. Gdy media (bo za Dziennikiem Zachodnim informację tę podawano nawet w radiu na Pomorzu) zawrzały – władze Rudy Śląskiej zaczęły się ciężko tłumaczyć. Że to nieporozumienie. Skrzynki mailowe zalały setki głosów oburzenia, wicemarszałek województwa Henryk Mercik napisał pismo do prezydenta Rudy Śląskiej, a trzy śląskie stowarzyszenia (Ruch Autonomii Śląska, Związek Górnośląski i ProLoquela Silesiana – Towarzystwo Kultywowania i Promowania Mowy Śląskiej) wydały wspólne „Stanowisko w sprawie aktów dyskryminacji Ślązaków ze względu na ich etniczną odrębność i naruszenie ich dóbr kulturowych”. „Chcemy wierzyć, że passusy te podyktowane zostały jedynie niefrasobliwą bezmyślnością ich autorki, kierowniczki przychodni dr Alicji Gałuszki-Bilińskiej a nie jej świadomą chęcią dyskryminowania Ślązaków, ich kultury i obyczaju. Śląski etnolekt jest jednym z najważniejszych elementów śląskiej kultury duchowej i szczęśliwie ciągle żyje. To dobro ogólne, które należy chronić a
„Godomy po ślŏnsku”. Za nim poszli też inni lekarze.
ODWOŁAŁA, ALE…
n Dr Andrzej Wittek tak odpowiedział na zarządzenie. ków w możności korzystania z pełni przysługujących im w Rzeczypospolitej Polskiej praw obywatelskich. Stworzona została w naszym
tem tym została naruszona nie tylko norma prawna, ale także powszechnie uznana norma kulturowa. Odbyło się to przy milczeniu wszystkich
Przekonywała mnie, że jej intencje były zupełnie inne, że przecież sama jest Ślązacką, a chciała tylko wyeliminować niegrzeczne, gburowate odnoszenie się do pacjentów. Ale wyszło, jak wyszło, bo kiedy pisze się zarządzenia, trzeba jednak zwracać uwagę na każde słowo nie eliminować z życia publicznego – co zawarto także w artykule 3, podpunkcie 4 Ustawy o Języku Polskim” – czytamy w oświadczeniu. I dalej: Być może rzecz cała godna jest skwitowania uśmiechem politowania, bo nasz obyczaj i nasza mowa zapewne nie poniosą wielkiego uszczerbku w wyniku jednego, niemądrego, urzędniczego ekscesu. Niestety, wpisuje się ono w cały ciąg zdarzeń i zachowań uderzających w godność Ślązaków i w śląską kulturę duchową a także mających dyskryminować Śląza-
państwie atmosfera przyzwolenia na rugowanie z życia publicznego i ograniczania w dostępie do pełni praw obywatelskich grup mniejszościowych takich, jak Ślązacy. Odczuwamy to coraz boleśniej. Wśród najbardziej spektakularnych przejawów tej niepokojąco narastającej tendencji, było wydane z naruszeniem obowiązujących w naszym państwie ustaw – w tym Ustawy Zasadniczej – orzeczenie Sądu Najwyższego RP, zakazujące dalszej działalności Stowarzyszenia Osób Narodowości Śląskiej. Werdyk-
partii politycznych i prawie wszystkich organizacji pozarządowych oraz środowisk opiniotwórczych. Także tych, które głoszą potrzebę tolerancji, respektowania prawa i ochrony mniejszości. Natomiast przy głośnym aplauzie środowisk jawnie Ślązakom niechętnych, lub wręcz wrogo nas traktujących. (…)Domagamy się respektowania pełni naszych praw obywatelskich; prawa do pełnej emancypacji naszej grupy etnicznej w ramach obowiązującego prawa – bez jego wybiórczego ograniczania w stosunku do Ślązaków tylko i wy-
łącznie z tej racji, że są i chcą pozostać Ślązakami! Katowice, dnia 12.01.2017 r. Gdy cała sprawa zawrzała, pani dr Alicja Gałuszka-Bilińska była akurat na urlopie. Chyba nawet nie zdawała sobie sprawy, że wokół jej zarządzenia krążą pisma, komentują je media, przepraszają rudzcy samorządowcy, no słowem, jest chaja! A jej podwładny, diabetolog Andrzej Wittek, raczej nie kojarzony ze złym odnoszeniem się do pacjentów, na swoim gabinecie w przychodni przykleił abcybilder
Pani kierownik natychmiast po powrocie z urlopu skontaktowała się z szefem RAŚ-u w Rudzie Śląskiej, Romanem Kubicą, który od 11 do 20 lstycznia kilkukrotnie interweniował w przychodni w tej sprawie. – Przekonywała mnie, że jej intencje były zupełnie inne, że przecież sama jest Ślązacką, a chciała tylko wyeliminować niegrzeczne, gburowate odnoszenie się do pacjentów. Ale wyszło, jak wyszło, bo kiedy pisze się zarządzenia, trzeba jednak zwracać uwagę na każde słowo. Zwłaszcza, jeśli się grozi karami finansowymi. Ale wierzę, że sprawa obróci się na dobre, bo pani kierownik natychmiast po powrocie z urlopu swoje zarządzenie wycofała, a inni może dwa razy pomyślą, zanim zechcą rugować mowę śląską ze swoich firm, instytucji – mówi Roman Kubica. I pewnie ma rację. Tylko tym bardziej smutne jest, że Ślązaczka (sama pisze z małej litery, „ślązaczka”) uważa rozmawianie po śląsku za… brak kultury. Że godanie po śląsku kojarzy z chamowatością, gburowatością, soroństwem. Bo jak oczekiwać od innych poszanowania naszego języka, jeśli nawet niektórzy spośród nas go nie szanują? Może jednak sprawa rzeczywiście przyniesie więcej złego niż dobrego. Bo skala oburzenia pokazuje, że naszo godka, istotna część nszej tożsamości, stanowi dla nas wartość. I że chcemy jej bronić. Joanna Noras (współpraca DD)
Wydarzenia z Rudy Śląskiej wstrząsnęły Kaszubami. - Język kaszubski w szpitalu w Kartuzach nie zostanie zakazany. W placówce medycznej od lat używamy języka kaszubskiego, który pomaga nam w codziennej pracy. Pacjenci mówią do nas po kaszubsku i my do nich też. Na pewno im to pomaga. Ci, którzy nie rozumieją tego języka, nie oburzają się, a wręcz przeciwnie. Mamy wielu pacjentów z Gdańska i okolic, którzy wręcz proszą, by mówić po kaszubsku, bo chcą załapać kilka słówek.– wyprzedzająco zapewnia personel Powiatowego Centrum Zdrowia w Kartuzach. A ordynator chirurgii w tym szpitalu, dr. Jerzy Ropel dodaje: - W tej Rudzie Śląskiej to jakiś daleko idący nietakt, niezrozumienie przepisów, potrzeb ludzi, potrzeb chorych. Według niego mówienie po kaszubsku, tabliczki po kaszubsku dodaje pacjentom poczucia bezpieczeństwa.
Z INTERNECU: JESTEŚMY W POLSCE, obywatel (gość) 12.01.17, 00:47:01 Jesteśmy w Polsce i powinniśmy używać języka obowiązującego w tym kraju. Poza tym możemy w domu, w swoim wybranym towarzystwie, używać wszystkich języków świata i wszystkich gwar. Ale nie można zmuszać innych do tego, aby akceptowali to, że innym nie chce się nic robić, nawet nauczyć porozumiewania się w języku powszechnie używanym w danej społeczności. Czy np. w Niemczech, czy we Francji można porozumieć się i normalnie tam egzystować nie znając języka danego kraju? Na pewno nie. A swoją drogą, to ogromnie niezrozumiały, niepoważny i głupi jest opór niektórych jednostek przed mówieniem po polsku. Nie POTRAFIĄ SIĘ NAUCZYĆ NAWET JEDNEGO JĘZYKA? TRZEBA BYĆ JUŻ CAŁKOWITYM TUMANEM I PATOLOGICZNYM LENIEM! ŻYJEMY NA ŚLĄSKU, GB (gość) 12.01.17, 21:39:20) Jestem pielęgniarką z wyższym wykształceniem i pracuję 35 lat w swoim pięknym zawodzie. Jestem Ślązaczką i nie wyobrażam sobie sytuacji, gdyby moi przełożeni wydali zarządzenie zakazujące posługiwania się gwarą! Te zastraszania obniżką premii i karami - skandal! Nauczyciele w szkołach na Śląsku też nie zabraniają posługiwania się gwarą! Niemcy w każdym landzie posługują się innym dialektem i nikomu to nie przeszkadza, ale w Polsce... Osoby starsze i w dodatku rdzenni mieszkańcy Ślaskich miast mają być pozbawieni poczucia bezpieczeństwa i odrobiny ciepła, szacunku przez to, że ktoś wydał idiotyczne zarządzenie traktowania ich z wymuszenie i wyrafinowanie grzecznym dystansem! W dodatku w miejscu, które i tak jest wystarczająco stresujące! n Przychodnia przy ul. Niedurnego w Rudzie Śląskiej. To sam zakozali godać.
8
styczeń 2017r.
Mediacje mają wypracować kompromis. Ale kompromis jest niemożliwy
Opolski anszlus To, co wydarzyło się w Dobrzeniu Wielkim jest miarą arogancji obecnej polskiej władzy. Rzecznik rządu odtrąbił sukces. Sukces polega na tym, że już po kilkunastu dni głodówki rząd zdecydował się wysłuchać racji głodujących. Wcześniej wszystkie sygnały z Dobrzenia lekceważył, a opolski wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki i opolski wojewoda Adrian Czubak mieli do powiedzenia tyle, że sprawa jest zakończona i protestujący mają dać sobie spokój. Tylko głodówki, która ściągnie na Dobrzeń oczy całej Polski – nie przewidzieli. No i tego, że sprawa wcale się nie skończyła, że spotkanie 16 stycznia u ministra Błaszczaka otwarło jedynie kolejny jej etap.
O
sprawie opolskiego zamachu na sąsiednie gminy pisaliśmy w ubiegłym roku na łamach Cajtunga kilka razy. Otóż stała się rzecz bez precedensu. Opole, mimo, że ludności mu ubywa i staje się coraz bardziej prowincjonalnym miasteczkiem, postanowiło podwoić swoje terytorium. Zarazem zgarniając do swojego budżetu 50 milionów złotych. W większości podatków z Elektrowni Opole, leżącej na terenie gminy Dobrzeń Wielki. Z takim też wnioskiem zwróciło się do rządu.
99,7 % NIE CHCIAŁO DO OPOLA Ustawa nakazuje w przypadku zmian granic administracyjnych – przeprowadzić konsultacje społeczne. W samym Opolu zainteresowanie nimi było znikome. Za to w gminach, którym miano część terenów zabrać, ogromne. W Dobrzeniu Wielkim ponad 99% osób opowiedziało się
n Elektrownia Opole, a wokół rzekomo miasto się rozrasta też nie ukrywał, jakie cele przyświecają tej zmianie granic. Dwa cele.
tablic z nazwami miejscowości, bo „tu jest Polska!”. Na narodowych profilach
Minister Jaki boi się, że jeśli Opola się nie powiększy, to stanie się miastem powiatowym. A co jest złego, w byciu takim miastem? Czy Gliwice, mające taki status, nie rozwijają się znacznie lepiej od Opola? Albo Tychy, Rybnik? Częstochowa i Bielsko-Biała bez statusu wojewódzkiego radzą sobie świetnie, to Opole nie może? rok temu przeciw podziałowi gminy. Na setkach płotów pojawiły się banery „Cała gmina zawsze razem”. - Za przyłączeniem do Opola opowiedziało się 14 osób, w większości pracowników opolskiego samorządu – wspomina Janusz Piontkowski, jeden z uczestników głodówki. Wbrew tak oczywiście wyrażonej woli mieszkańców, rząd 19 lipca 2016 roku zdecydował, że tereny te zostaną do Opola przyłączone. Choć nie wszystkie, te o mniejszym znaczeniu udało się uratować. Za sprawą anszlusu chodził wiceminister Patryk Jaki, który w Opolu jest wszechwładny. Wszechwładny do tego stopnia, że niedawnego barmana z knajpy swojej żony uczyniono … wiceprezydentem miasta. I Jaki
ZABIERZMY KASĘ NIEMCOM! Pierwszym było przywalenie w mniejszość niemiecką. W samym Opolu jej nie ma, tutaj w 1945 roku wysiedlono praktycznie całą autochtoniczną ludność, zastępując ją przybyszami z całej Polski, także dawnych kresów wschodnich. Ale podopolskie gminy, Dobrzeń Wielki, Dąbrowa, Turawa, Komprachciece, zamieszkałe są głównie przez ludność rdzenną. Wielu z nich działa w mniejszości niemieckiej, jeszcze więcej się z niemieckością po prostu utożsamia. Politykom PiS ta niemieckość zawsze stała ością w gardle. Co jakiś czas domagali się likwidacji dwujęzycznych
internetowych ciągle pojawiały się hasła w rodzaju „won folksdojcze do Niemiec, jak się Polakami nie czujecie”.
ślano przyznających się do niemieckości ludzi z terenów podbitych przez III Rzeszę. Opolszczyzna, podobnie jak cała zachodnia część Górnego Śląska w Niemczech leżała nieprzerwanie, od średniowiecza do 1945 roku, więc folksdojczów tu nie było, byli obywatele niemieccy. Tu Niemcy stanowią ludność rdzenną. Chociaż tak naprawdę nawet w mniejszości niemieckiej prawdziwych Niemców jest niewielu. To Ślązacy, którzy utożsamiają się z niemiecką kulturą, niemiecką historią, niemieckością po prostu. Choć czasami kiepsko już po niemiecku mówią. No, ale jak mają
ło to represjami, w szkole go u nas nie uczono. Mniejszość niemiecka zaczęła działać aktywnie między innymi po to, by powojenne pokolenia nauczyły się języka, którym posługiwali się ich ojcowie, dziadkowie. Nawet jeśli był to język drugi, po śląskim. Jednak tacy, jak Jaki widzą w tej mniejszości zagrożenie. Bolało ich, że w wielu podopolskich gminach rządzi mniejszość niemiecka. Z niej wywodzą się burmistrzowie, radni. Chociaż Niemcy nigdzie nie stanowią większości, rzadko gdzie jest ich więcej niż 20%, to ludzie chętnie ich wybierają. Bo to samorządowcy z prawdziwego zdarzenia, nie angażujący się w ideologiczne spory, lecz z oddaniem służący swojej gminie. Najbardziej zaś bolał Dobrzeń Wielki. Dzięki Elektrowni Opole jedna z najbogatszych gmin w Polsce. Wójt z mniejszości niemieckiej i radni z tej mniejszości zarządzali kasą, o jakiej większość wiejskich gmin może tylko pomarzyć. Dlatego Patryk Jaki wprost mówił o konieczności przejęcia przez Opole „terenów od gminy i powiatu zarządzanego przez zawsze przez polityków mniejszości niemieckiej”. Do tego bajdurzył coś o „zapewnieniu suwerenności energetycznej wobec Niemiec”, tak jakby elektrownią Opole zarządzało państwo niemieckie, a nie polskie.
OPOLE STAJE SIĘ PIPIDÓWKĄ Skok na kasę i przywalenie w mniejszość niemiecką to dwa cele,
Politykom PiS ta niemieckość zawsze stała ością w gardle. Co jakiś czas domagali się likwidacji dwujęzycznych tablic z nazwami miejscowości, bo „tu jest Polska!”. Na narodowych profilach internetowych ciągle pojawiały się hasła w rodzaju „won folksdojcze do Niemiec, jak się Polakami nie czujecie”. Dlatego Patryk Jaki wprost mówił o konieczności przejęcia przez Opole „terenów od gminy i powiatu zarządzanego przez zawsze przez polityków mniejszości niemieckiej” Chociaż akurat mieszkańcy Opolszczyzny nijak nie mogą być folksdojczami, z tej prostej przyczyny, że nazwą tą okre-
mówić, jeśli przez dziesiątki lat posługiwanie się tym językiem było na Górnym Śląsku niemile widziane. Grozi-
jakie przyświecały ekipie prezydenta Opola i wiceministra Jakiego. Jest jeszcze i trzeci, którego też zresztą nie
9
styczeń 2017r.
kryli. Chodzi o to, że Opole podupada. Opole, choć stolica województwa, jest dopiero dziesiątym co do wielkości miastem na Górnym Śląsku! Takie Zabrze, Gliwice, Bytom, Bielsko-Biała są niemal dwa razy większe. Opole, choć stolica województwa, ma charakter bardziej miasta powiatowego. Zresztą podobnie jak i całe to województwo bardziej podobne jest do powiatu, niż do małopolskiego (z Krakowem, wielkości siedmiu Opoli), wielkopolskiego (z Poznaniem, wielkości pięciu Opoli) czy pomorskiego (z Gdańskiem, też prawie pięć razy od Opola większym), a nawet podkarpackiego, z Rzeszowem, też niemal już dwa razy od Opola większym. Na ten Rzeszów prezydent Opola, Arkadiusz Wiśniewski, powołuje się chętnie. Mówi, że miasto musi się rozrastać, tak jak Rzeszów, który w ostatnich latach przyłączył sporo okolicznych wsi. Tyle, że Rzeszów rozrasta się naprawdę, staje się powoli autentyczną metropolią południowo-wschodniej Polski. Opole się nie rozrasta. W ciągu ostatnich 15 lat wyemigrowało z niego 10 tysięcy ludzi. Ma teraz raptem 119 tysięcy mieszkańców. Mniej niż Tychy czy Ruda Śląska, tylko trochę więcej, niż Chorzów. Co to za miasto wojewódzkie? Władze Rzeszowa mają pomysł na rozwój miasta i regionu. Władze Opola są nieudolne, więc jedyny pomysł na jaki wpadły, to zabrać ile się da mniejszym sąsiadom. Żeby Opole nie podupadało coraz bardziej. Tego się właśnie boi Patryk Jaki i opolskie elity. - Gdyby nie powiększenie Opola, nasze województwo w przyszłości mogłoby przestać istnieć. Liczba mieszkańców stolicy regionu spadłaby znacząco poniżej 100 tysięcy, ktoś za kilkanaście lat na pewno zadałby pytanie: co to za województwo ze stolicą o wielkości miasteczka powiatowego? – mówił, przekonując do decyzji rządu. Bo rzeczywiście, jedyną szansą Opola na utrzymanie ilości mieszkańców jest… przyłączanie miejscowości wraz z mieszkańcami. Nie robi się tego ani dla nich, ani nawet dla samego Opola, tylko dla opolskich elit. By mogły być elitami miasta wojewódzkiego.
WOJEWÓDZTWO URATOWALI NIEMCY. NIEPOTRZEBNIE Które przecież wcale nie miało nim być. W 1998 roku, podczas reformy samorządowej, województwa takiego nie przewidywano. Nawet gdy województw było 49, opolskie nie należało do mocniejszych. Południową, górnośląską jego część miano przyłączyć do śląskiego, w którym może nawet Opole pełniłoby rolę drugiej stolicy, jak w kujawsko-pomorskim dzieje się z Toruniem i Bydgoszczą. Północna część, histo-
n Autor tekstu (pierwszy z lewej) w rozmowie z uczestnikami głodówki, Januszem Piontkowskim i Łukaszem Kołodziejem. rycznie dolnośląska, z Brzegiem i Nysą, miała trafić do województwa dolnośląskiego. I historycznie uzasadnione, i
mniejszości narodowej. Tak jest w Dobrzeniu Wielkim, w Dąbrowie. Ale gdy wsie te staną się czę-
domów powstawały blokowiska, fabryki, osiedla developerskie. Ale nie powstają, jak mieliśmy za oknami pola i
Opole się nie rozrasta. W ciągu ostatnich 15 lat wyemigrowało z niego 10 tysięcy ludzi. Ma teraz raptem 119 tysięcy mieszkańców. Mniej niż Tychy czy Ruda Śląska, tylko trochę więcej, niż Chorzów. Co to za miasto wojewódzkie? Władze Opola są nieudolne, więc jedyny pomysł na jaki wpadły, to zabrać ile się da mniejszym sąsiadom, żeby Opole nie podupadało coraz bardziej. znów wszyscy Ślązacy byliby w jednym województwie. Elity wielu miast, jak choćby Częstochowa i Bielsko-Biała, chciały uratować swoje województwa. Ale im się nie udało – udało się województwu opolskiemu, bo tamtejsze elity znalazły bardzo skutecznego sprzymierzeńca, mniejszość niemiecką. Mniejszość ta wiedziała, że w potężnym województwie śląskim znaczyć będzie niewiele a w maleńkim opolskim może odgrywać znaczną rolę, współrządzić nim. I użyła wszystkich swoich wpływów, w Polsce i w Niemczech, by województwo uratować. Teraz wojewoda opolski, prezydent Opola i opolski wiceminister sprawiedliwości wcale nie kryją, że jedną z przyczyn poszerzania Opola jest uderzenie w tę mniejszość. W podopolskich gminach mniejszość ma pewne prawa, których symbolem są choćby te dwujęzyczne tablice czy pomocniczy język urzędowy niemiecki. Przywileje te wynikają z faktu, że w miejscowości zamieszkuje przynajmniej 20%
Rozporządzeniem Rady Ministrów, z dnia 19 lipca 2016 roku - od 1 stycznia Opole powiększyło się o 12 sołectw z gmin Komprachcice (Chmielowice i Żerkowice), Prószków (Winów) , Dąbrowa (Karczów, Wrzoski i Sławice) oraz Dobrzeń Wielki (Czarnowąsy, Krzanowice, Świerkle, Borki, Dobrzeń Mały i Brzezie). Miasto zyskało 9,5 tysięcy mieszkańców i ponad 53 kilometrów kwadratowych, stając się terytorialnie większe od Paryża! Budżet Opola dzięki anszlusowi 12 sołectw wzrósł o 50 milionów złotych rocznie.
ścią Opola – a w zasadzie już się, 1 stycznia, stały – to odsetek Niemców w Opolu i tak będzie znikomy, więc przywileje mniejszości w nim przestaną obowiązywać.
NARUSZONO USTAWĘ Dlatego w opinii mniejszości zmiana administracyjna, którą 19 lipca 2016 r., ze skutkiem na 1 stycznia 2017 r., wprowadził rząd, narusza ustawę o mniejszościach narodowych. Ustawa zabrania bowiem stosowania środków, mających na celu zmianę proporcji narodowościowych na danym obszarze. A dla wsi, które przestały być częścią gmin Dobrzeń Wielki czy Dąbrowa, taka zmiana nastąpiła. Współautor tej ustawy, profesor Grzegorz Janusz, nie ma wątpliwości. - Nie tylko polska ustawa, także artykuł 16 Ramowej Konwencji o ochronie mniejszości narodowych zabrania takich działań. Nasze państwo zobowiązało się do przestrzegania tej konwencji. Ale protestującym z Dobrzenia, uczestnikom głodówki nawet nie o to chodziło. A o zwykłą przyzwoitość. – Prezydent Opola mówi, ze miasta się rozrastają wchłaniając okoliczne wsie, i że to naturalny proces. I ja bym się z tym zgodził, gdyby Opole się naprawdę rozrastało. Gdyby za oknami naszych
lasy, tak dalej mamy pola i lasy. Opole rozrosło się tylko na mapie! – przekonuje Janusz Piontkowski, który i w głodówce uczestniczył i 16 stycznia był na spotkaniu u ministra Błaszczaka. Nie
godzi się na przyłączenie części jego gminy do Opola tylko w imię kaprysu. Wbrew woli samych zainteresowanych.
WIĘKSZE OD PARYŻA Czyniąc jedną decyzją prowincjonalne Opole miastem większym terytorialnie od Paryża czy San Francisco! Chociaż przez przyłączenie pól, lasów a nawet Elektrowni Opole, miasto to wcale nie stało się jakąś metropolią. Jest stolicą najmniej ludnego, najsłabszego województwa, i zamiast tej absurdalnej decyzji, powinna nastąpić inna. Po prostu likwidacja tego województwa, oddanie wielkopolskiego skrawka Wielkopolsce, części dolnośląskiej – Wrocła-
10 wiowi a resztę, historycznie górnośląską, połączyć w jednym województwie z resztą Górnego Śląska. Minister Jaki boi się, że jeśli Opola się nie powiększy, to stanie się miastem powiatowym. A co jest złego, w byciu takim miastem? Czy Gliwice, mające taki status, nie rozwijają się znacznie lepiej od Opola? Albo Tychy, Rybnik? Częstochowa i Bielsko-Biała bez statusu wojewódzkiego radzą sobie świetnie, to Opole nie może?
styczeń 2017r.
Także dlatego w okolicznych gminach tak chętnie głosuje się na mniejszość niemiecką. Bo jeśli nie uznaje się mniejszości śląskiej, to ta niemiecka jest jedyną przeciwwagą miejscowych dla „opolskich elit”. Takich jak Patryk Jaki, barman-wiceprezydent miasta Marcin Rol czy sam prezydent Arkadiusz Wiśniewski. - Tymczasem w naszych sercach jest śląskość. Radnym zostałem z listy mniejszości niemieckiej, do której wstąpiłem
Liczymy na te mediacje, ale o jakimkolwiek kompromisie, polegającym na tym, że oddamy część gminy Opolu, mowy nie ma. Chyba, że nagle mieszkańcy zmienią zdanie, i zechcą do Opola. Jeśli mediacje nic nie dadzą, pewnie wznowimy głodówkę i będziemy szukać sprawiedliwości w europejskich trybunałach – mówi uczestnik głodówki, Janusz Piontkowski Tym bardziej, że jest stolicą województwa sztucznego! W samym Opolu mowy śląskiej prawie nie słychać, wokół niego po śląsku mówią niemal wszyscy. Opole po 1945 roku nigdy nie wrosło, nigdy nawet nie spróbowało wrosnąć, w ziemie, które go otaczają. Jest dla nich jakby obcą wyspą. Dowodzi tego choćby wydział historii tutejszego uniwersytetu, gdzie doktoraty pisze się o wszystkim, tylko nie o historii Górnego Śląska. Opole, historyczna stolica tego Górnego Śląska – się jakby Górnym Śląskiem brzydzi. Może dlatego Opole podupada?
dopiero po tym wyborze, kultura niemiecka jest mi bliska, ale przede wszystkim jestem Ślązakiem. U nas śląskość się kultywuje, w granicach Opola ona się zatraci – mówi Łukasz Kołodziej, jeden z liderów dobrzeńskiego protestu i głodówki.
MEDIACJE BEZ SZANS Głodówka przyniosła efekt. Rząd postanowił jeszcze raz podjąć mediacje pomiędzy oboma stronami, a minister Mariusz Błaszczak podczas spotkania
n Takich banerów na płotach w Dobrzeniu Wielkim są setki
n Protest głodowy 16 stycznia obiecał, ze uszanuje kompromis, jaki strony zawrą. Tylko jaki może być kompromis? Że w miesiącach nieparzystych sporne tereny leżą w gminie Dąbrowa i Dobrzeń Wielki, a w nieparzyste w Opolu? - Liczymy na te mediacje, ale o jakimkolwiek kompromisie, polegającym na tym, że oddamy część gminy Opolu, mowy nie ma. Chyba, że nagle mieszkańcy zmienią zdanie, i zechcą do Opola. Jeśli mediacje nic nie dadzą, pewnie wznowimy głodówkę i będziemy szukać sprawiedliwości w europejskich trybunałach – mówi Janusz Piontkowski. Głodówkę przerwał, podobnie jak inni, gdy minister Błaszczak umówił się z nimi na spotkanie. Bo to był jedyny postulat tej głodówki. Przedtem od rządu słyszeli, że jego przedstawicielem jest wojewoda opolski, a wojewoda miał do powiedzenia tyle, że sprawa jest definitywnie przesądzona i mieszkańcy muszą się z tym pogodzić. Nie pogodzili się, wciąż liczą na powrót do swoich gmin. Wciąż oblepionych banerami „Cała gmina zawsze razem”. Teraz, gdy ruszają mediacje, prezydent Opola też ma do powiedzenia tyle: - Rozporządzenie o zmianie granic Opola weszło już w życie i jest ono nieodwracalne. To o czym te mediacje? Jeśli żadna ze stron nie myśli ustąpić nawet na krok. A może rząd sobie wymyślił taki plan, że mediacje będą trwać, i trwać, i trwać, aż nawet samych zainteresowanych zmęczą, a polityka faktów dokonanych okaże się skuteczna. Bo negocjacje, rozmowy, powinny trwać przed 19 lipca 2016 roku, najpóźniej przed 1 stycznia 2017, a nie kiedy przesuwa się już tablice przydrożne „Opole”. A Dobrzeń Wielki już ponosi konsekwencję. Odebranie Elektrowni Opole oznacza, że budżet gminy zmaleje o 40 milionów. A to oznacza oszczędności. Wójt gminy Henryk Wróbel już zapowiedział, że tutejszy zespół szkół będzie wygaszany, naboru do liceum i technikum w roku 2017 nie będzie. Mniejszość już skarży się w Parlamencie Europejskim. Wspiera ją ślą-
ski europoseł, Marek Plura. - Udało się spowodować, aby głos miesz-
jako europoseł mogłem trochę pomóc – wyjaśnia.
n Dwujęzyczna tablica – mniejszość w Opolu nie ma na nie szans kańców Dobrzenia Wielkiego został usłyszany w Parlamencie Europejskim. Przedstawiciele protestujących wzięli udział w posiedzeniu Intergrupy ds. Mniejszości Narodowych i Językowych. Cieszę się, że
Na ostateczne rozstrzygnięcia przyjdzie może jeszcze poczekać. Na razie jednak mamy jedynie pokaz arogancji władzy. Która za mieszkańców decyduje o tym, w jakiej miejscowości żyją. Dariusz Dyrda
Prezydent Opola, Arkadiusz Wiśniewski, twierdzi, że rozrastanie się miast jest procesem naturalnym i oczywistym. A to nieprawda. Przynajmniej nie w demokracji. Gdy ta w Polsce w 1989 roku nagle nastała, nikomu nie wpadłyby do głowy takie pomysły. Zbyt kojarzyły się z niedawnymi rządami komunistów, którzy nie pytając mieszkańców o zdanie przyłączali miasteczka i wsie do dużych miast. Klasycznym przykładem może być tu inne górnośląskie miasto, Tychy. W 1975 roku komuniści stworzyli „wielkie Tychy” włączając do nich sąsiednie miasteczka Bieruń i Ledziny oraz kilka wsi (Kobiór, Bojszowy, Wyry, Gostyń). Gdy jednak ustrój się zmienił, a ich mieszkańcy zgłosili, że nie chcą być w Tychach, że sami chcą rządzić na swoim, rada miasta Tychy wydała zgodę na ich odłączenie się. Mimo, że miasto za jednym zamachem straciło ponad połowę terytorium i prawie 1/3 mieszkańców. Oraz swoje największe zakłady pracy. – Taka jest wola mieszkańców tych miejscowości, a w demokracji wola mieszkańców jest prawem najwyższym – mówiła wtedy, w 1991 roku przewodnicząca Rady Miasta Tychy, Ryta Stożyńska. Podobnie było z Imielinem i Chełmem Śląskim. W 1975 roku decyzją Warszawy włączono je do Tychów, w 1977 znów nie pytając mieszkańców o zgodę, przeniesiono do Mysłowic, ale gdy nastała demokracja, sami mogli zdecydować o swoim losie. I w roku 1993 na powrót pojawiły się te dwie gminy. A jeszcze dwa lata później, w 1995 roku, po dwudziestu latach od przymusowego włączenia do Bytomia, samodzielność odzyskał Radzionków. Ale wtedy, w latach 90. demokrację w Polsce szanowano naprawdę. Teraz jak widać na przykładzie podopolskich, a teraz już opolskich, wsi, rząd robi sobie z niej niewiele. O tym w jakiej miejscowości się mieszka, nie decydują sami mieszkańcy, lecz rząd w Warszawie.
11
styczeń 2017r.
W zasadzie od samego początku istnienia Cajtunga, w styczniowych numerach piszemy o Tragedii Górnośląskiej. Trudno o niej jednak nie pisać, bo przecież nasz hajmat w latach 1945-48 przeżywał istną hekatombę. Dla Polski może gorsza była niemiecka okupacja, o nas jednak okupacji nie było. Bo byliśmy obywatelami III Rzeszy, nawet jeśli gorszej, III kategorii DVL. Dla nas represje, i to represje ogromne, zaczęły się wraz z wkroczeniem na Śląsk wojsk alianckich, sowieckich i polskich.
O
Tragedii Górnośląskiej mówi się coraz więcej, jednak głównie w tym sowieckim wymiarze. Dlatego my każdego roku staraliśmy się pokazać przede wszystkim to, jak z nami postępowali Polacy. Co nie znaczy, że o tym, co u nas wyprawiali sowieci, zapominamy. Najczęściej pisze się o wywożeniu na wschód mężczyzn, czasem całych załóg kopalń, całych miejscowości. Ale wywózki objęły też, w znacznie mniejszym zakresie, kobiety. W tym numerze wspomnienia jednej z nich. Też już nie żyje, jak zresztą niemal wszyscy uczestnicy tamtych wydarzeń.
TO NIE MY, TO SOWIECI Nie zapominamy jednak o działalności państwa polskiego. Bo to właśnie o tę działalność toczy się obecnie największy spór. Środowiska „polskich prawdziwych patriotów” nie kwestionują już wprawdzie obozu w Łambinowicach, na Zgodzie, w Mysłowicach i wielu innych, ale twierdzą, że nie były polskie, tylko komunistyczne. Że wtedy państwa polskiego nie było, Pol-
Tragedia w polskim wydaniu
Zależność PRL-u od ZSRR była wielowymiarowa. Nie istnieją jednak żadne dokumenty potwierdzające, że sowieci wtrącali się w stosunki narodowościowe na Śląsku. Ich interesowała darmowa, niewolnicza siła robocza na wschód, i nic więcej. To, co żołnierze z białym orzełkiem na czapkach wyczyniali w Łambinowicach, Zgodzie i innych miejscach, nie wynikało z sowieckich dyrektyw. Podobnie jak wyłapywanie po wsiach byłych wehrmachtowców, by poddawać ich represjom. To były samodzielne działania państwa polskiego, które chciało śląską odrębność złamać, przerazić. I zarazem odebrać – dekretem z 5 maja 1945 roku – śląską autonomię. To również nie był pomysł sowiecki, bo w ZSRR istniało mnóstwo okręgów autonomicznych, jakkolwiek by kulawa ta ich autonomia nie była.
REPRESJE TRWAJĄ
n Zgoda, polski obóz koncentracyjny dla Ślązaków. ska za PRL-u znajdowała się pod sowiecką okupacją, rządzili narzuceni przez sowietów komuniści, więc o żadnej polskiej
zornie samodzielne, ale jednak zależne od wytycznych swojego potężniejszego sąsiada. Takich przykładów zna mnó-
go, w 1717 roku, władzę sprawował w Polsce praktycznie carski ambasador. W 1720 roku car Piotr I i pruski król
Czyż jednak odmawianie prawa do samookreślenie, odmawianie zakładania stowarzyszeń ludzi, których wspólną cechą jest to, że poczuwają się do narodowości śląskiej – nie jest formą represji? Nie jest znów ustawianiem nas na pozycji obywateli III kategorii. Obywateli gorszego sortu odpowiedzialności mowy nie ma i być nie może. – To nie były polskie obozy – powtarzają jak mantrę. A to nieprawda! Państwo polskie jak najbardziej istniało. Wprawdzie nie demokratyczne, nie z władzami pochodzącymi z demokratycznych wyborów, wreszcie zależne od ZSRR sąsiada ze wschodu, ale jednak polskie. Od zarania pisanej historii ludzkości znane są państwa wasalne. Państwa po-
stwo starożytność, sporo średniowiecze, a i późniejsze czasy także.
PRZEDROZBIOROWEJ POLSKI TEŻ NIE BYŁO? Polacy twierdzą, że w wyniku rozbiorów, w końcówce XVIII wieku zniknęło państwo polskie. A przecież przyjmując te kryteria, żadnego państwa polskiego wówczas nie było. Od Sejmu Nieme-
Fryderyk Wilhelm I zawarli układ, że w Polsce bez ich zgody nie mogą zachodzić żadne zmiany ustrojowe, polityczne. Ostatnich dwóch królów polskich, Augusta III i Stanisława Poniatowskiego, osadzały na tronie rosyjskie wojska, Polacy nie mieli nic do powiedzenia. Więc dlaczego twierdzą, że wtedy istniało jakieś państwo polskie? Przecież było ono bardziej zależne od Rosji, niż PRL od sowietów.
Polacy lubią opowiadać o swojej martyrologii. Owszem, przeżyli sporo, a podczas II wojny światowej gorzej mieli tylko Żydzi, podobnie Rosjanie. Ale nie zawsze byli ofiarami, katami też. A tych dwóch największych katów, symbolicznych, Salomon Morel (komendant Zgody) i Czesław Gęborski (komendant Łambinowic) nigdy, także w III RP nie stanęło przed sądem, do końca życia pobierając wysokie, pułkownikowskie emerytury. Morel wprawdzie uciekł z Polski, bojąc się kary, ale jak zapewnia Tomasz Szymborski, dyrektor TVP Katowice, bywał gościem w ambasadzie RP w Izraelu. Polacy lubią wypominać krzywdy, jakich doznali od Niemców, Rosjan, Ukraińców. O tym, że były to krzywdy dwustronne, już mniej. W przypadku Ślązaków jednostronne, bo to tylko oni spotykali się z polskimi represjami. I za sanacyjnej Polski, i w PRL-u. Dzisiejsze nie uznawanie narodowości śląskiej jest ich jakby kontynuacją, choć już pozbawioną bestialskiego, a jedynie w kulturowym, mentalnościowym wymiarze. Czyż jednak odmawianie prawa do samookreślenie, odmawianie zakładania stowarzyszeń ludzi, których wspólną cechą jest to, że poczuwają się do narodowości śląskiej – nie jest formą represji? Nie jest znów ustawianiem nas na pozycji obywateli III kategorii. Obywateli gorszego sortu. Adam Moćko
Polskie obozy koncentracyjne P
owtarzane przez polskich nacjonalistów twierdzenie, że POLSKIE OBOZY KONCENTRACYJNE dla ludności śląskiej po II wojnie światowej nie były polskie, jest absurdem!!! Tworzyły je starostwa powiatowe, które do 1947 były wielopartyjne. Obok komunistów z PPR i SL zasiadała w nich opozycja PSL, PPS, ChDSP i SN, na przykład działacz niekomunistyczny. P. Dubiel był prezydentem Zabrza, J. Grzegorzek starostą tarnogórskim, a A. Bożek nawet wicewojewodą. A rząd londyński nie miał
do tworzenia tych obozów żadnych zastrzeżeń. Ich - oskarżonym o ludobójstwo - komendantom suwerenna III RP, również za rządów AWS i PiS, do śmierci wypłacała kombatanckie emerytury (zarówno sądzonemu za zbrodnie przeciwko ludzkości Gęborskiemu, jak i ukrywającemu się w Izraelu Morelowi). Nie da się tych obozów zrzucić na Sowietów, bo oni mieli na Górnym Śląsku i w jego okolicy własne obozy dla Niemców (Toszek, Łabędy, Blachownia k. Opola, dwa Obozy w Oświęci-
miu etc.), a za Niemców uważali po prostu przedwojennych obywateli III Rzeszy. I to nie oni wypłacali emerytury polskim zbrodniarzom. Obozy takie jak Łambinowice, Jaworzno, Mysłowice, czy Świętochłowice były ewidentnie polskie. Wykorzystywano je w procesie weryfikacji i rehabilitacji narodowościowej (czyli przemienianiu Ślązaków w Polaków lub Niemców), a zwalniani z nich więźniowie podpisywali deklarację „wierności narodowi polskiemu”, nie zaś Sowietom, czy nowemu ustrojowi.
Wśród ich komendantów i strażników dominowali etniczni Polacy z Zagłębia Dąbrowskiego i ściany wschodniej, więc zrzucanie ich win na polskich Żydów (także obywateli polskich i zdeklarowanych Polaków, których językiem ojczystym był polski) też nie ma sensu. Bronienie się ówczesnym brakiem suwerenności Polski jest absurdalne. Wolne Państwo Chorwackie było bardziej zależne od III Rzeszy, niż powojenna Polska od Sowietów, a nikt nie bredzi, że stworzone w nim obozy nie były
chorwackie. Ciekawe, czy zgodnie z tą tezą nieistnienie państwa ukraińskiego zwalnia Ukraińców z odpowiedzialności za Rzeź Wołyńską??? Nikt w Polsce się z taką tezą nie zgodzi, więc jest to filozofia złodzieja złapanego za rękę, który mówi, że to nie jego ręka. Co więcej polskie obozy koncentracyjne nie były nowością, podobne działały już w latach 19181921, a więziono w nich Ślązaków i Czechów ze Śląska Cieszyńskiego, Słowaków ze Spisza i Orawy oraz Ukraińców, sprzeciwiających się imperializmowi II RP oraz
członków ich rodzin (np. żony działaczy Śląskiej Partii Ludowej). Różnica w stosunku do obozów po II wojnie światowej była tylko taka, że w tych drugich przyczyną śmierci było również bestialstwo komendantów i strażników, a w jednych i drugich głód, chłód i epidemie spowodowane koszmarnymi warunkami sanitarnymi (znacznie gorszymi, niż w obozach nazistowskich, co podkreślali ludzie, którzy wkrótce po uwolnieniu z jednych stawali się więźniami drugich). Dariusz Jerczyński
12
styczeń 2017r.
Kobiet było znacznie mniej, ale też wywożono je w 1945 na wschód
Rok, który się śnił po nocach
12 stycznia 1945 roku wojska radzieckie rozpoczynają swoją ostatnią i największą ofensywę w II wojnie światowej. Przewaga Rosjan jest druzgocąca i wynosi 11:1 w piechocie, 7:1 w czołgach i 20:1, w artylerii co daje w sumie prawie piętnastokrotną przewagę sił naziemnych i dwudziestokrotną przewagę w powietrzu. Na niemiecką Grupę Armii Środek , która wycofuje się w kierunku Śląska spada uderzenie dwóch frontów radzieckich 1i 4 Frontu Ukraińskiego.
W
ojska niemieckie zmuszone są do odwrotu na kolejne linie obrony , które zostają usytuowane już na rubieżach Górnego Śląska. Po 20 stycznia 1945 roku forpocz-
n W bytomskich Miechowicach – których niemal wszyscy mieszkańcy w 1945 roku pojechali na wschód – stoi pomnik upamiętniający te wywózki. Na ponury żart zakrawa jednak fakt, że odsłaniano go biało-czerwonymi szarfami. Bo to nie była żadna polska tragedia, tych ludzi sowieci uważali za Niemców, nie za Polaków. Chociaż nieliczni rzeczywiście byli Polakami. ty radzieckie docierają do przemysłowej części Górnego Śląska. Zaczyna się sowiecka okupacja tych ziem. Dla mieszkańców Jaśkowic, jednej z dzielnic Orzesza przejście frontu odbyło się bez większych dramatów. Po wycofaniu się niemieckich oddziałów osłonowych przez kilka godzin była cisza, a potem pojawili się czerwonoarmiści. Tak jak na całym Górnym Śląsku pod pozorem szukania Germańca rozpoczęło się zwyczajne okradanie mieszkańców ze wszystkiego co danemu żołnierzowi (rabusiowi) wyda-
Zgodnie z porozumieniami z Jałty sowieci mogli wywozić na wschód Niemców, jako niewolniczą siłę roboczą. Nikt jednak nie sprawdzał, jak jest z tą niemieckością. Do transportów trafiali działacze polskich organizacji, nawet komuniści z PPR, a także dawni powstańcy śląscy. Jak Alfred Orszulik z Bełku, który w 1939 roku został – za te powstania – osadzony w Dachau. W 1943 wyszedł, w styczniu 1945 roku zaczął chodzić, jako milicjant, z biało-czerwoną opaską. Ale i to go nie uchroniło przed wywózką. W maju 1945 roku zmarł w Doniecku.
ło się interesujące. Wielokrotnie okradani musieli jeszcze nakarmić swojego złodzieja , który najczęściej życzył sobie jeszcze „miaso i spirit”. Mieszkańcy Jaśkowic pomimo , że ograbieni i sponiewierani, pocieszali się że wojna ma się ku końcowi i najgorsze już za nami. Nie wszystkim było dane cieszyć się z zakończenia II wojny światowej; dla niektórych czas udręki miał się dopiero zacząć. Do tych nieszczęśników należały bliźniaczki Marta i Anna (rocznik 1925) Gotschal. Pani Anna tak dzisiaj wspomina tamten czas:
CO TERA Z NAMI BYDZIE? Po wycofaniu się wojska Niemieckiego nastąpiło wyczekiwanie, które było najgorsze, bo nikt nie wiedział, co z nami zrobi ta Czerwona Armia. Najniebezpieczniejsza była ta szpica, w więk-
szość Azjaci, biegali jak opętani i kradli bez opamiętania a jeśli ktoś się opierał to od razu strzelali. Po nich nadeszła następna fala, już bardziej normalnych. Też zabierali, ale można było się przynajmniej targować i już nie wyma-
Dzisiaj już nie jestem pewna, czy to była niedziela czy inny dzień, ale na pewno południe, bo całą rodziną jedliśmy obiad, kiedy zjawili się żołnierz i milicjant z opaską biało czerwoną na ramieniu, mówiąc że ja i moja siostra
Pierwszy postój miał miejsce w Krakowie, gdzie szydzono z nas i obrzucano śniegiem. Pluto na nas. Wyzywano od szkopów, szwabów. Gdybym była rzeczywiście Niemką i nie rozumiała, pewnie byłoby to mniej bolesne. Ale rozumiałam, wszystko rozumiałam. Jak każdy w tym pociągu. chiwali bronią. Minęło parę dni i człowiek zdążył się przyzwyczaić do widoku żołnierzy w kufajkach, tak utytłanych od brudu i tłuszczu, że aż błyszczących. I prawie bez przerwy pijanych.
zostałyśmy wyznaczone do robót publicznych i za pół godziny mamy być gotowe do wymarszu. Nie było innego wyjścia jak tylko ciepło się ubrać i udać się na wyznaczone miejsce zbiórki.
13
styczeń 2017r.
BĘDĄ GWAŁCIĆ? Byłyśmy przestraszone tym, że oprócz nas nie ma żadnych innych kobiet. A jeśli nas wzięli po to, żeby gwałcić? Ale już nie było wyjścia - powoli zaczęliśmy iść w nakazanym kierunku w stronę dworca kolejowego w Orzeszu. Milicjant i żołnierz szli za nami, co jakiś czas pociągając z flaszki. Zbliżając się do dworca zauważyłam przed jednym z baraków , których tam parę stało, stos łopat. W tym momencie podbiegli do nas inni żołnierze szybko oddzielając mnie i Martę od mężczyzn - i błyskawicznie wpychając do jednego z baraków. W ostatniej chwili usłyszałam jak milicjant, który nas konwojował wrzasnął „to już nie som błozna, przeca tak ni miało być” i zrzucając karabin z pleców, zaczął uciekać. Jednak będą gwałcić?!? W baraku panowała niesamowita duchota i ciemność. Dopiero po paru minutach zauważyłam, że barak jest tak przepełniony kobietami, iż nie ma nawet gdzie stać. Ale stałyśmy, długo stałyśmy. Trzeciego dnia wieczorem mama przyniosła nam paczkę doręczoną poprzez strażników. W paczce, oprócz żywności, którą w połowę pożarli strażnicy była jeszcze miska i dwie łyżki. W przyszłości miały się nam tak bardzo przydać. Tego samego dnia rozdano wszystkim chleb wojskowy i napojono wodą, pierwszy raz od trzech dni. Czwartego dnia bardzo wcześnie rano budzą nas wrzaski, zaraz potem otwierają się drzwi i dudni rozkaz „Wychodzić!”. Na dworze było jeszcze ciemno, ale to nie przeszkadza w szybkim sformowaniu kolumny. Zaczyna świtać, a my ruszamy szybkim marszem w kierunku Ornontowic, a potem Knurowa. W Knurowie umieszczono nas w szkole, która wkrótce była pełna pod sam dach. To, że bez jedzenia i picia, już nas nawet nie dziwiło.
JESTEM W WIĘZIENIU. ZA CO? Po dwóch dniach podobny scenariusz - marsz w kierunku Bytomia . Przez cały czas trwania marszu pada
n Śląscy łagiernicy. śnieg i panuje przenikliwe zimno. Byłyśmy konwojowane przez sporą grupę uzbrojonych po zęby żołnierzy. Do ludności mijanych miejscowości odnosili się wrogo. Co jakiś czas przejeżdżał wzdłuż naszej kolumny oficer na koniu z „żyłą” (pejczem) w ręku i powtarzał „bystro!, bystro!” . Pod wieczór zaczęliśmy wchodzić do Bytomia. Głodno, chłodno. Na szczęście pomimo zakazu rzucano nam z okien żywność. Tym razem wprowadzono nas do opuszczonego więzienia, rozlokowano w celach więziennych. Jestem więzieniu. Co złego zrobiłam?
Po pierwszym dniu pobytu, kiedy się okazało, że nie zanosi się na polepszenie warunków bytowych, zaczęłyśmy my kobiety - najpierw płakać a potem histerycznie wyć. Gdy wycie zaczęło się przenosić na całe więzienie, zaczął się ruch i bieganie wachmanów i w niedługim czasie zaczęto rozwozić zupę w kubłach i rozdawać chleb.
ROSSSSIJA Na wieczór zapowiedziano łaźnię, co było już najwyższą koniecznością gdyż od tygodnia nikt się nie mył i nie zdej-
n Konstanty Rokossowski był marszałkiem sowieckim i polskim. Jednym z głównych architektów pokonania III Rzeszy. Swoją silną pozycję na Kremlu wykorzystywał także do hamowania wywózek Ślązaków oraz sprowadzania ich nazad do hajmatu. Nie wszystko, co sowieckie, było złe.
mował ubrania. Smród, swędzi… Tam w Bytomiu zaczęłam naprawdę odczuwać strach przed tym co nas czeka. Stawało się jasne, że nie chodzi o żadne roboty publiczne, tylko nie wiadomo co. Podczas mijania się ze strażnikiem moja siostra zaryzykowała i zapytała go, co z nami będzie, a on, nie patrząc, na nas wysyczał tylko jedno słowo „Rossssija”. Znów zaczęłam płakać. Potem płakałam jeszcze wiele, bardzo wiele razy. Przemarsz z więzienia na dworzec kolejowy w Bytomiu zaczął się o brzasku. Nie wiem, ilu nas szło, ale poczułam się cząstką dużej masy ludzkiej, co dawało mi poczucie jakiegoś drobnego komfortu psychicznego niezbędnego w tak traumatycznych sytuacjach. Załadowano nas wszystkich do wagonów, które były takimi prostokątnymi skrzy-
niami do przewozu bydła, w których, oprócz piecyka typu koza, pół-beczki na odchody i słomy, nie było nic. Pierwszy postój miał miejsce w Krakowie, gdzie szydzono z nas i obrzucano śniegiem. Pluto na nas. Wyzywano od szkopów, szwabów. Gdybym była rzeczywiście Niemką i nie rozumiała, pewnie byłoby to mniej bolesne. Ale rozumiałam, wszystko rozumiałam. Jak każdy w tym pociągu. W pewnym momencie do ludzi naigrywających się z naszej niedoli podszedł oficer radziecki w takim „ciemno-modrym uniformie”, i w futrzanej czapie z lisa na głowie. Czapka ta była tak ogromna, że mu zakrywała pół twarzy. Oficer ten chwycił jednego z tych naigrywających się mężczyzn za rękaw, a ten się od razu z takim strachem wyrwał, że rękaw jego płaszcza pozostał w ręce oficera. Uciekał tylko z jednym rę-
To była starannie zaplanowana operacja. W grudniu 1944 roku Państwowy Komitet Obrony ZSRR – pod kierownictwem Józefa Stalina - zdecydował, że aby zastąpić ubytki w sowieckiej gospodarce, należy do ZSRR przywieźć pół miliona niemieckich niewolników. Górny Śląsk był uważany przez sowietów za Niemcy, i był w praktyce pierwszymi zdobytymi niemieckimi ziemiami. Do tego okręgiem przemysłowym, więc z ludźmi obznajomionymi z pracą w kopalniach, hutach, fabrykach. Zabrano stąd kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Zasady deportacji regulował rozkaz NKWD nr 0061 Wcześniej akcje takie przeprowadzono już wśród niemieckiej ludności Bułgarii, Rumunii, Węgier, Słowacji. 20 stycznia 1945 roku, na kilka dni przed wkroczeniem armii czerwonej, pisał o nich śląski organ NSDAP, „Schlesische Tageszeitung”. Na konferencji w Jałcie (4-11 lutego 1945) zachodni alianci zaakceptowali fakt, że niewolnicza siła robocza jest częścią reparacji wojennych ZSRR. Zresztą sami też z niej, choć w mniejszym stopniu, korzystali. Dla potrzeb deportacji sowieci uruchomili sieć obozów „przejściowych”. Na przykład łagry 22 i 78 w Auschwitz-Birkenau.
14
styczeń 2017r.
n Jednym z dworców, na których masowo ładowano Ślązaków do krowioków na wschód, był Radzionków. Dziś działa w nim Centrum Dokumentacji Deportacji Ślązaków do ZSRR w 1945 roku. kawem, migając raz białą a raz czarna ręką. Nagle zaczęłam się bardziej bać Polaków, niż Rosjan… Następne postoje odbywały się już tylko na pustkowiach gdzie wynoszono nieczystości i wnoszono jakieś pożywienie a także - od czasu do czasu - wrzątek. Jechaliśmy długo, bardzo długo.
LUDZIE, MY SOMWE AZJE! Za Dnieprem, który jest ogromną rzeką, zaczęły się tereny płaskie jak szyba, bez drzew i żadnych osiedli w zasięgu wzroku. Następna szeroka rzeka to była Wołga, po której pływały statki i barki. Nad tą Wołgą pierwszy raz zobaczyłam jak z naszego pociągu wynoszono zwłoki , które następnie układano wzdłuż torów. Nie wiem ile ich było, ale leżały tak pokotem, kobiety i mężczyźni… Któregoś dnia budzę się i słyszę jak ktoś wrzeszczy: „Ludzie to juże Azja! W Azje my som!”. Szybko wstajemy, żeby zobaczyć tą Azję i patrzymy, a wokół coś jakby pustynia czy step - i drepczące po niej kamele. Tak, to musi być Azja, bo
przecież w Europie wielbłądów nie ma. Po dwóch dniach pociąg stanął w szczerym, ni to stepie, ni to pustyni. Koniec rajzy, jechaliśmy około miesiąca docierając do Karagandy (Kazachstan). Stepem porośniętym suchą trawą zaczęliśmy powoli iść w kierunku naszych przyszłych kwater, którymi były coś jakby baraki na wpół wkopane w ziemię, zbudowane z suszonej gliny i pokryte falistą blachą. Następnego dnia porozdzielano nas do różnych robót. Mnie i Martę skierowano do cegielni. Praca może nie była aż tak ciężka, ale bardzo wyczerpująca. Żeby dojść do tej cegielni trzeba było godzinę maszerować, a potem dopiero pracować w żarze i spiekocie. Przy naszym łagiernym wyżywieniu człowiek marniał w oczach. Po dwóch miesiącach wszystkie kobiety z tych najbardziej uciążliwych stanowisk przeniesiono do innych zajęć. Marta została wysłana do pracy w kuchni, a mnie skierowano do rozwożenia wody. Codziennie wcześnie rano wozem z beczką, zaprzężonym w dwa muły, ja i młody chłopak, który jako niemiecki jeniec wojenny był już tam od roku, do-
Zawadzki i Ziętek się starali Polacy sami represjonowali Ślązaków, zarazem jednak czynili starania, by jak najwięcej pozostało ich na miejscu. Wojewoda śląski, generał Aleksander Zawadzki, interweniował u marszałka Konstantego Rokossowskiego w sprawie Ślązaków trzymanych w Oświęcimu-Brzezince. W efekcie działań Zawadzkiego i Rokossowskiego NKWD zwolniło 12 tysięcy ludzi. Później przez kolejnych kilka lat zastępca Zawadzkiego, Jerzy Ziętek, stale czynił w Moskwie starania, by Ślązacy wracali. Powoli bo powoli, ale przynosiły one efekt. Pierwsze transporty zaczęły wracać jeszcze w 1946 roku. Ostatnie – 15 lat później. W wyniku tych niewolniczych deportacji wywieziono ze Śląska około 90 tysięcy ludzi, czyli niemal 10 procent wszystkich mieszkańców. Z niektórych miejscowości, jak Miechowice czy Rokitnica – niemal wszystkich. Wróciło nie więcej, niż 15-20 tysięcy. IPN prowadził w tej sprawie śledztwo, które umorzył w 2006 roku, ponieważ za winnych uznał członków Państwowego Komitetu Obrony ZSRR, a żaden z nich już nie żył.
starczaliśmy wodę do okolicznych łagrów. Jeżdżąc codziennie z tą wodą mogłam zobaczyć, ile tam zwieziono ludzi, nie tylko ze Śląska, ale również z Węgier, Rumunii. I oczywiście jeńców wojennych, których obozy mieściły się w pewnym oddaleniu. Ludność tamtejsza to byli sami koczownicy, którzy mieszkali w takich jakby namiotach ze skóry w kształcie bereta położonego na ziemi z jednym małym otworem – wejściem i oknem
co nam tam był zegarek, ale dla niego to było coś, co go łączyło z domem, z normalnością. I to też mu zabrano. Nie wiem kiedy go zwolniono ani co się z nim stało, bo zostałam wraz z innymi przewieziona na Ural, do kopalni niklu połączonej z hutą - i to się tam nazywa kombinatem. Mnie wyznaczono do pracy na taśmach, którymi ruda surowego niklu wydobytego w kopalni transportowano do przetopienia w hucie. Natomiast Marta poszła do kuchni gotować,
A ona sama? Po tygodniu wszystkich łagierników ze Śląska i Niemiec zebrano na placu przed kombinatem i oznajmiono: wasza służba na rzecz ZSRR, zakończona jedziecie do domu. W pierwszą rocznicę zakończenia wojny 9 maja 1946 roku, nasz transport przejechał granicę polską w Brześciu, gdzie wrzuciłam list do skrzynki. W Brześciu nas podzielono na tych co chcieli jechać do Niemiec i na tych co chcieli na Górny Śląsk.
Nasze baraki były akurat naprzeciw obozu koncentracyjnego Mysłowice i mogliśmy bez przeszkód oglądać te dantejskie sceny, które się tam rozgrywały. Gdy nas zwalniano, wyszedł do nas gruby jak piec major i powiedział „Jeśli nie chcecie wrócić tam skąd przyjechaliście to najlepiej milczeć” i położył palec na ustach. Milczałam, więc, całe lata milczałam. zarazem. Wokół tych namioto-beretów kręciły się ich zwierzęta, głównie barany, kozy i wielbłądy. Drzew ani łajna zwierzęcego tam nie znajdziesz. Drzewa po prostu tam nie rosną, ale łajno skrzętnie zbierają i suszą, żeby potem na nim strawę warzyć.
NA CO TAM KOMU ZEGAREK Któregoś dnia przychodzę do roboty, a ten mój towarzysz niedoli siedzi wielce zasmucony. Pytam go co się stało a on prawie płacząc zaczyna mówić „… miałem zegarek, który z takim namaszczeniem chowałem, ale ktoś zauważył i doniósł komendantowi. Ten mnie wczoraj zawezwał do siebie i pyta po co tobie zegarek? Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, on mówi dalej: ciebie zegarek nie jest potrzebny, ale mnie jest bardzo potrzebny, bo to ja, mając zegarek, będę wiedział kiedy ty i twoi koledzy macie jechać do domu, a jak nie będę miał zegarka, to nie będę wiedział i możecie tu zostać nawet na zawsze. I zabrał”. No niby i prawda, że na
dzięki czemu mogłam od czasu do czasu dostać jakiś tłuściejszy kąsek. Tam już głodna nie chodziłam, ale za to zimno i przeciągi były trudne do zniesienia.
SYGNET, JEDYNA PAMIĄTKA Moim dozorcom był Ukrainiec, taki pół-łagiernik , który już tam był 10 lat i funkcjonował jak wolny człowiek, tylko bez prawa wyjazdu. Pewnego razu przychodzi ku mnie ten dozorca i mówi: „Wy za niedługo pojedziecie do domu i dlatego bardzo cię proszę, abyś zechciała wysłać list z wypisanym już adresem. Tak, że nic nie będziesz musiała robić tylko wrzucić do skrzynki. Zgodziłam się, ale go pytam skąd wie, kiedy nas zwolnią ale on nic nie odpowiedział tylko wyciągnął z kieszeni sygnet z niklu i mi go daje mówiąc, że na pamiątkę i żebym nie zapomniała wysłać listu. Ten sygnet był przez lata jedyną moją pamiątką życia łagiernika. Sygnet ten kilkadziesiąt lat później pani Anna przekazała wystawie poświęconej wywózkom - i można go tam zobaczyć.
Nas Ślązaków zawieziono do Mysłowic na tzw. kwarantannę. Na tej kwarantannie nasze baraki były akurat naprzeciw obozu koncentracyjnego Mysłowice i mogliśmy bez przeszkód oglądać te dantejskie sceny, które się tam rozgrywały. Gdy nas zwalniano, wyszedł do nas gruby jak piec major i powiedział „Jeśli nie chcecie wrócić tam skąd przyjechaliście to najlepiej milczeć” i położył palec na ustach. Milczałam, więc, całe lata milczałam. W ostatnią niedzielę czerwca 1946 roku ja i moja siostra Marta stanęłyśmy przed drzwiami naszego rodzinnego domu, od razu padając na kolana, głośno szlochając ze szczęścia. Mając lat dobrze ponad 80 dobrze wiem, że był to najgorszy rok naszego życia. Koszmary te śniły mi się po nocach przez lata, wiele lat. Ale milczałam, przecież ten gruby jak piec major powiedział… A oni nie rzucali słów na wiatr. 30 stycznia 2010 roku pani Anna zmarła. Ona jeszcze zdążyła opowiedzieć swoją gehennę. Ale ilu nie zdążyło… Marian Kulik
15
styczeń 2017r.
FIKSUM DYRDUM
P
od krisbaum nafasowołech kupa gŷszynkůw, a postrzůd nich boła ksiůnżka „Sekrety Bielska-Białej” – niŷ wiŷm czamu mie wszyjscy sztyjc ino buchy dowajom. Tuż ech ani niŷ wiedzioł, eli kiej te bielski Sekrety byda czytoł. Nale kiej ech zaczon, toch się zaro lachoł. Ksiůnżka ŏsprawio o rostomaitych wydorzŷniach, kiere we Bielsku miały plac 50, 80, 100 lot nazod. I jak by sie autor, Jacek Kachel, polski patriota, niŷ staroł pokozać, co Bielsko wdycki boło polski – to jednako je to chop uczciwy, beztuż o wrześniu 1939 roku pisze: „Nie dla wszystkich inwazja Niemców na Polskę oznaczała katastrofę, dla większości mieszkańców Bielska była powodem do… świętowania i radości”. Dejcie pozůr, kiej to samo piŷnć miesiŷncy nazod napisoł we Cajtungu Dyrda, to boła chaja na cołko Polska. A sam przīkwolo tymu chop, kiery je tŷmu niŷrod, kiery pisze, co jego opie, polskimu wojokowi, boło fest gańba, co cywile we Bielsku do niego szczylajom – ale wiŷ tŷż Kachel, co tak rīchtig boło. I cyganić niŷ chce. Ale lachołech sie niŷ inoś ze tego. Anich niŷ wiedzioł, ale sto lot nazod a godnij, nojważniejszy cajtůng we Bielsku mianowoł sie „Silesia”. Kachel durś sie na nia po-
Jednako na Ślůnsku wołuje, jako nojewżniejsze źródło wiedzy o hańkejszym Bielsku. Tuż jakoż to, wy bielski elity; wy, kierzyście wynokwili Podbeskidzie, i padocie, co Bielsko nikej Ślůnskiĕm niŷ boło? Eli niŷ boło, tuż czamu cajtung mianowoł sie hań Silesia a niy Małopolska abo Podbeskidzie? Jednako pokozało sie, co Bielsko boło a je dali, na Slůnsku.
mieszczona obok wizytówka jak byk wskazuje, że człowiek ten nazywał się Emil Chlupač, więc był chyba jednak Czechem, nie Polakiem. Zresztą cała książka, nawet jeśli bohaterowi wychodzi to niechcący, pokazuje miasto niepolskie. Owszem, polska Biała jest tuż obok, ale opisywane Bielsko jest jawnie śląsko-niemieckie. I żydowskie.
okazują się nagle tak ciekawe. Fajno flaszka to tyż gryfny gŷszynk, ale flaszka to szpas na roz, a do bucha idzie wracać. Czegokolwiek by polscy nacjonaliści nie wymyślili – śląskość, rozumiana jako wiedza o Śląsku, jest w ofensywie. Wypchnięta z głównego nurtu, z mediów publicznych (w TVP Katowice znaleźć jej nie
„Nie dla wszystkich inwazja Niemców na Polskę oznaczała katastrofę, dla większości mieszkańców Bielska była powodem do… świętowania i radości”. Dejcie pozůr, kiej to samo piŷnć miesiŷncy nazod napisoł we Cajtungu Dyrda, to boła chaja na cołko Polska. A sam przīkwolo tymu chop, kiery je tŷmu niŷrod, kiery pisze, co jego opie, polskimu wojokowi, boło fest gańba, co cywile we Bielsku do niego szczylajom. Autor robi, co może, żeby polskość Bielska wyolbrzymić, a śląskość, niemieckość i czeskość zmniejszyć. Posuwa się nawet do polonizowania nazwisk bohaterów książki. O jednym z bohaterów czytamy, że był Chlupacz, choć za-
Cieszę się, że prezentami, które mi przynoszą, najczęściej okazują się książki. Szczególnie takie, których sam pewnie sobie nigdy bym nie kupił, na które w księgarni nawet nie zwróciłbym uwagi, a kiedy po nie - choćby z nudów - sięgam,
sposób), przedziera się jednak do nas tysiącami innych kanałów. W ustroju totalitarnym, nawet jeśli w nieco komicznej formie, to takim totalitarno-komicznym państwem był PRL – proces wynaradawiania Ślązaków powoli, ale jednak sku-
tecznie następował. W demokracji ludzie nazad zaczynają czuć, kim są. I zatacza to coraz szersze kręgi. Jeśli w najbliższym czasie demokracja się szybko nie skończy – a uważam, że jest zagrożona – to w najbliższym spisie powszechnym, bodaj w 2021 roku, narodowość śląską zadeklaruje znacznie powyżej miliona ludzi, w tym pewnie całkiem sporo potomków goroli. Myślę, że nawet w Bielsku-Białej. Bo i tam coraz więcej ludzi przypomina sobie, że są Ślązakami. Wiem o tym dobrze, bo z przyczyn osobistych, rodzinnych, bywam w centrum Bielska ostatnio dość często. I nagle o tym, że jest Ślązaczką, przypomniała tam sobie moja teściowa, stają się nimi jej dzieci. A takie akcje, jak zamach na Dobrzeń Wielki, przez polską wyspę na Śląsku – Opole – tylko to poczucie śląskiej wspólnoty wzmacnia. Jeszcze trochę takich akcji a napiszę, że nikt dla rozbudzenia śląskiego poczucia narodowego nie zrobił tyle, co PiS. Na czele z prezesem, dla którego jesteśmy zakamuflowana opcja niemiecka Dariusz Dyrda
PISZE CÓRKA NACZELNEGO
P
amiętam, jak ojciec grywał w skata, rzadziej – jak z kuzynami na imprezie wypił pora sznapsów – na gelt we chlusta. Ha, ha, ciekawe, czy ktoś z mojego pokolenia umie grać w chlusta. Ojciec zapewnia, że ta hazardowa śląska gra jest i ciekawsza od pokera, i szybsza. Coś w tym musi być, bo przecież i on, i wujkowie znają pokera, a jednak wybierali tego chlusta. No i zarówno w pokerze, jak i w skacie, nagle któryś obwieszczał triumfalnie, kładąc kartę: Trumf. Albo trumpf. A może i trump? Triumfalnie, bo wiedział, że tym trumfem rywali załatwił, że lewa, czyli wziątka, czyli (tak blank po ślůnsku) sztych jest jego. Na trumfa nawet as, ba, nawet dupek nie poradzi. Komukolwiek zresztą nie opowiadałam, ze w śląskich grach karcianych dupek jest ważniejszy od asa, zarykiwał się ze śmiechu. Jakby było z czego – mieszkając prawie 20 lat w Polsce widziałam wiele razy, że (nie tylko w polityce) dupek ogrywa prawdziwego asa jak chce. Ślązacy, jako lud pragmatyczny, przenieśli jedynie tę zasadę do gier karcianych. I dupek żołęd-
Trump(f) ny (czyli krojc) jest u nas kartą najwyższą. Trumfem nad trumfami. Przypomniało mi się to ostatnio w Nowym Jorku, gdy jakiś polonus w pubie (dobra ojcze, masz mieć, w szynku!) wyraził się o nowym prezydencie USA właśnie „ Trump to
zydentem, a u nas tak jakoś, że trzeba żonie prezydenta dać wypłatę, żeby na torebki miała… Amerykanie są podzieleni. I patrzą na jego rządy różnie. Gdy, dopiero co, zrezygnował z transpacyficznej umowy handlowej, jed-
cać, jeśli bez wysokich ceł nie można jej przywieźć do USA. I w sumie naród stoi za Trumpem. Stoi jakby coraz bardziej, niezależnie od tych, co protestują. Bo on okazuje się naprawdę trumfem! Ale… Piszę o trumfie, a myślę o hokeju. Bo w poniedziałek, 23 stycznia, ziściło się jedno z moich marzeń – zobaczyłam na żywo mecz NHL. Hala, normalnie bajka, poziom gry – też bajka, a na
Śląscy przeciwnicy PiS-u powinni wydać karty do gry, na których Jarosław Kaczyński jest dupkiem żołędnym. Jeśli ich ktoś pozwie, za obrazę, to przecież bez trudu udowodnią w sądzie, że gdzie jak gdzie, ale u nas to jest absolutnie najważniejsza figura. Mocniejsza od każdego asa, że o królu i damie nie wspomnę. taki dupek żołędny”. Pomyślałam, że a jakże przecież to najwyższy, ze wszystkich trum(p)fów, Trump(f) nad trum(p)fami. Ze zdumieniem czytam to zawodzenie polskie nad USA. Że Trump jest prostak – tak jakby w Polsce prezydentem nigdy prostak nie był. Z tym, że ten prostak amerykański umiał uczciwymi metodami zgromadzić miliardy zanim został pre-
ni zmartwili się, że tania elektronika, ciuchy i tysiące innych rzeczy z Azji Wschodniej i Oceanii podrożeją, ale inni od razu wskazali, że może i trochę podrożeją, ale trzeba będzie więcej produkować w USA, więc zarobki pójdą w górę. A amerykańskie firmy, które wyniosły się do zapacyficznych krajów taniej siły roboczej – teraz wrócą, bo produkcja tam nie będzie się opła-
trybunach więcej kibiców, niż na całej Polskiej Lidze Hokeja razem wziętej. A mimo to, czegoś mi brakowało. Ci ludzie nie zachowywali się jak na meczu hokeja, tylko jakby w teatrze byli. Żadnych kibicowskich przyśpiewek, żadnego skandowania, żaden bęben nie wali – tylko siedzą i patrzą. Hokej wyśmienity, ale zatęskniłam za atmosferą
na trybunach GKS-u Tychy, chociaż w kibolskim zachowaniu nie wszystko mi się podobało. W Ameryce wszystko jest lepsze, ale u nas ludzie chyba bardziej umieją się cieszyć. I wkurzać też – co widzę, gdy porównuję protesty przeciw Trumpowi i protesty przeciw PiS-owi. Tak na marginesie, myślę, że śląscy przeciwnicy PiS-u powinni wydać karty do gry, na których Jarosław Kaczyński jest dupkiem żołędnym. Jeśli ich ktoś pozwie, za obrazę, to przecież bez trudu udowodnią w sądzie, że gdzie jak gdzie, ale u nas to jest absolutnie najważniejsza figura. Mocniejsza od każdego asa, że o królu i damie nie wspomnę. Czyli o obrazie nie ma mowy! Za mało się orientuję w polityce, żeby wiedzieć, kogo by obsadzić w rolach dupków grin, herc i szel. No ale w końcu czy ja mam te karty drukować, czy jak? Firmę wydawniczą ma ojciec, to niech on sobie kombinuje… Zofia Dyrda PS. Zapomniałam o citce krojc. A to przecież karta jeszcze od dupka krojc śmieszniejsza. Czasem znaczy bardzo niewiele, a czasem – w chluście – to taki śląski joker. Może coś o niej wspomnę przy innej okazji.
16
styczeń 2017r.
Minister Obrony Narodowej pado, iże stocznia Marynarki Wojennej bydzie we Radomiu, 300 km od morza. Tuż my proszymy, coby u nos, we Katowicach boł port statków transoceanicznych, po Jeziorze Goczałkowickim pływoł lotniskowiec (abo dwa!) a we Bytoniu wyrychtować plaże jak na francuskij Rivierze…
To sie werci poczytać:
Ksiůżka ślůnsko – nojlepszy gĕszynk pod krisbaum! Mosz już „Historia Narodu Śląskiego”? „Rychtig Gryfno Godka”? „Pniokowe łôsprowki”? „Asty kasztana ”? Eli ni mosz, terozki festelno szansa kupić je blank tanio. W księgarniach komplet tych książek kosztuje średnio około 135 złotych. U nas razem z kosztami przesyłki wydasz na nie jedynie: !!! 110 złotych !!! Ale możesz je oczywiście kupić także osobno. Koszt przesyłki – 9 złotych. W przypadku zamówienia powyżej 100 złotych – przesyłka gratis. lub telefonicznie 535 998 252. Można też zamówić wpłacając na konto 96 1020 2528 0000 0302 0133 9209 - ale prosimy przy zamówieniu podawać numer telefonu kontaktowego.
Instytut Ślůnskij Godki. 43-143 Lędziny ul. Grunwaldzka 53
Asty Kasztana, Ginter Pierończyk - „Opowieści o Śląsku niewymyślonym” to autentyczna saga rodziny z Załęża. Jak się żyło w Katowicach śląskim pokoleniom? Historia przeplatana nie tylko zabawnymi anegdotkami,ale też tragicznymi wspomnieniami i pięknymi zdjęciami z prywatnych zbiorów. 92 stron formatu A-5. Cena: 15 złotych.
„Rychtig Gryfno Godka” Dariusza Dyrdy – to jedyny podręcznik języka śląskiego. W 15 czytankach znajdujemy kompendium wiedzy o Górnym Śląsku, a pod każdą czytanką wyjaśnia najważniejsze różnice między językiem śląskim a polskim. Wszystko to uzupełnione świetnym słownikiem śląsko-polskim i polsko-śląskim. 236 stron formatu A-5. Cena 28 złotych.
„Pniokowe Łosprowki” Eugeniusza Kosmały (Ojgena z Pnioków – popularnego felietonisty Radia Piekary) to kilkadziesiąt dowcipnych gawęd w takiej śląskiej godce, kierom dzisio nie godo już żoděn, krom samego Ojgena! 210 stron formatu A-5. Cena 20 złotych.
„Historia Narodu Śląskiego” Dariusza Jerczyńskiego – to jedyna książka opowiadająca o historii Ślązaków z naszego własnego punktu widzenia, a nie polskiego, czeskiego czy niemieckiego. 480 stron formatu A-4. Cena 60 złotych.
„Komisorz Hanusik” autorstwa Marcina Melona laureata II miejsca na śląską jednoaktówkę z 2013 roku. to pierwsza komedia kryminalna w ślunskiej godce. „Chytrzyjszy jak Sherlock Holmes, bardzij wyzgerny jak James Bond! A wypić poradzi choćby lompy na placu” – taki jest Achim Hanusik, bohater książki. Cena: 28 złotych.
„Dante i inksi” Mirosława Syniawy, to antologia wielkich dzieł światowej poezji na język śląski. Tytuł pochodzi od „Boskiej Komedii” Dantego, której fragmenty znajdziemy tam właśnie w godce. Poza tym są jednak wiersze czołowych poetów niemieckich, rosyjskich, francuskich, angielskojęzycznych, a także azjatyckich. Okazuje się, ze w godce brzmi to świetnie! - cena 23 złote
„Komisorz Hanusik we tajnyj służbie ślonskij nacyje” to druga część skrzącego się humorem kryminału z elementami fantasy, rozgrywający się na dzisiejszym Śląsku. Autor, Marcin Melon, jest anglistą, co w książce widać szkół - cena 28 złotych
„Ich książęce wysokości” - to dzieje władców Górnego Śląska - a książka wyszła spod pióra Jerzego Ciurloka, znanego bardziej jako wicman Ecik z Masztalskich, ale będącego też wybitnym znawcą kultury i historii regionu - cena 30 zł